Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 392

Gellert Tamas

Mężczyzna z laserem
Historia szwedzkiej
nienawiści
Przełożyła Elżbieta Frątczak-Nowotny
Prolog

Sobota, 20 kwietnia 1991 roku


Za podium dużej sali Medborgarhuset w centrum Sztokholmu wiszą dwie flagi. Jedna z
nazistowską swastyką, druga ze szwedzkim krzyżem: żółtym na ciemnoniebieskim tle.
Na mównicy stoi ubrany na czarno wysoki mężczyzna. Pozdrawia zebranych. Siedząca
przed nim publiczność to zbieranina różnych ludzi. Młodzi mężczyźni z ogolonymi głowami, a
wśród nich dystyngowani starsi panowie. Pierwszym mówcą wieczora jest właśnie jeden z nich.
Göran Assar Oredsson, mężczyzna w średnim wieku, od ponad trzydziestu lat przewodniczący
Partii Rzeszy Nordyckiej1, bezpośredniej spadkobierczyni szwedzkich partii nazistowskich z
okresu II wojny światowej.
Göran Assar Oredsson mówi o Hitlerze. Opowiada o życiu „wielkiego wodza”. Porusza
kwestię „winy”. Jego słowa wywołują ogólne podniecenie, radosne okrzyki odbijają się echem
od ścian dużej sali Medborgarhuset. Mężczyźni wyciągają ręce w hitlerowskim pozdrowieniu:
„SIEG HEIL! SIEG HEIL!”.
Spotkanie odbywa się w sto drugą rocznicę urodzin Adolfa Hitlera. Niewykluczone, że
jest to największy zlot nazistów od czasu II wojny światowej. Na sali zebrali się – dzisiaj już
posiwiali – przywódcy szwedzkich partii narodowosocjalistycznych z okresu międzywojennego,
mężczyźni i kobiety w średnim wieku, członkowie i członkinie Partii Rzeszy Nordyckiej, a także
młode pokolenie szwedzkich nazistów, zebranych wokół gazety „Storm” i Stowarzyszenia
„Przyszłość Szwecji”.
Zgromadzili się tu nie tylko po to, by uczcić pamięć wodza III Rzeszy, ale także aby
wymienić się doświadczeniami i zewrzeć szeregi przed czekającymi ich zadaniami.
Mężczyźni z wygolonymi głowami, w czarnych mundurach z symbolami nazistowskimi
nie tyle wiedzą, ile przeczuwają, że w Szwecji powstaje coś nowego. Obecne spotkanie to
początek. Następne miesiące okażą się jednymi z bardziej obfitujących w wydarzenia w historii
skrajnej szwedzkiej prawicy. Większość uczestników spotkania stanie się w najbliższym czasie
znana szerszym kręgom społeczeństwa jako członkowie ultraprawicowej organizacji
terrorystycznej Opór Białych Aryjczyków2. Za kilka miesięcy organizacja ta wezwie swoich
sympatyków do zbrojnej walki przeciwko państwu szwedzkiemu.
Dzisiaj jeszcze zadowalają się hitlerowskim pozdrowieniem. Zanim zebrani na sali ludzie
się rozejdą, intonują wspólną pieśń:
Naostrzcie długie noże na kamiennych płytach chodnika
Zanurzcie je w ciele Żyda
Niech poleje się krew
Mamy gdzieś wolność żydowskiej republiki
Gdy w końcu godzina zemsty nadejdzie
Będziemy gotowi mordować
Socjaldemokraci zawisną na latarniach
Niech zdychają, psy, i gniją
Aż spadną
Niech poleje się krew…
Niech czarne świnie zawisną w synagodze
Wrzućcie granat do parlamentu
Niech poleje się krew…
Ostrzeżenie przed burzą. Poniedziałek, 27 maja 1991 roku
OSTRZEŻENIE PRZED BURZĄ
Wczorajsze wskazania barometru wyborczego ostrzegają przed zbliżającą się burzą:
narasta bunt wyborców przeciwko reprezentowanym w parlamencie partiom.
Nowa Demokracja3, która miesiąc temu ledwie zaznaczyła swoją obecność w sondażach,
wyrasta obecnie na trzecią partię na scenie politycznej, zbierając 11,7 procent głosów.
Tak spektakularny przełom wydaje się poważnym sygnałem, świadczącym o tym, że coś
niedobrego dzieje się w szwedzkiej polityce. Im dalej od władzy znajduje się partia, tym bardziej
przyciąga wyborców.
Nagrodzony zostaje tani populizm, nie zaś prawdziwa chęć wzięcia na siebie
odpowiedzialności. […] Nadal jeszcze wiele może się zmienić, jednak ryzyko, że spora część
zagubionych i niedoświadczonych nowych demokratów znajdzie się po wyborach w parlamencie,
jest duże.
Komentarz polityczny, „Expressen”
Wstęp. Środa, 10 lipca 1991 roku
BOMBY ZAPALAJĄCE PRZECIWKO UCHODŹCOM
Nieznani sprawcy wrzucili w nocy z poniedziałku na wtorek bomby zapalające do obozu
dla uchodźców w Heby, w Västmanland.
Napastnicy obrzucili koktajlami Mołotowa ściany budynku gospodarczego. Pielęgniarki z
pobliskiego domu opieki zobaczyły płomienie i wezwały straż pożarną.
Po wszczęciu alarmu pielęgniarki pobiegły do obozu, gdzie udało im się ugasić ogień
piaskiem. W akcji ratunkowej pomagali uchodźcy.
„Mamy nocnego dozorcę, ale nie czuwa przez całą noc” – mówi jedna z zatrudnionych w
obozie osób, Ingemor Jernberg, w wywiadzie dla naszej gazety „Uppsala Nya Tidning”.
Na miejsce zdarzenia przybyły policja, jednostki straży pożarnej i karetka.
„Wielu uchodźców wybiegło na zewnątrz, panowało duże zamieszanie” – mówi Börje
Jansson z komendy w Sala.
Uchodźcy opowiadali, że widzieli, jak napastnicy rzucali kamieniami w stronę obozu.
Agencja informacyjna Tidningarnas Telegrambyrå (TT)
Mężczyzna z laserem.
Historia szwedzkiej nienawiści
Piątek, 2 sierpnia 1991 roku
Pijany mężczyzna przyłożył pompkę rowerową do szyi Alexandra, krzycząc:
– Wynocha stąd, cholerny czarnuchu! Nie masz tu czego szukać!
Alexander wziął głęboki wdech. „Spokojnie – tłumaczył sobie. – Tylko spokojnie”.
Sytuacja była lekko absurdalna. Alexander i jego przyjaciele, David i Bruck, znajdowali
się w parku Kungsträdgården. Ze sceny przed nimi płynęły dźwięki muzyki religijnej. Było dużo
ludzi. Nastrój był swobodny. Piękny letni wieczór zwabił tu i rodziny z dziećmi, i młodzież. Gdy
mężczyzna przyciskał Alexandrowi pompkę rowerową do szyi, chór śpiewał radośnie: „Chwalcie
Pana…”.
W końcu Bruck uznał, że musi interweniować.
– Spadaj, pijaczyno! – rzucił poirytowany.
Pchnął pijaka, mężczyzna się przewrócił. Kiedy przyjaciele szybkim krokiem wychodzili
z parku, słyszeli za sobą jego krzyki:
– Cholerne czarne małpy! Pedały z AIDS. Wszyscy jesteście tacy sami!
– Olej go – powiedział Bruck. – Dzisiaj mamy się bawić.
Godzinę później trzej mężczyźni siedzieli w mieszkaniu Brucka przy Studentbacken na
Gärdet i słuchali afrykańskiej muzyki. Przed nimi stała otwarta butelka wina. Dobry nastrój
powrócił. Zapomnieli o pijaku z Kungsträdgården.
Tuż po północy opuścili mieszkanie Brucka i pojechali metrem na imprezę przy
Norrmalmstorg.
– Dzisiaj tańczymy do upadłego – śmiał się Bruck.
Lato chyliło się powoli ku końcowi. Noce znów były ciemne. Wąską ścieżkę prowadzącą
do stacji metra Gärdet rozświetlały jedynie nieliczne latarnie. Ciała mężczyzn rzucały długie
cienie na gęste, okryte mrokiem krzaki.
David Gebremariam szedł kilka kroków za swoimi przyjaciółmi. Był pogrążony w
myślach. W ostatnich latach wiele się zmieniło w jego życiu. Przyjechał do Szwecji w 1989 roku
ze zniszczonej przez wojnę domową Erytrei. W ciągu dwóch lat udało mu się zdać szwedzką
maturę. Za niezliczone godziny spędzone na nauce, za bezsenne noce poświęcone wertowaniu
angielsko-szwedzkich słowników doczekał się jednak nagrody. Za kilka tygodni miał rozpocząć
studia na Wydziale Antropologii Uniwersytetu Sztokholmskiego.
Na razie jednak trwało jeszcze lato. Trzeba było dobrze wykorzystać ostatnie wolne dni.
W ten weekend David, Bruck i Alexander postanowili się zabawić.
Nagle między pniami drzew David zauważył czerwone światło. Promień przemieszczał
się chwilę bez celu, aż w końcu zatrzymał się na plecach Brucka, kilka centymetrów od odcinka
lędźwiowego.
– Masz jakieś światło na kurtce – powiedział zdziwiony David do kolegi, zerkając
jednocześnie za siebie, żeby sprawdzić, skąd wypływa wiązka. W tym momencie usłyszał głuchy
dźwięk, jakby kliknięcie. Poczuł ukłucie w prawym biodrze. Początkowo ból nawet nie był
wielki; pomyślał, że pewnie naciągnął sobie mięsień. Zaskoczony zatrzymał się na środku
ścieżki.
– To był strzał! To był strzał! – krzyknął Bruck przerażonym głosem.
Ruszył biegiem w stronę stacji metra, a Alexander za nim.
David spojrzał na przyjaciół. Nadal nie miał pojęcia, co się stało. Dopiero wtedy poczuł,
że coś jest nie tak. Przeszył go ból. Cierpiał przy każdym kroku. Po udzie spływała ciepła krew.
Czuł narastającą panikę. Odwrócił się i zaczął biec za przyjaciółmi.
Dogonił ich przy zejściu do metra. Oddychał ciężko po intensywnym biegu. Spodnie miał
całe we krwi. W głowie kołatały myśli: Kto do niego strzelał? I dlaczego?
Bruck i Alexander przyglądali mu się z przerażeniem w oczach.
– Musimy sprowadzić pomoc – stwierdził Bruck.
Ale wokół było pusto. Rozglądali się bezradnie dookoła i nagle w ciemnościach zobaczyli
światła samochodu, który powoli zbliżał się do Smedsbacksgatan. Bruck wybiegł na jezdnię, ale
kiedy kierowca zobaczył czarnoskórego mężczyznę, po prostu przyspieszył. Wyminął Brucka,
który stał i rozpaczliwie machał rękami, i szybko zniknął za najbliższym rogiem.
Bruck stał zdziwiony na drodze.
– Nie stój tak i się nie gap! – zawołał Alexander, wskazując ręką w stronę stojących jakieś
pięćdziesiąt metrów dalej budynków. – W jednym z mieszkań pali się światło. Pomogą nam. –
Ruszył biegiem w stronę najbliższego bloku. Bruck pobiegł za nim.
Pierwszy dobiegł Alexander. Zapukał, drzwi się uchyliły, starsza pani ostrożnie wyjrzała
na klatkę.
– Mój przyjaciel został postrzelony. Krwawi. Muszę zadzwonić po karetkę! – wołał
Alexander zdenerwowany.
Kobieta przypatrywała mu się podejrzliwie. Spojrzała na Brucka, który też już dotarł do
drzwi. Wahała się, na jej twarzy widać było strach. Była północ, a przed nią stało dwóch obcych
mężczyzn. Gdzieś w oddali majaczył trzeci.
– Idźcie stąd, bo zadzwonię na policję! – powiedziała podniesionym głosem i zatrzasnęła
drzwi. Alexander słyszał, jak dwukrotnie przekręciła klucz w zamku.
Przyjaciele wrócili do Davida. Był blady, stracił dużo krwi.
Ulicą nadjeżdżał kolejny samochód. „Musi się zatrzymać” – pomyślał Bruck. Ponownie
wyszedł na jezdnię i rozłożył ręce. Kilka sekund później zatrzymało się przed nim białe volvo.
– Mój przyjaciel został postrzelony. Krwawi. Musi natychmiast jechać do szpitala –
powiedział stanowczym tonem.
Kierowca otworzył okno i spojrzał na Davida, który kulejąc, powoli zbliżał się do
samochodu. Rana zamieniła jego jeansy w lepką, krwawą materię. Miał zakrwawione ręce i
twarz, krew na koszuli i na cienkiej letniej kurtce.
– Muszę jechać do szpitala – powiedział błagalnym głosem.
– No, nie wiem… – odpowiedział kierowca z wahaniem.
Zerkał to na Davida, to na siedzenia samochodu.
– Nie, przykro mi – oświadczył po krótkim namyśle. – Chętnie bym pomógł, ale nie mam
jak ochronić siedzeń, a nie chcę ich pobrudzić. Przykro mi, musicie poprosić kogoś innego –
dodał, wrzucił pierwszy bieg i odjechał w ciemność swoim białym volvo.
W tym momencie David Gebremariam zemdlał.
Kilka lat później podczas rozprawy w sztokholmskim sądzie tak opisywał, co wtedy czuł:
– Miałem wrażenie, jakbym w ogóle się nie liczył, jakbym był czymś całkowicie
bezwartościowym, zwierzęciem, które zbiegło z ogrodu zoologicznego. Moje życie było mniej
warte niż tapicerka samochodu.
Wtedy David jeszcze nie wiedział, że tej sierpniowej nocy stał się pierwszą ofiarą
mężczyzny z laserem. Strzał oddany do niego 3 sierpnia 1991 roku był pierwszym z całej serii.
W sumie odnotowano jedenaście prób zabójstwa. Jeden mężczyzna zmarł, dziesięciu zostało
rannych. Zamachy wywołały panikę w mieście i największą mobilizację policji od czasu
morderstwa premiera Olofa Palmego. Na ulice Sztokholmu wylegli demonstranci, szef rządu
musiał wygłosić uspokajające przemówienie do narodu.
Ale tamtej sierpniowej nocy David Gebremariam oczywiście nie mógł tego wiedzieć.
Czuł jedynie, że jest ranny i krwawi. Trzykrotnie prosił napotkanych ludzi o pomoc i trzykrotnie
mu jej odmówiono.

*
Decydując się strzelić, zrobiłem ważny krok naprzód. To była trudna decyzja. Wszedłem w
ciemność, jeśli można tak powiedzieć. I wcale nie poczułem ulgi, wręcz przeciwnie: było mi
bardzo ciężko. Miałem z tym ogromny problem.
Początkowo wcale nie zamierzałem nikogo zabijać… Podczas pierwszego napadu
chciałem po prostu… chciałem tylko… narobić trochę zamieszania. Ale nie będę zaprzeczał:
imigranci sobie na to zasłużyli. Nie zamierzałem strzelać do pierwszego lepszego, tylko do
przestępców, takich, co to jeżdżą mercami, zajmują się praniem brudnych pieniędzy, heroiną i
tego typu sprawami.
Wszyscy przestępcy, których znałem, byli imigrantami. Zacząłem od poszukiwań pewnego
Greka. Widziałem go kiedyś z dziewczyną, którą według mnie zmuszał do prostytucji. Miałem
ochotę strzelić do niego, kiedy będzie szedł razem z nią, żeby dać jej szansę na ucieczkę.
Czekałem na niego, ale tak to już jest, że kiedy się kogoś potrzebuje, to go nie ma. Ale byli inni,
wszędzie było ich pełno. Leniwe dranie. Siedzieli w metrze, rozmawiali głośno, przekrzykując się.
Czy człowiek naprawdę musi słuchać tych arabskich wrzasków? Własnych myśli nie słyszy. Jak
ktoś mieszka w Szwecji, chyba może nauczyć się szwedzkiego, no i zachowywać się po ludzku!
Oni tego najwyraźniej nie potrafili!
Wiem, jak to jest, bo mieszkałem tuż obok nich, na Studentbacken. Strasznie hałasowali.
Raz poszedłem do nich i zwróciłem im uwagę, nigdy się ich nie bałem. Otworzyłem drzwi bez
pukania i powiedziałem, że mają, do cholery, być cicho! Była dziesiąta wieczorem albo jeszcze
później. A ich tam było kilkunastu, w jednym małym pokoiku, byli wszędzie, większość w krótkich
gaciach.
W końcu uznałem, że szkoda czasu na szukanie przestępców. Spieszyło mi się. Doszedłem
do wniosku, że wystarczy, jeśli strzelę do pierwszego lepszego cudzoziemca. Skutek będzie taki
sam. Chciałem dać im do zrozumienia, że nie mogą czuć się tutaj pewnie. Chciałem ich
przestraszyć. Tak żeby się stąd wynieśli.
Pojechałem na rowerze na Gärdet. Czekałem godzinę, nie chciałem żadnych świadków,
nie chciałem, żeby mnie złapano. Nagle zobaczyłem trzy osoby. Trzech Murzynów. Poczułem…
No cóż, to nie było fajne. Trudno mi opisać, co czułem, zanim pociągnąłem za spust. Na pewno
ogromny opór, wszystko mówiło mi: „nie rób tego”. Było mi trudno, ale podjąłem już decyzję.
Byłem pewny. Nie chciałem tego robić, ale czułem, że muszę.
W końcu mi się udało, oddałem strzał, zrobiłem ten krok. Wiedziałem, że jestem złym
człowiekiem, czułem to. Nie potrafię tego opisać, ale wiedziałem, że zrobiłem krok w złym
kierunku.
Kiedy już strzeliłem i usłyszałem, że trafiłem, szybko stamtąd zniknąłem.

Poniedziałek, 5 sierpnia 1991 roku


Komisarz Lennart Thorin, szef wydziału zabójstw sztokholmskiej policji, przyglądał się
swojemu zespołowi. Rozpoczynali nowy tydzień pracy. Miał przed sobą około trzydziestu
funkcjonariuszy. Była ósma rano. Pora na codzienną odprawę.
Brakowało mu zaledwie kilku lat do emerytury. Miał za sobą uwieńczoną sukcesem
karierę policyjną. Zaczynał w latach pięćdziesiątych jako posterunkowy w Nacka, kończył jako
szef wydziału zabójstw sztokholmskiej komendy głównej. Przebył długą drogę, nie zawsze było
łatwo. Wiedział, że na pewno miałby mniej problemów, gdyby trzymał język za zębami i się nie
wychylał, ale on nie należał do tych, którzy milczą. To nie było w jego stylu. Nigdy się nie
podlizywał, poza tym miał temperament, który niełatwo było mu okiełznać, chociaż niejeden raz
próbował.
Zawsze walczył w słusznych sprawach. Jak na przykład teraz. Kierownictwo policji
chciało przeprowadzić kolejną reorganizację. Planowano decentralizację jego wydziału, który
zajmował się napadami i morderstwami w Sztokholmie.
Lennart Thorin postanowił się temu przeciwstawić. „Po co rozbijać zespół, który zna się
na tym, co robi? Pięćdziesięciu zatrudnionych tu ludzi posiada ogromną wiedzę. Decentralizacja
oznaczałaby jej roztrwonienie” – argumentował przy każdej okazji.
Wiedział, że jego doświadczenie i autorytet dużo znaczą, ale miał też świadomość, co
szeptano za jego plecami: że jest uparty i należy do starej gwardii przeciwnej wszelkim zmianom.
Nie przejmował się tym. Nie zamierzał pozwolić na rozbicie dobrze funkcjonującego zespołu i
nie obchodziło go, co inni o tym myślą.
Odchrząknął i rozpoczął odprawę.
– Dzień dobry, witam wszystkich – powiedział i oddał głos swojemu najbliższemu
współpracownikowi, komisarzowi Åkemu Thorstenssonowi.
Poranna odprawa zawsze przebiegała tak samo. Rozpoczynała się od krótkiej prezentacji
nowych i starych spraw, żeby wszyscy byli na bieżąco. Potem osoby prowadzące konkretne
dochodzenia zostawały, by wziąć udział w spotkaniach w mniejszych grupach.
Thorstensson przewracał papiery.
– Zobaczmy, co się wydarzyło w czasie weekendu – zaczął. – Mamy dwa napady
nożownika, jeden na Kungsholmen, drugi w Rinkeby. Oba można zakwalifikować jako
usiłowanie zabójstwa. Poza tym doszło jak zwykle do kilku kradzieży, które omówimy później w
odpowiednim gronie – oświadczył.
– Słyszałem, że na Gärdet strzelano do jakiegoś mężczyzny. Wiemy coś więcej? –
dopytywał się Thorin.
– Niewiele – odpowiedział Thorstensson. – Ofiara to David Gebremariam. Dwadzieścia
siedem lat, pochodzi z Erytrei. Dwadzieścia minut po północy z piątku na sobotę oddano do
niego strzały na Troppstigen. Razem z dwoma znajomymi był w drodze do metra. Miejsce
przestępstwa było słabo oświetlone. To dość stroma ścieżka. Sprawca prawdopodobnie ukrył się
w pobliskich krzakach. Po strzelaninie Gebremariam i jego koledzy pobiegli do stacji metra. Tam
natknęli się na naszych ludzi. Mężczyzna silnie krwawił, był bliski utraty przytomności. Jego
przyjaciele byli wzburzeni. Prosili ludzi o pomoc. Jakiś kierowca odmówił, bojąc się, że ofiara
pobrudzi mu samochód krwią. Karetka dotarła niemal jednocześnie z naszym radiowozem, więc
chłopcy pojechali za nią do szpitala i tam odebrali zgłoszenie.
– Jak poważne są obrażenia ofiary? – spytał Thorin.
– Nie zagrażają życiu. Kula weszła pod plecami z prawej strony, wyszła tuż nad kością
miednicy. Uszkodziła mięsień, ale mężczyzna czuje się dobrze.
– Co jeszcze wiemy?
– Jest pewien drobny, ale dość dziwny szczegół. Gebremariam twierdzi, że tuż przed
trafieniem zauważył na plecach kolegi czerwone światełko. Twierdzi, że był to promień lasera.
Widywał podobne podczas służby wojskowej. Czerwona, skupiona wiązka światła.
– Kto chodzi po mieście wyposażony w taką broń?
– Bardzo dobre pytanie, na które nie mamy odpowiedzi.
– Jest jakiś trop, który można by podjąć? Opis sprawcy?
– Jak dotąd nic.
– Jacyś świadkowie?
– Żadnych. Ani jednego. Ale to nic dziwnego, lato się kończy, noce stają się coraz
ciemniejsze.
– Ale to jednak środek miasta. Naprawdę nikt niczego nie widział? – dziwił się Thorin. –
No cóż, wygląda na to, że ktoś zabawił się w strzelanie laserem do ludzi. Zajmiesz się tym,
Forss?
Inspektor kryminalny Lars-Erik Forss nie zareagował zbyt entuzjastycznie.
– Mam co prawda kilka innych spraw, ale dobrze, przyjrzę się temu – odpowiedział w
końcu z pewnym wahaniem.
– Wiem, że wszyscy jesteście zajęci, ale nic na to nie poradzę. – Thorin westchnął. –
Kilkakrotnie naciskałem na szefostwo, żeby dali nam więcej ludzi. Taka sytuacja nie może trwać
w nieskończoność. Ale jak zwykle nic się nie dzieje. Natomiast ciągle powraca pomysł
reorganizacji. No cóż, zobaczymy. Byłbym wdzięczny, gdybyś poprowadził to dochodzenie,
Forss – zakończył.
Rozejrzał się po sali. Nikt nie miał nic do dodania, komisarz zaczął więc zbierać papiery.
– Dobra, kończymy na dzisiaj. Życzę powodzenia, chłopcy. Przyłóżcie się.
Lars-Erik Forss usiadł przy biurku i sięgnął po słuchawkę, żeby odbyć pierwszą rozmowę
telefoniczną tego dnia.
Każde postępowanie w sprawie morderstwa toczyło się według ustalonego trybu i
zaczynało od kilku rutynowych czynności. Lars-Erik Forss, który był w tym samym wieku co
Thorin, prowadził już wiele śledztw.
Cztery na pięć morderstw popełniane jest przez osobę z najbliższego kręgu znajomych
ofiary, dlatego funkcjonariusze zwykle zaczynają od rozpoznania wśród tej właśnie grupy. Z kim
się spotykała, gdzie pracowała, czy była komuś winna pieniądze, czy miała kontakty w
środowisku przestępczym, czy miała wrogów. Krótko mówiąc, czy jest ktoś, kto miałby jakiś
motyw.
Równie ważne jest sprawdzenie miejsca zbrodni. Jaka to okolica? Czy są tam drogi
ucieczki? Jak sprawca dotarł na miejsce, czy zostawił jakiekolwiek ślady, łuski, kule i tym
podobne?
W każdym śledztwie ważną rolę odgrywają świadkowie. Społeczeństwo to oczy policji.
Pozornie błahe obserwacje okazują się niekiedy najistotniejsze. Zeznania świadków tworzą
układankę; dostęp do wszystkich jej kawałków ma jedynie osoba prowadząca śledztwo. Coś, co
nam może się wydawać bez znaczenia, jak na przykład fakt, że na schodach do metra minął nas
mężczyzna z czapką naciągniętą na głowę, może się okazać właśnie tym brakującym kawałkiem
układanki, który pozwoli ustalić drogę ucieczki sprawcy z punktu A do punktu B. Dlatego policja
zawsze apeluje do społeczeństwa, prosząc o informacje, nawet jeśli nam samym wydają się one
nieważne.
Inspektor Lars-Erik Forss szybko się zorientował, że coś w tej sprawie jest nie tak.
Wieczorne wydania gazet rozpisywały się szeroko o tajemniczym napastniku, przed południem
telefon dzwonił niemal bez przerwy. Co najmniej dwadzieścia zgłoszeń zawierało istotne
informacje. Tyle że żadna nie dotyczyła bezpośrednio Gebremariama. Niemal wszyscy, którzy
dzwonili, mówili, że podejrzewają, iż sami w ostatnim czasie zostali namierzeni laserem.
Wszystkie zdarzenia miały miejsce w ciągu ostatniego roku w dzielnicy Östermalm.
„Czyżby było więcej napastników wyposażonych w broń laserową czy też może jest to
jeden osobnik, który od roku grasuje nocami po Östermalm?” – zastanawiał się inspektor.
Po południu pojechał z kolegami na miejsce zdarzenia na Troppstigen. Była to biegnąca
dość ostro pod górę ścieżka, otoczona krzakami, skąpo oświetlona ulicznymi latarniami. Sprawca
mógł się schować w krzakach, za drzewami, w wielu różnych miejscach. Forss zrozumiał, że
pierwsze, co należy zrobić, to ustalić, skąd padł strzał.
Policjanci zaczęli chodzić od domu do domu, pukając do drzwi mieszkań, z których okien
rozciągał się widok na ścieżkę. Ich zabiegi nie przyniosły żadnych efektów. Nikt nie widział ani
nie słyszał niczego, co mogłoby mieć związek ze sprawą.
W przedszkolu na Furusundsgatan Lars-Erik Forss rozmawiał z dwójką opiekunów.
Czytali dzisiejsze gazety i byli wyraźnie zaniepokojeni. Przedszkolny plac zabaw znajdował się
bardzo blisko miejsca, gdzie postrzelono mężczyznę. Na wszelki wypadek policjant poprosił
personel, aby dzieci przez najbliższe kilka dni nie bawiły się na zewnątrz. Zrobił to jednak
głównie dlatego, aby pokazać, że policja poważnie traktuje niepokój personelu przedszkola.
Następnego dnia nagłówek „Expressen” krzyczał: Przedszkolakom nie wolno bawić się na
dworze! Östermalm boi się mężczyzny z laserem.
Lars-Erik Forss zdziwił się, ale zanim zdążył doczytać artykuł do końca, zadzwonił
telefon. Kolejna osoba twierdziła, że została namierzona laserową wiązką. Liczba zgłoszeń
zbliżała się już do trzydziestu. Nadal jednak nie miał ani jednego zgłoszenia dotyczącego
bezpośrednio wczorajszego zdarzenia.
Przesłuchanie Davida Gebremariama nie wniosło do śledztwa nic nowego. Mężczyzna nie
był aktywny politycznie, nie był narkomanem, nie miał wrogów, nie był uwikłany w żaden
miłosny dramat. Motyw napadu nadal pozostawał nieznany.
Poza tym mężczyźni nie planowali iść Troppstigen, to była spontaniczna decyzja.
Wyglądało na to, że – o ile napastnik nie śledził go od dłuższego czasu – Gebremariam był
przypadkową ofiarą.
„Ale dlaczego ktoś miałby strzelać do obcej mu osoby? Coś tu się nie zgadza” – pomyślał
już po raz kolejny Forss.
Po południu postanowił bardziej aktywnie szukać świadków. Na stacjach metra, w
kioskach, bankach i w witrynach sklepów na Östermalm rozklejono kartki z napisem:
„Świadkowie poszukiwani”. Zamieszczono krótki opis sobotniego zdarzenia i apel do wszystkich
o zgłaszanie jakichkolwiek spostrzeżeń.
Trzeciego dnia po wypadku David Gebremariam czuł się już na tyle dobrze, że Lars-Erik
Forss mógł zabrać go na Troppstigen w celu przeprowadzenia rekonstrukcji zdarzenia.
Mężczyzna był śmiertelnie przerażony. „A jeśli ten szaleniec też się tam pojawi?” – martwił się.
Dopiero kiedy inspektor obiecał mu ochronę, zgodził się opuścić szpital Sabbatsberg.
Godzinna rekonstrukcja niczego nie przyniosła. Kiedy padł strzał, było ciemno. Poza tym
ofiara doznała szoku. Gebremariam nie był w stanie udzielić jednoznacznej odpowiedzi na
pytanie, z którego miejsca strzelano.
Po południu policja wysłała śmigłowiec, żeby zrobił zdjęcie okolicy z lotu ptaka.
Wieczorne gazety nadal rozpisywały się o mężczyźnie z laserem, a także o coraz większej
liczbie osób, które twierdziły, że widziały czerwoną świetlistą wiązkę. Strach zaczął przybierać
konkretne kształty. W ciągu następnego dnia w wielu miejscach można było zauważyć
ogłoszenia, w których mieszkańcy postulowali utworzenie specjalnych patroli obywatelskich,
które mogłyby pomóc złapać sprawcę.
Wychodząc na zewnątrz, ryzykujemy życie. Gdzieś w krzakach czai się szaleniec z bronią
laserową, wielokrotnie w nas celował, a ostatnio strzelił do młodego mężczyzny, raniąc go w
biodro. Ale ofiarą mogłeś być ty. Nie możemy pozwolić, by terror szaleńca trwał.
Ulotka była podpisana: „Z nadzieją, obrońcy Gärdet”.
Część mieszkańców Östermalm postanowiła utworzyć straż obywatelską, która miała
chronić ludzi przed mężczyzną z laserem.
Wczesnym rankiem, w czwartek 8 sierpnia, na biurku Larsa-Erika Forssa zadzwonił
telefon. W słuchawce odezwał się niski, skruszony głos.
– Dzień dobry, mam na imię Magnus. To ja jestem mężczyzną z laserem.
– Słucham?
– Wydaje mi się, że to ja jestem mężczyzną z laserem. Ale nie jestem niebezpieczny.
Latem kupiłem sobie w Londynie taką zabawkę laserową i po prostu się nią bawiłem.
Inspektor złapał się za głowę. Poprosił Magnusa, żeby natychmiast stawił się na
komendzie.
Godzinę później bardzo zażenowany dwudziestojednolatek opowiedział mu, jak przez
ostatni rok zabawiał się, celując laserowym piórem do ludzi na Östermalm.
– Ale dlaczego? – chciał wiedzieć funkcjonariusz.
– To było fajne. Ludzie okropnie się bali.
Wydawało się, że sprawcą większości zgłoszonych przypadków rzeczywiście był
Magnus. Twierdził jednak, że strzały na Troppstigen nie były jego dziełem. Lars-Erik Forss
szybko sprawdził przekazane mu informacje i uznał, że nie ma powodu, aby mu nie wierzyć.
Tajemnicze przypadki z wiązkami światła laserowego wydawały się rozwiązane,
pozostawało jeszcze tylko złapać sprawcę napadu na Troppstigen.
Następnego dnia w „Expressen” znów ukazał się artykuł o mężczyźnie z laserem.
Reporter gazety rozmawiał z Magnusem, który zawstydzony przyznał się do zabawy laserowym
piórem. Dziennikarz odetchnął z ulgą: Policja znalazła mężczyznę z laserem – obwieszczał tytuł.
Światło
John Ausonius zawiązał krawat i zadowolony przejrzał się w lustrze w przedpokoju. Po
raz kolejny stwierdził, że właściwe zawiązanie krawata jest nie lada sztuką. I wymaga lat
doświadczeń. Węzeł powinien być na tyle blisko szyi, żeby podkreślać kołnierzyk koszuli, ale nie
może być zawiązany tak silnie, żeby powodować uczucie duszenia.
Tym razem udało mu się zawiązać krawat idealnie. Czerwone kwiaty na matowym
jedwabiu od Anselma Dionisia doskonale pasowały do nasyconej bieli koszuli od Manuela Ritz
Pipo. Dyskretna spinka z białego złota wieńczyła dzieło.
Ausonius obrócił się przed lustrem z zadowoleniem. Świetnie się prezentował. Miał
trzydzieści sześć lat. Najlepszy wiek dla mężczyzny. Spojrzał na zegarek marki Ferrari. Była
dokładnie czternasta trzydzieści, 24 września 1989 roku. Życie wydawało się zabawą.
Przeszedł się po mieszkaniu na Valutavägen w sztokholmskiej dzielnicy Hägerstensåsen.
Był koniec lata, ale padające przez okno promienie słońca wciąż jeszcze przyjemnie grzały.
Mieszkanie umeblowane było klasycznie. W lewym rogu pokoju stał angielski fotel obity skórą.
Naprzeciwko królowało biurko z czerwonobrązowego mahoniu z blatem z zielonej skóry. Po
drugiej stronie stał regał z książkami, także z czerwonobrązowego mahoniu. Na podłodze leżały
ręcznie tkane dywany: Baktjar, Tebriz i Beludż, z Iranu i Afganistanu.
Mężczyzna zaczął przeglądać swój zbiór płyt, w końcu wziął do ręki krążek z
Divertimento Es-dur na smyczki Wolfganga Amadeusza Mozarta.
John uwielbiał muzykę klasyczną właściwie już od czasów liceum. Kolekcjonował
nagrania ulubionych dyrygentów, głównie Herberta von Karajana, ale także Georga Soltiego,
urodzonego na Węgrzech kierownika artystycznego londyńskich filharmoników.
„Pinchas Zukerman jest fantastycznym skrzypkiem, ale znacznie gorszym dyrygentem.
Jest zbyt łagodny, brakuje mu agresji. Tak naprawdę preferuję Karajana. Jego styl jest prosty,
nadaje muzyce ostrzejsze, jakby bardziej męskie brzmienie. Żaden dyrygent nie może się równać
z Herbertem von Karajanem”.
John usiadł w skórzanym fotelu, zamknął oczy, zatopił się w muzyce. Smutne zawodzenie
skrzypiec napełniało jego ciało spokojem. W drugiej części utworu tempo nieco zwalniało. Obój i
fagot wdzierały się między smyczki. Ostry dźwięk blachy dopełniał całości.
John Ausonius rozkoszował się muzyką. Nigdy wcześniej jego życie nie było tak
doskonałe. Wszystko układało się po jego myśli. A jeszcze nie tak dawno jego sytuacja była
zupełnie inna. Wzdrygnął się na samo wspomnienie, próbował wyprzeć je z pamięci. Bo po co
miałby o tym pamiętać? Teraz liczyła się tylko przyszłość.
Mężczyzna był podniecony, rozegzaltowany. Każdy dzień niósł ze sobą coś nowego. Za
każdym razem, kiedy szedł do banku, czuł, jak skacze mu adrenalina. Zastanawiał się, czy kursy
akcji wzrosły od poprzedniego dnia, czy wzrosła wartość jego opcji, czy słusznie ryzykował, czy
mu się to opłaciło.
Wejście w świat opcji okazało się bardzo dobrym posunięciem.
Wszystko zaczęło się kilka miesięcy wcześniej, kiedy Ausoniusowi w końcu udało się
zebrać trochę pieniędzy. Przez cały rok ciężko pracował, ale długie, monotonne godziny harówki
opłaciły się. Udało mu się odłożyć siedemdziesiąt tysięcy koron.
Zaczął od ostrożnego inwestowania w akcje. W ostatnich dziesięciu latach sztokholmska
giełda przeszła niezwykły rozwój. Jeśli ktoś w styczniu 1980 roku zainwestował tysiąc koron,
mógł pod koniec 1989 roku cieszyć się dziesięcioma tysiącami. „Nie może mi się nie udać” –
pomyślał Ausonius i, podobnie jak trzy miliony Szwedów, po raz pierwszy w życiu kupił akcje.
Ale transakcje akcjami mu się nie spodobały. Kursy rosły powoli, a on był niecierpliwy.
Chciał szybko zarobić duże pieniądze.
Postanowił przyjrzeć się bliżej opcjom.
Handel opcjami był w tamtych latach w Szwecji względnie nowym zjawiskiem, ale sporo
o nim pisano.
Sam pomysł jest prosty, chociaż wycena bazuje na skomplikowanych wyliczeniach
matematycznych. Kupno i sprzedaż opcji oznacza w praktyce nabycie prawa do dokonania w
przyszłości transakcji kupna lub sprzedaży danego dobra po cenie ustalonej przez obie strony w
chwili zawarcia kontraktu.
Największą zaletą tego rodzaju transakcji jest to, że zamrożony kapitał jest mniejszy niż
w przypadku zakupu akcji. Zamiast na przykład kupować sto akcji Volvo po sto dwadzieścia pięć
koron za akcję (cena z września 1989 roku), kupuje się opcję kupna, płacąc za nią niewielki
procent wartości akcji.
W ten sposób można, dysponując stosunkowo niewielkim kapitałem, zarobić ogromne
pieniądze – jeśli jest się sprytnym i ma się szczęście.
Niestety ten sposób inwestowania ma też swoje minusy. Jeśli ktoś źle obliczy opcje kupna
i sprzedaży, może się okazać, że w dniu wygaśnięcia opcji zostanie z ogromnym długiem.
Handel opcjami rozpoczął się w Stanach Zjednoczonych w latach siedemdziesiątych, do
Szwecji pomysł dotarł w 1985 roku. Od razu zaczął się cieszyć dużym powodzeniem. Dobra
koniunktura sprawiła, że nie brakowało bogatych graczy chętnych do spróbowania sił na nowym
rynku.
Tym bardziej że do wygrania – albo do stracenia – były naprawdę wielkie pieniądze.
Zarabiano przede wszystkim na dużych wahaniach wartości akcji. Gdy w tak zwany czarny
poniedziałek, 19 października 1987 roku, doszło do załamania giełdy w Nowym Jorku, kursy
akcji spadły przeciętnie o 22,7 procent. Nigdy wcześniej nie odnotowano tak drastycznego
spadku, i to w ciągu jednego dnia. Ale i tak nie było porównania z rynkiem opcji, gdzie proporcje
były wręcz nieprawdopodobne. W Szwecji przed załamaniem giełdy kupowano opcje po dziesięć
öre, a kilka tygodni później sprzedawano je za dziewięćdziesiąt koron. Jedni zyskali majątek, inni
stracili wszystko.
Pewien dwudziestoośmiolatek ze Sztokholmu zdążył przepuścić czterysta pięćdziesiąt
milionów koron, zanim zdołano go powstrzymać. W Götabanken poleciały głowy, kiedy się
okazało, że w wyniku nieudanych transakcji opcjami przepadła połowa zysku z 1987 roku. Duże
straty odnotowały też inne banki, między innymi Handelsbanken i Östgötabanken.
Wiele osób krytykowało rynek opcji, który pod wieloma względami przypominał grę na
loterii. Najostrzej wypowiadał się Stig Malm, przewodniczący LO, potężnej centrali związków
zawodowych pracobiorców.
– Obecna scena ekonomiczna jest zdominowana przez finansowe komety.
Dwudziestoośmioletnie szczeniaki w szytych na miarę garniturach, jeżdżące białymi porsche,
wyrastają na bohaterów nowych czasów. To nasi nowi potentaci – grzmiał w swoim
pierwszomajowym przemówieniu w 1987 roku.
John Ausonius otworzył oczy. Okazało się, że zasnął. Właśnie wybrzmiał ostatni akord
trzeciej części utworu. Płyta się skończyła. Mężczyzna rzucił szybkie spojrzenie na zegarek. Było
wpół do szóstej, pora jechać do miasta.
Wcisnął lekko pedał gazu. Dwieście koni mechanicznych pod maską zamruczało z
zadowolenia. Mężczyzna włączył klimatyzację, wrzucił jedynkę i wyjechał na E4 w kierunku
Sztokholmu. Niski japoński wóz sportowy idealnie trzymał się drogi. John Ausonius miał go
zaledwie od dwudziestu czterech godzin, ale już zdążył się w nim zakochać. Jazda toyotą supra
89 AC była właściwym sposobem przemieszczania się.
Ausonius był zachwycony, kiedy odkrył, jakie możliwości otwierał przed nim rynek
opcji. Wystarczyło kilka tygodni, żeby wypracował własną strategię. Nie zamierzał zadowalać
się inwestowaniem jedynie tych pieniędzy, które posiadał. Jego plan był ambitniejszy.
Pomysł przyszedł mu do głowy, kiedy zaczął czytać regulamin Sparbanken. Był prosty i
przejrzysty. Żeby móc handlować opcjami, trzeba było mieć specjalne konto. Zapłata za
zakupione akcje musiała być zaksięgowana w ciągu trzech dni.
Ausonius szybko wpadł na pomysł, który polegał na tym, że kupował opcje dzień przed
prezentacją sprawozdania kwartalnego. Jeśli było pozytywne, kurs akcji rósł. Wtedy należało
sprzedać opcje już następnego dnia, spłacić dług bankowi, łącznie z częścią, na którą nie ma
pokrycia, a zysk zatrzymać dla siebie.
„Proste i genialne – uznał. – Bank otrzyma swoje pieniądze w ciągu regulaminowych
trzech dni, a ja będę mógł kupić opcje za sumę znacznie większą niż ta, którą posiadam”.
Jego plan funkcjonował idealnie. Kiedy wkroczył do głównej siedziby Sparbanken na
Hamngatan w drogim garniturze i dobrze zawiązanym krawacie, został przyjęty z otwartymi
ramionami. Urzędnik bankowy sprawdził, że Ausonius ma na koncie siedemdziesiąt tysięcy
koron, i bez wahania pozwolił mu kupić opcje za dwa razy większą sumę.
– Proszę nie zapomnieć, że opłatę trzeba wnieść w ciągu trzech dni – przypomniał mu
uprzejmie.
– Oczywiście, wszystkiego dopilnuję – uśmiechnął się Ausonius.
Zaczął od zakupu opcji na akcje ASEA. Zaryzykował i udało się. Sprawozdanie kwartalne
było pozytywne. Kurs akcji wzrósł, a tym samym także wartość opcji. Trzeciego dnia przelał sto
czterdzieści tysięcy koron na konto obligacji, na innym zachował czterdzieści tysięcy zysku.
Powoli lato zbliżało się ku końcowi. Był już sierpień.
Kiedy w ostatnich dniach miesiąca wszystko podsumował, okazało się, że na różnych
kontach ma łącznie czterysta dziewięćdziesiąt tysięcy koron.
Dobre dziesięć lat później John Ausonius nadal był bardzo zadowolony ze swoich
operacji na sztokholmskiej giełdzie. „Może nie jestem najinteligentniejszym człowiekiem na
świecie, ale na pewno nie można powiedzieć, że jestem nieinteligentny” – podsumował kiedyś
swoją działalność gospodarczą.
Ausonius uważał się za yuppie – young urban professional. Pod koniec lat
osiemdziesiątych pojęcie to zrobiło prawdziwą furorę. Byli to młodzi mężczyźni, niekiedy też
młode kobiety, którzy zarabiali ogromne pieniądze na wahaniach giełdowych, żyli szybko i dużo
wydawali. Ausoniusowi podobało się to określenie. A Young Urban Professional. Amerykanie
potrafili nazywać rzeczy po imieniu. Nie było porównania z ciemnymi, zawistnymi szwedzkimi
socjaldemokratami. Niewiele brakowało, a swoim cholernym gadaniem o równouprawnieniu i
jednakowych zarobkach dla wszystkich doprowadziliby Szwecję do upadku. Na szczęście im się
nie udało. Istnieli jeszcze ludzie tacy jak on, Ausonius, którzy wychodzili z własną inicjatywą.
John myślał z pogardą o Stigu Malmie, przewodniczącym LO, który wypowiadał się
lekceważąco o młodych finansistach. W oczach Ausoniusa ludzie tacy jak Malm byli
obłudnikami. Śmiał się do rozpuku, kiedy kilka miesięcy po wypowiedzi o szczeniakach okazało
się, że Folksam – jedna z największych szwedzkich firm ubezpieczeniowych, w której Stig Malm
był przewodniczącym zarządu – straciła dwieście siedemdziesiąt sześć milionów koron swoich
klientów przez nieudane spekulacje na rynku finansowym. I jeszcze na dodatek robiła wszystko,
by wyciszyć sprawę.
Poglądy Ausoniusa na ten temat były proste i jasne:
„Jeśli ktoś potrafi sam coś stworzyć, powinien też mieć prawo do owoców swoich
działań, nie musząc płacić podatku na rzecz tych, którzy nie chcą albo nie potrafią tego robić”.
Kiedy John zjawił się w Sturecompagniet4, pozostali siedzieli już przy stoliku, popijając
zamówione drinki. Pozostali, to znaczy Filip, Pierre i Martin. Wszyscy trzej mieli butiki w
pobliskiej galerii handlowej Sturegallerian. Filip i Pierre sprzedawali damskie i męskie zegarki,
Martin ekskluzywne akcesoria. Wszyscy trzej byli singlami i każdy wieczór spędzali tak samo.
Po zamknięciu swoich butików schodzili do baru w Sturecompagniet.
– Cześć, John! Ładny garnitur! Zrobiłeś dobry interes? – zawołał Martin radośnie na
widok Johna, który zbliżał się do stolika.
– Podoba ci się? – podchwycił John, wyraźnie połechtany. – Jest nowy. Odebrałem go w
zeszłym tygodniu od Riccardiego. Wiesz, tego krawca na Biblioteksgatan. Materiał pochodzi z
Włoch. Musiałem czekać kilka tygodni, ale było warto. Lepszego nie znajdziecie w całym
Sztokholmie.
– Co zamawiasz? Ja stawiam – powiedział Filip i uśmiechając się, dał znać kelnerowi.
– Piwo, jak zwykle. Dzięki – odpowiedział John.
Całą trójkę poznał, kupując w ich sklepach. U Filipa i Pierre’a zamówił niedawno damski
zegarek marki Girard Perregaux ze skórzanym paskiem. Nadal na niego czekał, zapłaciwszy
jedynie niewielką zaliczkę z dwudziestu dwóch tysięcy koron, które zegarek kosztował. U
Martina często coś kupował, począwszy od włoskich krawatów, na teczce z krokodylej skóry
skończywszy.
– Coś nie tak z interesami, skoro nie zamawiasz szampana? – zażartował Martin.
Martin zwykł nazywać Johna swoim najlepszym klientem. Podczas pierwszej wizyty w
sklepie John przejrzał dokładnie cały asortyment, po czym kupił dwa parasole. Martin nigdy w
życiu nie sprzedał dwóch parasoli jednemu klientowi. Bardzo szybko się okazało, że John
Ausonius nie był taki jak inni klienci. Przychodził tuż przed zamknięciem sklepu, jego zakupy
zawsze były przemyślane. W końcu pewnego razu Martin zaprosił go na piwo. John sprawił na
nim wrażenie człowieka samotnego, było mu go nawet trochę żal.
Od tamtej pory John zaglądał do Sturecompagniet kilka razy w tygodniu. Był miły, raczej
milczący. Niekiedy sprawiał wrażenie nieobecnego, czasem zaś niespodziewanie wybuchał
śmiechem, nie wiadomo, z jakiego powodu. O sobie mówił niewiele, a jeśli w ogóle, to tylko o
prowadzonych przez siebie interesach.
Dzisiaj jednak był wyjątkowo rozmowny. Obojętnym głosem opisywał swojego nowego
sportowego japończyka, który kosztował trzysta tysięcy koron, a którego on leasingował za pięć
tysięcy koron miesięcznie.
– Dlaczego nie kupiłeś porsche? Nie stać cię? – drażnił się z nim Pierre.
Ausonius zrobił urażoną minę.
– Po co kupować samochód, którym jeżdżą wszyscy? – rzucił.
Dobre dziesięć lat później John Ausonius tak przedstawiał swoją życiową filozofię z
końca lat osiemdziesiątych:
„Niektórzy pewnie uznają mnie za próżnego, spytają, dlaczego John Ausonius ma mieć
wszystko, co najlepsze? To jednak będzie znaczyło, że nie zrozumieli tego, co najważniejsze.
Mnie nie stać na kupowanie rzeczy tanich. Na dłuższą metę zawsze opłaca się kupować to, co
drogie”.
John Ausonius uznał wieczór za udany. Wszyscy wypili jeszcze po piwie, a potem Filip,
Pierre i Martin wyszli na zewnątrz obejrzeć jego nowe auto. Stało zaparkowane na
Humlegårdsgatan, zaledwie kilka metrów od wejścia do Sturecompagniet.
John oczywiście zauważył, że jego znajomi byli pod wrażeniem. Kiedy wsiadł do wozu i
z piskiem opon ruszył E4 w stronę swojego mieszkania na Valutavägen w Hägerstensåsen, był
zadowolony.
Nikt, a już na pewno nie sam Ausonius, nie domyśliłby się wtedy, że za niecałe dwa lata
mężczyzna w szytym na miarę garniturze, jadący japońskim samochodem sportowym, będzie
chował się w krzakach, uzbrojony w laserowy karabin Erma, gotów zabijać nieznanych sobie
ludzi.
Wtedy było jeszcze światło…
Piątek, 9 sierpnia 1991 roku
Shahram Khosravi pochylał się lekko nad kwiatową rabatą w Kungsparken w centrum
Göteborga. Metodycznie unosił motykę, walcząc wytrwale z chwastami, które pleniły się między
kwitnącymi różami, astrami i aksamitkami. Był ładny dzień końca lata. Zakochane pary
spacerowały w słońcu, trzymając się za ręce, jakieś dziewczynki grały we frisbee, a pod jednym z
dębów siedział dwudziestoletni chłopak, fałszując na gitarze.
Shahram cieszył się ciepłem. Jeszcze kilka godzin i zakończy pracę dla zarządu parków
Göteborga. Przynajmniej na jakiś czas. Za trzy tygodnie miał rozpocząć studia na Uniwersytecie
Sztokholmskim. Zamierzał studiować antropologię.
Lubił pracę w parku. Była przyjemną odmianą po miesiącach nauki i ślęczenia nad
książkami. Poza tym praca fizyczna pozwalała mu na spokojne przemyślenie różnych spraw. W
ostatnich tygodniach Shahram wielokrotnie oddawał się marzeniom na jawie, nigdy jednak nie
zaprzestając pracy. Jego myśli wędrowały między dniem codziennym w Göteborgu, przyszłością
w Sztokholmie i przeszłością w Iranie.
Nagle znów miał dziewiętnaście lat. Siedział w domu ojca w Isfahanie, w środkowym
Iranie. Właśnie zdał maturę. W ręku trzymał list z pięknym czerwonym stemplem. Niestety treść
listu nie była równie piękna. Było to bowiem wezwanie do irańskiego wojska.
Był rok 1986. Wojna między Iranem a Irakiem trwała już od sześciu lat. Irański reżim nie
ujawniał żadnych danych, ale i tak wszyscy wiedzieli, że kosztowała życie tysięcy ludzi. Na
tłocznym bazarze w Isfahanie przekazywano to sobie szeptem. Ci, którzy słuchali zagranicznych
radiostacji, mówili o ponad stu tysiącach zabitych. Straty były ogromne. Tak duże, że reżim nie
był już w stanie ich zataić. Shahram, podobnie jak inni, doskonale to wiedział. Tylko z jego
szkoły dziesiątki uczniów trafiło do wojska i nigdy nie powróciło do rodzinnych domów.
Tygodnie, a nawet miesiące spędzone w upale, w cuchnących okopach na pustyni,
skończyły się dla wielu strzałem z kałasznikowa w brzuch albo w głowę. Znajdywano też ciała
rozerwane na strzępy przez granaty.
Coraz częściej pojawiały się plotki, że Irakijczycy używają gazów bojowych.
Twierdzono, że Saddam Husajn nakazał stosowanie broni chemicznej przypominającej gaz
musztardowy z okresu I wojny światowej. Inni uważali, że był to gaz paraliżujący układ
nerwowy, być może zawierał cyjanek. Dwa lata później plotki zamieniły się w pewność.
Samoloty bojowe Husajna spuściły na kurdyjskie miasto Halabdża bomby z bronią chemiczną, w
wyniku czego zginęło ponad pięć tysięcy ludzi. Ani nieliczne drzewa oliwkowe, ani niskie
kamienne domy nie były w stanie zapewnić mieszkańcom schronienia w chwili, gdy gaz powoli
zaczął wdzierać się do doliny. Ciężarnym kobietom, bawiącym się dzieciom, zakochanym parom,
ciężko pracującym mieszkańcom miasteczka zgotowano pełną cierpienia agonię.
Podobno był to ten sam żółty, bezlitośnie uśmiercający gaz, którego Irakijczycy używali
teraz na froncie irańskim.
To właśnie na tę wojnę, do tych niekończących się okopów wysyłano szkolnych kolegów
Shahrama. Wielu z nich zostało tam na zawsze. Ostatnie dni ich życia nie były piękne. Podobnie
jak ich śmierć. Wiele ciał pozostało za linią frontu, ogień był zbyt intensywny, żeby można było
je stamtąd zabrać, obawiano się też gazów bojowych. W ciągu kilku dni ciała pełnych nadziei
młodych ludzi zamieniały się w groteskowo zniekształcone trupy, rozkładające się w ponad
czterdziestostopniowym upale.
Shahram nie chciał zakończyć swojego życia w ten sposób. Uznał, że jest za młody, by
zamienić się w gnijącego trupa.
W dzień po otrzymaniu powołania do wojska Shahram uciekł z rodzinnego miasta razem
z dwoma kolegami ze szkoły. Przez Afganistan zamierzali dotrzeć do jednego z ONZ-owskich
obozów dla uchodźców w Pakistanie. Dotarli jednak tylko do miasta Iranszahr, położonego
kilkaset kilometrów od irańsko-afgańskiej granicy.
Ucieczka zakończyła się w ponurym hotelu, położonym w zaułku tuż za miejscowym
meczetem. Shahram i jego koledzy nie wiedzieli, że właściciel hotelu współpracował z policją.
Istniała między nimi niepisana umowa. Policja przymykała oczy na przemyt złota i narkotyków z
Afganistanu w zamian za to, że właściciel od czasu do czasu przekazywał informacje o młodych
chłopcach, którzy uciekając z Iranu, często się tu zatrzymywali.
Shahram wzdrygnął się na samo wspomnienie tygodni, które spędził w areszcie. Irański
reżim był zdesperowany. Wojna z Irakiem nie zmierzała w dobrym kierunku: partyzanci
mudżahedińscy rośli w siłę i coraz bardziej otwarcie atakowali irańskie wojsko i policyjne
posterunki, a dziesiątki tysięcy młodych ludzi uciekało po otrzymaniu powołania.
Shahram został bardzo dokładnie przesłuchany. Pytano go, co wie o mudżahedinach. A
może dla nich pracuje? Dlaczego nie chce spełnić obywatelskiego obowiązku i walczyć z
Irakiem? Na większość pytań nie potrafił odpowiedzieć. Za karę umieszczono go w osobnej celi i
zaczęto torturować. Tak mijały kolejne dni.
Ale i tak miał szczęście. Wprawdzie bito go kijami po podeszwach stóp i bardzo cierpiał,
ale nie można było tego porównać z tym, przez co przechodzili inni więźniowie. Dochodzące z
ich cel krzyki mówiły same za siebie.
Uratował się prawdopodobnie dzięki ojcu, który pociągając za właściwe sznurki,
wpłacając sowitą kaucję i hojnie obdarowując kilku urzędników, sprawił, że jego syn został
wypuszczony z więzienia.
Shahram był wolny, ale zrozumiał, że jego życie już nigdy nie będzie takie jak dawniej.
Reżim Chomeiniego był mściwy. Kto raz z nim zadarł, wiedział, że w każdej chwili jego grzechy
mogą być znów wyciągnięte na światło dzienne i wykorzystane przeciwko niemu. Teraz policja
bezpieczeństwa miała już i jego, i jego rodzinę na oku.
W 1980 roku ojciec Shahrama został oskarżony o działania przeciwko rewolucji.
Właściwie nie było żadnych dowodów, ale miał dużą firmę budowlaną i to samo w sobie było już
wystarczająco podejrzane. Kapłani rewolucji nie lubili kapitalistów niemal tak samo, jak kiedyś
nie lubili ich rewolucjoniści Lenina. Poza tym ojciec należał do plemienia Bachtiarów. W tym
samym tygodniu, kiedy go zatrzymano, duchowni udaremnili próbę zamachu na Chomeiniego.
Większość wojskowych usiłujących obalić ajatollaha należała właśnie do tego plemienia. To
wystarczyło, żeby skazać ojca Shahrama na śmierć.
Prasa podała treść wyroku i dokładną datę wykonania kary. Strzały miały paść następnego
dnia o świcie. Shahram miał wówczas trzynaście lat. Rodzina czuwała całą noc. Prawie nikt się
nie odzywał. Kiedy słońce zaczęło powoli wschodzić, wszystkie słowa się skończyły. Cóż można
było powiedzieć?
Kilka godzin później ojciec wrócił do domu. Egzekucja okazała się okrutnym
przedstawieniem, które miało zastraszyć ludzi. Połowę skazanych rozstrzelano, resztę zwolniono.
Przesłanie reżimu nie pozostawiało wątpliwości.
Na ułamek sekundy Shahram powrócił do rzeczywistości. Natrętna mucha krążyła wokół
jego głowy. Przegonił ją ręką i powrócił do wydarzeń z przeszłości.
Granica między Iranem i Afganistanem. Rok 1987.
Shahram siedzi na koniu. Obok niego jest jeszcze jeden jeździec. Słońce zachodzi za
skaliste wierzchołki gór, nagie zbocza wydają się czerwonozłote. Cienie się wydłużają. Złoto
przechodzi w odcień szarości, a po chwili zamienia się w czerń. Wraz z nadejściem zmroku
zaczyna napływać chłodne nocne powietrze.
Shahram Khosravi otula się szczelniej kocem, patrzy w napięciu na wschód. Zaledwie
kilka kilometrów dalej, tuż za najbliższymi górskimi szczytami, leży Afganistan. Musi się tam
dostać przez nikogo niezauważony.
Nie było to łatwe zadanie. Irańska straż graniczna mogła się pojawić w każdej chwili.
Shahram wiedział dokładnie, co go czeka, jeśli po raz kolejny trafi w ręce irańskiej policji.
Zadrżał, otrząsnął się i spojrzał ukradkiem na mężczyznę, któremu powierzył swoje życie. Nawet
nie znał jego nazwiska.
– Możesz mówić do mnie Ibrahim – powiedział mu przewodnik i dodał: – Jeśli będziesz
mnie słuchał, za kilka dni będziesz już bezpieczny.
Shahram zapłacił mężczyźnie całkiem pokaźną sumę pieniędzy. Teraz pozostawała mu
już tylko nadzieja. Tym razem nie wolno mu popełnić żadnego błędu, gdyż nawet drobiazg mógł
kosztować go życie. Ibrahim popatrzył mu w oczy, a potem skinął znacząco w stronę górskich
przełęczy. Pora ruszać.
W nocy Ibrahim odezwał się tylko jeden jedyny raz. Uniósł rękę i wyszeptał:
– Cicho, to irańska straż graniczna. Musisz był całkowicie cicho.
Shahram natychmiast ściągnął cugle. Koń zarzucił łbem niespokojnie, ale stanął. Shahram
wstrzymał oddech. Nie dobiegł ich żaden dźwięk, więc po kilku minutach mężczyźni pojechali
dalej.
Bolały go plecy, ale starał się o tym nie myśleć. Nie przywykł do podróżowania konno.
Jak większość z dwóch milionów mieszkańców Isfahanu, czas poświęcał głównie na czytanie
książek i gry telewizyjne, a nie na zajęcia na świeżym powietrzu. Teraz, zamiast poddać się
ruchom konia, siedział sztywno w drewnianym siodle. Po kilku godzinach jazdy przy każdym
ruchu miał wrażenie, że przechodzi go prąd. Zagryzł wargi i patrzył prosto przed siebie.
Kilka godzin później był już w Afganistanie, a po czterdziestu ośmiu godzinach udało mu
się przejść przez granicę Pakistanu. Opuścił Iran.
W obozie dla uchodźców w Karaczi panował chaos. Największe miasto Pakistanu
położone jest nad brzegiem oceanu i słynie przede wszystkim z brutalnych wojen między
rywalizującymi ze sobą zbrodniczymi gangami. Shahram nie czuł się tu bezpiecznie. ONZ-owski
urzędnik UNHCR5 poinformował go, że czas oczekiwania na pomoc może być długi. Żaden kraj
nie kwapił się do przyjęcia uciekinierów. Tysiące ludzi, głównie uchodźców z Iranu i
Afganistanu, czekało tu latami. Nieco opryskliwy urzędnik nie był nawet w stanie
zagwarantować im, że otrzymają status uchodźcy. Pakistańska policja mogła w każdej chwili
deportować ich do Iranu. Po pół roku Shahram uznał, że ma dosyć. Przeszedł przez kolejną
granicę. Tym razem do Indii.
Po czterech miesiącach w New Delhi otrzymał pierwszą pozytywną wiadomość.
Ambasada Kanady poinformowała go, że ma szansę otrzymania statusu uchodźcy. Powinien
uzyskać go w ciągu dwóch, trzech miesięcy.
Shahram odetchnął z ulgą. Marzył o wyjeździe do Kanady, ale postanowił również
odwiedzić ambasadę Szwecji. Urzędnik, który przyjął go w nieco dziwnym, pomalowanym na
różowo budynku, w ciągu kilku dni załatwił mu wszystkie potrzebne papiery. Shahram
postanowił nie czekać na odpowiedź z Kanady. W marcu 1988 roku, niemal rok po opuszczeniu
rodzinnego miasta, wylądował na lotnisku w Sztokholmie. Jego ucieczka dobiegła końca.
Po dwóch latach w nowym kraju nareszcie miał czas pomyśleć o swojej przyszłości.
Zdążył już nieco ochłonąć, nauczył się języka, mógł zwolnić tempo.
Zaczął się zastanawiać nad podstawowymi pytaniami: „Kim jestem? Co tutaj robię? Jak
mam odnaleźć się w nowej sytuacji?”. Postanowił poszukać na nie odpowiedzi, studiując inne
kultury. Może wiedza o społeczeństwach innych niż irańskie czy szwedzkie pozwoli mu znaleźć
miejsce dla siebie. Złożył podanie o przyjęcie na Wydział Antropologii na Uniwersytecie
Sztokholmskim i został przyjęty.
Shahram pokręcił głową i wrócił do rzeczywistości, do grządek kwiatowych w
Kungsparken. Spojrzał na zegarek. Pięć po czwartej. Pora kończyć pracę. Bengt i Conny, którzy
pracowali tu razem z nim, zaczęli się już zbierać.
– Nie idziesz do domu? – spytał Conny zdziwiony.
– Właśnie mam zamiar. A wy dokąd się wybieracie?
– Do monopolowego!
– Świetnie, pójdę z wami!
– Ty? Do monopolowego? Przecież ty chyba… – zaczął Conny i urwał.
– Jestem muzułmaninem, jeśli o to ci chodzi – powiedział Shahram ze śmiechem. – Nigdy
nie widzieliście muzułmanów w sklepie monopolowym?
Conny i Bengt spojrzeli po sobie i też zaczęli się śmiać.
– Nie znałem cię od tej strony, Shahram – rzucił Conny. – Zrobimy zakupy, a potem
zapraszamy cię na piwo.
Shahram skinął głową. Trzej mężczyźni ruszyli zdecydowanym krokiem w stronę
Linnégatan. Chcieli zdążyć przed piątkowym tłumem w sklepie z alkoholami.
Westfalia
Matka Johna Ausoniusa Hilde Müller często opowiadała synowi o wtorku 5 grudnia 1944
roku:
– Nigdy nie zapomnę tego dnia. Miałam piętnaście lat. Ja i mój brat piekliśmy pierniczki.
Właśnie wyjęliśmy drugą blachę z piekarnika, kiedy spadła pierwsza bomba. Rozpętało się
piekło. Bomby leciały bez przerwy, wkrótce całe Soest stało w płomieniach. Zbiegliśmy do
piwnicy i tam się schowaliśmy. Pierniczki z kolejnej blachy się spaliły.
Dom, w którym mieszkała Hilde, był jednym z niewielu, które przetrwały alianckie
bombardowania. Ponad sześćdziesiąt procent miasta zostało całkowicie zniszczone. Rodzina
Hilde miała szczęście. Jedna z bomb trafiła zaledwie kilka metrów od drzwi kuchennych domu.
Następnego dnia rodzina zasypała na ulicy wielki lej. Matka Hilde zgubiła wtedy zegarek. O
dziwo, znalazła go wiele lat później, kiedy rozkopano ulicę, by położyć nową kanalizację.
Hilde Müller urodziła się w 1929 roku w Soest, w Westfalii. Kiedy wybuchła II wojna
światowa, miała dziesięć lat.
Soest, ładne średniowieczne miasteczko z wąskimi uliczkami i domami z pruskiego muru,
położone jest zaledwie kilka kilometrów od Zagłębia Ruhry, najważniejszego niemieckiego
okręgu przemysłowego. Liczne kopalnie węgla w okolicy stwarzały dobre warunki do rozwoju
przemysłu, który pod koniec lat trzydziestych w coraz to większym stopniu przestawiał się na
produkcję broni, wozów bojowych i amunicji potrzebnych Hitlerowi do prowadzenia wojny. W
wielkich fabrykach Kruppa niemieccy pracownicy harowali razem z milionem przymusowych
robotników z Rosji, Ukrainy i Polski. Zgodnie z nazistowską ideologią robotnicy ci byli
nazywani Untermenschen, podludźmi, co jednak nie przeszkadzało w wykorzystywaniu pracy ich
rąk do produkcji śmiercionośnej broni, na której opierał się nazistowski system ucisku. Dla
aliantów okręg Ruhry był oczywistym celem.
Bombardowania rozpoczęły się w 1943 roku. Powtarzające się co noc naloty dywanowe
zamieniły Dortmund, Düsseldorf i Kolonię w dymiące ruiny, zmuszając mieszkańców do
niekończącej się ucieczki zatłoczonymi drogami. Kiedy oddziały alianckie po lądowaniu w
Normandii dotarły do Zagłębia Ruhry, rozgorzały nowe, gwałtowne walki o każdą ulicę i każdy
dom, podczas których niszczono wszystko, co cudem ocalało z nocnych nalotów.
Było wielce prawdopodobne, że także Soest stanie się celem aliantów. 16 maja 1943 roku
zbombardowana została tama na jeziorze Möhnesee, położonym kilka kilometrów na południe od
miasta. Ogromne masy wody nie dotarły wprawdzie do miasteczka, ale tysiące mieszkańców
okolicznych osad utopiło się jak szczury.
Mieszkańcy Soest czekali przerażeni na swoją kolej. Atak na miasto nastąpił rok później,
5 grudnia 1944 roku.
Może się to wydać dziwne, ale Hilde Müller podczas wojny nigdy się nie bała.
– Może po prostu byłam za mała, a może sprawiła to obecność matki – opowiadała wiele
lat później.
Założone w IX wieku Soest było miastem z tradycjami. Przed wybuchem II wojny
światowej za potężnym murem z XIII wieku mieszkało około dwudziestu tysięcy ludzi. W
czasach Hanzy był to znaczący ośrodek handlowy, jednak siedemset lat później Soest straciło
swoją pozycję i zamieniło się w nieco senne miasteczko, żyjące własnym rytmem. Mieszkańcy
kupowali książki w księgarni Rittersche Buchhandlung, założonej w 1836 roku, na kawę szli do
Café Käfer w budynku obok, a na piwo do Pilgrim Haus, gdzie od 1304 roku podawano w tych
samych pomieszczeniach ten sam rodzaj chmielowego trunku.
Ojciec Hilde Müller był dekarzem, podobnie jak jego ojciec. Zawód przechodził z ojca na
syna; przez lata rodzinie udało się osiągnąć całkiem przyzwoitą pozycję finansową. Kiedy w
latach dwudziestych XX wieku ojciec Hilde, Bernhard, kupił trzypiętrowy kamienny dom,
pięknie położony wewnątrz starych murów miejskich, pozycja rodziny wzrosła i to było
najważniejsze. Soest okresu międzywojennego było miastem o wyraźnej strukturze społecznej,
każdy miał określoną pozycję i funkcję do spełnienia. Sąsiedzi i duchowni licznych kościołów
strzegli zazdrośnie, żeby nikt nie wyszedł poza ustalone ramy. I wojna światowa, która wysłała
tysiące młodych chłopców na śmierć na froncie zachodnim, przechodzącym zaledwie kilka
kilometrów od miasta, niewiele zmieniła w światopoglądzie mieszkańców, którzy nadal cenili
sobie dyscyplinę i przestrzegali raz ustalonej hierarchii. Wielkie miasta, jak na przykład Berlin,
przeżywały okres dekadencji, ulegały nowoczesnym ideom głoszącym wolność jednostki i jej
odpowiedzialność za własne czyny, ale Soest nadal trwało w swoim śnie Śpiącej Królewny.
Mieszkańcy miasteczka przestrzegali jednej zasady: Ordnung muss sein.
Mimo że rodzina Müllerów poprawiła swoją pozycję ekonomiczną, oddzielając się od
klasy robotniczej, to jej poglądy polityczne pozostały socjaldemokratyczne. W Soest, podobnie
jak w większości małych niemieckich miast, klasa robotnicza na początku lat trzydziestych
głosowała niezmiennie na socjaldemokratów. Partię nazistowską wspierała głównie coraz
bardziej niezadowolona klasa średnia, sklepikarze, nauczyciele i urzędnicy państwowi, którzy
silnie odczuli skutki słabej koniunktury i depresji gospodarczej lat trzydziestych.
Tak więc Bernhard Müller, ojciec Hilde, nie żywił szczególnie ciepłych uczuć wobec
Hitlera, nawet jeśli skłonny był przyznać mu rację w tym, że Żydzi zyskali zbyt duże wpływy i
władzę. Nigdy jednak nie mówił tego głośno, nie chcąc urazić Sary, młodej opiekunki, która
właściwie prowadziła dom rodziny Müllerów i która ojcu rodziny wpadła w oko.
Poza tym Bernharda bardziej niż polityka interesowały samochody. Sam miał horcha i
dkw, o które bardzo się troszczył i starannie pucował. Oba były źródłem jego dumy, a także
zawiści sąsiadów.
1 września 1939 roku Niemcy napadły na Polskę i rozpoczęła się wojna. Wkrótce
poczmistrz miasteczka, ubrany na tę okazję w galowy mundur, osobiście wręczył ojcu Hilde
powołanie do wojska. Bernhard Müller nie był zadowolony, że ma walczyć w obronie
nazistowskich idei, ale nawet mu do głowy nie przyszło, by odmówić włożenia brunatnego
munduru. Ordnung muss sein.
Razem z najstarszym synem wsiadł do jednego z wielu pociągów wiozących żołnierzy na
wschód.
Wojna nie sprawiła, że zachwycił się nazizmem. Rzadko mówił o tym, czego wówczas
doświadczył. Rodzina wiedziała, że był w Finlandii, ale niewiele więcej. Niekiedy wspominał
pojedyncze zdarzenia. Kiedyś opowiadał, jak na granicy fińsko-rosyjskiej zabijano rosyjskich
jeńców wojennych strzałem w tył głowy. Zakrwawione ciała zostawiano na śniegu. Siarczysty
mróz uniemożliwiał jakikolwiek pochówek. Poza tym było to zbędne. Ciała szybko zamarzały,
nie było więc obawy, że zaczną się rozkładać. Na pewno nie przed nastaniem wiosny.
Po zakończeniu wojny Bernhard nie miał wiele dobrego do powiedzenia o nazizmie.
Kilka lat później, po śmierci żony, ożenił się z Sarą, żydowską gospodynią, która prowadziła
rodzinie dom i cały czas wiernie trwała u boku swego jedynego chlebodawcy.
Hilde Müller dorastała podczas wojny. Do czasu bombardowań jej życie toczyło się
właściwie tak jak przed wojną, z jednym wyjątkiem. W mieście nie było mężczyzn. Na ulicach
były niemal wyłącznie dorosłe kobiety, młode dziewczęta i dzieci.
Najważniejszą organizacją w mieście był Bund Deutscher Mädel, nazistowski
odpowiednik skautów. Dziewczęta w ładnych mundurkach maszerowały równo, śpiewając pieśni
wychwalające ojczyznę i nazizm. Wszyscy mieli kochać swój kraj i Führera.
Członkinie organizacji aktywnie wspierały działania wojenne. Starsze dziewczęta zbierały
pieniądze i szykowały paczki z jedzeniem, ubraniami i innymi drobiazgami potrzebnymi
mężczyznom na licznych wojennych frontach.
Hilde, podobnie jak ojciec, nie interesowała się ani polityką, ani nazistami, ani
socjaldemokratami. Lubiła się bawić z rodzeństwem, szczególnie ze swoją o trzy lata młodszą
siostrą Ellą, która nie odstępowała Hilde na krok, podziwiała ją i próbowała we wszystkim
naśladować. Dla Hilde było to niekiedy męczące, szczególnie zaraz po zakończeniu wojny, kiedy
młodzi chłopcy i mężczyźni zaczęli wracać do domów. Hilde przyciągała ich spojrzenia. Nie była
zadowolona, że jej dziecinna jeszcze siostra zawsze jej towarzyszyła. Hilde była świadoma
swojej urody. Kasztanowe włosy, często splecione w dwa warkocze, ładnie okalały jej nieco
podłużną twarz. Potrafiła spędzać długie chwile w holu przed lustrem i przyglądać się sobie z
zadowoleniem. Ella czasem się z niej śmiała, ale na ogół kończyło się na tym, że siostry padały
sobie w ramiona i zaśmiewały się do rozpuku.
Ojciec Hilde i jej brat wrócili do domu po zakończeniu wojny w 1945 roku. Pod ich
nieobecność wszystko się zmieniło. Kolonia, Dortmund i Düsseldorf obróciły się w ruiny, a
wielu ich mieszkańców – wcześniej kupujących produkty rolnicze i inne przedmioty lub usługi
od miejscowych rzemieślników – zginęło. Ci, którym udało się przeżyć, nie mieli teraz ani
domów, ani pieniędzy. Mieszkańcy Soest dotkliwie odczuli skutki wojny. Coraz więcej ludzi
było bez pracy. Żywność, odzież i wiele innych potrzebnych rzeczy sprzedawano na kartki.
Hilde skończyła ośmioletnią szkołę zawodową, kształcąc się na ekspedientkę w sklepie
obuwniczym. Ale po wojnie nie było butów. Poza tym kobiety na ogół nie pracowały. W Soest
ich celem było wyjść za mąż i rodzić nowych obywateli, aby przysparzać miastu i Rzeszy
mieszkańców. Ojciec Hilde uznał, że nie ma potrzeby, by jego córka szła do pracy.
Hilde coraz gorzej znosiła zamknięcie. Piękne średniowieczne domy stawały się jakby
coraz mniejsze, uliczki coraz węższe i mroczniejsze. Hilde pragnęła poznać świat, zobaczyć coś
więcej. W gazetach pojawiły się ogłoszenia, że Szwecja poszukuje ludzi do pracy. Mówiło się, że
w tym oszczędzonym przez wojnę kraju na północy życie jest znacznie łatwiejsze. Hilde
odpowiedziała na jedno z ogłoszeń. Kilka tygodni później nadeszła wiadomość. Dostała pracę
jako pomoc domowa u rodziny w Uppåkra, w Skanii, w południowej Szwecji. Przyjęła
propozycję, mimo że w żadnym atlasie nie była w stanie znaleźć takiej osady. Ku jej zdziwieniu
ojciec nie protestował.
– Rozumiem, że chcesz spróbować czegoś innego – powiedział. – Tym bardziej że nikt
nie potrafi przewidzieć, co nas tu czeka, czy w ogóle mamy jeszcze jakąś przyszłość. Jeśli
zdecydujesz się jechać, masz moje błogosławieństwo.
Hilde stała na dziobie statku, wiatr targał jej włosy, czuła jego podmuchy na twarzy, w
oczach miała łzy. Mrużyła je zadowolona, przyglądając się plamkom słońca na powierzchni
wody. Morze zdawało się nie mieć końca, otaczało ją ze wszystkich stron, sięgało hen po
horyzont. Hilde, która nigdy jeszcze nie widziała morza, była zachwycona. Był październik 1950
roku. Niedawno skończyła dwadzieścia jeden lat. Teraz czekała na nią Szwecja. I przygoda.
Razem z Hilde podróżowała cała grupka dziewcząt, które podobnie jak ona jechały do
pracy w Szwecji. Podróż mijała im bardzo przyjemnie. Dziewczęta dużo się śmiały, wymieniały
się adresami, zawierały przyjaźnie. Wszystkie nieco się denerwowały, ale nowe przyjaciółki
dawały poczucie bezpieczeństwa.
Ich dobry humor wynikał też z zainteresowania, jakie budziły u chłopców i młodych
mężczyzn płynących tym samym statkiem. Hilde, jak zwykle, przyciągała uwagę. Cieszyła się
niemal jak dziecko, kiedy któryś z mężczyzn fundował jej kawę albo komplementował jej urodę.
Nawet pięćdziesiąt lat później wspominała tę podróż jako największą przygodę swojego życia.
To nie było Soest.
– Miałam siedmiu kawalerów, wszyscy się do mnie zalecali – mówiła z dumą.
Najbardziej podobał jej się Egon. Wyróżniał się spośród innych mężczyzn. Miał
dwadzieścia trzy lata. Był zaledwie dwa lata starszy od niej, ale zdawał się wyjątkowo dojrzały i
obyty. Pochodził ze Szwajcarii, z wykształcenia był kucharzem. Zdążył już zwiedzić kilka
europejskich stolic, od roku pracował w Szwecji. Teraz wracał ze Szwajcarii, gdzie był w
odwiedzinach u krewnych.
Hilde przyglądała się ukradkiem jego ładnej twarzy, lekko falującym brązowym włosom.
W jednym ręku zawsze trzymał papierosa, w drugim często kieliszek koniaku. Miał zaraźliwy
uśmiech – kiedy się śmiał, Hilde coraz częściej mu wtórowała. Nauczył ją pierwszych słów po
szwedzku. Goddak i Jak elskar dik. Ćwiczyła ich wymowę, a potem śmiała się, kiedy Egon w
końcu powiedział jej, co oznaczają: „Dzień dobry” i „Kocham cię”.
– Może pojechałabyś ze mną do Sztokholmu? – zaproponował jej uśmiechnięty.
– Zwariowałeś? Jadę pracować jako pomoc domowa w Uppåkra. Przyjechałam tu, żeby
zarobić pieniądze.
– E tam, nieważne. Przyjedź do Sztokholmu. Będziemy żyli miłością i winem. We dwoje,
ty i ja!
– Jesteś szalony! – Hilde się roześmiała, patrząc w błyszczące oczy Egona. Zanim statek
wpłynął do portu w Malmö, wymienili się adresami.
Kiedy Hilde po raz pierwszy przyjechała do Sztokholmu, Egon zabrał ją do
Operakällaren, eleganckiej restauracji, w której pracował. Hilde ledwie wierzyła własnym
oczom. Wielkie żyrandole rzucały łagodne, przyjemne światło. Ściany były pozłacane, pokryte
dębową boazerią z motywami łowieckimi, sarnami i bażantami. Krzesła miały obicia z
czerwonego aksamitu. Egon opowiadał jej z dumą, że lokal otwarto w tym samym roku, w
którym Gustaw III otworzył nową sztokholmską operę, czyli w 1787. Lokal należał do
stowarzyszenia Les Grandes Tables du Monde, zrzeszającego najbardziej eleganckie restauracje
świata. I właśnie tutaj, w kuchni, pracował Egon. To było coś całkowicie innego od Soest czy
gospodarstwa w Skanii, gdzie Hilde doiła krowy, sprzątała, gotowała i wykonywała różne inne
prace.
Kiedy trzymając się za ręce, szli przez most Slottsbron, przyglądając się światłom z
cumujących przy nabrzeżu Strandkajen statkom, a potem stali na Hamngatan, podziwiając
świąteczny wystrój eleganckiego domu towarowego Nordiska Kompaniet, Hilde czuła, że jej
życie się zmienia. Soest zostało gdzieś daleko za nią.
Kilka miesięcy później Hilde i Egon wzięli ślub.
12 lipca 1953 roku urodziło się ich pierwsze dziecko. Ochrzcili je Wolfgang Alexander
John Zaugg.
Trzydzieści trzy lata później on sam zmienił swoje imię i nazwisko na John Ausonius.
Niedziela, 15 września 1991 roku
Kolejka do lokalu wyborczego w szkole teatralnej w Skarze zaczęła się ustawiać już
około godziny dziesiątej rano. Jak zwykle składała się głównie z przedstawicieli starszego
pokolenia. Kobiety i mężczyźni w wieku sześćdziesięciu do siedemdziesięciu paru lat ustawiali
się w rzędzie przed członkami komisji, którzy podawali im z uśmiechem listy wyborcze.
Kilkaset metrów dalej, na rynku Stortorget, w podmuchach zimnego wiatru przygrywała
orkiestra dęta. Czerwone flagi socjaldemokratów powiewały na wietrze obok szwedzkich flag
narodowych. Wolontariusze Czerwonego Krzyża potrząsali puszkami.
W Skarze rozpoczynał się dzień wyborów. Przypominał wszystkie poprzednie takie dni, z
jednym ważnym wyjątkiem. Na rynku pojawiła się bowiem nowa flaga. Żółta, ze stylizowaną
postacią mężczyzny, przypominającego do złudzenia jednego z synów miasteczka, milionera
Berta Karlssona, dyrektora wielkiej wytwórni płytowej i właściciela parku rozrywki.
– Polityka polega na tym, żeby wiarygodnie kłamać – stwierdził kiedyś w odpowiedzi na
pytanie o szwedzką demokrację.
– Stąpamy twardo po ziemi. Reprezentujemy zdrowy rozsądek, w przeciwieństwie do
niektórych zatwardziałych działaczy innych partii – powiedział kolega Berta Karlssona, hrabia i
przedsiębiorca Ian Wachtmeister.
Kilka miesięcy wcześniej obaj mężczyźni założyli Nową Demokrację – partię, która dała
początek nowemu rozdziałowi w szwedzkiej polityce.
Bert Karlsson i Ian Wachtmeister wprowadzili własny styl uprawiania polityki. Byli
bezlitośni dla swoich przeciwników. Zamiast dyskutować o ważkich zagadnieniach politycznych
i skomplikowanych kwestiach ekonomicznych, przedstawiali proste rozwiązania problemów
kraju. Częstowali piwem i zachęcali do wspólnego śpiewania. Hrabia nosił zabawne kapelusze, a
dyrektor wytwórni płytowej dziurawe swetry. Ich wiece przyciągały ogromną publiczność.
Ludzie byli ciekawi nowych polityków. Jedni uważali ich za zabawnych w ludycznym stylu, u
innych wzbudzali niesmak.
– Bert Karlsson jest wręcz wulgarny – stwierdziła Anne Wibble, przedstawicielka
szwedzkiej Partii Liberałów6. – Świadomie gra na naszych uprzedzeniach i rozdmuchuje dzielące
nas kwestie.
– Wachtmeister mówi to, co innym zdarza się powiedzieć po wypiciu kilku piw, z tą
różnicą, że on robi to całkowicie na trzeźwo – zauważył przywódca liberałów Bengt Westerberg.
Wyglądało na to, że wiosną i jesienią 1991 roku nic nie będzie w stanie powstrzymać
nowej partii. Dla setek tysięcy wyborców Nowa Demokracja jawiła się jako głos ludu, którego
dotąd w szwedzkiej polityce brakowało.
Dziwne było tylko to, że Karlssonowi i Wachtmeisterowi udało się ukazać siebie jako
przedstawicieli zwykłych ludzi, chociaż z przeciętnymi obywatelami nie mieli nic wspólnego.
Bert Karlsson był znanym przedsiębiorcą, który zarobił miliony na płytach z muzyką
taneczną, a hrabia Ian Wachtmeister ze swoim specyficznym stylem, nosową wymową i
wyszukanym językiem reprezentował raczej pokolenie wielkich posiadaczy ziemskich, którzy
okres swojej świetności przeżywali w latach pięćdziesiątych, po czym zniknęli ze sceny.
Przez lata niewielkiej grupie bogatych właścicieli majątków ziemskich i przemysłowców
udało się zyskać znaczną władzę lokalną. Niektórzy zachowywali się jak oświeceni
osiemnastowieczni despoci, którzy na swych włościach pragnęli stworzyć wzorcowe
społeczności, innych bardziej interesowało picie ponczu i zalecanie się do okolicznych kobiet.
Łączyło ich jedno: przekonanie o znaczeniu własnej osoby i prawie do decydowania o
wszystkim, wynikające z tradycji i posiadanej wiedzy.
Większość Szwedów była przekonana, że właściciele wielkich latyfundiów odeszli do
historii wraz z powstaniem nowoczesnej Szwecji – kraju z równymi prawami dla wszystkich.
Hrabia Ian Wachtmeister wydawał się duchem z historycznych zaświatów.
Ian Melker Shering Wachtmeister przyszedł na świat w rodzinnym majątku Nääs, w
pobliżu Nyköping w Sörmland, w Wigilię 1932 roku. Historia jego rodu jest bardzo długa.
Rodzina najpierw zamieszkiwała Estonię i Holandię; do Szwecji przyjechała w XVIII wieku.
Przodkowie Iana byli zawodowymi oficerami w armii szwedzkiego króla.
Dwieście lat później Wachtmeisterowie mieli już liczne powiązania rodzinne ze szwedzką
elitą gospodarczą, polityczną i kulturalną. Dziadek Iana Wachtmeistera był ministrem spraw
zagranicznych, gdy w 1905 roku rozwiązywano unię szwedzko-norweską. Wśród członków
rodziny był też przewodniczący Komitetu Noblowskiego Stig Ramel, a także – co prawda
poprzez małżeństwo – przyszły szwedzki premier Olof Palme.
Hanna von Born, babcia Olofa Palmego ze strony ojca, której rodzinny majątek Ånga
położony był niedaleko Nääs, zabierała czasem rodzinę i jechała w odwiedziny do sąsiadów. Ian
Wachtmeister opowiadał potem, jak podczas świątecznych obiadów bawił się z pięć lat od siebie
starszym Olofem.
W majątku Nääs bywało wielu znakomitych gości. Jako dziecko Ian miał okazję poznać
znanych polityków, pisarzy i artystów. Z dumą mówił o przyjęciu, na którym poznał Gretę
Gustafsson, czyli „boską” Gretę Garbo.
Olof Palme opuścił arystokratyczne towarzystwo, kiedy w latach pięćdziesiątych
postanowił zaangażować się w ruch robotniczy i socjaldemokrację. Być może było to także
przyczyną nienawiści, którą klasy wyższe, z których przecież się wywodził, żywiły do niego i
której wielokrotnie dawały wyraz. Czuły się zdradzone.
Dobrobyt, władza i pieniądze nie są jednak gwarancją szczęśliwego dzieciństwa. W
jednym z nielicznych bardziej osobistych wywiadów Ian Wachtmeister przyznał, że wielokrotnie
dostawał cięgi od swoich starszych braci. Kiedy skończył dziesięć lat, został wysłany do szkoły z
internatem Lundsberg7. W tych kręgach było to czymś oczywistym.
– Ponieważ byłem chyba najmniejszym chłopcem w szkole, więc i tam często obrywałem
– zwierzył się kiedyś.
W Lundsbergu arystokratyczne tytuły, błękitna krew i pieniądze nie robiły na nikim
wrażenia. Obowiązywał określony system kar, starsze dzieci miały też prawo poniżać i bić
młodsze, dominować nad nimi. To był element wychowania. Starsi zawsze mieli większe prawa,
tak po prostu było. Bronią drobnego chłopca stał się jego cięty język. Ian Wachtmeister żartował
sobie ze swoich dręczycieli. Celne repliki i swada zyskały mu wkrótce sporą sławę.
Wachtmeister kontynuował naukę w Królewskiej Wyższej Szkole Technicznej na
Wydziale Inżynierii Lądowej. Po studiach przez rok zajmował się pracą naukową, by w 1958
roku przejść do gospodarki. Szybko zrobił w tej dziedzinie karierę. W ciągu dwunastu lat
awansował ze świeżo upieczonego inżyniera na dyrektora huty żelaza w Oxelösund.
Na początku lat osiemdziesiątych – kiedy został dyrektorem Gränges Aluminium –
należał już do najwyższych kręgów szwedzkiego życia gospodarczego. Firma wchodziła w skład
koncernu Electrolux, w którego zarządzie zasiadali tak znani finansiści jak Hans Werthén i
Marcus Wallenberg.
Podczas całej swojej kariery zawodowej Ian Wachtmeister nie przestawał żartować.
Potrafił przebrać się za stewardesę, zdarzało mu się naśladować znane osobistości, jeździł na
wrotkach, a na Boże Narodzenie rozdawał w prezencie deski sedesowe.
Ale niektórzy to lubili. Jeden z zatrudnionych w hucie Oxelösund stwierdził kiedyś
zaskoczony:
– To dziwne, bo chociaż zachowuje się jak burżuj, to chłopcy go lubią. Facet ma gadane.
Nie wszyscy jednak byli równie zachwyceni. Pewien działacz związkowy z Oxelösund
żalił się w wywiadzie dla jednej z gazet: „Wachtmeister nie ma wyczucia sytuacji, nie rozumie,
że nie ze wszystkiego można sobie żartować. Jestem wściekły, kiedy zaczyna błaznować w
trakcie rokowań związkowych dotyczących przyszłości zatrudnionych… Ale najwyraźniej myśli,
że to on decyduje, co jest śmieszne, a co nie, i oczekuje, że wszyscy będą mu przytakiwać”.
Zarząd miał do niego coraz więcej zastrzeżeń. Wachtmeister bulwersował swoim
zachowaniem, wielu uważało, że nie przystoi ono osobie na tak eksponowanym stanowisku.
Gorącym obrońcą Iana okazał się Marcus Wallenberg. Podobno zaśmiewał się do rozpuku z
dowcipów hrabiego. We wrześniu 1982 roku Marcus Wallenberg zmarł. Osiem miesięcy później
szef koncernu Electrolux, Hans Werthén, usunął Iana Wachtmeistera z zajmowanego stanowiska.
Na pocieszenie został mianowany szefem jednego z mniejszych przedsiębiorstw. Z sześciu
niewielkich firm, zatrudniających około osiemdziesięciu ludzi, stworzył wkrótce minikoncern,
który nazwał The Empire.
Ian Wachtmeister został brutalnie usunięty z grona gospodarczej elity kraju. Znajomi
twierdzili, że poczuł się zawiedziony i zgorzkniał. Powrócił do swoich szelmostw, jednak nawet
w gronie jego najbliższych wywoływały one mieszane uczucia.
O ile Wachtmeister reprezentował Szwecję, która należała już do przeszłości, o tyle Bert
Karlsson był dzieckiem powojennej idei szwedzkiego „Domu Ludowego”8.
Urodził się w Skarze w 1945 roku, zaledwie kilka tygodni po zakończeniu II wojny
światowej, w rodzinie robotniczej. W domu wyznawano pogląd bardzo typowy dla mieszkańców
Västgötaland: nie należy się wychylać, nie myśl, że jesteś kimś, nie ryzykuj tego, co masz, licząc,
że może zyskasz coś więcej.
Prawo Jante9 miało się dobrze.
„Mój ojciec należy do najbardziej strachliwych ludzi, jakich znam. Nigdy we mnie nie
wierzył… Cały czas musiałem udowadniać, że jest inaczej, a i tak nigdy nie uznał moich
sukcesów” – skarżył się Bert Karlsson w jednym z wywiadów.
Być może właśnie chęć udowodnienia, że nie jest taki jak wszyscy, stała się jego siłą
napędową. Już jako dziecko „chciał rządzić kolegami”, jak twierdziła jego matka Agnes
Karlsson. Nazywano go Lunnetarzan. Zajmował się wszystkim, budował domki na drzewach,
urządzał lodowiska do gry w hokeja.
Młody Bert uwielbiał interesy. Już w szkole dorabiał sobie, sprzedając butelki, ostrząc
kolegom łyżwy i handlując używanymi kijami do hokeja. Podczas Mistrzostw Świata w Piłce
Nożnej w 1958 roku, kiedy Szwecja niespodziewanie weszła do finału, by zaraz przegrać z
Brazylią 5 : 2 w meczu, w którym dwie bramki strzelił Pelé – wówczas wschodząca gwiazda
piłkarska Brazylii – Bert postanowił spróbować swoich sił jako rekin czarnego rynku.
Pod koniec lat sześćdziesiątych jego kariera biznesmena zaczęła się wyraźnie rozkręcać i
nareszcie odbił się od dna. Z przerażeniem wspomina czasy, kiedy wcześniej pod koniec
miesiąca zdarzało mu się sięgać po kieszonkowe synka. W wywiadach podkreślał, że pieniądze
są „niestety” ważne.
W 1972 roku zainwestował wszystkie swoje oszczędności w wytwórnię płytową Mariann
Records. On pierwszy dojrzał siłę tkwiącą w popularnej muzyce tanecznej, która bardzo szybko
zaczęła cieszyć się powodzeniem, szczególnie na prowincji, budząc jednocześnie pogardę
krytyków muzycznych i młodych ludzi z dużych miast. Bert Karlsson nie przejmował się tym.
Pieniądze były pieniędzmi, obojętnie, czy pochodziły z prowincji, czy z miast.
Sprzedając płyty z chwytliwymi kawałkami do tańca, Karlsson szybko dorobił się sporego
majątku. Na imprezach w parkach miejskich grano głównie utwory muzyków z jego stajni:
zespołów takich jak Vikingarna, Wizex, Schytts, Thorleifs, piosenki Lotty Engberg i wielu, wielu
innych. Skara pełniła rolę Nashville szwedzkiej muzyki disco, a Bert Karlsson był jej
niekoronowanym królem. W pewnym okresie w latach osiemdziesiątych co trzecia sprzedawana
w Szwecji płyta pochodziła ze Skary.
Karlsson umocnił swoją pozycję, przyzwyczaił się, że może mieć wszystko, co zechce.
Był znany na szwedzkim rynku mediów, chętnie kontaktował się z dziennikarzami. Potrafił
wydzwaniać do nich kilka razy dziennie:
– Słuchaj, mam świetny krążek, śpiewa super laska. Zaraz ci puszczę, posłuchaj…
Bert chciał oczywiście promować swoich artystów, każdy z nich był „niesamowity”,
„niewiarygodny” albo „oszałamiający”, ale uwielbiał też dziennikarzy. A oni odwzajemniali jego
uczucia, bo dyrektor wytwórni płytowej w Skarze świetnie wypadał w mediach.
Na początku lat dziewięćdziesiątych Bert Karlsson stał się jedną z najbardziej znanych
osób w Szwecji.
Od czasu, kiedy w 1983 roku Ian Wachtmeister rozstał się ze stanowiskiem dyrektora
zarządzającego Gränges Aluminium, coraz częściej się zastanawiał, czy nie zamienić niezbyt
udanej kariery biznesmena na karierę polityczną. Zaangażował się w działalność nowo powstałej
organizacji tożsamościowej Nowy Dobrobyt10, blisko powiązanej ze Szwedzkim Związkiem
Pracodawców (SAF)11.
Organizacja Nowy Dobrobyt opowiadała się za klasycznymi rozwiązaniami
prawicowymi. Optowała za zmniejszeniem opodatkowania kapitału i akcji, niższymi podatkami
dla przedsiębiorstw i prywatyzacją w gminach. Latem 1990 roku Ian Wachtmeister próbował
przekształcić organizację w partię polityczną. Doszło do sporu z pozostałymi członkami zarządu,
którzy kategorycznie przeciwstawili się jego propozycji. Wachtmeister uznał swoją porażkę i
wystąpił z organizacji.
Nadal jednak marzyła mu się kariera polityczna. Brakowało mu tylko partii. I
współpracowników. Na pewno zdawał sobie sprawę z tego, że samotny, ekscentryczny i
piekielnie bogaty hrabia raczej nie znajdzie zrozumienia wśród szerokich mas.
Jesienią 1990 roku popularny plotkarski tygodnik „Hänt i Veckan” poprosił Berta
Karlssona, żeby przedstawił własną propozycję gabinetu cieni. Za radą swojego znajomego,
kierownika miejscowego marketu ICA, Karlsson umieścił na niej na stanowisku premiera
hrabiego Iana Wachtmeistera, którego widział jeden jedyny raz w życiu, i to w programie
telewizyjnym. Poza tym w składzie jego rządu znaleźli się też królowa Sylwia i dziennikarz Jan
Guillou.
Ian Wachtmeister przeczytał artykuł w „Hänt i Veckan”, który zresztą chętnie
zamieszczał zdjęcia hrabiego z rozlicznych imprez. Był zachwycony. Właśnie kogoś takiego
szukał. Bert Karlsson, popularny dyrektor wytwórni płytowej, uwielbiany przez ludzi, okazał się
dla Wachtmeistera prawdziwym darem niebios.
Hrabia chwycił za słuchawkę i wybrał numer do Skary.
Mężczyźni spotkali w kawiarni na lotnisku Arlanda. Tygodnik „Hänt i Veckan” jako
jedyny zamieścił relację ze spotkania.
„Wachtmeister stawił się ubrany w szykowny kapelusz, kwiecisty krawat, trzymając w
ręku elegancką aktówkę. Człowiek z ludu miał na sobie wygodne buty, skórzaną kurtkę i torbę
foliową z logo Sparbanken, w której zwykł nosić ważne dokumenty”.
Bert i Ian natychmiast nawiązali kontakt. Polecieli na Florydę i tam, w cieniu palm,
wspólnie napisali program nowej partii.
Wypromowanie nowego ugrupowania politycznego nie zabiera w Szwecji wiele czasu.
Przynajmniej jeśli ma się właściwe kontakty. Karlssonowi i Wachtmeisterowi zajęło to dwa dni.
Dyrektor wytwórni płytowej zadzwonił do redakcji „Dagens Nyheter” i 25 listopada 1990 roku
największy szwedzki dziennik zamieścił półstronicowy artykuł o nowej partii napisany przez jej
twórców.
Jeszcze tego samego dnia odezwał się do nich inny dobry znajomy ze świata mediów.
Siewert Öholm zaprosił obu panów do udziału w najpopularniejszym szwedzkim programie
publicystycznym, Svar Direkt. Bert Karlsson zacierał ręce. Już 27 listopada on i Ian
Wachtmeister siedzieli w studiu telewizyjnym. Program z ich udziałem obejrzało milion widzów.
Dzień wcześniej Siewert Öholm zamówił specjalny sondaż, którego wyniki opublikował podczas
programu. Okazało się, że dwadzieścia trzy procent respondentów odpowiedziało twierdząco na
pytanie, czy dopuszczają myśl, że w wyborach mogliby oddać głos na Berta Karlssona. Pytanie
sformułowane było zawile, nie zapytano wprost, czy zagłosują na nową partię, tylko czy
ewentualnie dopuszczają taką możliwość, ale kto by się przejmował takimi drobiazgami.
Telewizyjny występ okazał się sukcesem.
Ian Wachtmeister i Bert Karlsson mogli startować do walki o władzę. Mimo że brakowało
im partii i członków. Jedyne, co mieli, to opublikowany w gazecie program.
Nowa Demokracja była w głównej mierze tworem hrabiego Iana Wachtmeistera. Bardzo
czujnie odczytywał on nastroje społeczeństwa. Wiedział, że wielu ludzi boi się nadchodzącej
gorszej koniunktury. Socjaldemokraci nie znali już odpowiedzi na wszystkie pytania, więc tym
chętniej słuchano tych, którzy obiecywali, że rozwiążą skomplikowane problemy w sposób
prosty i niezbyt bolesny.
Ideologicznie nowa partia nie miała wiele do zaproponowania. Domagano się niższych
podatków i deregulacji. W wielu punktach program ugrupowania pokrywał się niemal co do
słowa z programem Nowego Dobrobytu, finansowanej przez SAF organizacji, którą Ian
Wachtmeister zaledwie kilka tygodni wcześniej bez powodzenia próbował przekształcić w partię
polityczną.
Nowy był natomiast sposób przedstawiania przesłania partii. Robiono to w prostych
słowach, przy piwie i muzyce.
Ian Wachtmeister i Bert Karlsson wykorzystywali każdą okazję, żeby zaprezentować się
jako „stąpający twardo po ziemi normalni ludzie”.
Było to szczególnie ważne dla Wachtmeistera, a to ze względu na jego pochodzenie.
Wcześniej prezentował się całkowicie inaczej, teraz zmienił swój wizerunek.
W wywiadzie dla amerykańskiego „The Wall Street Journal” skarżył się na niebotycznie
wysokie szwedzkie podatki, tak wysokie, że nie było go stać na zakup nowego sportowego
modelu maserati.
Partie polityczne nie bardzo wiedziały, jak traktować Nową Demokrację. Socjaldemokraci
postanowili, że nie będą reagować. Swoje ataki kierowali przeciwko prawicy jako takiej. Ingvar
Carlsson ostrzegał, że głos oddany na partie mieszczańskie jest także głosem na Nową
Demokrację.
Umiarkowana Prawica12 również przyjęła pozycję wyczekującą. Ich głównym wrogiem
byli socjaldemokraci. Carl Bildt oświadczył, że nie zamierza otwierać kolejnego frontu walki.
Jedyną partią, która oficjalnie przystąpiła do rywalizacji z Nową Demokracją, byli
liberałowie, a przede wszystkim ich przywódca Bengt Westerberg. Zaledwie kilka tygodni po
oficjalnym zarejestrowaniu nowej partii, w lutym 1991 roku, Westerberg określił ją jako skrajnie
prawicową, dając wyraźnie do zrozumienia, że jego partia nigdy nie utworzy z nią rządu. Spotkał
się z krytyką części mieszczańskich wyborców, którzy za wszelką cenę parli do przejęcia władzy
w kraju.
Dla Nowej Demokracji Bengt Westerberg stał się wrogiem numer jeden.
Bengt Westerberg wskazał na pewien drażliwy punkt w programie nowej partii,
mianowicie nienawiść do imigrantów. Zarówno Ian Wachtmeister, jak i Bert Karlsson widzieli
różnicę między obcymi a Szwedami. Ci pierwsi mieli żyć głównie z zasiłków, co ponoć
kosztowało szwedzkie społeczeństwo majątek. To dlatego szwedzcy emeryci w domach opieki
byli tak źle żywieni, a dzieci w szkołach zostały pozbawione swojej codziennej porcji mleka.
Wachtmeister opowiadał się za zdecydowanym oddzieleniem imigrantów od rdzennych
mieszkańców kraju. Zaproponował między innymi, żeby wszystkich starających się o azyl w
Szwecji poddać testom na HIV. Jego propozycja została jednak odrzucona przez zarząd partii,
który uznał ją za zbyt skrajną i obraźliwą.
Jednak niechęć do cudzoziemców pozostała, a z czasem nawet się wzmocniła. Przy tym
od początku zarówno Wachtmeister, jak i Karlsson bardzo uważali, żeby ich wypowiedzi nie
były jednoznaczne i pozostawiały pole do interpretacji. Balansowali na granicy.
Kto chciał, łatwo mógł znaleźć w ich wypowiedziach potwierdzenie, że Nowa
Demokracja chce zamykać granice dla imigrantów, a nawet iść jeszcze dalej i pozbyć się z kraju
tych, którzy już się tu znaleźli. Ale to samo zdanie można też było interpretować jako krytykę
zbiurokratyzowanych i źle funkcjonujących ustaw o imigracji.
Jeśli ktoś tak je rozumiał, mógł spokojnie głosować na nową partię.
Z dnia na dzień nakręcano jednak spiralę nienawiści do cudzoziemców i coraz częściej
pojawiały się wprost rasistowskie wypowiedzi. Zaledwie kilka miesięcy później Bert Karlsson w
wywiadzie dla „Expressen” w dwóch zdaniach załatwił sprawę uchodźców, HIV oraz
szwedzkich liberałów:
„Ciekaw jestem, co powiedziałby Bengt Westerberg, gdyby jego córkę jakiś uchodźca
zaraził hifem. Tak pięknie o nich mówi, ale niechby spróbował pomieszkać trochę w gettach,
które oni tworzą”.
Do pierwszego wywołanego przez nową partię skandalu doszło – czego właściwie można
się było spodziewać – na tle problemów ogólnoludzkich. John Bouvin, drugi
wiceprzewodniczący Nowej Demokracji, skrytykował w wywiadzie prasowym szwedzką
politykę pomocową. Określił ją jako nieludzką. To właśnie pomoc finansowa Szwecji sprawiała,
że tyle dzieci w Afryce przeżywało. Z rozrzewnieniem wspominał dawne dobre czasy, kiedy w
Afryce lwy pożerały dzieci, rozwiązując w ten sposób wiele problemów.
Do wyborów został już tylko miesiąc. Wypowiedź wiceprzewodniczącego partii
wzbudziła ogólne poruszenie. Bouvin dementował, twierdził, że został źle zrozumiany.
Dziennikarze telewizyjnego programu Aktuellt spotkali się z nim, prosząc, żeby wyjaśnił, o co
mu naprawdę chodziło.
Bouvin myślał chwilę, wziął głęboki wdech, spojrzał prosto w kamerę i zwracając się do
miliona telewidzów, powiedział:
– Dawniej w każdej rodzinie dwoje, troje dzieci ginęło w nieszczęśliwych wypadkach,
zdarzało się też, że zostawały pożarte przez dzikie zwierzęta. Wiele umierało z głodu i chorób.
Zostawało dwoje, troje. I wszystko było w porządku. A teraz, dając pieniądze, przyczyniamy się
do zmniejszenia umieralności dzieci. I to jest katastrofa.
W debacie telewizyjnej Bengt Westerberg nazwał Bouvina rasistą. Ian Wachtmeister
wpadł w złość. Uznał Westerberga za bezczelnego i zaciekle bronił swojego przyjaciela i
wiceprzewodniczącego Nowej Demokracji Johna Bouvina.
Jego polityczni przeciwnicy pozostawili wypowiedź bez komentarza. Uznali, że szkoda
tracić czasu na tak niepoważne sprawy.
Gdy zamknięto lokale wyborcze, w całej Szwecji zaczęto gorączkowo liczyć głosy. Po
kilku godzinach można było ogłosić wyniki. 382 281 wyborców, czyli 6,7 procent wszystkich
uprawionych do głosowania obywateli, zdecydowało się oddać głos na Nową Demokrację. Do
Riksdagu weszła nowa partia.
Wiatr powiał silnie na prawo. Socjaldemokraci osiągnęli najgorszy wynik od 1928 roku.
Partia Zielonych13 w ogóle nie znalazła się w parlamencie. Partia Lewicy14 z ledwością
przekroczyła próg wyborczy.
Partie mieszczańskie wygrały, ale uczestniczący w wieczorze wyborczym w Aktuellt
przywódcy czterech partii prawicowych nie wyglądali na szczęśliwych. Do uzyskania większości
brakowało im pięciu mandatów. Nowa Demokracja stała się języczkiem u wagi.
Kiedy w studiu pojawili się Ian Wachtmeister i Bert Karlsson, którzy przywitawszy się,
najwyraźniej zamierzali zająć miejsce na kanapie obok pozostałych prawicowych przywódców,
Bengt Westerberg uznał, że ma dosyć. Wstał i w trakcie programu na żywo demonstracyjnie
opuścił studio.
Olof Johansson, przewodniczący ludowej Partii Centrum15, i Alf Svensson, stojący na
czele Chrześcijańskich Demokratów16, popatrzyli na niego zdziwieni, po czym także wstali i
wyszli na znak protestu.
Na kanapie w studiu wyborczym zostali Carl Bildt oraz dwóch szczęśliwych i
zadowolonych z siebie nowych demokratów.
Poniedziałek, 21 października 1991 roku
Shahram Khosravi przeciągnął się z przyjemnością i ruszył przed siebie lekkim,
odprężonym krokiem. Ćwiczył ciężko, ale jego ruchy były wyważone, kontrolował każdy
mięsień ciała. „Jednak warto poświęcić trochę czasu na ćwiczenia gimnastyczne” – pomyślał
zadowolony.
Spojrzał na zegarek, za kilka minut dziesiąta. Przyspieszył kroku. Wąska ścieżka między
halą Frescati a akademikiem na Lappkärrsberget była słabo oświetlona. Nieliczne latarnie uliczne
nie były w stanie rozproszyć mroku. Powietrze było zimne, nieprzyjemne. Otulił się szczelniej
kurtką. Zatęsknił za swoim ciepłym pokojem.
Shahram powoli zaczynał się orientować w kampusie na Frescati. Zajęcia na antropologii
zaczęły się co prawda zaledwie sześć tygodni temu, ale zdążył już nieco poznać okolicę. Jego
dziewczyna mieszkała nadal w Göteborgu. Niedawno skończyła medycynę i musiała dokończyć
staż. Tak więc Shahram poświęcał swój wolny czas na zwiedzanie Sztokholmu. Niestety do tej
pory nie znalazł jeszcze czasu, żeby odwiedzić Muzeum Historii Naturalnej, którego brązowy
budynek znajdował się zaledwie kilkaset metrów od ścieżki. Wybierał się tam już kilka razy, ale
w stolicy było wiele innych pokus.
Pod wieloma względami Sztokholm był całkowicie inny niż Göteborg. Miał więcej do
zaoferowania, ale też odległości były w nim większe. Shahram dobrze się tu czuł. Kochał miasta.
Im więcej ulic, domów, placów i ludzi, tym lepiej. Cisza prowincji przerażała go, podobnie jak
brak światła. Miał wrażenie, że gdzieś w cieniu czyha na niego niebezpieczeństwo; mrok go
przytłaczał, zagrażał mu. Już dawno temu doszedł do wniosku, że nigdy nie będzie umiał spędzać
weekendów w letnich domkach gdzieś w środku lasu, co było ulubionym zajęciem jego
szwedzkich kolegów. Już na samą myśl, że miałby zamienić miasto na bezludny las, zaczynał źle
się czuć.
Shahram dochodził właśnie do Frescativägen, kiedy nagle z krzaków po prawej stronie
dobiegł go jakiś szelest. Nie przejął się nim i poszedł dalej. „Pewnie jakiś ptak albo małe
zwierzę” – pomyślał. I w tym momencie jego głowa eksplodowała. Usłyszał jeszcze głośny huk,
a potem jakaś potężna, nieznana mu siła rzuciła go na ziemię.
Wiele lat później próbował opisać dokładniej to, co wtedy czuł. Nawet nie pomyślał, że
ktoś mógłby do niego strzelać. Był przekonany, że trafił go kamień. Ale siła, która rzuciła go na
ziemię, nie puszczała. Próbował wstać, ale nie był w stanie.
W jego głowie pojawiły się sceny z hollywoodzkich filmów, w których czarni są nękani
przez białych. W ogóle kolorowi, Azjaci. Kolejne sceny przewijały się w jego głowie. Zbierający
bawełnę niewolnicy w Missisipi w ogniu, płonące domy w Przeminęło z wiatrem, mężczyźni w
białych pelerynach w Kolorze purpury.
– To było bardzo dziwne – mówił. – Nie miałem pojęcia, że padłem ofiarą rasistowskiej
napaści, a jednak w mojej głowie pojawiały się właśnie tego rodzaju obrazy.
Shahram nie wie, jak długo leżał na ścieżce. Nie wie też, czy stracił wtedy przytomność,
czy nie. Jego pierwsze wspomnienie to twarz pochylonego nad nim młodego studenta. Pamięta
też, jak nadjechała karetka na sygnale i ratownicy położyli go na noszach. A także jak dostał
napadu kaszlu, tak ciężkiego, że miał wrażenie, że się dusi. Nie chciał być niegrzeczny, więc
zasłonił usta. Kiedy otworzył dłoń, zobaczył duże ilości flegmy wymieszanej z krwią. I z
kawałkami metalu.
– Co to jest?– spytał przestraszony, wypluwając kolejne kawałki metalu.
– Proszę się nie niepokoić. To pańskie plomby, resztki amalgamatu – uspokajał go
sanitariusz w karetce.
Dopiero wiele godzin później, kiedy lekarze na pogotowiu powiedzieli mu, co się
wydarzyło, Shahram zdał sobie sprawę z tego, że został postrzelony. Kula weszła przez prawy
policzek, trafiła w ząb mądrości i zmiażdżyła go. Personel karetki był przekonany, że Shahram
pluje amalgamatem, a to były kawałki pocisku.
Miał niewiarygodne szczęście. Gdyby kula trafiła kilka milimetrów obok,
najprawdopodobniej już by nie żył.
Kiedy w końcu pojął, co mu się przytrafiło, jego pierwsze pytanie brzmiało:
– Kto do mnie strzelał? Nie mam wrogów. Nie znam nikogo w Sztokholmie. Jestem
zwykłym studentem pierwszego roku antropologii. Dlaczego ktoś miałby do mnie strzelać?

*
Pierwszy zamach, kiedy został postrzelony Gebremariam, był przełomowy. To był ważny
krok, coś znacznie większego niż napad na bank. Byłem ciekaw jego skutków. Jak ludzie
zareagują? I rzeczywiście. Gazety rozpisywały się o zdarzeniu. To było coś zupełnie innego, inna
skala. Napady na banki nie budziły takiego zainteresowania. Co najwyżej któraś z wieczorówek
zamieściła krótką notkę. Teraz było inaczej. Pół pierwszej strony w porannych dziennikach i
artykuły w popołudniówkach.
Miało to dla mnie duże znaczenie. Moja pewność siebie wzrosła.
Jednak szybko zrozumiałem, że właściwie poniosłem porażkę. Moim celem było poruszyć
ludzi i ich przestraszyć. A to mi się nie udało. Strzały na Gärdet zostały przedstawione jako
pierwszy lepszy napad na cudzoziemca. Takie rzeczy się zdarzały. Inni też ich atakowali.
Skinheadzi. Naziści. Podpalano obozy dla uchodźców. Nie tylko rasiści za tym stali. Jeden z
samorządowców w Solnie publicznie oświadczył, że wszystkich imigrantów należałoby wyrzucić.
Na tym tle mój napad właściwie niczym się nie wyróżniał. Taka była prawda. Nie wystarczyło ich
ranić. To nie przynosiło żadnego efektu. Powinienem kogoś zabić. Byłem do tego zmuszony.
Życzyłem im jak najgorzej. Było ich za dużo, mieli złą wolę. Oczywiście pojawiły się
wyrzuty sumienia, że zamiast strzelać do przestępców, strzelam do przypadkowych ofiar, ale nie
było czasu. Poza tym nie bardzo wiedziałem, jak miałbym ich szukać. Ale nie byłem aż tak głupi,
żeby strzelać na ulicy. Aż tak nie chciałem ryzykować.
A zresztą, do diabła z nimi! Wszyscy byli siebie warci, robili podejrzane interesy. Nawet
jeśli nie byli przestępcami, to i tak wykorzystywali system. Nie chcieli się dostosować. Trzymali
się razem. Nie chcieli się uczyć szwedzkiego. Gardziłem nimi.
Poza tym nie tylko ja za nimi nie przepadałem. Sporo Szwedów nie lubiło imigrantów.
Mieliśmy też wsparcie polityczne. Nowa Demokracja zdobyła mnóstwo głosów. Ich polityka pod
tym względem była słuszna. Mówili wprost, że chcą wyrzucić obcych ze Szwecji. Nie z powodów
rasistowskich, tylko czysto ekonomicznych. Utrzymywanie ich było zbyt kosztowne. Poza tym były
też problemy kulturowe. Popierałem ich poglądy. Głosowałem na nich.
Jeden z nowych demokratów nawet usprawiedliwił napad, no, może nie bezpośrednio. Ale
powiedział, że lwy w Afryce i tak zjadają czarnych. Nie należy ich żałować. I nie należy się z nimi
zbytnio pieścić. W swoich krajach skończyliby jako karma dla lwów.
Byłem tego samego zdania. Trzeba było im w jakiś sposób uświadomić, że tak naprawdę
to oni wcale nie chcą tu być. Na pewno woleliby być u siebie. Żeby ich naprawdę wystraszyć,
musiałem któregoś z nich zabić.
Dlatego postanowiłem powtórzyć napad. Kiedy strzelałem po raz pierwszy, nie chciałem
zabić. Za drugim razem – owszem. Strzeliłem temu Irańczykowi w twarz. Ale mi się nie udało.
Tylko go postrzeliłem. Gazety też specjalnie się o nim nie rozpisywały…
Zrozumiałem, że jeśli chcę załatwić sprawę tak, jak należy, muszę zabić.

Wtorek, 22 października 1991 roku


Shahram Khosravi zaczął się powoli wybudzać. Miał wrażenie, jakby bardzo, bardzo
powoli, metr po metrze przedzierał się przez gęstą mgłę, która lepiła się do jego ubrania, do jego
rąk, nóg. Jakby został zanurzony w galarecie, która poddawała się, ale jednak nie do końca.
Kiedy wreszcie otworzył oczy, nie potrafił powiedzieć, gdzie jest. Widział nagie, białe
ściany. W głębi pokoju stały jeszcze dwa łóżka, na których leżeli śpiący ludzie. Kiedy ostrożnie
spróbował się podnieść, poczuł ostry ból. Bolała go prawa strona szczęki.
Wraz z bólem powróciły obrazy. „Oczywiście, ktoś wczoraj do mnie strzelał” –
przypomniał sobie. Powoli docierało to do jego świadomości. Dziwne. I całkowicie
nierzeczywiste.
Pokręcił ostrożnie głową. Nagle z całą mocą powróciły wspomnienia więzienia w Iranie:
pejcz, który uderzał w jego stopy, ucieczka przez góry Afganistanu, chaos w obozie dla
uchodźców w Karaczi, duszący upał, wszechobecny kurz i zapach spalin w Delhi.
„Przeżyłem to wszystko, żeby w końcu znaleźć się na drugim krańcu świata, w
Sztokholmie, i zostać postrzelonym? Jaki to wszystko ma sens?”
Jego rozmyślania przerwało pojawienie się lekarza w białym fartuchu.
– Dzień dobry, a więc obudził się pan? To dobrze. Nazywam się doktor Sjöbäck. Rano
widzieliśmy się przez moment, ale nie wiem, czy pan to pamięta. Dostaje pan silne środki
przeciwbólowe.
Shahram próbował coś powiedzieć, ale lekarz powstrzymał go gestem ręki.
– Proszę mówić jak najmniej. Mówienie będzie sprawiało panu ból. Muszę przyznać, że
w tym całym nieszczęściu miał pan ogromne szczęście. Wczoraj ktoś do pana strzelał. Być może
z wiatrówki, nie potrafię tego stwierdzić. Z jamy ustnej usunęliśmy wiele kawałków metalu, ale
nie sądzę, żeby potrzebna była operacja. Na wszelki wypadek proszę jednak jak najmniej
poruszać ustami, tylko kiedy uzna pan to za absolutnie konieczne. Przez kilka najbliższych
tygodni będzie się pan posługiwał językiem obrazkowym.
Shahram przytaknął.
Kiedy lekarz wyszedł, myśli powróciły. Kto do niego strzelał? I dlaczego? Poprzedniego
wieczora przesłuchiwało go dwóch funkcjonariuszy. Pytali, czy jest politycznie aktywny, czy ma
wrogów, czy jest z kimś skonfliktowany. Na wszystkie pytania odpowiadał: „nie”. Nie miał
pojęcia, dlaczego ktoś miałby chcieć go zastrzelić. Wtedy policjanci zaczęli go wypytywać, czy
zażywa narkotyki i czy ma znajomych w kręgach przestępczych. W pierwszym momencie poczuł
się tym dotknięty, ale zrozumiał, że funkcjonariusze po prostu wykonują swoją pracę. To były
rutynowe pytania, które w takim przypadku zadaliby każdemu. Potem nawet go przeprosili.
– Bardzo nam przykro, ale musieliśmy zadać panu te pytania. Jeśli mamy złapać sprawcę,
musimy poznać motywy jego działania – powiedział jeden z nich.
Shahram uznał, że funkcjonariusze zachowali się w porządku, w każdym razie
zdecydowanie lepiej niż ci, z którymi miał do czynienia w więzieniu w Isfahanie.
Kwadrans później rozległo się pukanie do drzwi. Shahram spał, obudził się dopiero
wtedy, gdy policjant usiadł na krześle obok jego szpitalnego łóżka. Funkcjonariusz wyciągnął do
niego rękę i przedstawił się, ale Shahram nie dosłyszał nazwiska.
– A więc tutaj pan leży! Niełatwo było pana znaleźć. Lekarz uprzedził mnie, że nie
powinien pan mówić, więc musimy spróbować porozumiewać się pisemnie – powiedział
policjant. Sięgnął do tylnej kieszeni po notes i pióro, którym niecierpliwie potrząsnął. – A więc
pochodzi pan z Iranu? – zaczął, kiedy w końcu poradził sobie z opornym piórem.
Shahram skinął głową.
– Uchodźca wojenny, tak? Odmówił pan odbycia służby?
Shahram ponownie skinął głową.
– Niełatwo się w ten sposób rozmawia. Odczuwa pan ból?
Kolejne potaknięcie.
– To bardzo przykre, co się panu wczoraj przydarzyło. Czytałem odpis przesłuchania.
Podobno nie ma pan pojęcia, kto mógł do pana strzelać. Nie jest pan politycznie zaangażowany?
Shahram pokręcił głową przecząco, nawet dwa razy.
– A więc to mógł być ktokolwiek. – Policjant westchnął.
Zanotował coś w swoim bloczku, podrapał się po głowie. Shahram miał wrażenie, że coś
go dręczy.
– No cóż. Muszę panu powiedzieć, że od dwudziestu lat pracuję w Sztokholmie jako
policjant i szczerze mówiąc, z nikim nie mamy tylu problemów, co z Irańczykami. Bez przerwy
coś się dzieje. I tak jest od początku, od kiedy zaczęliście tu przyjeżdżać.
Shahram patrzył na niego zdziwiony.
– Oczywiście to wszystko nie dotyczy pana – dodał szybko funkcjonariusz, widząc
zdumiony wzrok Shahrama. – Jestem przekonany, że jest pan porządnym młodzieńcem. Nie
miałem na myśli pana, tylko generalnie Irańczyków. A z nimi rzeczywiście mamy problemy.
Jedni protestują przeciwko ajatollahowi, inni z kolei go popierają i demonstrują przeciwko tym,
którzy go krytykują. Dochodzi do bójek. Nie wiem, ile razy ostatnio byłem pod ambasadą Iranu.
Ciągle tylko kłótnie i awantury. Ostatnio nawet na Sergels Torg, w centrum miasta. Cały czas coś
się dzieje. Burdy, zamieszki. Czy to się kiedyś skończy? U was chyba nigdy nie będzie
spokoju…
Shahram był tak zdziwiony, że nawet nie próbował nic powiedzieć. O co w tym
wszystkim chodziło? Policjant siedział i go pouczał, wyrażał się pogardliwie o Irańczykach.
Shahram był tak zły, że cały się trząsł, ale policjanta to nie zrażało, mówił dalej.
– Wielu Irańczyków handluje narkotykami. Ich sprzedaż znacznie wzrosła, kiedy się tu
pojawiliście kilka lat temu. To kolejny duży problem. Tak, tak… Dużo z wami kłopotów. –
Westchnął ciężko. – Tylko proszę mnie źle nie zrozumieć – dodał zaraz. – To nie dotyczy pana.
Pan wygląda mi na przyzwoitego człowieka. Zobaczy pan, że wszystko jakoś się rozwiąże.
Policjant odchylił się na krześle. Gryzł pióro i patrzył przed siebie nieobecnym wzrokiem.
Po dłuższej chwili znów się odezwał:
– No cóż, nie bardzo mam czas tu siedzieć. Skoro nie może pan mówić, to i tak pana nie
przesłucham. Teraz skończymy, a za parę dni znów się do pana odezwę, o ile będzie taka
potrzeba.
Potrząsnął piórem, zapisał coś w notesie, schował go do lewej tylnej kieszeni, po czym
podał Shahramowi rękę, odwrócił się na pięcie i wyszedł z sali.
Oniemiały Shahram patrzył za nim dłuższą chwilę.
Kiedy kilka godzin później odwiedziła go jego dziewczyna, która przyjechała do
Sztokholmu z Göteborga, opowiedział jej całe zdarzenie.
– Czułem się, jakby ktoś ponownie do mnie strzelił. W życiu nikt mnie tak nie poniżył.
Wspomnienia
Wspomnienia bywają ulotne. Obrazy przelatują nam przed oczami, zdarzenia, które sami
przeżyliśmy lub których byliśmy naocznymi świadkami, mieszają się nam z opowieściami, które
znamy z drugiej ręki. Ktoś nam coś opowiedział, pokazał zdjęcia.
Pamięć bywa w równej mierze konstrukcją, co stanem faktycznym. Granica między
rzeczywistością a naszymi wspomnieniami niekiedy się zaciera. Pamięć bywa zawodna. Nawet
jeśli mamy najlepsze chęci, możemy czasem pobłądzić.
John Ausonius – czy też Wolfgang Zaugg, jak nazywał się jako dziecko – sięga pamięcią
do czasu, kiedy miał trzy, cztery latka.
Wtedy to rodzina przeniosła się do Vällingby, podmiejskiej dzielnicy Sztokholmu. Była
połowa lat pięćdziesiątych. Dwupiętrowe białe domy otaczały place zabaw. Architekci, planiści i
budowniczowie pomyśleli o wszystkim. Zadbali, żeby dzieci miały dużo przestrzeni, powietrza.
Stworzyli odpowiednie warunki, żeby mogły wyrosnąć na porządnych obywateli państwa
dobrobytu. Urządzenia do zabawy były solidne, pełniły funkcje edukacyjne. Drabinki, dwie
huśtawki, piaskownica i zjeżdżalnia. Wszędzie bawiły się dzieci.
Wśród jasnych czuprynek wyróżniała się jedna, kruczoczarna. Jasnowłose dzieci bawiły
się razem, nie dopuszczając do siebie „czarnucha”.
Wolfgang siedział więc samotny w kącie piaskownicy, trzymając w ręku wiaderko i
łopatkę. Spoglądał na inne dzieci, ale wiedział, że go nie chcą.
– Czarnuch! – zawołał jeden ze starszych chłopców. Miał sześć, może siedem lat.
Pozostały dzieci natychmiast dołączyły.
– Nie chcemy czarnucha, nie chcemy czarnucha!
Wolfgang przyglądał się im uważnie spod grzywki. Zazdrościł im wesołej zabawy. W
końcu zdobył się na odwagę. Podszedł do Gunnara i ostrożnie dotknął łopatką jego stopy.
Zaoferował mu swoje wiaderko, pełne wilgotnego piasku, idealnego do budowania zamku.
Gunnar spojrzał na niego z wyrazem, którego Wolfgang nie potrafił odczytać. Po chwili się
odezwał:
– Nie chcemy tu czarnucha!
Ale tym razem Wolfgang się nie wycofał. Rzucił się z pięściami na swojego
prześladowcę. Gunnar spojrzał na niego zdziwiony, po czym przestraszony wybuchł płaczem.
– Czarnuch zwariował! – wrzeszczał na całe gardło.
Uciekł z piaskownicy, za nim ruszyły inne dzieci, krzycząc:
– Czarnuch zwariował! Czarnuch zwariował!
Nagle podwórko zaroiło się od krzyczących i płaczących dzieci. Na pomoc swoim
pociechom pobiegły matki. Pierwsza dobiegła mama Gunnara. Wytarła krew i łzy z buzi synka.
Po chwili pojawiła się też Hilde, Wolfgang ruszył do niej z płaczem. Ale zamiast poczuć wokół
siebie pocieszające ramiona matki, dostał w twarz. Tak mocno, że aż się zatoczył.
– Du dummes Kind! Ty głupi dzieciaku. Coś ty zrobił? – krzyczała Hilde. – Zawsze
musisz się bić. Patrz! Chłopiec krwawi!
Chwyciła Wolfganga mocno za rękę i zabrała go z placu zabaw, z daleka od krzyków i
płaczu. Ruszyli w stronę miejscowego centrum handlowego. Czterolatek nadal cicho popłakiwał,
ale kiedy weszli do sklepu ze słodyczami, łzy szybko obeschły. Dwie korony starczyły na sporą
porcję łakoci. Wolfgang patrzył zafascynowany, jak do torebki trafiają landrynki, żelki, cukierki
anyżkowe.
– A teraz wrócimy na plac zabaw i przeprosisz dzieci – powiedziała mama i znów
chwyciła synka za rękę.
Dzieci, które zdążyły już wrócić do piaskownicy, przyglądały się im zaciekawione.
– Posłuchajcie, dzieci. Wolfgang chce was przeprosić. Jest mu wstyd, że tak nieładnie się
zachował. Dlatego chce was poczęstować słodyczami i przeprosić, prawda, synku? – powiedziała
matka i pociągnęła go za rączkę. – Smacznego – dodała i zaczęła częstować dzieci słodyczami.
Dzieci najpierw przyglądały się jej niepewne, co mają robić, ale kiedy zobaczyły, że ich
mamy kiwają przyzwalająco głowami, rzuciły się na słodycze.
Wolfgang chyba nawet nie słyszał słów matki, nie zauważył też, że stoi i rozmawia z
sąsiadkami. Widział tylko, jak zawartość torebki szybko znika. Ostrożnie próbował się
wyswobodzić z uchwytu matki, ale ona ścisnęła go jeszcze mocniej. Kiedy ostatni cukierek
zniknął w ustach dzieci, które przed chwilą go odtrąciły, po policzku chłopca poleciała łza.
– No cóż, wszyscy wiemy, jak okrutne potrafią być dzieci, chociaż w głębi duszy są dobre
i miłe. – Usłyszał głos matki gdzieś nad sobą, a po chwili śmiech innych mam. Odbijał się echem
od białych ścian bloków w Vällingby.
To, że rodzina Zauggów przeprowadziła się właśnie tutaj, do Vällingby, nie było kwestią
przypadku. Przede wszystkim ojciec Wolfganga, Egon, dostał pracę jako kucharz w restauracji
Vällingehus, a poza tym o Vällingby było głośno.
Plany zabudowy powstały jeszcze pod koniec II wojny światowej. Vällingby było jedną z
licznych dzielnic, które w tym czasie powstawały na deskach projektantów. Architekci nowych
czasów powszechnego dobrobytu odrzucali miasto jako miejsce do mieszkania. Zamiast wąskich
ulic, placyków, ryneczków i zatłoczonych chodników, opowiadali się za niewielkimi,
przestrzennymi podmiejskimi dzielnicami. Średniej wielkości społeczność stwarza najlepsze
warunki do życia, tak przyjemniej twierdzono. Zostało to zapisane w programie Sztokholm
przyszłości.
Pierwsze nowe dzielnice zaczęły powstawać wzdłuż niedawno otwartej pierwszej linii
sztokholmskiego metra. Były to dzielnice sypialniane. Vällingby miało być inne. Tu miało być
wszystko: mieszkania, miejsca pracy, nawet własne centrum handlowe.
Nad projektem pracowało wielu znanych ówczesnych architektów ze Svenem
Markeliusem na czele. Niczego nie pozostawiono przypadkowi. To miała być wzorcowa
dzielnica. Próbowano oszacować ruch uliczny, liczbę samochodów, obliczono optymalną
odległość między budynkami. Zaplanowano zarówno wysokie bloki, jak i mniejsze, dwupiętrowe
domy, a także zabudowę szeregową. Zapotrzebowanie na powierzchnię biurową i handlową
miało wynieść dokładnie sto pięć tysięcy metrów kwadratowych. Planiści obliczyli tę wielkość
na podstawie doświadczeń innej, istniejącej już dzielnicy o podobnej liczbie mieszkańców,
Sundbyberg. Zrezygnowano jedynie z odtworzenia działających tam kawiarni i piwiarni.
Na otwarcie nowej dzielnicy 14 listopada 1954 roku przybyło siedemdziesiąt pięć tysięcy
ludzi.
Nigdy wcześniej Szwecja nie była tak nowoczesna jak w latach pięćdziesiątych, a
Vällingby było przykładem tego, co najnowocześniejsze.
Mieszkańcy Sztokholmu ustawiali się w kolejce, żeby móc tu zamieszkać. Wśród
postępowej młodzieży, która wybrała Vällingby na swoje miejsce zamieszkania, było też młode
małżeństwo Olof i Lisbet Palme.
Nie wszyscy jednak podzielali powszechny zachwyt. Pisarz Per Anders Fogelström
skrytykował w ostrych słowach „reklamową bańkę mydlaną”, czyli Vällingby – sypialnię, która
według niego powinna się nazywać „królową białych slumsów”.
Hilde Müller od początku źle się tu czuła. W ogóle Sztokholm ją zawiódł. Dała się uwieść
śniademu Egonowi Zauggowi, jego czarnym oczom, zaraźliwemu uśmiechowi i światowym
manierom. Kiedy pierwszy raz odwiedziła go w jego ówczesnym miejscu pracy, najelegantszej
sztokholmskiej restauracji Operakällaren, symbolu luksusu i dobrego smaku, miała wrażenie, że
znalazła się u wrót raju.
Jednak codzienność w dwupokojowym mieszkaniu w podmiejskim Vällingby, do tego z
dzieckiem, a drugim w drodze, nie wyglądała już tak różowo.
Od momentu kiedy się poznali, Egon już kilkakrotnie zmieniał miejsce pracy. Jego dzień
był długi, nierzadko pracował wieczorami i w nocy. Prowadzenie domu spoczywało więc na
Hilde. Egon pomagał jej, kiedy był w domu, ale nie zdarzało się to często.
Gdy w 1955 roku urodził się Ralf, Hilde przybyły nowe obowiązki. Prowadziła dom i
musiała się zajmować dwójką małych dzieci.
Egon też się zmienił. Jego urok gdzieś uleciał, pozostały kieliszek koniaku po pracy i
papierosy.
Sytuacja byłaby pewnie nieco lepsza, gdyby Egon przynajmniej przyzwoicie zarabiał. Ale
pieniędzy zawsze było za mało, mimo że często brał nadgodziny. W pewnym momencie wynajęli
pewnemu Włochowi swoją kuchnię, w której ich lokator nocował.
Życie w Vällingby było dalekie od tego, które Hilde wymarzyła sobie w młodości.
Po niemal dziesięciu latach spędzonych w Szwecji Niemcy nadal były obecne w życiu
rodziny.
– Jestem Niemką. Nie nazistką, tylko prawdziwą Niemką – mawiała Hilde. Małżonkowie
rozmawiali ze sobą po niemiecku. Hilde nadal piekła niemieckie Pfannkuchen, a w piątkowe
wieczory małżonkowie często jeździli na tańce do niemieckiego klubu na Medborgarplatsen,
chociaż Hilde wielokrotnie wytykała Egonowi, że tamtejsze towarzystwo nie jest specjalnie
eleganckie. Przekonywała go, że powinni raczej spróbować zaprzyjaźnić się ze Szwedami.
– Ach Quatsch, bzdura – kwitował zwykle Egon. Nie należał do ludzi, dla których takie
rzeczy były szczególnie ważne.
Egon miał też oczywiście swoje dobre cechy. Hilde ceniła sobie jego łagodność. Rzadko
się denerwował, niemal zawsze był zadowolony. Nie wstydził się też płakać. Kiedy był smutny,
nawet nie próbował powstrzymać łez. Niekiedy mógł sprawiać wrażenie nieco nadmiernie
sentymentalnego, ale było mu z tym do twarzy. Wręcz dodawało mu to uroku. Niestety, nie tylko
Hilde, ale też inne kobiety uważały, że jest bardzo atrakcyjny, niestety. Hilde widziała spojrzenia,
jakimi obdarzały jej męża, a także jego na nie reakcje.
– Oczywiście, że oglądam się za kobietami, ale dobrze wiesz, że tak naprawdę liczysz się
dla mnie tylko ty – tłumaczył jej, uśmiechając się uwodzicielsko.
Podejrzewała, że nie jest z nią do końca szczery.
Hilde Müller postanowiła zapewnić synom przyzwoite niemieckie wychowanie.
– Jestem Niemką i chcę, żeby moje dzieci wyrosły na porządnych, prawowitych
obywateli. W naszej rodzinie zawsze tak było.
Nie była przekonana do nowych metod pedagogicznych, które w tym czasie zyskiwały w
Szwecji coraz większą popularność. Uważała wręcz, że zbytnia swoboda szkodzi dziecku.
Wychowywała więc synów tak, jak kiedyś wychowywano ją w niemieckim Soest, w Westfalii.
Obowiązywały porządek, dyscyplina i posłuszeństwo. Jeśli dziecko zrobiło coś źle, dostawało
lanie. Wszystko oczywiście dla jego dobra. Pas wisiał w kuchni na widocznym miejscu.
Wolfgang szybko poznał jego smak i nauczył się go bać.
To przede wszystkim Hilde go używała. Egon co prawda nigdy nie protestował, ale sam
nie bił synów. Kiedy już było po wszystkim, Wolfgang i Ralf przychodzili czasem do niego
zapłakani. Siadali mu na kolanach, podczas gdy on jak zwykle palił swoje papierosy i popijał
koniak.
Wolfgang pamięta, że ojciec raz stanął w ich obronie. Hilde była zmęczona i
rozdrażniona, więc kiedy dzieci nie chciały jej słuchać, straciła nad sobą kontrolę.
– Was tust du! Co ty robisz! – krzyczała, potrząsając Wolfgangiem tak, że chłopcu
podskakiwała głowa.
Kiedy mały milczał przerażony, coś w niej pękło. Uderzyła go w twarz tak mocno, że się
przewrócił i upadł do tyłu.
Wtedy, ten jeden jedyny raz, Egon zaprotestował.
– Starczy tego, kochanie. Rozumiem, że czasem dasz chłopcom klapsa albo przyłożysz im
pasem w tyłek, ale tym razem przesadziłaś. Masz natychmiast przestać!
Hilde puściła przerażonego Wolfganga, który rzucił się w objęcia ojca. Cały drżał. Wtulił
twarz w przesiąkniętą dymem papierosowym koszulę ojca i płakał, aż skończyły mu się łzy.
Kiedy Egon zaproponował, żeby zatrudnili kogoś do pomocy w domu, Hilde była
szczęśliwa. Pomyślała, że Egon nareszcie ją zrozumiał. Przy dwójce dzieci naprawdę
potrzebowała jakiegoś wsparcia.
Naturalnie, że powinna zacząć coś podejrzewać w momencie, kiedy Ulrike weszła do ich
mieszkania w Vällingby. Młoda, niespełna dwudziestoletnia dziewczyna. Oczywiście Niemka.
Egon poznał ją w restauracji, gdzie obecnie pracował. Już sam ten fakt powinien był wzbudzić
niepokój Hilde.
Dopiero znacznie później zrozumiała, że była wtedy tak zaślepiona, że pewnie i tak nie
zauważyłaby tego, co rozgrywało się na jej oczach. Zawsze łatwiej jest wyprzeć to, co
nieprzyjemne, niż stawić czoło rzeczywistości.
Romans Egona i Ulrike trwał kilka miesięcy. W ciągu dnia dziewczyna zajmowała się
dziećmi i domem, wieczorami poświęcała swój czas Egonowi.
W końcu Egon przyznał się Hilde do wszystkiego. Ze łzami w oczach.
– Skrzywdziłem cię. To wszystko moja wina. Niestety, co się stało, to się nie odstanie.
Ulrike spodziewa się dziecka.
Hilde zaczęła krzyczeć.
– Ty potworze! Jak mogłeś? Ty gnido! – wykrzyczała i uderzyła męża w twarz.
Egon zachwiał się, zrobił dwa kroki do tyłu, ale nie upadł. Stał przed nią, po policzkach
płynęły mu łzy.
– Wiem, że nie mam prawa cię o to prosić, ale czy możesz mi wybaczyć?
Hilde miała ochotę go zabić. Jego i Ulrike.
– A więc to tak spędzałeś czas, kiedy twierdziłeś, że pracujesz. Nienawidzę cię! Przekaż
tej swojej pannie, naszej byłej gosposi, że jeśli jeszcze raz się tu pokaże, to nie wyjdzie stąd
żywa!
Egon zrozumiał, że posunął się za daleko. Jeszcze tego samego wieczora odwiedził
Ulrike.
– Chcę, żebyś je usunęła!
– Usunęła? Nasze dziecko? Obiecałeś, że będziemy razem. Miałeś się rozwieść z Hilde i
ożenić ze mną!
– Wiem. Popełniłem błąd. Teraz wiem, że chcę być z Hilde – powiedział Egon. W oczach
miał łzy. – Proszę cię! Usuń je!
– Nigdy!
– Musisz!
– Nie zabiję własnego dziecka! – wykrzyczała Ulrike i wybiegła z pokoju.
Ponad czterdzieści lat później Ulrike nadal pamięta tę rozmowę. Jest to bolesne
wspomnienie.
– Egon był czarującym mężczyzną. Niestety, zbyt wielu kobietom obiecywał zbyt wiele.
Łamał serca. Wielu kobietom zniszczył życie. Niestety!
Hilde postanowiła żyć dalej z Egonem.
Ale trudno jej było zapomnieć o tym, co się wydarzyło. Nie tylko dlatego, że stało się to
w ich mieszkaniu, gdzie wszystko jej o tym przypominało. Co miesiąc znajdowała w skrzynce na
listy brązową kopertę z Urzędu do spraw Dzieci, która oznaczała, że przyszła pora na alimenty.
Nienawidziła tych kopert, budziły w niej przykre wspomnienia. Kiedy dwudziestego piątego
każdego miesiąca słyszała listonosza, zatykała uszy.
Poza tym nie dowierzała Egonowi. Podejrzewała, że Ulrike nie była pierwszą kobietą, z
którą ją zdradzał, ani ostatnią.
Wolfgang miał prawie siedem lat, kiedy rodzice się rozwiedli. Był całkowicie świadom
tego, co miało się wydarzyć. Tego wieczora, kiedy Hilde wyrzucała męża z domu, stał w holu i
wszystko widział.
Kilka tygodni wcześniej rodzina przeniosła się z Vällingby na Fleminggatan, na
Kungsholmen. Mieszkanie było niewielkie, ale miało trzy pokoje, no i leżało w centrum
Sztokholmu. Nareszcie będą mieli więcej miejsca, Hilde, Egon, Wolfgang i Ralf.
Ledwie się przeprowadzili, kiedy Hilde dowiedziała się, że mąż znów ją zdradził.
– Wynoś się! – krzyczała. – I nie wracaj!
– Kochanie, przepraszam, wybacz mi.
– Dość ci już wybaczałam. Więcej nie zamierzam. Won stąd!
– Przykro mi, że znów cię skrzywdziłem – przepraszał ją Egon ze łzami w oczach.
Hilde miała dosyć. Zauważyła Wolfganga, stał, ściskając swojego misia, i wielkimi,
przerażonymi oczami patrzył na rodziców. Ale Hilde nie zamierzała się przejmować dzieckiem i
z całej siły uderzyła męża w twarz.
– Wynoś się! Mam dosyć. Nie waż się tu wracać!
Egon przyjął jej wybuch zadziwiająco spokojnie. Ostrożnie dotknął policzka, odwrócił się
na pięcie, otworzył drzwi i wyszedł. Hilde wybiegła do kuchni. Zapłakany Wolfgang został sam
w przedpokoju.
Później matka wielokrotnie opowiadała mu o swoim małżeństwie.
– To był największy błąd mojego życia – mówiła. – Ich war ein grosses Kind. Miałam
zaledwie dwadzieścia dwa lata, byłam za młoda na małżeństwo. Ale twój ojciec nalegał i w
końcu mnie przekonał. Jedno musisz wiedzieć, mężczyźni to kłamcy i oszuści, wszyscy bez
wyjątku. Nie ma jednego mężczyzny na świecie, który byłby wierny swojej kobiecie.
Mężczyznom nie można ufać.
Niedziela, 27 października 1991 roku
Dimitriosowi Karamalegosowi na niczym już nie zależało. Taki stan trwał od kilku lat.
Wcześniej żył w ciągłym stresie, pod presją. Miał wrażenie, jakby ktoś założył mu na szyję
sznurek i coraz mocniej go zaciskał. Z każdym dniem było coraz gorzej. Bez przerwy miał
wrażenie, że wszystko robi nie tak – od chwili, kiedy rano wstawał, do momentu, kiedy
wieczorem kładł się spać do zawsze świeżo pościelonego łóżka.
W końcu uznał, że dostatecznie długo starał się dawać z siebie wszystko, i postanowił, że
odtąd będzie żył własnym życiem. Nie zamierzał już niczego osiągać, nie szukał sukcesów.
Bóg mu świadkiem, że próbował. W 1974 roku uciekł z rządzonej przez juntę Grecji i jak
wielu jego rodaków trafił do Szwecji. Przez pierwsze lata był bardzo aktywny. W ciągu dnia
pracował, wieczorami uczył się szwedzkiego, angażował się też w polityczne akcje przeciwko
greckiemu dyktatorowi Papadopulosowi. Założył rodzinę, starał się poznać Szwedów, swoich
nowych rodaków.
Dawał z siebie wszystko. W jego domu zawsze panował porządek. Nikt z jego sąsiadów i
przyjaciół nie domyślał się, że coś może być nie tak. A jednak Dimitrios Karamalegos były bliski
załamania, coś go dręczyło. W końcu ból stał się zbyt wielki.
Postanowił rozpocząć nowe życie, bez żadnych oczekiwań czy ambicji. Przestał się myć,
przestał zmieniać ubranie. Zamiast iść do pracy, brał plecak, do którego zbierał puste butelki
wybrane z przepełnionych śmietników. Starczało mu na zaspokojenie najbardziej podstawowych
potrzeb, których zresztą nie miał wiele: musiał coś jeść, no i musiał gdzieś spać, kiedy noce
zaczęły być zbyt zimne.
Dimitrios Karamalegos przywykł do tego, że ludzie często byli wobec niego nieuprzejmi,
dlatego nie zareagował, kiedy na Torsgatan, w momencie kiedy przechodził przez jezdnię w
pobliżu żółtego wieżowca wydawnictwa Bonnier, nagle zatrzymał się przy nim radiowóz.
– Nie wolno chodzić środkiem jezdni, nie wiesz tego?! – krzyknął jeden z policjantów.
Karamalegos wymamrotał coś pod nosem. Jeśli policjant nie widział, że nie szedł
środkiem jezdni, tylko przechodził przez ulicę, to trudno, nie zamierzał mu niczego tłumaczyć.
– Natychmiast wejdź na chodnik, inaczej cię zatrzymamy. Albo ktoś cię przejedzie –
rzucił policjant wyraźnie poirytowany.
W końcu radiowóz minął go i pojechał dalej w stronę S:t Eriksplan. Dimitrios zaczekał,
aż czerwone światła wozu znikną, po czym chwycił wielką torbę z całym swoim dobytkiem i
przeszedł przez ulicę przy Torsgränd. Szedł wąską uliczką jeszcze kilkaset metrów, aż dotarł do
budynku świetlicy. Pod wieczór świetlica pustoszała, na zewnątrz była ławka osłonięta parasolem
i gęstymi krzakami.
Idealne miejsce na nocleg. Niestety zapewne jeszcze tylko na kilka nocy, pomyślał.
Temperatura szybko spadała, niedługo nadejdą mrozy i nawet jeśli ciepło się ubierze, będzie
marzł.
Usiadł na ławce. Pora położyć się spać. Zbliżała się północ. Zanim zdążył zasnąć,
zobaczył zbliżającego się rowerzystę. Mężczyzna minął ławkę, przejechał jeszcze kawałek,
zatrzymał się i oparł rower o ścianę budynku.
Karamalegos westchnął głęboko. Wiedział, co zaraz nastąpi. Okoliczni mieszkańcy
niejeden raz go stąd przeganiali. Nie pozostawało mu nic innego, jak zebrać rzeczy i poszukać
innego miejsca na nocleg.
Wstał z ławki i wtedy zobaczył, że rowerzysta kieruje się w jego stronę. Zatrzymał się
jakieś pięć metrów przed nim. Bez słowa podniósł rękę, w której coś trzymał. Czerwone świtało
trafiło Karamalegosa między oczy. Zdziwiony uniósł dłoń, jakby chciał się ochronić przed
silnym, oślepiającym światłem, i w tym momencie usłyszał huk. Poczuł uderzenie w brzuch,
zgiął się wpół. Nie zdążył poczuć bólu, kiedy trafił go drugi strzał.
– Co ty robisz? – zawołał.
Mężczyzna nie odpowiedział, stał cicho, trzymając w ręku broń. Karamalegos czuł, jak
zalewa go fala adrenaliny. Zaczął drżeć. Podświadomie przycisnął do siebie swoją niebieską
torbę i zaczął biec. Przeskoczył przez parkan i skręcił w gęste krzaki. Zatrzymał się dopiero po
dobrych pięćdziesięciu metrach, z trudem łapał powietrze.
Po chwili wyjrzał ostrożnie zza krzaków. Mężczyzna z bronią zniknął. Ławka była pusta.
Dimitrios Karamalegos czuł, że trzęsie się ze strachu. Nogi nie chciały go nieść, ostrożnie
odstawił torbę. Bolał go brzuch, spod ubrania sączyła się krew. Chwilę się zastanawiał, po czym
zawrócił i ruszył w stronę komisariatu na Norrmalm. Postanowił skontaktować się z władzami,
mimo że kiedyś obiecał sobie solennie, że nigdy tego nie zrobi.

*
Pogarda zagłuszyła moje sumienie. Nie chciałem ryzykować, że wpadnę. Dlatego
wybrałem pierwszą lepszą osobę, wtedy ryzyko było mniejsze. Początkowo zamierzałem strzelać
do imigrantów ze świata przestępczego, zasłużyli sobie na to. Ale wyszukanie kogoś takiego i to
tak, żeby nie wzbudzić podejrzeń, było zbyt czasochłonne. I bardzo ryzykowne. Ktoś mógł mnie
zobaczyć, być może zacząłby się zastanawiać, kim jestem. Ryzykowałbym, że mnie potem
rozpozna. A tak nie ryzykowałem niczego.
Wiedziałem, że albo mi się uda, albo nie. Wszystko albo nic. Wykluczone, żebym miał
spędzić resztę życia w więzieniu. Nie zamierzałem działać pod wpływem chwili, bez żadnego
planu. Chodziło mi o efekt, ale jednocześnie chciałem pozostać anonimowy.
Wiedziałem, co powinienem zrobić. Musiałem się ukryć. Nie może być żadnych świadków.
Muszę wybrać jedną ofiarę. Będzie jedynym świadkiem moich działań, ale skoro ten człowiek ma
zginąć, nie zdoła wiele powiedzieć…
Ukryłem broń w parku, w Lill-Jansskogen. Miałem z tym trochę zachodu. Musiałem
wszystko dokładnie przygotować. Promień laserowy wskazuje miejsce, gdzie powinna trafić kula.
Kiedy go się raz dokładnie ustawi, nie trzeba potem już niczego zmieniać i to właśnie jest zaleta
broni laserowej. Nie trzeba celować, wystarczy strzelić z biodra.
Musiałem przeprowadzić rekonesans, żeby wiedzieć, gdzie ich szukać. W okolicy
akademików w Huvudsta. W centrum. Wszędzie.
Na Dworcu Głównym, w kącie przy pubie, jest kasyno, gdzie zawsze jest dużo imigrantów.
Chodziłem tam. Z bronią gotową do strzału. Skróciłem lufę, żeby nie była zbyt widoczna. Byłem
też na Vasabron, moście będącym przedłużeniem Centralbron. To most przede wszystkim dla
samochodów, ale jest tam też wąskie przejście dla pieszych. W pewnym momencie wyjąłem broń.
Dlaczego to zrobiłem… Był środek dnia… Wyjąć broń w środku dnia. To szaleństwo. Nigdy już
tego nie powtórzyłem.
Starałem się działać nocami. To był przypadek, że trafiłem na tego włóczęgę. Nigdy
wcześniej go nie widziałem, pomyślałem, że to pewnie Arab, ktoś taki. Nie wiedziałem, że jest
Grekiem. Ale nawet gdybym wiedział, pewnie by mnie to nie powstrzymało. Wyglądał
obrzydliwie, więc i tak bym do niego strzelił.
Przypominał pewnego kloszarda, którego kiedyś spotkałem w Dortmundzie i który
zachowywał się wyjątkowo chamsko. Prowokował mnie. Właściwie to nawet go nie dotknąłem.
Potem ściągnął na nas policję. To było wiele lat temu, ale zostało mi w pamięci.
Kiedy zobaczyłem tego włóczęgę w parku, nie miałem przy sobie broni. Wiedziałem
jednak, że on się nigdzie nie ruszy. Pojechałem do domu po karabin. Kiedy wróciłem, przeszedł
może pięćdziesiąt metrów. Był niedaleko S:t Eriksplan. Stałem w Vasaparken i patrzyłem, co
robi, śledziłem go. W pewnej chwili usiadł. Nagle wszystko stało się proste. Byłem z nim zupełnie
sam.
Strzeliłem do niego z bliska. Niewiarygodne, ale przeżył. On także.

Poniedziałek, 28 października 1991 roku


Komisarz Lennart Thorin, szef wydziału zabójstw sztokholmskiej policji, chyba po raz
pierwszy w życiu był spóźniony na poranną odprawę. Szybkim krokiem przemierzał długie
korytarze komendy. Pomieszczenia wydziału zabójstw zajmowały całe szóste piętro gmachu na
Kungsholmen.
Budynek został zbudowany w latach siedemdziesiątych. Długie korytarze, pomalowane
na biało ściany, podłogi w kolorze brązu i zieleni. Gdzieniegdzie wisiał pojedynczy obrazek,
zwykle grafika w delikatnych pastelowych kolorach. Niewielkie barwne wysepki na oceanie
białych ścian.
W sali odpraw zebrało się około czterdziestu pracowników wydziału. Większość piła
kawę, rozmawiano. Kiedy do sali wszedł Thorin, gwar natychmiast ucichł. Rzucił pospieszne
„dzień dobry” i rozpoczął naradę.
Sterta papierów z bieżącymi sprawami nie była duża. Najpoważniejszym wydarzeniem
były strzały oddane na Kungsholmen. Komisarz Åke Thorstensson przedstawił pokrótce
szczegóły zdarzenia:
– Wczoraj wieczorem, około godziny dwudziestej trzeciej dziesięć, przed budynkiem
świetlicy w pobliżu Torsgränd nieznany mężczyzna postrzelił włóczęgę greckiego pochodzenia,
Dimitriosa Karamalegosa. Poszkodowany sam zgłosił zdarzenie na komisariacie na Norrmalm,
po czym został odwieziony na pogotowie do szpitala Sabbatsberg. Lekarze stwierdzili, że
mężczyzna został trafiony dwukrotnie, prawdopodobnie z broni małego kalibru. Pierwsza kula
przeszła na wylot, druga prawdopodobnie została w ciele mężczyzny. Zdjęcie rentgenowskie
pokazało, że Karamalegos ma w brzuchu metalowy przedmiot o wymiarach jedenaście na
trzynaście milimetrów. Jednak nie można było z całą pewnością stwierdzić, że jest to kula.
Lekarze chcieli go operować, ale mężczyzna nagle opuścił szpital.
– Co? Po prostu sobie poszedł? – spytał Thorin zdziwiony.
– Tak! Lekarz nie ma możliwości zatrzymania pacjenta wbrew jego woli. Tak więc ofiara
strzelaniny zwyczajnie opuściła szpital – stwierdził rozbawiony Thorstensson.
– Jakiś dziwak. Wiemy coś o nim?
– Jest włóczęgą. Wygląda na to, że upodobał sobie okolice Odenplan. Koledzy dobrze go
znają. Czasem przeganiają go z okolicznych skwerów – ciągnął Thorstensson. – Miejsce zbrodni,
park wokół świetlicy, zostało już przeszukane, jednak ani patrol, ani technik niczego nie znaleźli.
Żadnych śladów po kulach na elewacji budynku, żadnych łusek. Niczego.
– Dziwne – skomentował Thorin zamyślony. – Czy to możliwe, żeby ofiara błędnie
podała miejsce zdarzenia?
– Niewykluczone. Według lekarzy mężczyzna był w szoku, ale jego wypowiedzi były
logiczne i klarowne, tak więc trudno powiedzieć. Poza tym nie mamy żadnych świadków,
przynajmniej na razie.
– No dobrze. Jeszcze coś?
– Tak. Mężczyzna zeznał, że na chwilę przed strzałem oślepiło go silne czerwone światło.
Najwyraźniej sprawca miał latarkę.
– Sprawa robi się coraz dziwniejsza. Dlaczego ktoś miałby strzelać do włóczęgi? I po co
świecił mu w oczy latarką? Nic z tego nie rozumiem – stwierdził Thorin i pokręcił głową.
Siedzący w głębi sali, tuż obok kuchni, inspektor kryminalny Lars-Erik Forss uniósł do
góry rękę. Thorin skinął głową.
– To prawda, że włóczęga został oślepiony czerwonym światłem? – spytał inspektor,
zwracając się do Thorstenssona.
– Tak twierdzi.
– Podał jakieś szczegóły? Czy to była wiązka czerwonego światła, czy pojedynczy
promień?
– Z raportu wynika, że sprawca po prostu oślepił go czerwonym światłem. Nic więcej. A
czemu pytasz?
– Ta sprawa przypomina mi inną, którą zajmowałem się w lecie – powiedział Forss
zamyślony. – Pamiętacie ciemnoskórego studenta Gebremariama, który w sierpniu został
postrzelony na Gärdet? On też twierdził, że ktoś oślepił go czerwonym promieniem. Według
niego było to światło laserowe. Nie miał żadnych wątpliwości, bo podczas służby wojskowej
miał do czynienia z bronią laserową. Wczorajszy napad przypomina mi tamto zdarzenie. Tuż
przed strzałem ofiara została oślepiona czerwonym światłem. Nie wierzę, że to przypadek.
– Do licha, dobrze, że sobie o tym przypomniałeś, Forss. Te sprawy rzeczywiście mogą
być powiązane.
– Nie tylko broń wydaje się taka sama, jest więcej punktów zbieżnych. Gebremariam jest
imigrantem, podobnie jak wczorajsza ofiara.
– Co oznaczałoby, że mamy do czynienia z osobą wyposażoną w broń laserową, która w
dwóch przypadkach strzelała do imigrantów – stwierdził Thorin. – To prawdopodobna hipoteza.
Trzeba się będzie przyjrzeć tym sprawom.
– Spekulując dalej – wszedł mu w słowo Forss – można uznać, że mamy też trzecią
ofiarę. Młody człowiek, który w zeszłym tygodniu został postrzelony w okolicach uniwersytetu,
Khosravi, zdaje się, że tak się nazywa. On też jest imigrantem.
– Nie przypominam sobie, żeby wspominał o jakimś czerwonym świetle – powiedział
Thorin.
– To prawda, ale został postrzelony od tyłu, pewnie dlatego nie widział światła. Rodzaj
broni się zgadza, mały kaliber. Tak jak w przypadku Gebremariama i Karamalegosa.
W sali zaległa cisza.
Dziesięć lat później Lennart Thorin nadal dokładnie pamięta chwilę, kiedy zaczęto łączyć
te trzy przypadki. Jeśli rzeczywiście był między nimi związek, otwierało to przerażające
perspektywy. Thorin nie chciał jednak wyciągać pochopnych wniosków.
– Niewątpliwie jest coś w tym, co mówisz – zwrócił się do Forssa. – Niewykluczone, że
jakiś związek istnieje. Przyjmijmy taką roboczą hipotezę. Chociaż z drugiej strony brzmi to
wręcz niewiarygodnie. Dlaczego ktoś miałby strzelać do ludzi z broni laserowej? W ostatnich
latach mieliśmy do czynienia z różnymi szaleńcami, ale mimo wszystko wydaje mi się to dziwne.
Na pewno jednak trzeba będzie się temu przyjrzeć. Powrócimy do tej sprawy – zapewnił Thorin.
Spojrzał na swoich ludzi. Nikt nie miał nic do dodania. Poranna odprawa została
zakończona.
Lennart Thorin wrócił do gabinetu. Był zamyślony, zdawkowo przywitał się z sekretarką,
która jak zwykle pisała coś na maszynie.
Poranna odprawa nie dawała mu spokoju. Lars-Erik Forss mógł mieć rację. Pewne
czynniki mogły wskazywać na to, że za napadami stał ten sam człowiek albo ludzie. Przerażające
było to, że ofiarami ataków we wszystkich trzech przypadkach byli cudzoziemcy, imigranci.
Należało brać pod uwagę motyw rasistowski. Nie można było wykluczyć, że jedna z organizacji,
o których w ostatnim czasie stało się głośno, na przykład Opór Białych Aryjczyków, postanowiła
przystąpić do działania.
Jednocześnie wieloletnie doświadczenie zawodowe nauczyło Thorina nie wyciągać zbyt
pochopnych wniosków. Nie było jednoznacznych dowodów na to, że za napadami na
Gebremariama, Khosraviego i Karamalegosa stał ten sam człowiek. Równie dobrze mogły to być
jakieś wewnętrzne porachunki, do których dochodziło w Sztokholmie dość często. A może
motywem była zazdrość? Może jakieś finansowe nieporozumienia? Jest wiele pobudek, które
mogą popchnąć człowieka do zbrodni. Lennart Thorin dobrze o tym wiedział.
A jednak myśl, że mógł to być seryjny morderca, nie dawała mu spokoju. Pracował w
policji już niemal czterdzieści lat i jak dotąd jeszcze nigdy nie miał do czynienia z takim
przestępcą. W tej dziedzinie nie miał żadnych doświadczeń. Nie wiedział, jaki jest sposób
myślenia takiego człowieka, jakie są motywy jego działania, dlaczego musi zabijać.
Chociaż raz już zetknął się z nieco podobnym przypadkiem. Na początku lat
osiemdziesiątych. Chodziło o sprawę tak zwanego Bombiarza, Larsa Tingströma.
Thorin kierował wówczas specjalną komisją, która zajmowała się tą sprawą. Wspominał
to dochodzenie jako najciekawsze, jakie zdarzyło mu się kiedykolwiek prowadzić.
Kulisy sprawy były tragiczne. Lars Tingström był zdolnym inżynierem, który w latach
siedemdziesiątych znalazł się w tarapatach finansowych. Po wielu latach pracy na etacie
postanowił przejść na własny rachunek. Wszystko skończyło się tragicznie. Kilka miesięcy
później Tingström ogłosił bankructwo.
Nie chciał jednak zaakceptować porażki. Czuł się poniżony, obwiniał o wszystko urząd
skarbowy, sądy i dawnych kolegów. Dlatego rozpoczął własną, prywatną wendetę. W ciągu kilku
lat podłożył pięć bomb, które zabiły trzy osoby, a jedną raniły.
Policja zaczęła go podejrzewać na stosunkowo wczesnym etapie śledztwa, ale brakowało
dowodów, które pozwoliłyby go zatrzymać.
Lennart Thorin doskonale pamiętał nerwowe dni, kiedy usiłowano namierzyć Tingströma,
by nie dopuścić do kolejnego zamachu. Nie chciał teraz przeżywać czegoś podobnego.
Niespokojne oczekiwanie na kolejną zbrodnię i łudzenie się, że może sprawca w końcu popełni
jakiś błąd, świadomość, że w każdej chwili może uderzyć, i poczucie całkowitej bezradności.
Komisarz pokręcił głową zaniepokojony. Lars Tingström został w końcu zatrzymany i
podstawiony przed sądem. 20 grudnia 1985 roku został skazany na dożywocie. Thorin pamiętał,
co powiedział wtedy ludziom – że niezwykle rzadko się zdarza, żeby ten sam sprawca popełnił
serię poważnych przestępstw, a do tego tak sprawnie i przez tak długi czas wodził policję za nos.
– Coś takiego pewnie już się w Szwecji nigdy nie powtórzy – powiedział wówczas.
Teraz, sześć lat później, po trzech napadach z bronią laserową, miał nadzieję, że się wtedy
nie mylił.
Dorastanie
„Głupia mama. Znowu te dziwne dźwięki. Dlaczego tak głośno krzyczy? I kim on jest?
Ten mężczyzna, który na niej leży? Dlaczego to robi?”
Wolfgang ma już prawie dziewięć lat. Siedzi w swoim pokoju w mieszkaniu na
Fleminggatan 59 i cicho płacze. Z salonu dochodzą go dziwne jęki i krzyki, ktoś głośno sapie.
Jego młodszy brat Ralf śpi w pokoju obok. Słychać jego spokojny oddech. Sam Wolfgang
nie może zasnąć. Kładzie poduszkę na głowie, zatyka uszy, ale nadal słyszy niepokojące dźwięki.
Najgorsze nie są jęki, tylko ten dziwny śmiech, który przechodzi przez ściany jak ostrze noża,
zagłuszając wszystko dookoła, nawet jego płacz.
W końcu nie wytrzymuje. Ostrożnie zaczyna skradać się przez pokój, tak aby nie zwrócić
na siebie uwagi ciemnych cieni na kanapie, dochodzi do holu, otwiera cicho drzwi i szybko
zamyka je za sobą. Jest na bosaka, kamienna posadzka jest zimna, ale wystarczą trzy kroki i już
jest na miejscu. Otwiera drzwi do sąsiada, jak zwykle bez pukania. Ma szczęście. Håkan jeszcze
nie śpi. Siedzi w kuchni z kubkiem herbaty w ręku. Podnosi głowę zadowolony, kiedy spostrzega
w drzwiach małego sąsiada.
– Cześć, Wolfgang. Przyszedłeś mnie odwiedzić?
Wolfgang jest ulubieńcem Håkana, a dla Wolfganga Håkan jest jak starszy brat.
– Mogę tu spać? – prosi Wolfgang.
– Nie możesz zasnąć? – dopytuje się Håkan, patrząc z niepokojem na chłopca.
– Nie, tylko u mamy znów jest ten facet i okropnie hałasują. Nie chcę tam spać. Mogę
zostać u was? – ponawia swoją prośbę Wolfgang.
– Oczywiście, że możesz.
I nagle gula w żołądku Wolfganga nie jest już taka ciężka jak jeszcze przed chwilą. Idzie
odprężony za Håkanem, który wyjmuje koc i poduszki i zaczyna szykować mu posłanie na
kanapie.
– Mogę zrobić ci jutro śniadanie? – pyta Wolfgang radośnie.
– Jasne. Mam nadzieję, że będzie równie dobre jak poprzednio.
– Wiesz, że zawsze jest dobre – śmieje się chłopiec.
– Tak, świetnie gotujesz – odpowiada Håkan, przykrywając Wolfganga kocem, który jest
taki miękki i ciepły, że chłopiec już po chwili czuje, jak zamykają mu się powieki. Mówi
„dobranoc” i po kilku sekundach śpi.
Håkan stoi i przygląda się chłopcu, który niedługo skończy dziewięć lat. Od roku jest
sąsiadem Hilde i jej dwóch synków. Miał dwadzieścia cztery lata, kiedy rozpoczął swoją
pierwszą pracę w banku. Mimo przyzwoitej pensji nie mógł znaleźć mieszkania, bo po prostu ich
brakowało. Rząd co prawda obiecywał wdrożyć ambitny program, który raz na zawsze miał
rozwiązać ten problem, ale z jakichś powodów projekt ciągle był odkładany. Tak więc Håkan
zmuszony był wynajmować kolejne pokoje.
Wynajmował je głównie od starszych pań na Östermalm. Niektóre kwatery były okropne.
Najgorsze było mieszkanie, którego właścicielka hodowała koty. Wszędzie cuchnęło ich
szczynami; zwierzęta obsikiwały dywany, kanapy, nawet łóżko Håkana. Właścicielka mieszkania
była tak stara, że chyba w ogóle tego nie zauważała. Jego pozostałe gospodynie były raczej miłe.
Mieszkanie przy Fleminggatan 59 było ósmym z kolei, które Håkan wynajmował w ciągu
ostatnich trzech lat, i jak dotąd najlepszym. Właściwie nie było to mieszkanie, tylko
pomieszczenie magazynowe mieszczącego się na parterze sklepu z kapeluszami. Wynajmował je
wspólnie z dwoma kolegami. Nie narzekał, mieli coś swojego, nie byli zależni od humorów
właściciela.
Håkan martwił się o chłopca. Hilde, jego matka, była miła i sympatyczna. Od czasu do
czasu wydawała niewielkie przyjęcia. Jej przyjaciele pracowali w ambasadzie Szwajcarii i mieli
dostęp do taniego alkoholu, więc nastroje zazwyczaj dopisywały. Często zapraszała też Håkana.
Nie wyglądała na swoje trzydzieści cztery lata. Była bardzo ładna, Håkan się nie dziwił,
że budziła zainteresowanie mężczyzn, ale uważał jednak, że powinna też myśleć o dzieciach.
Wolfgang nie powinien oglądać kolejnych mężczyzn w łóżku matki. W tym wieku na pewno nie
było to dla niego dobre.
„Ale może to ja jestem taki staromodny” – zastanawiał się. W końcu pochodził z zupełnie
innego świata. Urodził się i dorastał w Sösjö, niewielkiej osadzie w Jämtland, która miała
zaledwie dwustu pięćdziesięciu mieszkańców. Życie wyglądało tam inaczej niż w Sztokholmie.
Może dlatego było mu trudno zrozumieć tak popularną ideę wyzwolenia seksualnego. To chyba
całkowicie normalne, że młoda kobieta pragnie korzystać z życia. Była samotna, na pewno nie
było jej lekko. Musiała sama zajmować się domem i synkami, nic więc dziwnego, że w sobotę i
w niedzielę chciała trochę zaszaleć. „Nie mnie ją sądzić” – uznał Håkan.
Następnego ranka Håkan stał w kuchni i gotował kawę. Było tuż po dziesiątej, kiedy do
kuchni zajrzał Wolfgang. W jego ciemnych oczach, które poprzedniego wieczora były takie
smutne, igrał teraz uśmiech.
– Cześć, Woffe. Widzę, że jesteś trochę weselszy niż wczoraj – powitał go Håkan.
– Tak – powiedział chłopiec i zaczął pomagać nakrywać do śniadania.
Håkan zdążył dobrze poznać obu chłopców: Wolfganga i jego brata. Hilde często
pracowała wieczorami, a chłopcy, zamiast siedzieć sami w domu, chętnie odwiedzali
mieszkającego po sąsiedzku mężczyznę. Widywali się niemal codziennie. Håkan chętnie ich
gościł i pomagał, jeśli było trzeba. A było. Prowadzenie domu właściwie w całości spadało na
nich. Wolfgang nie miał jeszcze dziesięciu lat, a często gotował dla siebie i brata. Nie tylko
gotował, ale robił też zakupy, zmywał, sprzątał. Wydawało się, że nie ma nic przeciwko temu. W
każdym razie nie okazywał żadnego niezadowolenia z tego powodu. Wręcz upierał się, żeby od
czasu do czasu pomagać też Håkanowi, który nigdy dotąd nie spotkał tak porządnego i
pracowitego dziecka.
Szykując śniadanie, Håkan i Wolfgang jak zwykle rozmawiali.
– Kiedy dorosnę, znajdę sobie pracę, gdzie będę zarabiał mnóstwo pieniędzy, i będę mógł
kupować wszystko, co zechcę.
– A co chciałbyś robić?
– Ja… chciałbym zostać pilotem. To dobry zawód. Piloci zarabiają dużo pieniędzy –
stwierdził Wolfgang z pewnym wahaniem.
Håkan miał wątpliwości.
– Naprawdę chcesz być pilotem, czy mówisz tak, bo twoja mama powiedziała, że to dobra
praca?
– Chyba dlatego, że mama powiedziała, że to dobry i ważny zawód – przyznał Wolfgang
nieco zawstydzony.
– A gdybyś miał decydować sam, to kim chciałbyś zostać?
– Chciałbym pracować ze zwierzętami w Afryce. Bardzo lubię zwierzęta. Pojechałbym do
Afryki i zajmował się żyrafami i lwami.
Kiedy Håkan i Wolfgang rozmawiali, do kuchni wszedł Ralf. Przecierał oczy, zaspany.
– Cześć, Ralf, zjesz z nami śniadanie?
Chłopiec skinął głową. Najwyraźniej Ralf też postanowił zostawić mamę z jej nowym
przyjacielem. Zapewne tak będzie najlepiej dla wszystkich, pomyślał Håkan.
Bracia zostali u niego aż do popołudnia. Koło trzeciej usłyszeli dzwonek do drzwi.
Przyszedł ich tata.
– Cześć, tato! – zawołał Ralf. Wybiegł z kuchni i rzucił się ojcu w ramiona.
– Cześć, synku – powiedział Egon wesoło, obejmując go.
Wolfgang szybko dołączył do brata, ojciec uścisnął mu rękę.
Håkan lubił ojca chłopców. Egon robił na nim dobre wrażenie, był miły i niemal zawsze
uśmiechnięty. Hilde miała mu co prawda za złe jego romanse, ale Håkan uznał, że akurat w tych
sprawach nie powinna się wypowiadać. Poza tym Egon zawsze miał czas dla dzieci, spotykał się
z nimi niemal co tydzień.
– Może kawy? – zaproponował Håkan.
– Chętnie, ale nie zostanę długo. Zabieram chłopców do kina.
Håkan nastawił kawę, Wolfgang nakrywał do stołu, a Egon siedział, trzymając Ralfa na
kolanach.
Ojciec i syn byli bardzo do siebie podobni. Pełni życia, z tym samym błyskiem w oku.
Wolfgang był spokojniejszy, bardziej przypominał matkę. Częściej bywał zamyślony, dużo
czytał, nie rozrabiał tak jak Ralf. I zawsze chętnie we wszystkim pomagał, w gotowaniu,
sprzątaniu. Natomiast Ralf w ogóle nie zawracał sobie głowy takimi rzeczami. Był łobuziakiem,
ale – podobnie jak ojciec – miał dużo uroku i trudno było się na niego naprawdę gniewać.
Z dwóch braci ulubieńcem Håkana był zdecydowanie Wolfgang. Lubił jego spokojny
sposób bycia. Chłopiec były miły i grzeczny. „Wolfgang to najmilsze, najgrzeczniejsze dziecko,
jakie kiedykolwiek spotkałem” – opowiadał swoim znajomym.
Rodzice Håkana często słuchali opowieści o Wolfgangu. Kiedy przy jakiejś okazji
powiedział, że chłopiec ma spędzić całe wakacje w Sztokholmie, zaproponowali, żeby przyjechał
do nich, do Jämtland.
– Będzie naszym wakacyjnym dzieckiem – powiedziała matka Håkana. – To ostatnio
bardzo popularne. W zeszłym tygodniu czytałam w gazecie o pewnej rodzinie z Brunflo, która na
lato wzięła do siebie chłopca z miasta. Mamie chłopców na pewno się nie przelewa, skoro sama
wychowuje synów. Powiedz jej, że chętnie zajmiemy się Wolfgangiem.
Wolfgang nie posiadał się ze szczęścia, kiedy Håkan przedstawił mu propozycję
rodziców. Hilde trzeba było chwilę przekonywać do pomysłu, ale w końcu się zgodziła. Ralf
został z nią w Sztokholmie, a Wolfgang pojechał do Jämtland.
Potem przez jakiś czas jeździł tam każdego lata. Håkan zawoził go samochodem i
zostawiał tam na cztery, pięć tygodni.
Wolfgang uwielbiał Sösjö. Godzinami potrafił się bawić z dwoma psami, które były w
gospodarstwie. Jeździł na rowerze, wędkował. Rodzice Håkana byli zachwyceni. Opowiadali
potem synowi, jaki Wolfgang jest grzeczny i dobry – i dla ludzi, i dla zwierząt. Kiedy Wolfgang
zaczął dorastać, ojciec Håkana zauważył, że miejscowe dziewczęta nie mogą oderwać wzroku od
przystojnego chłopca.
– Wszystkie o nim opowiadają. Nie ma chyba żadnej, która nie byłaby na śmierć
zakochana w czarnowłosym chłopcu ze Sztokholmu – śmiał się ojciec. – Ale jemu jest chyba
wszystko jedno. W ogóle nie zwraca na nie uwagi – dodawał.
– Nic dziwnego. Woffe ma dopiero jedenaście lat. W tym wieku chłopcy nie interesują się
dziewczynami.
Wolfgang miał blisko do szkoły. Mieszkanie na Fleminggatan od szkoły na Kungsholmen
dzieliło kilkaset metrów.
Na początku trochę się bał. Ta szkoła była jedną z największych w Szwecji. Nie znał
nikogo, w labiryncie korytarzy łatwo było zabłądzić. Czuł się zagubiony i niepewny siebie.
Wkrótce po rozpoczęciu roku szkolnego doszło do zdarzenia, które dodatkowo pogorszyło
sytuację. Kiedy Wolfgang któregoś dnia stał przed szkołą, minęło go czterech starszych
chłopców. Byli więksi od niego, chodzili pewnie do trzeciej, a może nawet do czwartej klasy.
– Cofnij się, głupi czarnuchu! – rzucił jeden z nich.
Wolfgang rozejrzał się wokół siebie, zdziwiony. Dopiero po kilku sekundach zrozumiał,
że słowa chłopca skierowane były do niego.
Poczuł się nieprzyjemnie. Jakby został napiętnowany.
– W szkole było niemal dwa tysiące uczniów. Ale tylko ja miałem czarne włosy. To dało
mi do myślenia – opowiadał czterdzieści lat później.
Z czasem jednak Wolfgang zaczął czuć się coraz lepiej w nowym środowisku. No i
poznał Pellego.
Pelle Andersson chodził do równoległej klasy i mieszkał na Fleminggatan po sąsiedzku.
Chłopcy szybko się zaprzyjaźnili. Po lekcjach często się odwiedzali, wystarczyło przejść z jednej
klatki do drugiej. Uwielbiali bawić się klockami Meccano i sklejać modele samolotów czy łodzi.
Początkowo Pelle był nieco zazdrosny o Wolfganga, czy też Woffego, jak wszyscy go
nazywali.
Woffe nie miał żadnych problemów z nauką. Rozumiał różne dziwne słowa, z którymi
Pelle miał problemy. Szybko opanował tabliczkę mnożenia, lubił matematykę.
Z kolei Pelle jej nienawidził. W ogóle nie radził sobie z cyframi. Wolfgang postanowił
pomóc koledze. Spędzał długie godziny, tłumacząc mu różne rzeczy.
– Sześć razy siedem jest czterdzieści dwa, nie czterdzieści trzy – poprawiał go cierpliwie.
Chłopcy zaczęli też chodzić na długie spacery wzdłuż wybrzeża Kungsholmen. Budowali
tratwy, wspinali się na drzewa, skakali do wody ze skałek przy stacji Karlberg. Początkowo
młodszy brat Wolfganga towarzyszył im w wyprawach, ale w miarę jak chłopcy dorastali, Ralf
zaczął im przeszkadzać.
– Nie mogę go wszędzie ze sobą ciągnąć, jest za mały – opierał się Wolfgang, kiedy Pelle
pytał, dlaczego Ralf z nimi nie idzie.
Pelle nie pamięta, żeby Wolfgang kiedykolwiek bił się z innymi chłopcami albo komuś
dokuczał. Z jednym wyjątkiem, którym był Ralf. Wolfgang nie miał oporów, żeby uderzyć brata.
Pewnego razu, kiedy bawili się w Indian i kowbojów, związał bratu ręce i nogi i przywiązał go
do nogi łóżka. Ralf zaczął płakać, a Wolfgang, zamiast go odwiązać, po prostu wyszedł z domu,
zostawiając go samego. Uwolnił go dopiero po południu, kiedy matka wróciła z pracy.
Pelle dziwił się czasem, że bracia są tak różni. Wolfgang był porządny, przestrzegał
zasad. Słuchał mamy. Ralf był jego przeciwieństwem. Mimo zakazu nadal skakał ze skał przy
Karlberg, szybko niszczył ubrania, kurtki, spodnie. Wolfgang ciągle go strofował.
– Mama będzie niezadowolona, Ralf. Musisz bardziej uważać, nie niszcz ubrania – prosił.
Ale Ralf w ogóle nie zwracał na niego uwagi.
Pelle często wracał z braćmi do ich domu. Ralf zwykle wyglądał, jakby przeżył atak
bombowy, Wolfgang zawsze był porządny i czysty. Bracia wiedzieli, jak matka zareaguje, jeśli
zauważy podarte spodnie czy kurtkę, dlatego zwykle starali się wejść do domu niezauważeni.
Ale wszystko zawsze kończyło się tak samo, wspomina Pelle. Obaj dostawali pasem,
nieważne, że Wolfgang był niewinny.
Czasem Ralf drażnił brata.
– Musisz bardziej uważać, Woffe, bo mama będzie zła – mówił. Wtedy Wolfgang zawsze
wpadał w złość.
Wolfgang był najlepszym przyjacielem Pellego, podobnie jak Pelle Wolfganga; obaj
chłopcy spędzali ze sobą dużo czasu. Był jednak jeden problem. Pelle bał się matki Wolfganga, a
przede wszystkim jej nagłych ataków szału. Nie wiedział, co robić, kiedy niespodziewanie
rzucała się na Wolfganga. Bywało, że posuwał się nawet do kłamstwa. Mówił, że musi wracać do
domu na obiad, chociaż tak naprawdę nie chciał być świadkiem, jak jego najlepszy kumpel znów
dostaje lanie.
Po czterdziestu latach Pelle nadal nie zmienił zdania.
– Hilde Müller była surowa i zimna. Musiała dominować. Obaj bracia często byli bici.
Wakacyjne tygodnie w Jämtland były dla Wolfganga najlepszym okresem w roku. Jednak
w 1965 roku nagle wszystko się skończyło. Wolfgang przyszedł do Håkana i powiedział mu, co
się stało. Dwunastolatek miał łzy w oczach.
– Mama nie pozwoliła mi jechać z tobą do Jämtland. – Szlochał.
– Dlaczego?
– Mówi, że mam jechać do Niemiec. Do dziadka. Do Soest. Żeby nauczyć się
niemieckiego.
– Przecież znasz niemiecki. Mama często rozmawia z tobą po niemiecku.
– Mówi, że to za mało. Muszę się uczyć niemieckiego, bo mam iść do nowej szkoły. Już
mnie tam zapisała.
– Gdzie?
– Do szkoły niemieckiej.
– Przenosicie się do Niemiec? – spytał Håkan zdziwiony.
– Nie, do szkoły niemieckiej w Sztokholmie. To szkoła prywatna.
– Ale dlaczego? Przecież lubisz swoją szkołę na Kungsholmen. Sam mi mówiłeś.
– Tak, ale mama uważa, że mam za słabe stopnie. Twierdzi, że za bardzo rozrabiamy, ja i
Ralf. Szwedzka szkoła nie jest dla nas dobra. Niemiecka jest podobno lepsza. Podobno jest tam
większy porządek i dyscyplina.
– A co ty na to? – spytał Håkan.
– Jeśli skończy się szkołę niemiecką, można zostać kimś. Mama twierdzi, że tam są lepsi
nauczyciele. Ale ja nie chcę tam chodzić. Nie chcę, żeby jacyś obcy ludzie mówili do mnie po
niemiecku. Chcę chodzić do szkoły na Kungsholmen, razem z Pellem! – Wolfgang szlochał
niepocieszony.
– Dobrze cię rozumiem. Rozmawiałeś o tym z mamą? Nie zmieni zdania?
– Na pewno nie. Jesienią idę do nowej szkoły. Dlatego nie mogę jechać do Jämtland. Jadę
do Niemiec, do dziadka, do Soest. Ale ja nie chcę. Wolę jechać do Jämtland.
– W Niemczech też na pewno będzie fajnie. Przekonasz się – pocieszał go cicho Håkan.
– Wcale nie… Wcale nie – upierał się Wolfgang.
Potem zamilkł. Håkan widział, jak po nosie chłopca poleciała łza, która spadła na
brązowy blat stołu.
Piątek, 1 listopada 1991 roku
Heberson Vieira da Costa odpoczywał w kuchni w Brygghuset. Po trzech godzinach
noszenia instrumentów i głośników bolały go ramiona, musiał więc usiąść i uspokoić oddech. Na
szczęście już skończył. Była pierwsza po południu, za dwie godziny zespół miał sprawdzić
aparaturę, żeby się upewnić, że wszystko jest gotowe do wieczornej imprezy.
Hebbe, jak go nazywali znajomi, rozprostował nogi zadowolony. Nie mógł się już
doczekać wieczora. Brygghuset, dawny browar niedaleko Odenplan, świetnie się nadawał na tego
rodzaju imprezy. Pomieszczenie było wysokie – do sufitu było dobre siedem, osiem metrów. Z
przodu znajdowała się scena, z tyłu parkiet do tańca, nad nim niewielki balkon, gdzie można było
napić się piwa, patrząc na tańczące pary. Akustyka była świetna. Obok dużej sali mieściła się
niewielka kuchnia, gdzie właśnie siedział Hebbe.
Lubił tu grać. Koncerty zwykle były udane, szczególnie chętnie grywał salsę. Ludzie
tańczyli, aż drżała podłoga. Dzisiaj wieczorem w programie był jazz, więc pewnie będzie nieco
spokojniej.
Hebbe wstał z krzesła i podszedł do lodówki. Przechodząc koło okna, zobaczył na
niewielkim podwórku od strony Frejgatan mężczyznę w beżowym trenczu. Chodził tam i z
powrotem, wyraźnie zdenerwowany. Hebbe zdziwił się, że nadal tu jest. Widział go bowiem już
godzinę wcześniej, kiedy pomagał dziewczynom wnosić zgrzewki piwa. Odniósł wtedy
wrażenie, że mężczyzna nie bardzo wie, czego chce.
„Pewnie czeka na kogoś” – pomyślał i szybko o nim zapomniał. Otworzył lodówkę i
zaczął szukać zimnego piwa i czegoś do jedzenia.
Był w świetnym humorze. Po raz pierwszy od dłuższego czasu. Ostatnie miesiące były
kiepskie, ale teraz los się chyba w końcu odmienił.
Przeżywał kryzys w swoim związku z Lindą, która postanowiła od niego odejść.
Oświadczyła, że zakochała się w innym mężczyźnie, i to na dodatek w jego dawnym przyjacielu.
Hebbe wpadł w złość, było mu przykro. Linda zdawała się jeszcze wahać, nie bardzo wiedząc,
czy jest pewna swojej decyzji.
Hebbe się wyprowadził. Przeniósł się do domu dla samotnych mężczyzn na Södermalm.
Dostał mały pokój, w którym mieściły się łóżko, biurko i półka na ścianie. Pomieszczenie
przypominało bardziej celę, ale nie miał wyboru. Lepsze to niż spanie pod mostem. Na szczęście
pokój był tani, bo Hebbe nie miał ani pracy, ani pieniędzy.
Ostatnio jednak wszystko zmieniało się na lepsze. Zaczął się znów spotykać z Lindą,
która najwyraźniej uznała, że to jednak on jest mężczyzną jej życia. Postanowili się zbytnio nie
spieszyć, ale planowali znów zamieszkać razem, może za kilka tygodni. Wtedy Hebbe mógłby
opuścić swoją celę. Nie miał nic przeciwko temu.
Sytuacja w pracy również była lepsza. Już od kilku lat pracował jako technik dźwięku,
między innymi w teatrach, ostatnio w teatrze Aurora. Praca bardzo mu odpowiadała, ale był
wolnym strzelcem, więc niekiedy z trudem wiązał koniec z końcem. Szwedzkie teatry nie miały
dużo pieniędzy i nawet jeśli chciałyby mu lepiej płacić, to nie miały z czego.
Był z wykształcenia dźwiękowcem, ale tak naprawdę kochał muzykę. Jeszcze jako
dziecko w São Bernardo do Campo w Brazylii marzył o karierze muzyka i chciał kiedyś wydać
własną płytę.
Hebbe miał sen, który często się powtarzał. Wchodzi do sklepu z płytami w Sztokholmie,
zaczyna czegoś szukać, w końcu wyciąga jeden album. Nie wie, dlaczego wybrał akurat ten, a nie
inny. Ma wrażenie, że płyta w jakiś niezrozumiały sposób sama wpadła mu w ręce.
W swoim śnie brał ją więc do ręki i zaczynał się jej przyglądać z miną znawcy. Wtedy
spostrzegał, że na okładce jest jego imię i nazwisko, a nawet zdjęcie. To było jego marzenie,
które już wkrótce miało się spełnić. Kontrakt z jedną z wytwórni płytowych był gotów, właściwie
brakowało tylko jego podpisu. Członkowie zespołu pracowali nad notatką do prasy.
Znalazł w lodówce kanapkę. Położył ją z zadowoleniem na talerzu. Jednak ledwie zaczął
jeść, poczuł na sobie czyjeś spojrzenie. Odwrócił się. Jakieś dwa metry przed nim stał mężczyzna
w beżowym trenczu.
Hebbe chciał spytać, czy może mu jakoś pomóc, kiedy nagle oślepiło go czerwone
światło. W tym momencie rozległ się pierwszy strzał.
Kula przeszła przez lewy policzek, zmiażdżyła szczękę, zęby, przeszła przez ucho i
wyszła z lewej strony tuż pod małżowiną uszną. Siła strzału rzuciła go do tyłu. Zanim zdążył się
zorientować, co się dzieje, padł drugi strzał, kula weszła w jego ciało tuż pod pępkiem. Potem
padł jeszcze kolejny, trzeci.
Wszystko rozegrało się w ciągu kilku sekund. Mężczyzna w beżowym trenczu nie
odezwał się ani słowem. Uniósł tylko broń i oddał strzały. Potem odwrócił się i spokojne
wyszedł.
Hebbe leżał na podłodze w kuchni. Dookoła była krew, kawałki kości, skóry. Z jego ust
tryskała krew.
„Ktoś do mnie strzelał” – pomyślał zdziwiony.
Nagle usłyszał krzyk, przeraźliwy, niekończący się krzyk.
„Niech to szlag, pewnie strzelił do kogoś na piętrze” – pomyślał znów Hebbe, zanim po
chwili zrozumiał, że krzyk wydobywa się z jego gardła. Próbował przestać krzyczeć, ale nie
mógł. Krzyk trwał jeszcze kilka sekund. Potem wokół niego zrobiło się czarno.
Heberson Vieira da Costa zemdlał.

*
Byłem coraz bardziej zdesperowany i miałem coraz mniej czasu. Strzelić do kogoś to było
coś. Za pierwszym razem byłem bardzo ostrożny. Strzelałem z dużej odległości. Nie chciałem
zabić, to przyszło później. Widziałem, że kiepsko mi idzie, więc następnym razem postanowiłem
podejść do ofiary bliżej.
Najczęściej robiłem to w nocy. Nie było to wcale takie proste. Co za okropne życie,
myślałem często. Na zewnątrz było zimno, może nawet nie tak bardzo, ale i tak nie było mi łatwo.
Myślałem tylko o swoim planie. Nawet jeśli było mi ciężko, musiałem wyjść, wytropić
kogoś. Rozumiecie, co to znaczy? Przecież ktoś mógł zwrócić na mnie uwagę, zacząć się
zastanawiać, co ja tu robię. Czy nie zachowuję się podejrzanie. A jeśli ktoś podszedłby do mnie i
spytał: „Słuchaj, co ty tu robisz?”
Wiedziałem, że w decydującym momencie muszę być odprężony i wypoczęty. Nie
wysiadywałem po nocach, starałem się prowadzić normalne życie, przyjemne, na luzie.
Oglądałem filmy wideo, czytałem książki, trochę się ruszałem. Może nie tuż przed planowanym
napadem. Wtedy raczej unikałem spotkań towarzyskich, nie chodziłem do lokali, wycofywałem
się. Nie chciałem rzucać się w oczy kilka dni czy godzin przed napadem, nie chciałem, żeby ktoś
mnie skojarzył. Najlepiej, gdyby moi znajomi myśleli, że w ogóle nie ma mnie w Szwecji.
Da Costa dobrze pasował do roli ofiary, dlatego go wybrałem. Miał ciemne włosy, nie
wyglądał na Europejczyka, przynajmniej w moich oczach. Okazało się, że był Brazylijczykiem,
ale tego nie wiedziałem. Sądziłem, że jest Arabem, kimś takim. Wiedziałem, że właśnie tacy jak
on, Irańczycy czy Irakijczycy, najczęściej wchodzą w konflikt z prawem. Nie lubiłem islamu, nie
podobało mi się, jak jego wyznawcy traktują kobiety, no i śmieszyło mnie, że nie jedzą
wieprzowiny, i takie rzeczy.
Nie akceptowałem ich pogardy dla kobiet. Zawsze mi to przeszkadzało, od samego
początku. Zdarzało się, że kiedy umawiałem się z dziewczyną, słyszałem, że traktuję kobiety jak
Turek. Niektóre tak mi mówiły, trochę w żartach. Wtedy się z tego śmiałem. To prawda, że
miałem raczej konserwatywne poglądy, ale to nie znaczy, że uważałem, że kobieta powinna być
podporządkowana mężczyźnie. Nie pochwalałem takiej postawy. Jeśli ktoś tak myślał, to się
mylił.
Tak czy inaczej, zobaczyłem da Costę pewnego razu, kiedy długo szukałem i nie mogłem
znaleźć nikogo odpowiedniego. Zacząłem się denerwować… Wiedziałem, że to jest złe, ale
musiałem to zrobić. Powoli zaczynałem tracić cierpliwość, długo czekałem na ten moment… „Do
cholery – pomyślałem – to naprawdę takie trudne?”
I właśnie wtedy go zobaczyłem. Byłem przygotowany, pod płaszczem miałem broń.
Czy ktoś z was rozumie, jak trudno jest coś takiego przeprowadzić? Oddałem do niego
trzy strzały, trafiłem go, ale nadal nie udało mi się go zabić.
Da Costa upadł. Leżał przede mną i wrzeszczał jak zarzynane prosię, więc wiedziałem, że
go nie zabiłem. Ale i tak uciekłem. Stałem zaledwie kilka metrów od niego, mogłem go zabić, ale
nie zrobiłem tego.
Nie zaczekałem, żeby jeszcze raz strzelić mu w głowę. Gdybym tak zrobił, już by nie żył,
ale ja spanikowałem… Nie potrafiłem mordować z zimną krwią.
Zrozumiałem, że muszę się bardziej skupić.
Radiowóz 7840 otrzymał zgłoszenie z centrali o 13.56:
– Strzały na Norrtullsgatan 12. Jedna osoba postrzelona, mężczyzna.
Kiedy ogłoszono alarm, radiowóz znajdował się w południowej części
Hammarbyhamnen, niedaleko okręgu przemysłowego Sickla. Inspektor Karsten Högman i jego
trzej koledzy natychmiast zawrócili, włączyli koguta i po dziesięciu minutach byli już na
Norrtullsgatan. Przed budynkiem dawnego browaru stała karetka.
Karsten Högman i jego ludzie szybko weszli do budynku i zaczęli biec przez salę. W
kuchni, tuż za drzwiami, leżał zakrwawiony mężczyzna, z głową zwróconą w stronę sali.
Ratownicy udzielali mu pierwszej pomocy.
Inspektor pochylił się nad mężczyzną. Ranny był przytomny. Högman poprosił, żeby
spróbował powiedzieć, co się wydarzyło.
– Nazywam się Hebbe… ktoś… do mnie… strzelał. Mężczyzna… z bronią laserową… w
beżowym trenczu – powiedział ranny.
Miał duże trudności z mówieniem z powodu zmiażdżonej szczęki. Widać było, że każde
słowo sprawia mu ból. Z ust leciała mu krew. Inspektor dał mu znak ręką, żeby już się nie trudził.
Mniej więcej w tym czasie pod budynek Brygghuset podjechał radiowóz numer 6007.
Załoga poinformowała, że zaobserwowała podejrzanego mężczyznę, który wbiegł do kamienicy
przy Norrtullsgatan 65. Była godzina 14.10, policjanci oczekiwali na dalsze rozkazy. Cztery
minuty później na miejscu było już jedenaście radiowozów, był też inspektor Stig Ericsson, który
natychmiast przejął dowodzenie.
Inspektor przekazał przez radio rozkazy. Podjechały kolejne cztery radiowozy. Ericsson
postanowił na razie obserwować sytuację.
O 14.22 otrzymał przez radio pozwolenie na wejście do kamienicy przy Norrtullsgatan
65. Ponieważ domniemany sprawca był uzbrojony, postanowiono zaczekać na dalsze posiłki.
Przez radio docierało coraz więcej informacji. Jakiś funkcjonariusz informował, że tuż
przed przyjazdem policji widziano dwóch mężczyzn wychodzących z klatki domu przy
Norrtullsgatan 65. Byli nieuzbrojeni, weszli do restauracji Morkullan po drugiej stronie ulicy.
Ericsson nakazał policjantom przyjrzeć się mężczyznom bliżej. O 14.26 radiowóz zahamował z
piskiem opon przed restauracją Morkullan. Do środka weszło trzech policjantów z odbezpieczoną
bronią. Wyraźnie zaskoczeni mężczyźni podnieśli ręce do góry. Najpierw się przestraszyli, ale
strach szybko przeszedł w złość. Oświadczyli, że nie zrobili nic złego, i nie chcieli się
wylegitymować. Wśród przekleństw i wściekłych okrzyków zostali wyprowadzeni do
radiowozów.
Inspektor Ericsson szykował się do wejścia do kamienicy przy Norrtullsgatan 65.
Policjanci byli zdenerwowani. Mieli pozwolenie na użycie broni i gazu, szybko włożyli ciężkie
kamizelki kuloodporne i odbezpieczyli pistolety na gaz łzawiący. Inspektorzy Anders Melander i
Mikael Bergqvist, którzy dowodzili akcją, wyjęli karabiny półautomatyczne MP5. Pozostali
policjanci mieli pistolety. Wszyscy byli gotowi do akcji.
Komisarz Lennart Thorin, szef wydziału zabójstw sztokholmskiej policji, otrzymał
wiadomość o strzelaninie w budynku dawnego browaru przy Norrtullsgatan o godzinie 14.45.
Kiedy usłyszał, że sprawca strzelał z broni laserowej, natychmiast zareagował. Potem
przyszła wiadomość, że podejrzany prawdopodobnie wszedł do kamienicy leżącej dwa kwartały
od miejsca zbrodni, która już została otoczona. Specjalny oddział był gotowy do akcji.
„Mamy go” – pomyślał Thorin i poprosił, żeby informowano go na bieżąco o rozwoju
sytuacji.
Inspektor kryminalny Stig Ericsson spojrzał na zegarek. Była 14.48. Minęła godzina od
momentu, kiedy Heberson da Costa został postrzelony. Karetka zabrała go, prawdopodobnie był
już w szpitalu.
Na miejscu zjawili się pierwsi dziennikarze. Inspektor zobaczył zbliżającego się do niego
łysiejącego kamerzystę. Kilka kroków za nim niemal biegła jakaś dziennikarka. Ericsson
ponownie spojrzał na zegarek, po cichu policzył sekundy. Dokładnie o 14.49 polecił swoim
ludziom wejść do kamienicy.
– Dorwijcie tego diabła – zakończył.
Policjanci Mikael Bergqvist i Anders Melander podeszli do kamienicy z odbezpieczoną
bronią, za nimi szli pozostali funkcjonariusze. Posuwali się powoli, ostrożnie, chowając się za
drzewami i samochodami. Kiedy zbliżali się do wejścia przy Norrtullsgatan 65, w okolicy
panował spokój. Ze środka nie dochodziły żadne odgłosy. Melander zastanawiał się, czy nie użyć
gazu, ale postanowił tego nie robić. Dał znak ręką kolegom, którzy powoli opuścili pistolety z
gazem łzawiącym.
Oddział po raz kolejny się przegrupował. Był już zaledwie kilka metrów od wejścia.
Melander czekał na właściwy moment. Czuł adrenalinę, ale wiedział, że musi działać ostrożnie.
Próbował uspokoić oddech. Za chwilę da znak do rozpoczęcia akcji.
W tym momencie otworzyły się drzwi do kamienicy przy Norrtullsgatan 65. Na progu
stanęła piątka osób, mężczyźni i kobiety. Patrzyli zdziwieni na stojących przed nimi policjantów
z bronią gotową do strzału. Widzieli ich z okien i zaczęli się zastanawiać, co się dzieje. Doszli do
wniosku, że pewnie policja zamierzała dostać się do piwnicy budynku, dlatego zeszli na dół.
– Możemy w czymś pomóc? – spytał grzecznie jeden z mężczyzn.
Inspektor Anders Melander wydawał się całkowicie zaskoczony. Spojrzał ze zdziwieniem
na swoich ludzi, którzy wyglądali na równie zdezorientowanych jak on.
– Nie mamy nic do ukrycia. Proszę, przekonajcie się, panowie, sami – powiedziała jedna
z kobiet, zapraszając ich do środka.
Melander miał wrażenie, jakby nagle uszło z niego całe powietrze. Świadek musiał coś
pomylić. Wziął głęboki oddech i ruszył w stronę swojego zwierzchnika.
Inspektor Stig Ericsson, który dowodził akcją, sprawiał wrażenie zawiedzionego. Dla
bezpieczeństwa postanowił zabrać wszystkich pięciu lokatorów na komisariat i tam ich
przesłuchać. Kiedy jeden z jego ludzi spytał, czy mają ich aresztować, pokręcił głową
poirytowany, po czym sięgnął po radio i poinformował szefostwo o tym, co zaszło.
– Fałszywy alarm, cholera!
Komisarz Lennart Thorin otrzymał wiadomość minutę później. Westchnął ciężko. Przez
moment miał nadzieję, że rzeczywiście są na tropie napastnika, wiedział jednak, że sprawy mogą
się potoczyć różnie. Teraz musiał się pogodzić z faktem, że mężczyzna z laserem nadal znajduje
się na wolności.
Myśli kłębiły mu się w głowie. „Karabin laserowy! Znów to samo! Wygląda na to, że
jednak mamy do czynienia z seryjnym zabójcą – pomyślał. – A może za tym stoi jakaś
organizacja rasistowska…”
Jego rozmyślania przerwał natarczywy dzwonek telefonu. Thorin podniósł słuchawkę.
Usłyszał podniecony głos po drugiej stronie.
– Nazywam się Richard Aschberg i jestem reporterem „Aftonbladet”. Zechciałby pan
skomentować strzały na Norrtullsgatan, których ofiarą padł imigrant?
Przyjaciele
Pierwsze tygodnie w nowej szkole były okropne. Tak jak Wolfgang przypuszczał,
wszystko było nie tak. Zamiast po prostu skręcić za rogiem, musiał teraz jeździć do szkoły
tramwajem albo metrem. Dojazd na Karlavägen zabierał mu prawie pół godziny.
To zresztą okazało się najmniejszym problemem. Znacznie większą przeszkodą był język.
Większość zajęć w szkole prowadzona była po niemiecku. Wolfgang czuł się nieswojo, bo nadal
wielu słów nie rozumiał. Trudno mu było nadążyć za nauczycielem. Źle się z tym czuł.
A do tego nie bardzo miał się gdzie ukryć. Szkoła była mała. Klasa Wolfganga liczyła
zaledwie dziesięcioro uczniów. W szkole na Kungsholmen, jeśli się czegoś nie wiedziało, zawsze
można było się schować za czyimiś plecami. Tutaj od razu było wiadomo, kto przygotował się do
lekcji, a kto nie.
Wolfgang nienawidził nowej szkoły. Na szczęście po powrocie do domu nadal mógł się
bawić ze swoim przyjacielem Pellem. No i był też Håkan. Wolfgang często do niego zaglądał,
szukając pocieszenia. Dobrze było mieć w pobliżu kogoś dorosłego, kto nie zadawał zbyt wielu
pytań i potrafił cierpliwie wysłuchać, nie przerywając co chwila.
– Zobaczysz, że wszystko się ułoży. Za kilka tygodni nie będziesz się już tak denerwował
– mówił Håkan, kiedy chłopiec mu się skarżył.
Wolfgang zaciskał zęby i codziennie rano niezmiennie wsiadał w tramwaj do swojej
nowej szkoły.
Ralf nie cierpiał jej chyba nawet bardziej niż jego dwa lata starszy brat. Nie wytrzymywał
surowej dyscypliny. Nie zamierzał się jej poddać.
– Krępowało mnie to – wspominał Wolfgang po latach. Miał wrażenie, że wszyscy mu się
przyglądają, jakby to była jego wina, że dziewięciolatek chodził i krzyczał podczas przerw, a na
lekcjach źle się zachowywał. W domu dawał jasno do zrozumienia, że nienawidzi swoich
surowych i głupich nauczycieli. Wolfgang co prawda podzielał jego zdanie, ale nie potrafił
powiedzieć tego matce, więc milczał.
Katastrofa była nieunikniona. Po kilku miesiącach Ralf miał dosyć szkoły, a szkoła jego.
Hilde pomstowała, była oburzona, ale w końcu się zgodziła, żeby chłopiec wrócił do dawnej
podstawówki na Kungsholmen. Wolfgang niemal nie mógł w to uwierzyć. Był zazdrosny, ale nie
chciał dać tego po sobie poznać, więc nic nie powiedział. Poza tym zaczynał powoli zmieniać
zdanie o nowej szkole.
Wówczas miał wrażenie, że trwało to wieczność, ale potem nawet się dziwił, że tak
szybko się zaaklimatyzował. Już jesienią przestał mieć trudności z rozumieniem nauczycieli, sam
też mówił coraz lepiej. Także gramatyka przestała być problemem. Wcale nie czuł się głupi.
Poza tym miał nowego przyjaciela, Gustava Oskarssona. Siedział w ławce przed
Wolfgangiem i wyróżniał się pod dwoma względami. Był tęgi oraz lubił dużo mówić i się śmiać.
Wolfgangowi to wystarczało. Szybko zostali najlepszymi przyjaciółmi.
Wolfgang nigdy nie zapomniał swojej pierwszej wizyty w domu Gustava. Chłopiec
mieszkał z ojcem w trzypokojowym mieszkaniu w dzielnicy Hägerstensåsen. Dla Wolfganga był
to inny świat.
Zatrzymał się na progu i szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami przyglądał się tysiącom
rzeczy, które wypełniały mieszkanie od podłogi po sufit. U sufitu wisiały modele samolotów, na
biurku i na kanapach leżały stare rosyjskie aparaty fotograficzne. Wszędzie stały i leżały różnej
wielkości zegarki, pełno było książek, stały na półkach, leżały na krzesłach, na stolikach, obok
grzejników, na blacie w kuchni i w łazience. Mieszkanie wyglądało jak antykwariat, pchli targ i
muzeum zarazem. Czegoś podobnego Wolfgang nigdy jeszcze nie widział. Najbardziej kojarzyło
mu się to z domem Pippi Långstrump.
– Hier herrscht Ordnung – przywitał chłopców tata Gustava Otto. Uśmiechając się,
podążył za wzrokiem Wolfganga.
Wolfgang zawstydził się nieco, słysząc ironiczną uwagę taty kolegi. Bo o porządku w
domu Oskarssonów na pewno nie mogło być mowy. Pewnie trudno byłoby znaleźć bardziej
chaotyczne mieszkanie.
Otto Oskarsson miał za sobą barwną przeszłość. Urodził się na przełomie wieków w
rodzinie o tradycjach zegarmistrzowskich. Jego dziadek podobno pracował na dworze
rosyjskiego cara. Otto był technikiem, a jego wielką pasją były zegary. Przez wiele lat mieszkał
za granicą. W latach dwudziestych i trzydziestych pracował w Berlinie dla takich firm jak
Blaupunkt i Telefunken, a kiedy wybuchła II wojna światowa, przeniósł się do Szwecji. Dostał
pracę w siedzibie LM Ericssona na Telefonplan. Skonstruował pierwszą automatyczną
sekretarkę. Urządzenie okazało się takim przebojem, że poproszono go, by osobiście
zaprezentował je w programie telewizyjnym.
Ożenił się ze Szwajcarką. Po rozwodzie jego była żona wróciła do ojczyzny. Ponieważ w
domu rozmawiano po niemiecku, ojciec postanowił posłać syna do szkoły niemieckiej.
Otto zajmował się wieloma rzeczami. Był wynalazcą, genialnym technikiem, znał się na
mechanice, był też filozofem samoukiem. Nie dowierzał formalnemu wykształceniu, wolał
zdobywać wiedzę sam.
Ledwie Wolfgang wszedł do mieszkania, Otto natychmiast pociągnął go za sobą, żeby
pokazać mu jeden ze swoich najnowszych wynalazków.
– Spójrz. To mikroskop poprzeczny. Sam go zbudowałem. Za jego pomocą mogę
frezować wychwyty regulatora balansowego w zegarkach mechanicznych, co wymaga wielkiej
precyzji.
Dwunastoletni Wolfgang spoglądał na niego oczarowany.
– Tutaj pracuje pan nad swoimi wynalazkami? – spytał, patrząc na niego wielkimi
oczami.
– Tutaj, wszędzie – odpowiedział Otto. – Wynalazca nie może się ograniczać do miejsca i
czasu. Musi mieć odwagę myśleć innowacyjnie, puścić wodze fantazji. Swobodna myśl jest
matką wszystkich wynalazków.
Wolfgang był oczarowany. Uwielbiał bawić się klockami Meccano i budować modele.
Często się zastanawiał, jak działa maszyna parowa i jak to możliwe, że ciężki pociąg jedzie po
szynach dzięki napędowi elektrycznemu. Teraz spotkał kogoś, kto znał odpowiedź na wszystkie
jego pytania.
Wolfgang niemal codziennie odwiedzał Gustava, a przy okazji słuchał opowieści jego
ojca. Otto był zachwycony zainteresowaniem swojego nowego adepta. Godzinami opowiadał mu
o tym, jak skonstruowana jest automatyczna sekretarka i jak funkcjonują kombinezony rosyjskich
kosmonautów.
Otto nie tylko dużo wiedział, ale też wyznawał własną filozofię życiową. Chętnie dzielił
się nią z chłopcem. Często stawiał mu za przykład ludzkie ciało. Żaden organ nie był dziełem
przypadku, każdy miał jakieś zadanie do spełnienia. Serce pompuje krew, czerwone ciałka
przenoszą hemoglobinę, białe funkcjonują jako sprzątacze i strażnicy.
– Podobnie jak w biologii, tak i w życiu wszystko powinno mieć jakiś sens. Dlatego
każde nasze działanie musi mieć swój cel. Jeśli go nie ma, to po co je podejmować? – zwykł
mówić Wolfgangowi.
– To, co wyróżnia nas, ludzi, to umiejętność tworzenia. Prawdziwy człowiek jest jak
Robinson Crusoe. Wszyscy powinniśmy umieć stworzyć własny świat, na wypadek gdybyśmy
pewnego dnia zostali wyrzuceni na samotną wyspę życia. Tak jak Robinson powinniśmy starać
się chłonąć wiedzę, poznawać przyrodę i zasady techniki. Potrafić krzesać ogień bez użycia
zapałek, wiedzieć, dlaczego łódź nie tonie, umieć konserwować owoce i pojmować, na czym
polega proces fermentacji. Powinniśmy starać się zrozumieć możliwie jak najwięcej z
otaczającego nas mikrokosmosu.
Otto żył w zgodzie ze swoją filozofią. Uwielbiał badać różne rzeczy, rozkładać je na
czynniki pierwsze. Jeśli wpadł mu w ręce aparat fotograficzny, natychmiast rozbierał go na
kawałki. Naprawdę szczęśliwy był jednak wtedy, kiedy udało mu się go ponownie złożyć.
– Po co mi aparat fotograficzny, jeśli nie wiem, jak on jest zbudowany – mówił
Wolfgangowi.
Wyznawana przez Ottona filozofia miała wpływ na całe jego życie. Jedzenie służyło
zaspokajaniu głodu, ubranie miało osłaniać ciało, a podstawowym zadaniem mieszkania było
dawać dach nad głową i chronić przed mrozem. Estetyka była dla niego czymś całkowicie
obcym. To, że jedna skarpetka była niebieska, a druga czerwona, nie miało żadnego znaczenia,
kuchnia mogła pełnić funkcję warsztatu, a łazienka biblioteki. Jeśli potrzebował więcej miejsca
na półce, odcinał oprawione w skórę okładki książek, bo przecież okładki nie spełniały żadnej
istotnej funkcji, a tylko niepotrzebnie zajmowały miejsce.
Wolfgang był zafascynowany. Gdy opowiadał w domu o Ottonie, mówił o nim zawsze
jako o „wynalazcy”.
Wolfgang czuł, że coraz bardziej oddala się od swojego dawnego życia na Fleminggatan.
Håkan się wyprowadził, bo skończyła się jego umowa najmu mieszkania. W pierwszej chwili
Wolfgangowi zrobiło się przykro, poczuł się, jakby opuścił go jego starszy brat. Ale wtedy
Håkan nie odgrywał już w jego życiu tak ważnej roli jak dawniej. Miał Gustava. No i był też
Otto.
Podobnie było z jego dawnym przyjacielem Pellem. Nadal mieszkał po sąsiedzku, ale
właściwie równie dobrze mogłoby go nie być. Wolfgang miał już prawie piętnaście lat. Z jego
dawnym przyjacielem niewiele go łączyło. Pelle chciał zostać mechanikiem samochodowym.
Większość czasu spędzał w świetlicy dla młodzieży Mariebergsgården, popularnie nazywanej
Marpan, gdzie majstrował coś przy swoim motorowerze i flirtował z dziewczynami. Wolfgang i
Pelle nie bardzo mieli o czym rozmawiać.
Wolfgang miał nowe zainteresowania. Szkoła niemiecka pokazała mu świat, z którego
istnienia nie zdawał sobie sprawy. Na świadectwie w szkole na Kungsholmen była rubryka:
„zawód ojca”. Nauczycielka wpisywała tu zwykle: magazynier, kelner, kucharz, zdarzali się też
właściciele taksówek, urzędnicy, znacznie rzadziej inżynierowie.
Rodzice uczniów szkoły niemieckiej byli lekarzami, stomatologami, dyrektorami,
dyplomatami. Do szkoły chodziły między innymi dzieci ambasadora amerykańskiego. Była to
szkoła dla dzieci elity. Wolfgang był jednym z niewielu uczniów, których rodzice nie mieli
wyższego wykształcenia. A także nie byli zamożni.
Szkoła należała do najstarszych w Sztokholmie, miała bogate i długie tradycje. Została
założona w 1612 roku na mocy pozwolenia udzielonego przez króla Gustawa II Adolfa. Jej
pierwsza siedziba znajdowała się na Starym Mieście, przy ulicy Szkolnej. Potem szkoła się
przeniosła, co bynajmniej nie oznaczało zerwania z tradycjami.
W praktyce szwedzki system oświaty wykluczał istnienie szkół niezależnych. Marzeniem
i celem socjaldemokratów, którzy w Szwecji sprawowali władzę nieprzerwanie od 1932 roku,
było stworzenie jednolitego systemu edukacji, dającego wszystkim jednakowe szanse. Ale
istniały pewne wyjątki. W Sztokholmie znajdowały się szkoły niemiecka i francuska, były też
prywatne z internatem, Lundsberg i szkoła w Sigtunie. Elitom nie przyszłoby do głowy posłać
dzieci do szkoły propagującej ideę równych szans. Rodzina królewska, rody Wallenbergów czy
Wachtmeisterów, rodziny dyplomatów, a nawet socjaldemokratyczni ministrowie wybierali dla
swoich dzieci elitarne szkoły.
W szkołach prywatnych atmosfera w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych była
inna niż w szkołach publicznych. Tu nie skupiano się na pracy w grupach, nauka nie miała z
założenia być łatwa i przyjemna.
W szkole Wolfganga nie czytano bryków, poznawano całego Fausta. A także Cierpienia
młodego Wertera i inne dzieła Goethego. Po niemiecku.
Kładziono nacisk na tak zwaną kulturę wysoką, Hochkultur. Nauczycielka, która uczyła
klasę Wolfganga szwedzkiego, interesowała się teatrem i często zabierała uczniów na spektakle.
Ale nie do popularnych wówczas teatrów eksperymentalnych, tylko do Dramaten17 czy do Opery
Królewskiej. Wolfgang do tej pory pamięta pewien wieczór, kiedy siedział w pierwszym rzędzie
w Dramaten i kapka śliny grającego na scenie Jarla Kullego wylądowała na jego białej koszuli i
zielonej marynarce.
Szkoła niemiecka należała niewątpliwie do ambitnych, ale Wolfgang miał wrażenie, że
równie dużo korzysta, słuchając opowieści ojca Gustava. Uwielbiał przechadzać się po
mieszkaniu w Hägerstensåsen, przesuwając palcami po grzbietach książek, które zdawały się
zawierać wyjaśnienia wszystkich tajemnic świata.
Otto Oskarsson urodził się w 1907 roku. Jego postawa życiowa kształtowała się w latach
dwudziestych i trzydziestych pod wpływem idei, literatury i sztuki tamtego okresu. To właśnie te
myśli przekazywał teraz Gustavowi i Wolfgangowi. Zdejmował z półek książki i dawał je
chłopcom do czytania. Podręczniki z mikrobiologii, fizyki, chemii. Polecał im też pozycje
literackie, między innymi Quo vadis polskiego pisarza Henryka Sienkiewicza. Książka ukazała
się w 1895 roku18 i od razu zyskała ogromną popularność, a jej autor dziesięć lat później
otrzymał literacką Nagrodę Nobla.
Wolfgang był pod wielkim wrażeniem lektury. Jak zwykle rozmawiał potem o niej z
Gustavem.
– Co za książka! – zachwycał się. – Pierwsi chrześcijanie byli wielkimi bohaterami. Co za
siła charakterów, jakie zasady moralne. Gotowi byli iść na śmierć za swoje poglądy. Ja też
chciałbym być taki odważny.
Nieco później dostał w prezencie od Ottona dzieło niemieckiego psychiatry Fritza
Künkela, Jugendcharakterkunde [O charakterze młodego człowieka]. Książka została napisana w
latach trzydziestych i była pierwszą pozycją z dziedziny psychologii, którą Wolfgang przeczytał.
– Byłem zafascynowany – opowiadał trzydzieści lat później.
W swoim dziele Künkel przedstawia ryzyko, jakie może nieść ze sobą „zbyt samodzielny
charakter”. Autor nie opowiadał się za ślepym posłuszeństwem, uważał jednak, że fakt, iż rodzice
dysponowali większą wiedzą, był wystarczający, by dzieci ich słuchały. „Mądre dziecko poddaje
się naukom dorosłego, tak jak sportowiec podporządkowuje się wskazówkom trenera” – pisał
Künkel.
Podkreślał, że homoseksualizm jest czymś nienaturalnym, wrodzonym zboczeniem.
Miłość między osobami tej samej płci jest oznaką niedojrzałości. Mężczyzna obdarzający
miłością drugiego mężczyznę jest tak naprawdę tchórzliwym chłopcem, który boi się dorosnąć i
ukrywa swój dziecinny charakter pod pozorem kobiecości.
„Chłopiec, który boi się życia, nigdy nie stanie się mężczyzną, w pewnym sensie zawsze
pozostanie dzieckiem. To właśnie ta dziecinność sprawia, że – mimo męskich organów
płciowych – wydaje się kobietą”, pisał w podsumowaniu Fritz Künkel.
Był rok 1969. Gdy ówczesne pokolenie młodzieży przeżywało okres buntu, szesnastoletni
Wolfgang zaczytywał się dziełem niemieckiego psychologa z początku lat trzydziestych. Jego
przesłanie wziął sobie głęboko do serca.
Wiosną tego roku do klasy Gustava i Wolfganga dołączył nowy uczeń, Stefan Riesling.
Był wysoki i szczupły. Przez wiele lat mieszkał z matką na Majorce, teraz wrócił do
Sztokholmu.
Stefan zaprzyjaźnił się z Gustavem i Wolfgangiem. Więzy między dawnymi przyjaciółmi
pozostały silne, ale Stefan szybko wszedł w rolę tego trzeciego. Kilka tygodni przed wakacjami,
kiedy przyjaciele wracali razem ze szkoły do domu, szczęśliwy Wolfgang oświadczył:
– Jesteśmy trochę jak trzej muszkieterowie.
Wolfgang nadal spotykał się z ojcem, ale już nie tak często jak w pierwszych latach po
rozwodzie. Egon związał się z kolejną kobietą. Miał z nią dziecko, drugie było w drodze.
Wolfgangowi przybywało przyrodniego rodzeństwa. Kiedyś powiedział po cichu, że być może
ojciec ma jeszcze więcej dzieci, tylko im o nich nie mówi. Wiedział bowiem, że Egon regularnie
spotykał się z jeszcze jedną kobietą.
Ojciec zamieszkał ze swoją nową rodziną w jednej z dzielnic na przedmieściach
Sztokholmu. Wolfgang odwiedzał go w weekendy. Ojciec nadal dużo pracował, często bywał
zmęczony. Kiedy się spotykali, niewiele ze sobą rozmawiali. Siłą rzeczy Wolfgang porównywał
ich spotkania z rozmowami z ojcem Gustava. Otto miał wizje, marzenia. „A mój ojciec myśli
tylko o tym, jak by tu zapłodnić kolejną kobietę” – myślał w duchu Wolfgang.
– Dlaczego palisz? – spytał ze zdziwieniem Wolfgang, patrząc na Stefana.
– Nie palę, tylko tak sobie próbuję – odpowiedział chłopiec, śmiejąc się.
– Przecież widzę, że trzymasz w ręku papierosa. Czemu palisz?
– No dobra, palę. A robię to dlatego, że lubię palić. Papierosy mi smakują.
– Jak to: smakują? Co to za odpowiedź? Dlaczego palisz?
– Bo papierosy mi smakują. Nie wystarczy?
– Nie, nie wystarczy. To, co mówisz, to bzdura.
– Wystarczy, że mi smakują. Przyjemność też może być celem, do którego dążymy.
– Mylisz się. Przyjemność sama w sobie do niczego nie prowadzi. Nie ma żadnego
praktycznego znaczenia. Wszystko powinno mieć jakiś sens. To tak jak imperatyw Kanta. Nie
wystarczy jedynie chcieć osiągnąć coś, co jest przyjemne. Należy zawsze postępować tak, by
zasada twego postępowania była prawem powszechnym.
– Daj spokój. Po prostu zapaliłem papierosa. Nie musisz od razu robić mi wykładu z
filozofii – stwierdził Stefan, zaciągając się demonstracyjnie.
Wolfgang miał już gotowy kolejny argument, kiedy nagle usłyszał Gustava:
– Powiedz mu coś, Woffe, niech mu w pięty pójdzie.
Roześmiał się. Przyjaciele siedzieli w cukierni w pobliżu szkoły. Mieli za sobą kolejny
dzień zajęć. Zwykle spotykali się po lekcjach i kontynuowali rozmowy.
Stefan uśmiechnął się do przyjaciół. Znał argumenty Wolfganga, wiedział, skąd się biorą.
Rozpoznawał w nich poglądy ojca Gustava. Wolfgang z każdym rokiem coraz więcej od niego
przejmował. Podobnie jak Otto uważał, że życie powinno mieć konkretny, praktyczny cel.
Odrzucał papierosy i alkohol oraz wszelkie „puste” przyjemności. Namiętnie argumentował
przeciwko długim włosom. Trudno było o nie zadbać, wpadały do oczu.
Chcąc udowodnić, że myśli i czyny były u niego jednym, pilnował, żeby zawsze być
dobrze ostrzyżonym. Zawsze też chodził ubrany w białą koszulę z niewielkim kołnierzykiem i
wąskim krawatem, nosił marynarkę i spodnie z szelkami. Nie mógł się bardziej wyróżniać na tle
panującej wówczas luźnej mody pokolenia dzieci kwiatów.
– Ludzie, którzy niewolniczo podążają za modowymi trendami, mają nie po kolei w
głowie. Ja preferuję ubrania praktyczne, wytrzymałe. Nie płynę z prądem. Myślę samodzielnie –
tłumaczył Wolfgang kolegom.
Dla Stefana samodzielne myślenie Wolfganga miało podejrzanie dużo wspólnego z
poglądami Ottona, ale nie wypomniał mu tego.
W przeciwieństwie do Gustava i Wolfganga dla Stefana Otto nie był Wielkim Mistrzem.
Być może wynikało to z tego, że poznał go już jako dojrzały szesnastolatek, a nie ciekawy
świata, zafascynowany cudami techniki dwunastoletni dzieciak. Stefan doceniał wiedzę, którą
Otto niewątpliwie posiadał, ale widział w nim głównie oryginała, nie autorytet.
Opowiadał ze śmiechem, jak pewnego razu, kiedy Otto przyszedł do szkoły po syna,
zaskoczył go gwałtowny deszcz. Zamiast schronić się przed ulewą, Otto zaczął biegać po
dziedzińcu w żółtej pelerynie i kapeluszu, w kaloszach i z wiadrem w ręku.
– Zbieram próbki deszczu, żeby zbadać zawartość siarki – wyjaśnił chłopcom,
uśmiechając się radośnie.
Stefan wielokrotnie zadawał sobie pytanie, co było powodem ich przyjaźni. Może to, że
tak dobrze się uzupełniali? Mieli podobne zainteresowania. Kochali książki. Najwięcej czytał
Wolfgang, wręcz je pochłaniał. Do jego ulubionych pozycji należały powieści kryminalne Edgara
Wallace’a.
Poza tym uwielbiali dyskutować. Potrafili godzinami przerzucać się argumentami.
Prowadzili słowne pojedynki na zgrabną retorykę i inteligentne riposty.
No i – co też było nie bez znaczenia – mieli podobne poczucie humoru. Uwielbiali Monty
Pythona, ale ich zdecydowanymi faworytami byli Flip i Flap, czyli Stan Laurel i Oliver Hardy.
Gustav i Wolfgang mogli bez końca oglądać filmy z ich udziałem, wiele kwestii znali na pamięć.
– Stan! Here’s another nice mess you’ve gotten into – zwracał się Gustav do Wolfganga,
naśladując Olivera Hardy’ego.
– Well, Oliver, I couldn’t help it – zwykł odpowiadać Wolfgang łamiącym się głosem i po
chwili obaj turlali się ze śmiechu.
Stefan przyznawał, że tego rodzaju dowcipy nie bardzo go bawiły, ale skoro przyjaciele
uwielbiali Flipa i Flapa, to i on próbował przynajmniej się uśmiechać.
Wolfgang i Gustav byli do tego stopnia zafascynowani Flipem i Flapem, że zbierali kopie
starych, często porysowanych filmów z lat trzydziestych.
W pewnym momencie Stefan zaczął się zastanawiać, czy uwielbienie kolegów nie miało
źródła w podświadomej identyfikacji z postaciami komików. Gustav był równie otyły jak Hardy i
w ogóle przypominał go pod wieloma względami. Był nie tylko podobny do ojca, ale też
próbował naśladować jego luźny, nieco artystyczny styl. Nie przejmował się tym, co myślą inni,
tylko robił swoje. Potrafił być zabawny, ale i bardzo złośliwy. Wykształcił w sobie niezwykły
cynizm, jego celne komentarze wywoływały niekiedy w klasie salwy śmiechu.
O ile Gustav przypominał Olivera Hardy’ego, o tyle Wolfgang pod wieloma względami
był podobny do Stana Laurela. Woffe był szczupły i ubóstwiał swojego nieco zbyt pulchnego
przyjaciela. Idealizował go, podobnie jak Flip idealizował Flapa. Wolfgang zawsze szedł pół
kroku za Gustavem i – jak Flip – zawsze był uczynny i grzeczny, zawsze skory do pomocy.
Można było na nim polegać.
Ale na tym podobieństwa się kończyły, tak przynajmniej uważał Stefan. Wolfgang
przewyższał inteligencją swojego filmowego bohatera, również dyskusje, które on i Gustav ze
sobą prowadzili, były na nieporównywalnie wyższym poziomie niż rozmowy ich filmowych
idoli.
Być może było jeszcze coś, co łączyło obie pary, ale o tym Stefan wówczas w ogóle nie
myślał.
Jeden z krytyków filmowych napisał kiedyś, że filmy z Flipem i Flapem to najpiękniejszy
filmowy portret miłości między dwoma mężczyznami. Wolfgang i Gustav na pewno bardzo by
protestowali, gdyby wówczas ktoś im coś takiego zasugerował, ale świat Laurela i Hardy’ego,
który ich tak fascynował, a w którym kobiety występowały gdzieś w tle – albo jako nieosiągalne
istoty, albo jako wstrętne zołzy – był bardzo podobny do ówczesnego świata Wolfganga i
Gustava. Być może nie przypadkiem ulubioną kwestią obydwu nastolatków był przerażony
okrzyk:
„Look out! It’s the wives!”
„Uważaj! Żony nadchodzą!”
Sobota, 2 listopada 1991 roku
Inspektor kryminalny Stefan Bergqvist pił kawę ze swoim kolegą, inspektorem Ulfem
Sjöbergiem w kawiarni komendy na drugim piętrze.
W piątek wieczorem pracowali do późna nad dochodzeniem w sprawie usiłowania
zabójstwa Hebersona da Costy. Teraz wrócili do pracy po zaledwie kilku godzinach snu. Obaj
czuli, że potrzebują chwili odprężenia i odpoczynku od przesłuchań, oględzin miejsca zbrodni i
innych czynności związanych ze śledztwem. Ulf Sjöberg próbował rozładować atmosferę,
opowiadając sprośne dowcipy.
Mężczyźni współpracowali ze sobą od ponad dziesięciu lat. Łączyła ich surowa męska
przyjaźń, nie przebierali w słowach, byli wobec siebie szczerzy – ale i serdeczni.
Stefan Bergqvist ze swoimi niemal dwoma metrami wzrostu i potężną budową ciała
wydawał się prototypem policjanta – bohatera kryminałów. Wiedział o tym i świadomie budował
swój wizerunek. Miał cięty język, nie stronił od ostrych słów, nie unikał konfliktów. Po
czternastu latach pracy w zawodzie miał niemałe doświadczenie. Kilka lat pracował jak śledczy
w Huddinge, gdzie odpowiadał między innymi za okolice Hallunda, Fittja i Alby.
Te podmiejskie dzielnice na południowy zachód od centrum Sztokholmu powstały z
myślą o robotnikach, którzy w latach siedemdziesiątych licznie napływali do Sztokholmu.
Przybywali do stolicy z północy, z Norrlandii, z Jämtland, z Härjedalen, ale także spoza Szwecji.
Z czasem jednak koniunktura na rynku pracy stawała się coraz gorsza, szczególnie dla
przybyszów z innych krajów, którzy nie nazywali się Andersson czy Jansson. Pod koniec lat
osiemdziesiątych sytuacja w wielu południowych dzielnicach Sztokholmu była bardzo trudna,
bezrobocie rosło, sporo ludzi pobierało zasiłki, wielu czuło się wyrzuconych poza nawias
społeczeństwa. Nic więc dziwnego, że to właśnie tutaj, w takich dzielnicach jak Alby czy Fittja,
przestępczość była największa. I to właśnie tutaj Stefan Bergqvist spędził pięć lat.
Duża część jego kolegów uważała, że zadziera nosa, ale ci, którzy znali go lepiej,
wiedzieli, że za surową fasadą krył się ciepły, wrażliwy człowiek.
Inspektor Ulf Sjöberg był jednym z tych, którzy znali go najlepiej. Od początku pracowali
razem, najpierw w Huddinge, a potem – w 1988 roku – przeszli razem do wydziału zabójstw
sztokholmskiej policji.
Sjöberg bardzo się różnił od swojego kolegi. Działał spokojniej, w ogóle miał
łagodniejsze usposobienie. Nie lubił konfrontacji, dlatego zawsze starał się ich unikać. Był
otwarty na ludzi, łatwo nawiązywał kontakty, chętnie ze wszystkimi rozmawiał, mówił ze swadą,
słynął z ciętych, dowcipnych komentarzy.
Przyjaciele świetnie się uzupełniali.
Stefan Bergqvist i Ulf Sjöberg zostali włączeni w sprawę mężczyzny z laserem 27
października, po postrzeleniu Karamalegosa, kiedy to po raz pierwszy zaczęto podejrzewać, że za
napadami może kryć się jeden sprawca. Dziesięć lat później Stefan Bergqvist wciąż pamięta
niepokój, jaki ta sprawa budziła w całej policji.
– Zdarzało się, że siedząc przy kawie, zastanawialiśmy się, co się stanie, jeśli jacyś
ekstremiści nagle postanowią przejść od słów do czynów i zaczną robić porządki wśród
obcokrajowców. Jak wtedy zareagują imigranci? A jeśli na przykład postanowią dać odpór? Czy
dojdzie wtedy do zamieszek, nie tylko w Sztokholmie? To była taka koszmarna wizja, która od
czasu do czasu powracała. Do tamtego momentu sobie z niej żartowaliśmy, teraz nagle mogła się
ziścić.
Szef wydziału zabójstw sztokholmskiej policji Lennart Thorin planował spędzić weekend
z rodziną w Tyresö, ale strzelanina w budynku dawnego browaru pokrzyżowała jego plany.
Wsiadł w swoje białe volvo i wrócił do Sztokholmu, do komendy na Kungsholmen.
Najpierw odbył rozmowę ze swoim szefem Gunnarem Severinem. Atmosfera była gorąca.
Po zamachu na Karamalegosa Thorin wymusił na szefostwie, by oddelegowano dwóch
dodatkowych funkcjonariuszy do patrolowania okolic Norrmalm. Teraz znów zażądał
dodatkowych policjantów, argumentując, że niewykluczone, iż mają do czynienia z seryjnym
mordercą. Severin odpowiedział, że Thorin musi sobie radzić z tymi ludźmi, których ma. Ten
wpadł we wściekłość.
– Gonimy resztkami sił, dobrze o tym wiesz. W tym roku w Sztokholmie mieliśmy już
dziesięć morderstw, sześć nadal jest niewyjaśnionych. Poza tym mieliśmy też ponad pięćdziesiąt
napadów na banki i dwadzieścia pięć na urzędy pocztowe. Nie wspominając o ponad stu
pięćdziesięciu włamaniach do sklepów. Co się dzieje z tym miastem, do cholery! Napady i
morderstwa stały się sportem narodowym. Tak to wygląda. A teraz jeszcze ten szaleniec. Brakuje
mi ludzi. Mam pięćdziesięciu chłopaków! To za mało! Musisz dać mi więcej ludzi!
Ustalili, że Gunnar Severin, szef wydziału kryminalnego sztokholmskiej policji, przyjrzy
się sytuacji i po weekendzie przekaże Thorinowi, co postanowił.
Około godziny jedenastej w pokoju odpraw na szóstym piętrze Thorin zebrał ludzi
zajmujących się sprawą mężczyzny z laserem. Naradę rozpoczął inspektor Stefan Bergqvist,
który przedstawił aktualną sytuację. Wyniki dotychczasowego śledztwa były mizerne.
– Heberson miał grać podczas prywatnej imprezy w Brygghuset, budynku starego
browaru. Strzelono do niego z odległości kilku metrów, napastnik użył broni laserowej.
Przesłuchaliśmy pozostałych członków zespołu. Nikt nie widział napastnika. Żadnych innych
świadków nie mamy.
– A ofiara? Facet musiał widzieć sprawcę – wszedł mu w słowo Thorin.
– Tak, widział go. Napastnik stał zaledwie kilka metrów od niego. Heberson opisał go
funkcjonariuszom, którzy przybyli na miejsce: Szwed, sto osiemdziesiąt pięć centymetrów
wzrostu, blondyn. Ale pamiętajmy, że mówił to facet, który chwilę wcześniej został postrzelony.
Był w szoku. Niestety nie mieliśmy okazji przesłuchać go ponownie. Jest po operacji, w śpiączce
farmakologicznej. Miejmy nadzieję, że przeżyje. Wygląda na to, że to nasz jedyny świadek.
– Mamy jakiś motyw?
– Nic. Dotychczasowe przesłuchania nic nie dały.
– Co świadczy o tym, że to ten sam sprawca, co w poprzednich przypadkach? – spytał
Thorin i oddał głos swojemu najbliższemu współpracownikowi Åkemu Thorstenssonowi.
Policjant rzucił okiem na swoje notatki i zaczął mówić:
– Zanim Heberson został postrzelony, widział czerwone światło. Widziały je też dwie
inne ofiary. Gebremariam, który został postrzelony 3 sierpnia na Troppstigen, na Gärdet, i
Karamalegos, postrzelony 27 października na Torsgränd, w Vasastan. Tak więc w trzech
wypadkach zaobserwowano czerwone laserowe światło. Poza tym mamy też przypadek studenta
Khosraviego, który został postrzelony 21 października w okolicach uniwersytetu. Khosravi nie
widział co prawda wiązki światła, ale podobnie jak inne ofiary on także jest cudzoziemcem,
dlatego jego przypadek może być powiązany z wyżej wspomnianymi. Tak więc mielibyśmy w
sumie cztery napady.
– Są jakieś dowody techniczne?
– Rozmawiałem z technikami. W budynku starego browaru znaleziono trzy łuski z broni,
prawdopodobnie kaliber 22. Niestety nie mamy ich z czym porównać. Są co prawda fragmenty
kuli wyjęte ze szczęki Khosraviego, ale w dwóch poprzednich przypadkach nie mamy w ogóle
niczego. Wszystkie ewentualne dowody zostały wysłane do państwowego laboratorium
technicznego, odpowiedź przyjdzie dopiero za kilka dni.
– Jest jakiś wspólny mianownik? Coś, co łączy wszystkie te przypadki? Coś, co mogłoby
być motywem zbrodni? – dopytywał się Ulf Sjöberg.
– Nic. Niczego nie znaleźliśmy. Żadna z ofiar nie była politycznie zaangażowana, żadna
nie ma kryminalnej przeszłości, nic nie wskazuje na dramat zazdrości czy kłopoty pieniężne.
Brakuje nam motywu – powiedział Åke Thorstensson.
– Czy w grę mogą wchodzić porachunki półświatka?
– Raczej nie. Ale niczego nie można wykluczyć.
– A motywy rasistowskie?
– Wszystko jest możliwe. Sprawca może być jeden, ale może to być też grupa działająca z
pobudek rasistowskich.
– Co wiemy o sprawcy?
– Niewiele. Prawdę mówiąc, nic – stwierdził Åke Thorstensson. – Nie mamy nawet
świadków, i to w przypadku żadnego z napadów. Możemy tylko mieć nadzieję, że w najbliższym
czasie ktoś się zgłosi. Mam na myśli ostatni napad.
– Wygląda na to, że mamy do czynienia z seryjnym mordercą – stwierdził Stefan
Bergqvist.
– Trudno powiedzieć, ale wiele na to wskazuje.
W pokoju zaległa cisza. W końcu Bergqvist powiedział to, o czym wszyscy myśleli:
– Jeśli to rzeczywiście seryjny morderca, to pewnie wkrótce znów będzie próbował kogoś
zastrzelić.
– Obawiam się, że to możliwe. Odstępy czasu między napadami są coraz krótsze. W ciągu
ostatnich dziesięciu dni mieliśmy trzy napady. Jest duże ryzyko, że wkrótce dojdzie do
kolejnego. Ale z drugiej strony nie mamy też pewności, że sprawca jest jeden – stwierdził Åke
Thorstensson.
Nikt nie miał nic do dodania. Thorstensson rozdzielił zadania na weekend i narada
dobiegła końca.
Lennart Thorin wrócił do swojego gabinetu. Nad Sztokholmem zapadał listopadowy
półmrok, mżyło, drobne krople deszczu uderzały o szyby.
Komisarz patrzył zafrasowany na leżące przed nim papiery. Coś mu się nie zgadzało.
Miał za sobą wiele lat pracy, ale nigdy dotąd nie miał do czynienia z przypadkiem, kiedy nie
byłoby żadnych śladów. Wszyscy sprawcy popełniają błędy, pomyślał. No i jak to możliwe, że
nie ma żadnych świadków? Czy to jakiś tajemniczy duch zasadza się na niewinnych ludzi, nie
zostawiając żadnych śladów?
Dlaczego ktoś strzela do ludzi z broni laserowej? Zna swoje ofiary? Czy policja coś
przeoczyła? A może to rzeczywiście żądny krwi szaleniec? Czy raczej organizacja rasistowska,
która postanowiła przejść od słów do czynów i zaczęła strzelać do ciemnoskórych Szwedów?
Thorin nie potrafił odpowiedzieć na żadne z tych pytań. Wiedział jednak na pewno, że
gdzieś tam w ciemnościach czai się mężczyzna wyposażony w broń laserową. I że ten mężczyzna
jest gotów zabić. Usiłował zrobić to już wcześniej, ale czterokrotnie mu się nie udało. Komisarz
bał się, że wkrótce może ponowić próbę. Otrząsnął się, próbując się pozbyć niepokojących myśli.
Thorin spakował papiery. Miał już wychodzić, kiedy zadzwonił telefon. Odebrał.
– Chyba w końcu mamy świadka. – Usłyszał głos Stefana Bergqvista. – Przed chwilą
zadzwoniła kobieta. Widziała, jak sprawca wychodził z Brygghuset. Stali naprzeciwko siebie
przez jakieś cztery, pięć sekund. Widziała go wyraźnie.
– Można jej wierzyć? – spytał Thorin.
– Mam wrażenie, że tak. Jest spokojna, opanowana. Podała rysopis sprawcy. Dobrze
ubrany mężczyzna, yuppie. Jasna cera, niebieskie oczy. Miał na sobie beżowy trencz. A także
okulary w wąskiej oprawce. Zwróciła uwagę na kolor włosów mężczyzny. Były rude. Kobieta
odniosła wrażenie, że były ufarbowane, ale niezbyt profesjonalnie, pewnie domowym sposobem.
Powiedziała, że miał fryzurę podobną do tej, jaką nosi Mats Ronander. Wiesz, kto to jest?
Thorin nie mógł powstrzymać śmiechu.
– Chcesz powiedzieć, że jakiś yuppie, przypominający z wyglądu tego muzyka
Ronandera, chodzi i strzela do ludzi z broni laserowej?
– Mniej więcej.
– Ale żarty na bok. Wygląda no to, że nareszcie mamy coś konkretnego.
– Tak mi się wydaje. Przekażę rysopis kolegom, a w poniedziałek spotkam się ze
świadkiem. Może w końcu coś się ruszy – powiedział Bergqvist. Życzył Thorinowi dobrego
weekendu i odłożył słuchawkę.
„Nareszcie – pomyślał Thorin. – Mamy jakiś trop”.
Odwrócił się do okna, zagryzł wargi i stojąc, wpatrywał się w listopadowy mrok.
Szkoła prywatna
– Czujecie smród Enskilda Banken! Czujecie ten smród? Buuu!
Krzyki odbijały się echem od murów kamienic przy Hamngatan w centrum Sztokholmu.
Składająca się z około tysiąca osób demonstracja przesuwała się powoli ulicami miasta. Na
przodzie szło dwóch młodych mężczyzn. Jeden miał zawiązaną na głowie palestyńską chustę,
drugi – długie, rozpuszczone włosy, które powiewały na wietrze za każdym razem, kiedy
przykładał od ust megafon, zagrzewając demonstrantów.
– Dosyć wojny! – krzyczał zachrypniętym głosem. – Dosyć wojny!
Demonstranci podchwytywali jego słowa.
– Dosyć wojny!
Nagle ktoś z tyłu rzucił nowe hasło:
– Tage i Geijer, lokaje Lyndona! Tage i Geijer, lokaje Lyndona!
– Są żałośni – stwierdził Wolfgang, kręcąc głową z pogardą.
– Degeneraci – dodał Gustav.
On i Wolfgang stali na skrzyżowaniu Hamngatan i Kungsträdgårdsgatan i patrzyli z
politowaniem na przechodzących obok hałaśliwych demonstrantów. Przyjaciele wyróżniali się
ubiorem. Wolfgang miał na sobie wyprasowaną białą koszulę, krawat i marynarkę. Gustav był
także w garniturze, ale jego koszula była pognieciona, garnitur również wymagał odprasowania.
Wolfgang pokręcił głową.
– Naprawdę nie wiedzą, co by się stało, gdyby Stany opuściły Wietnam? Komuniści
przejęliby kolejny kraj w Azji.
– Zapewne nie słyszeli o teorii domina. Nie czytali też doktryny obronnej Stanów
Zjednoczonych. Jeden upadek pociąga za sobą kolejne. To oczywiste. Jeśli stracimy Wietnam,
otworzymy komunistom drogę do całej Azji, co stworzy zagrożenie dla całego zachodniego
świata – dodał Gustav.
– Pytanie, czy te długowłose małpiszony w ogóle potrafią czytać – rzucił Wolfgang.
Przyjaciele wybuchli śmiechem.
– No, dosyć tego stania, wracajmy do ojca. Sprowadził nowy zegarek ze Szwajcarii.
Obiecał, że pokaże nam jego mechanizm – powiedział Gustav.
– Dobrze. Świetny pomysł. Przynajmniej zajmiemy się czymś pożytecznym – stwierdził
Wolfgang. – W przeciwieństwie do tych tutaj – dodał, wskazując głową w stronę demonstrantów.
Następnego dnia Wolfgang, Gustav, Stefan i jeszcze dwóch kolegów z klasy stało na
dziedzińcu i dyskutowało o wojnie w Wietnamie. Na początku lat siedemdziesiątych był to
gorący temat. Gustav po raz kolejny tłumaczył, dlaczego pomoc Stanów dla Wietnamu
Południowego była taka ważna.
– Palme tego nie rozumie. Sprzedał Szwecję i zachodnią demokrację – dodał jeden z
kolegów.
Mimo dzwonka na lekcję dyskusja trwała nadal.
Zapał Wolfganga i jego przyjaciół do debatowania narodził się właśnie tutaj, w szkole
niemieckiej. Dyrektor regularnie organizował debaty z udziałem uczniów. Uważał, że młodzież
powinna się uczyć bronić swoich poglądów, uczyć się popierać je argumentami.
W klasie Wolfganga dyskusje te były chyba najpopularniejsze, nie były przykrym
obowiązkiem, a największą przyjemnością.
– Mamy dziesięć minut do lekcji. Może o czymś podyskutujemy? – padała często
propozycja.
Najczęściej rozmowę inicjował Dag, kolega Wolfganga z ławki.
Gustav zawsze był chętny.
– Jasne. O czym dzisiaj dyskutujemy? Może o plusach i minusach monarchii? – rzucał.
– Świetny pomysł. A więc monarchia. Ja jestem za. Kto jest przeciw? – zachęcał bojowo
nastawiony Dag.
– Ja na pewno nie będę występował przeciw. Uważam, że należy utrzymać monarchię. Co
to za kraj bez króla? – powiedział Wolfgang.
– Ja też nie jestem za likwidacją monarchii – wszedł mu w słowo Gustav. – Może Holger
będzie przeciw?
– Właśnie, w Niemczech nie macie króla, prawda? Będziesz argumentował przeciwko
monarchii.
– Przestańcie się wygłupiać. Nie mam ochoty na takie bzdury – bronił się Holger,
wzdychając ciężko.
– Daj spokój. Zawsze chętnie się wypowiadasz. Poza tym jesteś Niemcem. Pochodzisz z
kraju, który jest republiką, na pewno łatwo będzie ci znaleźć odpowiednie argumenty – zachęcał
Gustav.
– Nie mam ochoty. Nie dzisiaj. Zawsze muszę opowiadać się za czymś, za czym wcale
nie jestem, albo odwrotnie: wysuwać argumenty przeciwko czemuś, za czym właśnie się
opowiadam. Nie mam ochoty. Schluss – wymamrotał Holger.
– Debata służy wyćwiczeniu pewnych sprawności, nasze własne poglądy nie są w tym
przypadku najważniejsze – powiedział Dag zawiedziony.
Rozejrzał się po klasie w poszukiwaniu innego chętnego i nagle jego wzrok padł na
siedzące nieco dalej trzy dziewczyny, pogrążone w rozmowie.
– Może któraś z was miałaby ochotę wziąć udział w naszej debacie, czy też wolicie jak
zwykle wegetować, żując gumę? – spytał.
Pozostali chłopcy się roześmiali, a Kerstin, Kristina i Ingela demonstracyjnie odwróciły
się do nich plecami.
Ingela westchnęła ciężko i zaczęła wyglądać przez okno. Miała dosyć pogardliwego
traktowania ze strony kolegów z klasy. Czasem się zastanawiała, czym oni tak naprawdę się
zajmowali. Nie potrafiła zrozumieć, dlaczego ich zachowanie było tak całkowicie bezpłciowe.
Mieli po siedemnaście, osiemnaście lat. W tym wieku zainteresowanie płcią przeciwną jest
czymś naturalnym. W ich klasie tak jednak nie było. Dziewczyny trzymały się razem, chłopcy
też.
Chłopcy nigdy nawet nie próbowali zbliżyć się do dziewcząt. Nie prawili im
komplementów, nie podrywali ich, nie flirtowali z nimi, nie wychodzili z żadnymi
nieprzyzwoitymi propozycjami. Całkowity brak zainteresowania. Ich świat krążył wyłącznie
wokół debat i dyskusji, rozmawiali o filozofii, literaturze, polityce, dając przy okazji wyraz
swoim konserwatywnym, prawicowym poglądom.
Nadająca ton całej klasie grupa uważała za oczywiste, że 6 listopada należy świętować
dzień Gustawa Adolfa, objadając się ciastkami nazwanymi jego imieniem. Wspominali bitwę pod
Lützen z 1632 roku, jakby miała miejsce wczoraj, i było im autentycznie przykro, że wojsko
szwedzkie przegrało. W ich świecie Karol XII był bohaterskim królem, który poświęcił życie za
ojczyznę, a dzień jego śmierci, 30 listopada, był równie ważnym świętem jak 6 listopada.
Ingela naprawdę nie potrafiła tego zrozumieć. Niekiedy zastanawiała się, czy koledzy aby
nie żartują. Te ich opowieści o królach, o Karolu XII, o ojczyźnie. Jakby odgrywali jakieś role,
jakby to wszystko nie działo się naprawdę. Zachowywali się, jakby grali w sztuce, która nie
miała nic wspólnego z rzeczywistością, z bieżącymi problemami społecznymi Szwecji i toczącą
się debatą publiczną, a została napisana w czasach narodowego romantyzmu, którego okres
świetności przypadał na czasy Svena Hedina19 i Vernera von Heidenstama20. Można było odnieść
wrażenie, że po dobrych siedemdziesięciu latach retoryka przełomu wieków nagle znów ożyła.
Ingela miała przyjaciół w zwykłych szwedzkich szkołach. We wszystkich istniały dwa
skrzydła. Uczniowie o lewicowych poglądach działali zwykle w socjaldemokratycznej
młodzieżówce, SSU, niekiedy w młodzieżówce komunistycznej, podczas gdy ci o poglądach
prawicowych angażowali się w działalność młodzieżówek prawicowych.
W jej klasie było inaczej. Tutaj ton nadawała niewielka grupka uczniów o zdecydowanie
konserwatywnych poglądach, a ponieważ nie było nikogo, kto byłby dostatecznie silny, by się im
przeciwstawić, czy w ogóle byłby zainteresowany stworzeniem jakiejkolwiek alternatywy dla ich
poglądów, klasa żyła w swoim świecie, z daleka od bieżących spraw. Obowiązywały jasno
określone zasady. Muzyka rockowa była żałosna, naprawdę wartościowa była tylko muzyka
klasyczna. Marks mylił się całkowicie. Długie włosy nosili jedynie degeneraci. W okresie
eksplozji kolorów, nowych kanonów mody, różnych sposobów ubierania się klasowy stylista
ustalił dla wszystkich jeden model: czarne garnitury i krawaty. Jeden z chłopców posunął się
nawet jeszcze dalej – nosił kamasze z getrami i frak. Uważał, że muzyka Mozarta i Bacha jest
zbyt nowoczesna. Dla niego ideałem były weneckie opery.
Ingela nie potrafiła tego zrozumieć. Zresztą nie tylko ona. Krótko ostrzyżeni młodzi
mężczyźni w czarnych garniturach dodawali pikanterii sztokholmskiej ulicy.
W momentach, kiedy dyskusje osiągały szczyt absurdu, Ingela nieraz miała ochotę
protestować przeciwko tak jednostronnemu obrazowi społeczeństwa. Nie miała jednak odwagi.
Koledzy z klasy mieli co prawda dziwne poglądy, ale nie byli głupi. Przeciwnie, byli oczytani,
inteligentni, wypowiadali się ze swadą. Przerzucali się cytatami, argumentami. Przywykli do
dyskusji, wiedzieli, jak to się robi. Ingela unikała takich rozmów, wiedząc, że nie ma w nich
szans.
Jednym z nielicznych, który wypowiadał odmienne poglądy, był Walter Kanning,
nauczyciel wiedzy o społeczeństwie. Pochodził z Niemiec i skłaniał się ku socjaldemokratom. To
wystarczyło, żeby klasa przypięła mu łatkę komunisty, i to o skrajnie lewicowych poglądach.
Wolfgang należał do uczniów, którzy nie cierpieli Kanninga i krytykowali jego lekcje.
Kanning mówił o zbiorowej odpowiedzialności Niemców za okrucieństwa II wojny
światowej. Wolfgang się z tym nie zgadzał. Kanning mówił o solidarności i wspólnych
działaniach, mających prowadzić do budowania dobrobytu.
„Jedź do Niemiec Wschodnich” – radził mu w duchu Wolfgang. Głośno zaś mówił:
– Osobiście wierzę w jednostkę i prywatną inicjatywę. Wierzę w samodzielną pracę.
Komunizm i socjaldemokracja wszędzie doprowadziły do nieszczęścia.
Wolfgang nie wyróżniał się zbytnio na tle klasy. Nie należał do grupy nadającej ton, ale
nie należał też do milczków. Dag, który pięć lat siedział z nim w jednej ławce, wspomina go jako
chłopca, który zawsze był w dobrym humorze i na którym w każdej sytuacji można było polegać.
Zawsze chętnie wszystkim pomagał. Był miły, bardzo porządny. Nigdy nie wdawał się w bójki,
nigdy też nikomu nie dokuczał.
W szkole na Kungsholmen był jedynym uczniem, który miał czarne włosy, stąd
przezwisko „czarnuch”. W szkole niemieckiej było inaczej. Większość uczniów miała niemieckie
pochodzenie, było też sporo dzieci dyplomatów ze wszystkich stron świata, a nawet kilku
czarnoskórych uczniów, co w szwedzkich szkołach na przełomie lat sześćdziesiątych i
siedemdziesiątych nie było częstym zjawiskiem. W tym gronie Wolfgang niczym się nie
wyróżniał.
Uczniów, którzy mieli niemieckie pochodzenie, ale wychowywali się i mieszkali w
Szwecji, nazywano w szkolnym języku „Szwedami”. Należeli do nich i Wolfgang, i Gustav.
Uczniowie, którzy przebywali w Szwecji czasowo, bo ich rodzice na przykład pracowali w
ambasadzie, byli „Niemcami”, nawet jeśli wielu z nich mówiło po szwedzku równie dobrze jak
„Szwedzi”. No i była też grupa „szwedzkich przyjaciół” – tak określano kolegów, którzy chodzili
do zwykłych szwedzkich szkół.
Kiedy Wolfgang wrócił do domu, usłyszał głośną muzykę dobiegającą z pokoju brata. Na
środku przedpokoju leżały drewniaki Ralfa. Wolfgang poczuł, jak narasta w nim złość. Otworzył
szarpnięciem drzwi do pokoju brata i wrzasnął, żeby przekrzyczeć dudnienie muzyki:
– Możesz wyłączyć ten jazgot? Natychmiast!
Ralf spojrzał na niego zdziwiony. Siedział na łóżku oparty o ścianę. Długie włosy miał
ściągnięte kraciastą bandanką. Ubrany był w jaskrawoczerwoną koszulę i kamizelkę z białej
owczej skóry. Z nogawek połatanych jeansów wystawały jego gołe stopy.
„Cholerny niechluj” – pomyślał Wolfgang poirytowany. Przez moment miał ochotę
podejść do niego i dać mu w twarz, ale się powstrzymał. Miał jeszcze w pamięci ich ostatnią
bójkę, nie chciał wszczynać kolejnej. Podszedł do wieży i ściszył nieco głos. Ralf nie
zareagował. Nadal przyglądał się bratu, lekko nieobecny.
„Pewnie znów się naćpał, kretyn” – pomyślał Wolfgang.
Wyszedł z pokoju brata i poszedł do siebie.
W jego pokoju panował wręcz pedantyczny porządek. Każda rzecz miała swoje miejsce.
Na półkach stały w równych rzędach książki i kasety z filmami z Flipem i Flapem.
Wolfgang zaczerpnął głęboko powietrza. Nastawił płytę z Koncertami brandenburskimi
Bacha. Próbował nie myśleć o bracie, co jednak okazało się niemożliwe.
Ralf miał fatalne maniery. Nosił długie włosy, był leniwy, niechlujny. Nigdy nie pomagał
w domu. Książki w ogóle go nie interesowały. Wolfgang pocieszał się tylko, że brat zapewne
nigdy nie znajdzie żadnej sensownej pracy. Przyznawał rację matce, która zawsze powtarzała, że
bez wykształcenia nie można liczyć na dobry etat.
Ostatnio bracia rzadko spędzali ze sobą czas. Wolfgang nie palił się, żeby poznać
prymitywnych kolegów Ralfa, którzy myśleli tyko o imprezach. Nie mieli klasy, stylu. W niczym
nie przypominali Gustava czy Stefana.
Poza tym irytowało go, że wokół brata bez przerwy kręciły się jakieś dziewczyny.
Piętnasto-i szesnastolatki ze sterczącym biustem, w jeansach opinających pośladki niczym skóra
węża.
„Jest taki sam jak ojciec. Nie szanuje kobiet. Nie chodzi mu o miłość, liczy się tylko seks”
– pomyślał Wolfgang z poirytowaniem.
Doskonale wiedział, co działo się w pokoju brata, kiedy odwiedzała go któraś z jego
„koleżanek”. Dochodzące stamtąd dźwięki były jednoznaczne. Cienkie ściany nie tłumiły jęków,
krzyków i westchnień. Kiedy w nocy nie mógł zasnąć, nakrywał głowę poduszką. Na szczęście
hałasy zwykle szybko się kończyły.
Kiedyś spytał brata wprost, co się dzieje u niego w pokoju. Ralf spojrzał wtedy na niego i
powiedział spokojnie:
– Powiedz mi, Woffe, czy ty i ten twój tłusty kumpel Gustav naprawdę całymi dniami
tylko wkuwacie fizykę i biologię, czy może od czasu do czasu oddajecie się też jakimś
ćwiczeniom fizycznym? Wiesz, o co mi chodzi?
Wolfgang nie odpowiedział, dał bratu pięścią w twarz.
Około szóstej Wolfgang poszedł do kuchni przygotować kolację. Wyjął jajka, pomidory i
właśnie zaczął smażyć omlet, kiedy usłyszał, że do domu wróciła Hilde.
– Cześć, Pumsy – powiedziała zmęczonym głosem.
– Cześć, mamo – odpowiedział Wolfgang rozdrażniony. Nie znosił, kiedy matka tak się
do niego zwracała.
Hilde poszła do pokoju Ralfa, po chwili wróciła do kuchni.
– Jutro dostajesz wypłatę w restauracji, tak? – spytała syna.
W weekendy Wolfgang dorabiał sobie w restauracji Gyllene Ratten. Pracę załatwił mu
ojciec. Zajęty smażeniem omleta, Wolfgang skinął głową.
– To dobrze – powiedziała matka. – Oczekuję, że dołożysz swoją część do wspólnej kasy.
Sto koron, tak jak uzgodniliśmy.
Wolfgang nie był zachwycony.
– Ale dlaczego mam… – zaczął, ale nie zdążył dokończyć zdania.
– Rozmawialiśmy o tym setki razy – przerwała mu matka. – Nie zaczynaj wszystkiego od
nowa. Zarabiasz, więc musisz się dokładać i koniec! – oświadczyła.
– Ale, mamo…
– Żadnego „ale”. Żyły sobie dla was wypruwam, harując całymi dniami w biurze. Skoro
zarabiasz, to oczekuję, że będziesz się dokładał do wspólnych wydatków. Zarabiasz tyle samo na
godzinę co ja. Nie ma o czym mówić!
– Ale, mamo, to jest moje kieszonkowe. Chciałbym kupić kilka książek. Żaden z moich
kolegów nie płaci nic w domu. A ja daję ci pieniądze, odkąd skończyłem szesnaście lat. To
niesprawiedliwe!
– Nie porównuj się ze swoimi bogatymi kolegami – odpowiedziała Hilde ze złością. – Ich
matki nie muszą harować tak jak ja. Mają facetów, którzy na nich pracują. A wasz ojciec, co?
Daje mi coś? Albo wam? Wszystko spada na mnie. Wiesz, ile kosztuje mnie twoja szkoła? Więc
nie chcę słyszeć, że czujesz się pokrzywdzony. Zarabiasz miesięcznie dwieście koron, oczekuję,
że dostanę połowę tej sumy.
– Ralf nie płaci!
– Nie wciągaj go w to.
– Nic nie robi całymi dniami. Nie powinien też zarabiać?
– Twój brat nie ma pracy, więc nie ma z czego płacić.
– To niech sobie coś znajdzie, zamiast latać za tymi swoimi panienkami.
– Przestań. Dobrze wiesz, że Ralf ma problemy w szkole, nie ma takiej głowy do nauki
jak ty. Przyjdzie pora, że też sobie coś znajdzie.
– Ale on nie chce sobie nic znaleźć. To kryminalista. To przez niego ciągle nachodzi nas
kurator. Wstydzę się za niego.
– Milcz! – krzyknęła Hilde. – Nie mów do mnie takim tonem. Jeśli ktoś zarabia pieniądze,
to musi płacić. Tak po prostu jest.
– Tak, mamo – wymamrotał Wolfgang ze złością.
Odwrócił się do niej plecami. Rozumiał, że wspominając o kuratorze, być może
przesadził. Temat był drażliwy, dobrze o tym wiedział. Ralfowi zdarzyło się kilka razy upić, co
sprawiło, że zainteresowały się nim odpowiednie władze.
Wolfgang zaczął nakrywać do stołu, rzucał sztućcami, pomyślał, że napluje Ralfowi do
szklanki, ale zanim zdążył to zrobić, brat wszedł do kuchni.
Pierwszy decyzję podjął Gustav. Uznał, że rzuci naukę. Doszedł do wniosku, że szkoła
jest bez sensu. Wiedza, którą im przekazywano, była zbyt teoretyczna – puste słowa, całkowicie
nieprzydatne. Za dużą wagę przykładano do przedmiotów humanistycznych, nauk społecznych,
języków, historii. Nie dawało to żadnych konkretnych umiejętności.
– Chcę uczyć się czegoś, co mi się przyda w życiu. Brakuje mi zajęć z nauk
przyrodniczych, wiedzy technicznej. Ojciec zawsze podkreśla, że człowiekowi potrzebna jest
wiedza ogólna, taka, jaką miał Robinson Crusoe. Tego mi właśnie brakuje. Nie zajmujemy się
niczym konkretnym – tłumaczył Wolfgangowi.
Pierwszą reakcją Wolfganga było milczenie. Co prawda sam też już kiedyś o tym myślał,
ale na myśleniu się skończyło. Zresztą zawsze marzył, żeby studiować w Królewskiej Wyższej
Szkole Technicznej. Od dziecka interesował się techniką, ale tak naprawdę przekonał go do tego
Otto. Chciał iść w jego ślady. Kto wie, może kiedyś też zostanie wynalazcą?
– A co na to twój ojciec? – spytał Gustava z pewnym wahaniem w głosie.
– Popiera mnie. Wiesz, jaki on jest. Najważniejsza jest wiedza, nie sposób, w jaki się ją
zdobywa. Ojciec uważa, że szkoła zbytnio nas ogranicza. Jest całkowicie po mojej stronie –
oświadczył Gustav.
Wolfgang się zamyślił. Nie odpowiedział, kiedy Gustav pół żartem, pół serio spytał, czy
nie zamierza iść w jego ślady.
Kilka dni później zadzwonił do Gustava.
– Zdecydowałem się. Odchodzę razem z tobą. Nie będę bił pokłonów Kanningowi i jego
komunistycznym poglądom. Chcę się uczyć dla siebie. Rzucam szkołę.
Reakcja kolegi była entuzjastyczna.
– Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć, przyjacielu. Musimy się spotkać i wszystko
dokładnie zaplanować. Koniec z obowiązkami. Teraz zaczyna się prawdziwe życie, rozumiesz?
Teraz zaczyna się życie…
Środa, 6 listopada 1991 roku
Inspektorowi kryminalnemu Stefanowi Bergqvistowi udało się w końcu znaleźć wolne
miejsce na parkingu przed szpitalem Sabbatsberg. Zaczął ostrożnie cofać służbowe volvo, chwilę
później razem z kolegą Ulfem Sjöbergiem ruszyli w stronę wejścia.
– Musimy się pospieszyć. Jesteśmy umówieni z Hebersonem o drugiej – powiedział
Sjöberg.
To, że Heberson da Costa przeżył napad, mimo że został trafiony zarówno w brzuch, jak i
w twarz, graniczyło z cudem. Przez kilka pierwszych dni jego stan był krytyczny, ale w końcu
zaczął się poprawiać. Teraz, po wybudzeniu się z pięciodniowej śpiączki farmakologicznej,
kondycja pacjenta była na tyle dobra, że lekarze pozwolili mu na rozmowę z policją.
Funkcjonariusze Bergqvist i Sjöberg zgłosili się w recepcji, po kilku minutach
oczekiwania przyszedł do nich lekarz i zaprowadził ich na oddział, na którym leżał da Costa.
Pacjent był w pokoju sam. Lewa połowa jego twarzy była cała w bandażach, tylko oko
było odsłonięte. Był podłączony do kroplówek, odpowiednia aparatura cały czas monitorowała
pracę serca.
„Fatalnie biedak wygląda” – pomyślał Bergqvist, kiedy go zobaczył.
Od czasu napadu 1 listopada Heberson przeszedł już dwie operacje. Lekarze usunęli mu
kulę, która utkwiła w brzuchu, i zatamowali najbardziej niebezpieczne krwotoki. Podczas drugiej
operacji wycięto mu spory kawałek lewego policzka, usunięto zmiażdżone fragmenty kości i
zębów, a potem dokonano transplantacji skóry. Zanim jednak powróci całkowicie do zdrowia,
czeka go jeszcze wiele zabiegów.
Stefan Bergqvist zajął miejsce na krześle obok łóżka chorego.
– Dzień dobry. Nazywam się Stefan Bergqvist – przedstawił się. – A to mój kolega, Ulf
Sjöberg – dodał. – Jesteśmy z policji. Może pan z nami porozmawiać?
Heberson skinął głową. Nie spał, ale w jego oczach widać było zmęczenie. Niewątpliwie
był pod wpływem środków przeciwbólowych. Lekarze zabronili mu mówić, więc Bergqvist
podał mu kartkę papieru i ołówek.
– No więc, Hebbe, jeśli pozwolisz mi się tak do siebie zwracać, chciałbym, żebyś opisał
nam mężczyznę, który do ciebie strzelał. To może zadecydować o tym, czy uda nam się go
złapać.
Hebbe znów skinął głową i zaczął pisać:
Facet, którego widziałem przed Brygghuset, wyglądał tak:
krótkie włosy
biała koszula
w niebieskie paski
granatowe spodnie
beżowy płaszcz
nieco jaśniejszy niż twój
Heberson pisał powoli, ale czytelnie. Trzymał ołówek całą dłonią, próbując zmusić ją do
posłuszeństwa. Litery były duże, na kartce A4 mieściły się zaledwie trzy, cztery wyrazy. Napisał
„nieco jaśniejszy niż twój” i wskazał głową na płaszcz Sjöberga. Po chwili pisał dalej:
Wyjął spod niego broń
wyglądał jak yuppie
185
ja mam 180
był trochę wyższy
kiedy wyjął broń, zobaczyłem czerwony punkt
nie słyszałem strzałów
Hebbe odłożył ołówek. Wyglądał, jakby zaraz miał zemdleć.
– Dobrze, na razie wystarczy – powiedział Sjöberg cicho. – Musisz odpocząć. Bardzo ci
dziękuję.
Hebbe ponownie skinął głową, policjant zauważył, że głowa opadła mu na ramię.
Heberson da Costa zasnął.
– Biedak – powiedział Ulf Sjöberg, kiedy wsiedli do samochodu i ruszyli w stronę
centrum Sztokholmu.
– Okropna historia – dodał Bergqvist. – Co sądzisz o jego zeznaniu?
– Trudno powiedzieć. Jest naszprycowany środkami przeciwbólowymi i morfiną, więc
może mówić cokolwiek.
– To prawda. Miałem nadzieję, że będzie w nieco lepszym stanie i że nareszcie będziemy
mieli dobrego świadka, ale byłem zbytnim optymistą. Po takim szoku trudno przypomnieć sobie
wszystkie szczegóły. Dobrze, że w ogóle żyje i zdołał nam cokolwiek przekazać.
– To, co napisał, zgadza się z tym, co mówiła kobieta, która widziała napastnika przed
budynkiem Brygghuset.
– Oboje użyli określenia „yuppie”.
– Najwyraźniej mamy do czynienia z szalenie zadbanym mordercą – stwierdził ironicznie
Stefan Bergqvist.
Kiedy dwaj funkcjonariusze wrócili na komendę, zrobił się już niemal wieczór. Na
korytarzu wpadli na szefa wydziału zabójstw Lennarta Thorina i jego najbliższego
współpracownika Åkego Thorstenssona.
– Chodźcie, jestem ciekaw, czego się dowiedzieliście.
Mężczyźni weszli do gabinetu szefa. Stefan Bergqvist opowiedział o spotkaniu.
– Niestety nie powiedział nic nowego. Pewnie za wiele się spodziewaliśmy. Ale to, co
powiedział, zdaje się potwierdzać zeznania tamtej kobiety.
– Wiemy coś o nim? Kto mógłby chcieć go zabić? – dopytywał się Thorstensson.
– Raczej nikt. Rozmawialiśmy z jego matką, z narzeczoną, przyjaciółmi i członkami
zespołu. I nic. Miał jakieś drobne zatargi, ale nic istotnego. Nie ma długów, nie jest zamieszany
w żadną działalność przestępczą, motyw zazdrości też raczej nie wchodzi w grę.
– Jego przypadek przypomina trzy poprzednie. W tamtych też nie udało nam się ustalić
żadnego motywu. Wygląda na to, że również da Costa był przypadkową ofiarą. Co z kolei może
świadczyć o tym, że napad ma charakter rasistowski. Wszystkie ofiary to cudzoziemcy.
Powinniśmy chyba przyjrzeć się nieco bliżej różnym antyimigranckim organizacjom – stwierdził
Thorstensson.
Wiele lat później Thorin nadal pamięta, jak denerwowało go szukanie motywu.
Długoletnia praca w policji nauczyła go, że nie wszystkie przestępstwa można logicznie
wytłumaczyć.
– Nie jestem przekonany, że jakiś motyw w ogóle istnieje – powiedział.
Koledzy spojrzeli na niego wyraźnie zdziwieni.
– Oczywiście, że w grę mogą wchodzić zazdrość, chęć zemsty, chciwość czy rasizm, ale
równie dobrze może nie być żadnego motywu. Szaleniec może działać bez powodu, pod
wpływem chwili, impulsu.
– Sądzisz, że mamy do czynienia z szaleńcem?
– Może tak, może nie. Nie wiem. Zwracam wam tylko uwagę, że sprawca nie zawsze ma
motyw. Czasem ktoś się upije, pokłóci z kimś, czasem działa pod wpływem chwili. Niekiedy
pchają go do tego jego szalone myśli. Dlatego uważam, że nie powinniśmy się skupiać na
szukaniu motywu, bo być może taki w ogóle nie istnieje.
W pokoju zapadła cisza. Funkcjonariusze siedzieli zamyśleni. W końcu Thorin przerwał
milczenie.
– Niezależnie od tego, czy sprawca ma motyw, czy zabija dla samego zabijania, musimy
go znaleźć. Jego albo ich, bo sprawców może być kilku. Wydaje się, że podczas ostatniego
napadu popełnił błąd. W każdym razie mamy już jego rysopis. Kobieta, która widziała go przed
budynkiem starego browaru, wydaje się godna zaufania. Zwrócimy się do niej o pomoc w pracy
nad jego portretem pamięciowym.
– Chodzi ci o taki portret, którym posługiwano się po zabójstwie Palmego? – spytał
Thorstensson, wyraźnie nieprzekonany.
– Coś w tym rodzaju. Musimy poznać jego twarz.
– Przepraszam, ale nie bardzo w to wierzę – przerwał mu Thorstensson. – W sprawie
Palmego portret pamięciowy okazał się niezbyt przydatny. Może nawet skierował poszukiwania
na błędny tor. Bardziej zaszkodził, niż pomógł.
– Jestem tego świadomy, ale w obecnej sytuacji nic więcej nie możemy zrobić. Nie
posuwamy się do przodu, a nie możemy sobie pozwolić, żeby czekać, aż szaleniec zaatakuje
kolejną osobę – stwierdził Thorin.
Stefan Bergqvist pokręcił głową.
– Uważam, że Thorstensson ma rację – powiedział stanowczo. – Jestem przeciwny
tworzeniu portretu pamięciowego. Utkniemy w ślepym zaułku. A jeśli kobieta nie pamięta
dokładnie? Jeśli nie będzie umiała współpracować z rysownikiem? Wtedy w pamięci ludzi
utrwali się błędny obraz. Trudno będzie to zmienić. Poza tym zostaniemy zasypani
najdziwniejszymi informacjami. Jak tylko opublikujemy wizerunek poszukiwanego, zablokują
się wszystkie linie telefoniczne. Co drugi mieszkaniec Sztokholmu zacznie do nas wydzwaniać.
Thorin milczał. Zastanawiał się nad rozmową, którą niedawno odbył z technikiem
Sonnym Björkiem. To on zwrócił mu uwagę, że sprawca z każdym napadem podchodzi bliżej
ofiary. Gebremariam został postrzelony z odległości około dwudziestu metrów, Khosravi z około
dziesięciu metrów, do Karamalegosa strzelano z pięciu, a do Hebersona da Costy już tylko z
odległości trzech, może czterech.
Można odnieść wrażenie, że sprawca jest zdecydowany zabić i że zrobi wszystko, żeby
mu się w końcu udało.
Thorin podjął decyzję.
– Mamy różne zdania, zapewne nie tylko w tej kwestii. Ale to ja odpowiadam za śledztwo
i w chwili obecnej nie widzę żadnej innej możliwości. Musimy sporządzić portret pamięciowy
sprawcy.
Bunt
Wolfgang stoi przy wielkim zlewie w kuchni restauracji Gyllene Ratten. Ustawia stosy
brudnych talerzy, filiżanek i talerzyków na taśmie, która po chwili znika w tunelu, gdzie z
zastawy spłukuje się resztki jedzenia. Maszyna prycha i bucha parą. Drzwi do kuchni bez
przerwy otwierają się i zamykają. Personel biega tam i z powrotem, kelnerzy odbierają
zamówienia i znoszą kolejne stosy brudnych naczyń.
Wolfgang jest w podłym nastroju. Nie lubi pracy w kuchni. Nuży go monotonia i
powtarzalność wykonywanych czynności.
Za dwa tygodnie kończy dwadzieścia lat, ale nie ma żadnych powodów do radości.
Ostatni rok był czasem straconym. Poszedł za przykładem swojego przyjaciela Gustava i rzucił
szkołę, ale jego nadzieje na świetlaną przyszłość się nie spełniły.
Sądził, że rozwinie się twórczo, a skończył jako pomocnik w restauracyjnej kuchni.
Pracę załatwił mu ojciec, który pracował tu w połowie lat pięćdziesiątych. Wtedy był to
jeden z najbardziej eleganckich lokali w Sztokholmie. Na jego otwarciu, w 1956 roku, obecny
był król Gustaw VI Adolf. Był to jednocześnie pierwszy szwedzki motel, niski budynek z
pięćdziesięcioma pięcioma pokojami położony przy nowo zbudowanej autostradzie E4. Autor
artykułu w branżowym piśmie „Byggmästaren” stwierdził wręcz, że hotele w centrum miasta nie
wytrzymają konkurencji i wkrótce zaczną zamykać swoje podwoje. Przyszłość to motoryzacja, a
Gyllene Ratten był symbolem nowych czasów i „poczucia swobody”. Był też symbolem wiary w
przyszłość i nadziei.
Restauracja motelu stawiała na ekskluzywną międzynarodową kuchnię. Większość
kucharzy pochodziła, tak jak Egon, ze Szwajcarii. Mieszkańcy Sztokholmu pielgrzymowali do
tego miejsca, ciekawi nowych smaków i potraw, takich jak pommes frites czy sos béarnaise.
Egon często opowiadał o wykwintnych daniach i eleganckich gościach odwiedzających
lokal. Wolfgang szybko jednak zrozumiał, że restauracja swój najlepszy okres miała już za sobą.
Teraz zjeżdżali się tu raggare21 i pary bez bagażu, wynajmujące pokoje na godziny. Wolfgang
nie przepadał ani za jednymi, ani za drugimi.
Mimo wszystko był wdzięczny ojcu, że załatwił mu pracę. Świadczyło to o tym, że zależy
mu na synach.
Ojciec i syn spotykali się jednak coraz rzadziej. Egon przeprowadził się do Herrljungi,
niewielkiej miejscowości w Västergötland, razem ze swoją obecną partnerką Kristiną i ich
dwójką dzieci. Egon poznał Kristinę kilka lat po rozwodzie z Hilde i niemal natychmiast
pojawiły się dzieci. Związek przeżywał burzliwe chwile, Egon jak zwykle miał problem z
dochowaniem partnerce wierności. Po wielu rozstaniach i powrotach para znów odnalazła
wspólne szczęście i zdecydowała na wspólne życie.
Egon, podobnie jak Hilde, miał niemieckie korzenie. Pochodził z rodziny drwali, z
niemieckojęzycznej części Szwajcarii. Kolejne pokolenia żyły i pracowały w tym samym
niewielkim miasteczku. Synowie szli w ślady ojców, to było oczywiste.
Egon urodził się w 1927 roku. Jego matka bardzo szybko doszła do wniosku, że syn jest
zbyt drobnej budowy, żeby pracować przy wyrębie lasu. Był niski, delikatny i nie wykazywał
żadnego zainteresowania leśnictwem. Matka, głęboko wierząca katoliczka, uznała, że przyszłość
syna powinna być związana z Kościołem. Egon już jako dziecko często słyszał, że któregoś dnia
zostanie księdzem.
Ale im był starszy, tym mniej był zachwycony tym pomysłem. Nie wyobrażał sobie, że
miałby złożyć wymagane przez Kościół katolicki śluby czystości.
Czuł się coraz bardziej osaczony, jakby wysokie alpejskie szczyty przysłaniały mu świat
leżący poza rodzinną doliną. Po zakończeniu II wojny światowej uznał, że ma dosyć zamknięcia i
narzekań matki. Opuścił rodzinną wieś.
Zaczął się uczyć na kucharza. Przypadek sprawił, że wpadło mu w ręce pismo z
artykułem o Szwecji. Szwajcarska gazeta opisywała kraj jako nowoczesny, otwarty, wolny od
przesądów. Egon czytał z zainteresowaniem. Miał wrażenie, że znalazł to, czego szukał. Kupił
bilet, wsiadł do pociągu i ruszył na północ.
Sztokholm go urzekł. Uznał, że miasto jest piękne. Jako kucharz, i to z zagranicy, szybko
znalazł pracę. Po kilku miesiącach do Sztokholmu przeniosła się też Hilde. Egon miał pracę i
rodzinę.
Ale miał też dwie słabości: alkohol i kobiety. I był tego świadom. Lubił pić. Najlepiej się
czuł, kiedy mógł usiąść w fotelu z kieliszkiem koniaku w jednej ręce i papierosem w drugiej. Był
wtedy w świetnym humorze, żartował. Nigdy się nie upijał, to nie było w jego stylu, ale nie
potrafił funkcjonować bez alkoholu. Kiedyś posunął się do tego, że ukradł pieniądze Ulrike,
opiekunce do dzieci, a potem tłumaczył się jej, płacząc, że skończył mu się koniak i musiał kupić
butelkę.
Ulrike próbowała bezskutecznie namówić go, żeby zaczął kontrolować swoje picie.
Martwiła się o niego. Egon zaczął mieć problemy z wątrobą. Kilka razy zdarzyło się, że
zwymiotował w metrze. Tłumaczył to przemęczeniem, jednak Ulrike podejrzewała, że powodem
jest alkohol.
Kochała Egona i była skłonna wybaczyć mu niemal wszystko. Po pół roku trwania ich
związku zaszła w ciążę. Wtedy Egon ją rzucił.
Nie była jedyną kobietą, którą zawiódł.
Był przystojny, miał ciemne kręcone włosy, wyraźne rysy twarzy. Był uczuciowy i
otwarty, nie bał się okazywać ani radości, ani smutku. Cieszył się powodzeniem u kobiet i
korzystał z tego. Jakby nigdy nie miał dosyć ich uwielbienia.
Wolfgang nie rozumiał ani nie akceptował zachowania ojca. Uważał, że nie szanuje
kobiet i nie czuje się odpowiedzialny za skutki swojego postępowania.
Jeden z jego romansów zakończył się tragicznie. Kiedy Egon oświadczył dziewczynie, że
od niej odchodzi, ta zrozpaczona rzuciła się z Katarinahissen22.
Kiedy Wolfgang dowiedział się o tragedii, przeżył szok.
– Oszalałeś! – krzyczał do ojca. – Jesteś mordercą!
Egon długo milczał. W końcu spojrzał smutnym wzrokiem na syna.
– Kiedyś mnie zrozumiesz, nadejdzie taki dzień – powiedział ze łzami w oczach.
Wolfgang pracował w Gyllene Ratten, Gustav utrzymywał się z drobnych zleceń, a Stefan
wciąż uczył się w liceum. Trzej muszkieterowie rozdzielili się. Nadal jednak się spotykali,
chociaż już nie tak często jak dawniej. Wolfgang załatwił Stefanowi pracę w weekendy w
Gyllene Ratten. Ponieważ praca w piątkowe i sobotnie wieczory zwykle kończyła się o północy,
Stefan często nocował u Wolfganga w Bagarmossen, dokąd kilka lat wcześniej przeprowadziła
się matka z synami.
Stefan od razu zauważył zmianę w zachowaniu przyjaciela. Najpierw był zdziwiony,
potem zaczął się go wstydzić.
Wolfgang, kiedyś taki porządny, pracowity i układny, najwyraźniej uznał, że ma dosyć.
Zaczął się buntować przeciwko matce. Krzyczał, przeklinał, trzaskał drzwiami. Zachowywał się
jak zbuntowany nastolatek, chociaż miał już dwadzieścia lat.
Stefan kilka razy był świadkiem domowych awantur. Kiedyś, gdy chłopcy wrócili z
restauracji do domu, zastali Hilde w kuchni. Była pierwsza w nocy. Hilde sprawiała wrażenie
zadowolonej. Jej oczy błyszczały.
– Cześć, chłopcy. Miło was widzieć – przywitała ich rozradowana.
– Cześć, Hilde. Tak późno, a ty nie śpisz? – zdziwił się Stefan.
– Byłam na wiosennym przyjęciu w szwajcarskiej ambasadzie. Sam ambasador mnie
zaprosił. Było bardzo przyjemnie – powiedziała Hilde z wyraźną dumą w głosie.
Wolfgang przysłuchiwał się w milczeniu. W końcu Hilde zwróciła się do syna:
– A co tam u ciebie, mój maleńki Wolfi? – odezwała się przymilnie.
– Zamknij się, babo! Mam dosyć twoich wiecznych imprez! – odgryzł się ze złością
Wolfgang i wyszedł z kuchni.
Hilde patrzyła za nim, pokręciła głową i westchnęła.
– Ach, synku, synku.
Stefan stał w kuchni wyraźnie skrępowany. Wiele lat później mówił:
– Wolfgang postanowił uwolnić się od matki, ale zrobił to bardzo brutalnie.
Po roku pracy Wolfgang uznał, że ma dosyć restauracyjnej kuchni. Powziął pewien plan,
z którego zwierzył się Stefanowi.
– Zostałem przyjęty na kurs mechanika samochodowego.
– Mechanika samochodowego? Myślałem, że chcesz być inżynierem.
– Tak, tylko nie mam matury, więc nie mogę się ubiegać o przyjęcie na studia. Poza tym,
skoro ma się samochód, to dobrze wiedzieć, jak działa – odpowiedział Wolfgang.
Samochody były jego wielką pasją. Za zarobione w Gyllene Ratten pieniądze kupił
czerwonego opla kapitäna. Bardzo o niego dbał.
– Ile trwa kurs? – dopytywał się Stefan.
– Dwa lata.
– To długo. Nie lepiej zdać maturę, a potem iść na studia?
– Problem w tym, że nie mam pieniędzy. Nie stać mnie na naukę na kursach dla
dorosłych. To jest kurs zawodowy, więc będę nawet dostawał jakieś niewielkie pieniądze –
odpowiedział Wolfgang.
Stefan roześmiał się w duchu. Zabawne, że mówił to właśnie Wolfgang, który zawsze
opowiadał się za prywatną inicjatywą, zżymając się na wszelkiego rodzaju państwowe wsparcie,
czy to w służbie zdrowia, czy w oświacie. A teraz wybrał kurs dofinansowywany przez państwo.
Jednak nie powiedział nic głośno, nie wypomniał przyjacielowi niekonsekwencji.
Żeby mieć za co żyć, Wolfgang zaczął pracować jako taksówkarz. Chociaż kochał
samochody, źle się czuł w tej roli. Traktował pracę taksówkarza jako zło konieczne. Potrzebował
pieniędzy.
Miał wrażenie, że stoi w miejscu. Od czasu, kiedy rzucił szkołę, wszystko było nie tak.
Na szczęście w jego życiu było też kilka jaśniejszych punktów. Dostał własne mieszkanie,
kawalerkę na Runiusgatan na Fredhäll, niedaleko redakcji dziennika „Dagens Nyheter”. Cieszył
się, że w końcu mógł wyprowadzić się z domu.
Poza tym miał swoich przyjaciół, Gustava i Stefana. Spotykali się teraz czasem w jego
mieszkaniu, gdzie grali do rana w niemiecką wersję brydża albo oglądali filmy z Flipem i
Flapem.
Zdarzyło się nawet, że Wolfgang, który zwykle nie tykał alkoholu, poczęstował ich
whisky.
– Cóż warte byłoby życie bez przyjaciół? – powiedział kiedyś, wznosząc toast za ich
zdrowie.
Wolfgang był coraz bardziej niezadowolony z pracy taksówkarza.
– To okropne – żalił się Gustavowi. – W powietrzu jest pełno spalin. Kiedy wracam do
domu, cuchnę albo benzyną, albo ropą. Niemal zawsze są korki, a pasażerowie są nieznośni. Nie
cierpię tego.
Gustav postanowił pomóc Wolfgangowi. Kilka tygodni później zadzwonił do swojego
przyjaciela.
– Cześć, Woffe! Mam dla ciebie pracę – oświadczył mu dumnie.
– Co takiego?
– Zostaniesz operatorem w kinie. Tak jak ja. Będziemy pokazywać filmy. Załatwiłem
nam pracę.
– Fajnie! A gdzie będziemy pracować?
– W pornokinie London – powiedział Gustav, zanosząc się śmiechem.
W pierwszym odruchu Wolfgang chciał odmówić. Gustav próbował przekonać go do
swojego pomysłu.
– Pooglądamy sobie trochę, może nawet się czegoś nauczymy – namawiał go.
Wolfgang wiedział, że Gustav, podobnie jak on, nadal był prawiczkiem. Przyjaciele
rozmawiali o tym otwarcie, zastanawiając się, jak ten pierwszy raz będzie wyglądał. Kiedy
Stefan, mając wówczas już dwadzieścia jeden lat, któregoś dnia oświadczył im dumnie, że w
końcu „to” zrobił, Wolfgang i Gustav zadręczali go pytaniami chyba przez tydzień. Rok później
dwudziestodwuletni Wolfgang wciąż jeszcze nie był z kobietą.
Postanowił przyjąć propozycję Gustava.
Kino London było nietypowym miejscem pracy. Mieściło się przy Bryggargatan w
centrum Sztokholmu. W latach czterdziestych i pięćdziesiątych jego repertuar składał się głównie
z filmów dokumentalnych i poranków dla dzieci. Wolfgang pamiętał, że był tam kilka razy ze
swoim ojcem. W latach siedemdziesiątych reperatur się zmienił – teraz pokazywano tam filmy
porno.
Publiczność stanowili głównie starsi mężczyźni, którzy wchodzili na salę ukradkiem z
twarzami schowanymi za podniesionymi kołnierzami płaszczy. Na sali panował zaduch.
Wszystkie filmy były takie same. Na ekranie nabrzmiałe męskie członki wykonywały monotonne
ruchy. Było dużo zbliżeń: penisy, łechtaczki, penetracja analna. Jękom z głośników wtórowały
jęki publiczności.
Wolfgang siedział jako operator mniej więcej metr nad widownią i nawet jeśli nie chciał,
to i tak widział, co działo się na sali. Obserwował jednostajne ruchy prawych rąk, w górę i w dół,
w górę i w dół. Niektórzy onanizowali się otwarcie, podskakując na krzesłach, inni zadowalali się
w ukryciu.
Po ostatnim seansie, kiedy Wolfgang przewijał taśmę, na salę wchodziła sprzątaczka. Gdy
szła, buty kleiły jej się do podłogi.
Po kilku tygodniach pracy w pornokinie London Wolfgang dostał certyfikat operatora
kinowego, który otwierał mu drzwi także do innych kin. Zaczął pracować dla dużych sieci,
Sandrew i SF.
Początkowo praca go bawiła. Zawsze lubił filmy, a teraz płacono mu za ich oglądanie.
Jednak dość szybko również i to zajęcie zaczęło go nudzić. Znów zaczął się żalić
Gustavowi.
– Mam dosyć tej gównianej roboty.
– Jakiej gównianej roboty? Myślałem, że lubisz filmy.
– Lubię, ale nudzi mnie oglądanie setki razy tego samego filmu. Znam na pamięć każdą
scenę z Człowieka ze złotym pistoletem. To praca dla debili, zabija mózg. Poza tym mam dosyć
tych wiecznych ciemności.
– A więc co zamierzasz?
– Chcę studiować. Zostanę inżynierem – oświadczył Wolfgang.
Wiosną 1975 roku Stefan został przyjęty do Wyższej Szkoły Stomatologicznej w Umeå.
Nagle jeden z dwóch przyjaciół Wolfganga zniknął. Także kontakt z Gustavem nieco się
rozluźnił. Wolfgang nie wiedział dlaczego. Może powodem było to, że zabrakło Stefana? Ich
wieloletnia bliska przyjaźń nagle została zaburzona.
Wolfgang i Gustav spotykali się coraz rzadziej. Coraz rzadziej też do siebie dzwonili i tak
mijały kolejne tygodnie i miesiące.
Wolfgangowi brakowało Gustava, ale skoro przyjaciel do niego nie dzwonił, to on
również się do niego nie odzywał. Wraz z Gustavem ustały też kontakty z jego ojcem. Często o
nim myślał. Kiedy był małym chłopcem, ale także i później, uwielbiał słuchać wielogodzinnych
opowieści starszego pana o wszystkim, począwszy od historii religii, na chemii skończywszy.
Teraz ich kontakty ograniczały się do sporadycznych rozmów przez telefon.
Po raz pierwszy w życiu Wolfgang poczuł się samotny.
Nadal marzył, żeby zostać inżynierem. Wracając myślami do lat szkolnych, zrozumiał, że
rzucając naukę w liceum, popełnił błąd. Żałował, że posłuchał Gustava, nie zastanawiając się nad
własnymi planami. Jednak dopiero po trzech latach zdecydował się na następny krok. W 1976
roku zapisał się na kurs dla dorosłych, który miał pozwolić mu nadrobić stracony rok nauki przed
maturą.
Na pierwszym spotkaniu od razu zauważył znajomą twarz. Gustava. Przyjaciele nie mieli
ze sobą kontaktu od kilku miesięcy. Popatrzyli na siebie zdziwieni, by po chwili wybuchnąć
gromkim śmiechem. Bliźniacze dusze. Po latach wahań obaj w tym samym momencie
postanowili zdobyć dyplom szkoły średniej.
Wolfgang i Gustav znów zaczęli się częściej spotykać. Dawna więź została odbudowana.
Latem Gustav powiedział, że jedzie do matki do Szwajcarii. Wolfgang zaproponował, żeby
pojechali razem jego nowym mercedesem 180. Gustav nie miał nic przeciwko temu, zadzwonił
też do Stefana, który zareagował wręcz entuzjastycznie.
– Objedziemy razem całą Europę – rzucił.
Gustav uznał to za świetny pomysł. Znów będą razem. Razem zdobędą Europę. Znów
wszystko będzie jak kiedyś.
Podróż rozpoczęła się w Sztokholmie, w lipcu 1976 roku. Po drodze zatrzymali się w
Herrljundze. Ojciec Wolfganga obchodził urodziny. Dom był pełen gości. Obecna była
oczywiście żona ojca z dwójką ich dzieci, był też Ralf ze swoją nową dziewczyną. Wolfgang
uściskał ojca nieco niezdarnie i dał mu prezent. Później Stefan słyszał, jak kłócą się w sypialni.
Wolfgang był wyraźnie wzburzony.
– Jesteś szalony. Jedyne, co potrafisz, to robić kolejne dzieciaki. Lepiej byłoby, gdybyś
zajął się tymi, które już masz!
Wiele lat później zarówno Stefan, jak i Gustav będą wspominać tę podróż jako
największą przygodę swojego życia. Biały mercedes Wolfganga dawał im poczucie całkowitej
wolności, Europa stała przed nimi otworem. Mieli cały miesiąc i żadnych konkretnych planów.
No i żadnych obowiązków.
Droga prowadziła przez Hamburg, Amsterdam i Brukselę. Pierwszej nocy w Niemczech
rozbili namiot na polu obok autostrady. W drodze do Paryża mijali drogowskazy: „Calais” i
„Hovercraft”.
– Nigdy nie byłem w Londynie. Chciałbym obejrzeć klejnoty królewskie – zawołał
Gustav z tylnego siedzenia.
Wolfgang i Stefan spojrzeli na siebie. Po chwili Wolfgang skręcił w prawo, a dwie
godziny później przyjaciele byli już na pokładzie wodolotu, w drodze do Londynu. Następnego
dnia spacerowali zachwyceni po Oxford Street, spoglądając z lekką pogardą na punków z
agrafkami w uszach i T-shirtami z nadrukiem: Anarchy in the UK.
W Paryżu wybrali się do Maxima. Wolfgang błędnie zrozumiał cenę szampana i zamówił
wielką butelkę za, jak sądził, trzy franki. Potem się okazało, że butelka kosztowała aż trzysta.
Wolfgang był tak zaskoczony, że kelnerowi zrobiło się go żal i w końcu policzył im połowę
ceny. Wolfgang się roześmiał i zadowolony zapalił cygaro.
– To jest życie, moi drodzy – oświadczył.
Po koniec lipca dotarli do Szwajcarii. Cel został osiągnięty.
Przyjaciele spędzili tydzień u matki Gustava. Wolfgang i Stefan wstawali codziennie o
szóstej rano, żeby grać w tenisa. Gustav nie zamierzał im towarzyszyć.
– Kretyni. Na urlopie człowiek powinien odpoczywać – mamrotał pod nosem.
Dopiero po południu dołączał do przyjaciół. Rozgrywali ostre mecze, żaden nie chciał
przegrać.
– Dlaczego we wszystko, co robimy, musimy się angażować na sto dziesięć procent? –
zastanawiał się kiedyś Stefan.
Wieczorami Wolfgang i on pomagali szykować kolację. Gustav oznajmił, że jest na
wakacjach, i zalegał na kanapie przed telewizorem.
– Taki z ciebie syn? – robiła mu wymówki mama. – Spójrz na Wolfganga. Powinieneś
brać z niego przykład. Nigdy nie znajdziesz sobie żony, jeśli będziesz bez przerwy leżał przed
telewizorem. Wolfgang to marzenie każdej teściowej.
Wolfgang zarumienił się i odwrócił wzrok.
Pewnego dnia Wolfgang i Stefan wybrali się do leżącego u stóp Matterhornu miasteczka
Zermatt. Wstali o czwartej rano, tuż przed świtem, i w ciemnościach ruszyli na południe. O
dziewiątej dotarli na miejsce. Zostawili samochód i rozpoczęli wędrówkę jedną z licznych
ścieżek, z których wszystkie prowadziły pod górę, przecinając górskie zbocza. Wspinali się coraz
wyżej. Za stromymi szczytami i głębokimi rozpadlinami kryły się równiny porośnięte zieloną
trawą, tu i ówdzie bieliły się szarotki alpejskie, kwiaty narodowe Szwajcarii.
Na jednym ze stoków zatrzymali się, żeby coś zjeść. Kiedy Stefan zajął się
rozpakowywaniem kanapek i owoców, Wolfgang podszedł ostrożnie do skalnej krawędzi. Ostre
zbocze schodziło kilkaset metrów w dół. Spojrzał w zapierającą dech w piersiach otchłań.
Cierpiał na klaustrofobię, dlatego w Sztokholmie nigdy nie jeździł metrem, unikał też małych
przestrzeni, gdzie niekiedy dopadała go panika. Tutaj czuł się wolny. Nie było tu żadnych ścian
czy sufitów, które by go ograniczały, a widok był niesamowity.
Wolfgang wciągnął do płuc czyste górskie powietrze. „To jest życie” – pomyślał. Nie to
co ciemne kino czy marudni pasażerowie, z którymi tkwił w niekończących się korkach.
– Koniec z jeżdżeniem taksówką! Zaczynam nowy etap. Będę studiował i zostanę
inżynierem! Nie zamierzam być niewolnikiem. Jestem wolny. Jestem wolny! – wykrzyczał.
Odpowiedziało mu echo, po czym nastała cisza. Wolfgang stał i przyglądał się, jak
wirując w powietrzu, leci w dół jego legitymacja sztokholmskiego taksówkarza. Widział, jak
zdjęcie dwudziestotrzyletniego mężczyzny o kruczoczarnych włosach staje się coraz mniejsze.
Jeszcze kilka sekund i zniknęło na dobre gdzieś w otchłani Matterhornu.
Piątek, 8 listopada 1991 roku
Sveg
Sveg nie należało do miejsc powszechnie znanych. Była to właściwie niewielka osada,
pięknie położona nad brzegiem jeziora, nieco na północ od Lillhärdal, w trudno dostępnym
terenie, wśród ciągnących się w nieskończoność lasów iglastych. Mimo że Sveg jest jedną z
głównych osad doliny Härjedalen, zawsze było nieco sennym miejscem. Mieszkający tu ludzie,
w sumie około trzech tysięcy osób, utrzymywali się głównie z turystów, którzy przyjeżdżali tu
latem, by chodzić w góry.
Ten ranek był jednak wyjątkowy.
Na schodach miejscowego sądu już o ósmej rano zebrała się grupka dziennikarzy, a
szarobiały kamienny budynek z przełomu wieków otoczony był uzbrojonymi policjantami w
kamizelkach kuloodpornych.
Zarówno policjanci, jak i dziennikarze czekali na rozpoczęcie jednego z najgłośniejszych
procesów tego lata. Na ławie oskarżonych zasiadali Klas Lund i Christoffer Rangne, nieoficjalni
przywódcy Oporu Białych Aryjczyków – organizacji, która sama siebie określała jako wojskowy
ruch oporu, działający pod hasłem: „Biała rewolucja bez pardonu”.
Tuż przed dziewiątą na ulicy Fjällvägen, zaledwie kilka metrów od budynku sądu,
zatrzymał się niewielki biały samochód. Wysiadło z niego pięciu mężczyzn. Wszyscy krótko
ostrzyżeni, ubrani w jeansy i skórzane glany z ćwiekami.
Dziennikarze, którzy zdążyli już zmarznąć, odwrócili się z zaciekawieniem. Może
nareszcie coś zacznie się dziać. Pięciu skinheadów roześmiało się, kiedy zobaczyli biegnących w
ich stronę reporterów.
– Napisz w tym swoim szmatławcu, że jesteśmy tu, żeby wesprzeć moralnie kolegów –
rzucił pogardliwie jeden z nich do dziennikarza „Expressen” Andersa Falleniusa.
Poza tym milczeli.
Rozprawa rozpoczęła się o godzinie dziewiątej. Przewodniczący sądu rejonowego
odchrząknął, ale nie zdążył zabrać głosu, kiedy pięciu skinheadów nagle wstało i bez słowa
wyciągnęło prawe ręce w stronę oskarżonych. Klas Lund i Christoffer Rangne podnieśli się,
stanęli na baczność i odpowiedzieli na nazistowskie pozdrowienie.
Wśród publiczności rozległy się szepty. Przewodniczący sądu spojrzał na siedmiu
mężczyzn z wyciągniętymi przed siebie prawymi rękami. Był wyraźnie wzburzony, kilka razy
otwierał usta, żeby coś powiedzieć, ale w końcu postanowił zignorować prowokację. Zamiast
komentować zachowanie młodych mężczyzn, wygłosił kilka słów wprowadzenia i oddał głos
prokuratorowi.
Klas Lund, Christoffer Rangne i ich sympatycy zrealizowali swój plan. Rangne pisał z
dumą z aresztu w Östersund, dokąd trafił zaraz po rozprawie:
Pokazaliśmy całemu szwedzkiemu narodowi, że nie żartujemy. Żydowscy liberałowie
dostali zawału, kiedy zobaczyli w wiadomościach, że nie pozwoliliśmy się zgnoić, tylko
stanęliśmy przed sądem wyprostowani i uśmiechnięci, nawet nie próbując zakryć twarzy, z prawą
ręką wyciągniętą w dumnym geście pozdrowienia.
Opór Białych Aryjczyków reprezentował całkowicie nowy kierunek wśród szwedzkich
skrajnie prawicowych organizacji. Jego członkowie nie tylko głosili wyższość białej rasy, ale też
twierdzili, że są gotowi z bronią w ręku stanąć do walki o białą władzę. „Jesteśmy białymi
rewolucjonistami, a naszą doktryną jest ideologia narodowego socjalizmu” – pisali o sobie w
artykule w piśmie „Storm”.
Osoby, które tworzyły organizację, były młode, w wieku około dwudziestu lat, ale już ze
sporym doświadczeniem, wszyscy bowiem działali wcześniej w innych skrajnie prawicowych
czy wręcz rasistowskich ugrupowaniach. Większość zaczynała jako skinheadzi, potem
wstępowała do Partii Rzeszy Nordyckiej albo do Szwedzkich Demokratów23, po czym zwykle
postanawiała iść jeszcze dalej.
Klas Lund przyłączył się do skinheadów, jak tylko pojawili się w Szwecji, czyli na
początku lat osiemdziesiątych. Początkowo interesowały go przede wszystkim imprezy, ale
wspólnota wciągała. Gdy miał osiemnaście lat, był uczestnikiem głośnej awantury, zakończonej
zakatowaniem Ronny’ego Landina, który zginął, próbując zapobiec bójce. Klas Lund został
skazany na cztery lata więzienia. Był rok 1986. Kiedy dwa lata później wyszedł na wolność, ział
nienawiścią do całego szwedzkiego społeczeństwa.
Christoffer Rangne także przyłączył się do skinheadów jako nastolatek. Bardzo szybko
zaangażował się w działalność organizacji Zachowajcie Szwecję dla Szwedów (BSS)24, która
powstała w 1979 roku z inicjatywy byłych nazistów z okresu II wojny światowej. Szybko stała
się znana, akronim BSS pojawiał się na murach, na budynkach szkół i w wielu innych miejscach
publicznych. Była pierwszą współczesną szwedzką partią otwarcie występującą przeciwko
imigrantom, wielu z jej działaczy weszło potem w skład Szwedzkich Demokratów.
Christoffer Rangne po raz pierwszy został skazany jako siedemnastolatek za pobicie
dwóch mężczyzn irańskiego pochodzenia.
Kiedy miał dziewiętnaście lat, wstąpił do francuskiej Legii Cudzoziemskiej, ale nie
wytrzymał surowej dyscypliny i po dwóch latach odszedł. Po powrocie do Szwecji szybko stał
się jednym z czołowych działaczy skrajnej prawicy.
Klas Lund i Christoffer Rangne byli pod wieloma względami dość typowymi postaciami
Oporu Białych Aryjczyków. Mimo zagranicznych wpływów była to zdecydowanie szwedzka
organizacja. Jej członkowie przebyli długą drogę, zanim w końcu zdecydowali się sięgnąć po
broń i wypowiedzieć wojnę szwedzkiemu społeczeństwu.
Duży wpływ na zorganizowanie się skrajnie prawicowej młodzieży miało powstanie
pisma „Storm”. Kontynuowało ono tradycje innego pisma, „Vit Rebell” [Biały bunt], które
zostało zlikwidowane w 1990 roku, po tym jak kanclerz sprawiedliwości25 oskarżył jego
wydawców o podjudzanie do występowania przeciwko grupie narodowościowej.
Pierwszy numer „Stormu” wyszedł w 1990 roku i od razu zyskał dużą popularność wśród
walecznie nastawionych młodych nazistów. Podobnie jak jego poprzednik, pismo odrzucało
zarówno „parlamentarny rasizm” reprezentowany przez Szwedzkich Demokratów, jak i „ludowy
rasizm”, za którym optowało BSS, pragnące zachować Szwecję dla Szwedów.
„Storm” sięgał do amerykańskich wzorców, takich jak Aryan Nations czy Ku-Klux-Klan.
Za cel stawiał sobie walkę z ZOG – The Zionist Occupation Government, czyli z syjonistycznym
rządem okupacyjnym. To dość pojemne określenie odnosiło się nie tylko do polityków i
dziennikarzy żydowskiego pochodzenia, ale ogólnie do wszystkich, którzy w jakikolwiek sposób
wypowiadali się za otwartym, wielokulturowym społeczeństwem. Redaktorzy „Stormu” uważali,
że wszyscy – zarówno część policjantów w Sveg, jak i przywódca liberałów Bengt Westerberg –
należą do siatki syjonistycznych ciemiężycieli.
Celem pisma było zmobilizowanie białych wojowników, by z bronią w ręku ruszyli na
ZOG, obalili obowiązujący porządek i stworzyli nowy kraj wyłącznie dla białych.
Mimo wyraźnie wojowniczego charakteru, wyjątkowego nawet w skali europejskiej,
szwedzkie władze długo się wahały, jak potraktować pismo i jego zwolenników. 1 maja 1991
roku piętnastu młodych, związanych ze „Stormem” nazistów demonstrowało w Göteborgu,
niosąc flagi szwedzkie i nazistowskie. Mijając pochód socjaldemokratów, młodzi ludzie unieśli
ręce w geście hitlerowskiego pozdrowienia.
Na miejscu było wielu policjantów, ale nie interweniowali.
Działacze „Stormu” byli tak zdziwieni, że w następnym numerze napisali:
„Podziękowania dla policji z Göteborga. Funkcjonariusze nie interweniowali, mimo że nie
mieliśmy pozwolenia na naszą manifestację (?)”.
W następnym roku na wszelki wypadek organizacja złożyła podanie o stosowne
pozwolenie do policji w Göteborgu. I otrzymała je.
Opór Białych Aryjczyków był jedną z grup powstałych wokół pisma „Storm”. Nazwa
organizacji to bezpośrednie tłumaczenie angielskiego White Aryan Resistance, nazwy
nazistowskiej grupy terrorystycznej z Kalifornii. Początkowo szwedzka organizacja zrzeszała
luźno ze sobą powiązanych działaczy, którzy wzorem swoich amerykańskich kolegów
postanowili rozpocząć zbrojną walkę. Do tego potrzebowali jednak i broni, i pieniędzy.
Pierwszą ich akcją było włamanie do komisariatu na Lidingö 11 kwietnia 1991 roku.
Czterech uzbrojonych mężczyzn wtargnęło do środka, związało znajdującego się tam cywilnego
urzędnika i ukradło trzydzieści sześć sztuk nowych policyjnych sig sauerów.
Następna akcja, 9 maja, była mniej udana. Policja zaskoczyła Klasa Lunda i sześciu
innych neonazistów, gdy usiłowali włamać się do wojskowego magazynu w Upplands Väsby. Co
prawda mężczyźni zostali wkrótce potem wypuszczeni na wolność, ale policja kontynuowała
dochodzenie i kilka tygodni później udało jej się zlokalizować siedzibę organizacji. Mieściła się
ona w należącej do zamożnego dyrektora i ojca jednego z młodych działaczy willi w
Drottningholm. W tej okazałej rezydencji, położonej zaledwie kilkaset metrów od pałacu rodziny
królewskiej w Drottningholm, Klas Lund, Christoffer Rangne i ich koledzy szykowali się do
rozpoczęcia walki rasowej w Szwecji.
Kiedy 22 maja uzbrojony oddział policji przypuścił szturm na dom, Lundowi i Rangnemu
udało się uciec. Podczas przeszukania willi znaleziono duże ilości amunicji, materiały
wybuchowe, mundury i prowiant. „Wszystko w ilościach wystarczających do wyposażenia
niewielkiej armii” – poinformował rzecznik prasowy policji.
Mimo szeroko zakrojonych poszukiwań Klas Lund i Christoffer Rangne zniknęli.
Okazało się później, że niczym król Gustaw Waza schowali się w położonej na odludziu szopie
w górach w Jämtland. W końcu jednak wpadli w ręce policji. Jak na ironię, opowiadający się za
przykładnym życiem członkowie Oporu Białych Aryjczyków dali się złapać w knajpie w
Funäsdalen.
Kiedy rozpoczynał się proces w Sveg, Klas Lund i Christoffer Rangne byli już dobrze
znani nie tylko wśród skrajnej prawicy, ale także w szerszych kręgach społeczeństwa.
Nazwa organizacji trafiła po raz pierwszy do gazet 9 sierpnia 1991 roku, gdy
popołudniówka „Expressen” opisała wpadkę w Funäsdalen. Tytuły krzyczały z daleka: Z bronią
w ręku mieli zniszczyć niewłaściwą rasę. W ciągu kilku tygodni obaj mężczyźni stali się
medialnymi gwiazdami ultraprawicy. Klas Lund został okrzyknięty Führerem, a jego zdjęcie
ukazało się na pierwszej stronie „Aftonbladet” z podpisem: „Nazistowski przywódca”.
Wiele lat później Christoffer Rangne twierdził, że nazwa organizacji, Opór Białych
Aryjczyków, początkowo miała być żartem, ale po tym, jak sprawą zainteresowały się media,
postanowiono ją zachować.
Kiedy Klas Lund i Christoffer Rangne wykonali swoje nazistowskie pozdrowienie w
sądzie rejonowym w Sveg, głos zabrał prokurator okręgowy Sune Andersson. Lund i Rangne
zostali oskarżeni o napad na Föreningsbanken w Vemdalen, skąd wynieśli 413 670 koron.
Prokurator twierdził, że zrabowane pieniądze miały posłużyć do finansowania grupy
terrorystycznej i wojny rasowej.
Christoffer Rangne, który podczas przesłuchania otwarcie wyznał: „Jestem rasistą i jestem
dumny z tego, że jestem biały”, przybrał postawę bojową.
Oświadczył, że z zasady nie zamierza się przyznawać do niczego i że nie ma też zamiaru
współpracować z jakimikolwiek instytucjami. „Jestem przeciwny temu, co reprezentujecie” –
oświadczył buńczucznie i odmówił odpowiedzi na dalsze pytania.
Klas Lund wybrał inną strategię. Przyznał się do wszystkiego, ale zaprzeczył, jakoby
Christoffer miał w czymkolwiek uczestniczyć. Nie chciał też powiedzieć, co się stało ze stu
pięćdziesięcioma tysiącami koron z napadu, których nadal nie można było znaleźć.
– Nie wiem, gdzie są te pieniądze – odpowiedział na pytanie prokuratora.
– Podzieliliście się łupem?
– Pieniądze poszły do wspólnej kasy. Mogą się nam przydać.
– A nie zostały przeznaczone na konkretną organizację?
– Absolutnie nie – odpowiedział Klas Lund ze śmiechem.
Po raz kolejny zaprzeczył, że napad miał cokolwiek wspólnego z Oporem Białych
Aryjczyków. Twierdził też, że nawet nie jest członkiem organizacji, chociaż nie ukrywał, że jest
jej sympatykiem. Dopiero ostatniego dnia procesu, w związku z mową końcową prokuratora,
przedstawił wyznawaną przez siebie ideologię.
– Jesteśmy świadkami rasowego samobójstwa. Społeczeństwo importuje ludzi i zezwala
na dekadencję. Biała rasa wkrótce wyginie. Przedstawiciele innych ras powinni opuścić nasz
kraj… Niech Żydzi i Murzyni wracają do siebie. Tutaj nie ma dla nich miejsca.
– Co pan w związku z tym zamierza? – spytał prokurator.
– Zrobię wszystko, co w mojej mocy.
– Nie stroniąc od żadnych metod?
– Nawet najbardziej niekonwencjonalnych. Tak się dzieje, kiedy rząd zwraca się
przeciwko obywatelom. Wtedy trzeba sięgać po środki wyjątkowe.
– Jakie?
– Takie, które będą konieczne.
– Zamierza pan zabijać?
– Jeśli to będzie służyć naszej walce, to tak.
Dwa tygodnie później zapadł wyrok. Klas Lund został skazany na sześć lat więzienia za
napad na bank, Christoffer Rangne został uznany współwinnym i dostał dwa lata. Sąd zaznaczył,
iż nie można z pewnością stwierdzić, że pieniądze z napadu zostały przeznaczone na wsparcie
Oporu Białych Aryjczyków, ale podkreślił, że zarówno Lund, jak i Rangne stanowią zagrożenie
dla społeczeństwa.
Organizacja terrorystyczna Opór Białych Aryjczyków przynajmniej na parę lat straciła
dwóch ważnych członków. Ale proces miał dla niej także pozytywne strony. W kolejnym
numerze pisma „Storm” anonimowy autor wstępniaka pisał:
Ostatnie wydarzenia sprawiły, że zarówno nasze pismo, jak i nasza organizacja stały się
znane w całym kraju. Przyczyniły się do tego wrogie nam artykuły żydoprasy (zresztą jak
zwykle). Mimo ich pełnych nienawiści słów nasze pismo „Storm” n i g d y nie sprzedawało się
lepiej, a nasz ruch aryjskiego oporu n i g d y nie był silniejszy niż obecnie.
Pustka
Śmierć przyszła pewnego czwartkowego popołudnia. Rozejrzała się, gotowa zabrać do
swego królestwa kolejną ofiarę. Chwyciła ją za rękę, ale zatrzymała się w progu, najwyraźniej
uznawszy, że jeszcze nie pora, chociaż ta już wkrótce miała nadejść.
Na podłodze leżał Otto, ojciec Gustava. Dostał wylewu krwi do mózgu i upadł w swoim
gabinecie. Oddychał z trudem, powoli, lekko rzężąc, ale żył. Gustav usłyszał hałas, zrozpaczony
próbował wejść do pokoju, co okazało się nie takie proste. Drzwi blokowało ciało ojca. Potężny
mężczyzna leżał na boku, wodząc pustym wzrokiem po swoich książkach, kamerach, zegarach i
wynalazkach.
Gustav zrobił to, co wydało mu się w tym momencie najbardziej naturalne, czyli
zadzwonił do Wolfganga.
Kilka minut później biały mercedes podjechał pod drzwi kamienicy w Hägerstensåsen.
Wolfgang wbiegł po schodach. Wspólnymi siłami udało im się otworzyć drzwi. Kiedy
przyjechała karetka, ratownicy zastali ich obu klęczących obok siedemdziesięcioletniego
starszego pana. Gustav płakał. Wolfgang zacisnął zęby i patrzył przed siebie.
Otto spędził w szpitalu prawie trzy miesiące, zmarł w listopadzie 1976 roku. Śmierć
postawiła na swoim.
To było pierwsze zetknięcie Wolfganga ze śmiercią. Miał dwadzieścia trzy lata i bardzo
przeżył to, co się stało. Brakowało mu starszego pana, nie potrafił pogodzić się z jego odejściem.
Uznał, że śmierć jest niesprawiedliwa.
Wynalazca, jak Wolfgang go nazywał, był świadkiem jego dorastania. Chłopak szanował
go i podziwiał bez zastrzeżeń. Otto miał wiedzę i odważnie z niej korzystał. Uważał, że każdy
powinien odpowiadać za własne życie, tworzyć swoją przyszłość. Podkreślał znaczenie
kreatywności, twierdził, że należy próbować zrozumieć świat i rządzące nim mechanizmy.
Wolfgang już jako dziecko interesował się techniką, ale to Otto podsunął mu pomysł,
żeby został inżynierem. Wskazał mu drogę i wspierał go, pozwolił uwierzyć we własne marzenia.
Może się to wydać dziwne, ale Wolfgang nie płakał na pogrzebie starszego pana. Sam był
tym zdziwiony.
„Może ja już nie potrafię płakać?” – zastanawiał się.
Pogrzeb zostawił w nim jednak swój ślad. Cały czas czuł gulę w gardle. Potem jeszcze
przez kilka tygodni wracał do niego myślami.
Po powrocie z wakacyjnej podróży po Europie Wolfgang postanowił zrealizować
obietnicę, którą złożył w Zermatt. Zamiast brać dodatkowe zlecenia, czego zresztą nie lubił,
spędzał czas na nauce. Uczył się matematyki, chemii i fizyki. Chciał jak najszybciej zdać maturę
i ubiegać się o przyjęcie na studia.
Przez kilka miesięcy wszystko było w porządku, ale potem skończyły mu się
oszczędności. Z dużymi oporami zadzwonił do przedsiębiorstwa taksówkowego, z którym
wcześniej współpracował. Firma miała dla niego propozycję, ale wymagała okazania licencji, a
Wolfgang miał problem z wytłumaczeniem szefowi, jak to się stało, że ją stracił. Zrozumiał, że
popełnił głupstwo. Przeklinał monopol taksówkarski i rozpoczął starania o wyrobienie nowej
licencji. Tymczasem zatrudnił się jako operator kinowy.
Nie dość, że musiał pracować w soboty i niedziele, to szybko pojawił się też inny,
poważniejszy problem. Zaczął cierpieć na bóle głowy. Kiedy siadał do nauki, dopadał go silny,
intensywny ból. Jakby raził go prąd. Myśli kłębiły mu się głowie i tak mijały kolejne godziny.
Usiłował się skupić, ale wszystko na nic. Łapał się na tym, że jedno i to samo zdanie czytał
dziesięć, może nawet piętnaście razy.
Noce zamieniły się w koszmar. Nie mógł zasnąć, myśli nie dawały mu spokoju, jakby
nagle zaczęły żyć własnym życiem. Bezsenne noce stały się normą.
Nie rozumiał, co się z nim dzieje. Ból go przerażał. Niekiedy zastanawiał się, czy nie
zaczyna wariować.
Śmierć Ottona stała się chyba najsilniejszym wspólnym doświadczeniem Wolfganga i
Gustava. Wkrótce potem ich drogi się rozeszły. Nadal spotykali się od czasu do czasu, ale
codzienna bliskość zniknęła.
Zerwanie było przede wszystkim inicjatywą Gustava. Po śmierci ojca przeżył głęboki
kryzys. Przewartościował całe swoje życie. Zaczął kwestionować dawne prawdy, myśli, pojęcia,
otwierał nowe drzwi, szukał alternatyw.
Gustav zmienił się zarówno wewnętrznie, jak i zewnętrznie. Schudł. Otyłość, od
dzieciństwa jego wierna towarzyszka, nagle zniknęła. Poznał nowych ludzi, zyskał pewność
siebie. Także w stosunku do kobiet. Zaczął uprawiać seks. Kilka miesięcy później spotkał
kobietę, w której się zakochał. Planowali ślub.
Zarówno Gustav, jak i Wolfgang nawiązali pierwsze relacje z kobietami, kiedy mieli już
skończone dwadzieścia lat. Dla Gustava był to początek czegoś nowego, ciekawego, czegoś, co
było dla niego wyzwaniem. Wiedział jednak, że dla Wolfganga kobiety stanowią problem.
Przyjaciele dorastali razem, czytali te same lektury, rozmawiali o tych samych filmach,
mieli podobne poglądy. Ich obraz kobiety kształtowała w dużej mierze chłopięca literatura
przygodowa, opowieści o średniowiecznych rycerzach, Indianach, Czarnej Strzale i bohaterach
takich jak Wilk Larsen Jacka Londona. Kobieta była w nich zawsze słabą istotą gdzieś w tle.
Miała co prawda własną osobowość, ale zawsze pozostawała zależna od mężczyzn, którzy byli
wobec niej troskliwi i opiekuńczy. Ona zaś była czysta i niewinna, wzbudzała lęk, ale też
szacunek. Była jak Madonna, symbol wiecznej, czystej miłości.
Temu obrazowi Wolfgang przeciwstawiał romanse ojca.
– Ja będę kochał swoje kobiety naprawdę – mówił Gustavowi.
Kiedy byli nastolatkami, Gustav i Stefan żartowali sobie czasem z nieśmiałości
Wolfganga w stosunku do dziewcząt, mimo że zawsze miał u nich powodzenie. Był przystojny,
miał ciemne włosy, przyciągał ich spojrzenia. Kiedy jednak tylko któraś z nich wykazywała
jakąkolwiek inicjatywę, Wolfgang zastygał, zamieniał się w sopel lodu.
W końcu jednak i u niego obudziło się zainteresowanie kobietami. Wtedy zaczął szaleć.
Gustav opowiadał ze śmiechem, że Wolfgang nigdy nie wiedział, jak powinien się zachować.
Albo nie robił nic, albo niemal się na nie rzucał.
– Zachowywał się jak wygłodzony gość w restauracji. Gdy podano mu zamówione danie,
rzucał się na nie, niemal pożerał, a potem jeszcze oblizywał talerz – opowiadał Gustav.
Pierwszy związek Wolfganga skończył się, zanim zdążył się na dobre zacząć.
Dziewczyna uciekła od jego zachłannej miłości, niezostawiającej jej żadnej swobody. Szybko
związała się z kimś innym.
Wolfgang nie rozumiał, co się stało. Wydzwaniał do niej, zasypywał ją listami, wystawał
przed jej domem, pukał do jej drzwi w środku nocy, zapewniał, że ją kocha.
Nie dostrzegał, że jego miłość pozostała nieodwzajemniona. Żalił się Stefanowi.
– Dlaczego ona mnie nie chce? Jestem lepszy od tamtego drugiego faceta. Tak po prostu
jest. Tamten jest niechlujny, nie ma żadnych planów, nie ma celu w życiu. Ja wybieram się na
studia, będę miał pracę. Poza tym bardzo ją kocham. Jej wybór jest całkowicie nielogiczny. Nie
rozumiem tego – przyznawał bezradnie.
Stefan próbował mu tłumaczyć, że miłość nie ma nic wspólnego z logiką, ale Wolfgang
go nie słuchał. Następnego dnia znów stał pod jej drzwiami i wyznawał jej miłość. W końcu
dziewczyna miała dosyć i zgłosiła sprawę na policję.
Wiele lat później Gustav próbował usprawiedliwić przyjaciela:
– Wolfgang niestety miał tendencję do dzielenia ludzi na różne kategorie, podobnie jak
mój ojciec. Ludzie byli albo dobrzy, albo źli. Wszystko było albo czarne, albo białe. To plus jego
szalenie romantyczny obraz kobiety sprawiło, że nie poradził sobie z silnymi uczuciami, które
wtedy doszły u niego do głosu.
Trwające nadal bóle głowy niepokoiły Wolfganga. Miały także wpływ na jego nastrój.
Brak snu powodował rozdrażnienie. Nie był w stanie się uczyć. Był przerażony. Co jeśli miał
raka mózgu albo inną poważną chorobę?
Z drugiej strony nie szukał żadnej pomocy. Uważał, że to krępujące. Przywykł sam sobie
radzić, nie chciał być obciążeniem dla społeczeństwa. Jednak bóle się nasilały i w lutym 1977
roku postanowił w końcu pójść do lekarza.
Opowiedział otwarcie o swoich problemach. O bólach głowy. O lęku przed chorobą i
ewentualnymi zmianami osobowości. O tym, że czuje się samotny.
Lekarz zlecił rentgen czaszki i dał mu skierowanie do psychiatry. Prześwietlenie nie
wykazało żadnych zmian chorobowych. Psychiatra też nie umiał postawić jednoznacznej
diagnozy. W karcie pacjenta, wypełnionej 9 lutego 1977 roku, czytamy:
Od mniej więcej roku pacjent czuje się zdeprymowany i nie w formie. Niekiedy miewa
wrażenie, że prąd przeszywa mu mózg, osłabia jego wolę. Niepokoi się, że może to być objaw
guza mózgu, tym bardziej że w rodzinie był przypadek, że młoda osoba zmarła na raka mózgu.
Pacjent czuje się zmęczony swoimi rozmyślaniami, głównie wieczorami i w nocy. Nie
może spać. Nie potrafi się odprężyć. Kiedy siada do nauki, zaczyna boleć go głowa.
Pacjent ma wyraźnie problemy z kobietami. Jego kontakty z nimi są dość ograniczone,
podejmował próby kontaktów intymnych, ale wszystkie zakończyły się niepowodzeniem, wydaje
się tym bardzo zawiedziony.
Pani psychiatra stwierdziła, że w grę może wchodzić lekka psychoza, zaleciła ćwiczenia
odprężające i regularne wizyty u psychiatry. Uspokoiła go odnośnie do jego problemów w
kontaktach międzyludzkich. Uznała, że nie są bardzo poważne, ale poradziła, żeby porozmawiał
o nich z psychiatrą. Wolfgang uznał, że to dobry pomysł. Podziękował i umówił się na kolejną
wizytę.
Nie był jednak do końca zadowolony. Zawsze był dość podejrzliwy wobec psychiatrów i
psychologów. Otto często wyrażał się pogardliwie o psychologii, która według niego nie była
rzetelną nauką, w odróżnieniu od matematyki czy fizyki. Według niego psychologowie
próbowali zbić majątek na ludzkich lękach. Wolfgang uważał, że Otto w dużej mierze ma rację.
Ostatnia adnotacja w karcie Wolfganga pochodzi z 18 marca 1977 roku. Lekarka
odnotowała: „Pacjent się nie pojawił”.
Wolfgang coraz częściej przesiadywał sam w swoim mieszkaniu na Fredhäll. Stefan był
w Umeå, a Gustav spędzał czas ze swoją przyszłą żoną. Innych przyjaciół Wolfgang nie miał.
Jego życie towarzyskie ograniczało się w zasadzie do kolegów z pracy. Operator kinowy
to dość specyficzna profesja. Większość osób pracujących w tym zawodzie jest zapalonymi
kinomanami. Kochają filmy i widzieli ich setki. Wielu decyduje się na to zajęcie właśnie po to,
by móc oglądać filmy. Jesienią 1975 roku związek operatorów filmowych założył specjalny klub
filmowy, w ramach którego zamierzano organizować pokazy nowych filmów, a po projekcji –
dyskusje. Na zebraniu założycielskim, które odbyło się w szarym betonowym budynku Filmhuset
na Gärdet, Wolfgang Zaugg został wybrany do zarządu klubu.
W połowie lat siedemdziesiątych istniała wśród operatorów zgrana grupa
zaprzyjaźnionych ze sobą osób. Spotykali się w pracy, ale także towarzysko, w wolnym czasie.
Jedną z osób wiodących prym w tym kręgu był Gustav, drugą – Christer Sidelöw, którego
marzeniem było zostać pilotem.
Po ostatnim seansie grupa zwykle zbierała się w Monte Carlo, na rogu Sveavägen i
Kungsgatan. Kiedyś Christer tak opisał ten lokal: „Goście to w przeważającej mierze drobni
jugosłowiańscy gangsterzy, szwedzkie prostytutki i pijane Finki. Innymi słowy, klientela w sam
raz dla nas”.
Zarówno Gustava, jak i Wolfganga bardzo ubawiły słowa Christera. Monte Carlo było
powszechnie znane. Nigdy chyba się nie zdarzyło, żeby kogoś wyproszono albo nie wpuszczono,
ponieważ był pijany. Nastrój był właśnie taki, jakiego można się było tam spodziewać.
W latach siedemdziesiątych rada miejska Sztokholmu prowadziła bardzo restrykcyjną
politykę alkoholową. Pozwolenia na sprzedaż udzielano nielicznym restauracjom, co
powodowało, że ceny piwa i wina były chyba najwyższe w Europie. Wielu gości miało ze sobą
piersiówki i raczyło się mocniejszymi trunkami w toaletach.
„To typowa polityka socjaldemokratów” – twierdził Christer Sidelöw. Zresztą krytyka
socjaldemokratów należała do stałych punktów spotkań.
Początkowo Wolfgang też uczestniczył w tych wieczornych wypadach, z czasem jednak
robił to coraz rzadziej. Trochę dlatego, że coraz bardziej się wycofywał, trochę dlatego, że
kolegom było coraz trudniej z nim wytrzymać.
Wolfgang zaczął ujawniać nowe cechy charakteru, według jego kolegów bynajmniej nie
pozytywne. Nastolatek, który uwielbiał dyskusje, zaczął przejawiać tendencje do dominacji. Nie
przyjmował niczyich argumentów, był uparty, zły i wpadał w złość z byle powodu.
– Nie można z nim rozmawiać. Zawsze musi mieć rację. Jeśli ubzdura sobie, że espresso
pisze się przez „x” a nie przez „s”, to będzie się kłócił do upadłego, ale nie przyzna, że się
pomylił – skarżył się kiedyś Martin, jeden z jego młodszych kolegów operatorów.
Z każdym rokiem Wolfgang stawał się coraz bardziej zamknięty w sobie. Zdarzało mu
się, że zaczynał seans z półgodzinnym opóźnieniem albo kwadrans za wcześnie. Pewnego razu
spóźniał się już dobre pół godziny. Christian, jeden z jego kolegów, poszedł sprawdzić, co się
stało.
Wolfgang siedział na krześle i studiował podręcznik do chemii.
– Co ty robisz? Seans powinien się już dawno rozpocząć.
– Uczę się chemii. Nie przeszkadzaj mi – wymamrotał Wolfgang ze złością, nie
podnosząc głowy znad książki.
– Puść film. Publiczność się denerwuje.
Wolfgang wstał z krzesła i zrobił dwa kroki w stronę Christiana.
– Nie słyszałeś, co powiedziałem? Muszę skończyć rozdział, potem rozpocznę seans.
Spadaj, bo ci dołożę!
Christian szybko opuścił pomieszczenie operatora.
– Wolfgang oszalał – opowiadał później kolegom. – Nie może tu dłużej pracować.
Inni operatorzy też zaczęli mieć go serdecznie dosyć. Jednak publicznie nikt się nie
skarżył, szczególnie kiedy Gustav był w pobliżu. Przyjaciel zawsze bronił Wolfganga. To on
ciągnął go ze sobą do Monte Carlo. Kiedy Gustav nie pracował, koledzy raczej nie zachęcali
Wolfganga do wspólnych wyjść. Jeśli Wolfgang pytał, czy ktoś może wybiera się na piwo,
odpowiadali wymijająco, dając sobie znaki za jego plecami. Jak tylko wychodził, wszyscy
oddychali z ulgą.
– Chłopcy, wieczór jest uratowany. Mozart poszedł do domu! Możemy spokojnie iść na
piwo.
Håkan ucieszył się, gdy kiedyś przypadkowo wpadł na Wolfganga w centrum
Sztokholmu. Nie widzieli się kilka lat. Zawołał do niego, a Wolfgang, który go nie zauważył,
obejrzał się. Przywitał się z Håkanem, ale radość w jego głosie nie wydawała się szczera. Håkan
od razu się domyślił, że coś jest nie w porządku. W latach, kiedy mieszkali na Fleminggatan, był
dla niego niczym starszy brat i nawet jeśli ostatnio nie utrzymywali ze sobą kontaktu, znał go na
tyle, że widział, że coś go gnębi.
Usiedli przy stoliku w kawiarni. Po kilku minutach rozmowy o wszystkim i o niczym
Håkan zdobył się na odwagę i spytał Wolfganga, czy wszystko u niego w porządku.
– Jestem w dołku, ciężko mi się żyje – odpowiedział Wolfgang po chwili wahania.
Håkan milczał. Wiedział, że Wolfgang ma problemy. Czasem widywał się z Hilde, która
mówiła mu, że nie poznaje syna. Żaliła się, że Wolfgang miewa napady złości, że krzyczy na nią,
przeklina, wyzywa ją od dziwek. Ostatnio w ogóle nie chciał z nią rozmawiać. Kiedy do niego
dzwoniła, natychmiast odkładał słuchawkę.
Wolfgang pił kawę.
– Nie bardzo wiem, jak ci to wytłumaczyć – powiedział zażenowany. – Wiesz co,
Håkan… – rozpoczął po chwili. – Tak bardzo chciałbym być Szwedem. Mam dosyć swojego
imienia i nazwiska. Chcę być taki jak wszyscy inni!
Håkan patrzył na niego ze zdziwieniem. Nie był pewien, czy do końca rozumie, co
przyjaciel ma na myśli, ale nie chciał go wypytywać. Wiedział, że nie może go popędzać. Tak
było zawsze, nawet kiedy Wolfgang był jeszcze mały. Jeśli chciał mu coś powiedzieć, robił to,
ale w swoim czasie. W rodzinie Håkana też nigdy nikogo nie popędzano ani nikomu nie
przerywano. W takich wypadkach czas się nie liczył. Pozwalano każdemu zachować swoje
tajemnice.
Håkan spojrzał znów na Wolfganga, który był wyraźnie smutny.
– Mam dosyć bycia Niemcem. Chcę być Szwedem. Jak wszyscy. Chcę czuć się tu jak u
siebie, nie chcę, żeby ludzie myśleli o mnie: ten ciemnowłosy Niemiec!
W oczach Wolfganga był smutek. Håkan pomyślał, że pewnie nieraz mu dokuczano,
współczuł mu, ale głośno powiedział tylko:
– Widzę, że jest ci ciężko.
– Rzeczywiście nie czuję się dobrze. – Wolfgang westchnął.
Rozmawiali jeszcze pół godziny i rozstali się.
Zanim spotkali się następnym razem, minęło piętnaście lat.
Gustav też zauważył, że przyjaciel źle się czuje.
Wolfgang co chwila zapalał się do czegoś nowego. W pewnym momencie wpadła mu w
ręce książka o diecie mlecznej autorstwa Niemca, Johannesa Kuhla, i nagle stał się zwolennikiem
jedzenia nabiału. Uwierzył, że w ten sposób można się ustrzec nowotworu. Książkę stale nosił
przy sobie. Zamówił też broszurki na ten temat i rozdawał wszystkim swoim znajomym. Przez
jakiś czas nie rozmawiał o niczym innym.
Po kilku miesiącach się znudził, ale już wkrótce miał nowy, równie pasjonujący temat.
Guillermo, jego kolega operator, powiedział mu kiedyś, że zamierza opłynąć ziemię
cementową łódką. Wolfgang był sceptyczny.
– Nie da się płynąć cementową łodzią.
Guillermo zaczął mu z entuzjazmem wszystko wyjaśniać.
– To świetny materiał. Uszczelni każdą szparę. Powiedzmy, że zderzysz się z
wielorybem, okrążając Przylądek Dobrej Nadziei w południowej Afryce. I co wtedy? Nic.
Uszczelniasz dziurę i płyniesz dalej.
Wolfgang słuchał oczarowany. Podróż dookoła świata. Afryka. Przylądek Dobrej
Nadziei. O takim życiu marzył. Wieczorem zadzwonił do kolegi z pytaniem, czy może płynąć
razem z nim. Guillermo się zgodził.
Wolfgang wybrał całe swoje oszczędności, w sumie ponad pięć tysięcy koron, i kupił
udział w łodzi. W następnym roku cały swój dochód przeznaczył na jej budowę. Udziałowców
było sześciu. Wolfgang, jakaś Dunka i przyjaciele Guillerma z Ameryki Południowej. W każdy
weekend, a często także wieczorami w dni powszednie, Wolfgang wsiadał do swojego białego
mercedesa i jechał do portu w Gröndal, gdzie powstawała łódź z cementu.
Kiedy minął rok, a łódź nadal nie była gotowa, Wolfgang zaczął się niecierpliwić. W
końcu pokłócił się z Guillermem. Przestał bywać w porcie i wystąpił do sądu przeciwko koledze,
żądając zwrotu zainwestowanych pieniędzy.
Wolfgang siedział sam w swoim mieszkaniu. Razem z łódką zniknęło jego towarzystwo.
Zdesperowany zaczął wydzwaniać do dawnych przyjaciół i znajomych. Zadzwonił również do
Pellego Anderssona, swojego najlepszego przyjaciela ze szkoły podstawowej na Kungsholmen.
Pelle bardzo się zdziwił, kiedy rozpoznał głos po drugiej stronie słuchawki. Ostatni raz
widział Wolfganga dziesięć lat temu, w 1968 roku, podczas konfirmacji w kościele Świętego
Jerzego.
Wolfgang zaprosił Pellego do siebie na imprezę. Pelle był trochę zdziwiony, minęło tyle
lat, ale przyjął zaproszenie. Właściwie nawet się ucieszył, że znów zobaczy swojego dawnego
przyjaciela.
Razem ze swoją dziewczyną Ingelą i jeszcze kilkoma kumplami pojechali do Wolfganga,
na Fredhäll. Jak tylko Wolfgang otworzył drzwi, Pelle natychmiast zrozumiał, że coś jest nie tak.
Wolfgang miał na sobie garnitur, świeżo wyprasowaną koszulę i krawat. Pelle i jego znajomi byli
w jeansowych kurtkach i kowbojkach. To musiało się źle skończyć.
Wolfgang postawił na stole miseczkę ze słodyczami. To wszystko. Żadnych chipsów,
chrupek serowych, ani kropli alkoholu.
„Czyżby nigdy nie był na imprezie?” – zastanawiał się Pelle.
Ktoś chciał nastawić płytę, ale okazało się, że Wolfgang ma tylko albumy z utworami
Bacha i Mozarta. Zapadło milczenie. Goście wypili przyniesione ze sobą piwa, Wolfgang siedział
smutny w kącie. Nastrój był dziwny.
Ingela podeszła do Wolfganga i zaczęła z nim rozmawiać. Po pięciu minutach wróciła do
kuchni, gdzie siedział Pelle.
– Twój kumpel to świr! – stwierdziła. – Idziemy stąd! Nie zostanę tutaj!
Pelle usiłował wydobyć z dziewczyny, dlaczego postanowiła natychmiast wyjść, ale
Ingela nie chciała mu nic powiedzieć. Wolfgang przyprawiał ją o dreszcze i to wystarczyło. Nie
podobało jej się, kiedy patrzył na nią tymi swoimi ciemnymi oczami. Coś było nie tak, chciała
jak najszybciej opuścić mieszkanie.
Pelle wszedł do pokoju.
– Bardzo ci dziękuję, Wolfgang. Było bardzo miło. Fajnie, że się znowu zobaczyliśmy –
powiedział.
Sam słyszał, jak fałszywie to zabrzmiało.
Goście wyszli i Wolfgang został sam w korytarzu.
– Na razie – powiedział.
Latem 1978 roku Wolfgang zmienił imię i nazwisko.
Wolfgang Alexander Zaugg stał się Johnem Stannermanem. Nazwisko znalazł na liście
wolnych nazwisk krajowego urzędu patentowego.
W tym samym roku złożył podanie o przyznanie mu szwedzkiego obywatelstwa. John
Stannerman miał wkrótce stać się prawdziwym Szwedem.
Piątek, 8 listopada 1991 roku
Sztokholm
Jimmy Ranjbar uściskał dwójkę swoich dzieci, pocałował żonę na do widzenia, zamknął
drzwi domu szeregowego w Skarpnäck i ruszył w stronę metra.
Szedł spotkać się z młodszym bratem w swoim mieszkaniu w akademiku na
Körsbärsvägen 9, gdzie brat zwykle pracował, a niekiedy także nocował.
Spojrzał na zegarek. Było piętnaście po piątej. Przyspieszył kroku. Musiał się pospieszyć,
jeśli mieli zdążyć do kina na wieczorny seans o siódmej.
Jimmy Ranjbar miał trzydzieści cztery lata. Przyjechał do Szwecji z Iranu w 1979 roku w
ramach wymiany studenckiej. Zaledwie kilka miesięcy później ajatollah Chomeini przejął w
kraju władzę. Jimmy słyszał o dyktaturze duchownych i postanowił wystąpić w Szwecji o azyl
polityczny.
Rok później poznał swoją przyszłą żonę. Pobrali się, urodziła im się dwójka dzieci. Jego
żona studiowała stomatologię, Jimmy kształcił się na inżyniera w Królewskiej Wyższej Szkole
Technicznej. Studia szły mu powoli, ponieważ musiał też zarabiać na utrzymanie rodziny.
Sprzątał.
Była za kwadrans szósta, kiedy zbliżał się do osiemnastopiętrowego wieżowca przy
Körsbärsvägen 9. Nie zauważył cienia, który w pewnym momencie wyłonił się z listopadowych
ciemności i szybko ruszył w jego stronę. Stał już prawie przy drzwiach do budynku, kiedy nagle
poczuł, że ktoś przyciska mu lufę do czaszki. W następnej sekundzie rozległ się strzał. Jimmy
Ranjbar upadł głową przed siebie. Uderzył twarzą o stalowe pręty przed wejściem.

*
To była sekunda. Oddałem strzał, odwróciłem się i odszedłem wcześniej upatrzoną drogą
ewakuacyjną. Nie zobaczyłem nawet, jak upada, to znaczy oczywiście widziałem, że został
trafiony i się przewrócił, ale nie widziałem, że tak powiem, całej sekwencji. Zaraz po oddaniu
strzału odwróciłem głowę.
To czysty przypadek, że wybrałem akurat Ranjbara. Siedziałem ukryty za kontenerem i
chyba musiałem się na moment zdrzemnąć. Chwilę trwało, zanim dotarło do mnie, że zbliża się
jakiś obcokrajowiec. Stał odwrócony do mnie plecami. To także był zbieg okoliczności.
Zrozumiałem, że nie mogę nie wykorzystać takiej okazji, przyłożyłem mu lufę do głowy i
wypaliłem. Ale nie widziałem, jak umierał…
Po napadzie gazety pisały, że mężczyzna z laserem został mordercą. Było mi ciężko na
sercu. Pomyślałem, że to niedobrze. Miałem wiele wątpliwości, nękały mnie wyrzuty sumienia.
Zrozumiałem, że traktując wszystkich obcokrajowców jednakowo, dopuściłem się generalizacji.
Byłoby lepiej, gdybym zabił jakiegoś łajdaka.
Pierwszej nocy po zamachu w ogóle nie spałem. Świadomość, że pozbawiłem kogoś
życia… Że w swojej nienawiści do cudzoziemców posunąłem się aż tak daleko… To było
absurdalnie skrajne działanie. Wiedziałem, że nikt z grona moich znajomych, żaden normalny
człowiek nie chciałby mieć do czynienia z kimś takim.
Takie zdarzenie ma duży wpływ na człowieka. Nie było nikogo, przed kim mógłbym się
otworzyć, nikogo, kto mógłby mnie zrozumieć. Byłem z tym wszystkim sam. Czułem się inny,
jakbym został wyrzucony poza nawias społeczeństwa. Jakbym był trędowaty. Czułem się
naznaczony. I miałem wrażenie, że to po mnie widać. Na pewno można było zauważyć, jak bardzo
źle się czułem.
Poza tym niepokoiłem się, że ludzie wokół mnie, właśnie z powodu mojego dziwnego
zachowania, mogą powiązać mnie z morderstwem i trafię do więzienia. Naprawdę czułem się
fatalnie.
Zrozumiałem, że muszę dojść do siebie, odnaleźć się i odzyskać harmonię. Poleciałem na
pięć dni do Las Vegas. Potrzebowałem urlopu, potrzebowałem się od tego oderwać. To był
najlepszy pomysł, jaki przyszedł mi do głowy. Nie wziąłem ze sobą zbyt dużo pieniędzy, może z
pięćdziesiąt tysięcy.
Właśnie tak to zaplanowałem, to był mój cel. Chciałem pozbawić człowieka życia.
Człowieka, to znaczy imigranta. Żeby ludzie zrozumieli powagę sytuacji. Wszystko odbyło się tak,
jak to sobie zaplanowałem.
Jednak kiedy już było po wszystkim, wcale nie poczułem ulgi. Chociaż wiedziałem, że
skoro to zrobiłem, to nie musiałem już tego powtarzać. Miałem to już za sobą.
Stefan Bergqvist i Ulf Sjöberg dotarli na Körsbärsvägen tuż po siódmej. Wieczorny mrok
rozświetlało migoczące niebieskie światło. W półokręgu wokół domu stało już sześć
radiowozów. Tuż przed wejściem do budynku znajdowała się duża kałuża krwi, miejsce wokół,
jakieś dobre dwadzieścia metrów kwadratowych, było wygrodzone niebieską plastikową taśmą z
czarnym napisem: „Policja”.
– Bergqvist i Sjöberg, wydział zabójstw – przedstawił się inspektor, pokazując policyjną
legitymację. Uniósł taśmę i stanął tuż przed wygrodzonym obszarem.
– Jak wygląda sprawa? Co wiemy?
Jeden z funkcjonariuszy pokrótce wprowadził go w to, co zaszło.
– Ofiara miała w czaszce dziurę o średnicy trzech centymetrów. Mężczyzna oddychał,
kiedy karetka zabrała go do szpitala Karolinska.
Udało nam się znaleźć jednego świadka, który nie potrafił nam jednak wiele powiedzieć.
Widział, jak jakiś mężczyzna ucieka, kierując się w stronę Körsbärsvägen. Niestety świadek nie
widział jego twarzy, zauważył jedynie, że mężczyzna był średniego wzrostu i miał na sobie
skórzaną kurtkę. Biegł bardzo szybko, więc raczej był młody.
O 17.55 na miejsce przybył patrol z psem. Pies podjął trop. Ruszył wzdłuż ścieżki, potem
schodami do parkingu na Valhallavägen. Tam ślad się urwał, sprawca prawdopodobnie
kontynuował ucieczkę samochodem.
Stefan Bergqvist wysłuchał wszystkiego uważnie, po czym zwrócił się do Ulfa Sjöberga:
– Myślisz, że to nasz przyjaciel z laserem znów się uaktywnił?
– Nie wiem, ale jest niepokojąco dużo punktów zbieżnych.
– Niezależnie od tego, kto to jest, czeka nas długa noc.
– Wcale mnie to nie cieszy – powiedział Sjöberg i zagryzł wargi.
Minęła już dwunasta, kiedy obaj policjanci wrócili na komendę i odstawili radiowóz na
podziemny parking. Stefan Bergqvist postanowił zostać jeszcze chwilę i napisać raport.
Sprawdził, czy wziął cztery kartki papieru, następnie wkręcił je do maszyny do pisania, ustawił
marginesy i zaczął pisać:
SPRAWOZDANIE
08.11.91 o godzinie 19.10 inspektorzy Stefan Bergqvist i Ulf Sjöberg zostali wezwani na
Körsbärsvägen 9. Po przybyciu na miejsce odbyliśmy rozmowę ze znajdującym się już tam
komisarzem Johanem Lindborgiem, który poinformował nas, że na Körsbärsvägen 9 został
postrzelony w głowę niewyglądający na Szweda mężczyzna. Ofiara została przewieziona do
szpitala Karolinska. Ustalono tożsamość mężczyzny, ofiarą jest urodzony w Iranie Jimmy
Ranjbar.
Postanowiliśmy (Bergqvist/Sjöberg) sprawdzić, czy mężczyzna mieszkał w budynku pod
wymienionym wyżej adresem. Na drzwiach pod numerem 086 widniała tabliczka, na której było
napisane imię i nazwisko ofiary: Jimmy Ranjbar. Z wewnątrz dochodziły głosy, zadzwoniliśmy,
otworzył nam mężczyzna.
Mężczyzna oświadczył, że jest bratem Jimmy’ego, poinformowaliśmy go o tym, co się
wydarzyło. Mimo szoku mężczyzna powiedział nam, że koło godziny 17.00 Jimmy pożegnał się
z żoną i wyszedł z domu. On i brat mieli się spotkać, a potem iść razem do kina. Ponieważ
Jimmy’ego długo nie było, brat zaczął się niepokoić. Twierdzi, że nic mu nie wiadomo, żeby
Jimmy był z kimkolwiek w konflikcie. Nie był też politycznie aktywny.
Razem z bratem ofiary pojechaliśmy (Bergqvist/Sjöberg) na Ålgatan 15, gdzie mieszka
siostra Jimmy’ego, a następnie razem z nią do żony Jimmy’ego, która mieszka w Skarpnäck. O
godzinie 21.00 żona została poinformowana o tym, co zaszło. O 22.20 dotarliśmy z żoną, bratem
i siostrą ofiary do szpitala Karolinska. Kiedy o 23.30 opuszczaliśmy szpital, ofiara żyła.
Stefan Bergqvist postawił kropkę, zwolnił wózek i wyjął zapisane kartki z maszyny.
Rzucił okiem na sprawozdanie, włożył je do stojącego na biurku koszyka na dokumenty, sięgnął
po kurtkę, zgasił lampę i udał się do domu.
Demony
„Czy ona nigdy nie przestanie? Dlaczego nie weźmie się w garść? Dłużej tego nie
wytrzymam!”
John Stannerman, bo tak teraz nazywał się Wolfgang, ścisnął mocno kierownicę
samochodu. Próbował skupić się na drodze, ale od czasu do czasu zerkał w lusterko, spoglądając
na siedzącą z tyłu, płaczącą matkę.
Pokręcił głową. Też chciało mu się płakać, ale przecież nie będzie tego robił tak
ostentacyjnie. W trudnych chwilach nie należy okazywać słabości.
Był październik 1978 roku. Ciężkie krople deszczu uderzały o szybę samochodu. Gdzieś
w oddali, za mgłą, w bladym przedpołudniowym świetle, widać było szarą powierzchnię jeziora
Wetter. Gdzieniegdzie na czarnych gałęziach drzew wisiały jeszcze pojedyncze żółte listki.
Jesień objęła kraj we władanie.
John prowadził swojego białego mercedesa. Obok niego, na miejscu pasażera, siedziała
ciotka Ella, z tyłu płacząca Hilde. Zmarł Egon, ojciec Johna. Byli w drodze na pogrzeb.
Śmierć przyszła nagle, chociaż dla nikogo nie powinna być zaskoczeniem. Rok wcześniej
Egon przeszedł zawał. Przeżył, ale stan jego zdrowia pozostawiał wiele do życzenia. Tym
bardziej że o siebie nie dbał. Papierosy i koniak zrobiły swoje. Drugi zawał okazał się śmiertelny.
Egon zmarł w wieku zaledwie pięćdziesięciu jeden lat.
John dowiedział się, że ojciec nie żyje, dzień po jego śmierci. Wiadomość bardzo go
poruszyła, wywołując burzę najróżniejszych uczuć. Sam był tym zdziwiony. Złość walczyła w
nim z żałobą i tęsknotą, poczucie zawodu ze świadomością nieodwracalności śmierci.
Niewypowiedziane słowa pozostaną już takie na zawsze. Rzuconych w złości oskarżeń nie da się
już cofnąć ani złagodzić. Ojciec odszedł.
John przypomniał sobie zarzut, który wykrzyczał ojcu po śmierci jego kochanki: „Nie
jesteś lepszy od mordercy!”.
Powróciły wspomnienia. Płaczący w korytarzu ojciec, matka, która wykrzykuje w złości,
że to już koniec. I ojciec, otwierający drzwi i bez słowa opuszczający mieszkanie. Jego uśmiech i
ujmujący sposób bycia. Liczni przyjaciele i kobiety, którymi zawsze się otaczał.
John uświadomił sobie, że człowiek, którego tak naprawdę do końca nigdy nie poznał,
odszedł na zawsze. Ta myśl powracała i nie dawała mu spokoju. Próbował uporządkować swoje
uczucia, ale nie był w stanie. Na pewno nie z płaczącą na tylnym siedzeniu matką.
Zaczęła łkać już w Sztokholmie. Zanim ruszyli w drogę, John zatrzymał się przed
kwiaciarnią. Hilde i ciotka weszły do środka i wróciły z pustymi rękami. Zapłakana Hilde
wsiadła do samochodu. Ciotka powiedziała, że matka całkowicie się załamała.
– Nie znoszę wiązanek pogrzebowych, przerażają mnie. Nie chcę ich tu, w samochodzie.
Kupimy coś na miejscu – szlochała Hilde.
Gdy John parkował samochód, rozległo się bicie dzwonów. Rozświetlony świeczkami
kościół wypełniony był ludźmi. John i Hilde usiedli na jednej z przeznaczonych dla rodziny
ławek z przodu. Ella znalazła miejsce nieco dalej, wśród dalszych krewnych. Przywitali się
skinięciem głowy. John spojrzał poirytowany na młodszego brata. Nadal nosił długie włosy.
„Nawet na pogrzeb ojca się nie ostrzygł” – pomyślał ze złością.
Msza była krótka, ale pełna emocji. Ksiądz mówił o Egonie bardzo ciepło, wspomniał
jego radość życia i serdeczną osobowość. Jednak John nie potrafił się skupić na słowach księdza,
słyszał jedynie płacz matki.
Potem było jeszcze gorzej. Stypa odbywała się w pobliskiej gospodzie, która kiedyś
należała do Egona i Ralfa. John miał wrażenie, że płacz matki zagłusza gwar rozmów. W końcu
wybiegła z sali, ale nawet z łazienki było słychać jej szloch.
Johnowi było wstyd. Dwadzieścia lat później nadal jest to dla niego bolesne
wspomnienie.
– To było dla mnie bardzo krępujące. Nie potrafiłem jej zrozumieć. Przecież sama
wyrzuciła go z mieszkania. Od osiemnastu lat nie byli razem, a ona ryczała, jakby nadal był jej
mężem. Przez całe lata wylewała na niego swoją żółć, a teraz rozpaczała bardziej niż wdowa.
W drodze powrotnej John milczał. Płacz matki w końcu ustał. Próbował zebrać myśli, ale
nie mógł. W końcu się poddał. Zajmie się tym później. Na razie w jego umyśle panował chaos.
Jedno wiedział na pewno: jego ojciec umarł i nigdy już nie wróci.
Łzy przyszły nieoczekiwanie.
Od śmierci ojca minęło kilka tygodni. John nie sądził, że w ogóle jest w stanie płakać. I
właśnie wtedy pojawiła się rozpacz. Stał w pomieszczeniu operatora w kinie Grand na
Sveavägen, puszczał film i nagle po policzku popłynęły mu łzy. Otarł je dłonią, przetarł
zaczerwienione, piekące oczy, pociągnął nosem. Po raz pierwszy od dzieciństwa płakał.
Kiedy dwadzieścia pięć lat później wspominał to zdarzenie, nie potrafił sobie
przypomnieć, czy jeszcze kiedyś w swoim dorosłym życiu płakał. Pod tym względem miał swoje
zasady, których dokładnie przestrzegał.
– W gruncie rzeczy wszelki płacz jest bez sensu. Płakanie nigdy mi w niczym nie
pomogło. Przynosiło fizyczną ulgę, ale zawsze potem było mi głupio. To tak, jakby pójść do
dentysty, który zrobi nam zastrzyk, i ból na chwilę zniknie. Ale podstawowy problem pozostanie.
Zamiast płakać, próbowałem raczej skupić się na problemie. Płacz ma swoje źródło w nie do
końca przeanalizowanych myślach. Na krótko poprawia nam humor, ale nie sprawia, że
zaczynamy się poważnie zastanawiać nad rozwiązaniem dręczącej nas sprawy. Tak więc kiedy
jestem smutny i czuję, że zaraz się rozpłaczę, próbuję się zmusić do wnikliwszej analizy. Wtedy
często udaje mi się znaleźć odpowiedź na nurtujące mnie pytania. Nie należę do płaczących
mężczyzn. Ja rozwiązuję problemy. Takie nastawienie jest chyba bardziej normalne. W młodości
nauczyłem się, że płaczą dziewczęta i kobiety, mężczyźni zaś ponoszą odpowiedzialność za
prawdziwy trud życia.
Gustav był zdziwiony, kiedy John ostrożnie uchylił drzwi do pomieszczenia operatora.
Przyjaciele dawno się nie widzieli. Gustav zakończył przed chwilą pokaz Taksówkarza i właśnie
zaczął pakować sprzęt.
Spojrzał na przyjaciela. John był wyraźnie smutny. Był blady, miał podkrążone oczy,
pewnie źle sypiał. Gustav wiedział o śmierci ojca Johna. Kiedy przyjaciel zadzwonił do niego z
tą wiadomością, Gustav akurat się spieszył, więc rozmowa nie trwała długo. Dlatego teraz
jeszcze raz wyraził ubolewanie z powodu tego, co się stało. John podziękował. Zapadła cisza.
– Podoba ci się Taksówkarz? – spytał Gustav, żeby przerwać milczenie.
– Według mnie to głupi film.
– Dlaczego?
– Jest dziwaczny, odrażający, a Robert De Niro dziwnie się zachowuje. Twierdzi, że chce
ratować dziewczynę, a przecież jest sutenerem. To mi się nie podoba. Film jest obrzydliwy i
prawdę mówiąc, przerażający.
John zamilkł. Spuścił wzrok i zaczął nerwowo skubać krawat. Gustav nadal składał pudła
z taśmami. Miał wrażenie, że John chce mu coś powiedzieć, ale nie potrafi się na to zdobyć. W
końcu jednak chyba się zdecydował.
– Gustav, jest coś, o czym muszę ci powiedzieć. Nikomu jeszcze o tym nie wspominałem.
Dlatego proszę cię, żebyś obiecał, że zachowasz to dla siebie!
Pierwsze, co Gustavowi przyszło do głowy, to że John zaraz mu wyzna, że jest
homoseksualistą. I że właśnie zdał sobie z tego sprawę.
John jednak miał na myśli coś całkowicie innego.
– Mam wrażenie, że jestem potworem! – powiedział.
Gustav przyglądał się przyjacielowi. Po chwili zaczął się śmiać.
– Jasne, oczywiście, że jesteś potworem. Mówiłem ci to już wiele razy. To jest też moja
diagnoza.
John spojrzał na niego ze złością.
– Nie śmiej się ze mnie. Mówię poważnie. Kiedyś pożyczyłeś mi książkę The Primal
Scream [Pierwotny krzyk]. Przeczytałem ją i ona otworzyła mi oczy. Niestety, teraz mam już
pewność. Jestem potworem.
Gustav nie wierzył własnym uszom.
– Co ty opowiadasz? Dlaczego?
John zaczerpnął powietrza i zaczął mu tłumaczyć:
– Arthur Janov pisze w niej o poszukiwaniu własnej tożsamości. Twierdzi, że
wspomnienia z dzieciństwa kształtują nasze dorosłe życie. Możemy znaleźć naszą prawdziwą
tożsamość, cofając się do najwcześniejszych wspomnień, czy też pierwotnych doświadczeń, jak
on je nazywa. To właśnie usiłowałem zrobić. Moje najwcześniejsze wspomnienia pochodzą z
okresu, kiedy mieszkaliśmy w Vällingby. Pamiętam, że dzieci mi dokuczały, bo miałem czarne
włosy. Nie chciały się ze mną bawić. Wtedy się tym nie przejmowałem, równie dobrze mogłem
się bawić sam. Nie potrzebowałem innych. Raz, kiedy bawiłem się sam w piaskownicy, któraś z
mam postawiła koło mnie wózek z dzieckiem. Był ciepły, słoneczny dzień, może poszła kupić
lody. Podniosłem się i podszedłem do wózka obejrzeć dziecko. Kiedy dzieciak mnie zobaczył,
zaczął wrzeszczeć. Pewnie przestraszył się moich kruczoczarnych włosów. W tamtym czasie nikt
w Vällingby nie miał takich włosów. Nadbiegła matka dziecka. Pewnie pomyślała, że robię jej
maleństwu krzywdę. W jej oczach byłem zapewne małym czarnowłosym potworem, który
dokucza jej dziecku. Tę historię opowiedziała mi mama, nie wymyśliłem jej sobie. To właśnie
mnie ukształtowało. Potwór stał się częścią mnie. Podświadomie sam też tak zacząłem siebie
postrzegać. Potwór i ja staliśmy się jednym. Dlatego mam problemy w kontaktach z ludźmi,
dlatego nikt mnie nie lubi.
John skończył swój monolog i pustym wzrokiem patrzył przed siebie. Wyglądał na
wykończonego.
Gustav przyglądał się przyjacielowi.
– Nie jesteś potworem. Nie możesz w ten sposób interpretować Janova. Źle go
zrozumiałeś. On nie używa tak rygorystycznych określeń. Mówi o tożsamości składającej się z
wielu różnych czynników, w której wspomnienia z młodości odgrywają ważną rolę. Zrozumiałeś
to wszystko zbyt dosłownie. Dla ciebie wszystko jest albo białe, albo czarne. Janov mówi o
czymś zupełnie innym, o różnych odcieniach szarości.
– Wszystko zrozumiałem tak, jak trzeba – oburzył się John. – Dużo o tym myślałem.
Obraz potwora ukształtował moją tożsamość. Jestem potworem.
– A ja twierdzę, że to nieporozumienie – ciągnął Gustav poirytowany. – Janov
przedstawił w swojej książce wiele cennych spostrzeżeń, ale nie widzi wszystkiego w czarno-
białych barwach jak ty. Mówi o pewnych procesach. Zresztą, moim zdaniem on się myli. Nie
mamy żadnej tożsamości. Nie jesteś potworem. Nie masz żadnej tożsamości. Ja też nie mam. Nie
możesz opisać siebie tak, jak się opisuje stół czy krzesło. Poszukujemy tożsamości, bo chcemy
mieć fasadę, za którą moglibyśmy się schować. Byłoby wspaniale móc stwierdzić: jestem stołem,
mam cztery nogi i prostokątny blat. Tożsamość staje się truizmem, modelem, do którego
powinniśmy się dostosować, podczas gdy naprawdę jest zupełnie inaczej. Wcale nie musimy
zachowywać się w jakiś szczególny sposób dlatego, że ponoć mamy taką, a nie inną tożsamość.
To nieprawda. Jesteśmy tacy, jacy jesteśmy. Nie mamy żadnej raz na zawsze ustalonej
tożsamości, którą dałoby się określić w kilku prostych słowach czy zdaniach.
John pokręcił głową.
– Chciałbym, żebyś miał rację, Gustavie. Ale niestety się mylisz. Wszyscy mamy jakąś
tożsamość. Ja mam tożsamość potwora. I muszę nauczyć się z tym żyć. Wiesz, że zadzwoniłem
do tej kobiety?
– Co takiego?
– Zadzwoniłem do kobiety, której dziecko przestraszyłem.
– Na litość boską, John! To był koniec lat pięćdziesiątych! Mówimy o czymś, co się
zdarzyło dwadzieścia lat temu. Po co to zrobiłeś?
– Żeby ją przeprosić. I wytłumaczyć jej, co się wtedy naprawdę stało. Nawet jeśli to
zdarzenie wpłynęło na mnie negatywnie, nie chcę, żeby myślała, że chciałem przestraszyć
dziecko.
Gustav pokręcił głową.
– To szaleństwo. Wybij sobie z głowy te bzdury. Znam cię. Nie jesteś potworem. Jesteś
moim przyjacielem. Czasem rzeczywiście zachowujesz się nieco dziwnie. Jesteś nieśmiały w
kontaktach z ludźmi, których nie znasz, ale to nie czyni cię potworem.
John przyglądał się Gustavowi z pewnym niedowierzaniem.
– Janov pisze też i o innej rzeczy. Twierdzi, że między matką a dzieckiem może niekiedy
dojść do gwałtownego zerwania, które później ciężko naprawić. To też się zgadza. Kiedy byłem
dzieckiem, mama często mnie biła. Na pewno nie był to wyraz jej miłości do mnie. Dużo o tym
myślałem i doszedłem do wniosku, że być może biła mnie, bo nie jestem jej prawdziwym
dzieckiem.
– O czym ty mówisz?
– Sam słyszałem, jak mówiła kiedyś do Ralfa, miał wtedy dwa, może trzy latka, że
znalazła go obok piaskownicy. Usłyszałem to przez przypadek. Jeśli więc nie jesteśmy jej
prawdziwymi dziećmi, to może to mieć poważne konsekwencje. Może obaj jesteśmy
adoptowani? To tłumaczyłoby, dlaczego nas biła.
– Nie rozumiem, jak to możliwe, że tak opacznie zrozumiałeś wywody Janova. Jak
możesz przypuszczać, że Hilde nie jest twoją prawdziwą matką? – niemal krzyczał Gustav.
– Nie wiem, czy jego teoria tego dowodzi, ale lektura jego książki na pewno dała mi wiele
do myślenia.
Gustav znów pokręcił głową.
– Wszystko błędnie zrozumiałeś. Naprawdę. I nie jesteś potworem.
John był zawiedziony. Gustav najwyraźniej nie potraktował jego obaw poważnie. Chętnie
podzieliłby się z przyjacielem jeszcze innymi przemyśleniami, ale zdecydował się milczeć.
Nie powiedział mu, że przejrzał wszystkie zdjęcia, jakie znalazł w mieszkaniu matki. Miał
nadzieję, że może znajdzie gdzieś zdjęcie karmiącej Hilde, bo przecież tylko prawdziwe matki
mają pokarm, ale nie udało mu się odszukać tego rozstrzygającego dowodu.
Bardzo chciał, żeby jego domysły były błędne, ale ponieważ nie znalazł na to żadnego
potwierdzenia, wątpliwości pozostały.
Dawne problemy Johna z bezsennością powróciły. Po śmierci ojca przybrały nawet na
sile. Każdej nocy przewracał się na łóżku zlany potem, a sen nie nadchodził.
Przeklinał własnego pecha. Że też ojciec musiał umrzeć właśnie teraz, kiedy John był tak
blisko zrealizowania swojego marzenia. W końcu zdał bowiem maturę, i to na tyle dobrze, że
został przyjęty na Wydział Chemii sztokholmskiej Królewskiej Wyższej Szkoły Technicznej.
Był z siebie bardzo zadowolony i dumny. Triumfującym głosem poinformował o tym
matkę, która przez ostatnie lata ciągle wymawiała mu jego nieudaczność.
I właśnie teraz, kiedy miał rozpocząć studia, umarł ojciec. Jakby chciał mu zrobić na
złość.
John czuł się, jakby zatrzymał się piętnaście metrów przed metą maratonu. Już był na
stadionie, na ostatniej prostej, meta wydawała się w zasięgu ręki i nagle poczuł, że nie ma siły.
Zdyszany, musiał się zatrzymać. Stanął, schylił się, złapał się za serce.
Tyle że w jego przypadku to nie serce było chore, tylko mózg. Przeklinał siebie i ojca.
Nie mógł się skupić. Czuł się gorzej niż rok temu, kiedy po raz pierwszy udał się do
psychiatry. Wszystko wydawało mu się chaosem.
15 marca 1979 roku John Stannerman pojechał do szpitala S:t Erik. Powiedział, że
„promienie” przeszywają mu mózg i jakaś „kurtyna” przysłania mu czoło. Lekarz zaproponował,
żeby został na noc, a John się zgodził.
Jednak już następnego ranka miał dosyć. Postanowił, podobnie jak rok temu, że nie
będzie się przejmował zaleceniem lekarza, tylko wyjdzie ze szpitala na własne życzenie. Ale tym
razem lekarz zaprotestował. Uznał, że John nie jest w stanie właściwie ocenić swojego stanu
zdrowia.
Został przymusowo zatrzymany i umieszczony w szpitalu Beckomberga, na oddziale 67.
Pobyt w szpitalu trwał osiem dni, w karcie pacjenta zapisano:
Dwudziestopięcioletni zdrowy mężczyzna zaczyna chorować po śmierci ojca, w
październiku 1978 roku. Ma problemy z koncentracją, nie może zebrać myśli, cierpi na urojenia
dotyczące między innymi szczegółów swojego ciała (owłosienie), ma wątpliwości, czy naprawdę
jest dzieckiem kobiety, która oficjalnie podaje się za jego matkę. Chce opuścić oddział. Pacjent
wymaga leczenia na oddziale zamkniętym, w przypadku braku leczenia jego stan może się
istotnie pogorszyć.
21 marca John odbywa rozmowę z ordynatorem oddziału. Jest wściekły, krzyczy. Nie
chce rozmawiać o stanie swojego zdrowia, chce natychmiast opuścić szpital.
Jego pierwsze pytanie brzmiało, kiedy zostanie wypuszczony. Uważa, że zatrzymując go
w szpitalu, personel dopuścił się wobec niego przemocy […]. Nie jestem komunistą. To w
krajach komunistycznych umieszcza się ludzi w szpitalach psychiatrycznych.
Pięć dni później, 26 marca, znów spotyka się z ordynatorem. Tym razem jest bardziej
opanowany. Mówi spokojnie, grzecznie odpowiada na pytania, ale nadal utrzymuje, że nie
potrzebuje leczenia. Twierdzi, że nie ma żadnych problemów ani z kolegami, ani ze szkołą czy z
matką, w ogóle nie ma żadnych życiowych kłopotów.
Szkoła nie jest dla niego nadmiernym obciążeniem […]. Ma kolegów ze szkoły, poza tym
nie ma czasu na spotkania towarzyskie […]. Jeśli chodzi o relacje z matką, to twierdzi, że są takie
jak dawniej […]. W kwestii kłopotów z własną tożsamością uważa, że tak naprawdę nigdy nie
miał z tym żadnych poważnych problemów […]. Właściwie to w ogóle nie ma żadnych
problemów, z niczym. Ze snem też nie.
Tego samego dnia, 26 marca 1979 roku, John Stannerman został wypisany ze szpitala
Beckomberga.
Czwartek, 14 listopada 1991 roku
Atak na Jimmy’ego Ranjbara potwierdził najgorsze przypuszczenia sztokholmskiej
policji. Komisarz Lennart Thorin niemal od początku miał obawy, że mężczyzna z laserem
będzie próbował do skutku, aż osiągnie swój cel, to znaczy zastrzeli ofiarę.
Morderstwo Ranjbara, a właściwie jego egzekucja, dowiodło, że obawy komisarza były
uzasadnione.
Na miejscu zbrodni policyjni technicy znaleźli łuskę. Szybko stwierdzili, że pochodziła z
tej samej broni, z której strzelano w Brygghuset.
Zamach do złudzenia przypominał poprzednie. Brakowało świadków. Pewien
mieszkający na Körsbärsvägen mężczyzna widział ciemny cień kogoś, kto ucieka z miejsca
zbrodni. To wszystko.
Lennart Thorin postanowił opublikować portret pamięciowy zabójcy. Nie miał już
żadnych wątpliwości, mimo że jego najbliższy współpracownik Åke Thorstensson nadal był
przeciwny pomysłowi, podobnie zresztą jak wielu innych śledczych.
– Nie wolno nam powtórzyć błędu, który popełniliśmy w sprawie Palmego – mówił
Thorstensson.
To zresztą był najczęściej przywoływany argument.
Dziesięć lat później Lennart Thorin nadal pamięta tamten nastrój całkowitej bezradności.
– Nie mieliśmy żadnych śladów, żadnych świadków, niczego. Pewna kobieta widziała
kogoś przed Brygghuset, budynkiem dawnego browaru, i to wszystko. Musieliśmy ryzykować.
Inaczej morderca zabijałby dalej – wspominał.
Komisarz i jego ludzie znaleźli się pod silną presją. Wszyscy domagali się wyjaśnienia
zagadki. Mężczyzna z laserem był głównym tematem we wszystkich mediach, w prasie, w radiu,
w telewizji. Także zagraniczne media zaczęły interesować się sprawą. Thorin rozmawiał z
dziennikarzami nie tylko z Norwegii, Danii i Finlandii, ale też z Anglii, Niemiec, Włoch czy
Japonii.
W Sztokholmie zaczął się szerzyć strach. Policja codziennie odbierała telefony od
przerażonych mieszkańców. Cztery zamachy w ciągu dwóch tygodni wystraszyły ludzi. Wszyscy
oczekiwali rozwiązania sprawy. Głos zabrał komendant wojewódzki Sven-Åke Hjälmroth i szef
Policji Krajowej Björn Eriksson. Wszyscy byli zgodni: mordercę trzeba powstrzymać.
Szef wydziału zabójstw sztokholmskiej policji, komisarz Lennart Thorin, doszedł do
wniosku, że nie ma wyboru, i postanowił opublikować portret pamięciowy podejrzanego.
Konferencja prasowa odbywała się w budynku komendy. Thorin z trudem przeciskał się
przez tłum, wokół podium tłoczyło się trzydziestu dziennikarzy i dziesięć ekip telewizyjnych.
Kiedy gwar nieco ucichł, komisarz wyjął rysunek. Spokojnie, niemal przesadnie
powolnym, nieco dramatycznym gestem uniósł go i pokazał zebranym.
Portret był kolorowy, w formacie A3. Thorin trzymał go ostrożnie przed sobą, w świetle
lamp błyskowych.
Na rysunku widać było lekko podłużną, niemal prostokątną twarz. Mężczyzna miał długi,
wąski i wyraźnie zaznaczony nos, małe usta, cienkie wargi. Gęste, sięgające niemal do ramion
włosy, zaczesane były na prawy bok, z przedziałkiem. Były lekko rude, najprawdopodobniej
farbowane. Intensywnie niebieskie oczy schowane były za szkłami okularów. Mężczyzna miał na
sobie beżowy trencz z postawionym kołnierzem.
– To portret pamięciowy sporządzony przez naszego rysownika. Przedstawia
podejrzanego mężczyznę z laserem – powiedział Thorin. – Apelujemy do społeczeństwa o
przekazywanie nam wszelkich informacji, które mogą się okazać pomocne. W tej chwili jest to
nasz najważniejszy trop.
Kamery szumiały, operatorzy przepychali się coraz bezwzględniej, niewiele brakowało, a
doszłoby do bójki. Na szczęście Thorstensson uratował sytuację, przynosząc trzydzieści
dodatkowych kopii portretu. Dziennikarze rzucili się na nie niczym zgłodniałe stado tygrysów na
łup.
Portret pamięciowy mężczyzny ukazał się we wszystkich wydaniach wieczornych
wiadomości.
Jedenastu funkcjonariuszy siedziało gotowych odbierać telefony, które rozdzwoniły się
już kilka minut po zakończeniu wieczornego wydania Aktuellt o 18.15. Ostatnią rozmowę
przeprowadzono już po północy. Łącznie podczas tego pierwszego wieczora policja odebrała
ponad sto pięćdziesiąt zgłoszeń.
Następnego dnia rano telefony znów zaczęły dzwonić.
Policjanci z wydziału zabójstw przeglądali wszystkie dostarczone im materiały. Były
bardzo różne. Na pierwszy rzut oka nie zawierały niczego, co można by było uznać za istotne.
Lennart Thorin nie był zadowolony.
Jedną z bardziej interesujących informacji przyjął Owe Melin. Dzwonił pielęgniarz ze
szpitala S:t Göran, twierdził, że jeden z pacjentów, którymi się opiekował, wyglądał niemal
identycznie jak mężczyzna z portretu pamięciowego. Określił pacjenta jako psychotycznego,
skłonnego do nagłych wybuchów złości. W ostatnich dwóch tygodniach mężczyzna często
korzystał z przepustek.
Komisarz Melin i jeden z pracowników wydziału natychmiast udali się do szpitala.
Mężczyzna przebywał na oddziale zamkniętym. Był niemal wierną kopią mężczyzny z portretu
pamięciowego, ale kiedy lekarze sprawdzili rejestr przepustek, okazało się, że oba wieczory, w
których doszło do zamachów, pacjent spędził na oddziale. Komisarz Melin wrócił zawiedziony
na komendę.
Spora część informacji dotyczyła osób o zdecydowanie rasistowskich poglądach. Ktoś
informował, że kolega z pracy zawsze mówi o „żydowskich świniach”, ktoś inny donosił, że jego
sąsiad uważa, iż wszyscy cudzoziemcy powinni zniknąć ze Szwecji. Odebrano też sporo
telefonów dotyczących taksówkarzy. Jeden z nich, mężczyzna w wieku około czterdziestu pięciu
lat, który kiedyś zatrzymał się na czerwonym świetle przed samochodem prowadzonym przez
ciemnowłosego mężczyznę, miał ponoć powiedzieć, że: „Wszystkich cholernych cudzoziemców
należałoby wystrzelać, bo takie bydło nie ma racji bytu”. Inny taksówkarz, także poirytowany
korkami, wykrzyczał: „Niech szlag trafi tego Turka, szkoda, że facet go nie zastrzelił!”.
Było też wiele telefonów od osób wskazujących na znanych prawicowych ekstremistów
jako ewentualnych sprawców. Wielokrotnie wymieniano między innymi Klasa Lunda i
Christoffera Rangnego.
Dzwonili też różni dziwacy, przedstawiając swoje hipotezy. Jakaś starsza pani twierdziła,
że mężczyzna z laserem to jej sąsiad, Irańczyk, który „bardzo późno wraca do domu”, a poza tym
„cały czas gwiżdże”.
Dzwonili również ludzie, którym kiedyś grożono.
Mieszkaniec Sztokholmu algierskiego pochodzenia zawiadomił policję, że odsłuchał
wiadomość nagraną na automatyczną sekretarkę: „Ty pieprzony, obrzydliwy czarnuchu. Wracaj
do siebie, bo jak nie, to odstrzelę ci łeb. Jeśli nie wyjedziesz w ciągu dwóch tygodni, obetnę ci
fiuta!”.
Zatrudniony w państwowej instytucji inżynier, który mieszkał ze swoją partnerką, z
pochodzenia Palestynką, dostał list, w którym było napisane: „Mamy przyjemność poinformować
cię, że trafiłeś do naszego rejestru Szwedów współżyjących z osobami, które w ogóle nie
powinny stąpać po tej ziemi. Tym samym i ty stałeś się zagrożeniem i powinieneś zostać
unicestwiony. Teraz już wiesz, co cię czeka, nie wiesz tylko, kiedy to nastąpi”.
Właścicielowi chińskiej restauracji na Södermalm ktoś zostawił wiadomość na
automatycznej sekretarce: „Wracaj do domu, brudasie. Jesteś następny w kolejce”. Ktoś inny
usłyszał: „Jeśli ty albo ktoś z twojej rodziny opuści mieszkanie, zginie!”, a rodzinie imigrantów
w Spånga zagrożono: „Jimmy Ranjbar nie był ostatni, jutro wasza kolej”.
Odzywały się także osoby popierające zamachy. Policja otrzymała faks podpisany:
„Stowarzyszenie wspierające mężczyznę z laserem”. Jego autor pisał: „Nareszcie ktoś przeszedł
od słów do czynów. Wspierajmy jego walkę o lepsze społeczeństwo”.
– W tym mieście jest wiele nienawiści – zauważył Thorin.
I nie on jeden tak uważał.
Dzień po opublikowaniu portretu pamięciowego, kiedy Lennart Thorin właśnie miał
zwołać ludzi na codzienną popołudniową naradę, jego wzrok padł na leżący na biurku numer
wieczornego wydania „Expressen”. Przerzucił kilka kartek i nagle zamarł. „Portret pamięciowy
mężczyzny z laserem może mieć negatywny wpływ na dochodzenie” – pisał dziennikarz gazety.
Policja ryzykuje. Portret pamięciowy – rysunek rudego mężczyzny w okularach – może
albo rozwiązać zagadkę, albo ją jeszcze bardziej zagmatwać. Po wielu długich dyskusjach szef
wydziału zabójstw Lennart Thorin przedstawił wczoraj po południu przypuszczalny wizerunek
sprawcy licznych zamachów.
– Nasi dwaj świadkowie twierdzą, że rysunek jest podobny – powiedział Thorin,
przekonany o słuszności swojej decyzji.
Nie wspomniał jednak, że wielu jego kolegów było przeciwnych publikowaniu portretu
pamięciowego.
Komisarz był wściekły. „Nie mam nic przeciwko krytyce, ale wolałbym usłyszeć ją
wprost. Nie lubię, jak ktoś za moimi plecami opowiada takie bzdury” – powtarzał zawsze.
Dziennikarz miał własną teorię, dlaczego Thorin zdecydował się na opublikowanie
portretu pamięciowego mimo krytyki wewnątrz wydziału:
„Policja jest przekonana, że mężczyzna z laserem znów uderzy, i to pewnie jeszcze
niejeden raz […]. Dopóki nie zostanie złapany. Dlatego postanowiono zaryzykować”.
Media analizowały dochodzenie ze wszystkich stron. Polowanie na mężczyznę z laserem
–krzyczały tytuły. Niektórzy dziennikarze próbowali spojrzeć na napady w nieco szerszym
kontekście. Jan Lindström zamieścił w „Expressen” artykuł zatytułowany Duch zwany mężczyzną
z laserem.
Migocząca czerwona plamka światła na ubraniu. Jeśli coś takiego zauważysz, natychmiast
kładź się na ziemi albo uciekaj, bo gdzieś w ciemności kryje się mężczyzna z laserem i do ciebie
celuje. To znaczy jeśli jesteś imigrantem, czyli „czarnuchem” albo „brudasem”. Jeszcze trochę, a
Sztokholm dorobi się własnego seryjnego mordercy i stanie się prawdziwą metropolią, drżącą ze
strachu i nienawiści, z kiełkującą podejrzliwością do państwa jako takiego […].
Skrzyknijmy się i zorganizujmy marsz przez miasto. Pokażmy, że jesteśmy solidarni, że
wierzymy w Szwecję z otwartymi, a przynajmniej uchylonymi na świat drzwiami.
Najlepszą bronią przeciwko duchom są światło i donośny głos.
Powoli Szwedzi zaczynali się mobilizować. Towarzystwo oświatowe ABF rozesłało do
dwustu różnych organizacji tekst swojego protestu przeciwko rasizmowi i nienawiści do
imigrantów.
W czwartek 14 listopada studenci dali wyraz swojemu oburzeniu minutą ciszy.
Wieczorem 15 listopada w związku z pogrzebem Jimmy’ego Ranjbara w Sztokholmie
zorganizowano demonstrację przeciwko przemocy i rasizmowi. Ponad pięć tysięcy osób przeszło
z pochodniami przez centrum Sztokholmu pod hasłem: „Nie strzelajcie do naszych imigrantów”.
Pochód zatrzymał się na Körsbärsvägen, zaledwie kilka metrów od miejsca, gdzie Jimmy
Ranjbar został śmiertelnie postrzelony.
– Wznieście do góry pochodnie, rozświetlcie mrok. Wypłoszcie rasistów z ich ciemnych
nor! – krzyczała działaczka Partii Centrum Karin Isaksson.
Kurdo Baksi z Krajowego Związku Kurdów nawoływał do walki z rasizmem.
Demonstrację zakończyło przemówienie, które wygłosił Saied Tagari z Irackiego Związku
Krajowego.
– Jedyna wina Jimmy’ego polegała na tym, że był imigrantem. Nie potrafię tego pojąć.
Mamy rok 1991 i taka rzecz dzieje się w Szwecji – zakończył Tagari.
Chaos
John Stannerman poruszył się niespokojnie. Znajdował się gdzieś na granicy między
snem a jawą, w momencie niepewności, gdy po drzemce nasza świadomość znów dochodzi do
głosu. Gdyby leżał w wygodnym łóżku, pewnie szybko zasnąłby ponownie, ale on leżał na
plecach na ławce w sali Królewskiej Wyższej Szkoły Technicznej.
Coś jeszcze było nie tak. John miał nieodparte wrażenie, że ktoś go obserwuje. Ostrożnie
otworzył oczy. Wzdrygnął się. Usłyszał wrzask stojącej nad nim sprzątaczki.
– Cholerna babo, szpiegujesz mnie? Zwariowałaś? – krzyknął do kobiety.
– Tu nie wolno spać! Wiem, kim jesteś. Nie pierwszy raz tu śpisz, chociaż wiesz, że nie
wolno tego robić!
– Nie śpię. Tylko się zdrzemnąłem. Nie twoja sprawa, że chcę tu sobie chwilę odpocząć –
rzucił John ze złością.
Próbował kopnąć sprzątaczkę, ale nie trafił. Uderzył nogą w wiadro, brudna woda zalała
podłogę.
John ruszył poirytowany w stronę wyjścia. Dudniło mu w głowie. Powieki piekły go z
braku snu. Bolały go plecy. „Dzisiaj w nocy znów się nie wyśpię” – pomyślał niezadowolony.
Na zewnątrz było jeszcze ciemno. Czuł zimne podmuchy wiatru, który targał gałęziami
drzew przed budynkiem uczelni. Był początek listopada 1980 roku. Przez moment zastanawiał
się, czy nie powinien wrócić do swojego dawnego mieszkania na Runiusgatan i spróbować
przespać się na strychu, ale jednak się nie zdecydował. Za kilka godzin dom zacznie budzić się
do życia. Ryzyko, że jakaś baba zajrzy na strych i go odkryje, było zbyt duże. Sąsiedzi już
wielokrotnie wzywali policję i John nie miał ochoty na kolejne tłumaczenia. Ruszył więc
szybkim krokiem w stronę centrum Sztokholmu.
Kawiarnia dla taksówkarzy o nazwie Röda Rummet, niedaleko twierdzy Związków
Zawodowych Pracobiorców, LO, była jak zwykle otwarta. John zamówił filiżankę kawy i usiadł
przy stoliku obok okna.
Zaczynało świtać. Sztokholm budził się ze snu. Pierwsze promienie słońca trafiły w
wyciągniętą prawą rękę Hjalmara Brantinga26, którego pomnik stał kilka metrów dalej na Norra
Bantorget. John przyglądał mu się przez okno. Nienawidził Brantinga i wszystkiego, co wiązało
się ze szwedzką socjaldemokracją. W oczach Johna dużą część winy za jego obecny stan
ponosiło właśnie szwedzkie społeczeństwo.
Wiele lat później John nadal będzie uważał początek lat osiemdziesiątych za
najtrudniejszy okres w swoim życiu. Dni zmieniały się w jeden wielki koszmar, z którego nie
potrafił się obudzić.
– Moje życie było okropne. To były moje najgorsze lata. Spadłem tak nisko, jak to tylko
było możliwe.
Po śmierci ojca było jeszcze gorzej. Niestabilny stan psychiczny Johna doprowadził do
tego, że odszedł z firmy taksówkarskiej, bo uznano go za trudnego we współpracy. Wkrótce
potem stracił też pracę operatora kinowego, po części dlatego, że znudziło go pokazywanie
filmów, a po części dlatego, że pracy było coraz mniej.
Zaczął mieć poważne problemy finansowe. Niekiedy brakowało mu nawet na jedzenie.
Spóźniał się z płaceniem czynszu. Gospodarz był wyrozumiały, ale wiosną 1980 roku uznał, że
jego cierpliwość się skończyła. John Stannerman został wyrzucony z mieszkania przy
Runiusgatan na Fredhäll.
Został bez mieszkania i bez pieniędzy. Nadal jednak nie chciał prosić społeczeństwa o
pomoc.
– Nie należałem do tych, którzy wyciągają rękę po zasiłek. Uważałem, że każdy powinien
zadbać o siebie, płacić za naukę w szkole, za lekarza i tak dalej.
Wstydził się dzwonić do przyjaciół, z którymi od lat nie utrzymywał już kontaktu. W
końcu jednak zdesperowany wybrał numer Gustava.
Przyjaciel nie wydawał się szczególnie zainteresowany rozmową. Studiował medycynę,
miał żonę, dwójkę dzieci. Gdzieś z głębi mieszkania dochodziły ich krzyki. Gustav wydawał się
zestresowany.
– Gratuluję dzieci! – powiedział John.
Czuł, że Gustav nie ma dla niego czasu, nie chciał mu więc przeszkadzać. Po kilku
minutach rozmowy o niczym odłożył słuchawkę, nie wyjawiwszy powodu, dla którego
zadzwonił.
Od jesieni 1980 roku John Stannerman mieszkał na ulicy. Przez pierwszy okres często
wracał do swojego dawnego domu na Runiusgatan, gdzie nocował albo na strychu, albo w pralni,
ale po jakimś czasie mieszkańcy dali mu do zrozumienia, że nie życzą sobie jego obecności.
Mieli go dosyć.
Wśród nich znalazło się jednak kilku, którzy postanowili spróbować mu pomóc.
Skontaktowali się z opieką społeczną, lecz usłyszeli, że ta niestety nie może nic w tej sprawie
zrobić. Reszta mieszkańców wystosowała wtedy pismo do gospodarza domu i 12 stycznia 1981
roku oskarżono Johna o nielegalne wtargnięcie do budynku.
John musiał znaleźć sobie inne miejsce na nocleg. Najczęściej zostawał na noc w
pomieszczeniach uczelni albo wchodził do redakcji dziennika „Svenska Dagbladet” w Marieberg.
Niekiedy spędzał noc w autobusie nocnym, kursując po Sztokholmie.
Jego życie zamieniło się w mroczny chaos.
Stosunek Johna do przestępców zawsze był bardzo negatywny. Jako nastolatek opowiadał
się za praworządnością i porządkiem, podobnie jak jego dwaj najlepsi przyjaciele ze szkoły
niemieckiej. Prawo było po to, żeby go przestrzegać. Przestępca dokonuje pewnego wyboru i
ponosi jego konsekwencje, kary powinny być surowe i dotkliwe.
Wolfgang, jak nazywał się wtedy John, zawsze powtarzał: „Jestem człowiekiem
praworządnym. Nienawidzę przestępczości, przekraczanie prawa to podłość”.
Często krzyczał na Ralfa, robił mu wymówki. Młodszy brat Johna szalał trochę w
młodości, kilka razy został zatrzymany przez policję za jazdę pod wpływem alkoholu, był też
oskarżony o przemoc wobec urzędnika.
– Jesteś kretynem, kryminalistą! – wykrzykiwał John.
Kiedy brat został skazany na karę więzienia za pobicie, John zaczął nim otwarcie gardzić.
– Cholerny typ. W końcu trafił do więzienia. Niech go szlag! – mówił o bracie. Wstydził
się go.
Latem 1980 roku John popełnił pierwsze przestępstwo. Potrzebował pieniędzy. A także
jedzenia. Zaczął więc kraść.
Miał moralny dylemat. Nie zmienił swoich poglądów i nadal utrzymywał, że
przestępstwo jest czymś głęboko odrażającym. Próbował rozwiązać ten problem, stawiając się
ponad prawem.
– Prawo jest ważne, ale nie głupie prawo – tłumaczył Stefanowi szalenie pragmatycznie
przy jakiejś okazji, kiedy dyskusja zeszła na kwestie moralne.
Później Stefan tak podsumował poglądy Johna w tej kwestii: „Z logicznego punktu
widzenia wszystko było w porządku. Tradycja wolnościowa nie neguje kwestionowania prawa,
nie nakazuje ślepego posłuszeństwa. Problem Johna polegał na tym, że zbyt wysoko stawiał sobie
poprzeczkę. Jego prawo nie dotyczyło. Miał własne zasady postępowania”.
John zaczął postrzegać siebie jako ofiarę. Twierdził, że ludzie go nie rozumieją. Ciągle
wikłał się w spory, ale zawsze ktoś inny był za nie odpowiedzialny.
Wcześniej jego złość i ból zwracały się do wewnątrz, przeciwko niemu. Teraz zaczęły być
problemem dla jego otoczenia.
Pierwszy raz pobił kogoś 23 lipca 1979 roku. Spieszył się, na stacji metra minął
kontrolera biletów i się nie zatrzymał. Kontroler zawołał go, ale John udał, że nie słyszy. Wtedy
kontrolera ogarnęła wściekłość, pobiegł za nim i go dogonił.
– Proszę pokazać bilet – zażądał stanowczo.
John odwrócił się powoli w jego stronę i bez słowa uderzył go pięścią w twarz.
Lekarze w szpitalu Karolinska stwierdzili pęknięcie kości twarzoczaszki.
Podczas przesłuchania na policji John tłumaczył, że padł ofiarą szalonego kontrolera,
który rzucił się na niego bez powodu.
Jesień 1980 roku to początek całej serii oszustw. John przez przypadek odkrył, że po
godzinie piętnastej urzędnicy na poczcie nie są w stanie kontrolować stanu kont. O tej porze
centrala była już zamknięta, a system nie był jeszcze wówczas skomputeryzowany. Większość
urzędów pocztowych szła jednak na rękę klientom i wypłacała mniejsze sumy także wieczorem.
John Stannerman wpadł na świetny pomysł zarabiania pieniędzy.
Przez dwa miesiące udało mu się pobrać z konta w sumie trzynaście tysięcy koron, na
które nie miał pokrycia. Dokonywał wypłat popołudniami, były to niewielkie sumy, często nawet
poniżej stu koron. Jednak 3 listopada 1980 roku jedna z kasjerek nabrała podejrzeń i zadzwoniła
na policję. John został zatrzymany i przewieziony do aresztu Kronoberg. Natychmiast zażądał
adwokata. Przesłuchanie przerwano, ponieważ policja nie była w stanie zapewnić obrońcy w tak
krótkim czasie. Po kilku godzinach John został wypuszczony, nie ponosząc żadnych
konsekwencji.
Dwa dni później znów podjął pieniądze z pustego konta.
Zwykle nie napotykał żadnych przeszkód. Był dobrze ubrany, miał garnitur, krawat. Był
sympatyczny i budził zaufanie.
Podejmował pieniądze dwadzieścia siedem razy, kiedy w końcu 9 grudnia został
ponownie zatrzymany przez policję. Zgubiła go zbytnia pewność siebie. Postanowił po raz trzeci
podjąć pieniądze w tym samym urzędzie pocztowym. Personel go rozpoznał, kasjerka
natychmiast uruchomiła alarm.
John rzucił się do ucieczki. Kiedy policja zatrzymała go przy kościele Gustawa Adolfa,
zaczął krzyczeć, że policjanci to kretyni. Zażądał nazwisk funkcjonariuszy, strasząc, że odwoła
się do rzecznika praw obywatelskich.
Następnego dnia podczas przesłuchania twierdził, że jest dyrektorem. Przekonywał, że nie
popełnił żadnego przestępstwa. Zdziwionemu śledczemu tłumaczył, że zgodnie z regulaminem
poczty pobranie pieniędzy z pustego konta jest niemożliwe, więc nie może być mowy o
przestępstwie.
Potem wielokrotnie używał podobnych argumentów, jego wyobraźnia pod tym względem
nie znała granic. Stworzył swój własny świat.
Prowadzący przesłuchanie funkcjonariusz nie wierzył własnym uszom. W raporcie
stwierdził lakonicznie: „Stannerman twierdzi, że dokładnie przeczytał regulamin pocztowych
kont bankowych, w którym nie ma nic o tym, że nie wolno robić debetu na koncie”.
John kontynuował studia. Regulował na czas wszystkie opłaty, był obecny na większości
zajęć. Zawsze miał ze sobą notes i ołówek, zadawał pytania, zabierał głos. Przychodził na
egzaminy, siadał przy stoliku jak wszyscy, sprawiał wrażenie, że się zastanawia, coś pisze. I
rzeczywiście pracowicie zapełniał kartki, tylko nigdy ich nie oddawał.
Po trzech latach studiów udało mu się zebrać dwa i pół punktu, co odpowiada mniej
więcej dwóm tygodniom nauki.
Studia były dla Johna fasadą, prowadził grę ze sobą i z otoczeniem. Jakby jego obecność
na zajęciach symbolizowała normalność, z której nie chciał zrezygnować.
Wszędzie nosił ze sobą podręczniki do chemii, udawał pilnego studenta. Wokół tego
budował swoją tożsamość. Był studentem chemii Królewskiej Wyższej Szkoły Technicznej. Tak
się przedstawiał. Może za wszelką cenę chciał zachować pozory? Może rzeczywistość była zbyt
bolesna? Przecież tak naprawdę był włóczęgą, bez pieniędzy i bez mieszkania. Utrzymywał się z
drobnych oszustw i kradzieży. To nie było zachowanie społecznie akceptowalne.
Na wykładach siadywał najczęściej sam. Był milczący, zamknięty w sobie, raczej nie
zadawał się z innymi studentami. Zdarzało się, że za pół ceny sprzedawał żetony do automatu z
kawą. Nikt nie wiedział, skąd je brał.
Na początku semestru studenci politechniki często spotykali się na imprezach, w których
John niekiedy też brał udział. Jednak gdy inni dobrze się bawili, tańczyli, śmiali się, pili, John
zwykle siadywał gdzieś w kącie i czytał „Svenska Dagbladet”.
Mimo jego dziwnego sposobu bycia byli tacy, którzy go lubili. Część pracowników
uczelni współczuła cichemu, samotnemu studentowi, który najwyraźniej nie radził sobie ze
studiami. Do nich należał Bengt Eklind. Kilkakrotnie zaczepiał Johna, proponując mu pomoc.
Kiedy John został zatrzymany za nielegalne wtargnięcie do kamienicy, w której kiedyś
mieszkał, postanowił, że teraz będzie nocował na uczelni. Przez kilka tygodni zimą 1981 roku
rzeczywiście mu się to udawało. W jednej z szafek przechowywał jedzenie, nocował w
niezamykanych na noc salach wykładowych albo na korytarzu.
Bengt Eklind postanowił się z nim spotkać. Odszukał go kiedyś w studenckiej stołówce.
Po kilku grzecznościowych formułkach przeszedł do rzeczy.
– John, musisz jakoś rozwiązać swój problem mieszkaniowy.
– A co tobie do tego, do diabła? Nie mam żadnego problemu mieszkaniowego!
– Wiem, że tu nocujesz. To nie może trwać w nieskończoność. Musisz to jakoś rozwiązać.
Spróbujemy ci pomóc.
– Nigdy tu nie nocowałem. O czym ty mówisz, do cholery?
– John, chcę ci pomóc.
– Zwariowałeś? Chyba miałeś trudne dzieciństwo! Moczysz się w łóżku? Masz coś nie
tak z głową! – powiedział John z wściekłością. Wstał i wyszedł.
Po kilku równie nieudanych próbach Bengt w końcu się poddał. Skontaktował się z
policją, z uczelnianym biurem do spraw socjalnych i ze szpitalem Beckomberga. Wszędzie błagał
o pomoc.
Sytuacja została opisana w karcie pacjenta szpitala Beckomberga. 13 lutego 1981 roku, po
telefonie z uczelni, kurator napisał sprawozdanie:
Sytuacja pacjenta na uczelni staje się coraz bardziej napięta. Pacjent nie dostaje już
pożyczki studenckiej, prawdopodobnie nie ma wystarczających dochodów. Personel uczelni
donosi o coraz częstszych przypadkach kradzieży, o które podejrzewany jest pacjent […]. Coraz
częściej wdaje się w kłótnie z personelem, podczas których czasem zaczyna rzucać różnymi
rzeczami, na przykład szklankami, a potem odchodzi. 13 lutego wrócił na uczelnię. Pacjent
twierdzi, że mniej więcej rok temu zerwał kontakt z matką. Nie chciał mieć z nią nic wspólnego
[…]. Personel uczelni namawiał pacjenta, żeby poszukał mieszkania, proponował mu też pomoc
finansową, ale pacjent nie chce o tym słyszeć.
Kurator zaproponował, żeby pracownicy uczelni jeszcze raz spróbowali namówić Johna
do zgłoszenia się na terapię. John jednak odmówił. 26 lutego na uczelnię przyjechała lekarka ze
szpitala Beckomberga, żeby się z nim spotkać. Do rozmowy doszło w budynku socjalnym
uczelni.
Pacjent dystansuje się już na sam mój widok. Żąda, żebym podała mu imię i nazwisko
oraz cel wizyty […]. Zapisuje moje dane na kartce, grozi, że jeśli natychmiast nie odejdę, zgłosi
sprawę mojemu przełożonemu.
Mimo wszystko udało jej się z Johnem porozmawiać. Potem rozmawiała też z
personelem. Po powrocie sporządziła obszerną notatkę:
J. S. izoluje się od wszystkich, mimo że niemal całą dobę jest obecny na uczelni. Ma
pewien kontakt z urzędnikami administracyjnymi, ponieważ często przychodzi skarżyć się na
różne niedogodności i wskazuje, co należałoby zmienić. Poucza ludzi, wyzywa ich. Często
popada w konflikty z kolegami, którzy są mniej tolerancyjni wobec niego niż personel uczelni
[…]. J. S. wydaje się nie zdawać sobie sprawy ze swojej sytuacji. Uważa swoje zachowanie za
całkowicie naturalne. Nie ma świadomości jakichkolwiek problemów. Poza tym zawsze jest
zadbany, ubiera się porządnie, ćwiczy, czasem chodzi na siłownię. Część personelu bardzo mu
współczuje i okazuje dużą wyrozumiałość. J. S. jest w stanie rozmawiać na ogólne tematy,
najchętniej o „kiepskiej sytuacji gospodarczej Szwecji”. Posiadanie własnego mieszkania uważa
za „pasożytowanie” na społeczeństwie […].
J. S. jest dość potężnie zbudowanym młodym mężczyzną, dba o swój wygląd. Na
rozmówcę patrzy niechętnie, wręcz wrogo. Jego głos jest spięty, monotonny […]. Niekiedy nie
ma z nim żadnego kontaktu […]. Pacjent nie jest świadomy swojej choroby, nie czuje potrzeby
zwrócenia się o pomoc, nawet jeśli chodzi o sprawy socjalne […]. Jego stan wymaga
natychmiastowej interwencji. Powinien zgłosić się po niego funkcjonariusz w cywilu. Personel
uczelni doradza, by odbyło się to wieczorem.
Jeszcze tego samego dnia John został zabrany do szpitala. Po raz drugi w ciągu dwóch lat
znalazł się na oddziale 67 szpitala Beckomberga.
Następnego dnia, 27 lutego, przeprowadził z nim rozmowę ordynator.
Pacjent uczestniczy w rozmowie, chociaż się nie przywitał, a podczas rozmowy cały czas
stoi. Kiedy po raz kolejny proszę, żeby usiadł, przybiera agresywną postawę. Cały czas wyraźnie
się dystansuje. Daje do zrozumienia, że jego pobyt na oddziale jest formą przemocy, poza tym
wpłynie na opóźnienie jego studiów. Kwestionuje prawny aspekt sprawy […].
Pacjent przyznaje, że zdarzyło mu się kilka razy nocować na uczelni, według niego inni
studenci też to niekiedy robią […].
W rozmowie pacjent wykazuje lekkie cechy paranoidalne, ale nie psychotyczne.
Rozumuje logicznie, ma łatwość wysławiania się. Cały czas jest jednak bardzo ostrożny i spięty.
Tydzień później lekarze wciąż nie mieli pewności, na co pacjent cierpi.
Diagnoza jest niejasna, w grę może wchodzić schizofrenia. Należy pomóc pacjentowi
uregulować jego sytuację bytową, pomóc w znalezieniu mieszkania i pracy.
Mimo protestów Johna nie wypuszczono go ze szpitala. Na początku kwietnia nadal był
pacjentem na oddziale zamkniętym.
Pacjent stopniowo przystosował się do oddziałowej rutyny. Nadal jednak nie jest
świadomy swojej choroby, jest przekonany, że znalazł się tu z powodów socjalnych […]. Nie
odnotowano poprawy jego stanu zdrowia. Studiuje podręczniki chemii, ale głównie czyta jedną
książkę.
Pod koniec kwietnia John poczuł się nieco lepiej.
[…] jest kontaktowy, odpowiada na pytania, aczkolwiek rozwlekle i trudno mu przerwać,
skupia się na nieistotnych szczegółach. Myśli logicznie, nie ma halucynacji, wizji, niekiedy
wykazuje zachowania lekko paranoidalne.
28 kwietnia 1981 roku, po dwóch miesiącach przymusowego leczenia, John Stannerman
został wypisany ze szpitala. Opieka społeczna załatwiła mu mieszkanie, matka pomogła mu
znaleźć pracę w fabryce. Jego problemy bytowe zostały rozwiązane.
Zanim opuścił szpital, lekarz poinformował go, że jeszcze przez trzy miesiące musi
kontynuować terapię i regularnie zgłaszać się na wizyty. Mając na uwadze wcześniejsze
doświadczenia, lekarz poinformował go także, że jeśli zaprzestanie leczenia, wróci na oddział.
John odpowiedział, że jest tego świadom, i opuścił szpital.
Trzy dni później, 1 maja 1981 roku, John wprowadził się do akademika na Studentbacken
23 na Gärdet. Otworzył białe drzwi prowadzące do klatki schodowej i wszedł do swojego
nowego mieszkania. Nie było duże, jeden pokój, w którym stały łóżko, biurko, krzesło i regał na
książki. Wszystko z jasnego drewna, w typowo skandynawskim stylu. Na piętrze znajdowały się
około dziesięciu podobnych mieszkań i wspólna kuchnia.
John zajrzał do niej ostrożnie. Na kanapie siedziały dwie osoby. Podszedł i się przywitał.
Jego koledzy z piętra się przedstawili. Jeden miał na imię Reza, drugi Ibrahim.
Cały maj i czerwiec John kontynuował terapię w szpitalu Beckomberga. Lekarz nie był
jednak zadowolony, uznał wręcz, że stan zdrowia pacjenta się pogorszył. John zaczął między
innymi mówić o sobie w trzeciej osobie. Na pytanie, dlaczego to robi, odpowiedział, że nie
powinniśmy za bardzo skupiać się na własnej osobie, że to wręcz niegrzeczne.
Lekarz postanowił przedłużyć leczenie do końca października 1981 roku.
Kilka dni później John Stannerman otrzymał list polecony. Sam odebrał go z poczty.
Brązowa koperta z nadrukiem: „wojsko” i „tajne”.
Otworzył kopertę. Dostał powołanie. Treść listu była krótka i zwięzła. Miał odbyć służbę
wojskową. 12 października miał się stawić w oddziale I1 – Gwardii Przybocznej27, w
Kungsängen, niedaleko Sztokholmu.
Latem 1979 roku John otrzymał szwedzkie obywatelstwo. Rok przed powołaniem do
wojska przeszedł, jak wszyscy poborowi, szereg testów, odbył też rozmowy z psychologami.
John Stannerman, który już w 1979 roku został uznany za psychicznie chorego, a w ciągu
następnych dwóch lat dwukrotnie przebywał na przymusowym leczeniu psychiatrycznym, został
przez wojskowych psychologów uznany nie tylko za całkowicie zdrowego psychicznie, ale także
za zdolnego do pełnienia funkcji dowódcy.
Już kiedy John leczył się w szpitalu psychiatrycznym, wojsko uznało go za zdolnego do
służby.
On sam nie był bynajmniej zaskoczony powołaniem. Czuł się wręcz z niego dumny.
Chciał bronić swojej nowej ojczyzny i nauczyć się obchodzić z bronią.
Poniedziałek, 25 listopada 1991 roku
W ciągu dziesięciu dni, które minęły od opublikowania portretu pamięciowego, wydział
zabójstw sztokholmskiej komendy otrzymał ponad pięćset najróżniejszych zgłoszeń.
Dochodzenie nabrało tempa i weszło w tak zwaną fazę wewnętrzną. Sprawdzano dane w
rejestrze przestępstw, rozmawiano ze znajomymi, z rodziną, kolegami z pracy ewentualnych
podejrzanych, sprawdzano alibi, wykonywano żmudne czynności urzędnicze.
Powołano specjalną grupę, za której pracę odpowiadał prowadzący śledztwo Lennart
Thorin. Dochodzeniem jako takim kierował Åke Thorstensson. Do jego zadań należało
kontrolowanie wszelkich napływających z zewnątrz informacji oraz rozdzielanie zadań pomiędzy
pracowników.
W tamtych czasach komputery nie były jeszcze tak powszechne, raporty pisano na
maszynie, wypełniano gotowe formularze w czterech kolorach: żółtym, czerwonym, białym i
niebieskim, w zależności od tego, dokąd poszczególne kopie miały trafić. Wydział zabójstw
współpracował ściśle z wydziałem technicznym, którego przedstawiciele uczestniczyli w
porannych odprawach.
Technicy badali znalezione na miejscu zbrodni łuski, naboje i inne dowody. Jeśli jakiegoś
badania nie można było wykonać w laboratorium komendy, odsyłano materiały do Państwowego
Laboratorium Technik Kryminalnych w Linköping, które w trudniejszych sprawach
współpracowało ściśle z niemieckim Bundeskriminalamt w Wiesbaden i z FBI w Stanach
Zjednoczonych.
W zbieraniu informacji na temat podejrzanych osób pomagali także pracownicy z innych
sztokholmskich komisariatów.
Procedury działały bez zarzutu. Problem polegał na tym, że nadal brakowało konkretnych
dowodów.
Ponieważ podejrzewano, że za napadami mogą stać siły skrajnie prawicowe, Lennart
Thorin skontaktował się z wydziałem bezpieczeństwa. W listopadzie odbyło się wiele oficjalnych
rozmów, a także nieformalnych spotkań z przedstawicielami szwedzkiej Służby Bezpieczeństwa,
SÄPO, którzy twierdzili, że brak jest jakichkolwiek dowodów, iż za napadami miałyby stać
zorganizowane grupy prawicowych ekstremistów. Jednak informacje, które napływały do
wydziału zabójstw, zdawały się świadczyć o czymś innym. Ludzie wskazywali na osoby
powiązane z Oporem Białych Aryjczyków, z Nordycką Partią Ludową, ze Szwedzkimi
Demokratami czy Stowarzyszeniem Przyszłość Szwecji, a także innymi, mniejszymi
organizacjami.
Wszystkie informacje były sprawdzane. Przed południem 25 listopada wezwano na
przesłuchanie jednego z byłych czołowych działaczy Partii Rzeszy Nordyckiej, będącej
spadkobierczynią szwedzkich partii nazistowskich z okresu międzywojennego.
Mężczyzna zaprzeczył, że posiada jakąkolwiek wiedzę na temat napadów.
– Świadkowie potwierdzają, że wielokrotnie mówił pan, że zacznie strzelać do
czarnuchów – zwrócił się do niego prowadzący przesłuchanie funkcjonariusz.
Mężczyzna roześmiał się drwiąco.
– Po kilku piwach człowiek mówi różne rzeczy. Nie przepadam za czarnuchami, ale to nie
ja jestem mężczyzną z laserem. To wiem na pewno!
To wszystko, czego dowiedział się prowadzący przesłuchanie. Po godzinie mężczyzna
został zwolniony.
Inspektor kryminalny Eiler Augustsson marzył w dzieciństwie, żeby zostać zawodowym
piłkarzem. Niestety w Forsvik mało które marzenia się spełniały, o ile oczywiście ktoś nie marzył
o tym, żeby pracować w fabryce jak ojciec Eilera czy większość z niemal pięciuset dorosłych
mieszkańców osady.
Życie w Forsvik w północno-wschodnim Västergötland było równie bezpieczne, co
przewidywalne. Od czasu powstania fabryki w XVII wieku właściwie tylko dwa wydarzenia
zakłóciły spokój mieszkańców. Latem 1866 roku osadę dotknęła epidemia cholery. Sto lat
później nadeszła kolejna katastrofa. Fabryka została zamknięta. Kiedy na początku lat
siedemdziesiątych kryzys dotknął przemysł stoczniowy, zmalało zapotrzebowanie na
produkowane w Forsvik rury, których odbiorcą była między innymi stocznia Götaverken. Z dnia
na dzień zniknęło poczucie bezpieczeństwa. Nie tylko ojciec Eilera miał wrażenie, że podstawy
jego egzystencji poważnie się zachwiały. To on namówił syna, żeby spojrzał nieco szerzej na
swoją przyszłość.
Eiler pojechał do Skövde, gdzie miał odbyć służbę w żandarmerii wojskowej. Nie bardzo
mu to odpowiadało, więc złożył podanie o przyjęcie do Wyższej Szkoły Policyjnej. Po jej
ukończeniu przez prawie dziesięć lat pracował w komisariacie na Norrmalm. Jesienią 1991 roku
on i jego wieloletni kolega Börje Sehlstedt dostali propozycję współpracy przy dochodzeniu w
sprawie mężczyzny z laserem. Przyjęli ją.
Bardzo szybko odnaleźli się w swoim nowym miejscu pracy. Wcześniej zajmowali się
głównie mniejszymi sprawami, takimi jak drobne kradzieże czy pobicia, teraz trafili w sam
środek najważniejszego i najgłośniejszego śledztwa w kraju.
– Do licha, Eiler, uczestniczymy w najważniejszym dochodzeniu, jakie obecnie toczy się
w Szwecji – powtarzał Börje wielokrotnie.
Mieli podobne doświadczenia. Börje Sehlstedt dorastał w Västerbotten. Kiedy skończył
szkołę, zamknięto jeden z ostatnich zakładów pracy w okolicy. W pierwszym odruchu
postanowił wyjechać na Cypr w ramach misji ONZ-owskiej, ale w końcu zdecydował się
aplikować do Wyższej Szkoły Policyjnej, która gwarantowała dobre wykształcenie, a potem
pracę.
Eiler Augustsson i Börje Sehlstedt zostali rzuceni na głęboką wodę. Mimo że byli jeszcze
„zieloni”, ponosili taką samą odpowiedzialność co pozostali śledczy. Polecono im, aby przyjrzeli
się bliżej usiłowaniom zabójstwa Khosraviego i Karamalegosa.
Szybko się okazało, że w obu przypadkach doszło do wielu zaniedbań. Policja nie
przeszukała nawet porządnie miejsca w okolicach Torsgränd, gdzie postrzelono Greka. Nie
potraktowano jego zgłoszenia serio, może dlatego, że nie wydawał się szczególnie chętny do
współpracy. Tak czy inaczej, policjanci, którzy pierwsi się z nim kontaktowali, najwyraźniej
uznali, że mają ważniejsze sprawy niż zajmowanie się brudnym, zdezorientowanym włóczęgą,
twierdzącym, że został postrzelony przez nieznanego mu mężczyznę.
Dziesięć lat później Eiler Augustsson zyskał miano jednego z najlepszych szwedzkich
śledczych. To między innymi on prowadził śledztwo w sprawie zabójstwa policjanta w
Malexander. Szlify zdobywał podczas polowania na mężczyznę z laserem.
– Najważniejsze jest właściwe wykonanie podstawowych czynności – powtarzał
wielokrotnie. – Dużo się nauczyłem, analizując błędy popełnione w trakcie dochodzenia w
sprawie pierwszych napadów mężczyzny z laserem. Śledztwa w sprawie napadu na Khosraviego,
a potem na Karamalegosa, były niekompletne, co sprawiło, że morderca cały czas był przed
nami.
Mimo wszystko dochodzenie, wprawdzie powoli, ale jednak posuwało się naprzód.
Zabójstwo Jimmy’ego Ranjbara sprawiło, że kolejne kawałki układanki trafiały na miejsce.
Początkowo ofiary zdawało się łączyć jedno: ciemne włosy. Teraz doszedł kolejny
czynnik: niemal wszyscy napadnięci byli związani ze środowiskiem studenckim. Gebremariam
został postrzelony niedaleko akademików na Gärdet, Khosravi był studentem i został napadnięty
na terenie uniwersytetu na Frescati, także Jimmy Ranjbar został trafiony przed akademikiem na
Körsbärsvägen.
Heberson da Costa nie był co prawda studentem, ale był w tym samym wieku co
Gebremariam, Khosravi i Ranjbar. Jedyną z pięciu ofiar, która nie pasowała do tego wzoru, był
Karamalegos.
Lennart Thorin i jego ludzie nie mogli zrozumieć, dlaczego morderca – czy też mordercy
– wyszukuje swoje ofiary wśród sztokholmskich studentów. Po zabójstwie Ranjbara
postanowiono nie ryzykować. Thorin zażądał od szefa komisariatu na Östermalm wzmożonego
nadzoru nad rejonem Frescati, Bergshamra i Körsbärsvägen. Zwiększono liczbę patroli zarówno
mundurowych, jak i cywilnych wszędzie tam, gdzie znajdowały się budynki uniwersytetu i
akademiki.
Jedno z podstawowych pytań, na które policja musiała znaleźć odpowiedź, brzmiało: czy
sprawca był jeden, czy też było ich więcej. Znaleziona na Körsbärsvägen łuska pozwoliła policji
stwierdzić, że zarówno do Jimmy’ego Ranjbara, jak i do Hebersona da Costy strzelano z tej
samej broni, co wskazywałoby na to, że za zamachami stał jeden sprawca.
– Raczej mało prawdopodobne, że jest więcej osób gotowych zabijać, używających tej
samej broni, dlatego można założyć, że sprawca jest jeden – stwierdził Sonny Björk z wydziału
technicznego policji.
Większość się z nim zgadzała. Problem polegał na tym, że w przypadku trzech
pierwszych napadów policji brakowało jakichkolwiek dowodów – nie było ani kuli, ani łuski,
niczego. Tak więc nie można było całkowicie wykluczyć, że sprawców było więcej.
Dopiero podczas porannej odprawy 20 listopada Eiler Augustsson zwrócił uwagę na coś,
o czym nikt dotąd nie pomyślał.
– Wiem, gdzie jest kula z trzeciego napadu!
Funkcjonariusze spojrzeli na niego zdziwieni.
– Właśnie analizuję napad na Karamalegosa. Czytałem oryginalne sprawozdanie policji i
raport lekarza. Wszyscy zgodnie stwierdzają, że Karamalegosa trafiły dwie kule. Jedna przeszła
przez niego, druga utkwiła w jego ciele. Lekarze nie zdołali jej usunąć, bo ofiara uciekła ze
szpitala. A więc mamy dowód. Znajduje się w brzuchu Karamalegosa! – stwierdził Eiler.
– Do licha! Masz rację – przytaknął Thorin. – Musimy go odnaleźć. Wtedy odzyskamy
kulę.
– I może dowiemy się czegoś więcej. Nigdy go porządnie nie przesłuchano – zauważył
Eiler.
Jeszcze tego samego dnia Lennart Thorin kazał wszcząć poszukiwania Dimitriosa
Karamalegosa.
Akcja trwała pięć dni. W poniedziałek 25 listopada zadzwonił funkcjonariusz z
komisariatu na sztokholmskim przedmieściu Handen. Karamalegos został odnaleziony.
Wędrował po centrum osiedla z dużą niebieską torbą w ręku.
Thorin natychmiast zadzwonił w dwa miejsca. Najpierw zawiadomił prokuratora Ulfa
Engberga.
– Cześć, Engberg. Thorin przy telefonie. Potrzebuję nakazu zatrzymania Karamalegosa.
Jego zeznania mogą być bardzo istotne, a dobrowolnie na pewno się nie stawi. Pomożesz mi?
Prokurator obiecał natychmiast przesłać nakaz faksem. Thorin skończył rozmowę, ale po
chwili znów podniósł słuchawkę. Tym razem wybrał numer Börjego Sehlstedta.
– Cześć. Chcę, żebyście z Eilerem natychmiast przesłuchali Karamalegosa.
Dimitrios Karamalegos trafił na komendę na Kungsholmen tuż przed dwunastą. Był w
łachmanach nieprzypominających ubrania. Miał długą zaniedbaną brodę. Eskortowało go dwóch
policjantów. Wyglądał na skrępowanego.
Börje Sehlstedt zdecydował się rozpocząć przesłuchanie bardzo łagodnie.
– Przykro mi, że tak na pana napadliśmy, ale byliśmy do tego zmuszeni. Mamy nadzieję,
że będzie pan mógł udzielić nam informacji, które pomogą nam zatrzymać mordercę.
Podejrzewamy, że mężczyzna, który strzelał do pana 27 października, zastrzelił później
Jimmy’ego Ranjbara.
Karamalegos zamruczał coś niewyraźnie pod nosem, po chwili jednak najwidoczniej
zdecydował, że będzie współpracował z policją. Pomyślał przez moment, po czym zaczął
odpowiadać wyczerpująco na pytania funkcjonariusza.
– Niestety nie mogę podać dokładnego rysopisu strzelającego do mnie mężczyzny. Miał
trzydzieści, może trzydzieści pięć lat. Szczupły, ubrany na ciemno. To właściwie wszystko, co
mogę powiedzieć. Wszystko odbyło się bardzo szybko, poza tym było ciemno.
Karamalegos pokazał, gdzie został trafiony. Nosił ze sobą węzełek z rzeczami, które
ponad miesiąc wcześniej miał na sobie. Wyraźnie widać było dziury po dwóch kulach, na
materiale wokół nich była zastygła krew.
Börje Sehlstedt dyskretnie uchylił okno.
– Zdaje pan sobie sprawę, że chodzenie z kulą w brzuchu może być niebezpieczne? –
zauważył ostrożnie.
– Oczywiście. Zastanawiałem się, czy nie powinienem jej usunąć, ale nie potrafię się
zdecydować. Nie chcę obciążać służby zdrowia. Dlaczego podatnicy mieliby opłacać moją
operację? Lepiej, żeby te pieniądze wykorzystano na leczenie kogoś innego.
– Być może nosi pan w sobie dowód, który może być rozstrzygający.
– Wiem, ale proszę na mnie nie naciskać. Obiecuję, że się zastanowię. Dam znać, jeśli
zdecyduję się na operację.
Zanim się rozstali, Sehlstedt poszedł z Karamalegosem na Torsgränd, gdzie mężczyzna
pokazał mu, w którym miejscu stał w momencie strzału. Miesiąc po wypadku policja nareszcie
znała miejsce zbrodni i mogła je zbadać.
Börje Sehlstedt był zadowolony.
– Część kolegów uważała, że szkoda tracić czas na włóczęgę, który zapewne i tak nie
powie nic sensownego. Jednak Karamalegos okazał się dobrym świadkiem. Zachowywał się
powściągliwie, niekiedy nawet podejrzliwie, ale wypowiadał się logicznie i rzeczowo. Widać
było, że wiele o tym wszystkim myślał.
Börje Sehlstedt miał nadzieję, że Karamalegos zgodzi się na operację. Uważał, że udało
mu się nawiązać z nim dobry kontakt.
Jednak Sehlstedt i jego koledzy czekali na próżno. Czas mijał, a Dimitrios Karamalegos
się nie odzywał.
Funkcjonariusze nadal nie mieli pewności, czy mężczyzna z laserem odpowiadał również
za usiłowanie zabójstwa na Torsgränd z 21 października.
Rozstrzygający dowód tkwił nadal w brzuchu Karamalegosa, który spacerował sobie
beztrosko po ulicach Sztokholmu.
Przemoc
John Stannerman poszedł do wojska 12 października 1981 roku. Pierwsze problemy
pojawiły się już tego samego dnia. Początkowo miał się szkolić na oficera, ale już po kilku
tygodniach został przeniesiony do zwykłej służby i zdegradowany do stopnia szeregowca, co
bynajmniej nie wpłynęło na poprawę sytuacji. John nie potrafił się podporządkować. Upierał się,
żeby robić wszystko po swojemu. Kiedy pluton skręcał w lewo, on uparcie kierował się w prawo.
Dowódców nazywał „idiotami” albo „cholernymi dupkami”, nie przejmował się rozkazami,
zapominał zamknąć szafkę z bronią, nie stawiał się na wizytacje.
Żołnierze II brygady plutonu strzelców piątej kompanii Gwardii Przybocznej w
Kungsängen szybko zaczęli mieć serdecznie dosyć swojego kolegi, szeregowca Johna
Stannermana.
Jedyne, co John zdawał się lubić, to ćwiczenia ze strzelania. Podobnie jak inni, ćwiczył
strzelanie z AK4, z pistoletu maszynowego, z pistoletu półautomatycznego i z granatnika.
Problem polegał na tym, że Stannerman wydawał się nieco zbyt zachwycony bronią. Już
podczas pierwszych zajęć wrzucił garść nabojów do otwartego ognia, żeby zobaczyć, co się
stanie. Później zaczął strzelać z wiatrówki do innych żołnierzy. Po kilku tygodniach koledzy
Johna nie wytrzymali. Złożyli protest do dowództwa, żądając, żeby Stannermanowi odebrano
broń.
– To szaleniec. Ktoś taki nie może mieć dostępu do broni – zauważył jeden z kolegów.
Dowództwo nie zareagowało na protest żołnierzy.
Nikt z dowódców ani kolegów Johna nie wiedział, że miał on za sobą dwa pobyty w
szpitalu psychiatrycznym. Nie mieli też pojęcia, że nadal był pacjentem szpitala Beckomberga, że
kiedy 12 października 1981 roku rozpoczynał służbę wojskową, nadal zażywał leki, ani że
zdiagnozowano u niego poważne zaburzenia psychiczne.
Gdyby jego dowódcy o tym wiedzieli, być może zachowaliby się inaczej. Być może jego
koledzy okazaliby mu więcej cierpliwości i zrozumienia. Mając tę wiedzę, siedmiu z nich
prawdopodobnie nie zdecydowałoby się pewnego wieczora dać Stannermanowi wycisk, tylko
próbowaliby rozwiązać problem w inny sposób.
W szwedzkim wojsku obowiązywał swoisty żargon. Nie chcąc nazywać pewnych rzeczy
po imieniu, wykazywano iście orwellowską fantazję w zastępowaniu jednych słów innymi.
Odbywających służbę wojskową młodych chłopców uczono określać ludzi mianem „miękkiego
celu”, w odróżnieniu od „celu twardego”, jak nazywano wozy bojowe i wszelkie inne
wyposażenie wojskowe. Szwedzkie wojsko zawsze strzela do miękkiego celu, nigdy do ludzi.
Podobnie jak dowództwo, także szeregowi żołnierze używają pewnych łagodnych
określeń, zamiast nazywać rzeczy wprost. „Wycisk”, który dano Johnowi, zostałby poza
koszarami zakwalifikowany jako brutalne pobicie. Dwóch mężczyzn chwyciło go i wykręciło mu
ręce, trzeci zakrył mu usta poduszką, by stłumić krzyki, następnie czterech innych zaczęło
okładać go pięściami, celując w twarz, brzuch i tułów.
Żaden z jego oprawców nie był dumny z tego, co zrobił.
– To nie było zabawne, szczególnie kiedy było już po wszystkim. Ale sam się o to prosił,
i to od dłuższego czasu. Mieliśmy przez niego wiele kłopotów. Daliśmy mu więc prawdziwy
wycisk, jak to nazywaliśmy – opowiadał potem jeden z uczestniczących w pobiciu żołnierzy.
John Stannerman postanowił nie zgłaszać zajścia. Posiniaczona twarz i podkrążone oczy
mówiły co prawda same za siebie, ale John milczał, a szefostwo i szeregowcy udawali, że
niczego nie widzą. Problem jednak pozostał, nadal dochodziło do kłótni.
Podstawowe pytanie brzmi, czy John Stannerman w ogóle powinien zostać powołany do
służby wojskowej, czy powinien dostać do ręki karabin, uczyć się obchodzić z amunicją, ładować
broń, strzelać z niej. Cały czas zażywał przecież leki przepisane z powodu zaburzeń
psychicznych. Do tego wszystkiego był osobą o zdiagnozowanych skłonnościach do
gwałtownych zachowań i miał na sumieniu co najmniej jedno poważne pobicie. Ale cóż. Nikt o
tym nie wiedział. John nie opowiadał o swojej chorobie, szpital Beckomberga też nikogo o niej
nie poinformował. Sprawa o pobicie, mimo że od zdarzenia minęły dobre dwa lata, nie trafiła
jeszcze na wokandę, więc władze wojskowe też nie zostały o niczym zawiadomione.
W szwedzkim prawie wiele informacji jest objętych tajemnicą, która obowiązuje także w
kontaktach między instytucjami.
Do końca grudnia 1981 roku, czyli w ciągu trzech miesięcy służby, John Stannerman miał
sześciokrotnie do czynienia z wojskową żandarmerią. Najczęściej nie wykonywał rozkazów albo
wypełniał je błędnie. Teraz już i jego dowódcy zaczęli mieć go dosyć. Nie zwolniono go jednak z
wojska, tylko przeniesiono do tak zwanego plutonu specjalnego.
Porucznik Bengt Kjellberg uważał się za zdolnego dowódcę i dobrego wojskowego.
Cieszył się popularnością wśród żołnierzy. Uchodził co prawda za surowego, niekiedy może
nawet lekko nieokrzesanego, był żołnierzem w dawnym stylu, ale chłopcy go lubili. Powszechnie
uważano, że Kjellberg ma dobre serce. Troszczył się o tych, którzy z jakichś powodów trafiali na
margines, interesował się nimi bardziej niż tymi, którzy sobie radzili, byli zdyscyplinowali i
pracowici.
Może właśnie dlatego Kjellberg został oddelegowany do specjalnego plutonu
edukacyjnego gwardii przybocznej, gdzie trafiali poborowi z „defektami”, jak to sam określał.
Byli to bardzo różni młodzi ludzie. Tacy, którym odmówiono prawa do zastępczej służby
wojskowej, i tacy, którzy nie radzili sobie w większej grupie. Porucznik mówił o nich „moi
chłopcy” i chociaż nie było to proste, udawało mu się – przynajmniej sam tak uważał – zrobić z
większości z nich całkiem przyzwoitych żołnierzy.
Porucznik Kjellberg bardzo się starał, żeby John Stannerman od początku poczuł się
dobrze w nowym miejscu. Przeprowadził z nim dłuższą rozmowę, opowiedział o plutonie i
obowiązujących w nim zasadach. Uznał, że rozmowa przebiegła pomyślnie. Miał wrażenie, że
Stannerman mu zaufał.
Kiedy następnego ranka zjawił się w koszarach, wszędzie panował chaos. Trzech
żołnierzy zabarykadowało się w jednym z pomieszczeń, przed drzwiami stał wściekły
Stannerman.
– Regulamin nakazuje czyścić buty na zewnątrz! – wywrzeszczał do zdziwionego
Kjellberga. – Ci kretyni złamali regulamin. Czyścili buty w pomieszczeniach wewnątrz koszar.
To zagraża zdrowiu. Opary mogą być niebezpieczne, ludzie mogą zachorować.
Kjellberg westchnął i zaprosił Stannermana na rozmowę w cztery oczy.
W następnych tygodniach ciągle dochodziło do podobnych incydentów. John wziął na
siebie rolę porządkowego. Zwracał uwagę wszystkim. Ktoś źle wyczyścił buty, ktoś inny źle
zapiął kurtkę munduru. Jeśli ktoś spóźnił się pięć sekund na apel, John robił mu awanturę, a
potem próbował przekonać Kjellberga, że powinien wsadzić nieszczęśnika za kratki. Wówczas
porucznik robił to, co zwykle, czyli brał Johna na rozmowę w cztery oczy.
– Lubię cię, Stannerman, ale musisz się bardziej kontrolować. Nie możesz bez przerwy
pouczać kolegów. Nie ty tu dowodzisz, tylko ja.
– Nie wykonali rozkazu. Spóźnili się.
– Doceniam, że przestrzegasz regulaminu, ale musisz też zrozumieć, że zasady należy
niekiedy traktować bardziej jako wskazówki niż obowiązek. Mają nam pomagać wykonywać
nasze zadania, ale nie mogą zastępować zdrowego rozsądku – tłumaczył.
– Mylisz się, Kjellberg – odpowiadał John oburzony. – Rozkaz to rozkaz. Należy go
wykonać, a nie o nim dyskutować.
– Słyszałeś, że na nich nakrzyczałem.
– Tak, ale to za mało. Jesteś dobry, Kjellberg, ale za bardzo im pobłażasz. Powinni trafić
za kratki. Tego wymaga regulamin.
Porucznik Kjellberg przyznawał, że John Stannerman miał też swoje zalety. Był
inteligentny. Potrafił ciekawie rozmawiać, oczywiście jeśli chciał, poza tym był sprawnym
mechanikiem. W rozmowach z innymi dowódcami Kjellberg chwalił się nim.
– To najlepiej prezentujący się żołnierz w całym regimencie. Jego buty błyszczą jak żadne
inne. Zawsze jest krótko ostrzyżony, zadbany. Wygląda jak prawdziwy żołnierz – mówił z dumą
w głosie. – Niestety, nie radzi sobie z ludźmi. Ani sam ze sobą – dodawał.
Mimo licznych utarczek porucznik Kjellberg nadal czuł sympatię do Johna. Wiele lat
później mówił:
– W życiu nie spotkałem równie samotnego człowieka. Nigdy nie wspominał o żadnych
dziewczynach, chyba w ogóle nie miał znajomych, nikogo, z kim mógłby porozmawiać o swoich
problemach.
Kjellberg zdawał sobie sprawę, że należy do nielicznych osób, do których John w ogóle
się odzywa. Bardzo się tym przejął. Po służbie często siadywał z Johnem w swoim gabinecie i
rozmawiał z nim, czasem spotykali się też na zewnątrz. Próbował, jak to sam określał, wprawić
Johna w nieco lepszy nastrój. Miał nadzieję, że uda mu się uczynić go nieco szczęśliwszym. Ale
trudno mu było przebić się przez mur, który John wokół siebie zbudował. Ich rozmowy
dotyczyły zwykłych codziennych spraw. Poza tym John regularnie narzekał na
socjaldemokratów.
– Szwecja to wspaniały kraj, niestety zniszczony przez socjaldemokratów.
– Co masz na myśli? – zdziwił się Kjellberg, kiedy pierwszy raz to usłyszał.
– Kiedyś w tym kraju panował porządek. Socjaldemokraci to zniszczyli. Prowadzą zbyt
pobłażliwą politykę. Nie zmuszają ludzi do podejmowania decyzji. Szwedzi są straceni.
– Mam wrażenie, że mówisz straszne bzdury – stwierdził Kjellberg.
– Rozumiem, że tak uważasz. Sam jesteś zbyt pobłażliwy, tak jak oni. Zbyt łatwo
odpuszczasz ludziom. Jesteś dowódcą, musisz być bardziej autorytarny. Łagodnością niewiele
osiągniesz.
Niekiedy po ciągnących się wiele godzin rozmowach Kjellberg miał wrażenie, że udało
mu się dotrzeć do Johna i że chłopak w końcu zaczynał analizować swoje zachowanie. John
przyznawał wtedy, że powinien być bardziej otwarty na poglądy innych i nie atakować tych,
którzy myślą inaczej niż on. Jednak następnego ranka wszystko wracało do normy. Gdy
Kjellberg przychodził na apel, John jak zwykle wrzeszczał na „idiotów”.
Porucznik zaczynał czuć się bezradny. Pewnego dnia po gwałtownej wymianie zdań John
Stannerman wniósł na Kjellberga skargę do dowództwa regimentu. Czytając ją, porucznik nie
mógł powstrzymać uśmiechu.
„Początkowo darzyłem porucznika Kjellberga dużym zaufaniem, ale teraz podejrzewam,
że porucznik jest socjaldemokratą” – pisał John Stannerman.
Kilka dni później Kjellberg spytał go ostrożnie, czy przypadkiem nie wolałby, żeby
zwolniono go ze służby.
– Absolutnie nie – odpowiedział John. – Służba wojskowa to obowiązek każdego
szwedzkiego obywatela.
Sytuacja raptownie uległa pogorszeniu. W pewnym momencie John Stannerman huknął
na Kjellberga, że może iść do diabła. John często krzyczał na kolegów, teraz jednak posunął się
za daleko. 1 marca pobił w podmiejskiej kolejce żołnierza. Zdenerwował się, że chłopak położył
nogi na siedzeniu. Żołnierz zgłosił pobicie. To jednak nie przestraszyło Johna, który kilka dni
później zagroził Kjellbergowi kluczem francuskim.
Jeszcze tego samego popołudnia porucznik podjął trudną decyzję. Dla niego była to
osobista porażka. Przez dwadzieścia lat powtarzał niestrudzenie, że nikogo nie wolno zostawić
samego. Nieważne, jakie problemy napotykamy, zawsze należy pokonywać je razem. Wszyscy
muszą wrócić do domu, na polu walki nie zostawia się nawet ciał poległych.
Po raz pierwszy w swojej karierze Kjellberg musiał przyznać się do porażki. Było mu
bardzo ciężko, kiedy w końcu podniósł słuchawkę i wybrał numer Urzędu do spraw Służby
Zasadniczej. Sytuacja była oczywista: John Stannerman musi zostać zwolniony ze służby. Należy
usunąć go z wojska. Stanowi zagrożenie zarówno dla siebie, jak i dla innych.
Porucznik Bengt Kjellberg nie był pierwszą osobą, która zauważyła gwałtowne
skłonności w zachowaniu Johna. Inni dowódcy też byli ich świadomi. Kilka lat później podczas
rozprawy w sądzie jeden z adiutantów kompanii, Bert-Ove Nelltoft, określił go jako „całkowicie
niezdolnego do prawidłowej oceny sytuacji”. Stwierdził, że John ma „skłonności faszystowskie”,
„wręcz przestępcze” – przestrzegał.
Kilka dni po złożeniu podania przez porucznika Kjellberga niezbędne formalności zostały
zakończone. 12 marca 1982 roku Johna Stannermana usunięto z Gwardii Przybocznej. Nie został
jednak zwolniony ze służby. Przeniesiono go do Królewskiego Oddziału Dragonów, K1. Miał
teraz pełnić służbę na Zamku Królewskim.
Tak więc John Wolfgang Alexander Stannerman miał nowe miejsce pracy, znajdujące się
w pięknym osiemnastowiecznym pałacu Nicodemusa Tessina na Starym Mieście w Sztokholmie.
Stacjonował teraz zaledwie kilkaset metrów od pałacu, w którym przebywali król Karol XVI
Gustaw i jego pochodząca z Brazylii żona Sylwia Sommerlath.
Przez dobre dwa miesiące John Stannerman poruszał się właściwie dość swobodnie po
korytarzach sztokholmskiego pałacu. Do jego obowiązków ordynansa należało rozdzielanie
poczty, musiał być także obecny podczas wciągania flagi na maszt. Dwa, trzy razy zdarzyło mu
się spotkać na korytarzu króla. Zawsze bardzo uprzejmie go pozdrawiał.
Po pięciu tygodniach służby znów doszło do awantury.
19 kwietnia 1982 roku John pobił jednego ze strażników w pałacu. Zdenerwował się, bo
strażnik odpoczywał, trzymając nogi na blacie biurka.
Pobicie zgłoszono na policję. John Stannerman nie został usunięty z służby.
28 maja 1982 roku John zakończył służbę wojskową. Kilkakrotnie wnoszono na niego
skargi: nie wykonywał rozkazów, samowolnie oddalał się z koszar. Dwa oskarżenia skończyły
się rozprawami w sądzie. W sumie został oskarżony o osiem różnych przestępstw.
Mimo skarg zarówno ze strony kolegów, jak i przełożonych odbył w szwedzkiej armii
całą służbę wojskową. Przez osiem miesięcy nauczył się dobrze posługiwać bronią, był pilnym
uczniem. W maju 1982 roku zdobył nawet dwa medale – jeden złoty, drugi srebrny – w
kompanijnych zawodach strzeleckich.
Zanim jeszcze John rozpoczął służbę wojskową, latem 1979 roku brutalnie pobił
kontrolera. Potem przez trzy lata zachowywał się spokojnie. Ale w trakcie odbywania służby
wojskowej, wiosną 1982 roku, znów dwukrotnie dopuścił się przemocy. Te incydenty
zapoczątkowały całą serię gwałtownych zachowań Johna. Jakby nagle puściła jakaś blokada i
agresja znów doszła do głosu.
13 października 1982 roku John pobił ekspedienta w sklepie na Vasagatan. Próbował
ukraść grzebień, sprzedawca to zauważył i zwrócił mu uwagę. Wtedy John chwycił go za szyję i
zaczął dusić, po czym uderzył jego głową o szklany blat lady tak mocno, że blat rozsypał się na
kawałki. Zaatakował też ekspedientkę, która potem z przerażeniem opowiadała policji, że była
przekonana, że mężczyzna „zabije i ją, i jej kolegę”.
Cztery dni później podczas kontroli drogowej próbował świadomie przejechać policjanta.
Funkcjonariusz odskoczył w ostatniej chwili i nie odniósł żadnych obrażeń.
W czerwcu 1983 roku John pobił kierowcę ciężarówki na Norr Mälarstrand w
Sztokholmie. Uznał, że kierowca jedzie za wolno i blokuje jezdnię.
1 grudnia tego samego roku uderzył w brzuch strażniczkę sprawdzającą parkometry.
Plunął jej w twarz i wykrzyczał:
– Uważaj, bo jestem większy i silniejszy do ciebie!
Był też wplątany w szereg innych bójek i awantur, które nie zostały zgłoszone na policję.
Między innymi pobił swoich sąsiadów z akademika. Jeden ze studentów musiał się bronić,
sięgając po nóż.
Agresja oślepiała Johna. Przemoc nie była zwrócona przeciwko konkretnej grupie osób,
ofiary były przypadkowe. To mógł być każdy, kto akurat w tym momencie znalazł się na jego
drodze. Na liście zaatakowanych przez niego ludzi są osoby o takich imionach jak: Jan, Ywonne,
Jamal, Björn, Khouri, Harry i Margareta.
Poza tym popełniał też przestępstwa drogowe. Przejeżdżał na czerwonym świetle, nie
przejmował się znakami drogowymi, przekraczał dozwoloną prędkość. Pracował na czarno,
jeżdżąc taksówką po Sztokholmie, codziennie, po wiele godzin. Tworzył własne przepisy
drogowe i wpadał we wściekłość, kiedy zatrzymywała go policja.
– Zrobię wam piekło, jeśli mnie spiszecie! – wrzeszczał do policjantów, którzy zatrzymali
go, bo w centrum Sztokholmu jechał ponad sto kilometrów na godzinę.
Innym razem przejechał na czerwonym świetle przez Klarabergsgatan. Kiedy zatrzymała
go policja, wyszedł powoli z samochodu, rozpiął rozporek i oddał mocz na jezdnię. Na oczach
policjantów.
Ale John Stannerman potrafił też zachowywać się zupełnie inaczej. Zdarzało się, że był
uprzejmy, czarujący i otwarty. Komuś, kto poznał Johna, kiedy ten był w dobrym humorze,
trudno było uwierzyć, że ów zadbany, elegancki i uprzejmy mężczyzna w ogóle jest zdolny do
gwałtownych czynów.
W czasie, kiedy odbywał służbę wojskową, John odwiedzał niekiedy rodziców swojego
przyjaciela Stefana, którzy mieli sklep na Starym Mieście, zaledwie kilkaset metrów od pałacu
królewskiego. Starsi państwo uważali, że John to wzór uprzejmego, świetnie ułożonego młodego
człowieka.
– W życiu nie spotkałam bardziej uprzejmego i sympatycznego młodego mężczyzny –
powiedziała kiedyś matka Stefana.
John miewał zmienne nastroje, bywało, że przed południem wdawał się w awantury, a po
południu stawał się ucieleśnieniem marzeń każdej teściowej.
Zarówno Stefan, jak i Gustav już dawno stracili kontakt ze swoim przyjacielem. Po wielu
latach Gustav wciąż wracał do kwestii zaburzonej osobowości Johna.
– Kiedy był wśród przyjaciół, potrafił się rozluźnić. Wtedy zachowywał się jak
najbardziej normalnie. Kiedy jednak znalazł się w obcym środowisku, a przede wszystkim w
towarzystwie kobiet, zaczynał czuć się zagrożony. Wtedy do głosu dochodziła jego ciemna
strona – opowiadał o nim jego dawny przyjaciel.
John Stannerman dalej prowadził swoje gwałtowne życie. Kolejne instancje szwedzkiego
systemu prawnego zdawały się bezradne. Zdarzało się, że policja zatrzymywała go i już po kilku
godzinach puszczała wolno. Potem popełniał kolejne przestępstwo, policja znów go
zatrzymywała i znów wychodził na wolność. Sytuacja ta powtarzała się wielokrotnie.
Niektóre procesy ciągnęły się latami. Sprawa pobicia kontrolera na stacji metra Västra
Skogen z 23 lipca 1979 roku trafiła na wokandę dopiero po czterech latach. Sprawa oszustw,
których dopuścił się w 1980 roku, ciągnęła się trzy lata.
Można odnieść wrażenie, że im więcej przestępstw John popełniał, tym bardziej
przeciągały się procesy. Sprawy były przenoszone z jednego sądu do drugiego, po drodze ginęły
dokumenty, zdarzało się też, że o niektórych po prostu zapominano.
Po zgłoszeniu dwudziestu siedmiu przypadków oszust w urzędach pocztowych, do
których doszło jesienią 1980 roku, sąd rejonowy w Sztokholmie wystąpił o przeprowadzenie
badania, mającego na celu ustalenie stanu psychicznego Stannermana.
13 marca 1981 roku zawiadomienie trafiło do konsultanta do spraw nadzoru w Täby. Sąd
zażądał, żeby badanie zostało wykonane najpóźniej do 14 kwietnia, czyli w ciągu miesiąca.
Konsultant natychmiast wyznaczył osobę odpowiedzialną za ten konkretny przypadek,
która z kolei wszczęła poszukiwania Johna. I nie znalazła go, mimo że podobno próbowała.
Osobie odpowiedzialnej za doprowadzenie Johna na badanie, mające określić stan jego zdrowia
psychicznego, nie udało się ustalić, że John w tym czasie przebywał na przymusowym leczeniu
w szpitalu Beckomberga, właśnie z powodu zaburzeń psychicznych.
Po miesiącu zrezygnowano z dalszych poszukiwań, papiery trafiły do szuflady i wkrótce
cała sprawa poszła w zapomnienie. Pomimo kilku ponagleń z sądu pierwszej instancji.
Badanie zostało przeprowadzone dopiero w lutym 1983 roku, prawie dwa lata po
wyznaczonym terminie. Gdyby stało się to wcześniej, John najprawdopodobniej w ogóle nie
otrzymałby wezwania do wojska, ponieważ kiedy 23 lutego wywiad lekarski w końcu został
zakończony, jego wnioski były jednoznaczne:
Liczne rozmowy z wieloma osobami pozwalają stwierdzić, że Stannerman wykazuje
wyraźne zaburzenia psychiczne, o czym świadczy również jego zachowanie. Stannerman bywa
gwałtowny, nie jest w stanie właściwie ocenić sytuacji, jest labilny i zdecydowanie potrzebuje
leczenia psychiatrycznego.
W końcu doszło do procesu. Kwadrans po dziesiątej, w poniedziałek 6 czerwca 1983
roku, w Dniu Flagi, ponad rok po tym, jak John Stannerman ukończył zasadniczą służbę
wojskową, w sądzie rejonowym w Sztokholmie rozpoczął się jego proces. Liczba wniesionych
przeciwko niemu spraw wzrosła do piętnastu. Był oskarżony o: pobicie, groźby karalne,
zakłócanie spokoju, obrazę, oszustwa, próbę oszustwa, pobicie urzędnika, liczne przestępstwa
drogowe i inne.
Akt oskarżenia był tak obszerny, że proces trwał osiem dni. Kwestią sporną nie było to,
czy John Stannerman jest winien, czy nie, tylko czy powinien trafić do więzienia, czy raczej do
szpitala psychiatrycznego. Dlatego też sąd pierwszej instancji zgodnie z paragrafem siódmym
odpowiedniej ustawy postanowił o przeprowadzeniu badania lekarskiego, tym razem w klinice
psychiatrycznej medycyny sądowej w Sztokholmie.
Rozmowa Johna z lekarzem trwała nieco ponad godzinę.
John tym razem był w wyjątkowo dobrym nastroju. Nie zachowywał się gwałtownie, był
uprzejmy, miły. Dowcipnie opowiadał o nieporozumieniach, które przypadkowo stały się jego
udziałem. Podkreślił, że tak naprawdę chodzi o drobiazgi, incydenty bez znaczenia, które
biurokracja „złośliwie wyolbrzymiła”. Zapewnił, iż jest przekonany, że sąd go uniewinni, a już
na pewno zrobi to w sprawie o pobicie kontrolera w metrze. Tak naprawdę to on był wtedy
ofiarą. Dwóch cudzoziemców „rzuciło się na niego i solidnie go poturbowało”.
John na wszystko miał wytłumaczenie. Jego dzieciństwo „było dobre pod każdym
względem”, jego obecna sytuacja społeczna też była zadowalająca. Opowiadał lekarzowi z
przejęciem o firmie importowej, którą właśnie zakłada.
Lekarz był wyraźnie pod wrażeniem tego, co usłyszał i zobaczył.
Stan ogólny dobry. Mężczyzna wygląda zdrowo. Zadbany, dobrze ubrany, pachnie dobrą
wodą po goleniu. Wyraźnie stara się zachować spokój i rzeczowy ton rozmowy, denerwuje się,
kiedy zadaję mu zbyt osobiste pytania. Wzrok ma jasny, nie wygląda na uzależnionego.
Wypowiada się logicznie, inteligencja na dobrym średnim poziomie, może nawet nieco
wyższym, sprawność intelektualna niezaburzona. Ma dobrą pamięć, jest uważny, może niekiedy
zbyt skupiony na sobie, komentuje uwagi zawarte w raporcie z badania lekarskiego i w
protokołach policyjnych, wyraża własne opinie na ten temat […]. Wykazuje pewne cechy
paranoidalne, ale ogólny stan psychiczny wydaje się w normie. Brak zmian
psychopatologicznych, nie znajduję powodów do bardziej dogłębnego badania psychiatrycznego
w zakładzie medycyny sądowej. Na pewno nie wymaga leczenia w zakładzie zamkniętym, sam
też z pewnością nie odczuwa takiej potrzeby. Sprawa sądowa powinna toczyć się według
normalnego trybu.
Wyrok zapadł 4 lipca 1983 roku. Sąd rejonowy uznał opinię lekarską. John Stannerman
został skazany na rok więzienia. Dwie ławniczki nie zgodziły się z wyrokiem. Podobnie jak
lekarz, który pierwszy badał Johna, uznały, że oskarżony zdecydowanie potrzebuje leczenia:
Uważamy, że oskarżony Stannerman potrzebuje terapii, by uporać się ze swoimi
problemami psychicznymi. Powinien otrzymać kuratora […]. Warunkiem zwolnienia może być
poddanie się leczeniu psychiatrycznemu w formie, którą kurator wspólnie z lekarzami uznają za
właściwą.
Ledwie John Stannerman opuścił salę sądową, popełnił najpoważniejsze jak dotąd
przestępstwo. 5 lipca, dzień po ogłoszeniu wyroku, próbował namówić klientów do skorzystania
ze swojej taksówki. Kiedy jeden z mężczyzn pod hotelem Sheraton rzucił, że z zasady nie jeździ
z kierowcami dorabiającymi na czarno, Johna porwała wściekłość. Ruszył spod hotelu z piskiem
opon, otwarte przednie drzwi wozu trafiły mężczyznę w bok. Ciągnął go za sobą kilka metrów,
aż mężczyzna uderzył w latarnię.
John postanowił odwołać się od wyroku sądu pierwszej instancji. Był całkowicie
przekonany, że zostanie uniewinniony. Jednak zanim zdążył złożyć apelację, ponownie go
oskarżono, tym razem o pobicie oraz o przemoc wobec urzędnika.
6 czerwca 1984 roku John Stannerman został skazany na dodatkowe dziewięć miesięcy
więzienia. W uzasadnieniu wyroku sąd stwierdził:
Skłonność Stannermana do przemocy może dziwić, gdy weźmiemy pod uwagę jego
inteligencję. Żadna kara łagodniejsza niż więzienie nie może więc wchodzić w grę.
John odwołał się również od tego wyroku.
Pięć miesięcy później, w listopadzie 1984 roku, sąd drugiej instancji wydał wyrok
skazujący go łącznie na czternaście miesięcy więzienia za popełnienie dwudziestu przestępstw,
uwzględniając dwa wyroki, od których wniósł apelację.
Sąd drugiej instancji w ogóle nie wziął pod uwagę opinii lekarskiej stwierdzającej
potrzebę leczenia psychiatrycznego, a także podobnej opinii wygłoszonej przed dwie ławniczki
uczestniczące w procesie w sądzie rejonowym. Szwedzki system prawny podjął decyzję: John
Stannerman nie potrzebuje leczenia, za popełnione przestępstwa powinien trafić do więzienia.
John był niemile zaskoczony, kiedy usłyszał wyrok sądu apelacyjnego. Uznał go za
niesprawiedliwy. W jego oczach dwadzieścia dokonanych przestępstw to „bagatela”, nic
poważnego. Takie rzeczy się zdarzają. Postanowił bronić się przed więzieniem. Gdy pewnego
dnia w skrzynce na listy znalazł brunatną kopertę z Urzędu do spraw Więziennictwa, w której
znajdowała się informacja, że ma się stawić w zakładzie karnym, wyrzucił ją po prostu do kosza.
Przez niemal pół roku udawało mu się uniknąć pozbawienia wolności. Zarabiał, jeżdżąc
na czarno taksówką, posługiwał się prawem jazdy znalezionym w portfelu, który jeden z
pasażerów zostawił w jego samochodzie. Policyjne patrole zatrzymywały go kilka razy za różne
przewinienia, mimo to zawsze udawało mu się wyjść cało z opresji.
W końcu podczas kolejnej kontroli sprawa wyszła na jaw. John został zatrzymany. 11
czerwca 1985 roku przewieziono go radiowozem do więzienia. Ponieważ był to jego pierwszy
wyrok, został umieszczony w otwartym zakładzie w Skänninge w Östergötland. Pawilonowe
budynki więzienia otoczone były jedynie niskim płotem.
Jeszcze tego samego wieczora John Stannerman uciekł.
Kilka miesięcy później został ponownie zatrzymany przez policję. I ponownie
odwieziony do więzienia, tym razem do zamkniętego zakładu w Täby, gdzie były podwójny płot
i zwiększona ochrona.
John Stannerman spędził tam trzy dni. Czwartego uciekł.
W grudniu 1985 roku John wybrał się na wakacje na Majorkę. Wrócił do Szwecji kilka
dni przed Bożym Narodzeniem.
Była prawie północ, kiedy samolot wylądował na lotnisku Arlanda. John był zadowolony.
Spędził cudowny tydzień. Jedzenie było dobre, dużo słońca i wypoczynku. Zadowolony ustawił
się w kolejce do kontroli paszportowej.
Kolejka była długa, ale szybko się przesuwała. Większość pasażerów stanowili
powracający z urlopu turyści. Każdy pokazywał swój czarny paszport z trzema złotymi koronami
i przechodził dalej.
Kiedy podszedł John, kolejka nagle się zatrzymała. Siedząca w okienku kobieta zerknęła
na jego kruczoczarne włosy i poprosiła o paszport. Przyglądała mu się uważnie, po czym
ponownie spojrzała na Johna i jego kruczoczarne włosy, nachyliła się i wstukała jego PESEL do
komputera.
John się zaniepokoił, domyślił się, że pewnie jest poszukiwany. Jednak sprawa
najwyraźniej chyba się wyjaśniła, bo kobieta uniosła głowę, uśmiechnęła się i powiedziała:
– Witamy w domu.
John odetchnął z ulgą. Ruszył w stronę taśmy bagażowej. W momencie, kiedy pojawiła
się na niej jego walizka, podeszło do niego trzech funkcjonariuszy. Dyskretnie chwycili go za
ręce.
– Prosimy, żeby poszedł pan z nami – powiedział jeden z nich.
John został umieszczony na tylnym siedzeniu radiowozu. Wiedział, co go czeka.
Więzienie. Przeklinał kobietę z kontroli paszportowej.
„Gdybym nie miał czarnych włosów, nie przyszłoby jej do głowy sprawdzać mój PESEL.
Pewnie pomyślała, że jestem nielegalnym imigrantem. Dlaczego właśnie mnie postanowiła
skontrolować?” – zastanawiał się.
20 grudnia 1985 roku do zakładu karnego w Kumla przybyli nowi więźniowie. Urząd do
spraw Więziennictwa uznał w końcu, że ma dosyć ucieczek Stannermana. Zamiast trafić do
otwartego zakładu w Skänninge, gdzie przebywali skazani po raz pierwszy, z wyrokami za
prowadzenie samochodu pod wpływem alkoholu czy odmowę odbycia służby wojskowej, John
miał spędzić najbliższe miesiące w najlepiej chronionym szwedzkim więzieniu, razem ze
zbrodniarzami skazanymi za napady z bronią w ręku i morderstwa.
Sobota, 30 listopada 1991 roku
Policyjne poszukiwania mężczyzny z laserem nadal nie przynosiły rezultatów, mimo że
mieszkańcy Sztokholmu teraz już wszędzie widzieli czerwone laserowe wiązki światła. Policja
codziennie przyjmowała nowe zgłoszenia o podejrzanych migoczących czerwonych plamach na
kurtkach, spodniach, ścianach domów, samochodach i rowerach.
Oto jak przebiegał przeciętny wieczór w komendzie policji w Sztokholmie jesienią 1991
roku:
Pierwsze zgłoszenie wpłynęło około godziny szóstej po południu. Kierowca zauważył
czerwoną kropkę na swoim samochodzie, miało to miejsce w okolicy Igeldammsgatan na
Kungsholmen. Trzy godziny później, o dziewiątej, dwie osoby donosiły o czerwonej plamie
światła w pobliżu szkoły Katarina w dzielnicy Södermalm. Siedem patroli policyjnych
bezskutecznie przeszukiwało okolicę. Niemal o tej samej porze, około godziny dziewiątej,
nadeszło kolejne zgłoszenie. Tym razem jakiś mężczyzna twierdził, że został ostrzelany w
okolicy Nybodahemmet przy Essingeleden. Mniej więcej o dziesiątej odebrano ostatnie
zgłoszenie tego wieczora. Jakaś kobieta była przekonana, że obok stacji metra niedaleko
uniwersytetu widziała mężczyznę odpowiadającego portretowi pamięciowemu sprawcy. Na
miejsce udał się patrol policyjny, ale nie znaleziono nikogo podejrzanego.
Nawet szwedzka minister sprawiedliwości Gun Hellsvik, wywodząca się z partii
Umiarkowanej Prawicy, została wbrew swojej woli wciągnięta w polowanie.
Wieczorem 28 listopada miała towarzyszyć policji w pracy. Członkowie rządu od czasu
do czasu podejmowali tego rodzaju inicjatywy, mające zapewnić im kontakt z „rzeczywistością”.
Tak więc o godzinie 22.30 Gun Hellsvik wsiadła do radiowozu oznaczonego numerem 1480.
Niespełna godzinę później nadeszło zgłoszenie. Dwie osoby, niezależnie od siebie,
zaobserwowały wiązkę czerwonego światła na Medborgarplatsen na Södermalm. Okołu
dwudziestu funkcjonariuszy ruszyło w stronę placu, w tym także radiowóz 1480, który
przypadkiem znalazł się w pobliżu.
Następnego dnia tytuły w obu popołudniówkach krzyczały: Minister bierze udział w
polowaniu na mordercę. Na jednym z zamieszczonych zdjęć pani minister ostrożnie wygląda zza
dwóch funkcjonariuszy. Sprawia wrażenie zaniepokojonej.
Broniła funkcjonariuszy: „Praca policji jest bardzo ciężka. W tak wielkim mieście trudno
jest znaleźć mężczyznę z laserem. To zrozumiałe, że nie da się tego zrobić szybko”.
Narastająca panika niepokoiła szefów policji, także z powodu zbliżających się
uroczystości 30 listopada. W ostatnich latach w ten dzień regularnie dochodziło do starć między
grupami skrajnych ekstremistów a ich przeciwnikami.
Jeden z dowódców, Curt Nilsson, przestrzegał przed najgorszym: „Spodziewamy się, że
protestujących przeciwko rasizmowi będzie w tym roku więcej niż zwykle. Ostatnio doszło do
kilku podpaleń domów imigrantów, poza tym mamy też mężczyznę z laserem, o którym w
gruncie rzeczy niewiele wiemy”.
Curt Nilsson postawił niemal pięciuset policjantów w stan gotowości.
Służba Bezpieczeństwa, SÄPO, oznajmiła, że będzie pilniej niż zwykle przyglądać się
zwolennikom skrajnej prawicy.
Nawet szef wydziału zabójstw Lennart Thorin został zmuszony odłożyć na bok sprawę
mężczyzny z laserem i oddelegować część swoich ludzi do zabezpieczenia spodziewanych
demonstracji. Był wściekły, ale nie mógł nic na to poradzić. 30 listopada najważniejszą sprawą
było zapewnienie bezpieczeństwa w trakcie manifestacji, a nie polowanie na mężczyznę z
laserem.
Nacjonalistyczne ugrupowania od lat obchodziły rocznicę śmierci Karola XII,
przypadającą właśnie na 30 listopada. Nie budziło to szczególnego zainteresowania
społeczeństwa. Uroczystości ograniczały się zwykle do złożenia wieńców pod pomnikiem Karola
XII w Kungsträdgården w Sztokholmie i przed katedrą w Lundzie przez kilku starszych panów.
To jednak zmieniło się wraz z szybkim umacnianiem się skrajnej prawicy pod koniec lat
osiemdziesiątych. Okazało się, że partie takie jak Szwedzcy Demokraci potrafiły zgromadzić na
ulicach setki zwolenników Karola XII. Przeciwnicy polityczni zareagowali, organizując
kontrdemonstracje. W 1988 roku po raz pierwszy doszło w Lundzie do starć między rasistami a
ich przeciwnikami. Wkrótce do konfrontacji zaczęło dochodzić także w Sztokholmie. W
następnych latach obchody rocznicy śmierci Karola XII były burzliwe zarówno w Lundzie, jak i
w Sztokholmie.
Fakt, że skrajna prawica wybrała Karola XII za swojego bohatera, może wydawać się
nieco dziwny. Szwedzki król, który w 1718 roku został zastrzelony przed twierdzą Fredriksten w
Norwegii, był raczej prekursorem internacjonalizmu. W skład jego armii wchodzili legioniści
będący przedstawicielami niemal wszystkich ludów zamieszkujących Europę. Sam Karol XII
spędził wiele lat w imperium osmańskim i był pierwszym szwedzkim monarchą, który zezwolił
Kościołowi muzułmańskiemu na prowadzenie swojej posługi w granicach państwa szwedzkiego.
Podczas pobytu poza granicami Szwecji król pożyczał duże sumy pieniędzy na
prowadzone przez siebie wojny, także od bogatych kupców arabskich. Niektórzy z jego
dobroczyńców podążyli za nim do Szwecji. Część z nich osiedliła się w Karlskronie, by z bliska
móc śledzić poczynania króla, swego dłużnika. Chcąc umożliwić swoim nowym przyjaciołom
piątkowe modlitwy, Karol XII zmienił dotychczas obowiązujące nietolerancyjne prawo kościelne
z 1686 roku, które między innymi nakazywało obowiązkowe chrzczenie wszystkich „Żydów,
Turków, Mauretańczyków” i innych „pogan”.
Jednak te fakty historyczne zdawały się nie przeszkadzać partii Szwedzkich Demokratów,
gdy występowała o pozwolenie na demonstrację 30 listopada 1991 roku.
Z punktu widzenia policji sprawy przybrały najgorszy możliwy obrót. W przeddzień
zaplanowanych uroczystości policja w Malmö zastrzeliła dwudziestotrzyletniego skinheada.
Wszystko rozegrało się błyskawicznie. Dwóch funkcjonariuszy interweniowało w sprawie bójki
w centrum Malmö. Wtedy napadł na nich gang skinheadów. Policjanci sięgnęli po broń. Mimo
kilkakrotnych ostrzeżeń napastnicy nie wycofali się. Jeden z funkcjonariuszy poczuł się
zagrożony i strzelił. Kula trafiła napastnika w głowę. Dwudziestotrzylatek zginął na miejscu.
Dowódca oddziału interwencyjnego w Sztokholmie Curt Nilsson rozumiał doskonale,
jakie znaczenie dla przebiegu planowanych uroczystości mogło mieć to wydarzenie. Nienawiść
setek skinheadów, którzy już wcześniej zapowiedzieli swój udział w demonstracji, łatwo mogła
się obrócić przeciwko policji.
Postanowił nie ryzykować. Już około południa centrum Sztokholmu przypominało
oblężoną twierdzę.
Na godzinę dwunastą SSU, młodzieżówka socjaldemokratów, zapowiedziała koncert
rockowy przy pomniku Karola XII w parku Kungsträdgården. Miała to być pierwsza z
zapowiedzianych na ten dzień licznych demonstracji przeciwko rasizmowi.
O godzinie szóstej po południu około czterech tysięcy ludzi zebrało się, również w
Kungsträdgården, na manifestację, której organizatorami były między innymi Partia Zielonych,
stowarzyszenie Stop Rasizmowi, Związek Żydów, Młoda Lewica i stowarzyszenie Kobiety za
Pokojem. O tej samej godzinie na Sergels Torg, w samym sercu miasta, miała się rozpocząć
manifestacja socjaldemokratów. Duża część z jej pięciu tysięcy uczestników dołączyła później do
demonstrujących w pobliskim Kungsträdgården.
Członek parlamentu z ramienia socjaldemokratów Hans-Göran Franck wygłosił
przemówienie pod pomnikiem Karola XII. Wypowiadał się z odrazą o czynach mężczyzny z
laserem i napadach na obozy dla uchodźców. Podkreślił jednak, że na przemoc powinno się
spojrzeć w szerszym kontekście.
– Musimy zwalczać źródła rasistowskich ekscesów: bezrobocie i brak mieszkań.
Publiczność biła brawo.
Kolejny mówca reprezentował stowarzyszenie Stop Rasizmowi.
– Brunatna prawica osiągnęła w wyborach najlepsze wyniki od czasu II wojny światowej.
Pora zareagować!
Publiczność wiwatowała.
Dwóch nastolatków wspięło się na pomnik Karola XII i rozwinęło transparent z napisem:
„Zmiażdżyć rasizm. Precz z tym gównem!”.
Około godziny siódmej skinheadzi zaczęli zbierać się przy Slussen na Södermalm.
Szybko zostali otoczeni przez policję, która cały teren zgromadzenia odgrodziła barierkami.
– Mordercy! Mordercy! Policja morduje! – krzyczeli demonstrujący skinheadzi.
Niektórzy unosili prawą rękę, wrzeszcząc:
– Sieg Heil!
Jeden z nich podpalił egzemplarz „Expressen”, popołudniówki, która zamieściła artykuł o
zastrzelonym w Malmö skinheadzie. Kilkudziesięciu fotografów zaczęło robić zdjęcia.
– Dobra robota, Kenta! – krzyknął ktoś z tłumu do wysokiego, ogolonego na łyso
chłopaka, trzymającego w ręku płonącą gazetę. Ktoś inny zamachnął się na jednego z
dziennikarzy, który w porę zdążył się uchylić. Tłum zaczął skandować:
– Żydowskie świnie! Żydowskie świnie!
Pół godziny później na miejsce zaczęli przybywać uczestnicy zorganizowanej przez
Szwedzkich Demokratów manifestacji. Młodzi chłopcy z ogolonymi głowami, taszczący
skrzynki piwa. Starsi panowie w płaszczach. Nastoletni chłopcy w jeansach i kurtkach z
naszytymi szwedzkimi flagami. Były też pojedyncze dziewczyny, również w jeansach i kurtkach
z flagami.
Kilku partyjnych funkcjonariuszy próbowało zaprowadzić względny porządek, jednak nie
było to łatwe. Zgromadziło się już około tysiąca demonstrantów, wśród nich wielu skinheadów.
Panował nastrój pełen brutalnej nienawiści. Twarze zebranych były nią przepełnione. W
powietrzu czuło się buzującą adrenalinę. Młodzi mężczyźni z ogolonymi głowami nie
przestawali wrzeszczeć.
– Mordercy! Mordercy! Policja morduje!
Tuż po godzinie ósmej przewodniczący Szwedzkich Demokratów Anders Klarström –
niski, otyły mężczyzna o ciemnych, niemal czarnych włosach – wziął do ręki megafon i
zaapelował o minutę ciszy dla uczczenia pamięci zmarłego skinheada.
– Uczcijmy zmarłego patriotę! – zawołał i z szacunkiem spuścił głowę.
Tłum nie zamierzał jednak milczeć. Niektórzy byli tak pijani, że ledwie stali na nogach,
inni po prostu nadal wznosili swoje okrzyki. Jakiś młody chłopak ze szwedzką flagą w ręku
zaczął krzyczeć:
– Szwecja dla Szwedów!
Klarström podniósł głowę. Minuta ciszy minęła. Policjanci zajęli stanowiska. Odsunięto
dwie z barierek i tłum ruszył powoli przed siebie.
Demonstranci przeszli pod mostem Skeppsbron. Blask setek pochodni rozświetlał ciemny
sztokholmski wieczór. Wzdłuż całej trasy przemarszu w odległości mniej więcej metra od siebie
stali policjanci. Na czele pochodu jechało na koniach czterech funkcjonariuszy, tył pochodu
również zabezpieczała policja konna.
W wieczornych ciemnościach okrzyki „SIEG HEIL!” odbijały się echem od wiekowych
murów kamienic Starego Miasta i wód jeziora Melar, okalającego sztokholmskie wyspy,
Skeppsholmen i Blasieholmen, zanim dotarły do zamku królewskiego. Nad całym Sztokholmem
słychać było gromkie „SIEG HEIL! SIEG HEIL!”, a także: „ŻYDOWSKIE ŚWINIE!
PARSZYWE BYDŁO!”.
Przed rozpoczęciem demonstracji Anders Klarström zwrócił co prawda uwagę, że
nazistowskie hasła są zabronione, ale nie miało to żadnego znaczenia. Setki rąk powędrowało do
góry w geście hitlerowskiego pozdrowienia. Niczym niezrażeni demonstranci nadal wznosili
swoje okrzyki. Wtedy przewodniczący Szwedzkich Demokratów znów sięgnął po megafon.
– PRECZ Z BRUDASAMI! – rzucił, co zostało ochoczo podjęte przez uczestników
pochodu.
Nienawistne hasła rozbrzmiewały z tysiąca gardeł. Gdzieś w tłumie, wśród szwedzkich
niebiesko-żółtych flag, trafiały się też pojedyncze białe z czarną swastyką.
Żaden z kilkuset policjantów nawet nie próbował interweniować. Żaden z szefów nie
wydał rozkazu, by ci, którzy unosili ręce w nazistowskim pozdrowieniu, wrzeszcząc „SIEG
HEIL!” i „żydowskie świnie!”, zostali zatrzymani. Żaden z szefów policji nie zareagował, gdy
ponad tysiąc ludzi maszerowało przez centrum miasta pod nazistowską flagą.
Pozwolono, by pochód kontynuował swój powolny marsz w stronę miejsca, które August
Strindberg nazwał kiedyś „sercem Sztokholmu” – czyli parku Kungsträdgården.
Dowódca oddziału interwencyjnego Curt Nilsson siedział w radiowozie w
Kungsträdgården i coraz bardziej się niepokoił. Organizatorzy demonstracji przeciwko rasizmowi
obiecali zakończyć zgromadzenie i opuścić park najpóźniej do godziny wpół do ósmej. O wpół
do dziewiątej pod pomnikiem Karola XII mieli się zjawić Szwedzcy Demokraci. Policja miałaby
więc godzinę na podjęcie działań w celu zapobieżenia ewentualnej konfrontacji.
– To wystarczająco dużo czasu – tłumaczył mediom Nilsson już od kilku dni.
Okazało się, że sprawa nie jest jednak taka prosta. Był kwadrans po ósmej, a w parku
nadal znajdował się tłum demonstrantów, uczestników poprzedniej manifestacji.
Większość co prawda posłuchała organizatorów i się rozeszła, ale około dwóch tysięcy,
głównie bardzo młodych ludzi, postanowiło zostać.
Wielu doszło do przekonania, że tego wieczora słowne argumenty nie wystarczą. Zaczęli
łamać gałęzie, znosić deski, kostki brukowe, niektórzy już wcześniej zaopatrzyli się w metalowe
pręty czy po prostu butelki. Setki tak uzbrojonych młodych ludzi czekało więc w
Kungsträdgården, wznosząc okrzyki: „JEST NAS DUŻO, JESTEŚMY SILNI! ZMIAŻDŻYMY
RASIZM!”.
Jeden z funkcjonariuszy zawołał przestraszony przez policyjne radio:
– Trzeba powstrzymać pochód skinheadów. To szaleństwo! Jeśli się tu zjawią, dojdzie do
jatki!
Curt Nilsson szybko podjął decyzję i rozpoczął wcielanie w życie planu B. Natychmiast
zamknięto mosty między Starym Miastem a dzielnicą Norrmalm. Pochód Szwedzkich
Demokratów skierowano dyskretnie na zachód, w stronę Riddarholmen.
Dopiero kiedy uczestnicy pochodu minęli most Riddarholmsbron, zorientowali się, że
bynajmniej nie zmierzają w stronę swojego celu – parku Kungsträdgården i pomnika Karola XII.
Mimo że wcześniej wydano im pozwolenie na demonstrację.
Policja zaproponowała Andersowi Klarströmowi złożenie wieńców w kościele
Riddarholm przy grobie Karola XII, ale członkowie pochodu nie byli w nastroju do
jakichkolwiek kompromisów. W tłumie rozległy się krzyki. Kilkuset skinheadów postanowiło
przedrzeć się przez kordon policji. Rozgrywające się sceny były jakby żywcem przeniesione z
pól bitewnych, na których walczył Karol XII. Zapanował ogólny chaos. Skinheadzi zaczęli
rzucać pochodniami i kamieniami. Obok jednego z policyjnych koni wybuchł koktajl Mołotowa,
powodując pożar.
– Nie mogą przejść przez most! – krzyczeli przez radio funkcjonariusze i żądali posiłków.
Ale było już za późno. Policji nie udało się zabezpieczyć mostu Riddarholmsbron. Około
stu skinheadów przedarło się przez kordon policyjny i ruszyło w stronę Kungsträdgården.
Scenariusz, którego policja bała się najbardziej, wydawał się nie do uniknięcia.
Zapowiadało się bezpośrednie starcie obu demonstrujących grup.
Dokładnie o 21.30 rozpoczęła się bitwa o Kungsträdgården. Uczestnicy antyrasistowskiej
demonstracji uzbrojeni w kije i kamienie brukowe zwarli się ze skinheadami. Ktoś wrzucił w
tłum granat dymny. Jeden z młodych, ogolonych na łyso mężczyzn dostał w głowę butelką i
upadł, inny został uderzony kijem w szyję. Chłopak, który zadał cios, miał kominiarkę, widać
było tylko jego pełne nienawiści oczy. Ponownie uniósł kij i zaczął regularnie bić leżące na ziemi
bezwładne ciało skinheada. Po chwili podbiegło do niego jeszcze kilkoro młodych ludzi, zaczęli
kopać leżącego w głowę. Z ziemi dochodziły ciche jęki.
Bicie ustało, dopiero kiedy nadbiegli młodzi ludzie w kurtkach z napisami „Non Fighting
Generation” i utworzyli mur wokół leżącego na ziemi skinheada.
Skinheadzi, będący w zdecydowanej mniejszości, zaczęli rejterować. Kilkuset młodych
ludzi pobiegło z krzykiem za nimi.
Starcia przeniosły się także w inne miejsca. Na Riddarholmen uzbrojeni w żelazne pręty
skinheadzi rozbili zaparkowane tam samochody. Okazało się, że policja popełniła błąd. Nie
zablokowała wejścia na główny most – Centralbron – którym teraz setki skinheadów dostało się
do samego centrum miasta.
Policja kontaktowała się ze sobą przez radio, ale komunikacja była chaotyczna. Polecenia
ciągle się zmieniały, jedne były sprzeczne z drugimi.
– Więcej dyscypliny, do diabła! – krzyczał ktoś.
Grupa pięciu skinheadów biegła Drottninggatan. Młoda para na wieczornym spacerze z
dzieckiem w wózku nie zdążyła zejść im z drogi. Mężczyzna dostał pięścią w twarz, kobietę
pchnięto tak, że wpadła na wystawę sklepową. Jeden z napastników kopnął wózek, płacz dziecka
zagłuszyły wrogie okrzyki:
– BRUDASY! BRUDASY!
Policjanci w kaskach i z tarczami ruszyli rodzinie na pomoc. Jeden ze skinheadów rzucił
w nich kamieniem, napastnicy zaczęli uciekać. Ich krzyki rozbrzmiewały teraz na małych
uliczkach Starego Miasta.
– SIEG HEIL! SIEG HEIL!
Grupy demonstrantów rozprzestrzeniły się po całym centrum Sztokholmu. Na Hamngatan
setki młodych ludzi skandowało: „Precz z rasizmem!”, rzucając kamieniami w okna wystawowe
eleganckiego domu towarowego NK i w okna Sparbanken. W wielu miejscach doszło do
gwałtownych bójek: przy fontannie Molina, na Jakobsbergsgatan, na Sergels Torg, na
Drottninggatan i przy Dworcu Centralnym. Jakiś policjant informował przez radio:
– Banda obcokrajowców poluje na Szwedów na Drottninggatan.
Inny oburzał się:
– Jak, do cholery, mam odróżnić skinheada od antyrasisty?
Około godziny dziesiątej policja się przegrupowała. Podjęła także bardziej zdecydowane
działania. Grupy młodzieży były też już nieco mniej liczne, a więc łatwiejsze do opanowania.
Szybko je wychwycono, zakuto w kajdanki i przewieziono na komendę policyjnymi
furgonetkami i specjalnie na tę okazję wynajętymi przez policję autobusami.
Około godziny jedenastej wieczorem do Sztokholmu powrócił spokój, ale centrum miasta
wyglądało jak pobojowisko. Zniszczone samochody, zdemolowane wystawy sklepowe, wyrwana
kostka brukowa, leżące wszędzie odłamki szkła.
W radiowozie z rozbitą szybą siedział dowódca oddziału interwencyjnego Curt Nilsson,
próbując na gorąco podsumować straty: dziewięćdziesiąt cztery osoby zostały zatrzymane za
udział w bójkach, cztery za niewykonanie polecenia funkcjonariusza, sześć za działania
sprzeczne z paragrafem trzynastym ustawy o policji, dwie za brutalną napaść, dwie za włamania i
jedna za groźby pod adresem funkcjonariusza na służbie.
Kiedy ostatni demonstranci znajdowali się w drodze na komendę, dziennikarz Jan
Lindström miał w redakcji „Expressen” pełne ręce roboty. Jutrzejszy numer gazety szedł za
chwilę do druku. Lindström tak opisywał wieczorne wydarzenia:
Nie wiem, jakim cudem uniknięto ofiar śmiertelnych. Wzajemna nienawiść zapowiadała
masakrę. Mam wrażenie, że policja w pewnym momencie straciła kontrolę nad sytuacją. Na
szczęście, do chwili oddania artykułu do druku, nie ma informacji o ofiarach śmiertelnych. Może
dlatego, że nienawiść równoważył strach. Po obu stronach dochodziło do podobnych sytuacji, po
obu stronach grupy wyrostków atakowały pojedyncze osoby, i po obu stronach tłum nawoływał
do linczu.
Gun Hellsvik, minister sprawiedliwości wywodząca się z Umiarkowanej Prawicy,
zareagowała niemal natychmiast. Następnego ranka w wypowiedzi dla agencji informacyjnej TT
zażądała dogłębnej analizy tego, co się stało. Ale krytyka pani minister nie była skierowana
przeciwko szefostwu policji, które biernie przyglądało się wydarzeniom, pozwalając setkom
demonstrantów na przemarsz przez centrum Sztokholmu z prawą ręką uniesioną w nazistowskim
pozdrowieniu i skandowanie: „Sieg Heil!”oraz „żydowskie świnie!”. Pani minister była oburzona
faktem, że wrzeszczący motłoch, maszerujący pod nazistowską flagą z przewodniczącym
Szwedzkich Demokratów Andersem Klarströmem na czele, nie został dopuszczony przed
pomnik Karola XII w Kungsträdgården.
– Będę się domagać od policji szczegółowego sprawozdania, dlaczego nie doszło do
zgromadzenia dla uczczenia pamięci króla Karola XII. Jeśli prawo do demonstracji i zgromadzeń
jest zagrożone, to sytuacja jest poważna – oznajmiła agencji informacyjnej TT minister Gun
Hellsvik.
Odwet
Szwedzki premier Olof Palme nie żyje.
Premier został zastrzelony wczoraj wieczorem w centrum Sztokholmu. Strzały padły na
rogu Tunnelgatan i Sveavägen. Olof Palme zmarł w szpitalu Sabbatsberg.
Informacja dotarła już do rządu. Śmierć premiera potwierdzili minister finansów Kjell-
Olof Feldt i wicepremier Ingvar Carlsson.
Policja poszukuje ciemnowłosego mężczyzny w wieku trzydziestu pięciu, czterdziestu lat,
ubranego w ciemny płaszcz. Wszczęto poszukiwania mordercy, w okolicach Sztokholmu trwa
szeroko zakrojona akcja…
John Stannerman siedział w celi w zakładzie karnym w Kumla. Był wczesny ranek 1
marca 1986 roku. Podobnie jak setki tysięcy Szwedów, wpatrywał się oniemiały w
radioodbiornik. To, o czym mówił spiker, nie miało prawa się wydarzyć. Dopiero po kilku
sekundach dotarło do niego, że to jednak prawda. Uniósł ręce w geście radości. „Nareszcie” –
pomyślał. „Nareszcie pozbyliśmy się Palmego”.
John nie był odosobniony w swojej radości. W jednej z dyskotek w centrum Sztokholmu
wśród młodej, modnie ubranej publiczności wybuchła radość, kiedy poruszony disc jockey
przekazał informację, że Olof Palme został zastrzelony. Pewien funkcjonariusz z komisariatu na
Norrmalm zaczął dzwonić do kolegów, także do swojego dowódcy, wznosząc toast za zdrowie
mordercy: „Nareszcie ktoś dopadł Palmego, tego kundla!”. Pastor w szwedzkim kościele dla
marynarzy w Nowym Jorku dziękował Bogu w obecności zebranych w kościele wiernych za to,
że „Palme nie będzie już dłużej zatruwał szwedzkich dusz”.
Morderstwo Olofa Palmego zaszokowało Szwecję. Nie wszyscy jednak pogrążyli się w
żałobie.
Olof Palme był kochany. Ale był też znienawidzony.
Strzały na Sveavägen były głównym tematem rozmów także w Kumla. John zwierzył się
współwięźniom ze swojej nadziei, że winny zamachu nigdy nie zostanie złapany. Dla niego
morderca Palmego był bohaterem.
John od dawna był niezadowolony z rządów socjaldemokratów. Podczas odbywania kary
niezadowolenie zamieniło się w nienawiść. Uważał, że został niesprawiedliwie potraktowany i
niesłusznie skazany. W jego oczach winni temu byli socjaldemokraci i Palme. Nie mógł
zrozumieć, dlaczego w ogóle trafił do więzienia.
– To niesprawiedliwe. Nie jestem przestępcą, do cholery. Chcę coś w życiu osiągnąć.
Chcę studiować. Może trochę narozrabiałem, ale skazać mnie na czternaście miesięcy więzienia?
To za dużo – powtarzał w kółko.
Zarówno lekarze w Beckomberga, jak i badający go lekarz sądowy dziwili się, że John nie
ma świadomości własnej choroby, że „nie czuje się chory”. Poza tym chociaż był oskarżony o
popełnienie ponad dwudziestu wykroczeń i przestępstw, miał się za przestrzegającego prawa
obywatela. W więzieniu nie zmienił zdania. Głośno i otwarcie deklarował, że nie jest
kryminalistą. I że jak każdy przeciętny Svensson nie cierpi przestępców. „To bydło, nie ludzie” –
mówił.
Takie poglądy nie przysporzyły mu oczywiście popularności.
Podobnie jak podczas odbywania służby wojskowej, bardzo szybko stał się ofiarą
licznych napaści, o wiele bardziej niebezpiecznych niż wojskowy „wycisk”. Środowisko
więźniów było brutalniejsze, więzienna przemoc także.
Wkrótce skonfliktował się także ze strażnikami, którzy nie mogli znieść, że zachowywał
się, jakby zawsze wszystko wiedział najlepiej. A do Johna wydawało się w ogóle nie docierać, że
jest w więzieniu. Nadal próbował wszystkimi rządzić, także personelem. Co oczywiście miało
swoje konsekwencje. Wielokrotnie się zdarzało, że strażnicy albo opiekunowie świadomie
odwracali się plecami, kiedy Stannerman „przypadkowo” został sam na sali gimnastycznej czy
pod prysznicem.
Potem przyglądali mu się z udawanym zdziwieniem.
– Ależ John! Co ci się stało? Skąd te sińce? Wyglądasz okropnie. Znów poślizgnąłeś się
w łazience? Powinieneś bardziej uważać!
John coraz częściej żałował, że uciekł z zakładu karnego w Täby. Tym bardziej że
podczas tych kilku dni, które tam spędził, udało mu się zdobyć przyjaciela: chorwackiego
nacjonalistę i byłego członka ustaszy Miro Barešicia.
Spotkali się w stołówce. Kiedy wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna podał mu rękę i
się przedstawił, John oniemiał.
– Ty jesteś… Miro Barešić? – spytał po chwili zdziwiony.
Imię i nazwisko było mu dobrze znane. Mężczyzna stał się sławny z dnia na dzień, gdy 17
kwietnia 1971 roku razem z innym chorwackim nacjonalistą wtargnął na teren ambasady
Jugosławii w Sztokholmie i zastrzelił ambasadora Vladimira Rolovicia. Kiedy policja
wyprowadzała z budynku jego i jego kompana, młodzi ludzie krzyczeli do kamer telewizyjnych:
„Niech żyje wolna Chorwacja!”.
Morderstwo to było pierwszym międzynarodowym aktem terroru w Szwecji i wzbudziło
wielkie emocje. Barešić został skazany na dożywocie. Wkrótce jednak znów miało stać się o nim
głośno. Rok po morderstwie w ambasadzie dwóch innych członków ustaszy porwało samolot
linii krajowych i zmusiło go do lądowania na lotnisku Bulltofta w Malmö. Porywacze zażądali
uwolnienia Barešicia. Telewizja całymi dniami pokazywała zamazane zdjęcia samolotu na płycie
lotniska. Minister sprawiedliwości Lennart Geijer był na miejscu i negocjował z porywaczami,
którzy w końcu postawili na swoim. Miro Barešić został zwolniony.
Barešić i jego towarzysze stali się przyczyną niemałego zamieszania w szwedzkim
systemie prawnym. Media i politycy domagali się poczynienia zdecydowanych kroków wobec
nowego typu terroryzmu. Rząd zareagował niemal natychmiast. W ciągu kilku miesięcy doradca
ministra Carl Lidbom napisał nową ustawę, która weszła w życie w 1973 roku. Początkowo jako
prowizorium, a dwa lata później już jako obowiązujące prawo.
Stworzona przez Lidboma ustawa było wyjątkowo surowa, stronnicza i niejednoznaczna.
Wyraźnie rozróżniała Szwedów i nie-Szwedów. Mogła być stosowana jedynie wobec osób, które
nie miały szwedzkiego obywatelstwa. Część jej krytyków zwracała uwagę, że po raz pierwszy od
wprowadzenia ustaw rasowych przez Niemcy w 1936 roku przyjęto w Europie przepisy
odwołujące się do podobnych pojęć.
Na mocy ustawy u osoby podejrzanej o terroryzm można było w każdej chwili, bez
wyroku sądu, założyć podsłuch, a także nakazać kontrolę korespondencji. Można ją było wydalić
z kraju bez rozprawy i decyzji sądu. Przypominało to nędzną parodię Procesu Kafki – podejrzani
nie musieli nawet wiedzieć, o co są podejrzani. Wszystko tłumaczono względami
bezpieczeństwa.
Niemal z dnia na dzień Szwecja wprowadziła w życie chyba najsurowsze prawo
antyterrorystyczne na świecie. Mimo protestów zarówno w Szwecji, jak i za granicą na jego
mocy w latach 1973–1991 wydalono ze Szwecji dwadzieścia dziewięć osób.
Miro Barešić bardzo imponował Johnowi. Spędzili razem wiele godzin. John słuchał
uważnie jego opowieści o ucieczce do rządzonej przez Franco Hiszpanii, o karierze ochroniarza
w Paragwaju, o srebrnym medalu zdobytym podczas mistrzostw świata w karate w Stanach
Zjednoczonych w 1978 roku, a także o ponownym zatrzymaniu i odesłaniu do Szwecji.
W zakładzie karnym w Kumla przydałby się Johnowi taki przyjaciel. Wtedy na pewno
jego pobyt tutaj nie byłby tak ciężki. John miał wrażenie, że się dusi, coś go dławiło, zżerało od
środka. Więzienne mury trzymały go w uścisku niczym ogromny wąż boa. Wzdragał się, kiedy
później opowiadał o tym okresie.
– To był straszny czas. Pozostawił okropne wspomnienia – mówił.
Podczas pobytu w więzieniu John zamknął się w sobie. Zmienił też po raz kolejny
nazwisko. Stannerman nigdy mu się tak naprawdę nie podobało. Brzmiało sztucznie,
nienaturalnie. W jednej z książek pożyczonych z więziennej biblioteki przeczytał o starożytnym
poecie Ausoniusie. Słynął z krasomówstwa, chociaż poetą był podobno miernym. Johnowi
spodobało się nazwisko. Ładnie brzmiało, poza tym było „międzynarodowe”. A to było ważne,
bo John podjął decyzję, że opuści Szwecję.
W latach siedemdziesiątych miał pewne marzenie: chciał opłynąć kulę ziemską.
Wyruszyć w rejs i niczym się nie przejmować, pozwolić wiatrowi wytyczać kierunek, płynąć na
wschód przy wschodnim wietrze, na zachód przy zachodnim. Tęsknił za całkowitą swobodą,
nieznającą żadnych granic.
W więzieniu to marzenie powróciło. I wtedy pomyślał sobie, że jeszcze nie jest za późno.
„Mogę się zamustrować na statek. Popłynę do Ameryki Południowej. Albo do Afryki. Już jako
dziecko marzyłem, żeby zobaczyć żyjące tam dzikie zwierzęta. Teraz nadszedł czas. Mam
trzydzieści trzy lata. To żaden wiek. Wyruszę w świat. Co mam do stracenia? Co trzyma mnie w
Szwecji? Nic!”
Po wyjściu z więzienia John wyruszył autostopem do Hamburga. Wynajął pokój w tanim
pensjonacie w dzielnicy portowej. Spędzał czas, wałęsając się po nabrzeżu.
– Płyniecie do Republiki Południowej Afryki? Znajdzie się jakaś praca dla technika?
Jestem wykształconym mechanikiem, może wam się przydam? – rozpytywał.
Zwykle słyszał odpowiedź odmowną. Pewien kapitan obiecał mu co prawda pracę na
statku płynącym do Afryki, ale dopiero za kilka miesięcy. Na innym zaproponowano mu pracę w
kuchni. Statek wypływał z portu już następnego dnia. Do Ameryki Południowej. Propozycja była
kusząca, ale John odmówił. Może dlatego, że statek wydał mu się stary i zniszczony, a może
dlatego, że w głębi duszy nie był jeszcze do końca zdecydowany.
Poszukiwania pracy nie przynosiły efektu. John zaczął spędzać coraz więcej czasu w
szwedzkim kościele dla marynarzy w S:t Pauli, czytając szwedzkie gazety i popijając darmową
kawę. W końcu przestał w ogóle chodzić do portu. Uznał, że to nie ma sensu. Postanowił
spokojnie czekać na to, co w końcu musiało się stać: po trzech tygodniach od wyjazdu skończyły
mu się pieniądze.
Postanowił wrócić do Szwecji. Było mu wstyd, ale nie miał wyboru.
Poczucie upokorzenia i porażki nie opuszczało go. Źle się z tym czuł. Miał wrażenie, że
ludzie dziwnie mu się przyglądają. Wcześniej zawsze przedstawiał się jako student Królewskiej
Wyższej Szkoły Technicznej, przyszły inżynier. Zastanawiał się, co teraz powinien mówić.
„Cześć, nazywam się John Ausonius, siedziałem w pudle”.
Nie brzmiało to dobrze.
Miał wrażenie, że jego pozycja społeczna sięgnęła dna. Nie chciał, żeby tak było. Podjął
więc decyzję. Postanowił spłacić długi.
„Spłacę długi. Po raz pierwszy od dziesięciu lat nie będę nic nikomu winny” – pomyślał.
Postanowił też, że wróci na studia. Zostanie inżynierem.
John wrócił do Sztokholmu i znów zaczął jeździć taksówką. Czasem jeździł legalnie,
niekiedy na czarno, pracował całymi dniami, rano i wieczorem, w tygodniu i w weekendy.
Niemal przez cały następny rok zachowywał się maniakalnie. Był opętany zarabianiem
pieniędzy. Tylko na tym się skupiał.
Chciał za wszelką cenę osiągnąć postawiony sobie cel. Długie godziny pracy zaczynały
przynosić efekty. Zdarzały się wieczory, kiedy zarabiał po kilka tysięcy koron. Oszczędności na
koncie zaczęły rosnąć. Nie wdawał się też w bójki. Jakby zarabianie pieniędzy wyczerpywało
wszystkie jego siły. Zdarzało mu się wpaść w złość, ale potrafił się powstrzymywać. Nie
atakował, odwracał się na pięcie i odchodził. Zresztą rzadko się z kimś spotykał. Skupiał się
niemal wyłącznie na pracy, izolując się od świata.
Kiedy jego finanse zaczęły się poprawiać, zaczął też częściej wychodzić na miasto.
Odwiedzał jedynie najdroższe sztokholmskie restauracje. Stał się bywalcem Café Opera. John w
zasadzie nie pił. Godzinami stał z tym samym kuflem piwa w ręce. Czasem nawiązywał kontakt z
innymi gośćmi, jednak najczęściej po prosto stał samotnie przy barze.
Niekiedy przypadkowe spotkania prowadziły do dalszych kontaktów. Pewnego wieczora
do tkwiącego w barze Johna przysiadł się Yngve Bertilsson. Zaczęli rozmawiać, a potem
spotykać się towarzysko. Yngve współczuł Johnowi i postanowił się nim zaopiekować. Namówił
ojca, żeby ten załatwił Johnowi mieszkanie, a potem pracę w należącym do niego sklepie
spożywczym. Kiedy Yngve po latach opowiadał o Johnie, określał go jako „bardzo przyjaznego i
grzecznego”, ale też jako „chodzącą beczkę prochu”.
John często mówił, że chciałby poznać jakąś kobietę. Yngve próbował mu w tym pomóc.
Przedstawiał Johna swoim koleżankom, ale ciągle coś było nie tak.
– John miał zbyt duże kompleksy, poza tym jego jedynym celem w życiu było zostać
milionerem. Przebywanie z takim człowiekiem jest na dłuższą metę męczące – stwierdził
Bertilsson.
Latem 1988 roku John Ausonius siedział jak zwykle w swoim wozie na Hamngatan i
czekał na klientów. Nagle jakiś mężczyzna otworzył drzwi i wsiadł do środka.
– Proszę zawieźć mnie do szpitala Karolinska. Szybko. Bardzo się spieszę.
W pierwszym momencie mężczyźni się nie rozpoznali.
– Wolfgang! No proszę! Co za spotkanie. Dawno się nie widzieliśmy!
Okazało się, że mężczyzną, który wsiadł do samochodu, był Gustav. Sprawiał wrażenie
autentycznie uradowanego.
John spojrzał w lusterko i uśmiechnął się.
– Ja też się cieszę, że cię widzę!
Gustav roześmiał się i poklepał Johna po plecach. Nagle uświadomił sobie, że zwrócił się
do przyjaciela, używając imienia Wolfgang, czego ten nie lubił. Szybko go przeprosił. John
jednak przyjął wszystko ze spokojem.
– U ciebie w porządku? – spytał Gustav.
– Jak najbardziej – potwierdził John. – Wszystko zaczyna mi się układać.
Gustav był zachwycony spotkaniem. Z zainteresowaniem wysłuchał opowieści Johna o
ostatnich latach, o tym, jak został niesprawiedliwie skazany i trafił do więzienia. A także o tym,
jak teraz sobie radził.
Gustav opowiedział mu, że jest lekarzem i pracuje w Szwajcarii. Czasem jednak tęskni za
Szwecją. Przyjaciele szybko zeszli na ich ulubiony temat, czyli książki. Gustav stwierdził, że
autorem, którego od dawna ceni, jest Noam Chomsky. Dodał też, że ostatnio odkrył również
teksty syndykalistów i pisarzy anarchistycznych takich jak Bakunin i Kropotkin, a w ogóle to
chyba stał się anarchosyndykalistą.
John pomyślał, że to dziwne, ale nie powiedział tego głośno. Piętnaście lat temu obaj
zachwycali się szwedzką rodziną królewską. Ich wielkim bohaterem był Karol XII, wrogiem zaś
– socjaldemokraci, najgorszym złem byli lewacy i ugrupowania wspierające Wietkong. A teraz
Gustav mówił, że gardzi kapitalizmem, ponieważ jest to system, który wykorzystuje ubogich. Z
kolei największym marzeniem Johna było zostać bogatym przedsiębiorcą i milionerem.
John Ausonius doszedł do wniosku, że życie nie było już takie jak dawniej.
Gdy John mimochodem wspomniał, że nadal nie ma własnego mieszkania, Gustav
natychmiast zaproponował, że może mu wynająć swoje mieszkanie na Valutavägen.
– Najbliższe parę lat na pewno spędzę w Szwajcarii. Możesz tam mieszkać, jeśli chcesz.
A ja będę zadowolony, że mam lokatora, któremu mogę ufać – powiedział Gustav.
Któregoś dnia John Ausonius przeglądał od niechcenia gazetę, kiedy nagle jego uwagę
przykuł pewien artykuł. Jego autor pisał, że w ostatnich latach gwałtownie wzrosła sprzedaż
porsche. Sztokholm należał do miast, gdzie było najwięcej samochodów tej marki. Setki młodych
maklerów i rekinów finansowych kupowało porsche. Marka stała się tak popularna, że porsche
zaczęto nazywać „giełdową bryczką”.
John uśmiechnął się do siebie. Miał wrażenie, że artykuł jest właśnie o nim. Minął rok od
momentu, kiedy wprowadził się do mieszkania Gustava na Valutavägen. Były to niesamowite
miesiące. „Nareszcie nadszedł mój czas” – pomyślał John.
Rzeczywiście dobrze mu się wiodło. Sztokholm się rozwijał, cała Szwecja przeżywała
rozkwit. Kursy akcji rosły, szwedzka gospodarka była rozgrzana. Kapitału było w bród. Banki
niemal wciskały klientom pieniądze. Im więcej ludzie pożyczali, tym więcej konsumowali i tym
bardziej napędzało to rynek. Wielkie zakupy trwały. Zagraniczna prasa uznała
socjaldemokratycznego ministra finansów Kjella-Olofa Feldta za finansowego mistrza świata.
Szwecja była największa i najlepsza, a najlepszym miejscem w całym Sztokholmie był Stureplan,
gdzie spotykali się młodzi maklerzy i rekiny finansjery. W Sturehof i w lokalach
Sturecompagniet kawior był najczarniejszy, a szampan najlepiej schłodzony.
John Ausonius bez wątpienia należał do tych, którzy postawili na właściwego konia. Od
jakiegoś czasu jego życie koncentrowało się właśnie wokół Stureplan. Ale jak zwykle musiał się
czymś wyróżniać. Tak więc zamiast kupić porsche, zamówił właśnie najnowszy model sportowej
toyoty supry z klimatyzacją i tapicerką z białej skóry. Lada dzień miał odebrać kluczyki.
Był z siebie dumny. W końcu mu się udało. Osiągnął sukces.
Latem 1989 roku, trzy lata po wyjściu z zakładu karnego w Kumla, miał na koncie pół
miliona koron. Mieszkał w ładnym mieszkaniu, urządzonym drogimi angielskimi meblami. Był
stałym klientem Sturegallerian i Café Opera. Miał nawet telefon komórkowy. Życie było snem.
Jednak mimo odniesionego sukcesu nadal dręczyły go ponure wspomnienia z przeszłości.
Wpadał we wściekłość, kiedy przypominał sobie, jak kiedyś na lotnisku urzędniczka zatrzymała
go podczas kontroli paszportowej. To przez nią trafił do więzienia w Kumla. Wszystko, co go
tam spotkało, to była jej wina. John Ausonius urodził się i dorastał w Szwecji, uważał się za
porządnego człowieka, w końcu studiował w Królewskiej Wyższej Szkole Technicznej. A ona
zatrzymała go i potraktowała, jakby był nielegalnym imigrantem, prostakiem. A wszystko
dlatego, że miał czarne włosy. Nienawidził jej.
Najgorsze jednak, że takich jak ona było więcej. Nawet teraz, kiedy był biznesmenem,
zdarzało się, że ludzie przyglądali mu się nieco nieufnie. Właśnie dlatego, że miał czarne włosy.
John nie był głupi i doskonale wiedział, co sobie o nim myślą.
We wrześniu 1989 roku podjął decyzję. Udał się do salonu Per Capita na Odengatan,
przywitał się grzecznie z fryzjerką, panią Margot, i oznajmił, że chce przefarbować włosy na
blond.
Jakby dla podkreślenia swoich słów wskazał na plakat ze zdjęciem mężczyzny, blondyna.
– Dokładnie taki kolor miałem na myśli – powiedział zdecydowanie.
Margot poprosiła Johna, żeby usiadł. Pełna wątpliwości przyglądała się jego
kruczoczarnym włosom.
– Obawiam się, że to może być dosyć trudne – zaczęła ostrożnie. – Pana włosy są tak
ciemne, że chyba nie uda mi się uzyskać tak jasnego koloru.
– Jak to nie? Co pani mówi? – wszedł jej ostro w słowo John, jakby z góry odrzucając
jakikolwiek kompromis.
Margot poczuła się nieprzyjemnie. Klient wydał jej się dziwny.
– Chodzi mi o ryzyko, że włosy nie będą blond, tylko raczej rude.
– Rude? – zareagował John wyraźnie zły. – Jest pani fryzjerką. Powinna pani wiedzieć,
jak farbuje się włosy!
Mówił szybko, nienaturalnie. Zrobił Margot krótki wykład o różnych technikach
farbowania włosów. Fryzjerka patrzyła zdziwiona na agresywnego klienta w eleganckim
garniturze. Sprawiał wrażenie, jakby wiedział, o czym mówi. Jeszcze raz ostrzegła go, że rezultat
może być różny i zaczęła nakładać farbę.
Kiedy pół godziny później spłukała mu głowę, okazało się, że miała rację. Włosy Johna
były marchewkowo rude. Oniemiała czekała na kolejny wybuch złości, ale John wyglądał na
zachwyconego.
Przejrzał się z zadowoleniem w lustrze.
– Świetnie wyszło – stwierdził. – Bardzo ładny jasny kolor – dodał z szerokim
uśmiechem i spytał, czy może też ufarbować mu brwi.
– Na taki sam blond jak włosy – zażyczył sobie.
Margot pokręciła głową zdziwiona. Takiego klienta nigdy jeszcze nie miała.
W następnych miesiącach John stał się częstym gościem sztokholmskich salonów
fryzjerskich. Farbował włosy co trzy, cztery tygodnie. Wybierał najbardziej ekskluzywne salony,
między innymi Elit na Östermalm, gdzie pracował rozchwytywany przez gwiazdy Micael
Bindefeld. Ale regularnie wracał też do Margot.
Początkowo był bardzo miły. Dopytywał się o jej nazwisko. Rozmawiali o różnych
rzeczach. Z czasem jednak jego opowieści zaczęły stawać się bardzo osobiste.
– Zawsze miałem kompleksy na punkcie swoich włosów – zwierzał się jej. – Są bardzo
ciemne. Dlatego nie wyglądam na Szweda. Rozumiesz, o co mi chodzi?
Margot przytaknęła w milczeniu, nie przerywając pracy.
– Mam młodszego brata – ciągnął John. – Jego włosy są jaśniejsze od moich. Zawsze mu
tego zazdrościłem. Wygląda jak Szwed. Jak wszyscy. Poza tym ma szwedzkie imię, Ralf. Jako
dziecko miałem bardzo dziwne imię. Inne dzieci mi dokuczały, może nie tyle z powodu imienia,
ile przez czarne włosy. Zawsze chciałem mieć jasne włosy. Takie jak Ralf. Teraz stać mnie, żeby
takie mieć. Pamiętaj o brwiach – przypominał.
Margot najczęściej milczała, ale to nie przeszkadzało Johnowi. Niezrażony mówił dalej.
Przy okazji jednej z kolejnych wizyt w salonie Margot John zaprosił ją na piwo.
Odmówiła. Powiedziała mu, że jest mężatką. Mimo to kilka tygodni później znów próbował się z
nią umówić. Podczas następnej wizyty ponowił zaproszenie. Margot zaczęła się zastanawiać, co
jest nie tak z jej klientem. Sytuacja stawała się coraz bardziej nieprzyjemna. W końcu Margot
zaczęła się bać zostawać z nim sama. Kiedy John umawiał się na wizytę, zawsze starała się, żeby
w salonie był jeszcze ktoś, najlepiej mężczyzna.
Podczas jednej z wizyt John poinformował ją podniecony, że rozpoczął pracę w branży
wideo. Po chwili zmienił temat i spytał, co Margot robi po pracy.
– Wracam do domu. Do męża i synka – odpowiedziała.
– Mam dla ciebie znacznie lepszą propozycję – oświadczył John entuzjastycznie. –
Zamówiłem apartament w hotelu Royal Viking. Jest fantastyczny, z widokiem na cały Sztokholm
i podwójną wanną z jacuzzi. Możemy spędzić tam dzisiejszy wieczór i noc. Wszystko na mój
rachunek. Chcesz? – spytał, uśmiechając się do niej w lustrze.
Margot była tak zaskoczona, że nie wiedziała, co odpowiedzieć. W końcu postanowiła
zamienić wszystko w żart.
– To bardzo miła propozycja. Rozumiem, że skoro teraz pracujesz w branży wideo, to
pewnie weźmiesz ze sobą kamerę i będziesz wszystko filmował? – powiedziała z wymuszonym
uśmiechem.
John najwyraźniej nie zrozumiał ironii.
– Oczywiście! Ale nie martw się, kamera jest bardzo mała, nie będzie nam przeszkadzać.
Po kilku minutach przyzwyczaisz się i w ogóle o niej zapomnisz.
Margot przeszedł dreszcz. Po raz pierwszy naprawdę się przestraszyła. Przeprosiła Johna i
podeszła do swojego kolegi Bengta.
– Musisz mi pomóc – powiedziała.
Bengt zaczął tłumaczyć Johnowi, że ma zostawić Margot w spokoju.
– Musisz się pogodzić z tym, że ona nie jest zainteresowana.
John wyglądał na autentycznie zdziwionego. Jakby nie rozumiał, o czym Bengt mówi.
Wstał poirytowany, zapłacił i wyszedł.
Piątek, 6 grudnia 1991 roku
Dyrektor wytwórni płytowej, właściciel parku rozrywki i polityk Bert Karlsson podchodzi
powoli do mównicy w sali Riksdagu. Chwyta obiema dłońmi za pulpit z jasnego drewna,
spogląda na niemal pustą salę plenarną i rozpoczyna swoje wystąpienie. Mówi o szwedzkiej
polityce imigracyjnej.
Jak zwykle rozpoczyna od stwierdzenia, że w Szwecji, owszem, jest rasizm, ale winni
tego stanu rzeczy są tak naprawdę sami uchodźcy. Ktoś, kto nie okazuje obcym szacunku czy
odnosi się do nich z pogardą, nie jest rasistą, bo prawdę mówiąc, jest to dość naturalna i zdrowa
reakcja na okropne zachowanie uchodźców i w ogóle wszystkich imigrantów. Wielu z nich to
kłamcy, złodzieje i oszuści.
Przewodniczący Nowej Demokracji daje do zrozumienia, że Urząd do spraw Imigrantów
wynajmuje pokoje w drogich hotelach i umieszcza w nich uchodźców.
– Wydajemy setki milionów koron, bo są ludzie, którzy upierają się, że muszą mieszkać
sami. Nauczyli się, że jeśli zrobią awanturę, to postawią na swoim… Takie rzeczy denerwują nas,
Szwedów. No i prowadzą do rasizmu.
Bert Karlsson dodaje, że wielu z przybywających do Szwecji uchodźców wcale nie
musiało uciekać z własnego kraju.
– Wielu wykorzystuje nasz system. Oni często przybywają tu jako turyści. Opłacamy ich
urlop, a oni po jakimś czasie jadą sobie dalej, do Norwegii. To stało się bardzo popularne…
Kończy swoje wystąpienie, zwracając uwagę na dużą przestępczość wśród uchodźców.
– To oburzające, że sprawę zamiata się pod dywan. Popełnienie przestępstwa nie ma
wpływu na przyznanie azylu w naszym kraju.
W odpowiedzi głos zabrała wyraźnie zmęczona minister do spraw imigracji Birgit
Friggebo.
– Bert Karlsson ma błędne informacje, rozsiewa plotki i nawołuje do nienawiści do
obcych. Twierdzi, że fakt, czy ktoś jest przestępcą, czy nie, nie ma wpływu na to, czy otrzyma
azyl. To nieprawda… Już samo podejrzenie, że ktoś mógł się dopuścić wykroczenia, decyduje o
tym, że jego sprawa zostaje wstrzymana. Najprawdopodobniej w ogóle nie otrzyma pozwolenia
na pobyt.
Bert Karlsson wrócił na podium, by odpowiedzieć. Był wyraźnie zły.
– Jestem zdziwiony, że kiedy opisuję fakty i podaję konkretne przykłady, to okazuje się,
że mam uprzedzenia, a jeśli zaczynam rozmawiać o polityce wobec uchodźców, to natychmiast
zostaję okrzyknięty rasistą. To niesamowite – grzmiał.
Debata dobiegła końca. Była typowym przykładem podejścia Nowej Demokracji do
kwestii uchodźców. Przedstawiciele partii niemal przy każdej okazji podkreślali, że to sami
uchodźcy i imigranci w ogóle są winni rasizmowi. Przy każdej okazji przedstawiano ich też jako
przestępców i oszustów.
Czołowi nowi demokraci, jak Bert Karlsson czy John Bouvin, dopuszczali się uogólnień,
nie przejmując się faktami, przesadzali albo po prostu zmyślali.
Bert Karlsson stwierdził w jednym ze swoich przemówień, że imigranci odpowiadają za
osiemdziesiąt procent wszystkich popełnianych w Szwecji przestępstw. Kiedy dziennikarze
spytali go, skąd pochodzą te dane, odpowiedział niezrażony, że takie rzeczy wszyscy wiedzą.
Dowodził też, że Cyganie są sprawcami dziewięćdziesięciu procent wszystkich napadów
na szwedzkich emerytów. Początkowo odwoływał się do „tajnych danych policji”. Kiedy
szefostwo policji zaprzeczyło, jakoby tego typu tajne dane w ogóle istniały, dyrektor Karlsson
zaczął się szybko wycofywać ze swojej wypowiedzi, tłumacząc, że chodziło mu o raport Rady do
spraw Przeciwdziałania Przestępczości, który owa rada bała się upublicznić, ponieważ zawierał
„zbyt negatywne dane”. Przeprowadzona kontrola nie potwierdziła istnienia takiego raportu.
Najwyraźniej istniał on jedynie w wyobraźni Berta Karlssona.
Parlamentarzystka Laila Stridh-Jansson opowiadała z oburzeniem w programie Aktuellt, a
później także w Ekot, o hinduskiej rodzinie w Malmö, która miała wyłudzić łącznie osiemset
pięćdziesiąt tysięcy koron zasiłku. Kiedy jeden z dziennikarzy zainteresował się bliżej sprawą,
wskazała mu źródło owych informacji. Okazał się nim Bert Karlsson. Historia była zwykłą
plotką. Naprawdę chodziło o starsze małżeństwo emerytów z Malmö, którzy rzeczywiście
otrzymywali zasiłek, ale w wysokości średniej emerytury.
Bert Karlsson upierał się jednak przy swoim.
Na zebraniach partyjnych nowi demokraci opowiadali wzburzeni o brutalnym gwałcie,
który miał popełnić pewien Somalijczyk. Kontrola szybko wykazała, że gwałt rzeczywiście miał
miejsce, ale jego sprawcą był Szwed. Przy innej okazji Vivianne Franzén, jedna z działaczek
partyjnych, opowiadała bardzo szczegółowo i ze łzami w oczach o bestialskim mordzie
rytualnym, którego muzułmanie dopuścili się na małym chłopcu. W rzeczywistości rzekomy
mord rytualny okazał się nieszczęśliwym wypadkiem, w który zamieszana była psychicznie
chora osoba.
Nowa Demokracja szafowała nieprawdziwymi danymi. Na zebraniach wyborczych
twierdzono, że nauka języka ojczystego, do której imigranci mieli prawo, kosztuje państwo
szwedzkie miliard trzysta milionów koron, podczas gdy rzeczywiste koszty były o połowę niższe.
Partia twierdziła, że uchodźcy kosztują szwedzkich podatników czterdzieści do osiemdziesięciu
miliardów koron rocznie. W 1992 roku, w którym przyjęto wyjątkowo dużą liczbę imigrantów,
suma ta wyniosła jedynie pięć miliardów koron. Szacunki ekonomiczne wskazywały, że
przyjmując obcokrajowców, na dłuższą metę gospodarka Szwecji zyska.
Początkowo tego rodzaju kłamstwa traktowane były przez ludzi stosunkowo łagodnie.
Podczas kampanii wyborczej w 1991 roku media często komentowały spotkania wyborcze
Nowej Demokracji. Cieszyły się one dużym zainteresowaniem. Zdarzało się, że krytykowano
przesłanie partii, niekiedy nawet odnoszono się do niego z lekką pogardą, natomiast w ogóle nie
zastanawiano się nad jego wiarygodnością.
Wielu wyborców wierzyło słowom nowych demokratów.
Dopiero kiedy po kilku latach media zaczęły dokładniej przyglądać się partii, okazało się,
że cytowane przez jej członków dane były w większości po prostu wyssane z palca.
Bert Karlsson rozpoczął swoją karierę parlamentarzysty w dzień po wyborach, 15
września 1991 roku. Na oczach reportera i fotografa „Expressen” wdrapał się na mównicę, stanął
na niej w skarpetkach i zaczął wykrzykiwać:
– Teraz nareszcie zacznie się tu coś dziać, do cholery! To miejsce już nigdy nie będzie
takie jak kiedyś!
Bert Karlsson dotrzymał słowa. Szwedzki parlament już nigdy nie był taki jak dawniej.
Drugi wiceprzewodniczący partii, John Bouvin, stawał na mównicy, machał rękami i
wykrzykiwał, że Riksdag należałoby spalić. Zgłaszał się na ochotnika do wykonania zadania.
Deklarował, że może nawet załatwić niewielki spychacz do zburzenia budynku, jeśli okaże się to
konieczne, by „obudzić naród”.
Język, którym posługiwali się przedstawiciele Nowej Demokracji, oraz ich maniery były
czymś zupełnie nowym w tych murach.
Pyskówkom przewodzili liderzy partii. Bert Karlsson powiedział, że Lars Werner,
odchodzący przewodniczący Partii Lewica–Komuniści28, powinien się leczyć psychiatrycznie
oraz że ma nadzieję, iż córka Bengta Westerberga zarazi się hifem od jakiegoś uchodźcy.
Równie obraźliwe opinie wyrażał Ian Wachtmeister, ale kierował je głównie do
działających w polityce kobiet. Nową przewodniczącą Partii Lewicy, Gudrun Schyman, nazwał
„parytetową gadułą, która wierzy, że może zagadać własne błędy”, a minister finansów Anne
Wibble – „laską, która tak naprawdę chciałaby być facetem”.
Podczas gdy politycy innych partii próbowali dyskutować o kwestiach merytorycznych,
zadowolony Bert Karlsson zwierzał się dziennikarzom, że jego największy problem polega na
tym, że nie potrafi się kontrolować.
– Ale mam to gdzieś – dodał natychmiast, zadowolony z siebie.
Dziennikarze oraz jego parlamentarni koledzy nie bardzo wiedzieli, jak mają się do tego
odnieść. W dużym artykule w „Dagens Nyheter” poświęconym właśnie Karlssonowi Anna-Maria
Hagerfors stwierdziła: „Dziennikarze polityczni mają do niego słabość, dlatego że facet,
odpowiadając na ich pytania, pierdzi, cuchnie i beka im prosto w twarz. Żałują tylko, że nie mogą
o tym napisać […]”.
Hrabia Ian Wachtmeister też miał swoje dziwactwa. Chodził w zabawnych kapeluszach i
kolorowych krawatach, jeden z nich miał kształt długiego, różowego penisa. Dumnie
prezentował go dziennikarzom na dorocznym jarmarku w Skänninge, co chyba było
odpowiednim miejscem na tego rodzaju żarty.
Nowi demokraci z Wachtmeisterem i Karlssonem na czele niezmordowanie tłumaczyli, że
są zabawni, że mimo milionów koron na kontach, arystokratycznych powiązań, a ostatnio także
władzy politycznej zawsze byli i pozostaną zwykłymi ludźmi.
Niektórzy nadal śmiali się z hrabiego i zaprzyjaźnionego z nim dyrektora wesołego
miasteczka, ale coraz więcej osób – także byłych zwolenników Nowej Demokracji – zaczynało
się zastanawiać, czy aby na pewno właśnie taka ludyczność marzyła im się w szwedzkim
parlamencie.
W ankiecie dotyczącej wiarygodności parlamentarzystów po wyborach w 1991 roku Bert
Karlsson uzyskał najniższą liczbę punktów od czasu, kiedy zaczęto przeprowadzać tego typu
pomiary, czyli od 1979 roku.
Z każdym miesiącem Nowa Demokracja coraz bardziej skupiała całą swoją energię na tak
zwanych kwestiach uchodźców i imigrantów.
Polityka partii opierała się na założeniu, że ludność Szwecji składa się z dwóch odrębnych
grup: Szwedów i imigrantów, które należało wyraźnie rozróżniać, między innymi podając
odrębne dane statystyczne odnośnie do przestępstw, zasiłków i bezrobocia.
Jednak partia nigdy dokładnie nie wyjaśniła, kogo miała na myśli, mówiąc o imigrantach.
Czy jedynie tych, którzy urodzili się poza granicami Szwecji, jak na przykład królowa Sylwia,
popularny bard Cornelis Vreeswijk lub szef działu kultury dziennika „Dagens Nyheter” Arne
Ruth? Czy do imigrantów należało również zaliczyć tych, których przynajmniej jeden rodzic
pochodził z zagranicy, czyli tak zwane drugie pokolenie imigrantów? W tej grupie znaleźliby się
politycy Olof Palme i Laila Freivalds, piłkarze Martin Dahlin i Henke Larsson, dziennikarz Jan
Guillou, a także trójka królewskich dzieci.
Powód, dla którego Ian Wachtmeister i Bert Karlsson nigdy nie zdradzili, kogo mają na
myśli, mówiąc o imigrantach, jest prosty. Każda próba kategoryzacji prowadziłaby do absurdu,
bo nagle okazałoby się, że wiele osób, od premiera począwszy, na gwiazdach piłki nożnej
skończywszy, to imigranci.
Jednak mimo braku jednoznacznej definicji Nowa Demokracja nadal upierała się, by w
danych statystycznych wyraźnie zaznaczać, za jaką część wszystkich popełnianych przestępstw
odpowiadają cudzoziemcy. Przypuszczano wściekłe ataki na rząd, upierając się, że liczby są
zatrważające, ale szwedzkie władze trzymają je w tajemnicy.
W praktyce Centralny Urząd Statystyczny już od lat siedemdziesiątych publikował
raporty, podając odrębne dane dotyczące właśnie „przestępczości wśród imigrantów”. Pierwszy
większy tego typu raport opublikowano w roku 1973, potem były kolejne. Najstarsze dane
pochodziły z roku 1967.
W 1978 roku media rozpoczęły dyskusję o przyczynach względnie wysokiej
przestępczości wśród obywateli szwedzkich obcego pochodzenia. Stało się to po tym, jak gazeta
„Pockettidningen R” poświęciła tej tematyce jeden z numerów. Z zamieszczonych artykułów
wynikało, że powodem większej przestępczości wśród imigrantów nie są czynniki etniczne, tylko
społeczne i ekonomiczne.
Nowa Demokracja żądała, żeby sądy przy wydawaniu wyroków inaczej traktowały
cudzoziemców. Posiadanie obcego obywatelstwa powinno wpływać obciążająco i prowadzić do
wydalenia ze Szwecji. Tak daleko nikt się jeszcze nie posunął, chociaż prawo szwedzkie pod tym
względem zawsze było bardzo surowe. Jeszcze na początku lat siedemdziesiątych wydalano ze
Szwecji około pięciuset osób rocznie z powodu popełnianych przez nie przestępstw, w latach
dziewięćdziesiątych liczba ta była mniej więcej na podobnym poziomie.
Nowa Demokracja twierdziła, że media unikają dyskusji o imigrantach. I znów badania
pokazały, że nie była to prawda. Natomiast z czasem zmieniało się nastawienie mediów, w
pewnych okresach było bardziej pozytywne, w innych raczej negatywne.
W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych pisano względnie niewiele o problemach
imigrantów. Przeprowadzone w roku 1976 badania pokazują, że ton tych relacji był raczej
neutralny, dominowała ciekawość. Konflikty przedstawiano w szerszym kontekście, dyskusja
rozpisana była na wiele głosów.
Na początku lat osiemdziesiątych wydźwięk artykułów stał się zdecydowanie bardziej
negatywny. Liczba ubiegających się o azyl uchodźców wzrosła i wynosiła już ponad dziesięć
tysięcy rocznie – były to przede wszystkim ofiary wojny domowej w Libanie i wojny irańsko-
irackiej.
Na ten temat wypowiadali się wówczas często funkcjonariusze policji z komisariatów
przygranicznych, oczywiście najczęściej pejoratywnie. Uchodźców z Libanu odsyłano do domu,
argumentując, że „powołują się na wojnę, a tak naprawdę często mają spory majątek”.
Opowiadano o pewnym imigrancie, który podobno zjadł swój paszport, o „cwanych”
uchodźcach, którzy gotowi byli posunąć się do wszystkiego, żeby dostać azyl, o „damach w
futrach, schodzących na ląd ze statków”.
Nagle w 1985 roku sytuacja się zmieniła. Dziennikarze zaczęli bardziej wnikliwie badać
wypowiedzi policyjnych funkcjonariuszy i porównywać je z wypowiedziami uchodźców, między
innymi tych, którzy uciekali do Szwecji przed wojną w Libanie. Niekiedy dochodziło do
groteskowych sytuacji.
Jesienią 1984 roku wychodzący w Malmö dziennik „Sydsvenska Dagbladet” mianował
szefa wydziału do spraw cudzoziemców przy komendzie policji w Trelleborgu, Svena Gunnara
Berglinda, Obywatelem Roku, motywując decyzję odważnymi wypowiedziami funkcjonariusza
na temat „rzeczywistości, w której pracuje”.
Rok później „Arbetet”, inny dziennik wychodzący w Malmö, zażądał odejścia Berglinda
ze stanowiska, za dokładnie te same wypowiedzi. Gazeta uznała, że wysoko postawiony
funkcjonariusz policji, który mówi o uchodźcach jako „poszukiwaczach luksusu”, twierdzi, że
obóz dla uchodźców „tonął w oparach haszyszu”, a „kartki z podartych paszportów wirowały w
powietrzu niczym płatki śniegu”, stracił społeczne zaufanie.
Pod koniec lat osiemdziesiątych prasa była bardzo ostrożna, jeśli chodzi o publikowanie
materiałów przedstawiających imigrantów jako kryminalistów czy w ogóle poruszających
problemy związane z ich napływem. Jednak gdy w Sjöbo, niewielkim miasteczku na południu
Szwecji, zdecydowano o rozpisaniu referendum w sprawie przyjęcia uchodźców na teren gminy,
duża część mediów zajęła bardzo krytyczne stanowisko.
Członkowie Nowej Demokracji byli często oskarżani o rasizm, co bardzo ich
denerwowało. Uważali zarzuty za obraźliwe i fałszywe.
Rasizm naukowy wartościujący rasy na lepsze i gorsze ze względu na wygląd zewnętrzny
oraz cechy biologiczne pojawił się na przełomie XIX i XX wieku i zyskał popularność w Stanach
Zjednoczonych, Anglii, a także w krajach skandynawskich.
Szwecja szybko znalazła się w czołówce krajów prowadzących badania w tej dziedzinie.
W 1909 roku powstało Szwedzkie Towarzystwo Higieny Rasowej, a w 1921 roku Szwecja jako
pierwszy kraj na świecie podjęła decyzję o utworzeniu w Uppsali Państwowego Instytutu Badań
nad Biologią Ras. Szwedzcy biologowie pod kierunkiem Hermana Lundborga mierzyli i
kategoryzowali dziesiątki tysięcy ludzkich czaszek, których kształt miał świadczyć zarówno o
rasie, jak i o inteligencji.
Wierzono, że biologia może pomóc stworzyć zdrowszych ludzi, jak również lepsze
społeczeństwo. Zgodnie z tym założeniem w 1934 roku przyjęto ustawę o przymusowej
sterylizacji, mającej przeciwdziałać pojawianiu się „potomstwa o umniejszonej wartości” i
generalnie służącej „oczyszczeniu” szwedzkiego społeczeństwa. Zgodnie z ustawą, którą w 1941
roku dodatkowo rozszerzono, kobiety i mężczyźni mogli zostać przymusowo wysterylizowani,
jeśli wykazywali się „ociężałością umysłową”, cierpieli na epilepsję lub byli „ułomni”.
Sterylizacja mogła też zostać przeprowadzona ze „wskazań społecznych”. W praktyce
sterylizowano przede wszystkim kobiety, które „nie kontrolowały swojej seksualności”, a
przynajmniej nie w takim stopniu, w jakim społeczeństwo tego oczekiwało. Niekiedy
wystarczyło, że młoda kobieta wyszła na miasto się zabawić i ktoś – pastor czy nauczyciel –
zgłosił, że oddaje się „przyjemnościom”, by lekarz stwierdził u niej „ociężałość umysłową” i
zlecił sterylizację.
W latach trzydziestych coraz więcej naukowców i polityków zaczęło krytykować teorie
biologii ras. W 1933 roku uznano je za „naukowy nonsens”, a na początku lat czterdziestych
zastępca szefa instytutu w Uppsali Gunnar Dahlberg stwierdził, że różnice w „kulturze, języku i
sposobie życia […] nie mają podłoża rasowego”.
Po zakończeniu II wojny światowej i upadku nazizmu teorie rasistowskie były źle
widziane. Istniały jednak miejsca, gdzie nadal je uznawano. Bertil Lundman, w latach 1947–1966
docent antropologii na uniwersytecie w Uppsali i autor wielu prac naukowych, w wydanej w
1946 roku książce zatytułowanej Współczesne rasy ludzkie pisał:
„Murzyni są rasą, która w największym stopniu folguje swoim popędom. To rasa
wielkich, niewychowanych dzieci, nieznających żadnych zahamowań. Murzyn żyje chwilą.
Krzyczy, mówi albo rechocze wtedy, kiedy ma na to ochotę […]. Ma naturę niewolnika, który, z
nielicznymi wyjątkami, potrafi pogodzić się ze swoim losem i nawet będąc zakutym w kajdany,
potrafi się śmiać”.
Do początku lat sześćdziesiątych podręcznik ten używany był na uniwersytecie w
Uppsali.
Także program sterylizacji był kontynuowany aż do roku 1975. W ciągu czterdziestu lat
obowiązywania ustawy o przymusowej sterylizacji, czyli od 1935 do 1975 roku, poddano
zabiegowi ponad sześćdziesiąt tysięcy osób, z których dziewięćdziesiąt procent stanowiły
kobiety, a wszystko w szwedzkim „Domu Ludowym”, państwie powszechnego dobrobytu.
Szwedzka polityka imigracyjna kształtowała się pod silnym wpływem teorii biologii ras.
Pierwsza ustawa dotycząca obcokrajowców powstała w 1927 roku. Miała chronić pracowników
przed zagraniczną konkurencją i pomóc zachować czystość szwedzkiego narodu, zgodnie z
polityką ras. W dokumencie rządowym czytamy:
„To, że ludność naszego kraju jest wyjątkowo jednorodna, jest nieocenioną wartością.
Dlatego należy kontrolować napływ przedstawicieli innych ludów, którzy nie powinni się
mieszać z naszym narodem”.
Wśród ras mniej wartościowych byli Żydzi, czarni i Cyganie. W piśmie magistratu
Karlskrony z 1931 roku znajdujemy takie zdanie:
„Wydaje się oczywiste, że rasy kolorowe i Murzyni pod żadnym pozorem nie powinni
mieć wstępu do naszego kraju, chyba że w wyjątkowych wypadkach”.
Zakaz imigracji dla Cyganów wprowadzono w Szwecji już w 1914 roku, obowiązywał do
1954 roku, czyli jeszcze dziesięć lat po zakończeniu II wojny światowej.
Od 1860 roku do momentu wprowadzenia ustawy o cudzoziemcach w 1927 roku
imigracja do Szwecji w zasadzie nie podlegała żadnym regulacjom.
W 1860 roku przestały obowiązywać wprowadzone przez Gustawa Wazę regulacje
paszportowe, zgodnie z którymi wszyscy podróżujący po kraju i wyjeżdżający poza jego granice
mieli obowiązek posiadania przy sobie paszportu. W połowie XIX wieku, kiedy zaczęła
powstawać nowoczesna Europa z parowcami i lokomotywami parowymi, paszporty uznano za
przeżytek i dość szybko je zlikwidowano. Od połowy XIX wieku do wybuchu I wojny światowej
w Europie, z wyjątkiem Rosji, w zasadzie nie było takich dokumentów.
W latach trzydziestych pojawił się problem uchodźców. Wraz z nasileniem się
nazistowskiego terroru i prześladowaniami do Szwecji zaczęło napływać coraz więcej Żydów.
Rozgorzała debata. Przedstawiciele socjaldemokratów w szwedzkim parlamencie
proponowali złagodzenie obowiązującego prawa, ale spotkali się z silnym oporem. Wiosną 1939
roku studenci z uniwersytetów w Lundzie i Uppsali zażądali powstrzymania napływu Żydów do
Szwecji. Do apelu przyłączyło się szwedzkie Stowarzyszenie Drobnych Przedsiębiorców.
Dyskusja na uniwersytecie w Lundzie dotyczyła kwestii, czy pozwolić dziesięciorgu
niemieckim lekarzom żydowskiego pochodzenia osiedlić się w Szwecji. Studenci byli zdania, że
nie, argumentując, że obcokrajowcy zaczną odbierać im pracę. W uzasadnieniu stwierdzono
między innymi: „imigracja, która prowadzi do tego, że obcy element zostanie wchłonięty przez
nasze społeczeństwo, wydaje się szkodliwa i nie do obrony także w przyszłości”.
„Aftonbladet” i „Sydsvenska Dagbladet” przyklasnęły rezolucji przyjętej przez studentów
w Lundzie, podczas gdy „Dagens Nyheter” ją skrytykował. Dziennik „Uppsala Nya Tidning”
pisał oburzony, że „reakcyjne i na wpół faszystowskie nurty zdają się niestety cieszyć większym
powodzeniem wśród studentów, niż można się było tego spodziewać”.
Socjaldemokrata Zeth Höglund oświadczył podczas debaty w drugiej izbie, że studenci z
Uppsali powinni zostać napiętnowani. „To wstyd dla naszego narodu, że młodzież akademicka
wykazuje całkowity brak zrozumienia dla takich pojęć jak humanizm czy ludzka solidarność”.
Zwrócił też uwagę, że „młodzież robotnicza reprezentuje inne poglądy. Czuje się częścią całej
ludzkości”.
W Szwecji lat trzydziestych nie było jednej obowiązującej wykładni w tej kwestii. Partie
były podzielone, socjaldemokraci byli raczej przychylni uchodźcom, podobnie komuniści i
liberałowie, opór pochodził głównie z szeregów prawicy i partii chłopskich, czyli obecnych partii
umiarkowanych i centrowych.
Jednak również stosunek socjaldemokratów nie był jednoznaczny. Wielu
parlamentarzystów tej partii opowiadało się za przyjęciem żydowskich uchodźców, ale
jednocześnie socjaldemokratyczny rząd podejmował działania, które w praktyce uniemożliwiały
im osiedlenie się w Szwecji. W październiku 1938 roku zarząd służb socjalnych wydał tajne
polecenie władzom paszportowym, by odsyłano wszystkich niemieckich uchodźców, którzy w
paszporcie mieli wstemplowaną literę „J” – Jude, czyli Żyd.
Największy opór wobec przybyszów przejawiały kręgi chłopskie, poprzednicy dzisiejszej
Partii Centrum. W latach trzydziestych kwestie rasowe były wręcz wpisane w program partii:
„Zadaniem narodu […] jest zadbać, by jego rdzeń pozostał nieskalany bezwartościowymi obcymi
elementami, oraz przeciwdziałać napływowi do Szwecji niechcianych cudzoziemców”.
Zanim doszło do kolejnej ogólnokrajowej debaty na temat obcokrajowców, minęło
pięćdziesiąt lat. Także tym razem główną rolę odegrał polityk centrowy, przewodniczący
samorządu w Sjöbo, Sven-Olle Olsson.
W połowie lat osiemdziesiątych gmina Sjöbo odmówiła przyjęcia piętnastu
cudzoziemców, mimo że wszelkie związane z tym koszty pokrywało państwo. Przewodniczący
samorządu nie przyjął propozycji Urzędu do spraw Imigracji, motywując odmowę brakiem
mieszkań i miejsc pracy. Postanowił przeprowadzić w tej sprawie referendum.
Stało się to impulsem do jednej z najbardziej zaciekłych debat publicznych lat
osiemdziesiątych. Krytykujący pomysł grzmieli, że nie można tego typu ogólnoludzkich kwestii
rozstrzygać w głosowaniu. „Tu chodzi o prawo gminy do podejmowania własnych decyzji, na
tym polega demokracja na poziomie lokalnym” – odpowiadał Sven-Olle Olsson, czym zyskał
poparcie Umiarkowanej Prawicy.
W mediach Olsson starał się za wszelką cenę przedstawić decyzję o przeprowadzeniu
referendum jako przejaw demokracji, jednak jego wypowiedzi w samorządzie wskazywały na
zupełnie inny powód.
5 grudnia 1985 roku podczas posiedzenia rady gminy jej przewodniczący wyraźnie
ostrzegał:
– Naprawdę nie macie żadnych obaw związanych z tym, że ci ludzie pochodzą z krajów o
obcej nam kulturze, innej religii, obcym nam sposobie myślenia i postępowania? W naszej
kulturze przyjęte jest, że o spornych kwestiach się dyskutuje, rozmawia, można nawet
demonstrować. Nigdy jednak nie dochodzi na tym tle do aktów przemocy, nikt nikomu nie grozi
wojną, nikt nikogo nie morduje, co przecież zdarza się w wielu innych krajach. Mamy uwierzyć,
że ci ludzie z dnia na dzień się zmienią? Czy naprawdę jesteście aż tak naiwni, drodzy
przyjaciele?
Łamiącym się głosem Sven-Olle Olsson kontynuował swoje niezwykle emocjonalne
wystąpienie:
– Czy nasi politycy nie widzą, co zaczyna się dziać ze Szwecją? Z różnych krajów
napływa do nas tyle obcych, że następne pokolenie Szwedów zapewne nie będzie już miało blond
włosów ani niebieskich oczu.
Poruszenie wywołały nie tylko słowa przewodniczącego, ale też wypowiedzi osób z kręgu
jego najbliższych współpracowników. Niedługo przed referendum Olsson postanowił rozesłać
broszurkę informacyjną do wszystkich gospodarstw domowych w gminie.
Szybko wyszło na jaw, że jeden z jej autorów, Göran Englund, od 1951 roku był
członkiem otwarcie faszystowskiej organizacji Ruch Nowej Szwecji. Na jej czele stał Per
Engdahl, już w latach trzydziestych czynnie działający w organizacjach faszystowskich, uważany
nawet za jedną z czołowych postaci europejskiego faszyzmu.
To właśnie do niego zwrócił się Sven-Olle Olsson, szukając autora swojej broszurki
informacyjnej, mającej się ukazać, o ironio, pod tytułem: Sjöbo, wzór demokracji.
W Sjöbo Olsson nadal cieszył się dużą popularnością. Przez wielu był postrzegany jako
człowiek z prowincji walczący z wszechwładnym Sztokholmem. Poza tym wielu mieszkańców
gminy poczuło się dotkniętych prasowymi artykułami, takimi jak na przykład ten w
„Aftonbladet” z 18 października 1987 roku.
Chcesz – tak albo nie – wylądować w cuchnącej dziurze na prowincji, w Skanii, wśród
bigoteryjnych wieśniaków, mówiących, jakby mieli kartofle w gębach, których jedyną rozrywką
kulturalną jest doroczny wiejski jarmark?
W referendum dotyczącym przyjęcia imigrantów sześćdziesiąt osiem procent głosujących
było na „nie”.
Kierownictwo partii w Sztokholmie zareagowało, wykluczając Olssona i jego dwóch
najbliższych współpracowników.
Olsson jednak nadal działał w lokalnych strukturach partii, a jego celem było wejść do
parlamentu. Zdawał sobie jednak sprawę, że pozostając lokalnym skańskim działaczem
samorządowym, miał raczej nikłe szanse, żeby zostać zauważonym.
Dlatego jeszcze przed wyborami w 1991 roku dał wyraźnie do zrozumienia, że ma
nadzieję, iż Nowa Demokracja poprowadzi dalej walkę przeciw cudzoziemcom.
Nowa Demokracja stała się częścią większej układanki. Sven-Olle Olsson pokazał, że w
Szwecji można zdobyć poparcie, szerząc wrogość wobec obcych. Wcześniej dowiodły tego
duńska Partia Postępu, założona przez Mogensa Glistrupa, i jej siostrzana partia w Norwegii.
Tworząc swoje ugrupowanie, Ian Wachtmeister miał więc od kogo czerpać wzorce.
Pracując nad powstaniem partii, spotkał Carla I. Hagena. Później Nowa Demokracja przejęła
część strategii politycznej norweskiej partii. Zaczęto między innymi wskazywać na muzułmanów
jako na piątą kolumnę, której celem było „doprowadzić do tego, że wszyscy uczniowie w
szwedzkich szkołach będą się zwracać w stronę Mekki”.
Inspiracją dla Nowej Demokracji były też inne europejskie partie o podobnym profilu. Po
zakończeniu II wojny światowej żadnemu ugrupowaniu w Europie nie udało się przekonać
wyborców do programu opartego na biologicznym rasizmie. Pojawiły się jednak nowe
ideologiczne narzędzia, których można było użyć, by ograniczyć swobodne przemieszczanie się
ludzi na naszym kontynencie.
Pojęcie rasy zastąpiono słowem „kultura”. Zamiast mówić o odrębnych rasach, z których
jedne były bardziej wartościowe niż inne, nowa ideologia opierała się przede wszystkim na
pojęciu kultury. Twierdzono, że niektóre kultury są po prostu na wyższym etapie rozwoju. Jedne
były prymitywne, inne wysoko rozwinięte, z czego jasno wynikało, że to one powinny służyć za
wzór.
„Rasizm kulturowy” spotkał się jednak z ostrą krytyką i został szybko porzucony.
Zastąpił go tak zwany fundamentalizm kulturowy. Zakładał on, że wszystkie kultury są warte tyle
samo. Żadna nie jest lepsza od drugiej, tyle że poszczególne kultury nie powinny się ze sobą
mieszać, ponieważ to w sposób nieunikniony prowadziłoby do konfliktów. Ktoś wywodzący się
z kultury A nie mógłby żyć obok kogoś, kto wywodzi się z kultury B.
Problemem było więc mieszanie się kultur. Warunkiem zachowania pokoju była
całkowita asymilacja: wszyscy powinni być możliwie najbardziej do siebie podobni, jeśli chodzi
o język, zwyczaje i sposób myślenia.
Dlatego, zdaniem zwolenników fundamentalizmu kulturowego, należało unikać imigracji.
Chodziło o dobro samych imigrantów. Zarzewie konfliktu nie tkwiło bowiem po stronie tych,
którzy ciemiężyli, gardzili czy dyskryminowali innych, tylko po stronie mniejszości, które swoją
innością prowokowały konflikt.
Na początku lat osiemdziesiątych fundamentalizm kulturowy stał się nową ideologią
europejskiej skrajnej prawicy, od Jeana-Marie Le Pena we Francji, przez Jörga Haidera w
Austrii, aż po Carla I. Hagena w Norwegii.
Także Nowa Demokracja czerpała wiele z myśli fundamentalizmu kulturowego. Kiedy
Bert Karlsson, przemawiając w szwedzkim Riksdagu, twierdził, że to imigranci ponoszą winę za
rasizm, że prowokują go swoim zachowaniem, powtarzał niczym echo wywody swoich
europejskich kolegów.
Podobnie kiedy twierdził, że kultura muzułmańska i chrześcijańska nie dają się ze sobą
pogodzić. Gdy jeden z dziennikarzy spytał go, jak zareagowałby na wiadomość, że jego córka
zamierza poślubić muzułmanina, usłyszał odpowiedź:
– Zrobiłbym wszystko, by do tego nie dopuścić. Nie należy wiązać się z ludźmi z innych
kręgów kulturowych, wiele przykładów pokazuje wyraźnie, że zgodne współżycie nie jest
możliwe.
Fundamentaliści kulturowi zaprzeczają, że kultury się rozwijają i przekształcają. Widzą je
jako coś statycznego, niezmiennego. Szwedzkość jest i zawsze będzie taka sama: dzisiaj, jutro i
pojutrze.
Uznając kultury za niepodlegające zmianom, a więc niejako skazane na konflikt,
fundamentaliści kulturowi zbliżyli się do wyznawców rasizmu biologicznego.
Kiedy kulturę traktuje się jako uwarunkowaną biologicznie, granice między
fundamentalizmem kulturowym a rasizmem biologicznym zaczynają się zacierać.
Koło się zamyka.
Na początku lat dziewięćdziesiątych pomysły te zaczęły się szybko rozprzestrzeniać nie
tylko wśród populistycznych partii prawicy.
Sverker Åström, były sekretarz gabinetu, nestor szwedzkiej polityki zagranicznej,
twierdził w liście wysłanym do redakcji „Dagens Nyheter”, że Szwecja w przyszłości nie
powinna udzielać azylu osobom, które „pochodzą z krajów czy kultur, których obyczaje są tak
różne od szwedzkich, że nie może być mowy o jakimkolwiek harmonijnym przystosowaniu się
bądź byłoby ono szalenie trudne”.
Ówczesna pani minister do spraw imigracji Maj-Lis Lööw skomentowała następnego dnia
list Åströma:
„Genialny opis problemu, bardzo ciekawa lektura. Widać, że Sverker Åström zna się na
poruszanych przez siebie kwestiach”.
Upadek
Rynek opcji bywa okrutny. Przez pierwsze miesiące John inwestował z takim
powodzeniem, że zapomniał o podstawowej zasadzie, mianowicie o tym, że inwestycje w opcje
opierają się na przewidywanych wartościach. Strata jest równie prawdopodobna jak zysk. Można
szybko dużo zarobić, ale równie szybko dużo stracić.
John zapomniał o tym, ale szybko mu o tym przypomniano.
Problemy zaczęły się pod koniec września 1989 roku. W październiku doszło do
załamania. 19 października, w drugą rocznicę czarnego poniedziałku, kursy akcji na światowych
rynkach poszybowały w dół. Właściwie bez konkretnej przyczyny, poza pewną nerwowością w
związku ze zbliżającą się ponurą rocznicą. Takiego rozwoju wydarzeń John nie przewidział. Był
przekonany, że rynek reaguje na fakty, na pozytywne bądź negatywne dane księgowe, a nie na
urojone lęki. W ciągu kilku godzin stracił niemal cały majątek.
W sierpniu 1989 roku John miał na koncie pół miliona koron. Pod koniec października
zostało mu zaledwie sześćdziesiąt tysięcy.
Nie potrafił uwierzyć, że coś takiego w ogóle mogło się stać. Ledwie zaczął cieszyć się
życiem, a już wszystko się skończyło.
Uznał, że musi działać szybko. Wpadł na pewien pomysł. Może spróbuje przerzucić się
na rynek opcji w Niemczech? Natychmiast postanowił wprowadzić plan w życie i jeszcze tego
samego popołudnia wsiadł w swoją srebrną sportową toyotę, a dwanaście godzin później był już
we Frankfurcie.
Podróż go jednak zawiodła. W Niemczech handel opcjami w ogóle nie istniał. John nie
był tego świadomy. Przeklinał swój pośpiech i zawrócił.
Tuż przed Dortmundem zaczęły się przy drodze pojawiać tablice reklamujące
Hohensyburg, jedno z największych niemieckich kasyn. John dobrze znał to miejsce, leżało
zaledwie kilka kilometrów od Soest, miasta, w którym urodziła się jego matka.
Ruletka fascynowała go od dawna, przede wszystkim jej strona matematyczna. Już w
młodości studiował teorię prawdopodobieństwa. Cyfry miały w sobie coś magicznego, podobnie
jak przypadkowość wyników i przewidywalne prawdopodobieństwo trafienia.
Kiedy dorósł, odkrył, że kręcące się koło ruletki idealnie nadaje się do studiowania reguł
teorii prawdopodobieństwa. Z matematycznego punktu widzenia gra była genialna. Trzydzieści
sześć ponumerowanych pól, dwa kolory, czarny i czerwony, podział na liczby parzyste i
nieparzyste. Wszystko to dawało nieskończenie wiele możliwych kombinacji. Poza tym było
jeszcze zero, pełniące funkcję jokera, co dodatkowo wzmagało napięcie. Dzięki niemu bank
zawsze mógł zakłócić regularność matematyki i pozbawić graczy ich pieniędzy.
John uwielbiał dyskutować o możliwościach rozbicia banku. Po wyjściu z więzienia w
Kumla pracował jakiś czas przy rozładunku bananów w porcie. Jeden z zatrudnionych tam
pracowników, Roger, studiował kiedyś matematykę na uniwersytecie. John prowadził z nim
niekończące się dyskusje.
Roger twierdził, że prawdopodobieństwo wygranej było stałe. Szansa wyrzucenia szóstki
zawsze była jak jeden do sześciu. Nawet jeśli ktoś wyrzucił szóstkę dwa razy z rzędu, niczego to
nie zmieniało. Prawdopodobieństwo kolejnej szóstki nadal wynosiło jeden do sześciu.
John się z nim nie zgadzał. Owszem, w długiej serii sześciu tysięcy rzutów szóstka
powinna się pojawić mniej więcej tysiąc razy, to prawda, przyznawał. Jednak jeśli szóstka padnie
dziesięć razy z rzędu, oznacza to, zgodnie z teorią prawdopodobieństwa, że dramatycznie maleje
szansa na to, iż wkrótce znów padnie. Tu prawdopodobieństwo na pewno nie wynosiło jeden do
sześciu, upierał się John.
Twierdził, że to jest klucz do wygranej. Notując dokładnie całe serie liczb lub kolorów,
inteligentny gracz powinien umieć przewidzieć wynik, co dawało mu szansę rozbicia banku.
Roger tłumaczył mu, że się myli, i cała dyskusja zaczynała się od początku.
John od dawna marzył, żeby wypróbować swoją teorię w praktyce. W czarnej teczce miał
przy sobie czterdzieści tysięcy koron, przeznaczonych pierwotnie do zainwestowania w
niemiecki rynek opcjami. Uznał, że jeszcze nie wszystko stracone, włączył kierunkowskaz i
skręcił w stronę kasyna.
Postanowił dobrze się przygotować. Przechadzał się po wielkiej sali kasyna Hohensyburg.
Zebrani przy trzydziestu stolikach gracze byli przede wszystkim niemieckimi biznesmenami w
średnim wieku. Było też sporo starszych kobiet, wiele z nich miało włosy ufarbowane na
niebiesko. Z panoramicznych okien kasyna rozpościerał się widok na zalesione zbocza i zadbane
pola uprawne.
John po raz kolejny sprawdził swoje wyliczenia, wybrał stolik, wyjął kartkę i ołówek i
zaczął notować. Po godzinie uznał, że nadeszła właściwa pora. Wpłacił tysiąc koron i rozpoczął
grę.
Trzy godziny później John znów siedział w swojej toyocie. Patrzył przed siebie pustym
wzrokiem. Nie widział ani pięknych drzew, których liście właśnie zaczęły zmieniać kolory, ani
rodzin z Dortmundu, spieszących na pikniki z wielkimi koszami z jedzeniem, ani zakochanych
par, które spacerowały po lesie, trzymając się za ręce. Siedział w swoim wozie i czuł dziwne
ssanie w żołądku.
W ciągu trzech godzin stracił czterdzieści tysięcy koron. Wszystko przepadło, nie miał
nawet pieniędzy na benzynę, żeby wrócić do Szwecji.
„To niemożliwe, niemożliwe” – powtarzał sobie w duchu.
W końcu po kilku minutach, które wydawały mu się wiecznością, przekręcił kluczyk w
stacyjce. Dwieście koni mechanicznych zaryczało jak ranny lew, gdy z szaloną prędkością mijał
bramę kasyna Hohensyburg.
Czuł ogromną chęć odwetu. Niemal zaraz po powrocie do Sztokholmu udał się do banku,
pobrał z konta ostatnie dwadzieścia tysięcy koron i wrócił do kasyna Hohensyburg.
Dziesięć lat później John nadal nie jest w stanie do końca zrozumieć tego, co się wtedy
wydarzyło.
– Zachowywałem się jak nałogowiec. Jak narkoman. Nie mogłem skończyć grać – mówi.
John opróżnił mieszkanie na Valutavägen. Sprzedał angielskie meble, perskie dywany,
nowy komputer i telefon komórkowy. Po kilku kolejnych odwiedzinach w kasynie zniknęła
reszta pieniędzy. Z bólem serca udał się wtedy do lombardu i zastawił swój zegarek Junghans
Mega Edition. Pieniądze, które za niego dostał, przegrał podczas najbliższej wizyty w kasynie.
Od jesieni 1989 roku John regularnie kursował między Szwecją a Niemcami. Spędzał
życie w drodze i w licznych niemieckich kasynach. Przejechał dziesiątki tysięcy kilometrów w
nieustającej pogoni za pieniędzmi, które wkrótce znowu tracił.
Kiedy opróżnił całe mieszkanie, zrobił debet na koncie w Handelsbanken, wykorzystując
w tym celu starą książeczkę czekową. Udało mu się podjąć ponad sto tysięcy koron, zanim bank
w końcu definitywnie zamknął mu konto, co stało się tuż po Bożym Narodzeniu w 1989 roku.
Zanim posunął się do oszustwa, długo się zastanawiał. Lata spędzone w więzieniu w
Kumla zostawiły swój ślad, nadal wzdrygał się na samo wspomnienie. Mimo to nie potrafił
oprzeć się pokusie. Uznał, że w końcu szczęście się odwróci i wygra. Zrobił więc debet na koncie
pocztowym, uznawszy, że spłaci wszystko z wygranej, zanim bank w ogóle się zorientuje.
Kiedy Handelsbanken i Bank Pocztowy odkryły oszustwa, John już dawno wszystko
przegrał. Co do korony.
Latem 1990 roku John stracił mieszkanie, które wynajmował na Valutavägen.
Gustav oznajmił mu, że chce się go pozbyć.
– To dobry moment na sprzedaż. Ludzie potrzebują mieszkań. Na czarnym rynku prawo
do lokalu kosztuje majątek – tłumaczył mu Gustav.
John uznał, że to dziwne, iż właśnie Gustav, który uwielbiał Chomsky’ego i bez przerwy
narzekał na zgubny wpływ kapitalizmu na moralność, nie widział nic złego w zarabianiu na
braku mieszkań. Postanowił spytać właściciela domu, ile ten zażyczyłby sobie za prawo do
lokalu, gdyby John chciał kupić je bezpośrednio od niego, a nie za pośrednictwem Gustava.
Właściciel spojrzał na niego zdziwiony. Kilka godzin później wypowiedział Gustavowi umowę,
motywując to tym, iż ten podobno próbował sprzedać prawo do lokalu na czarnym rynku.
Gustav wpadł we wściekłość. Zaczął wrzeszczeć na Johna.
– Przez ciebie straciłem co najmniej sto tysięcy koron, kretynie! – krzyczał.
Kiedy John rzucił coś gorzko o kapitalizmie jako wcieleniu zła, Gustav eksplodował.
Zażądał zwrotu pieniędzy, które John od dawna był mu winien.
– Oddaj mi moje pieniądze! Natychmiast! – krzyczał.
John odpowiedział, że ich nie ma. Gustav nie odpuszczał. Wtedy John wyznał mu, że jest
winien pieniądze nie tylko jemu, ale także bankom. I że być może grozi mu więzienie. Gustav
stwierdził, że nic go to nie obchodzi.
– Obrabuj bank, to pozbędziesz się problemów – rzucił. – Banki są na usługach wielkiego
kapitału. Zarabiają na nas grubą forsę. Nikt nie będzie ich żałował!
Dawni przyjaciele rozstali się w gniewie.
Oszustwa bankowe sprawiły, że John po raz kolejny został oskarżony. Na domiar złego
znów, po latach spokoju, zaczął wdawać się w bójki. Latem 1988 roku pobił mężczyznę, który
według niego jechał zbyt wolno na Djurgården. We wrześniu, trzy miesiące później, jadąc
taksówką, nie zatrzymał się przed przejściem dla pieszych w Mälarhöjden, żeby przepuścić grupę
młodych ludzi. Jeden z nich zezłościł się i pokazał mu środkowy palec. John gwałtownie
zahamował, cofnął się, wyskoczył z wozu i pobił dwóch młodych ludzi.
Sąd rejonowy postanowił poddać Johna kolejnemu badaniu psychiatrycznemu. Podobnie
jak kilka lat wcześniej, stwierdzono, że John Ausonius ma duże problemy z własnymi emocjami i
z kontrolowaniem swoich działań. Sąd wziął to pod uwagę i skazał go na najkrótszą możliwą
karę – dwa tygodnie więzienia – podkreślając, że oskarżony wymaga pomocy. Przydzielono mu
kuratora. Nie wspomniano jednak o konieczności leczenia, mimo że kolejna opinia potwierdzała,
iż John ma poważne problemy psychiczne.
John odwołał się od wyroku.
Sąd drugiej instancji zmienił orzeczenie i skazał Johna na cztery miesiące więzienia,
motywując to tym, iż nie jest to pierwszy przypadek użycia siły przez oskarżonego. Wyrok
zapadł 15 maja 1990 roku. Nie wspomniano ani o konieczności leczenia, ani o przydzieleniu
kuratora.
John Ausonius miał znów trafić do więzienia.
John patrzył smutnym wzrokiem przez okrągłe okno statku. Na zewnątrz błyszczała tafla
jeziora Melar. W jego gładkiej jak lustro powierzchni odbijały się światła ratusza i Kungsholmen,
migoczące promienie tańczyły w niebieskim mroku wieczora.
Sztokholm ukazywał się od swojej najpiękniejszej strony, ale John miał poważniejsze
sprawy na głowie. Od dwóch tygodni jego domem był schronisko Czerwona Łódź na
Södermalm. Na stoliku przed nim leżało siedemdziesiąt osiem koron. Wszystko, co posiadał.
W ostatnich tygodniach John znalazł nowy sposób zarobkowania. Opróżniał parkometry.
Szybki ruch śrubokrętem i z pojemnika leciały jednokoronówki. „Dochód” z jednego parkometru
zwykle wystarczał mu na jedzenie i nocleg.
Miał wrażenie, że stracił wszystko. Żył w nędzy. Poza tym bał się. Ogarniała go coraz
większa panika, w oczy zaglądał mu strach. Wiedział, jakie są tego przyczyny. Bieda. Brak
mieszkania. Życie na ulicy i w nocnych autobusach. Włamania na strychy w poszukiwaniu
noclegu. Nieprzyjemne spotkania z policją. Konieczność tłumaczenia się. Długie, samotne dni.
Głód. Już kiedyś tak żył. Wtedy obiecał sobie, że już nigdy do tego nie wróci, do poniżającego
ubóstwa, które teraz znów czyhało za rogiem.
John nie chciał się poddać, nie chciał pozwolić, by odarto go z wszelkiej godności. Był
gotów na wszystko, ale nie na życie włóczęgi.
Kilka tygodni wcześniej w jego głowie zaczęła kiełkować pewna myśl, która z czasem
zamieniła się w konkretny plan. John postanowił obrabować bank.
W ostatnim roku coraz częściej o tym myślał, ale to wykrzyczane w złości słowa Gustava
sprawiły, że jego fantazje przybrały realny kształt.
„Obrabuj bank, to pozbędziesz się problemów!”
Dlaczego nie? John coraz częściej zadawał sobie to pytanie.
Gustav wypowiedział te słowa w złości i niemal natychmiast o nich zapomniał. Natomiast
John podchwycił pomysł. Im więcej o tym myślał, tym bardziej przekonywał sam siebie, że banki
są częścią społeczeństwa, które go skrzywdziło, zamknęło go najpierw w szpitalu Beckomberga,
a potem w więzieniu w Kumla. Uznał, że bankom nie ma co współczuć. Napad na bank był
atakiem na społeczeństwo, które przecież zaatakowało go jako pierwsze.
W pewnym momencie John zdał sobie sprawę, że popełnia błąd myślowy. Większość
banków w Szwecji to prywatne firmy. Nie można było powiedzieć, że będący własnością rodziny
Wallenbergów i kontrolowany przez nią SEB był częścią socjaldemokratycznego aparatu
państwowego.
John zrozumiał, że musi znaleźć inne rozwiązanie. Pierwsze, co przyszło mu na myśl, to
napad na będący własnością państwa Nordbanken. Szybko jednak odrzucił ten pomysł. Nie może
się ograniczać tylko do jednego banku. Uznał więc, że nie jest ważne, kto jest właścicielem
banku, ważne jest, żeby nie wpaść. W końcu znalazł rozwiązanie. Dziesięć lat później nadal
doskonale pamięta swoje ówczesne rozumowanie. Doszedł bowiem do wniosku, że wszystkie
banki są ubezpieczone. „Obojętnie, jaki bank obrabuję, firma ubezpieczeniowa wypłaci
odszkodowanie. Koszty tego poniosą wszyscy. Nawet jeśli obrabuję prywatny bank, zapłaci za to
społeczeństwo”.
W ten sposób John rozwiązał swój problem moralny.
John jak zwykle wszystko dokładnie przygotował. Pod koniec sierpnia pojechał do Belgii,
która była jednym z nielicznych krajów europejskich, gdzie można było kupić broń, nie mając na
nią pozwolenia. W sklepie Nicholasa Tychona w Liège nabył myśliwski sztucer marki Marlin.
Schował go pod kocem na tylnym siedzeniu samochodu, mając nadzieję, że szwedzcy celnicy go
nie przeszukają.
Dokładnie o godzinie 08.50 we wtorek 25 września 1990 roku John Wolfgang Alexander
Ausonius napadł na filię Föreningsbanken na Svandammsplan z marlinem w ręku. Skierował
swój sztucer w sufit i oddał jeden strzał, który odbił się echem po całym pomieszczeniu. Jakby
nagle rozpętała się burza. Klienci zaczęli w panice kryć się za stołami, kasjerki schowały się pod
ladą recepcji.
John szczegółowo wszystko zaplanował. Kilkaset metrów przed bankiem zmienił ubranie.
Postanowił zwrócić na siebie uwagę, strzelając w sufit. Liczył, że kasjerki szybko oddadzą mu
pieniądze, on je weźmie, wyjdzie z banku i ucieknie samochodem, który jeden z klientów
zostawił przed bankiem.
Ale jego plan zdawał się nie skutkować. Mimo że krzyczał: „Big Money! Big Money!”,
nic się nie działo. Przerażone kasjerki schowały się pod ladą. John wahał się chwilę, po czym
postanowił, że zacznie strzelać do szklanej osłony kasy. Wycelował, oddał strzał, odrzuciło go do
tyłu. Spojrzał na szybę. Ze zdziwieniem zauważył w niej niewielką dziurkę.
Zdał sobie sprawę, że jego pierwszy napad zaraz zamieni się w ostatni. Wszystko było nie
tak. Kasjerki nadal się ukrywały, minęło już kilka minut, a on nadal nie dostał pieniędzy. Miał
wrażenie, że słyszy syreny radiowozów, postanowił jak najszybciej uciec. Odwrócił się, żeby
wyjść, kiedy nagle zza kasy usłyszał głos:
– Spokojnie! Nie strzelaj! Dostaniesz pieniądze.
Zobaczył schodzącego z piętra i zmierzającego powoli w jego stronę urzędnika
bankowego.
John zatrzymał się w pół kroku i rzucił na ladę dwie torby foliowe. Szybko odzyskał
pewność siebie. Kiedy dostał pieniądze, podszedł do klienta, który zaparkował samochód przed
bankiem, wycelował w niego i powiedział:
– Car keys!
Mężczyzna natychmiast oddał mu kluczyki.
John wyszedł z banku spokojnym krokiem, wsiadł do samochodu, zdjął kominiarkę,
uruchomił silnik i ruszył przed siebie, by po chwili skręcić w niewielką parkową alejkę. Kiedy
kilka minut później nadjechał pierwszy radiowóz, zdążył się już przebrać i był w drodze do
metra.
Policja stwierdziła, że napad został sprawnie przeprowadzony. Złodziej popełnił tylko
jeden błąd. Za szybko zdjął kominiarkę. Niemal wszyscy w banku zdążyli zobaczyć kolor jego
włosów. I niemal wszyscy byli zgodni, że jego włosy były rude, „koloru marchewki”. Jeden ze
świadków był przekonany, że złodziej miał perukę.
W schronisku John wyjął wszystkie pieniądze i zaczął je liczyć. Okazało się, że łup
wynosi sto tysięcy dwieście sześćdziesiąt cztery korony.
Długo siedział i przyglądał się pieniądzom. Był zadowolony, ale nie cieszył się. Raczej
się dziwił. Wcześniej był przekonany, że po napadzie będzie wręcz szalał ze szczęścia, a teraz,
kiedy już było po wszystkim, nie czuł absolutnie nic. Ponownie spojrzał na stos banknotów na
stole. Skupił się. Chciał czuć się szczęśliwy, dumny. Chciał poczuć podniecenie, ale nie potrafił.
Dziesięć lat później nadal jest zdziwiony swoim brakiem emocji.
– Za każdym razem było tak samo. Nawet wtedy, kiedy udało mi się wynieść sześćset
osiemdziesiąt tysięcy koron. Wtedy też nie czułem żadnej radości.
Pierwsze, co John zrobił po podliczeniu pieniędzy, to wsiadł na rower i pojechał do
lombardu na Götgatan wykupić swój zegarek. Potem zjadł szybki lunch, wsiadł do samochodu,
wyjechał na E4 i ruszył do Niemiec.
Następnego dnia wszedł pewnym krokiem do kasyna Hohensyburg.
Minęło kilka dni i przegrał wszystko.
16 października 1990 roku, trzy tygodnie po pierwszym napadzie, John Ausonius
obrabował kolejny bank.
Przez wiele miesięcy wzór był ten sam. John napadał na bank, a następnie tracił wszystko,
grając w ruletkę. Powtarzał ten sam scenariusz.
Chociaż przegrywał większość zrabowanych pieniędzy, to jednak odzyskał swoją
wcześniejszą pozycję. Znów miał pieniądze, mieszkał w eleganckich hotelach, przesiadywał w
Sturecompagniet, popijając cappuccino, zamawiał kolejne garnitury u najlepszych krawców w
Sztokholmie.
Życie znów stało się przyjemne. Nadal miał jednak problem z kobietami. Koniecznie
chciał kogoś poznać. To była obsesja. Niestety, podobnie jak w ruletce, nie miał szczęścia.
Wyglądało na to, że John nie ma pojęcia, jak się zachować w obecności kobiety. Bywał
namolny. Kiedyś zadzwonił do drzwi sąsiadki, którą kilka razy spotkał w pralni. O dziewiątej
rano. Miał na sobie szlafrok. Zaproponował sąsiadce usługi seksualne. Kobieta odmówiła
zszokowana. John się roześmiał.
– Nie musisz się niczego obawiać – zapewnił ją. – Jestem dawcą krwi.
Niekiedy jednak bywał bardziej nieśmiały. Lenę, którą poznał w sklepie zoologicznym,
adorował kilka miesięcy i nigdy nawet nie dotknął jej ręki. Natomiast zasypywał ją i jej dzieci
drogimi prezentami. Lena niedawno się rozwiodła. John był dla niej przez pewien czas oparciem,
ale nie pociągał jej seksualnie. W pewnym momencie poznała innego mężczyznę, z którym
zaczęła się spotykać. Pewnego wieczora, kiedy ona i jej nowy przyjaciel jedli kolację, John
zadzwonił do drzwi jej mieszkania. Kobieta wpuściła go. John najpierw siedział cicho, wpatrując
się w Lenę i w jej nowego faceta, ale nagle wybuchnął:
– Co on tu robi?! – wykrzyczał, próbując uderzyć mężczyznę.
Opuścił mieszkanie, dopiero kiedy Lena zagroziła, że wezwie policję.
– Mam wrażenie, że John nigdy nie miał stosunku z kobietą – powiedziała później
podczas przesłuchania.
Im John był starszy, tym młodszymi kobietami się interesował. Niedługo przed
pierwszym napadem na bank na dyskotece w Århus w Danii poznał Lisbeth. Obchodziła tam
swoje siedemnaste urodziny. John ją okłamał. Powiedział, że ma dwadzieścia osiem lat, czyli o
dziesięć mniej niż naprawdę. Powiedział jej też, że jest przedsiębiorcą i spekuluje walutą.
Opowiadał o sztuce i muzyce klasycznej. Siedemnastoletnia Lisbeth uznała go za bardzo
interesującego mężczyznę.
W następnym tygodniu John znów przyjechał do Århus. Zaprosił dziewczynę na kolację
do najelegantszej restauracji w mieście. Dał jej prezent, drogie perfumy i książkę o pozycjach
seksualnych. Podczas kolacji opowiadał jej z pogardą o cudzoziemcach w Szwecji, którzy nie
pracują, są przestępcami i żyją z zasiłków, czyli z pieniędzy podatników. Żerują na systemie.
Powinno się ich wyrzucić. Wszystkich, stwierdził stanowczo.
Po paru drinkach Lisbeth poszła z nim do jego pokoju hotelowego. John puścił film
porno, a potem się kochali. Kiedy Lisbeth usnęła, John wrócił do oglądania filmu.
Nareszcie mu się udało. Był szczęśliwy.
Po tygodniu pojawił się bez zapowiedzi przed domem Lisbeth. Zapukał i spytał, czy może
zostać na jedną noc. Rodzice dziewczyny zgodzili się z wahaniem. John został u nich cały
tydzień.
Ojciec Lisbeth, Bo, nie polubił Johna. Opowiedział córce o swoich wątpliwościach.
– Mam wrażenie, że John kłamie. Wcale nie jest Szwedem. Jest cudzoziemcem. Wygląda
jak Irańczyk. Uważaj na niego – przestrzegał córkę.
John Ausonius nie potrafi wskazać żadnej konkretnej daty czy zdarzenia, od którego
zaczęła się jego nienawiść do cudzoziemców. Po prostu narastała z dnia na dzień. On sam był
przekonany, że coraz więcej Szwedów myśli tak jak on. Kiedy jeździł taksówką, właściwie
codziennie trafiał mu się klient, który narzekał na imigrantów i na ich zachowanie. Kiełkująca w
Johnie nienawiść przybierała na sile.
Wiele lat później John nadal doskonale pamięta, co wtedy czuł.
29 kwietnia 1991 roku Bangladesz padł ofiarą cyklonu. Siła wiatru dochodziła do dwustu
czterdziestu kilometrów na godzinę. Dziesięciometrowe fale szalały w Zatoce Bengalskiej,
niszcząc wszystko, co napotkały na swojej drodze. Kiedy wiatr zelżał, okazało się, że zginęło
ponad sto dwadzieścia tysięcy ludzi. Zniszczenia były ogromne. Wszędzie leżały trupy i truchła
zwierząt.
John oglądał relacje w telewizji. Pomyślał wtedy: „Świetnie! Będzie mniej
cudzoziemców. Kretyni! Po co mają po dziesięcioro dzieci, skoro nie potrafią ich utrzymać?”.
Jego negatywne uczucia wobec ludzi, których nazywał imigrantami i obcokrajowcami,
przekształciły się z czasem w głęboką, wszechogarniającą i bezgraniczną nienawiść.
Po tygodniu spędzonym u rodziny Lisbeth John został zatrzymany przez duńską policję.
Celnicy znaleźli paczkę przesłaną przez niego na adres Lisbeth, zawierającą sto tysięcy koron
szwedzkich, ukrytych między książkami. Policja podejrzewała, że są to pieniądze z handlu
narkotykami. John oczywiście nie przyznał się, że pieniądze pochodzą z napadu na bank na
Svandammsplan. Ponieważ policja nie miała żadnych dowodów, zwrócono mu paczkę i
wypuszczono go na wolność po jednej nocy spędzonej w areszcie.
Natychmiast zadzwonił do Lisbeth. Dziewczyna gotowała się ze złości. Policja
zatrzymała ją w szkole, w liceum, na oczach wszystkich uczniów. Po kilku godzinach została
zwolniona, ale miała już dosyć Johna. Nie chciała się z nim więcej spotykać. John zaczął ją
prosić, błagać. W końcu dziewczyna zgodziła się na spotkanie, ale w obecności matki.
Spotkali się w restauracji. Lisbeth była wściekła, spytała, czego od niej chce. John wyjął
kosztowny pierścionek, spojrzał jej w oczy – i oświadczył się.
– Mam dość pieniędzy. Mogę cię utrzymać.
Lisbeth zaniemówiła. Po chwili jednak odzyskała mowę i kazała mu iść do diabła. John
zdawał się jej w ogóle nie słyszeć. Uśmiechnięty opowiadał o ich wspólnej przyszłości. Dopiero
po kilku minutach dotarło do niego, co Lisbeth mu odpowiedziała. Twarz mu poczerwieniała, ale
opanował się. Wybuch nastąpił dopiero po opuszczeniu lokalu.
– Jesteście głupie! Idiotki! – krzyczał do Lisbeth i jej matki, wygrażając im parasolem. –
Żądam, żebyście mi wszystko zwróciły! Wszystkie prezenty! Słyszycie? Wszystko, co jest moje.
Macie mi wszystko zwrócić!
Następnego dnia, 5 października 1990 roku, John Ausonius ponownie odwiedził sklep
Nicholasa Tychona w Liège. Długo oglądał różne rodzaje broni, zanim w końcu zdecydował się
na karabin firmy Erma. Zapłacił gotówką. Kupił też kilka noży i laserowy celownik.
John nadal regularnie farbował włosy. Każdego ranka bardzo dokładnie się golił. Czarne
włoski zarostu nie miały prawa pojawić się na jego twarzy.
Niekiedy dochodziło do komicznych sytuacji. Kolejni fryzjerzy patrzyli bezradni na
jaskrawoczerwony kolor włosów, farbowanych dokładnie według wskazówek Johna. On
natomiast zawsze wydawał się równie szczęśliwy. Jakby nie dostrzegał tego, co widzieli wszyscy
inni. Dla niego jego włosy były blond. Bardzo blond. Dla reszty ludzkości były rude jak
marchewka.
Nadal jednak jeden szczegół budził jego niezadowolenie. Oczy. Były intensywnie
ciemnobrązowe. Johnowi to się nie podobało. Kolor jego oczu nie pasował do jego jasnoblond
włosów i równie jasnych brwi.
8 kwietnia 1991 roku udał się więc do optyka Heinza Margrandera w Aschaffenburgu, na
południe od Frankfurtu. Po dokładnym przejrzeniu całego katalogu barwionych soczewek
zamówił najbardziej niebieskie, jakie znalazł.
– Właśnie takie chcę mieć – stwierdził. – W kolorze Baby Blue.
Optyk spojrzał na niego zdziwiony. Badanie wykazało, że John ma doskonały wzrok.
John wyjaśnił mu, że chce zmienić kolor oczu.
Kilka tygodni później John Ausonius założył swoje nowe soczewki. Spojrzał z
zadowoleniem w lustro. Widział w nim szczęśliwą twarz: jasnoblond włosy, jasnoblond brwi i
niemal błękitne oczy. Nie mógł się napatrzeć. Teraz już wszystko będzie dobrze. Odniesie
upragniony sukces. Brzydkie kaczątko w końcu zamieniło się w pięknego białego łabędzia.
Wyśmiewany przez dzieci ciemnowłosy chłopiec z Vällingby, którego rodzice byli
imigrantami, stał się w końcu prawdziwym szwedzkim blondynem.
Podczas każdego napadu John postępował dokładnie tak samo. Wyjeżdżał z domu na
rowerze, w garniturze, potem w upatrzonym miejscu przebierał się w dres, napadał na bank,
wracał na rowerze do miejsca, gdzie się przebierał, wkładał garnitur i wracał do domu, pieszo
albo na rowerze, z łupem w teczce.
W okresie od 25 września 1990 roku do 25 lipca 1991 roku John zorganizował dziesięć
napadów, czyli średnio jeden skok na bank co cztery tygodnie, rabując łącznie ponad milion
koron.
Na początku czuł się niepokonany, niemal jak bóg. Ubrany w garnitur, z pieniędzmi w
teczce stawał się niewidzialny dla policjantów. Patrzyli na niego i go nie widzieli. Raz trafił na
blokadę policyjną. Zaczerpnął głęboko powietrza i ominął barierki. Był tak blisko
funkcjonariuszy, że mógł ich niemal dotknąć, ale oni byli tak zajęci rozglądaniem się za
złodziejem, który według zeznań świadków ubrany był w dres, że w ogóle go nie zauważyli.
Po kilku miesiącach uczucie nietykalności minęło. John zaczął się denerwować. Wkrótce
nerwowość przeszła w strach. Uświadomił sobie, że ryzyko wpadki rośnie z każdym napadem.
To było jak ruletka. Prędzej czy później kulka trafi na zero. Prawdopodobieństwo, że tak się
stanie, rosło dramatycznie.
John czuł palącą potrzebę zyskania większej pewności siebie.
Latem 1991 roku John spędzał wiele wieczorów, oglądając filmy wideo. Po raz kolejny
wracał do swoich ulubionych tytułów, wśród których było Życzenie śmierci z 1974 roku.
Intryga była prosta i bardzo krwawa. Dobrze sytuowany architekt Paul Kersey, grany
przez Charlesa Bronsona, jest typowym amerykańskim liberałem ze wschodniego wybrzeża.
Walczy o równe prawa dla białych i czarnych, a więzienie uważa za czyste zło. Pewnego dnia
trzech złodziei morduje jego żonę i gwałci córkę.
Paul Kersey zwraca się najpierw do policji, która jednak okazuje się bezradna. Mężczyzna
zieje coraz większą nienawiścią. W końcu kupuje rewolwer i rozpoczyna swoją jednoosobową
krucjatę przeciwko nowojorskim przestępcom. Zamienia się w Vigilante, mściciela, przeczesuje
nocami ulice miasta, zabijając kolejnych przestępców, głównie czarnych i Portorykańczyków.
Policja zmobilizowała ogromne siły, by go znaleźć, jednak dla przeciętnego mieszkańca
tajemniczy Vigilante pozostawał bohaterem. Jego działania w środowisku kolorowych
spowodowały spadek przestępczości niemal o połowę. Mieszkańcy Nowego Jorku byli
zachwyceni.
To był zdecydowanie ulubiony film Johna Ausoniusa, mógł go oglądać na okrągło.
John próbował desperacko poznać jakąś kobietę. Jednak wszystkie jego usiłowania
kończyły się niepowodzeniem. W poniedziałek 29 lipca, zaledwie pięć dni przed pierwszym
napadem, w wypożyczalni wideo Casablanca na Sveavägen poznał Lottę. Doradził jej kilka
tytułów. Lotta zauważyła, że John dużo wie o filmach. Poza tym był przystojny. Kiedy spytał,
czy pójdzie z nim do jego mieszkania, zgodziła się.
Po pół godzinie wspólnego oglądania filmów John zaczął przysuwać się do niej bliżej.
Próbował ją objąć. Lotta dała mu uprzejmie, ale stanowczo do zrozumienia, że nie jest
zainteresowana. John próbował ją przekonać. Zaczął być namolny. Chciał uprawiać z nią seks.
– Naprawdę myślałaś, że będziemy siedzieć i oglądać filmy? – zwrócił się do niej z
wyrzutem.
W końcu wstał, podszedł do komody, wyjął z szuflady plik banknotów i położył je na
stoliku przed Lottą.
– Dam ci pięć tysięcy, jeśli pójdziesz ze mną do łóżka – powiedział niemal błagalnie.
Lotta patrzyła na niego. Była przekonana, że John żartuje.
– Przestań się wygłupiać – powiedziała.
– Mówię poważnie. Dam ci je. Zapłacę ci.
Lotta nie mogła powstrzymać się od śmiechu.
John znów podszedł do komody, tym razem wyjął z szuflady elegancki damski zegarek.
– Dam ci jeszcze zegarek. Pięć tysięcy i zegarek, jeśli zgodzisz się pójść ze mną do łóżka!
Proszę!
Lotta znów się roześmiała. Ale nie wyszła z mieszkania, sytuacja wydawała jej się
bardziej zabawna niż groźna.
John siedział i w milczeniu się jej przyglądał. Lotta miała wrażenie, że się poddał. Po
kilku minutach John zaczął mówić o imigrantach. Lotta nigdy nie spotkała kogoś, kto byłby tak
przepełniony nienawiścią. Przez pół godziny John skarżył się, że imigranci wykorzystują
szwedzki system opieki, popełniają zbrodnie, gardzą kobietami, gwałcą je. Lotta słuchała go ze
zdumieniem, próbowała nawet oponować, ale z Johnem nie było żadnej dyskusji.
W końcu jednak zamilkł. Po dłuższej chwili spytał Lottę, czy pójdzie z nim do restauracji
w Kungsträdgården. Kobieta zgodziła się. Zamówili taksówkę. Kiedy John zobaczył, że kierowca
jest czarny, wzdrygnął się, jakby przeszedł go prąd.
– Nie jeżdżę z takimi – oświadczył.
– Przestań się wygłupiać – odpowiedziała Lotta i chwyciła go za ramię. John zesztywniał,
odskoczył na bok i stanął pięć metrów od taksówki.
– Mówię poważnie. Nie wsiądę do samochodu, w którym siedzi Murzyn. Nienawidzę ich!
– zaczął krzyczeć.
Pięć dni później, w nocy z 2 na 3 sierpnia 1991 roku, John Wolfgang Alexander Ausonius
wziął swój karabin marki Erma i ukrył go pod płaszczem. Karabin był wyposażony w laserowy
celownik. John wsiadł na rower i pojechał na Gärdet. Ukrył się w krzakach tuż obok Troppstigen.
O godzinie 00.20 oddał do studenta Davida Gebremariama pierwszy strzał.
Od tego momentu nie było już powrotu. Wokół Johna zapadła ciemność. Zaczął się jego
upadek.
Poniedziałek, 30 grudnia 1991 roku
Telefon zadzwonił o 12.07.
Inspektor policji Per-Erik Sörlin z okręgu Norrmalm podniósł słuchawkę. Wówczas nie
wiedział jeszcze, że ten telefon stanie się pierwszą z całej serii rozmów, a właściwie całej fali
gróźb, która wkrótce miała dotknąć Sztokholm.
– Dyżurny? – spytał głos po drugiej stronie.
– Tak – odpowiedział krótko Per-Erik Sörlin.
– Na Dworcu Głównym w Sztokholmie zostanie zdetonowana bomba. Znajduje się w
skrytce numer 821. Każda próba rozbrojenia jej grozi wybuchem. Dojdzie do niego o 13.30…
Wkrótce znów się odezwiemy.
Nieznany mężczyzna odłożył słuchawkę.
Per-Erik Sörlin natychmiast skontaktował się z centralą.
Policja stanęła wobec dylematu. Był dzień przed sylwestrem. Na Dworcu Głównym w
Sztokholmie znajdowały się tłumy ludzi. Zaledwie trzy dni wcześniej doszło do wypadku
samolotu w Gottröra, piętnaście kilometrów na północny wschód od lotniska Arlanda. Wszyscy
pasażerowie, sto dwadzieścia dziewięć osób, przeżyli, ale wypadek spowodował zwiększone
zainteresowanie połączeniami kolejowymi.
Dowództwo policji musiało podjąć szybką decyzję. Albo potraktować groźbę serio i
ewakuować pasażerów, powodując tym samym największy chaos komunikacyjny roku, albo
sprawę zlekceważyć.
Policja miała też świeżo w pamięci inny zamach.
Dziesięć dni wcześniej, 20 grudnia, w pizzerii Röda Stugan na sztokholmskim
przedmieściu Nacka zdetonowano ładunek wybuchowy. Ktoś umieścił dwie laski dynamitu na
tarasie lokalu. Huk był potężny, cały budynek zadrżał, ale poza tym, że wyleciały szyby z okien,
straty materialne nie były duże. Właściciel knajpki, mężczyzna kurdyjskiego pochodzenia, był na
szczęście nieobecny.
Kilka minut po eksplozji w redakcji „Expressen” zadzwonił telefon.
Zdyszany męski głos oświadczył, że za wybuchem kryje się organizacja o nazwie Aryjski
Front Wyzwolenia.
– Tym razem celem był niewielki kebab, następnym będzie coś większego – groził
mężczyzna i zażądał uwolnienia dwóch członków Oporu Białych Aryjczyków, Klasa Lunda i
Christoffera Rangnego. – Będziemy kontynuować zamachy, aż zostaną uwolnieni, co musi
nastąpić w ciągu czterdziestu ośmiu godzin – oświadczył mężczyzna i odłożył słuchawkę.
Wkrótce potem ktoś zagroził kanclerzowi sprawiedliwości Hansowi Starkowi.
Mimo że organizacja Aryjski Front Wyzwolenia nie była znana, policja potraktowała
groźbę poważnie. Po południu wzmocniono ochronę kanclerza, a dwa dni później postanowiono
przenieść sprawę Klasa Lunda i Christoffera Rangnego z Sundsvall do Östersund.
Tak więc policja sztokholmska bała się ryzykować. Postanowiono ewakuować dworzec.
Dziesięć minut po rozmowie telefonicznej z komendy wyruszył pierwszy patrol. Jednocześnie
zawiadomiono specjalną grupę do spraw ataków bombowych.
Kilka minut przed trzecią zdalnie sterowany policyjny robot wyjął walizkę z dworcowej
skrytki numer 821. W tym samym momencie bomba wybuchła.
Policyjni technicy ustalili później, że ładunek ważył prawdopodobnie trzy kilogramy.
Ponadto sprawca w różnych miejscach na dworcu rozłożył ponad siedem kilogramów gwoździ z
obciętymi główkami. Podczas rozbrajania bomby jeden z techników został lekko ranny.
Ewakuacja dworca zapobiegła katastrofie.
Ale to był dopiero początek.
O godzinie trzeciej, tuż po tym, jak bomba na dworcu została zdetonowana, policja w
komisariacie na Norrmalm odebrała kolejny telefon. Mężczyzna z lekkim sztokholmskim
akcentem oznajmił neutralnym tonem, że bomby umieszczono także wokół stadionu Globen, pod
domami towarowymi Pub i NK, na terminalu krajowym lotniska Arlanda, koło domu
towarowego Åhléns i w centrum handlowym Skärholmen. Mężczyzna zagroził, że wszystkie
bomby eksplodują o 18.00.
Niemal w tym samym czasie w komisariatach na terenie całego kraju rozdzwoniły się
telefony. Natychmiast ewakuowano dworzec kolejowy w Malmö, lotnisko w Växjö, lotnisko
Landvetter pod Göteborgiem i terminal promowy w Helsingborgu. We wskazanych miejscach
policja nie znalazła żadnych ładunków wybuchowych.
Natomiast w Göteborgu natrafiono na ładunek wraz z listem adresowanym do aktorki
Unni Brandeby, znanej ze swojego zaangażowania w kwestie uchodźców. Policyjnym technikom
udało się rozbroić ładunek.
Około godziny piątej na komisariacie na Norrmalm znów zadzwonił telefon. Anonimowy
rozmówca zażądał, podobnie jak w przypadku eksplozji w Nacka, uwolnienia przywódców
Oporu Białych Aryjczyków. Policjanci natychmiast zaalarmowali kolegów w Östersund, którzy
wysłali dodatkowe, uzbrojone patrole w okolice więzienia, gdzie w oczekiwaniu na rozprawę
przebywali Klas Lund i Christoffer Rangne.
Następnego dnia największa szwedzka gazeta „Expressen” pisała o całej dobie zamachów
bombowych, które wstrząsnęły krajem.
Szef krajowej policji Björn Eriksson był wyraźnie wzburzony. Oświadczył, że sprawa jest
poważna. Wojewódzki szef policji Sven-Åke Hjälmroth mówił wręcz o gangsterskich metodach.
Pięć dni po zamachu policja podjęła dość nietypową decyzję. Postanowiono puścić zapisy
rozmów w wieczornym dzienniku Rapport. Policja prosiła o pomoc w zidentyfikowaniu
nagranego na taśmie głosu.
Lennart Thorin miał wiele wątpliwości. Zastanawiał się wraz ze swoimi śledczymi, czy
istnieje związek między eksplozjami na Dworcu Głównym i w Nacka, powtarzającymi się
groźbami i wzmożoną aktywnością Oporu Białych Aryjczyków a działaniami mężczyzny z
laserem. Wydawało się niemożliwe, żeby wszystkie te zdarzenia były dziełem przypadku. Z
drugiej strony nie było niczego, co mogłoby je łączyć.
Szukając sprawcy napadów z laserem, Lennart Thorin i jego ludzie nadal błądzili po
omacku.
W grudniu 1991 roku, półtora miesiąca po zamordowaniu Jimmy’ego Ranjbara, policja
sporządziła listę czterdziestu pięciu mężczyzn, co do których istniały podejrzenia, że mogą mieć
coś wspólnego z atakami. Śledczy z zespołu Thorina zaczęli po kolei sprawdzać wszystkie
nazwiska. Brali też pod uwagę znanych prawicowych ekstremistów i wszelkie informacje
dotyczące osób o rzekomo rasistowskich bądź skrajnie prawicowych poglądach, przeczesywali
okolicę Körsbärsvägen i pozostałych miejsc zbrodni, wypytywali sąsiadów, chodzili od drzwi do
drzwi. Bez rezultatu. Dochodzenie utknęło w martwym punkcie.
Dopiero tuż przed Bożym Narodzeniem udało się znaleźć łuskę na miejscu napadu na
Khosraviego, na Frescati. Teraz policja miała dowód, że tej samej broni użyto przynajmniej w
przypadku trzech z pięciu napadów. Chodziło o napady na Ranjbara, Hebersona da Costę i
Khosraviego. Niestety łuska nie przybliżyła policji do odnalezienia sprawcy napadów.
Lennart Thorin coraz bardziej się denerwował. Był przekonany, że morderca nie figuruje
w rejestrach policji. Mężczyzna z laserem był jak cień, znikał równie szybko, jak się pojawiał.
Od ostatniego napadu minęły pięćdziesiąt dwa dni wypełnione ciszą. Sprawca zniknął bez śladu.
– Wiedziałem, że gdzieś musi być rozwiązanie tej zagadki. Chociaż sprawa wydawała się
beznadziejna. Przyznaję, że niekiedy wątpiłem, czy uda nam się ją rozwiązać – mówił Lennart
Thorin dziesięć lat później.
Inni śledczy też zaczynali wątpić. W sylwestra, zanim funkcjonariusze rozstali się, by
powitać nowy rok razem ze swoimi rodzinami, inspektor Stefan Bergqvist powiedział do swojego
kolegi Ulfa Sjöberga:
– Wiem, że to okropnie zabrzmi, ale prawdę mówiąc, mam nadzieję, że facet wkrótce
zaatakuje i w końcu popełni jakiś błąd. Inaczej nigdy go nie znajdziemy.
Środa, 8 stycznia 1992 roku
Śródmieście Östersundu wyglądało jak pole bitwy. Pięćdziesięciu uzbrojonych w
karabiny maszynowe policjantów w kuloodpornych kamizelkach wygrodziło teren wokół
budynku sądu. Wstrzymano wszelki ruch samochodowy, już dobę wcześniej wprowadzono zakaz
parkowania, obawiając się bomby. Policyjne psy przeszukały dokładnie zarówno budynek sądu,
jak i inne położone w pobliżu domy i ulice.
W miejscowym sądzie miał się rozpocząć proces przeciwko Klasowi Lundowi i
Christofferowi Rangnemu, domniemanym przywódcom Oporu Białych Aryjczyków, oskarżonym
o napad na bank w Vemdalen. Policja postanowiła nie ryzykować.
Przedsięwzięte środki bezpieczeństwa wydawały się uzasadnione. W dniach
poprzedzających rozprawę sąd wielokrotnie otrzymywał listy z pogróżkami. Grożono, żądając
zwolnienia oskarżonych.
O godzinie 15.25 w poniedziałek, dwa dni przed rozpoczęciem procesu, jakiś mężczyzna
zadzwonił do gazety „Aftonbladet” i zażądał uwolnienia Klasa Lunda. Mówiąc z wyraźnym
skańskim akcentem, poinformował, że w Helsingborgu podłożono bombę.
Trzy godziny później odebrano kolejny telefon. Dokładnie o 18.35 męski głos odczytał
następującą wiadomość:
– Reprezentuję Opór Białych Aryjczyków. Żądamy wypuszczenia Klasa Lunda. Jeśli nie
nastąpi to do godziny 8.00, most Västerbron wyleci w powietrze. Wiecie, że jesteśmy w stanie to
zrobić.
We wtorek, dzień przed procesem, inny mężczyzna zadzwonił do wojewódzkiego
centrum alarmowego w Sundsvall i przekazał podobną wiadomość:
– Uwolnijcie Klasa Lunda. Jeśli nie zrobicie tego do godziny 7.00, Midlanda wyleci w
powietrze.
W nocy zagrodzono teren lotniska i dokładnie go przeszukano.
Były też pogróżki niezwiązane z procesem. W niedzielę zagrożono wysadzeniem w
powietrze dworca kolejowego w Göteborgu, tydzień później Dworca Głównego w Sztokholmie.
W obu przypadkach policja zdecydowała się na ewakuację.
W niedzielę przed rozprawą groźby uderzyły w samo serce szwedzkiej demokracji.
Pewien mężczyzna zagroził, że ostrzela z granatnika siedzibę rządu, Rosenbad. Policja
potraktowała pogróżkę bardzo poważnie. Budynek zamknięto na najbliższe dwa dni, cały teren
zablokowano, wokół budynku ustawiono uzbrojonych policjantów, urzędnicy mieli pracować w
domu.
Atmosfera robiła się coraz bardziej gorąca, nawet oskarżeni zaczęli się denerwować.
Dzień przed rozpoczęciem procesu Klas Lund wysłał za pośrednictwem swojego adwokata
informację dla prasy, w której dystansował się od pogróżek. W wywiadzie udzielonym w
areszcie dziennikarzowi „Expressen” mówił zdenerwowany:
– Nie mam z tym nic wspólnego. Jeśli za tym stoją ludzie, których znam, mogę im tylko
powiedzieć jedno: „Przestańcie. To, co robicie, nikomu nie służy”.
Prokurator okręgowy Sune Andersson zdawał się nie mieć żadnych wątpliwości. W
swoim wystąpieniu na początku procesu oskarżył, podobnie jak w Sveg, Klasa Lunda i
Christoffera Rangnego o przygotowania do wojny na tle rasowym. Napad na bank w Vemdalen –
tak samo jak poprzedni w Lidingö – miał wyraźny cel: zapewnić finansowanie rasistowskiej
organizacji, jaką był Opór Białych Aryjczyków. Jako dowód prokurator odczytał głośno artykuł z
pisma „Storm”, w którym przedstawiano Klasa Lunda jako „wodza ruchu” i zachęcano innych do
pójścia w ślady Lunda i Rangnego, czyli do „walki z bronią w ręku o przetrwanie białej rasy”.
Po wystąpieniu prokuratora przyszła kolej na Klasa Lunda, który jednak odmówił
wszelkich wypowiedzi.
– Nie powiem ani słowa, dopóki dziennikarze nie wyłączą mikrofonów – oświadczył.
Sędzia spojrzał na niego zdziwiony, potem wyraźnie zdezorientowany. Jeszcze raz
zwrócił się do oskarżonego o zabranie głosu, ale bez rezultatu. W końcu poprosił o zamknięte
spotkanie z członkami składu sędziowskiego.
Po kilkuminutowej dyskusji oświadczył:
– Proszę wszystkich dziennikarzy o wyłączenie mikrofonów.
Klas Lund uśmiechnął się z zadowoleniem. Po raz kolejny postawił na swoim. W sądzie
w Sveg wykonał otwarcie gest nazistowskiego pozdrowienia i nikt nie zareagował. W Östersund,
w sądzie okręgowym dla dolnej Norrlandii, zmusił sędziego do poproszenia dziennikarzy o
wyłączenie mikrofonów.
Na pytania prokuratora Lund odpowiadał krótko. Przyznał się do napadu na bank, ale
zaprzeczył, jakoby uczestniczył w nim Rangne. Potwierdził, że współtworzył Opór Białych
Aryjczyków, oznajmił jednak, że nie jest jego przywódcą.
– Czyli autor artykułu w „Storm” się myli? – zdziwił się prokurator.
Klas Lund spojrzał na niego pogardliwie.
– Artykuły w „Storm” są tyle samo warte co te w „Aftonbladet”.
Prokurator się poddał. Zwrócił się do drugiego oskarżonego.
Dwudziestojednoletni Christoffer Rangne zaczął opowiadać o wyznawanej przez siebie
ideologii.
– Walka ras jest dla mnie wszystkim. Dla niej jestem gotów poświęcić wszystko, nawet
rodzinę. Nawet życie.
Wiele więcej nie chciał mówić.
– Jestem całkowicie niewinny. Poza tym zamierzam odpowiadać tylko na wybrane
pytania – oświadczył z wyższością w głosie, po czym powrócił do rysowania swastyk na leżącej
przed nim kartce.
Christoffer Rangne znacznie chętniej wypowiadał się w piśmie „Storm”, głównym
organie Oporu Białych Aryjczyków. Jeszcze z aresztu opublikował szereg artykułów,
wzywających „ochotników” do przyłączenia się do walki. „Ramię w ramię stańmy do walki o
aryjską ojczyznę, a zwycięstwo będzie nasze. NIECH ŻYJE ZWYCIĘSTWO! BIAŁE
ZWYCIĘSTWO!”
Jego posłanie docierało do coraz większej grupy ludzi. Na początku 1992 roku grono
zebrane wokół pisma liczyło kilkaset osób. Ruch twierdził, że ma swoje oddziały w wielu
miastach, w Södertälje, Säffle, Arlöv, Göteborgu, Mölnlycke i w Lönsboda. Broszurki
propagandowe pojawiały się na obszarze od Karlskrony na południu po Sundsvall na północy.
Organizacja zamieściła w piśmie numer telefonu, pod który mógł zadzwonić każdy, kto chciałby
dołączyć do „bojowych komórek” bądź był zainteresowany prenumeratą pisma lub kupnem
materiałów informacyjnych i gadżetów, które organizacja przesyłała pocztą.
Największym zainteresowaniem cieszyły się koszulki z nadrukiem przedstawiającym
czarnego mężczyznę, który stanowił tarczę strzelniczą. Wokół rysunku biegł napis: „Mężczyzna
z laserem – jasny punkt naszej rzeczywistości”.
„Storm” pisał o nim w samych superlatywach.
Mężczyzna z laserem i jego symbol: czerwony punkt lasera, budzą strach w
wymieszanym rasowo społeczeństwie i jego twórcach. Czy jest to początek totalnej wojny na tle
rasowym, czy też mamy do czynienia z samotnym mścicielem, być może ofiarą „wzbogacenia
kulturowego”?
Jednak z czasem organizacja zaczęła mieć problemy z niektórymi ze swoich sympatyków.
Napływ nowych członków miał bowiem też swoje ujemne strony. Byli tacy, którzy po kilku
piwach chętnie rozprawiali o wojnie ras, ale potem bynajmniej nie garnęli się, by w niej
uczestniczyć. Byli też tak zwani niezrzeszeni, wolni strzelcy, którzy napadali na obozy dla
uchodźców i wysyłali pogróżki, wszystko w imieniu organizacji, co utrudniało pracę jej
szefostwu, budząc coraz większą irytację. Klas Lund narzekał na „kiepską dyscyplinę”, ktoś inny
napisał, że organizacja stała się „przystanią dla hollywoodzkich nazistów”.
Rozgłos, jaki organizacja zyskała w mediach, powodujący także znaczne zwiększenie
grona sympatyków, zadziwił nawet jej przywódców.
Wiele lat później zarówno Lund, jak i Rangne twierdzili, że Opór Białych Aryjczyków
nie stał za licznymi groźbami, które pojawiały się od jesieni 1991 roku do wiosny 1992 roku.
Jednak pokazały one, iż organizacja miała wystarczająco dużo zwolenników, by zatrząść
„syjonistycznym rządem okupacyjnym”.
Toczący się w Östersund proces cieszył się również dużym zainteresowaniem mediów.
Lokalny dziennik „Länstidningen” określił go nieco ironicznie jako „propagandowy strzał w
dziesiątkę”.
Jeden z czołowych dziennikarzy „Dagens Nyheter” uznał, że zainteresowanie mediów
poszło nieco za daleko. „Oczywiście nie należy ignorować skrajnych, potencjalnie
niebezpiecznych organizacji takich jak Opór Białych Aryjczyków, należy jednak pamiętać, że nie
jest to potężna armia, tylko organizacja licząca zaledwie czterdziestu członków. Media
prześcigają się w rozpisywaniu się o przywódcy tej organizacji terrorystycznej do tego stopnia,
że w niespełna pół roku udało się działającym w niej kryminalistom i politycznym chuliganom
doprowadzić do tego, iż jej nazwa jest już wszystkim doskonale znana. To powinno dać nam do
myślenia”.
Prokurator okręgowy Sune Andersson nie przekonał sądu, że napad na bank w Vemdalen
był czynem o charakterze rasistowskim i został przeprowadzony na zlecenie organizacji
terrorystycznej. W uzasadnieniu wyroku sąd stwierdził krótko, że ewentualne poglądy polityczne
Lunda i Rangnego nie mają nic wspólnego ze sprawą, ponieważ gwarantowana przez konstytucję
wolność słowa daje każdemu „prawo głoszenia swoich przekonań i wyrażania własnych opinii
praktycznie wszędzie, w każdej sytuacji […]. Co oznacza, że poglądy Klasa Lunda i Christoffera
Rangnego, ich oceny i przemyślenia o naszym społeczeństwie i jego przyszłości same w sobie
nie powodują, że ich czyn powinien zostać surowiej ukarany”.
Tak więc mimo iż zarówno Klas Lund, jak i Christoffer Rangne podczas przesłuchania w
sądzie pierwszej, a potem drugiej instancji i w piśmie „Storm” deklarowali się jako rasiści,
chwalili zbrojną walkę ras i twierdzili, że każdy kolorowy powinien opuścić Szwecję, sąd
okręgowy dla dolnej Norrlandii nie uznał ich słów za podjudzanie do nienawiści rasowej.
Wyrok był zgodny z ówczesną praktyką sądów w Szwecji. Na początku lat
dziewięćdziesiątych szwedzkie prawo odnoszące się do kwestii rasowych było mało konkretne i
niejednoznaczne. Nie brało w ogóle pod uwagę tego, czy przestępstwo zostało popełnione z
motywów rasowych, czy też innych.
Z tego powodu Szwecja w latach osiemdziesiątych i jeszcze na początku lat
dziewięćdziesiątych była często krytykowana na arenie międzynarodowej. W 1971 roku Szwecja
ratyfikowała ONZ-owską konwencję przeciwstawiającą się dyskryminacji rasowej,
zobowiązującą jej sygnatariuszy do zwalczania wszelkich przejawów rasizmu. Specjalny komitet
powołany do kontroli przestrzegania zasad konwencji uznał, że Szwecja należy do krajów, które
nie wypełniają swoich obowiązków w tej sferze.
W okresie od 1979 do 1987 roku komitet czterokrotnie zwracał Szwecji uwagę, iż
zgodnie z konwencją jej sygnatariusze winni zabronić działalności na terenie swojego kraju
organizacji rasistowskich.
Jednak szersza debata na ten temat zaczęła się dopiero w latach dziewięćdziesiątych, gdy
coraz częściej dochodziło do ataków na obozy uchodźców, a poczynania mężczyzny z laserem
zaczęły poważnie inspirować innych do działań jawnie rasistowskich.
Mieszczański rząd Carla Bildta był przeciwny zakazowi mimo nacisków ze strony opinii
publicznej, okresami bardzo silnych. Minister sprawiedliwości Gun Hellsvik uważała, że zakaz
zagrażałby zarówno swobodzie zrzeszania się, jak i wolności wypowiedzi. Twierdziła też, że
spowodowałby, iż organizacje rasistowskie zeszłyby do podziemia, co dodatkowo utrudniłoby
ich kontrolę.
Hellsvik zwracała również uwagę na fakt, że w Szwecji taki zakaz właściwie już istniał.
Obowiązywała bowiem ustawa zakazująca podżegania do nienawiści do innej grupy
narodowościowej.
Przeciwnicy pani minister zwracali uwagę na fakt, że ustawa ta praktycznie już od lat nie
funkcjonowała. Powstała w 1948 roku i z czasem poszła w zapomnienie. W 1990 roku zgłoszono
czterdzieści cztery takie przypadki, ale jedynie w trzech wydano wyrok skazujący, przy tym była
to kara grzywny.
Nikogo więc nie powinno dziwić, że kiedy 30 listopada 1991 roku demonstranci w
Sztokholmie unosili ręce w nazistowskim pozdrowieniu, wrzeszcząc „Sieg Heil!” i „śmierć
Żydom”, policja po prostu biernie się temu przyglądała.
SÄPO w swoich sprawozdaniach wykazywało, iż w 1995 roku motywy ponad tysiąca
dwustu przestępstw należało uznać za jawnie rasistowskie. Chociaż większość ich sprawców
powinna być sądzona z paragrafu o podjudzaniu do nienawiści do innej grupy narodowościowej,
stało się tak zaledwie w stu czterdziestu sześciu przypadkach. W żadnym nie zapadł wyrok
skazujący.
Można odnieść wrażenie, że szwedzkie sądy wręcz starały się nie korzystać z istniejącego
prawa. Na przykład sąd rejonowy w Karlstadzie uznał, że uzbrojony w pałkę skin, który plunął
czarnoskórej kobiecie w twarz i wyzywał ją od „czarnych kurew”, nie działał z pobudek
rasowych. Podobnie sąd rejonowy w Tierp nie stwierdził, aby działania grupy młodzieży, która
wykrzykiwała: „Sieg Heil!”, unosząc ręce w hitlerowskim pozdrowieniu, wrzeszczała: „cholerne
czarnuchy, pozabijamy was” do imigrantów w Tierp, były podżeganiem do nienawiści do innej
grupy narodowościowej.
Od 1970 roku istniało także prawo zakazujące dyskryminacji, między innymi w sklepach,
restauracjach i pubach. Ale i ono było rzadko przestrzegane. W latach 1992–1994 jedynie w
Sztokholmie, Göteborgu i Malmö zgłoszono dziewięćdziesiąt jeden takich przypadków, tylko
jeden skończył się wniesieniem aktu oskarżenia. Pozostałe dziewięćdziesiąt umorzono na etapie
śledztwa policyjnego.
W 1996 roku zgłoszono dwieście osiemnaście przypadków dyskryminacji, tylko w
jednym zapadł wyrok. Jednocześnie przeprowadzone w tym samym roku badanie opinii
publicznej pokazało, że dwóch na trzech czarnoskórych Szwedów spotkało się z odmową wstępu
do baru czy restauracji właśnie z powodu koloru skóry. Co czwarty Szwed pochodzenia
irańskiego bądź tureckiego miał podobne doświadczenia, w ciągu roku zdarzało się to zwykle
trzy, cztery razy.
Dopiero kilka lat po głośnych rasistowskich incydentach z początku lat
dziewięćdziesiątych zaostrzono prawo, uznając, iż rasistowskie motywy zbrodni mogą prowadzić
do zwiększenia wymiaru kary.
Ustawa ta weszła w życie w 1994 roku, jednak sądy nadal nie przyjmowały jej do
wiadomości. Mamy na to wiele przykładów.
17 sierpnia 1995 roku czternastoletni John Hron został pobity na śmierć. O zbrodnię
oskarżono czterech nastolatków. Dręczyli Johna przez wiele godzin, bili go, kopali, aż wyznał, że
„kocha nazistów”. W końcu wrzucili jego zmasakrowane ciało do jeziora.
Jeden z czwórki nastolatków, którzy brali udział w zdarzeniu, miał na sobie koszulkę z
wizerunkiem Hitlera i napisem: „Hitler was right”. W portfelach dwóch innych policjanci
znaleźli ulotki i znaczki Oporu Białych Aryjczyków, które kolportował czwarty z oskarżonych
nastolatków. Podczas rozprawy jeden z nich przyznał, że całą czwórkę łączyły „poglądy
nazistowskie”, drugi stwierdził bez ogródek: „Nadal będę starał się wyplenić wiadomą rasę”.
Jednak sąd w Stenungssund uznał, że zbrodnia nie miała podłoża rasistowskiego.
Jednym z najsurowszych krytyków wyroku był dziennikarz „Dagens Nyheter” Maciej
Zaremba. Uznał, że jest to kolejny z długiej serii wyroków świadczących o niezwykle „naiwnym
podejściu sądów do inspirowanej nazizmem przemocy”.
Nie wiem, czy jest to dla kogoś pocieszeniem, że nasze sądy i nasze władze jako jedyne w
Europie tak niechętnie nazywają po imieniu oparte na przemocy ideologie. Nasz kraj, jeśli chodzi
o takie sprawy jak ustawodawstwo, praktyka sądowa czy polityczne wypowiedzi, jawi się jako
najbardziej przyjazny nazizmowi w Europie, a nasze społeczeństwo jako moralnie
skonsternowane, co jednak jest niesprawiedliwe wobec Szwedów, którzy w większości reagują
adekwatnie do sytuacji i włos im się jeży, gdy słyszą o takich wyrokach. Stanowią one po prostu
odzwierciedlenie siedemdziesięciu lat nieprzerwanego upadku szwedzkiego ustawodawstwa i
świadomości prawnej.
Zaremba stwierdza bezradnie, że dla szwedzkich sądów zapewne nawet dokładnie
zaplanowane akty przemocy w latach trzydziestych nie byłyby wystarczające, żeby określić je
jako przejawy rasizmu.
„Gdyby »noc kryształowa« miała miejsce w dzisiejszej Szwecji, całe zdarzenie określono
by prawdopodobnie mianem rozboju”.
Międzynarodowa krytyka zwracała uwagę, że w Szwecji nie istniało prawo mówiące o
dyskryminacji etnicznej na rynku pracy, mimo że podpisała ona trzy międzynarodowe konwencje
dotyczące właśnie tych kwestii. ONZ-owski Komitet do spraw Likwidacji Dyskryminacji
Rasowej podkreślił w 1991 roku, iż Szwecja dwadzieścia lat po podpisaniu stosownej konwencji
nadal nie wprowadziła wymaganych w tej kwestii zapisów prawnych.
Dyskusja na ten temat rozpoczęła się znacznie wcześniej, bo już w 1968 roku. W
sprawozdaniu rządowym stwierdzono, że specjalne prawo nie jest tutaj potrzebne, ponieważ
zjawisko takie jak dyskryminacja rasowa po prostu nie występuje na szwedzkim rynku pracy.
Tym samym sprawa została rozstrzygnięta na najbliższe piętnaście lat.
W 1983 roku kierowana przez Kjella Öberga Komisja do spraw Dyskryminacji doszła do
wręcz przeciwnych wniosków. W raporcie stwierdzono, że dyskryminacja nie tylko istnieje, ale
jest wręcz powszechna. Bezrobocie wśród obcokrajowców było dwukrotnie wyższe niż wśród
rdzennych Szwedów. Zdaniem komisji głównym tego powodem była właśnie dyskryminacja.
Przewodniczący komisji stwierdził, że Szwecja powinna natychmiast przyjąć ustawy,
które by jej zapobiegały.
Raport komisji spotkał się z gwałtowną krytyką. Szwedzki Związek Pracodawców, SAF,
uznał, że obraz, jaki się z niego wyłania, jest błędny, a na szwedzkim rynku pracy nie ma
dyskryminacji. Także Związki Zawodowe Pracobiorców, LO, nie były entuzjastami ewentualnej
nowej ustawy, podobnie jak ówczesna minister pracy Anna-Greta Leijon. Pozytywne stanowisko
zajęły jedynie organizacje zrzeszające obcokrajowców. Rząd uznał jednak, że oba związki, LO i
SAF, mają na ten temat więcej do powiedzenia, i odłożył raport na półkę.
Dopiero w 1994 roku wprowadzono ustawę mającą przeciwdziałać dyskryminacji
etnicznej na szwedzkim rynku pracy. Jednak siedem lat później wciąż nie zapadł żaden wyrok
skazujący. Zdaniem sądów Szwecja nadal jest krajem, w którym dyskryminacja rasowa na rynku
pracy nie występuje, a przynajmniej nie wskazują na to żadne wyroki.
Jednak większość Szwedów widzi sytuację inaczej. Przeprowadzone w 1997 roku badania
pokazują, że dwóch na trzech czarnoskórych Szwedów spotkało się z dyskryminacją na rynku
pracy, liczby dotyczące Szwedów irańskiego pochodzenia są równie wysokie.
Na początku lat dziewięćdziesiątych funkcjonowało zarządzenie regulujące aktywność
azylantów na szwedzkim rynku pracy. Starającym się o azyl imigrantom po prostu nie wolno
było pracować. Ponieważ rozpatrywanie wniosków potrafiło niekiedy ciągnąć się latami, tysiące
ludzi pozostawało przez ten czas bez żadnego zajęcia. Wymuszone bezrobocie było dużym
obciążeniem psychicznym, ale prowadziło też do tego, że wiele osób uważało, iż wszyscy
imigranci „żyją z zasiłków”. Szwedzi najczęściej nie wiedzieli, że starający się o azyl
obcokrajowcy mają po prostu prawny zakaz pracy.
Ustawa ta została przeforsowana przez Związki Zawodowe Pracobiorców. Sprawa nie
podlegała dyskusji, wyjątkiem był głos socjaldemokratki Mony Sahlin.
Kjell Öberg, który stał na czele Komisji do spraw Dyskryminacji, został później szefem
Urzędu do spraw Imigrantów. Niewiele osób miało tak duże doświadczenie w tych kwestiach.
Öberg był zdziwiony, że w Szwecji sprawy te przez długi okres były po prostu uważane za
„nieinteresujące”, mimo że od czasu II wojny światowej kraj przyjął setki tysięcy cudzoziemców.
– To nie były kwestie pierwszoplanowe. Nawet nie drugoplanowe i nawet nie
trzecioplanowe. One po prostu nie istniały – stwierdził kiedyś.
Gdy w 1983 roku Kjell Öberg przedkładał raport końcowy komisji zatytułowany We
właściwym kierunku, był optymistą. Podejście do imigrantów zmieniało się, mieszane etnicznie
małżeństwa były w Szwecji powszechniejsze niż w wielu innych krajach europejskich. Nie
istniały organizacje czy ruchy o wyraźnie rasistowskim charakterze.
Dziesięć lat później w miejsce optymizmu pojawił się zawód. Nowa Demokracja miała
swoich reprezentantów w Riksdagu, Opór Białych Aryjczyków mówił otwarcie o wojnie rasowej,
a większość imigrantów czuła się dyskryminowana. Öberg uważał, że to przede wszystkim
państwo było odpowiedzialne za nasilający się rasizm, za segregację społeczną i ekonomiczną, a
także za coraz większe różnice między poszczególnymi grupami społecznymi. Błędem było też
to, że nie wprowadzono na czas odpowiednich ustaw.
– Powinniśmy byli tworzyć lepsze prawo. Zapobiegać pewnym zjawiskom na znacznie
wcześniejszym etapie, wtedy gdy na naszej scenie zaczęły się pojawiać pierwsze ruchy szerzące
nienawiść do obcych, takie jak Zachowajcie Szwecję dla Szwedów. Należało też wprowadzić
ustawy przeciwdziałające dyskryminacji na rynku pracy.
Zdaniem Kjella Öberga główny problem był od trzydziestu lat taki sam:
– Obojętność. Cały czas ta sama obojętność. A także naiwność. Nie dostrzegano
zagrożeń, które czyhały tuż za rogiem. Segregacja, coraz większe rozwarstwienie społeczne i
rozwój ruchów takich jak Opór Białych Aryjczyków, wszystko to okazało się dla nas
zaskoczeniem. A przecież w naszym kraju od dawna istniały dla nich przesłanki.
Członkowie składu sędziowskiego sądu apelacyjnego dla dolnej Norrlandii zapewne nie
zajmowali się międzynarodową krytyką, której poddana została Szwecja za to, że nie traktowała
poważnie zbrodni popełnianych z pobudek rasistowskich.
Ich interesował jedynie napad na bank w Vemdalen. Przeanalizowali przedstawione
dowody i doszli do wniosku, że Klas Lund był winien, i wymierzyli mu karę sześciu lat
więzienia. Ku wielkiemu zdziwieniu zarówno uczestników procesu, jak i mediów sąd uznał, iż
nie ma wystarczających dowodów, by stwierdzić winę Christoffera Rangnego. Został on
uniewinniony i po dwóch dniach procesu wyszedł na wolność.
Najbardziej zdziwiony obrotem sprawy był chyba sam Rangne. Na zaimprowizowanej,
dość chaotycznej konferencji prasowej, która odbyła się na schodach budynku sądu tuż po jego
wypuszczeniu na wolność, powiedział do wyciągniętych w jego stronę mikrofonów:
– Oczywiście bardzo się cieszę, ale jednocześnie jestem też szczerze zdziwiony. Co
prawda nie mam wielkiego zaufania do władz, muszę jednak przyznać, że sąd apelacyjny
słusznie rozeznał sprawę. Spodziewałem się najgorszego!
– Co teraz zamierzasz? – spytał jeden z reporterów.
Christoffer Rangne spojrzał na licznie zebranych dziennikarzy.
– Walka Oporu Białych Aryjczyków będzie kontynuowana – powiedział z uśmiechem.
Niecałe cztery miesiące później, 1 maja, Christoffer Rangne został zatrzymany i
aresztowany w Göteborgu jako podejrzany o pobicie. Uczestniczył w bójce razem z innymi
członkami Oporu Białych Aryjczyków uzbrojonymi w noże, pałki i granaty dymne.
Po wyjściu z aresztu Rangne pojechał do Uppsali, gdzie po szalonym pościgu
samochodowym został wkrótce zatrzymany razem z trzema innymi zwolennikami ruchu. W
samochodzie policja znalazła trzy śrutówki i kominiarki. Rangne został skazany na osiemnaście
miesięcy więzienia za przygotowywanie napadu z bronią w ręku.
27 listopada podczas jeden z pierwszych przepustek z więzienia Christoffer Rangne z
kominiarką na głowie i siekierą w ręku wkroczył do budynku poczty w Söderbärke w regionie
Dalarna. Próbował – bezskutecznie – rozbić szklaną osłonę kasy. Kiedy został zatrzymany przez
policję, miał przy sobie śrutówkę.
Dzień wcześniej Klas Lund usiłował zbiec z zakładu karnego w Tidaholm, gdzie odbywał
karę sześciu lat więzienia, na którą został skazany za napad na bank w Vemdalen.
Środa, 22 stycznia 1992 roku
John Ausonius zaparkował swojego białego nissana micrę na Dragarbrunnsgatan w
centrum Uppsali. Był uzbrojony, miał przy sobie rewolwer Smith & Wesson, kaliber 38, z
tłumikiem Still no. 5. Była godzina 22.05.
Morderca powrócił.
John Ausonius owinął się szczelnie kurtką. Odzwyczaił się od szwedzkich mrozów.
Miesiąc wcześniej, w Wigilię, wsiadł do samolotu linii Swissair, lot SR 284 z Zurychu do
Johannesburga. Leciał pierwszą klasą, w której bilet kosztował prawie pięćdziesiąt tysięcy koron
szwedzkich. Był w drodze do Republiki Południowej Afryki, by zrealizować swoje marzenie z
dzieciństwa: zobaczyć dzikie zwierzęta na sawannie, przyjrzeć się z bliska lwom i lampartom.
Poza tym uznał, że potrzebuje urlopu.
W połowie stycznia wrócił do zimowej Szwecji. Marzł. Mimo chłodu nie zaciągnął
jednak do końca suwaka kurtki. Od czasu do czasu prawą ręką sięgał za jej połę i dotykał
rękojeści rewolweru ukrytego w lewej kieszeni na piersi. Czuł jego ciepło, poza tym broń dawała
mu poczucie bezpieczeństwa.
Zaczął się intensywnie rozglądać. Szukał kogoś, kogo mógłby zabić. Nieważne kogo.
Chciał zabić. Tylko to się liczyło.
Kilka minut po dziesiątej wieczorem Hamid zamknął drzwi swojego sklepu spożywczego
w centrum Uppsali. Minął kolejny dzień pracy. Zaczął iść w stronę wielopoziomowego parkingu
Grimhild na Dragarbrunnsgatan. Pora wsiąść do samochodu, wrócić do domu i spróbować
przespać się kilka godzin, zanim rozpocznie się kolejny dzień pracy.
Hamid szedł pogrążony w myślach. Nie zauważył mężczyzny w zbluzowanej kurtce,
niewiele brakowało, a byliby na siebie wpadli. Mężczyzna wydawał się równie zdziwiony jak
Hamid. Wzdrygnął się, spojrzał na Hamida i wykonał szybki ruch prawą ręką, chowając ją za
połę kurtki.
Hamid nie potrafił później powiedzieć, co sprawiło, że nagle zaczął się bać. Jego lęk nie
miał żadnego racjonalnego powodu, a jednak był przerażony. Coś w tym dziwnym mężczyźnie
przerażało go, coś w jego oczach. Jego wielkie, okrągłe źrenice. Była w nich nienawiść.
Hamid odwrócił się i zaczął biec.
Słyszał, jak obcy mężczyzna ruszył za nim, dobiegał go odgłos uderzających o kamienny
bruk butów. Mężczyzna był pewnie jakieś dwadzieścia metrów za nim. Hamid poczuł w ustach
smak krwi i nagły, bolesny skurcz żołądka. Uciekał jednak dalej, w stronę parkingu i swojego
samochodu. W życiu nie biegł tak szybko jak teraz.
Samochód Hamida stał na platformie dziesiątej, ale Hamid nie miał już sił. Zatrzymał się
na platformie szóstej, schylił, oparł ręce o kolana, oddychał szybko i z trudem. Serce mu waliło.
Słyszał swój rzężący oddech.
Odgłos kroków prześladowcy ustał. Na parkingu było cicho. Hamid uspokoił oddech i
wyprostował się. Dookoła panował spokój. Znów zaczął iść. I wtedy, nagle, znów zobaczył
obcego mężczyznę. Widział go wyraźnie przez ażurowe ściany budynku. Mężczyzna wsiadł do
białego nissana micry i ruszył z piskiem opon w stronę parkingu.
Hamid zaczął biec do swojego samochodu. Udało mu się otworzyć drzwi, czasem miewał
z tym problemy. Drżącymi rękami przekręcił kluczyk w stacyjce, skręcił w lewo i najszybciej,
jak mógł, skierował się w stronę wyjazdu z parkingu.
Na płaszczyźnie piątej oba samochody niemal się zderzyły. Hamid wcisnął hamulec.
Obcy mężczyzna jakby na chwilę się zawahał, nagle uniósł do góry ręce i zasłonił twarz.
Hamid lekko się cofnął, wyminął nissana i z piskiem opon wyjechał z parkingu.
Zatrzymał się dopiero kilkaset metrów dalej. Cały się trząsł. Ręce mu drżały. Czego chciał ten
obcy mężczyzna? Dlaczego za nim biegł?
Zastanawiał się, czy nie zawiadomić policji. Po kilku minutach postanowił jednak jechać
do domu. Chciał się położyć spać. Czuł się nieskończenie zmęczony…
Kilka przecznic dalej morderca siedział w swoim nissanie. Głośno klął. Był zawiedziony.
Ale postanowił kontynuować poszukiwania…
Erik Bongcam był zabawowym facetem. Tak w każdym razie twierdzili jego przyjaciele.
Otwarty, sympatyczny, towarzyski. Znana postać życia studenckiego w Uppsali. Po kilku latach
studiów rozpoczął niedawno badania nad komórkami raka. Poza tym pracował też jako fotograf,
robił reportaże z podróży. Jego zdjęcia zachodów słońca na Teneryfie i białych plaż na greckich
wyspach znajdowały się we wszystkich katalogach dużych biur podróży.
Jego hobby dawało mu prestiż w środowisku studenckim. Jako fotograf uczelnianej
gazety „Ergo” często uczestniczył w różnych imprezach i ciągnących się w nieskończoność
formalnych kolacjach, nazywanych tu tradycyjnie „nasiadówkami”.
Erik był znanym uwodzicielem, kobiety lgnęły do niego. A przynajmniej tak było do
czasu, kiedy poznał Ulrikę. Zakochali się w sobie. W 1990 roku zostali parą, niedługo potem
urodziło się ich pierwsze dziecko.
Krótko mówiąc, Erikowi żyło się dobrze. Był świetnie zapowiadającym się młodym
naukowcem, zapraszano go na międzynarodowe kongresy naukowe, miał hobby, które przynosiło
mu dobre zarobki, wielu przyjaciół w naukowym świecie Uppsali, żonę, którą kochał, i córeczkę.
– Mogę służyć za wzór młodego, dobrze zapowiadającego się naukowca z Uppsali –
powiedział ze śmiechem przy pewnej okazji.
Erik i Ulrika planowali spędzić środowy wieczór w domu. Przyjechała mama Ulriki,
chcieli zaprosić ją na kolację.
Około ósmej usłyszeli telefon. Dzwoniła Pernilla. Wybierała się z przyjaciółmi coś
przekąsić do pubu V-Dala.
– Chodźcie z nami – zachęcała.
W pierwszym momencie Erik i Ulrika odmówili. Nie chcieli zostawiać matki Ulriki.
Jednak Pernilla dalej ich namawiała, tłumacząc, żeby wykorzystali okazję, skoro babcia może
zostać z dzieckiem.
– Prawie nigdzie nie wychodzicie. Dajcie się namówić.
Propozycja była kusząca. Mama Ulriki też ich zachęcała.
– Oczywiście, że idźcie. Zostanę z małą – zaproponowała.
To pomogło im podjąć decyzję. Postanowili spotkać się z przyjaciółmi. Kiedy wychodzili
z mieszkania, był kwadrans po ósmej.
Mniej więcej o tej właśnie porze biały nissan micra wyjechał ze Sztokholmu i ruszył
drogą E-4 na północ, w stronę Uppsali.
Kolacja była udana. Erik i Ulrika dobrze się bawili. Tuż po jedenastej wieczorem wyszli z
pubu. Erik był we wspaniałym humorze. Objął Ulrikę, zaczął ją łaskotać, skakał wokół niej,
udawał, że fruwa w powietrzu, podskakiwał. Ulrika się śmiała. Chwycili się za ręce i szli dalej.
W ogóle nie zauważyli mężczyzny schowanego naprzeciwko pizzerii, między
kamienicami z żółtej cegły przy S:t Johannesgatan. Nie usłyszeli, kiedy wyszedł z cienia i
zdecydowanym krokiem ruszył za nimi.
Erik i Ulrika dotarli do skrzyżowania przy Krongatan i skręcili w wąską ścieżkę
prowadzącą w stronę Studentvägen. Dotarli do pierwszego domu, kiedy Erik poczuł czyjąś rękę
na ramieniu. Odwrócił się. Przed nim stał mężczyzna z naciągniętą na twarz czapką. Tylko jego
oczy były widoczne. Erik zdążył jeszcze zobaczyć, że mężczyzna trzyma coś w ręku, jakby racę,
coś czarnego z dużą, długą rurką.
Nagle rurka eksplodowała. Erik zobaczył iskry, spadającą gwiazdę.
I wtedy poczuł ból. Jakby ktoś z całej siły uderzył go w głowę krzesłem. Upadł do
przodu. Próbował zasłonić się rękami, ale ku swojemu zdziwieniu odkrył, że jego ręce go nie
słuchają.
Upadając, ciężko uderzył o ziemię. Próbował wstać, ale nie potrafił. Mógł jedynie
odwrócić się na plecy. Później lekarze stwierdzili, że doszło do niewielkiego urazu kręgosłupa, z
czego Erik nie zdawał sobie wówczas sprawy. Nie wiedział nawet, że został postrzelony.
– Pomyślałem, że ktoś spłatał mi figla, podpalił noworoczną petardę, która za wcześnie
wybuchła – opowiadał później.
Nagle usłyszał krzyk. Dochodził gdzieś z daleka. A potem zobaczył nad sobą twarz
Ulriki. Stała zaledwie metr od niego.
– Boże! Ktoś strzelał do Erika! Ratunku! – zaczęła krzyczeć.
Erik próbował ją uspokoić. Spojrzał do góry, w niebo. Dziwne. Nie mógł się ruszać, ale
czuł jakiś wyjątkowy spokój, który ogarniał całe jego ciało. Wkrótce wokół niego i Ulriki zebrało
się sporo ludzi. Wyglądali na przestraszonych i zaniepokojonych. Tylko Erik nadal był spokojny.
Wciąż nie docierało do niego, że ktoś do niego strzelał. Zrozumiał to, dopiero kiedy powiedzieli
mu o tym w szpitalu lekarze.

*
Uznałem, że Ranjbar wystarczy, ale potem znów przegrałem wszystko, co miałem, więc
musiałem napaść na kolejny bank, a przed napadem… cóż… właściwie też nie do końca to
rozumiem, ale potrzebowałem moralnego wsparcia, bo ryzyko, że kolejny napad się nie uda, było
duże, to było wręcz bardzo prawdopodobne.
Zabijanie imigrantów stało się moim sposobem… jak by to powiedzieć… stało się moim
sposobem… nie wiem, jak to wytłumaczyć… ale to stało się moim sposobem na rozwiązywanie
problemów. Może zabrzmi to absurdalnie, ale tak właśnie było.
W Stanach Zjednoczonych kryminalistów skazuje się na karę śmierci, zostają straceni.
Nikt nie wierzy, że wyniknie z tego coś dobrego, to są działania zapobiegawcze. W pewnym sensie
ze mną też tak było. Byłem sędzią i katem w jednej osobie. Chciałem, żeby imigranci zrozumieli,
że nie są tu mile widziani.
Proszę pamiętać, że w gruncie rzeczy jestem praworządnym obywatelem. Gardzę
rozbojami, naprawdę. Napady na banki były godne potępienia, to była podłość. Dlatego czułem
potrzebę… żeby przebić rozbój czymś… co będzie jeszcze gorsze… żeby odmienić proporcje,
napad na człowieka miał umniejszyć znaczenie napadu na bank.
Usprawiedliwiłem napady tym, że ich ofiarami padają imigranci. Wpuszczenie ich do
Szwecji było błędem politycznym. Gdybym strzelał do Szwedów, wszyscy zwróciliby się przeciwko
mnie. Wszyscy! Szwedzi i imigranci! Wszyscy! Nikt nie lubi faceta, który chodzi i strzela do ludzi.
Wybrałem za cel imigrantów, ponieważ wielu ich nie lubiło… Dwadzieścia, może nawet
trzydzieści procent społeczeństwa uważało tak jak ja, że w Szwecji jest za dużo obcych. I wcale
nie przejmowali się tym, że do nich strzelam, no, może nie wcale, ale na pewno w mniejszym
stopniu, niż gdybym strzelał do Szwedów. Część wręcz mnie popierała.
A ja… ja upiekłem dwie pieczenie na jednym ogniu, że tak powiem. Chciałem wystraszyć
imigrantów, a jednocześnie odwrócić uwagę policji od napadów na banki. Myślałem, że jeśli
ustrzelę paru brudasów, to będę mógł spokojnie rabować dalej. Odwrócę uwagę policji… będą
tak zajęci ściganiem mężczyzny z laserem, że nie przejmą się napadami na banki.
Ale zamachy wcale nie przychodziły mi łatwo. Czułem opór, byłem w konflikcie z samym
sobą. To było bardzo obciążające i denerwowało mnie. Ale też czułem, że przecież, do cholery,
muszę to zrobić. Co mogłem na to poradzić? Tak to widziałem. Miałem tylko nadzieję, że szybko
się z tym uporam, a potem będę mógł spokojnie zająć się rabowaniem.
Byłem zamaskowany. Dotknąłem jego ramienia, bo chciałem, żeby się odwrócił…
widziałem tylko, że ma długie czarne włosy. Chciałem, żeby się odwrócił, żebym mógł zobaczyć,
czy należy do kategorii imigrantów, na których poluję. Należał. Wtedy strzeliłem. Celowałem w
szyję. Jeden strzał. Potem odwróciłem się i zacząłem biec.
Chciałem zabić go jednym strzałem. Ale tak się nie stało.

Czwartek, 23 stycznia 1992 roku


Godzina 00.10
Policja w Uppsali natychmiast wysłała kilka patroli na Studentvägen. Tuż po północy
przyjechał patrol z psem policyjnym, który jednak nie podjął tropu. Panowało zamieszanie,
zbiegli się sąsiedzi, było też wielu gapiów, zniszczono liczne ślady.
Świadkowie widzieli, jak sprawca oddala się z miejsca zbrodni.
„Mężczyzna w jasnej kurtce, biegł pochylony, trzymał ręce na brzuchu” – powiedział
jeden ze świadków. Jakaś kobieta widziała przez moment jego twarz, ale nie potrafiła podać
dokładnego rysopisu. „Drobnej budowy, ciemne, krótkie włosy… Sprawiał wrażenie
cudzoziemca, na pewno nie wyglądał jak przeciętny Szwed” – twierdziła.
To było wszystko, co policji udało się ustalić. Kilku świadków widziało też mały biały
samochód, który szybko odjechał z miejsca zdarzenia.
Erik Bongcam został przewieziony do szpitala akademickiego. Kula trafiła go w lewy
policzek, przeszła przez szyję i wyszła po prawej stronie, w okolicy karku, nie uszkadzając
żadnych istotnych mięśni czy nerwów. Tętnica i kręgosłup były nienaruszone. Gdyby kula trafiła
go kilka milimetrów w bok albo w górę, strzał zapewne byłby śmiertelny lub spowodowałby
paraliż. Erik miał szczęście. Zaledwie kilka godzin po zdarzeniu mógł rozmawiać z policją.
Jednak przesłuchanie nie przyniosło żadnych rezultatów. Erik twierdził, że nie ma wrogów, nie
miał też pojęcia, kto mógł do niego strzelać.
Jak zwykle w takich przypadkach policjanci zaczęli wypytywać go o ewentualne kontakty
ze światem przestępczym i mafią narkotykową.
– Brał pan kokainę? Zna pan jakichś dilerów narkotyków?
Pytania zdziwiły Erika, ale zdziwienie szybko zamieniło się w złość.
– Dlaczego, do diabła, podejrzewacie mnie o jakieś przestępstwa? Nie wystarczy, że ktoś
do mnie strzelał? Musicie mnie jeszcze poniżać i obrażać?
Godzina 11.40
Przed południem śledczy z Uppsali kontynuowali przesłuchiwanie ofiary. Nie dowiedzieli
się niczego nowego. Około południa przesłuchano Erika Bongcama ponownie. Erik nadal nie
potrafił powiedzieć nic na temat ewentualnego motywu sprawcy.
Jeden ze śledczych zasugerował, że może istnieje jakiś związek między napadem na Erika
a mężczyzną z laserem ze Sztokholmu, ale jego koledzy byli sceptyczni. Do Erika strzelano z
innej broni, z rewolweru, nie z karabinu, poza tym mężczyzna z laserem działał tylko w
Sztokholmie, a od ostatniego napadu minęło już kilka miesięcy.
Media też nie dopatrzyły się żadnych powiązań. Zamachowi poświęcono kilka krótkich
notatek. Wiadomością dnia były przejawy dyskryminacji w szwedzkiej armii.
Sprawa była sprzed kilku tygodni, ale dopiero teraz zwrócono na nią uwagę.
W połowie listopada 1991 roku Karol Gustaw Belmadani rozpoczął służbę wojskową.
Został przydzielony do szkoły marynarki wojennej w Berga, niedaleko Sztokholmu. Kilka
tygodni później zobaczył w szkole ogłoszenie o możliwości służby specjalnej. Odpowiedział na
nie. Dostał posadę kierowcy ministra obrony, którym był wtedy Anders Björck, polityk
Umiarkowanej Prawicy.
Karol Gustaw dowiedział się o tym od porucznika Sune Nyströma.
– Miałeś najlepsze kwalifikacje. Uważamy, że jesteś odpowiedzialnym i dobrym
kierowcą, poza tym dobrze znasz Sztokholm. Gratuluję!
Dziewiętnastoletni Karol Gustaw, który został tak ochrzczony na cześć aktualnie
panującego szwedzkiego króla, jeszcze nigdy w życiu nie czuł się tak dumny. Nie mógł się
doczekać 7 stycznia, kiedy to miał rozpocząć swoją nową pracę.
W połowie grudnia porucznik Nyström odbył rozmowę telefoniczną z majorem z działu
kontroli bezpieczeństwa naczelnego dowództwa. Major był wyraźnie poirytowany.
– Zapoznałem się z listami nowych ludzi, których macie nam przysłać. Jest na nich
niejaki Pelmadani czy Belmadani…
– Tak. Wiem, o kogo chodzi. Karol Gustaw Belmadani. Świetny chłopak. Mogę tylko
pogratulować wyboru.
– Tak, być może. Mam jednak jedno pytanie. Jaki ma kolor skóry?
– Słucham? Nie wiem, czy dobrze zrozumiałem – zdziwił się porucznik, przekonany, że
musiał coś źle usłyszeć.
– Spytałem, jaki kolor skóry ma chłopak.
– Belmadani jest nieco bardziej opalony niż ja – rzucił porucznik Nyström poirytowany.
Major odpowiedział natychmiast:
– Ktoś taki nie może być kierowcą ministra obrony!
Porucznik Nyström zaniemówił ze zdziwienia. Po chwili zaczął protestować, ale miał
wrażenie, że mówi do ściany. Major nie zamierzał go słuchać. Belmadani stanowił zagrożenie.
Porucznik argumentował, że to niemożliwe, ponieważ Karol Gustaw przeszedł odpowiednie
testy, zanim został skierowany do jednostki specjalnej w Berga. Major upierał się przy swoim.
Osoba o tak „dziwnym nazwisku” i „ciemnym kolorze skóry” nie może pełnić funkcji kierowcy
szwedzkiego ministra obrony. Twierdził, że „media zaczną wywierać presję”, i podkreślił, iż
oczekuje, że rozkaz zostanie wykonany.
– Chłopaka należy przenieść w inne miejsce – oznajmił stanowczo.
Dla pewności major odbył jeszcze dwie rozmowy z dowództwem szkoły w Berga, między
innymi z szefem odpowiedzialnym za sprawy bezpieczeństwa. W każdej podkreślał to samo:
szwedzki minister obrony nie może mieć kierowcy o „ciemnym kolorze skóry”.
Historia zapewne poszłaby w zapomnienie, gdyby nie zwróciła na nią uwagi gazeta
poborowych „Värnpliktsnytt”. Informację o incydencie szybko podchwyciły dzienniki krajowe.
Kierowca Andersa Björcka odwołany: miał zły kolor skóry i nieodpowiednie nazwisko – głosił
tytuł na pierwszej stronie „Aftonbladet”.
– Po raz pierwszy w życiu spotkałem się z przejawem rasizmu – mówił Karol Gustaw w
wywiadzie dla „Expressen”.
„Dagens Nyheter” zażądał wyjaśnień od osób odpowiedzialnych za zajście.
Artykuły odniosły skutek. Dwa dni później Karol Gustaw Belmadani został oficjalnie
przeproszony przez zastępcę dowódcy Owego Wiktorina, wszczęto też oficjalne dochodzenie w
tej sprawie.
Trzydziestostronicowy raport został przedstawiony 9 marca. Major wszystkiemu
zaprzeczył. Twierdził, że nigdy nie żądał odwołania Belmadaniego ze względu na jego „kolor
skóry”, czemu jednak zaprzeczyli trzej oficerowie ze szkoły w Berga, którzy jednomyślnie
potwierdzili, że major wydał takie właśnie polecenie.
Major obstawał natomiast przy swoich argumentach, że Belmadani stanowi zagrożenie,
ponieważ może być narażony na „naciski” ze strony przedstawicieli swojej „dawnej ojczyzny”.
Tyle że Karol Gustaw nie miał żadnej „dawnej ojczyzny”. Urodził się i wychowywał w
Sztokholmie, jego matka była Szwedką, rodzice ojca pochodzili z Włoch i z Maroka.
Major kwestionował całe zamieszanie. „Nie rozumiem, dlaczego moje postępowanie
miałoby być niewłaściwe” – podsumował.
Dowódca w zasadzie się z nim zgadzał. Dochodzenie w tej sprawie do niczego nie
doprowadziło. Major dostał upomnienie, ale nie pociągnięto go do żadnej odpowiedzialności.
Przełożony uznał jego przewinienie za mało istotne.
Naturalnym zadośćuczynieniem dla Belmadaniego byłoby przywrócenie mu stanowiska,
na które się zakwalifikował, ale o tym nie było mowy w raporcie dowództwa.
Karol Gustaw czuł się zawiedziony. Uważał, że major został potraktowany zbyt
pobłażliwie. Tym bardziej że – jak wynikało z zeznań trzech świadków – kłamał.
– Powinien stracić pracę. Tak jak ja straciłem swoją – skomentował zdarzenie Karol
Gustaw Belmadani.
Godzina 12.40
John Ausonius obudził się późno. Zjadł solidne śniadanie, po czym zabrał się do
czyszczenia rewolweru. Nasmarował mechanizm, załadował magazynek. Włożył broń do
wewnętrznej kieszeni kurtki i zszedł do samochodu, który zaparkował nieco dalej, przy
Ynglingagatan, w północnej części Vasastan, w Sztokholmie.
Godzina 13.15
Charles Dhlakama skręcił powoli w Brännkyrkagatan na Södermalm w Sztokholmie. Ku
swojemu zdziwieniu znalazł wolne miejsce zaledwie kilkadziesiąt metrów od numeru 54.
Mieszkał tu jego przyjaciel, którego właśnie przyjechał odwiedzić.
Zamknął samochód. Drżąc z zimna, otulił się szczelniej kurtką w żółto-czarną kratkę.
Niemal zapomniał, jak zimno potrafi być o tej porze roku w Sztokholmie. Dzień wcześniej wrócił
z Zimbabwe, gdzie spędził trzy tygodnie urlopu. Była to jego pierwsza podróż do kraju, który
opuścił w 1978 roku. Pobyt był udany, ale kiedy samolot wylądował na lotnisku Arlanda, Charles
odetchnął z ulgą. Tęsknił za swoją córeczką i przyjaciółmi.
Miał jeszcze cztery dni urlopu, potem wracał do pracy. Był kierowcą autobusu w
Sztokholmie. Teraz jednak miał jeszcze wolne. W sobotę był didżejem w klubie Tropicana,
resztę czasu zamierzał poświęcić córeczce i znajomym.
Wysiadł z samochodu i zaczął iść ulicą, był mniej więcej w połowie Brännkyrkagatan,
kiedy jakieś kilkadziesiąt metrów przed nim zatrzymało się niewielkie białe auto. Charles zwrócił
uwagę, że miało opuszczoną szybę od strony kierowcy, co go zdziwiło, ponieważ było zimno. W
tym momencie kierowca otworzył drzwi. Na twarzy miał maskę. Wyciągnął rewolwer, chwycił
go obiema rękoma, opierając przedramiona na krawędzi opuszczonej szyby samochodu.
Charles był około pięciu metrów od napastnika – na tyle blisko, że ich spojrzenia się
skrzyżowały. Zdążył jeszcze pomyśleć, że oczy mężczyzny błyszczą w jakiś dziwny sposób.
Sekundę później pierwszy strzał trafił go w klatkę piersiową. Siła uderzenia była tak duża, że
Charles upadł, szybko jednak pozbierał się i wstał.
Mężczyzna w masce nie poruszył się, nadal trzymał w rękach broń. Charles ukrył się za
stojącym obok samochodem i w tym momencie usłyszał kolejny strzał. Pochylił się i zaczął
uciekać, utykając. Padł następny strzał, a potem jeszcze jeden.
Jakaś kobieta wyjrzała ostrożnie, uchylając drzwi swojego sklepu. Charles rzucił się w jej
stronę, kobieta patrzyła na niego przerażona.
– Nie możesz się tu schować – powiedziała i szybko otworzyła mu drzwi na klatkę.
Charles wbiegł do środka, stanął, zawahał się, po czym wybił szybę w oknie
wychodzącym na podwórze i zaczął krzyczeć:
– Ratunku! Ktoś próbuje mnie zamordować! Ratunku!
Godzina 13.17
Listonosz Tore Strömborg odbywał swoją codzienną popołudniową rundę po Södermalm.
Zostawił popołudniową prasę w sklepie spożywczym Bellman na Mariaberget i skierował się na
zachód, w stronę Hornsgatan.
Na skrzyżowaniu Timmermansgatan i Brännkyrkagatan zwolnił, ustępując niewielkiemu
białemu samochodowi, który z dużą prędkością wyjechał zza rogu. Tore zdążył zauważyć, że
kierowca ma na twarzy czarną maskę. Zdjął ją, kiedy po chwili zatrzymał się na czerwonym
świetle na Hornsgatan.
– A niech to! Pewnie jakiś złodziej napadł na bank! – pomyślał Strömborg.
Nie dojrzał twarzy mężczyzny, ponieważ samochód stał po przekątnej, ale wyraźnie
widział jego kark i czarne włosy. Później opisze go jako „typowego południowca”.
Tore Strömborg nie lubił złodziei, w ogóle żadnych przestępców. Szybko odnalazł kartkę
i ołówek i zapisał numery rejestracyjne samochodu: NAY 237. Zachował się jak idealny świadek.
Ponieważ interesował się samochodami, odnotował także, że biały samochód to nissan micra,
model SLX.
Dziwił się tylko, że mężczyzna w samochodzie zachowuje taki spokój. W ogóle nie
wydawał się zdenerwowany. Kiedy światło zmieniło się na zielone, skręcił spokojnie w lewo, w
Hornsgatan.
On sam skręcił w przeciwną stronę, po chwili zatrzymał się, wyjął komórkę i wybrał
numer 90 000. Dokładnie o godzinie 13.19 został połączony z centralą policji.
Godzina 15.30
Pierwsze pytanie, które Lennart Thorin zadał, usłyszawszy o strzałach na
Brännkyrkagatan, to czy sprawca miał karabin z laserowym celownikiem.
Szef wydziału zabójstw sztokholmskiej komendy głównej nie bardzo wiedział, czy
odpowiedź powinna go cieszyć, czy nie. Pierwsze informacje o tym, że na Södermalm
postrzelono czarnoskórego mężczyznę, mogłyby wskazywać na mężczyznę z laserem. Kiedy
okazało się, że strzały padły z rewolweru, sytuacja się zmieniła.
Lennart Thorin podjął rutynowe działania. W porozumieniu z Åkem Thorstenssonem
wysłał śledczego na miejsce zbrodni. Technicy byli już w drodze. Na wszelki wypadek Thorin
zarządził też rewizję w mieszkaniu Charlesa Dhlakamy. Motywem napadu mogły być narkotyki,
ukradzione pieniądze czy cokolwiek innego.
O godzinie wpół do czwartej policja weszła do mieszkania ofiary. Opuściła je dwie
godziny później. Z pustymi rękami.
Godzina 19.15
Ali Ali wyjął talię kart i zaczął je dokładnie tasować, zanim rozdał je kolegom: Farahowi,
Ahmedowi i Muse. Gra mogła się rozpocząć.
Mężczyźni przebywali w siedzibie Stowarzyszenia Somalijczyków, mieszczącej się na
Regeringsgatan w Sztokholmie. Trzydziestosiedmioletni Ali był przewodniczącym
stowarzyszenia, na co dzień pracował jako tłumacz. Większość wieczorów spędzał właśnie tu, na
Regeringsgatan. Lokal był popularnym miejscem spotkań, odbywały się tu liczne imprezy
kulturalne i towarzyskie, poza tym zgłaszali się tu także świeżo przybyli uchodźcy.
Stowarzyszenie pomagało im w wielu praktycznych sprawach, między innymi w kontaktach z
władzami i załatwianiu koniecznych formalności. Rozpatrywanie podania o pozwolenie na pobyt
zajmowało niekiedy kilka lat. Nie każdy miał dość siły, by radzić sobie z wynikającym z tego
stresem i wymuszonym bezrobociem. Dlatego zajęcia proponowane przez stowarzyszenie były
dla wielu bardzo ważne, nie pozwalały pogrążyć się w apatii, umożliwiały zachowanie godności i
wiary w życie.
Ali siedział odwrócony do drzwi. Kiedy usłyszał, jak się otwierają, uniósł głowę.
Zobaczył, że ktoś wchodzi do środka, ale nie był to nikt z ponad stu pięćdziesięciu członków
stowarzyszenia, tylko ubrany na czarno mężczyzna z kominiarką na głowie.
W pierwszym momencie Ali uznał to za żart. Nawet się nie przestraszył. Zastanawiał się
tylko, po co ktoś robi takie rzeczy.
Mężczyzna w kominiarce zszedł szybko po schodach, wyciągnął rewolwer, chwycił go
obiema rękami i wycelował w głowę Aliego. Sekundę potem rozległ się huk.
Ali poczuł, jak kula musnęła jego głowę. Zszokowany patrzył na mężczyznę stojącego
spokojnie z uniesionym rewolwerem. Rzucił się na podłogę, ciągnąc za sobą Faraha, który
siedział odwrócony plecami do drzwi i chyba jeszcze nie zorientował się, co się wydarzyło.
Ali wylądował obok przewróconego stołu, Farah tuż obok niego. Krwawił. Kilka metrów
dalej leżał Ahmed, obok niego Muse. Podłoga był czerwona od krwi. Ktoś zaczął krzyczeć. Może
to on krzyczał? Nie wiedział. Ubrany na czarno mężczyzna nadal strzelał, oddał jeszcze trzy,
może nawet cztery strzały. Ali pomyślał o Farahu, który leżał obok niego, z jego rany na głowie
tryskała krew.
Kiedy Ali w końcu odważył się wyjrzeć zza stołu, mężczyzny już nie było. Opuścił
budynek, wsiadł do białego nissana i zniknął.
Godzina 19.45
„Co się dzieje, do diabła?” – pomyślał Lennart Thorin i pokręcił głową.
Nie wierzył własnym uszom. Kolejna strzelanina. Zaledwie sześć godzin od strzałów na
Brännkyrkagatan, których ofiarą padł Charles Dhlakama.
Thorin uznał, że być może jednak jest jakiś związek między dzisiejszymi wydarzeniami w
Sztokholmie a wczorajszą strzelaniną w Uppsali. To oznaczałoby trzy zamachy w ciągu
niecałych dwudziestu czterech godzin. O co tutaj chodzi? Czyżby mężczyzna z laserem
powrócił? Po dwóch i pół miesiąca ciszy? I czyżby zmienił karabin na rewolwer? A może
sprawcą był ktoś inny? Może mafia wypowiedziała komuś wojnę? A może chodziło o dobrze
skoordynowane działania ze strony jakiejś skrajnie prawicowej grupy? Jedno pytanie goniło
drugie.
Dziennikarze wydzwaniali bez przerwy. Lokalne radio nadawało bezpośrednio z miejsca
zbrodni. Telewizja przerwała program, żeby na bieżąco przekazywać najświeższe informacje.
Lennart Thorin nie bardzo wiedział, co odpowiadać rozemocjonowanym dziennikarzom.
Podobnie jak wcześniej, podczas zamachów mężczyzny z laserem, policji brakowało zeznań
świadków, które pomogłyby ustalić rysopis sprawcy. Ale był inny trop: biała micra, widziana na
Brännkyrkagatan. Lennart Thorin nie zastanawiał się długo. Kazał przekazać mediom numer
rejestracyjny samochodu.
– Niech to nagłośnią. Potrzebujemy pomocy.
Godzina 21.15
Alipour Mehdi rozpoznał numer, jak tylko usłyszał go w wieczornym wydaniu Aktuellt o
dziewiątej. NAY 237. Szybko zszedł do garażu na Professorsslingan. Było tak, jak podejrzewał.
Miejsce po tablicy z numerami rejestracyjnymi na jego fordzie escorcie było puste. Natychmiast
wrócił do domu i zadzwonił na policję.
Ekipa zjawiła się po niecałych trzydziestu minutach. Jeden z funkcjonariuszy zaczął go
przesłuchiwać, podczas gdy dwóch techników oglądało samochód, szukając odcisków palców.
Godzinę później poddali się. Mężczyzna, który ukradł tablicę i umieścił ją na białym
nissanie, najprawdopodobniej używał rękawiczek. Nie zostawił żadnych śladów.
*
Nie byłem zadowolony z zamachu na Bongcama. Trafiłem go w szyję. Gazety ledwo to
zauważyły. W dodatku nie skojarzyły tego z mężczyzną z laserem. Dlatego już następnego dnia
postanowiłem strzelić do tego Murzyna. Szedł Brännkyrkagatan. Ale i ten zamach był nieudany,
facet nie zginął. Mimo że oddałem pięć strzałów. Jestem okropnie nieporadny.
Jeszcze tego samego wieczora pojechałem do klubu Somalijczyków. Nie było żadnej
tabliczki, ale wiedziałem, gdzie się znajduje, kiedyś bywałem w klubie nocnym dokładnie po
drugiej stronie ulicy.
Ale i tam nie poszło mi najlepiej. Strzeliłem do dwóch czarnych, ale kule ledwie ich
musnęły, skróciły o włos, jak to się mówi, ha, ha, ha… Wolałbym o trochę więcej, ale zaciął się
spust. Miałem za grube rękawiczki. Kolejna porażka.
Byłem jednak zdecydowany. Nie mogłem napaść na żaden bank, dopóki nie zwrócę uwagi
policji na jakąś naprawdę dużą sprawę… Nie wystarczyło, że kogoś postrzelę. To naprawdę było
cholernie trudne. I psychicznie, i fizycznie. Mogę spokojnie powiedzieć, że z niczym nigdy nie
miałem tyle kłopotów. A robiłem już niejedno. Wystawałem na ulicy w deszczu i w słońcu,
grzebiąc w silniku, kiedy jeździłem na czarno taksówką. Musiałem to robić, żeby w ogóle mieć co
jeść.
To jednak pobiło wszystko. Byłem wykończony, także emocjonalnie. Dlatego starałem się
załatwić wszystko najszybciej, jak to możliwe. I dlatego zacząłem strzelać także w dzień.
Oczywiście pilnie śledziłem wszystkie doniesienia prasowe, żeby sprawdzić, czy nie
zostawiłem gdzieś jakichś śladów. Czytałem dzienniki. Wszystkie cztery. „Dagens Nyheter”,
„Svenska Dagbladet”, wydania poranne i popołudniowe. Słuchałem radia, oglądałem telewizję.
Media podchwyciły sprawę. Wszędzie była to główna wiadomość. Niekiedy przerywano nawet
inne programy, żeby podać najświeższe informacje. Media były na bieżąco. A ja wiedziałem, co
się dzieje, co wie policja. A nie wiedziała nic. Zero. Pokazali mój portret pamięciowy. Śmiechu
warte. Tylko na niego zerknąłem i wiedziałem, że to nie ja na nim jestem. Nikt się nie domyśli, że
to chodzi o mnie.
Więc specjalnie się nie martwiłem. Kontrolowałem sytuację. Musiałem tylko poczekać na
stosowny moment. Miałem czas, żeby się odpowiednio przygotować. Do kolejnego zamachu.

Piątek, 24 stycznia 1992 roku


Lennart Thorin rozpoczął poranną odprawę krótko i zwięźle.
– No, cóż… Witajcie na wojnie – powiedział, uśmiechając się krzywo.
Jego słowa wydawały się uzasadnione. Burzliwe wydarzenia ostatnich dwudziestu
czterech godzin były bez precedensu. W sztokholmskich szpitalach leżały trzy postrzelone osoby,
kolejny ranny był w szpitalu w Uppsali.
Znaczne siły policji przez cały wieczór i dużą część nocy szukały podejrzanego białego
nissana, bez rezultatu. W poszukiwaniach uczestniczył też policyjny śmigłowiec, ale samochód
zniknął bez śladu.
Podstawowe pytanie brzmiało: Kto stał za strzelaniną?
Prowadzący śledztwo Åke Thorstensson podsumował sytuację:
– Mamy informacje od świadków, z których wynika, że przy okazji wszystkich trzech
zamachów widziano w okolicy mały biały samochód. Wiarygodny świadek z Brännkyrkagatan
podał, że jest to nissan micra SLX. Jak dotąd jest to nasz najlepszy ślad. We wszystkich trzech
miejscach znaleźliśmy kule. Technicy właśnie je badają, mamy nadzieję, że wkrótce będziemy
wiedzieć coś więcej. Jeśli chodzi o sprawcę bądź sprawców, to nie mamy żadnych konkretnych
zeznań świadków. Wiemy jedynie, że strzelał mężczyzna, około metra osiemdziesięciu wzrostu,
ciemnowłosy. Tak twierdzą świadkowie zarówno w Sztokholmie, jak i w Uppsali. To wszystko,
co o nim wiemy.
Thorstensson oddał głos zebranym w pokoju ludziom. Rozważano różne teorie. Wiele
szczegółów wskazywało na to, iż sprawca obecnych napadów mógł być tożsamy z mężczyzną z
laserem. Wszystkie ofiary były obcego pochodzenia, we wszystkich przypadkach brakowało
motywu zbrodni, do każdej z ofiar strzelano z niewielkiej odległości. Ale były też dwie istotne
różnice: mężczyzna z laserem nie był zamaskowany ani nie używał rewolweru.
– Wiele wskazuje na to, że mężczyzna z laserem i zamaskowany mężczyzna używający
rewolweru to ta sama osoba, ten sam szalony morderca – stwierdził Thorin. Podkreślił jednak, że
jest za wcześnie na wyciąganie ostatecznych wniosków. Sprawców równie dobrze mogło być
kilku.
Martin Stein, jeden z młodszych śledczych, był innego zdania.
– Dostaliśmy mnóstwo informacji dotyczących osób o skrajnie prawicowych poglądach.
Takich ludzi jest bardzo dużo. Osobiście uważam, że mężczyzna z laserem to działający samotnie
szaleniec, a ostatnie napady są raczej dziełem zorganizowanej grupy. Dlatego sprawcy są
zamaskowani.
Poranna dyskusja nie doprowadziła do żadnych konkluzji, nie opracowano ostatecznej
hipotezy roboczej. Zgodzono się natomiast co do tego, że ryzyko, iż dojdzie do kolejnego
napadu, jest duże. Dla wszystkich było jasne, że celem sprawcy bądź sprawców, było zabić. A
cel ten jak dotąd nie został osiągnięty.
Thorin oddelegował kolejnych pięciu śledczych do przeanalizowania okoliczności
ostatnich trzech ataków. Rozpoczęto też przesłuchania świadków. Zespół wzmocniono
dodatkowymi dwudziestoma pięcioma funkcjonariuszami z innych komisariatów. Łącznie nad
sprawą pracowało pięćdziesięciu ludzi w Sztokholmie i ponad dziesięciu policjantów w Uppsali.
Zadania miał rozdzielać prowadzący dochodzenie Åke Thorstensson.
Poranna odprawa została zakończona.
Lennart Thorin był boleśnie świadomy, iż dochodzenie prowadzone w sprawie
mężczyzny z laserem jesienią dało mierne wyniki. Z braku konkretnych dowodów śledczy
wydziału zabójstw zajęli się analizowaniem napływających z zewnątrz doniesień, których liczba
przekroczyła już trzy tysiące.
Najbardziej interesująca informacja nadeszła zaledwie dziesięć dni temu. Pewien
dziewiętnastolatek zadzwonił i powiedział, że widział mężczyznę, który przy Essingeleden w
Sztokholmie strzelał z karabinu z laserowym celownikiem. Eiler Augustsson i Börje Sehlstedt
natychmiast pojechali przesłuchać chłopaka.
Dziewiętnastolatek i jego kolega spotkali mężczyznę w sierpniu. Stał pod wiaduktem i
strzelał do tarczy. Rozmawiali z nim dobre dziesięć minut. Mężczyzna był porządnie ubrany,
miał mniej więcej metr osiemdziesiąt wzrostu, rude włosy i charakterystyczną podłużną twarz.
– Wyglądał trochę jak szczur – stwierdził dziewiętnastolatek.
Dodał jeszcze, że kilka tygodni później widział tego mężczyznę, wchodzącego do bramy
domu przy Junkersgatan 4 w Hägersten.
Strzelec spod wiaduktu został szybko ochrzczony Szczurem. W połowie stycznia był to
najważniejszy trop dochodzenia. 21 stycznia policja rozpoczęła poszukiwania w Hägersten.
Funkcjonariusze z dochodzeniówki i wydziału zabójstw obserwowali dyskretnie kamienicę przy
Junkersgatan 4 w Hägersten przez dwadzieścia cztery godziny na dobę.
Po rozmowie z prowadzącym śledztwo Thorstenssonem Lennart Thorin postanowił
dodatkowo wzmocnić obserwację Szczura.
Po lunchu raport techniczny był gotowy. Sonny Björk z wydziału technicznego
poinformował Thorina, że kule znalezione na Brännkyrkagatan i w lokalu Stowarzyszenia
Somalijczyków były takie same. Strzały zostały oddane z tej samej broni, prawdopodobnie był to
rewolwer o krótkiej lufie, kaliber dziewięć milimetrów.
Sonny Björk nie miał natomiast żadnych informacji na temat broni, z której strzelano do
Erika Bongcama. Policja w Uppsali wysłała kulę bezpośrednio do Państwowego Laboratorium
Technik Kryminalnych w Linköping.
– Teraz prześlemy im też nasze materiały, za kilka dni powinniśmy już mieć pewność –
powiedział Sonny Björk.
Miał własną teorię na temat sprawcy:
– Moim zdaniem jest to ten sam szaleniec. Mężczyzna z laserem. Jesienią sporo pisano o
znalezionych na miejscu zbrodni łuskach. Jestem pewien, że czyta gazety i wyciąga wnioski.
Postanowił nie zostawiać dowodów w postaci łusek, dlatego kupił rewolwer.
Lennart Thorin był skłonny przyznać mu rację.
Inspektor kryminalny Ulf Sjöberg przyglądał się z zainteresowaniem trzymanej w ręce
kartce. Na pierwszy rzut oka wyglądała tak samo jak setki innych kartek, z którymi miał do
czynienia w ostatnich miesiącach. Wiadomość była krótka: „Bengt Lindenborg jest podobny do
mężczyzny z portretu pamięciowego. Sprawdźcie go”. Istotne było jednak coś innego. Szybko
bowiem się okazało, że Lindenborg mieszka na Körsbärsvägen – tej samej ulicy, gdzie mieszkał
Jimmy Ranjbar i gdzie został zamordowany.
Ulf Sjöberg aż zagwizdał, kiedy zobaczył wyniki na monitorze komputera. Szybko
wszczął rutynową procedurę. Przejrzał rejestr przestępstw, zamówił zdjęcie, sprawdził wykaz
dokumentów prawa jazdy, dane w urzędzie skarbowym i rejestr przedsiębiorstw.
Na monitorze pokazało się zdjęcie Bengta Lindenborga. Trzydziestodwulatek, bez stałego
miejsca pracy, podejmował się różnych dorywczych zajęć, ostatnio zatrudnił się w magazynie.
Niskie zarobki. Brak samochodu. Kiepskie stopnie w szkole.
Kilka rozmów telefonicznych przyniosło nowe ciekawe informacje. Bengt Lindenborg
okazał się aktywnym działaczem skrajnej prawicy, należał między innymi do Szwedzkich
Demokratów. Źródło Sjöberga twierdziło, że Lindenborg wręcz słynął z zainteresowania bronią i
nienawiści do cudzoziemców. Poza tym miał rude włosy.
Ulf Sjöberg podniósł słuchawkę i wybrał numer Åkego Thorstenssona:
– Mam wrażenie, że znaleźliśmy coś cholernie ciekawego – zakomunikował mu.
Psychiatra Ulf Åsgård zamknął ostatnie drzwi prowadzące do aresztu Kronoberg i ruszył
w stronę stołówki w budynku przylegającym do potężnego kompleksu policyjnego na
Kungsholmen. Pora na popołudniową kawę.
Åsgård był lekarzem więziennym od 1980 roku. Początkowo w klinice, dokąd policja
przywoziła osoby psychicznie chore, podejrzane o dokonanie przestępstw. Kiedy kilka lat później
zmieniły się przepisy i wszyscy zatrzymani, niezależnie od stanu psychicznego, trafiali do aresztu
Kronoberg, Åsgård został tam konsultantem.
Przy pewnej okazji jeden z policjantów spytał Åsgårda, czy wie coś na temat seryjnych
morderców.
– Jedyne, co wiem, to że po pierwszym morderstwie… mordują ponownie – odpowiedział
psychiatra. I prawdę mówiąc, poczuł się dość głupio.
Przypadkowe pytanie zmobilizowało go do poszukania bliższych informacji. Temat
szybko go wciągnął, zaczął też uczestniczyć w tworzeniu tak zwanych profili.
Metoda powstała w latach pięćdziesiątych, a później, w latach osiemdziesiątych, została
znacznie udoskonalona. Prace prowadzono w dziale badań behawioralnych w filii FBI w
Quantico w stanie Wirginia. Śledczy FBI we współpracy z psychologami i behawiorystami
stworzyli obszerną bazę danych znanych seryjnych morderców. Zawarte w niej informacje
służyły do opracowania profili sprawców – rodzaju portretów psychologicznych seryjnych
morderców.
W grudniu 1991 roku Ulf Åsgård pojechał do Quantico na szkolenie. Wrócił do Szwecji
w styczniu, zaledwie kilka dni przed pierwszym napadem.
Kolejka w stołówce była długa. Åsgård stał tuż za Tommym Lindströmem, szefem
wydziału kryminalnego Policji Krajowej.
– Cześć, Åsgård – zaczepił go Lindström. – Podobno byłeś na szkoleniu FBI. Seryjni
mordercy, tak? Więc może potrafisz odpowiedzieć na pytanie, które wszyscy sobie zadajemy.
Kogo, do diabła, ścigamy? Kto tym razem strzela do ludzi? Czy to znów mężczyzna z laserem?
Åsgård spojrzał na Lindströma. Miał wrażenie, że szef policji pyta go bardziej przez
grzeczność niż z autentycznej ciekawości.
– Prawdę mówiąc, w Quantico sporo o nim rozmawialiśmy – odpowiedział.
– I co koledzy z FBI mieli do powiedzenia na ten temat?
– Byli zgodni, że mężczyzna z laserem znów zaatakuje. I że następnym razem będzie
zamaskowany.
Tommy Lindström wyglądał na autentycznie zdziwionego.
– Żartujesz? Skąd mogli to wiedzieć?
– Też mnie to zastanowiło, ale wyjaśnienie okazało się proste. Ich dane wskazują, że
seryjni mordercy zawsze tak robią po opublikowaniu w mediach ich zdjęcia lub portretu
pamięciowego. Nie są w stanie przestać mordować, ale zaczynają zakrywać twarz.
Tommy Lindström podrapał się po głowie w zamyśleniu.
– FBI ma więcej takich danych?
– Tak, mają szereg profili seryjnych morderców.
– Sądzisz, że potrafiłbyś sporządzić taki profil?
– Mógłbym spróbować.
Tommy Lindström patrzył zamyślony przed siebie. Zanim wyjął z kieszeni zmięty
banknot, żeby zapłacić kasjerce, zwrócił się ponownie do Åsgårda:
– Wrócimy do tej sprawy. Może będziemy mogli coś wspólnie zrobić.
Lennart Thorin poświęcił niemal cały dzień na rozmowy z mediami. Telefon dzwonił bez
przerwy. Dziennikarze i ekipy telewizyjnie nie dawały mu spokoju. Thorin postanowił otwarcie
przyznać, iż obawia się kolejnego napadu. Media nagłośniły jego wypowiedź. Wieczorny
dziennik w TV4 rozpoczął się od dramatycznego stwierdzenia: „Sztokholmska policja ostrzega
wszystkich cudzoziemców przed mężczyzną, którego podejrzewa o napady”.
Również Rapport zaczął swoje wieczorne wydanie podobnie. Reporter spytał Thorina
wprost:
– Co pan zaleca cudzoziemcom i kolorowym? Jak mają się chronić przed szaleńcem?
– To jest bardzo trudne. Napastnik jest zdeterminowany. Obawiam się, że niełatwo będzie
go powstrzymać. Doradzałbym szczególną ostrożność. Należy bacznie się rozglądać, poruszać
się raczej w większym gronie, unikać odludnych miejsc.
– Mówiąc wprost, przebywanie na zewnątrz może być niebezpieczne? – spytał reporter.
– Tak, ponieważ nie wiemy, czy mężczyzna znów nie zaatakuje – odpowiedział Thorin,
co raczej nie uspokoiło mieszkańców Sztokholmu.
Poniedziałek, 27 stycznia 1992 roku
W dniu, kiedy w Sztokholmie i w całej Szwecji nie mówiono o niczym innym, tylko o
przemocy na tle rasistowskim, Nowa Demokracja postanowiła przedłożyć w Riksdagu wniosek z
żądaniem natychmiastowego wstrzymania napływu imigrantów do Szwecji.
W imieniu partii przemawiał, jak zwykle w tego typu kwestiach, John Bouvin. Wydźwięk
jego przemówienia był dramatyczny. Według niego Szwecja znalazła się na skraju katastrofy.
– Kraj krwawi, borykamy się z bezrobociem największym od czterdziestu, może nawet
pięćdziesięciu lat – zaczął swoje przemówienie John Bouvin.
Już w następnym zdaniu powiązał kryzys w Szwecji z falą imigracji.
– Obecna polityka imigracyjna jest błędna. Dlatego należy poczynić radykalne kroki.
Cała jego wypowiedź była utrzymana w tym samym tonie. Argumenty były te same co
zawsze. Nowa Demokracja konsekwentnie łączyła kwestie imigracji z wysokim bezrobociem i
problemami gospodarczymi. Miało z tego jasno wynikać, że obcokrajowcy nie tylko przyczyniają
się do wzrostu przestępczości, ale są także odpowiedzialni za największy kryzys gospodarczy,
jaki dotknął współczesną Szwecję. Powstrzymanie fali imigracji miało decydować o tym, czy
kraj przetrwa, czy nie.
– Nam nie chodzi o rasizm, tylko o zdrowy rozsądek i wzgląd na zamieszkałych w
Szwecji szwedzkich obywateli. Ludzie w naszym kraju pytają, po co nam więcej cudzoziemców,
skoro pracy ubywa, a gospodarka leci na łeb na szyję, przestępczość rośnie, a obcokrajowcy w
szwedzkich więzieniach otrzymują szwedzkie obywatelstwo. Podobnych przykładów jest wiele.
John Bouvin i pozostali trzej współautorzy jego przemówienia oświadczyli także, że
niestety nie wystarczy powstrzymać napływ cudzoziemców. W oczekiwaniu na zamknięcie
szwedzkich granic zaproponowali podjęcie szeregu działań w stosunku do obcokrajowców,
którzy już na terenie Szwecji przebywali.
– Musimy oczyścić kraj. Obcokrajowiec, który dopuści się jakiegokolwiek przestępstwa,
nawet drobnego, na przykład ukradnie coś w sklepie, powinien natychmiast zostać wydalony ze
Szwecji. Jeśli ktoś nie przestrzega naszych praw, to nie ma czego tutaj szukać.
Reakcja na przedstawiony wniosek była niezwykle ostra. Nowa Demokracja była już
wcześniej krytykowana za wypowiedzi wrogie cudzoziemcom. Teraz krytyka się zaostrzyła.
Redaktor naczelny „Expressen” Erik Månsson opublikował list otwarty do premiera Carla Bildta.
Napisał wprost:
Sytuacja robi się naprawdę nieprzyjemna. Dawniej mogliśmy zbywać ich milczeniem,
nazywać kretynami. Teraz jednak pojawiła się siła, która najwyraźniej zamierza wykorzystywać
nienawiść do obcokrajowców i imigrantów. Powinniśmy poważnie potraktować to
niebezpieczeństwo i zacząć mówić o nim otwarcie […].
Wielu imigrantów w naszym kraju obawia się przemocy. Ostatnie zamachy bombowe na
dworcach i lotniskach to tylko zewnętrze oznaki tej nowej sytuacji. Jedną z nich jest także
zamieszanie wokół uroczystości 30 listopada. Kolejną – działalność czysto rasistowskiej
organizacji, jaką jest Opór Białych Aryjczyków.
Trucizna ta, bo nienawiść do cudzoziemców i rasizm to trucizna, rozprzestrzenia się na
różne sposoby. Niektóre organizacje, jak wspomniany już Opór Białych Aryjczyków, nie kryją
swoich poglądów.
Inne wspierają rasizm w bardziej wyrafinowany sposób. Dzisiaj nawet w naszym
parlamencie mamy partię reprezentującą takie poglądy.
Nowa Demokracja wykorzystuje wrogość wobec obcych […]. Czołowi przedstawiciele
tej partii, świadomie bądź nie, bronią szwedzkich rasistów. We wniosku podpisanym między
innymi przez Johna Bouvina mówi się, że „tak zwany rasizm szerzy się dzisiaj w Szwecji,
podobnie jak w całej Europie”.
„Tak zwany”? Mamy rozumieć, że bomby podłożone na Dworcu Głównym w
Sztokholmie, mające wymusić zwolnienie skazanych przywódców nazistowskich, to nie rasizm?
Kiedy jakiś szaleniec biega po mieście i strzela do obcokrajowców, to też nie robi tego z pobudek
rasistowskich? Ani gdy ktoś z zimną krwią podpala obozy dla uchodźców?
Tej zimy powiew mrozu wydaje się silniejszy niż zwykle, bo tym razem przenika on
nasze dusze.
Kampanie na rzecz solidarności, apelujące do zwykłego ludzkiego współczucia dla
poszkodowanych, znalazły się w cieniu.
Czy w tym politycznym klimacie znajdzie się ktoś, kto podejmie walkę z kiełkującą
wrogością wobec obcych? Carl Bildt, Ingvar Carlsson i inni przywódcy partyjni skupiają się na
tradycyjnych kwestiach politycznych. Żaden z nich nie uznał walki przeciwko rasizmowi i
nienawiści rasowej za zadanie priorytetowe.
Pora zrobić to teraz.
Niech pan się obudzi, panie Bildt!
Premier, który rządzi tym krajem, ma szczególne zobowiązania. Pora, by Carl Bildt
opowiedział się po stronie cudzoziemców i uchodźców, by zaczął bronić ich przed atakami, na
które są narażeni.
Nie z obowiązku. I nie dlatego, żeby zaznaczyć to w protokole.
Tylko po to, żeby powstrzymać raka, który zagraża szwedzkiemu społeczeństwu, a który
nazywa się nienawiścią do obcych i rasizmem.
Niech pan przemówi, panie Bildt!
Premier odpowiedział już w następnym numerze gazety:
– Rasizm jest w szwedzkim społeczeństwie zjawiskiem marginalnym. Liczba rasistów
jest bardzo niewielka. Natomiast oczywiście jest w naszym społeczeństwie wrogość wobec
obcych. Istnieje też lęk przed nimi, niepewność. O tym wszystkim na pewno trzeba rozmawiać.
– Ale nie można chyba bagatelizować faktu, że podpala się obozy dla uchodźców i że
imigranci w Szwecji są narażeni na przemoc? – dopytywał się dziennikarz „Expressen”.
– To prawda. Uważam jednak, że używając słowa „rasizm”, należy być ostrożnym.
Rasistów jest niewielu. Jest natomiast wielu ludzi, którzy mają uprzedzenia i się boją –
odpowiedział Carl Bildt.
Dziennik „Hallandsposten”, wydawany w rodzinnym mieście Johna Bouvina, był innego
zdania. We wstępniaku zatytułowanym Oczywiście, że jesteś rasistą, Johnie Bouvinie redaktor
naczelny dziennika S.-O. Karlsson pisał:
John Bouvin i jego trzej parlamentarni koledzy uważają, że nie zasłużyli na miano
rasistów, co jednak nie przeszkadza nam tak o nich mówić. Należy nazywać rzeczy po imieniu.
Ludzie powinni wiedzieć, kto jest rasistą. Jak się okazuje, nie jest nim jedynie ten, kto po
zapadnięciu zmroku maluje swastyki na ścianach obozów dla uchodźców czy podpala domy, w
których mieszkają kolorowi […].
W odpowiedzi John Bouvin oskarżył gazetę o pomówienie.
Wtorek, 28 stycznia 1992 roku
Godzina 06.45
Było jeszcze ciemno, kiedy Hasan Zatara otworzył swój sklep przy stacji metra
Hägerstensåsen. Pierwsze promienie słońca miały pokazać się na zimowym niebie dopiero za
kilka godzin.
Zatara otworzył kasę, włożył do niej drobne i zaczął rozpakowywać paczkę porannych
gazet. Rutynowe zajęcia. Te same od 1989 roku, kiedy kupił kiosk Lilla Boden. Otwierał
dokładnie o siódmej rano, zamykał dwanaście godzin później. Mimo długiego dnia pracy Hasan z
trudem wiązał koniec z końcem. Dochody ledwie starczały na utrzymanie rodziny z
siedmiorgiem dzieci.
Ostatnie miesiące były jednak jakby nieco lepsze i Hasan po raz pierwszy zatrudnił kogoś
do pomocy. Nauul, siedemnastoletnia dziewczyna z sąsiedztwa, pomagała mu kilka godzin w
tygodniu, kiedy Hasan wychodził załatwiać różne sprawy; dzisiaj akurat miał umówioną wizytę u
dentysty.
Jak zwykle zaczął dzień od przejrzenia porannych gazet. Na pierwszych stronach były
oczywiście doniesienia o ostatnich napadach. Poczuł gulę w żołądku. Informacje były
niepokojące.
Hasan przyjechał do Szwecji z Libanu w 1974 roku. Był śniady, miał ciemne włosy, czyli
miał te cechy, które wyróżniały wszystkie dotychczasowe ofiary napadów.
Przeszył go dreszcz, poczuł jakiś niewytłumaczalny strach, który towarzyszył mu ostatnio
coraz częściej. Myśl o grasującym gdzieś mordercy-rasiście nie dawała mu spokoju.
Nauul przyszła kilka minut po ósmej. Hasan przekazał jej kluczyki do kasy, obiecał
wrócić najpóźniej o jedenastej i szybkim krokiem ruszył w stronę stacji metra.
Godzina 08.30
Hasan Zatara nie znał ciemnowłosego mężczyzny, który właśnie o tej porze wstawał z
łóżka w mieszkaniu na Ynglingagatan 5 w północnej części dzielnicy Vasastan. Mężczyzna ten
przetarł oczy zaspany i jak co rano zabrał się do czyszczenia rewolweru marki Smith & Wesson,
sprawdził tłumik, a potem wyjął kominiarkę z dziurami na oczy.
Chciał zabić i był na to gotowy. Zresztą zrobił to już wcześniej. Jak oszalała z głodu hiena
węszył i tropił, szukając ofiary. Interesowali go ludzie z ciemnymi włosami, to w zasadzie mu
wystarczało. Zresztą wybrał już swój następny cel.
Miał nim być Hasan Zatara.
Godzina 10.45
Tym razem jednak morderca został zauważony. Pracownik budowlany Henry Bure stał
obok niewielkiego załomu skalnego przy północnym zejściu do stacji metra Hägerstensåsen i
rozmawiał ze swoim kolegą Peterem, kiedy dostrzegł zbliżającego się do stacji na rowerze
mężczyznę. Zatrzymał się on jakieś dwadzieścia pięć metrów od nich, zszedł z roweru. Było w
nim coś, co sprawiło, że Henry zaczął mu się uważnie przyglądać, śledził go wzrokiem.
Mężczyzna ruszył szybkim, zdecydowanym krokiem w stronę Lilla Boden. Nagle
naciągnął na głowę kominiarkę, sięgnął prawą ręką za połę kurtki i wyciągnął niewielki, ciemny
przedmiot.
– Cholera! To napad! – powiedział Henry do Petera.
Zamaskowany mężczyzna zniknął z jego pola widzenia, ale już po chwili pojawił się
ponownie. Biegnąc, ściągnął z twarzy kominiarkę, tajemniczy czarny przedmiot schował za
pasek spodni. Wskoczył na rower i z dużą prędkością zjechał ze wzgórza ulicą Sedelvägen,
kierując się w stronę Västertorpsbadet.
Henry i Peter wymienili spojrzenia.
– Do diabła – powiedział Henry. – Rozmyślił się? Może powinniśmy pójść i ostrzec tych
z kiosku?
Kiedy mężczyźni weszli do niewielkiego sklepiku, Nauul przywitała ich grzecznie.
– Wiesz, że niewiele brakowało, a zostałabyś okradziona? – powiedział Henry.
– Co takiego? Jak to okradziona?
Henry zaczął opowiadać. Nauul w pierwszej chwili mu nie uwierzyła. Nikogo nie
widziała, była zajęta rozkładaniem tygodników.
Wychodząc z kiosku, Henry zderzył się z Hasanem. Jeszcze raz opowiedział, co
zaobserwował. Zauważył, że Hasan się przestraszył. Wyraźnie pobladł, kiedy usłyszał o
mężczyźnie w kominiarce. Przeprosił Henry’ego i powiedział, że musi natychmiast zawiadomić
policję.
Gdy odłożył słuchawkę, odwrócił się do Nauul i się do niej uśmiechnął.
– Słyszałaś, że podobno niewiele brakowało, a mielibyśmy tu napad?
Roześmiał się, ale gula w żołądku pozostała.
Godzina 13.05
Radiowóz 5120 zatrzymał się przed sklepikiem. Funkcjonariusze Lars Brändstrand i
Jörgen Svensson trzasnęli drzwiami i ruszyli w stronę kiosku. Hasan Zatara już na nich czekał.
– Dobrze, że jesteście. Obawiam się, że niewiele brakowało, a zostałbym obrabowany.
– Co dokładnie się wydarzyło? – spytał Brändstrand.
Hasan wskazał w stronę skalnego załomu przy wejściu do stacji metra.
– Dwaj robotnicy budowlani mówią, że widzieli faceta w kominiarce. Szedł w stronę
mojego sklepu, ale potem chyba się rozmyślił.
– Widział pan tego mężczyznę w kominiarce? – spytał władczym tonem Jörgen Svensson.
– Nie, miałem wizytę u dentysty. Na miejscu była Nauul.
– Kto to jest Noll? – spytał Svensson.
– Nie Noll. Nauul – poprawił go Hasan. – Dziewczyna ma na imię Nauul. Czasem
pomaga mi w sklepie.
– Noll widziała złodzieja?
– Nauul! Nie, nikogo nie widziała.
– Możemy z nią porozmawiać?
– Niestety, wyszła już do domu.
– No tak… Rozumiem, że nikt z was niczego nie widział? – spytał Svensson zamyślony.
– Domyśla się pan, kto mógłby chcieć pana okraść?
– Oczywiście, że nie – odpowiedział Hasan zdziwiony. – Pewnie jakiś złodziej. Nie znam
nikogo, kto chciałby mnie skrzywdzić.
– Ale jest pan pewien, że to była próba rabunku?
– Nie jestem. Nie było mnie na miejscu. Ale robotnicy twierdzili, że facet miał na głowie
kominiarkę.
– Czuje się pan zagrożony? Boi się pan?
Hasan znów poczuł gulę w żołądku. Była coraz większa. Poza tym coś zaczęło go też
ściskać za gardło. Jakby go dusiło. Spojrzał na policjantów. Stali przed nim w rozkroku, w
czarnych mundurach, z założonymi rękami. Roześmiał się nerwowo.
– Ja? Czy ja się boję? Nie, nie boję się. Uznałem tylko, że powinienem was zawiadomić.
Żeby policja wiedziała, co się dzieje.
– W porządku, zobaczymy, co da się zrobić. Pogadamy z tymi budowlańcami – rzucił
Jörgen Svensson, wychodząc z kiosku.
Stojąc już w progu, odwrócił się.
– Wezmę obie popołudniówki, skoro już tu jestem – powiedział i z nonszalancją położył
na ladę dwanaście koron.
Henry Bure rozmawiał z policjantami niespełna dziesięć minut. Zapamiętał, że
kilkakrotnie zadawali mu pytanie, czy jest pewien, że to była próba napadu.
A on powtarzał:
– Facet miał na twarzy kominiarkę. Wyglądał jak złodziej.
Policjanci dopytywali się, czy był uzbrojony.
– Nie widziałem broni, ale w pewnym momencie mężczyzna włożył rękę za połę kurtki i
wyciągnął jakiś niewielki czarny przedmiot. Nie potrafię powiedzieć, czy to był pistolet.
Policjanci podziękowali i odeszli. Radiowóz przejechał przez rynek, skręcił w prawo i
wkrótce zniknął, zostawiając za sobą Hägerstensåsen, kiosk Lilla Boden i Hasana Zatarę.
Godzina 13.20
Funkcjonariusz Lars Brändstrand przeglądał popołudniową prasę. Głównym tematem
nadal były napady na imigrantów.
– Co sądzisz o tej próbie rabunku? – zwrócił się do kolegi.
– Sam nie wiem – odpowiedział Jörgen Svensson, zatrzymując się na czerwonym świetle.
– Robotnicy twierdzą, że miał kominiarkę, ale byli dość daleko. Nie widzieli też żadnej broni. A
facet w kiosku nie wyglądał na zaniepokojonego.
– Ludzie czasem wyobrażają sobie niestworzone rzeczy – powiedział Brändstrand. – Bez
przerwy dzwonią jakieś baby i opowiadają o zaginionych kotkach i podejrzanych złodziejach. A
my musimy reagować. Na ogół niepotrzebnie. Założę się, że facet naciągnął na twarz czapkę, bo
było mu zimno.
– Biorąc pod uwagę, że rzeczywiście jest zimno, nie jest to niemożliwe.
– Piszemy jakiś raport? – spytał Brändstrand.
– Nie. Dajmy sobie spokój. Mamy dość raportów o świrach, którzy widzieli kolejnego
ducha.
– Masz rację. Nie ma się czym przejmować.
Jörgen Svensson patrzył w milczeniu przed siebie. Kiedy światło zmieniło się na zielone,
wrzucił dwójkę i ruszył.
Godzina 15.40
Isa Aybar pracował jak zwykle w swoim ulicznym barku przy Djursholms Ösby, tuż obok
dworca kolejki Roslagsbanan, zaledwie kilka metrów od starych domów z przełomu wieków, w
chyba najpiękniejszej dzielnicy willowej w Sztokholmie.
Latem wielkie drewniane domy były niemal niewidoczne z ulicy. Liczne wieżyczki i
wykusze ginęły w cieniu potężnych drzew. Dzielnica została zbudowana pod koniec XIX wieku
przez konsorcjum zarządzane przez rodzinę Wallenbergów. Djursholm był pierwszą szwedzką
dzielnicą willową, dającą bogatym mieszczanom okazję do osiedlenia się poza miastem, ale też
możliwość szybkiego dotarcia do niego dzięki nowo powstałej kolejce podmiejskiej
Roslagsbanan.
Sto lat później Djursholm był już dzielnicą z tradycjami. Tu były stare pieniądze.
Bogactwo było tutaj czymś tak oczywistym, że nikomu nie przychodziło do głowy, żeby się nim
afiszować. Określenie „nowobogacki” było obraźliwe, dotyczyło ludzi bez klasy. Pieniądze się
ma, ale się nimi nie chwali, to powinno być jasne.
Podobnie jak w dawnym społeczeństwie klasowym, dzieci przychodzące na świat w
Djursholm były uprzywilejowane już w momencie narodzin. Urodzić się tutaj było jak wygrana
na loterii, szczęśliwy los, profitujący do końca życia. I nie chodziło tylko o finanse. Z
niewielkimi wyjątkami wszyscy w okolicy odnosili sukcesy. Rodzina i przyjaciele zajmowali
wysokie stanowiska. Zawsze pod ręką był jakiś Noppe, Loppe, Knoppe czy jak tam w
dzieciństwie przyjaciele na siebie mówili. To była elitarna sieć przyjaźni i kontaktów na całe
życie.
Najbliższa stacja za Djursholms Ösby to Mörby. W linii prostej jest to niecały kilometr,
ale społecznie, finansowo i mentalnie odległość jest znacznie większa. W centrum Mörby nie ma
drewnianych willi z przełomu wieków, z wykuszami i wieżyczkami. Co prawda domy tutaj też
pną się do nieba, ale nie przy użyciu misternych zabiegów architektonicznych, tylko zwykłego
szarego betonu, a samo osiedle rozdzielone jest na dwie części przebiegającą przez nie autostradą
E18. Po jej obu stronach leżą identyczne wieżowce, wzniesione tu pod koniec lat
sześćdziesiątych XX wieku.
Ale nie tylko architektura różni obie dzielnice. Młodzież z Mörby znacznie szybciej musi
stawić czoło rzeczywistości. To, co dla wielu młodych ludzi z Djursholm jest czymś oczywistym,
czymś, co zostało im dane niemal w momencie narodzin, dla ich rówieśników z Mörby często
wydaje się nieosiągalne.
I właśnie na granicy tych dwóch światów, gdzie być może najwyraźniej widać było
istniejące w szwedzkim społeczeństwie dysproporcje, Isa Aybar miał swój niewielki lokal.
Rozciągał się z niego widok na okoliczne wille i niekiedy w trakcie swojego
czternastogodzinnego dnia pracy Isa przenosił się tam w marzeniach. Grill zamieniał się w jego
wyobraźni w oszkloną drewnianą werandę, nad którą kwitły drzewa owocowe. Zwykle w tym
momencie odzywał się dzwonek przy drzwiach i do lokalu wchodził kolejny klient.
Rzeczywistość powracała.
Isa był powszechnie lubiany, szczególnie przez młodych ludzi z Djursholm. Był skory do
śmiechu, dla każdego miał miłe słowo. Nigdy nie robił problemu, jeśli komuś zabrakło kilku
koron. Pozwalał zapłacić przy okazji. Każdy młody człowiek, który nie mógł znaleźć
zrozumienia w świecie dorosłych czy z jakiegokolwiek innego powodu czuł się smutny, zawsze
mógł zamienić parę słów z Isą. Lokal był czynny od jedenastej przed południem do jedenastej
wieczorem. W weekendy do pierwszej w nocy – oficjalnie, bo jeśli byli goście, to Isa nie
zamykał przed trzecią. Po udanym wieczorze na mieście młodzi ludzie często wpadali tu jeszcze
na hot doga. To była niemal tradycja.
Isa właśnie usiadł na krześle obok szklanej witryny, żeby chwilę odpocząć, kiedy usłyszał
dzwonek przy drzwiach. Wstał, gotów obsłużyć kolejnego klienta.
Kiedy odwrócił głowę, zobaczył przed sobą zamaskowanego mężczyznę. Czarna lufa
skierowana była prosto w głowę Aybara.
Isa odruchowo zasłonił twarz rękami, zaczął się lekko kołysać. Wyglądał jak zmęczony
bokser, chwiejący się w narożniku ringu.
Pierwsza kula jedynie musnęła jego głowę. Trafiła z głuchym hukiem w lodówkę,
dziurawiąc literę „Z” w naklejce reklamującej hamburgery. „KORZYSTAJ Z ŻYCIA”, głosił jej
tekst.
Wiele lat później Isa nadal pamiętał te kilka sekund, które na zawsze odmieniły jego
życie. Przede wszystkim zapamiętał chłód, z jakim działał napastnik. Stał przed nim i bez słowa
oddawał kolejne strzały. Następny trafił go w prawą rękę. Isa poczuł ból, jakby przeszył go prąd.
Próbował uspokoić napastnika.
– Czego chcesz? Weź cały utarg! Proszę, weź wszystko, co jest w kasie, tylko nie strzelaj.
Mężczyzna nie odpowiadał. Trzymał rewolwer w rękach i znów nacisnął spust. Trafił Isę
w prawą rękę. Kolejny strzał był niecelny. Następny trafił go w lewą rękę. Napastnik nadal nie
odezwał się nawet słowem. Celował w głowę, ale bezskutecznie, bo Isa cały czas chronił się
rękami i kołysał na boki.
Pamięta, że nagle krzyknął:
– Jezu, uwolnij mnie od tego diabła! Czego on ode mnie chce? Czemu nic nie mówi?!
Rzucił się na mężczyznę, udało mu się chwycić rewolwer, ale puścił go, bo następny
strzał trafił go w dłoń. Poczuł piekący ból. Opuścił na chwilę ręce.
I wtedy strzał trafił go w skroń. Upadł na podłogę.
Dziesięć lat później opisywał całe zdarzenie z niemal religijnym uniesieniem.
– Zostałem trafiony w głowę. Zobaczyłem jasne światło i upadłem.
Isa, który jest członkiem Kościoła syryjskiego, jednej z najstarszych chrześcijańskich
wspólnot, jest przekonany, że tego wtorkowego popołudnia ochronił go sam Chrystus.
– Wołałem do Jezusa. Jestem przekonany, że On wie, gdy ktoś naprawdę jest w potrzebie
i z całego serca woła o pomoc. Dlatego przeżyłem. Dziękuję za to Bogu.
Isa Aybar nie wiedział, czy upadając, stracił przytomność. Prawdopodobnie trwało to
kilka sekund. Kiedy się obudził, nie był w stanie się ruszyć. Ani ręce, ani nogi nie chciały go
słuchać. Miał wrażenie, że spuchła mu głowa. Po kilku sekundach spróbował doczołgać się do
telefonu. Oparł się o ladę, udało mu się podciągnąć, tak że niemal stanął. Czuł dojmujący ból.
Jakby ktoś kłuł jego ciało ostrymi, rozżarzonymi prętami. Zagryzł zęby, żeby nie krzyczeć.
Drżącą ręką udało mu się wykręcić numer policji w Danderyd: 755 26 40.
Usłyszał głos młodej dziewczyny.
– Proszę mnie dokładnie wysłuchać – powiedział ledwie słyszalnym głosem. – Nazywam
się Isa Aybar. Pracuję w barze w Djursholm. Zostałem postrzelony. Przyślijcie pomoc…
– Jak pan się nazywa? – spytała dziewczyna.
– Isa… Isa Aybar…
– Rozumiem. A pański PESEL?
– Zostałem… postrzelony. Bar w Djursholm… ja…
– Rozumiem, ale potrzebny jest mi pana PESEL. Może mi pan go podać?
Isa przełknął dwa razy ślinę, oparł się o drzwi lodówki i zaczął podawać swój PESEL.
– Pięćććć… – powiedział i urwał.
Stracił równowagę i upadł na podłogę. Próbował się poruszyć, ale nie mógł. Próbował coś
powiedzieć, ale mięśnie twarzy odmówiły mu posłuszeństwa. Słuchawka wisiała tuż przed nim.
Nadal słyszał głos młodej dziewczyny:
– Halo? Halo! Proszę powtórzyć. Usłyszałam tylko pierwszą cyfrę. Muszę mieć pana
PESEL!
Isa spróbował coś powiedzieć, ale słowa uwięzły mu w gardle. „Boże, koniec ze mną.
Dobry Boże, słodki Jezu, pomóż mi!” – pomyślał.
Isa Aybar stracił przytomność.
Kiedy się obudził, zobaczył na sobą twarze dwóch ratowników medycznych.
Godzina 15.48
Stojąca na peronie kobieta usłyszała strzały i krzyk. Pobiegła do baru i zobaczyła
mężczyznę leżącego w kałuży krwi. Z automatu na dworcu zawiadomiła policję, wykręcając 90
000. Dokładnie osiem minut później na miejsce przybył radiowóz 2820. Inspektor Rikard
Stenberg tak opisał później całe zdarzenie:
WSTĘP: Obecni na miejscu ratownicy medyczni i lekarz opatrywali rannego. Teren
został wygrodzony, policjanci rozpoczęli poszukiwanie świadków.
PRZESTĘPSTWO: Dwoje świadków było zaledwie piętnaście metrów od miejsca
zbrodni. Słyszeli cztery strzały, wszystkie wewnątrz lokalu. Widzieli też, jak z baru wybiega
mężczyzna i kieruje się na południe, biegnie przez krzaki, a potem do pomalowanej na niebiesko
szopy, gdzie zostawił rower. Wsiadł na niego i odjechał Frejavägen na południe.
RYSOPIS: Mężczyzna, wzrost około stu osiemdziesięciu centymetrów, drobna budowa
ciała. Czerwona czapka/kominiarka w paski lub czarna w czerwony wzorek, niebieska kurtka
jeansowa, niebieskie, rozszerzane u dołu jeansy, białe skarpetki i czarne buty. Odjechał na
niebieskim rowerze, prawdopodobnie była to damka.
INNE: Na miejsce przybył patrol z psem, pies nie podjął tropu, wezwano techników
kryminalnych, którzy odjechali o 16.35. Śledczy udali się do szpitala Danderyd. Informacje będą
uzupełniane na bieżąco.
Dwóch funkcjonariuszy w cywilu, Peter Magnusson i Lage Nordgren, przybyło na
miejsce kilka minut później, w wozie numer 5992. Od razu zaczęli szukać sprawcy.
Kiedy odebraliśmy komunikat, natychmiast udaliśmy się na miejsce. Ekipa radiowozu,
który przybył tam wcześniej, przekazała nam rysopis sprawcy; bezzwłocznie podjęliśmy
poszukiwania, prowadziliśmy je na północ od torów kolejowych, wzdłuż E3 oraz wokół szpitala
Danderyd.
W ciągu pół godziny sprawdziliśmy najbliższe otoczenie miejsca zbrodni, małe uliczki,
aleje parkowe, parkingi w okolicy Vendevägen, ronda Ösby, torów kolejowych, Inverness i E3.
Sprawdzaliśmy, czy napastnik nie porzucił gdzieś roweru.
Po 16.45 patrolowaliśmy ulice po południowej stronie torów, wokół szpitala Danderyd i
stacji Mörby C, rozmawialiśmy też z pracownikami znajdującego się tuż obok miejsca zbrodni
sklepu odzieżowego.
Nie zaobserwowaliśmy niczego, co mogło mieć jakikolwiek związek z przestępstwem.
Godzina 16.05
Lennart Thorin był na zebraniu, kiedy nadeszła wiadomość o strzelaninie w Djursholms
Ösby.
„Znów to samo” – pomyślał bezradnie.
Wysłał na miejsce dwóch swoich śledczych, resztą zajęła się policja w Täby.
Przez następne godziny był informowany na bieżąco o wszystkim, co się tam działo.
Wyglądało na to, że napad przebiegał dokładnie tak samo, jak we wszystkich poprzednich
przypadkach w ciągu ostatnich pięciu dni. Brakowało jedynie dokładnego rysopisu sprawcy.
Morderca jak zwykle zniknął, rozpłynął się w nicości.
Godzina 22.43
Rozmowa została przełączona do działu informacji popołudniówki „Aftonbladet”.
Nieznany męski głos powiedział: „Opór Białych Aryjczyków bierze na siebie odpowiedzialność
za dzisiejszy napad”. Połączenie zostało przerwane.
Dyżurny nocnej zmiany natychmiast przekazał informację policji. Jednostka w Täby nie
chciała w żaden sposób komentować zdarzenia, redakcji nie udało się też uzyskać jakiegokolwiek
komentarza wydziału zabójstw komendy głównej.
Po raz drugi w ciągu trzech dni Opór Białych Aryjczyków brał na siebie
odpowiedzialność za zamach. 25 stycznia do wydziału zabójstw zadzwonił mężczyzna i
przekazał następującą wiadomość:
„Reprezentuję Opór Białych Aryjczyków. W ciągu najbliższych dwóch tygodni
zastrzelimy jeszcze więcej osób. Ani Carl Bildt, ani minister do spraw imigrantów nie mogą czuć
się bezpieczni. Naszym królem jest Klas Lund, niezależnie od tego, czy jest na wolności, czy
nie”.

*
Panowało ogólne zamieszanie. Policja szukała mężczyzny z laserem. Policjanci udzielali
wywiadów. Odbywały się demonstracje.
Ale policja nic nie miała. Śledziłem wiadomości telewizyjne, więc byłem na bieżąco.
Cały czas poszukiwano mężczyzny z laserem. Musiałem przedsięwziąć pewne środki
bezpieczeństwa. Pomyślałem, że niewykluczone, że mają swoich ludzi w akademikach. Budynków,
w których przebywali studenci, nie było w Sztokholmie aż tak wiele, może z pięćdziesiąt. Na
miejscu policji obstawiłbym wszystkie, dałbym dwóch, trzech policjantów na każdy. Przecież
ofiarami wielu moich ataków byli właśnie studenci.
W tamtych dniach dużo o tym myślałem, co wpłynęło na mniejszą częstotliwość napadów.
Uznałem, że muszę być ostrożny.
Do tej pory wybierałem ofiary całkowicie przypadkowo. Jeśli chodzi o kiosk przy zejściu
do metra Hägerstensåsen, wiedziałem, że prowadzi go jakiś Turek, czy może Grek. Kilka lat
mieszkałem w pobliżu, znałem faceta.
Kiedy jednak się tam zjawiłem, jego tam nie było. Była za to jakaś kobieta, może
dziewczyna, też cudzoziemka. Nie chciałem, żeby coś jej się stało. Dzieci są niewinne. Młode
dziewczyny też. Nie mogłem jej zabić, chociaż pewnie byłoby to dość łatwe.
Pojechałem więc do Djursholms Ösby. Znałem to miejsce z okien pociągu, wiedziałem, że
obok stacji jest bar i że prowadzi go imigrant. Nie musiałem długo szukać. Byłem też pewien, że
będzie sam. I rzeczywiście był. Przyjechałem na rowerze, zamaskowany, wszedłem z bronią
gotową do użycia, oddałem kilka strzałów.
Wszystko odbyło się bardzo szybko. Ale nie bez problemów. Facet zaczął stawiać opór,
krzyczał. Po oddaniu strzałów natychmiast wybiegłem. Policja przyjechała szybko. Słyszałem
syreny, ale wtedy byłem już pewnie dobry kilometr od tego miejsca.
To, co zrobiłem, nie było humanitarne, ale czy ma to jakieś znaczenie? Nowi demokraci
też mówią, że imigrantów należy wyrzucić ze Szwecji. Tego samego zdania są naziści. Prawdę
mówiąc, nie bardzo lubię nazistów, nie mam z nimi wiele wspólnego.
Co innego Nowa Demokracja. Głosząc hasła „Szwecja dla Szwedów”, szybko zdobyli
dziesięć procent głosów. Ich apele były odpowiedzią na moje działania. Z psychologicznego
punktu widzenia. Przestałem zajmować się rzeczami bez sensu, tracić pieniądze na gry;
pieniądze, które zresztą pochodziły z napadów. Nienawiść nowych demokratów do obcych dodała
mi pewności siebie.
Aybar został poważnie ranny. Pomyślałem, że może pora przestać…

Środa, 29 stycznia 1992 roku


O wpół do dziesiątej Henry Bure zaczynał przerwę na kawę. Postanowił zajrzeć do
Hasana Zatary w Lilla Boden. Chciał porozmawiać o wczorajszych wydarzeniach. Hasan
podziękował mu za czujność.
– Wiesz, trochę o tym wszystkim myślałem i zaczynam się zastanawiać, czy to
rzeczywiście był złodziej – powiedział Henry, drapiąc się po głowie.
– Jak to? – zdziwił się Hasan.
– No bo gdyby to rzeczywiście był zwykły złodziej, to zgarnąłby kasę i już. Ale on nagle
zrezygnował. Może chodziło mu o ciebie? Wiesz, że jakiś szaleniec biega po Sztokholmie i
strzela do cudzoziemców. Wczoraj napadł na takiego jednego w Djursholm. Pomyślałem, że
jesteś do niego podobny. Jesteś imigrantem, prowadzisz kiosk. Może ten facet chciał cię
zastrzelić? Może to był mężczyzna z laserem? Nie chcę cię straszyć, ale uznałem, że muszę ci to
powiedzieć.
Hasan wyraźnie się zaniepokoił.
– Więc co w takim razie mam robić? Jak mogę się chronić?
– Nie wiem. Nie wiem, czy można się przed kimś takim ochronić – powiedział Henry.
Nagle coś przyszło mu do głowy. – Wczoraj była tu policja. Przyjęli zgłoszenie. Na pewno mają
wszystko pod kontrolą.
– To prawda. Dobrze – powiedział Hasan i wyraźnie się uspokoił. – Jeśli policja o
wszystkim wie, to mogę spać spokojnie.
Henry i Hasan rozmawiali jeszcze kilka minut i Henry wrócił na budowę przy zejściu do
metra Hägerstensåsen.
Już kilka godzin po zamachu na Aybara, we wtorek wieczorem przed jego barem zaczęła
się zbierać okoliczna młodzież. Młodzi ludzie nie mogli wyjść z szoku. Byli wściekli. Wszyscy
go znali. Był ich przyjacielem.
Następnego dnia w gimnazjum w Djursholm mówiono tylko o tym. Plan lekcji został
zmieniony, zamiast uczyć się matematyki czy fizyki, uczniowie i nauczyciele dyskutowali o
rasizmie i przemocy.
Przed lunchem uczniowie z IX D zaczęli robić plakaty. Stanęli potem przed szkolną
stołówką ze swoim przesłaniem: „Zatrzymać rasizm! Zostawcie w spokoju naszych kumpli”. Do
grupy co chwila dołączał ktoś nowy, w końcu przed stołówką zebrali się niemal wszyscy
uczniowie.
Dyrektor szkoły zwołał zebranie nauczycieli z udziałem przedstawicieli rady uczniów.
Postanowiono skrócić popołudniowe zajęcia, by umożliwić uczniom udział w planowanej
demonstracji.
Godzinę później trzystu sześćdziesięciu uczniów ruszyło w pochodzie do kiosku Aybara.
Nieśli pochodnie, plakaty i kwiaty. Kiedy doszli do kiosku, zatrzymali się, jeden z uczniów
wygłosił krótką mowę.
– Jesteśmy w szoku, że tym razem ofiarą padł ktoś, kogo wszyscy dobrze znamy.
Zebraliśmy się tutaj, bo chcemy społeczeństwa bez rasizmu – mówił piętnastoletni Adam.
Próba morderstwa przyćmiła wszystkie inne tematy w mediach. W „Aftonbladet”
pojawiły się spekulacje, że sprawców jest być może kilku. Mężczyzna z laserem, który
odpowiadał za ubiegłoroczne napady, zamaskowany napastnik, który w ostatnim tygodniu
strzelał do ludzi z rewolweru, i sprawca wybuchu bomby na Dworcu Głównym w Sztokholmie
30 grudnia.
Jeden z reporterów był w szpitalu Danderyd, gdzie przy łóżku rannego zebrali się jego
przyjaciele i rodzina. Isa Aybar został czterokrotnie trafiony, ale lekarze twierdzili, że przeżyje.
Brat ofiary wyraził to, co czuło wielu mieszkańców Sztokholmu.
– Żądamy ujęcia sprawcy. Carl Bildt musi podjąć stosowne kroki. Trzeba położyć kres
napadom… Ludzie boją się chodzić do pracy – mówił. – Premier zapewne nie ma tego problemu,
bo ma ochronę, ale kto ma chronić nas, imigrantów? – pytał z goryczą w głosie. – Gdyby
wszyscy politycy, wzorem Bengta Westerberga, ostro wystąpili przeciwko organizacjom
rasistowskim… – dodał jeszcze.
Jeden z kuzynów ofiary przestrzegł przed narastającą paniką. Część ludzi nie kryła, że
zamierza kupić broń. „Jak inaczej możemy się chronić?” – pytali.
Szef policji wojewódzkiej Sven-Åke Hjälmroth spędził godzinę w redakcji „Aftonbladet”,
odpowiadając na pytania wzburzonych mieszkańców Sztokholmu. Wszystkie wypowiedzi
rozpoczynały się mniej więcej tak samo:
„Boję się mężczyzny z laserem. Zastanawiam się, czy nie kupić broni”.
Szef policji zapewniał, że rozumie niepokój imigrantów, ale przestrzegał przed paniką i
odradzał kupowanie nielegalnej broni.
W ciągu dnia coraz więcej osób publicznie wyrażało swoje oburzenie, protestując
przeciwko aktom przemocy. Nie było jednak co do tego pełnej zgody. Były polityk centrowy,
obecnie przywódca partii Sjöbo, Sven-Olle Olsson, stwierdził w wywiadzie dla „Expressen”, że
znaczną część winy za ostatnie wydarzenia ponoszą sami imigranci.
– Cudzoziemcy nas denerwują, to przykre, ale powody takiej sytuacji są dwa: imigrantów
jest zbyt wielu, a gospodarka ma się coraz gorzej – mówił otwarcie rolnik i polityk ze Sjöbo.
W jego wypowiedzi pobrzmiewały słowa Johna Bouvina, Iana Wachtmeistera i Berta
Karlssona, którzy twierdzili, że ostatnie akty przemocy są naturalną reakcją na zagrożenie ze
strony imigrantów:
„Tu nie chodzi o rasizm, tylko o ratowanie siebie”.
Czwartek, 30 stycznia 1992 roku
Budzik zadzwonił za kwadrans szósta, jego ostry dźwięk odbił się od ścian ciemnej
sypialni. Hasan naciągnął na głowę kołdrę. Budzik dzwonił nadal. W końcu żona Hasana,
Mariam, pochyliła się nad mężem i wyłączyła hałasujący budzik.
– Hasan – powiedziała cicho. – Obudź się. Dochodzi szósta.
Hasan się nie poruszył.
– Nie chcę – burknął pod nosem.
Mariam spojrzała na niego uważnie. Mąż wyglądał na zaniepokojonego. Poprzedniego
wieczora opowiedział jej o zamaskowanym mężczyźnie.
– Boję się o dzieci. Co z nimi będzie, jeśli coś mi się stanie? – powtarzał.
Mariam uspokajała go, że przecież policja o wszystkim wie.
– Masz rację. Robią, co mogą, żeby złapać mężczyznę z laserem. Wiedzą, że przed moim
sklepem był wczoraj zamaskowany człowiek. Na pewno kogoś tam wyślą. Mogę czuć się
bezpieczny – stwierdził.
Przeleżał w łóżku jeszcze dwie godziny, w końcu wziął się w garść i wstał. Poszedł do
kuchni, włączył radio. Właśnie zaczęły się wiadomości. Reporter opowiadał o brutalnym pobiciu
w Lerum niedaleko Göteborga. Mężczyzna irańskiego pochodzenia został zaatakowany w swoim
sklepie warzywnym. Napastników było kilku, związali go, podpalili sklep i uciekli. Na szczęście
przechodzący obok mężczyzna uratował właściciela sklepu z płomieni. Dziennikarz stwierdził,
że to kolejny incydent z długiej listy napaści na imigrantów.
Hasan wyłączył radio. Pokiwał smutno głową.
„Co się dzieje ze Szwecją?” – pomyślał.
– Ilu ludzi musi jeszcze ucierpieć, zanim ktoś położy temu kres? – powiedział głośno do
żony.
Była prawie dziewiąta, kiedy w końcu wyruszył z domu, by pojechać metrem z Rinkeby
do swojego kiosku w Hägerstensåsen. Po raz pierwszy od miesięcy nie otworzy go na czas.
W połowie drogi rozmyślił się. Zamiast przesiąść się na inną linię, wysiadł na Dworcu
Głównym. Postanowił odwiedzić mieszkającego w centrum Sztokholmu przyjaciela.
Zanim dotarł do Hägerstensåsen, było już niemal południe. Odwlekał moment otwarcia
kiosku. Miał złe przeczucia, ale wiedział, że przecież musi pracować. Zaczerpnął powietrza,
otworzył drzwi i wszedł do środka.
Pół godziny później odwiedził go Lahham. Był taksówkarzem i niemal codziennie wpadał
do kiosku swojego przyjaciela. Obaj byli Palestyńczykami i mieli wspólne grono przyjaciół.
Kiedy Lahham wszedł, Hasan czytał właśnie „Expressen”.
– Spójrz – powiedział oburzony. – Znów napadli na imigranta. W Lerum koło Göteborga.
– Tak, słyszałem – odpowiedział Lahham. – To straszne.
Zaczęli rozmawiać o ostatnich aktach przemocy, potem przeszli na inne tematy. Parę
minut przed drugą Hasan spojrzał na zegarek.
– Nastawię wiadomości. Może złapali tego faceta z laserem? – powiedział i włączył radio.
Prowadzący audycję dziennikarz poinformował, że policja nie dokonała żadnych
zatrzymań.
Lahham wstał i ruszył do drzwi. Hasan chciał go jeszcze zatrzymać. Rozmawiali chwilę,
ale w końcu Lahham oznajmił, że musi już iść, bo starci kolejny kurs.
Niecałe dziesięć minut później do kiosku wszedł morderca. Dwa dni wcześniej przyjechał
na rowerze, teraz dotarł na miejsce samochodem. Zostawił go kilkaset metrów przed stacją metra,
ostatni kawałek drogi pokonał na piechotę. Wszedł do kiosku, zbliżył się do Hasana. Kiedy był
dwa metry od niego, uniósł rewolwer, wycelował w głowę i strzelił. Padły trzy strzały. Ostatni
trafił w cel. Kiedy zamaskowany mężczyzna opuszczał kiosk, Hasan Zatara leżał na podłodze, z
rany na głowie tryskała krew.
Policja została zaalarmowana o 14.25. W ciągu kilku minut na miejscu było już
dwadzieścia radiowozów. Jakiś mężczyzna, świadek zdarzenia, biegł za sprawcą dobre
pięćdziesiąt metrów, ale przestraszył się i zrezygnował. Pokazał policji, którędy mężczyzna
uciekał. Psy podjęły trop, doprowadziły patrol do parkingu na Lotterivägen. Policja uznała, że
sprawca wsiadł do samochodu, który zapewne tu wcześniej zostawił.
Według świadka napastnikiem był mężczyzna w wieku około trzydziestu lat, miał metr
osiemdziesiąt wzrostu, ubrany był w ciemny płaszcz i zielone spodnie z rozszerzanymi
nogawkami. Świadek zwrócił na nie uwagę z powodu charakterystycznego kroju i koloru.
Reporter Radia Sztokholm, który także przybył na miejsce zdarzenia, podał rysopis przez radio.
Odezwali się inni świadkowie. Oni także zwrócili uwagę na zielone spodnie mężczyzny, ale nikt
nie potrafił podać dokładniejszego rysopisu.
Natychmiast zawiadomiono wydział zabójstw. Lennart Thorin nie miał wątpliwości, że
sprawcą był rewolwerowiec. Wiele lat później tak opowiadał o swojej pierwszej reakcji:
– Czułem się cholernie bezradny. To był już piąty taki napad, a my nadal nic nie
mieliśmy. „Jak to się skończy? – pomyślałem. – Niech to szlag!”.
Hasan Zatara został odwiedziony do kliniki neurochirurgicznej szpitala Karolinska.
Lekarze stwierdzili, że kula przeszła przez lewą skroń, minęła przedni i tylny płat mózgu, aż w
końcu zatrzymała się na kości czaszki. Jeszcze tego samego dnia Hasan został poddany operacji.
Przeżył, ale został kaleką na całe życie. Stracił mowę, miał sparaliżowaną prawą połowę ciała,
przestał widzieć na prawe oko. Do końca życia cierpiał na zaburzenia równowagi, stracił pamięć
krótkotrwałą. Opuścił szpital dopiero po kilku miesiącach.
Nie minęła godzina od napadu, a policja już zaczęła organizować pościg za napastnikiem,
największą policyjną akcję od czasu zabójstwa Olofa Palmego.
Sprawcy szukały setki policjantów, problem polegał na tym, że wydarzenia tygodnia
przybrały taką skalę, że trudno było wszystko ogarnąć.
Dochodzenia prowadzono w wielu okręgach. Policja w Uppsali wszczęła śledztwo w
sprawie usiłowania zabójstwa Erika Bongcama, policja w Täby badała sprawę napadu na Isę
Aybara. Pozostałymi napadami zajmował się wydział zabójstw komendy głównej w
Sztokholmie. W sprawę włączone było również SÄPO i Policja Krajowa.
Podejrzewano, że także szereg innych spraw, między innymi podłożenie bomby na
dworcu w Sztokholmie i w pizzerii Röda Stugan w Nacka, może mieć związek z mężczyzną z
laserem, podobnie jak ostatnie napady, gdy zamaskowany mężczyzna strzelał do ofiar z
rewolweru.
Żeby lepiej koordynować prace policji w różnych miejscach w kraju, powstała tak zwana
grupa analiz. Miała ona wytypować zbrodnie, które mogły być ze sobą powiązane, i ustalić, co je
łączy: sposób postępowania, motywy i tym podobne. A także opracować metody, które mogłyby
być pomocne w dalszym śledztwie.
Grupą miał kierować komisarz kryminalny Jan Olsson z wydziału zabójstw, jeden z
najbardziej doświadczonych szwedzkich techników kryminalnych.
Wydział zabójstw sztokholmskiej komendy głównej otrzymał znaczne wsparcie osobowe.
Powstały dwie dodatkowe grupy, każda licząca po piętnaście osób, które miały zajmować się
odpowiednio: mężczyzną z laserem oraz zamaskowanym sprawcą ostatnich napadów. Oba
zespoły miały ze sobą ściśle współpracować.
Poza tym przesunięto dwudziestu dwóch śledczych, zajmujących się do tej pory
postępowaniem w sprawie zabójstwa Olofa Palmego, do grupy prowadzącej śledztwo w sprawie
mężczyzny z laserem.
Na życzenie szefa wydziału kryminalnego Policji Krajowej Tommy’ego Lindströma do
prac grupy włączono także psychiatrę Ulfa Åsgårda i jego kolegę Petera Nordströma. Mieli za
zadanie przybliżyć policji działania sprawcy od strony psychologicznej, spróbować poznać jego
sposób myślenia i działania.
Po raz pierwszy szwedzka policja zdecydowała się na użycie profilu psychologicznego
sprawcy w pościgu za mordercą.
Policjanci bardzo szybko znaleźli kulę na podłodze w kiosku Hasana. Technik Sonny
Björk miał ją w ręku już godzinę po napadzie. Kiedy zaczął ją badać pod mikroskopem, niemal
natychmiast zauważył, że ślady na niej są prawie identyczne z tymi, które zostały na kuli z
napadu na Brännkyrkagatan. Natychmiast powiadomił o tym Thorina, a kulę przekazał do dalszej
analizy Państwowemu Laboratorium Technik Kryminalnych w Linköping.
Lennarta Thorina to nie zdziwiło. Wiele wskazywało na to, że sprawca wszystkich
napadów jest jeden. Nadal jednak brakowało tropu, który policja mogłaby skutecznie podjąć.
– To jakby szukać ducha. Nie mamy żadnego śladu – powiedział w wywiadzie dla
„Göteborgs-Posten”.
Po kilku tygodniach względnej ciszy informacje od ludzi znów zaczęły napływać.
Niekiedy nawet setka dziennie. Podobnie jak ubiegłej jesieni, po pierwszej fali napadów.
Któregoś popołudnia zadzwonił pewien mężczyzna. Przedstawił się jako Göran Bengtsson i
oświadczył, że wie, kim jest mężczyzna z laserem.
– To Bengt Lindenborg. Wiem to z pewnego źródła – powiedział.
Policjant natychmiast nadstawił uszu. Imię i nazwisko było mu znane. Pojawiło się w
dochodzeniu jakiś tydzień wcześniej. Funkcjonariusze zdążyli już ustalić, że mężczyzna był
aktywnym działaczem Szwedzkich Demokratów, a poza tym miał pokój w akademiku, w którym
zamordowano Jimmy’ego Ranjbara.
– Może pan do nas przyjechać? – poprosił policjant.
Przesłuchanie prowadził Kenneth Waldén. Göran sprawiał wrażenie skupionego. Był
poważny.
– Osoba, która przekazała mi te informacje, zagroziła, że mnie zabije, jeśli powiem coś
policji. Są jeszcze trzy osoby, które o tym wiedzą. Wszystkie są niebezpieczne, wszystkie mają
broń i żadna z nich nie zawaha się jej użyć, jeśli się dowie, że przyszedłem z tym do was.
Dlatego nie chcę żadnego rozgłosu.
– Przekazane przez pana informacje będą objęte tajemnicą. Obiecuję, że nikt niepowołany
o niczym się nie dowie. Wszystko zostanie w tych czterech ścianach.
Göran Bengtsson nie wyglądał na całkowicie przekonanego, ale zaczął opowiadać.
– Jakiś czas temu zacząłem słuchać audycji Otwarte forum nadawanej w lokalnym radiu.
Ostatnio dużo się tam mówi o imigrantach. Przyznaję, że nie lubię obcych. Uważam, że jest ich u
nas za dużo, kłócą się, są głośni. Wszyscy to wiemy. Otwarte forum miało świetny program na
ten temat. Chcą powstrzymać falę imigracji. Napisałem do nich i zaoferowałem pomoc. Kilka dni
później zadzwonił do mnie Jan Lilja. Powiedział, że jest członkiem Szwedzkich Demokratów, i
zaproponował mi spotkanie. Umówiliśmy się w ich lokalu partyjnym na Gotlandsgatan, na
Södermalm. Potem zacząłem trochę dla nich pracować.
– Czym się zajmowałeś?
– Różnymi rzeczami, jeździłem też do nich do radia.
– Nadajecie z Gotlandsgatan?
– Nie, tam jest tylko lokal partii. Audycje są nadawane z innego miejsca.
– Jak wyglądał lokal na Gotlandsgatan?
– Na ścianach były napisy zrobione sprayem. „Śmierć czarnuchom!”, „Wybić
imigrantów!” i takie tam. Najpierw się zdziwiłem. Nie sądziłem, że działają pod takimi hasłami.
Po jakimś czasie zrozumiałem, o co w tym wszystkim chodzi. Na zewnątrz udają grzecznych,
ukrywają swoją prawdziwą twarz. W końcu zerwałem z nimi. Tak jak powiedziałem, nie lubię
imigrantów, ale te typy mnie przestraszyły. Oni naprawdę tak myślą. To nie były żarty.
– Mieli tam broń?
– Tak. W lokalu na Gotlandsgatan widziałem skrzynkę, która należała do jednego z
przywódców. Były w niej rewolwery, pistolety. Nie znam się na broni, więc nie bardzo
odróżniam jedno od drugiego.
– Dlaczego myślisz, że Bengt Lindenborg jest mężczyzną z laserem?
– Nie jestem tego pewien. Możliwe, że sam się do tego przyznał. Nie miałem odwagi
spytać go wprost. Lilja twierdził, że wie to na pewno.
Przesłuchanie zostało zakończone.
Następnie śledczy przesłuchali w większym gronie taśmę z nagraniem rozmowy.
Zarówno Lennart Thorin, jak i Åke Thorstensson byli przekonani, że teraz sprawa w końcu ruszy
z miejsca.
Kurdo Baksi był w lokalu Krajowego Związku Kurdów na Fridhemsplan w Sztokholmie,
kiedy usłyszał wiadomość przez radio.
„Kolejny cudzoziemiec został dzisiaj postrzelony. Pochodzący z Libanu mężczyzna został
ciężko ranny w głowę w Hägerstensåsen […]. Strzały padły z bliskiej odległości”.
Kurdo do tej pory pamięta swoją reakcję.
„Jestem czarny. To na takich jak ja polują. Czy następnym razem będę to ja albo mój
ojciec lub może któryś z moich kumpli? Czy to się nigdy nie skończy?” – zastanawiał się.
Z każdym kolejnym napadem rosło jego zdziwienie, ale i niepokój. Teraz poczuł
narastającą złość. Ma siedzieć i spokojnie czekać? Postanowił, że nie zostanie kolejną ofiarą.
Wyjął notes i zaczął dzwonić do różnych organizacji imigranckich.
– Sprawy zaszły za daleko! Musimy coś zrobić! Jesteście z nami? – pytał krótko.
Kurdo Baksi pochodził z Kurdystanu, terenu od stuleci zamieszkanego przez Kurdów,
podzielonego między Turcję, Iran a Irak. W jego rodzinie byli słynni malarze, pisarze, politycy
walczący o wolny Kurdystan. To oczywiście sprawiło, że stali się celem ataków tureckiej policji.
Kurdyjska mniejszość we wschodniej Turcji była bardzo silnie prześladowana. Język
kurdyjski był zabroniony, nie wolno było nawet używać słowa „Kurd”, oficjalnie nazywano ich
„górskimi Turkami”. Pod koniec lat siedemdziesiątych sytuacja stała się na tyle niebezpieczna, że
rodzina Baksich postanowiła uciec z kraju.
Po kilku latach pobytu w Szwecji o rodzinie i tutaj zrobiło się głośno. Brat ojca Kurdo,
Mahmut Baksi, był pisarzem. Jego popularność ciągle rosła. Siostra Kurdo, Nalin, działała w
oddziale partii socjaldemokratycznej w Tensta, sam Kurdo był bardzo zaangażowany w
działalność Krajowego Związku Kurdów, coraz częściej pisał do prasy, zabierał głos w debacie
publicznej.
Kurdo Baksi przywykł do wyrażania swoich myśli.
Jeszcze tego samego dnia wieczorem w lokalu związku zebrało się osiem osób, między
innymi przedstawiciele różnych narodowych stowarzyszeń: chilijskiego, irańskiego, tureckiego i
afroszwedzkiego.
Jako pierwszy głos zabrał Baksi. Dziesięć lat później doskonale pamięta wysuwane
wówczas argumenty. Pamięta też, że atmosfera spotkania była gorąca.
– Słyszałem dzisiaj w radiu rozmowę z szefem policji. Twierdził, że za napadami stoi
jeden człowiek, jakiś szaleniec. Co to za bzdury? Jak on może tak mówić? – oburzał się jeden z
uczestników spotkania. – To chyba jasne, że tym wszystkim kieruje jakaś organizacja
rasistowska? Dlaczego ktoś miałby zabijać cudzoziemców?
– Policja musi być w to zamieszana. Nie wierzę, żeby można było bezkarnie ranić tyle
osób! Podejrzewam, że w policji są jacyś prawicowi ekstremiści, którzy chronią sprawców. A
może to policjanci strzelają?
– Tak jak poprzednim razem. Jakiś szwedzki policjant zastrzelił Palmego, a potem
zrzucili winę na Kurdów. Dlaczego trop dotyczący tego szwedzkiego policjanta nigdy nie został
dokładnie zbadany? Prawda jest taka, że policja nie chciała znaleźć winnych. Tak samo jest teraz,
z mężczyzną z laserem.
– Gdyby żył Palme, nigdy by do tego nie doszło. On był przyjacielem imigrantów.
– Bzdura. Gdyby żył Palme, byłoby tak samo. My go nie obchodziliśmy, zależało mu
tylko na naszych głosach.
Kurdo próbował uspokoić dyskusję.
– Nie sądzę, żeby za napadami stała policja. Podejrzewam raczej, że jest to jakaś grupa
rasistowska. Nie zdziwiłbym się, gdyby to byli ludzie z Oporu Białych Aryjczyków czy z jakiejś
innej podobnej organizacji. Ale obojętne, kto za tym stoi, to musi się skończyć. Politycy i rząd
muszą to zrozumieć. Powinniśmy pokazać, że mamy tego dosyć. Pytanie tylko, jak to zrobić?
Pierwszy zabrał głos Luis Abascal, który w ministerstwie spraw społecznych zajmował
się kwestiami związanymi z AIDS.
– Uważam, że trzeba zacząć od samej góry. Możemy zaapelować do członków
parlamentu, którzy są obcego pochodzenia, o zajęcie twardego stanowiska – powiedział Abascal,
ale zaraz zaczął się z tego wycofywać: – To nie jest dobra propozycja, dlatego że takich ludzi w
parlamencie nie ma.
Zapanowało milczenie. Po chwili głos zabrał Freddy Weidzell z Krajowego
Stowarzyszenia Chilijczyków.
– To nie muszą być politycy. Może skierujemy naszą prośbę do znanych osób obcego
pochodzenia? Dziennikarzy, osobistości telewizyjnych…?
Znów zapadła cisza, a po chwili rozległ się śmiech.
– Takich też nie ma. No, może Dr Alban. I jeszcze Kurdo. Jesteś chyba jedynym
kolorowym, który kiedykolwiek pisał w „Dagens Nyheter”. Ale też nie zdarza się to zbyt często –
zauważył Vildan Tanrikulu z Krajowego Związku Kurdów.
Wszyscy się roześmiali.
– Nie ma się z czego śmiać – odezwał się ktoś ze złością. – Uważam, że w ogóle za dużo
mówimy. To do niczego nie prowadzi. Pora pokazać, że żarty się skończyły. Zbierzmy trzy
tysiące osób, idźmy do komisariatu na Norrmalm i złóżmy wspólne podanie o pozwolenie na
broń. Po to, żeby chronić się przed mężczyzną z laserem. Może wtedy dotrze do nich, że nie
żartujemy.
Niektórzy z siedzących wokół stołu zaczęli potakiwać, inni mieli wątpliwości.
– To przestraszy mieszkańców Sztokholmu. Nie chcemy rozpoczynać wojny. Musimy
opracować lepszą strategię. Działać tak, jak robi to Greenpeace – powiedział Kurdo.
– Broń to nie jest głupi pomysł, ale problem w tym, że cała ta sprawa dotyka nie tylko
cudzoziemców. Wielu moich przyjaciół, którzy prowadzą małe sklepiki czy zakłady fryzjerskie,
jest równie przerażonych. Część zamknęła swoje zakłady i bary. Nie chodzą do pracy, nawet jeśli
sporo na tym tracą.
– Skoro niektóre sklepy już są zamknięte, to może powinniśmy rozszerzyć akcję?
Zorganizować regularny strajk obcokrajowców. Niech wszyscy cudzoziemcy porzucą pracę na
dwadzieścia cztery godziny. To będzie potężna manifestacja. Wszyscy nas zauważą – powiedział
Kurdo.
– Nikt nas nie poprze. Żadne związki zawodowe: ani LO, ani SAF. Koszty takiej akcji
będą ogromne. Jeśli milion imigrantów zostawi pracę, cała Szwecja stanie – powiedział Luis
Abascal nieprzekonany.
– Nie ma potrzeby strajkować dwadzieścia cztery godziny. Musimy myśleć strategicznie.
Zaczniemy od godzinnego protestu. Jeśli to nie przyniesie żadnych efektów, następnym razem
ogłosimy dłuższy strajk. Ten pierwszy, symboliczny, pokaże naszą siłę, ale nie zaszkodzi zbytnio
gospodarce – argumentował Kurdo.
Propozycja została przyjęta jednomyślnie. Data strajku została wyznaczona na 21 lutego.
Wybrano komitet organizacyjny, który miał działać pod hasłem: „Bez imigrantów Szwecja
stanie”. Miał koordynować przygotowania związane z planowaną akcją protestacyjną.
Podczas gdy pozostali zebrani zaczęli się zastanawiać, z jakimi organizacjami należy się
w tej sprawie skontaktować, Kurdo poszedł do pokoju obok. Po chwili wrócił i oznajmił:
– Zawarłem umowę z Aktuellt. Zawiadomimy ich jako pierwszych, a oni zaproszą nas do
programu. Jutro mam się z nimi spotkać. – Kurdo uśmiechnął się zadowolony.
Rozmawiano jeszcze kilka minut i spotkanie się skończyło. Dochodziła północ. Trzeba
było wracać do domu. Podzielono się w pary, nikt nie chciał wracać sam. Samotny kolorowy
mógł stać się łatwym celem.
Ośmiu uczestników spotkania nie było chyba do końca świadomych historycznego
znaczenia podjętych właśnie decyzji. Po raz pierwszy od czasu narodzin szwedzkiego ruchu
robotniczego na przełomie XIX i XX wieku ogłoszono strajk, którego inicjatorem nie były
związki zawodowe.
*
Po napadzie na Aybara zamierzałem przestać, a jednak napadłem na Hasana.
Byłem tam już dwa dni wcześniej, tyle że wtedy obsługiwała jakaś dziewczyna.
Był łatwą ofiarą. Siedział w środku, wystarczyło wejść i strzelić mu w głowę.
Robiłem to wszystko po to, żeby nie wpaść podczas napadów na banki. Chciałem, żeby
policja skupiła się na innych sprawach. Po napadzie na Ranjbara tak właśnie się stało. Policja
przestała się przejmować bankami. Stały się jakby mniej ważne. Mogłem więc znów buszować.
Wystarczyło wejść i brać, co się chciało.
Hasan został poważnie ranny. Uznałem, że można to potraktować jako morderstwo. To
było prawie jak morderstwo.
Podobno ponad dwustu policjantów szukało mężczyzny z laserem. Miałem więc spokój.
Mogłem rabować do woli, ryzyko, że wpadnę, było minimalne. Chyba że jakiś przypadkowo
przechodzący obok banku policjant okazałby się na tyle odważny, że wyciągnąłby broń. Ale kto
byłby aż tak głupi?
Czułem, że osiągnąłem to, czego chciałem…

Piątek, 31 stycznia 1992 roku


– Trzydzieści jeden lat jestem policjantem. Ze wszystkich źle prowadzonych śledztw,
które przez te lata obserwowałem, to jest najgorsze. Aż nie chce się wierzyć!
Lennart Thorin, szef wydziału zabójstw sztokholmskiej komendy głównej, był czerwony
z wściekłości. W porannej odprawie uczestniczyło czterdziestu śledczych.
– Podobno Hasan Zatara we wtorek zawiadomił policję, że zamaskowany mężczyzna
obserwował jego kiosk. Patrol, który pojechał na miejsce, nie sporządził nawet raportu. Kilka
godzin później mężczyzna, podobny do tego, którego zaobserwowano przed kioskiem Zatary,
usiłował zastrzelić Aybara w Djursholms Ösby. Jak można było popełnić taki błąd? To
niewiarygodne! – krzyczał Thorin. – Oczywiście media już o wszystkim wiedzą. Dziennikarze z
„Aftonbladet” wydzwaniali wczoraj przez cały dzień. Już wyobrażam sobie dzisiejsze tytuły!
Nasi ludzie wykonują kawał świetnej roboty, a dwóch niekompetentnych durni wszystko psuje. I
my chcemy, żeby ludzie nam ufali?
Nikt się nie odezwał. Ludzie byli źli, milczeli. Sytuacja stała się krępująca. W końcu
Thorin sam przerwał milczenie:
– No, dobrze. Dosyć o tym. Chcę tylko, żebyście wiedzieli jedno. Za dwa lata przechodzę
na emeryturę, ale jeśli do tej pory nie złapiemy tego szaleńca, albo tych szaleńców, zostanę tutaj!
Więc radzę brać się do roboty!
Thorin się uśmiechnął, nastrój zrobił się nieco swobodniejszy. Ludzie zaczęli się
rozchodzić. Rozpoczynał się kolejny dzień pracy.
Za kwadrans druga Thorin zaczął składać papiery na biurku. Za chwilę zaczynało się
pierwsze zebranie nowo utworzonej grupy, powstałej w wyniku wczorajszej reorganizacji.
Wśród osób zebranych wokół stołu byli szef wydziału kryminalnego Policji Krajowej
Tommy Lindström oraz szef wydziału zabójstw sztokholmskiej komendy głównej Gunnar
Severin; razem z Thorinem na spotkanie przyszli także Stefan Bergqvist, Eiler Augustsson i
Börje Sehlstedt. Obecni byli też dwaj reprezentanci SÄPO.
Spotkanie rozpoczął Stefan Bergqvist. Przedstawił pokrótce aktualną sytuację.
– Jak wszystkim wiadomo, mieliśmy ostatnio pięć napadów. Pięć osób jest rannych, z
tego jedna, Hasan Zatara, jest w stanie ciężkim. Wszystkie strzały oddano z tej samej broni,
chodzi o rewolwer, przypuszczalnie firmy Smith & Wesson. Ponieważ jest mało prawdopodobne,
żeby kilka osób używało tego samego rewolweru, podejrzewamy, że wszystkie napady są
dziełem tego samego sprawcy. Zasadnicze pytanie brzmi, czy rewolwerowiec jest tożsamy z
mężczyzną z laserem. Wybór ofiar zdaje się to potwierdzać, ale jest też szereg dowodów, które
przemawiają raczej przeciwko takiej teorii. Po pierwsze broń, czy raczej dwa rodzaje broni. Poza
tym rysopis sprawcy. Mężczyzna z laserem był rudy, tak przynajmniej twierdzi nasz
najważniejszy świadek, którego zeznania posłużyły do sporządzenia portretu pamięciowego.
Natomiast wszyscy świadkowie, którzy widzieli rewolwerowca, utrzymują, że mężczyzna jest
ciemnym blondynem, niektórzy określają go wręcz jako śniadego. Poza tym jednak zeznania się
zgadzają. W obu przypadkach chodzi o mężczyznę w wieku mniej więcej trzydziestu lat, o
wzroście około metra osiemdziesięciu. Ciekawe, że wielu świadków wspomina o dziwnie
nieprzyjemnych oczach sprawcy, o jego przeszywającym spojrzeniu. Obecnie mamy kilka
tropów. Otrzymaliśmy wiele telefonów od osób, które twierdzą, że reprezentują Opór Białych
Aryjczyków i w jego imieniu biorą odpowiedzialność za napady. Mamy też jednego
podejrzanego. Jest nim Bengt Lindenborg. W kilku przypadkach na miejscu zdarzenia
zaobserwowano mały biały samochód: nissana micrę. Może zaczniemy od tego? – zaproponował
Stefan Bergqvist.
– Świadek, którego uznaliśmy za wiarygodnego, widział sprawcę na Brännkyrkagatan w
małym białym nissanie – podjął wątek Lennart Thorin. – Podobny samochód ujrzano też w
Uppsali oraz podczas napadu na siedzibę Stowarzyszenia Somalijczyków na Regeringsgatan w
Sztokholmie.
Okazało się, że samochód miał fałszywe tablice rejestracyjne. Zakładamy, że sprawca nie
jest na tyle głupi, żeby jeździć własnym autem. Albo je więc wynajął, albo pożyczył, albo ukradł.
Samochód to dzisiaj nasz najlepszy dowód. Dlatego musimy zrobić wszystko, żeby go znaleźć –
powiedział Thorin, patrząc znacząco na Tommy’ego Lindströma.
– To nie będzie łatwe. Takich nissanów jest całe mnóstwo.
– Owszem, a dokładnie dwanaście tysięcy. Musimy sprawdzić wszystkie, a zaczniemy od
tych, które są zarejestrowane na obszarze Sztokholmu. Jest ich zbyt dużo, żeby moi ludzie
poradzili sobie z tym sami, dlatego chciałem prosić o pomoc Policję Krajową.
Tommy Lindström siedział odchylony na krześle, wydawał się sceptyczny. Policja
Krajowa obiecała co prawda pomóc w dochodzeniu, ale nie w tak prozaicznej sprawie jak
sprawdzanie małych, białych japońskich samochodów. Odpowiedział niejasno, że musi się
zastanowić.
Dziesięć lat później Lennart Thorin wspominał, że Lindström wydawał się wręcz
niezainteresowany sprawą.
Dlatego też Thorin postanowił uruchomić inne kanały.
Podczas narady głos zabrali też dwaj przedstawiciele służb bezpieczeństwa.
– Jeśli chodzi o Opór Białych Aryjczyków, nie znaleźliśmy niczego, co wskazywałoby, że
właśnie ta organizacja stoi za zamachami – oznajmił jeden z nich stanowczo.
– Co wiadomo o Lindenborgu? – chciał wiedzieć Stefan Bergqvist.
Drugi z mężczyzn przedstawił krótko sylwetkę Lindenborga i ugrupowania, do którego
należał. Były to dobrze znane informacje.
Partia Szwedzcy Demokraci, która powstała w 1988 roku, chciała być cywilizowaną
alternatywą dla konserwatywnej prawicy. W rzeczywistości jednak szybko została zdominowana
przez ludzi o jawnie nazistowskich i rasistowskich poglądach. Jej przewodniczący Anders
Klarström był aktywnym członkiem militarystycznej frakcji Riksaktionsgruppen, która w
połowie lat osiemdziesiątych wsławiła się licznymi aktami brutalnej przemocy, między innymi
morderstwem homoseksualisty w Göteborgu.
W wyborach w 1991 roku Szwedzcy Demokraci zdobyli pięć tysięcy głosów. Był to
najlepszy wynik, jaki otrzymała jakakolwiek szwedzka skrajnie prawicowa partia od zakończenia
II wojny światowej. Partia otrzymała też dwa miejsca w samorządach, jedno w Dals Ed, drugie w
Höör, w Skanii.
Bengt Lindenborg działał na obrzeżach wielu skrajnie prawicowych ugrupowań. Kiedy
powstali Szwedzcy Demokraci, natychmiast zaangażował się w ich działalność. Był znany ze
swojego zainteresowania bronią. Poza tym znał wielu czołowych prawicowych ekstremistów w
innych szwedzkich organizacjach.
– Obserwujemy Bengta Lindenborga, wiemy, co robi, z kim się spotyka. Chętnie
przekażemy te informacje. Jesteśmy też otwarci na inne formy współpracy – zakończył
przedstawiciel SÄPO.
Stefan Bergqvist dodał jeszcze, że Lindenborg miał mieszkanie w tym samym akademiku,
w którym zamordowano Jimmy’ego Ranjbara. Jeden ze śledczych widział, jak w noc zamachu
Lindenborg uważnie śledził zza plastikowej taśmy poczynania policji.
Uczestnicy spotkania zgodzili się, że Bengt Lindenborg powinien być nadal
obserwowany.
Niemal dokładnie sześć miesięcy po pierwszym dokonanym przez mężczyznę z laserem
zamachu rozpoczęto obserwację pierwszego podejrzanego.
Stefan Bergqvist przypomina sobie, że wiązał z tym spore nadzieje:
– Uznałem, że powinniśmy się zainteresować Lindenborgiem, także ze względu na to, jak
się zachowywał w noc morderstwa. Zdarza się, że sprawca wraca na miejsce zbrodni. Często
postępują tak podpalacze. Było więc zrozumiałe, że chcieliśmy przyjrzeć mu się bliżej.
Policja starała się skoordynować działania, ale nie zawsze się to udawało. W programie
informacyjnym w TV4 Sven-Åke Hjälmroth tłumaczył, jak trudno jest szukać sprawcy, który
wybiera ofiary na oślep. To tak, jakby szukać igły w stogu siana.
Na pytanie dziennikarza, kto może być ewentualnym sprawcą, Hjälmroth odpowiedział,
że napastników jest prawdopodobnie dwóch.
Podobne pytanie zadano Thorinowi. Odpowiedział, że prawdopodobnie chodzi o jedną
osobę.
Fakt, że policja najwyraźniej nie miała żadnego tropu, nie przyczyniał się do uspokojenia
mieszkańców Sztokholmu. Jeden z dziennikarzy „Aftonbladet” odwiedził Hägerstensåsen. Przed
kioskiem Hasana jakaś kobieta zapalała świeczki. Nie chciała podać swojego nazwiska,
powiedziała tylko, że była jedną ze szwedzkich klientek Hasana.
Po południu zadzwoniła do redakcji i tłumaczyła, że nie chce, aby jej nazwisko ukazało
się w prasie, bo bardzo się boi.
– Skoro ja się boję, to nawet sobie nie wyobrażam, co muszą przeżywać imigranci –
dodała po chwili.
Juan Fonseca, kierownik Domu Ludowego w Rinkeby, zaangażowany socjaldemokrata,
wysłał do „Aftonbladet” list otwarty skierowany do minister do spraw imigrantów Birgit
Friggebo:
Powoli zaczyna do nas docierać, że my, którzy mamy nieco ciemniejszy odcień skóry, nie
możemy czuć się na ulicach Sztokholmu równie bezpiecznie jak ludzie o jasnej karnacji.
Pospiesznie wracamy z pracy do domu. Niechętnie wychodzimy na zewnątrz. Boimy się i
zaczynamy się zastanawiać, czy szwedzka demokracja, której my także pragniemy bronić, może
jednak wcale nas nie dotyczy.
Juan Fonseca zażądał, by rząd podjął konkretne kroki. Zakończył list zaproszeniem pani
minister na spotkanie w Domu Ludowym w Rinkeby.
Pani minister przyjęła zaproszenie jeszcze tego samego dnia.
Aktuellt rzeczywiście poświęcił dużo miejsca „strajkowi imigrantów”. Kurdo Baksi
tłumaczył cel protestu.
– Chcemy pokazać, jak ważną rolę odgrywamy.
– Jeśli zastrajkują wszyscy imigranci, czyli siedemdziesiąt dziewięć tysięcy ludzi
mieszkających w Szwecji, ale urodzonych poza granicami naszego kraju, to akcja może mieć
ogromne konsekwencje – wszedł mu w słowo dziennikarz. – W sektorze publicznym protest
obejmie trzydzieści siedem procent wszystkich zatrudnionych, w produkcji około dwudziestu
procent. W sztokholmskiej komunikacji miejskiej pracuje obecnie trzy tysiące imigrantów. Jeśli
zastrajkują, staną metro i autobusy…
Jeden z pracowników Volvo, spytany, co sądzi o planowanej akcji, odpowiedział:
– Uważam, że nie tylko imigranci, ale i Szwedzi powinni zastrajkować. Niech całe
społeczeństwo pokaże, co o tym sądzi.
Z inicjatywy Bengta Westerberga przywódcy wszystkich partii wydali wspólne
oświadczenie, w którym wyrazili oburzenie z powodu ostatnich aktów przemocy. Hasse
Alfredson, od niedawna szef sztokholmskiego Skansenu, wezwał Szwedów do udziału w
antyrasistowskiej demonstracji, która została wyznaczona na 8 lutego. W samym Hägerstensåsen
odbył się marsz żałobny, w którym wzięło udział czterystu mieszkańców dzielnicy.
Demonstracje nie ograniczyły się tylko do Sztokholmu. W Malmö zebrało się kilka
tysięcy osób na demonstracji na Möllevångstorget. Pastor Ingemar Simonsson zacytował w
swoim wystąpieniu słowa Martina Luthera Kinga: „Tragedią nie jest brutalność złych ludzi,
tragedią jest milczenie dobrych ludzi”.
Głos zabrał król Karol XVI Gustaw, mimo że zgodnie z tradycją rodzina królewska nie
wypowiada się w aktualnych sprawach. Takie wystąpienia miały dotąd miejsce jedynie dwa razy:
po morderstwie Olofa Palmego i w związku z akcją sił międzynarodowych w Iraku w 1991 roku.
Obecna sytuacja była jednak na tyle poważna, że król zdecydował się przemówić.
– Przez nasz kraj przechodzi w ostatnim czasie fala przemocy, która jest nie tylko
przerażająca, ale także niegodna demokracji. Głęboko współczuję jej ofiarom i ich bliskim…
Równe traktowanie wszystkich, niezależnie od koloru skóry, narodowości, języka i religii, to
kamień węgielny demokracji i szwedzkiego społeczeństwa.
Wiele organizacji wskazywało, że nie wystarczy zdystansować się od rasizmu,
wyrażającego się w tym wypadku aktami przemocy skierowanymi przeciwko ciemnoskórym
Szwedom. Problem był znacznie bardziej złożony. Szwedzkie społeczeństwo najwyraźniej nie
radziło sobie z dyskryminacją, z którą spotykało się codziennie dziesiątki tysięcy mieszkańców
kraju.
Krajowy Związek Nauczycieli Języka Ojczystego zwrócił się do ONZ-u z apelem, by
sekretarz generalny organizacji powołał specjalną komisję, która miałaby zbadać warunki życia
imigrantów, ponieważ „władze wykazują brak woli rozwiązania problemu dyskryminacji
ciemnoskórych obywateli”.
PEN Club, międzynarodowe stowarzyszenie pisarzy i poetów, działające na rzecz
swobody wypowiedzi i praw człowieka w dyktaturach, wystosowało list otwarty do rządu:
Z pozoru drobne gesty mogą w sytuacjach krytycznych urosnąć do znaczących aktów
symbolicznych. Takim przykładem jest sprawa poborowego K. G. Belmadaniego, który nie
otrzymał posady kierowcy ministra obrony z powodu obco brzmiącego nazwiska, ciemnego
koloru skóry oraz faktu posiadania rodziny za granicą. To, że takie rzeczy zdarzają się w naszym
kraju, powinno być dla nas znakiem ostrzegawczym i budzić nasz niepokój.
Szczególnie niepokojąca jest niefrasobliwość, z jaką władze wojskowe odrzuciły podanie
Belmadaniego, mimo iż było to działanie całkowicie bezprawne.
Taka postawa przedstawicieli władz, poczucie całkowitej bezkarności, szczególnie w
obecnej trudnej sytuacji, kiedy dochodzi do podpaleń obozów dla uchodźców i licznych napadów
na ciemnoskórych obywateli naszego kraju, przyczynia się do destabilizacji społeczeństwa i jest
ciosem wymierzonym w naszą z dużym trudem wywalczoną wielokulturową demokrację […].
Szwedzki oddział PEN Clubu […] apeluje do rządu, by w obecnej krytycznej sytuacji
dokładnie przeanalizował wszystkie okoliczności i wziął na siebie odpowiedzialność. Wszelkie
przejawy wspierania ruchu rasistowskiego czy współpracy z nim, wszelkie niejasne,
niejednoznaczne sformułowania bądź fałszywa ostrożność mogą w rzeczywistości okazać się
tchórzostwem i przyczynić do zwycięstwa destrukcji w nowej Europie, w której strukturach
Szwecja przecież pragnie aktywnie uczestniczyć.
Poniedziałek, 3 lutego 1992 roku
Premier Carl Bildt rozpoczął dzień pracy jak zwykle od spotkania z trzema swoimi
najbliższymi współpracownikami: sekretarzem stanu Peterem Egardtem, szefem działu
prasowego Larsem Kristianssonem i szefem planowania Olofem Ehrencroną. To właśnie oni
odpowiadali za codzienną pracę kancelarii rządu. Każdego ranka zbierali się w skromnie
urządzonym gabinecie premiera w pałacyku Rosenbad, by zapoznać się z aktualnymi sprawami i
zaplanować bieżące zajęcia i spotkania premiera.
Szef planowania Olof Ehrencrona doskonale pamięta nastroje z przełomu stycznia i lutego
1992 roku.
– Codziennie pierwszym punktem porządku dnia było omówienie kolejnych napadów. To
był główny temat – wspomina.
Sekretarz stanu Peter Egardt zwykle zaczynał zebranie od sprawozdania ze śledztwa.
Odpowiadał za sprawy bezpieczeństwa, więc pozostawał w stałym kontakcie z SÄPO i
kierownictwem Policji Krajowej. Z szefem SÄPO Matsem Börjessonem spotykał się zazwyczaj
raz w miesiącu, by zapoznać się z zagadnieniami mającymi związek z bezpieczeństwem kraju
oraz kwestiami uznanymi za szczególnie ważne, jak ostatnie zamachy.
– W tej sprawie spotykaliśmy się wielokrotnie. Podczas pierwszych narad jesienią
dominowała niepewność. Zastanawialiśmy się, czy chodzi o nową formę przestępczości
zorganizowanej. Jeśli tak, to należało działać błyskawicznie – opowiadał Peter Egardt dziesięć lat
później.
Jednak już po pierwszych atakach jesienią 1991 roku SÄPO zaczęło podejrzewać, że
kryje się za nimi raczej pojedynczy sprawca niż zorganizowana grupa. Styczniowe napady tylko
utwierdziły ich w tym przekonaniu, chociaż policja nadal nie miała pewności. 1 lutego SÄPO
rozpoczęło szeroko zakrojone poszukiwania pierwszego podejrzanego w tej sprawie, Bengta
Lindenborga, działacza Szwedzkich Demokratów.
Po strzałach oddanych jesienią 1991 roku przez mężczyznę z laserem siły bezpieczeństwa
zaczęły baczniej przyglądać się znanym im organizacjom ekstremistycznym. Po raz pierwszy
przeanalizowano dokładnie wszystkie ataki na ośrodki dla uchodźców. Z przedstawionego 11
lutego 1992 roku raportu wynikało, że w latach 1990–1991 doszło do pięćdziesięciu dwóch
poważnych zamachów na ośrodki dla uchodźców, podpaleń, eksplozji i tym podobne.
Mniej więcej jedna trzecia przypadków pozostawała niewyjaśniona. Zatrzymano i
osądzono pięćdziesiąt jeden osób, ale nikt z nich, według SÄPO, nie należał do żadnej
organizacji ekstremistycznej. Byli to z reguły młodzi ludzie wywodzący się z miejscowego
środowiska przestępczego. Wyniki analiz potwierdzały wcześniejsze domniemania służb
bezpieczeństwa, że za działaniami mężczyzny z laserem, a potem rewolwerowca, stoi pojedyncza
osoba, a nie zorganizowana grupa przestępcza czy terrorystyczna.
Jako pierwszy o wynikach został poinformowany sekretarz stanu w kancelarii premiera
Peter Egardt.
Dziesięć lat później Carl Bildt nadal pamiętał atmosferę prowadzonych wówczas
dyskusji:
– To były trudne rozmowy. Musimy pamiętać, że wiele się wtedy działo. Na Dworcu
Głównym podłożono bombę, musieliśmy ewakuować jeden ze sztokholmskich domów
towarowych, także kancelaria rządu była zagrożona zamachami. Atmosfera była gorąca. Gdyby
za atakami stała szwedzka zorganizowana bojówka terrorystyczna, na pewno szybko byśmy do
tego doszli. Ale nic na to nie wskazywało. Osobiście skłaniałem się raczej do teorii, że za tym
wszystkim kryje się pojedyncza osoba, chory, zaburzony człowiek, a nie żadna działająca z
pobudek rasistowskich grupa.
Tego ranka premier właśnie wrócił z Davos, gdzie uczestniczył w Światowym Forum
Ekonomicznym. Bierna postawa szefa rządu była coraz częściej krytykowana. Coraz więcej ludzi
było zdania, że premier, podobnie jak król, powinien zabrać głos i oficjalnie potępić zamachy.
Część organizacji imigranckich domagała się, żeby Bildt wystąpił w telewizji.
Nawet przywódca socjaldemokratów Ingvar Carlsson ostro zaatakował szefa rządu,
twierdząc, że nie traktuje rasistowskich napadów dostatecznie poważnie.
– Premier bagatelizuje problem. Jeśli ktoś zostaje postrzelony w swoim miejscu pracy
dlatego, że jest cudzoziemcem i ma ciemniejszy kolor skóry, to sprawa jest poważna. To nie jest
drobny incydent, tylko zdarzenie budzące ogromny niepokój w kręgach imigrantów, a w nas,
Szwedach, wstyd, że dzieje się to w naszym kraju – mówił Carlsson.
Szef planowania Olof Ehrencrona przedstawił wydarzenia ostatnich dni. Poinformował
między innymi o szykowanym „strajku imigrantów”. Jednak głównym tematem narady była inna
sprawa. Dziennikarz Aktuellt Lars Adaktusson zaproponował, żeby premier wygłosił mowę do
narodu, w najlepszym czasie antenowym. Redakcja wiadomości przyjmowała od wielu dni
niezliczone telefony od zaniepokojonych widzów, stąd propozycja przemówienia.
Zebrani w gabinecie premiera urzędnicy byli jednak sceptyczni, Carl Bildt również miał
wątpliwości:
– Media z góry założyły, że chodzi o zorganizowaną akcję. Osobiście uważałem, że za
wszystkim stoi jakiś szaleniec i że jakiekolwiek gesty polityczne mogą jedynie pogorszyć
sprawę. Problem oczywiście istniał, ale należało być ostrożnym – argumentował później.
Także Olof Ehrencrona, odpowiedzialny za publiczne wystąpienia premiera, wyraził
wahanie:
– Sprawa na pewno jest wyjątkowa, ale wciąż za mało wiemy… Jeśli premier wygłosi
przemówienie, w którym da do zrozumienia, że za zamachami kryje się organizacja wroga
imigrantom, a potem się okaże, że sprawcą jest szaleniec, chory człowiek, to nic dobrego z tego
nie wyniknie – mówił Olof Ehrencrona. – Nie jestem zwolennikiem tego, by szwedzcy politycy
rozmawiali z obywatelami za pośrednictwem telewizji. Nie mamy takich tradycji. Sądzę, że
wielu podziela moje zastrzeżenia. Nie chcemy, żeby szwedzki premier był jak amerykański
prezydent.
Szef rządu i jego doradcy odrzucili propozycję Aktuellt. Postanowiono jednak bacznie
śledzić rozwój sytuacji.
Były też inne powody takiej decyzji. Tego samego popołudnia ministerstwo
sprawiedliwości miało ogłosić postanowienie rządu o wyznaczeniu nagrody w wysokości miliona
koron za informacje, które doprowadziłyby do złapania sprawcy bądź sprawców. Było to dość
niezwykłe posunięcie. Poza tym premier już wcześniej zgodził się wziąć udział – razem z
minister do spraw imigrantów Birgit Friggebo – w debacie, która miała się odbyć w Domu
Ludowym w Rinkeby.
Premier i jego współpracownicy uznali, że kroki te są wystarczające.
Narada toczyła się dalej, dyskutowano kolejne sprawy, ale do zamachów powracano
jeszcze wielokrotnie. Kiedy dziesięć lat później Olof Ehrencrona wspominał tamten okres,
przyznawał, że dwa wydarzenia utkwiły mu w pamięci:
– Największą tragedią było oczywiście zatonięcie promu Estonia, ale zaraz potem miały
miejsce zamachy, których sprawcą był mężczyzna z laserem.
Mieszkańcy Sztokholmu bali się kolejnych napadów. Właściwie nikt nie miał
wątpliwości, że do nich dojdzie, pozostawało tylko pytanie, kiedy to się stanie i kto tym razem
padnie ich ofiarą.
Wypowiedzi nielicznych lekarzy i psychologów, którzy mieli jakiekolwiek doświadczenie
z seryjnymi zabójcami, jedynie wzmagały niepokój mieszkańców. „Tacy ludzie nie potrafią
przestać strzelać!” – twierdził w wywiadzie dla „Aftonbladet” psychiatra, profesor Lars Lidberg.
Wszyscy eksperci byli zgodni, że sprawca napadów będzie zabijał, aż zostanie złapany.
Tłumaczyli też powody, którymi się kierował, dlaczego na swoje ofiary wybierał właśnie
ciemnoskórych Szwedów.
Ordynator państwowej kliniki psychiatrycznej medycyny sądowej Hans Kåreland
stwierdził w „Göteborgs-Posten”:
– To ma swoje wytłumaczenie… Gdyby w ostatnich latach rasistowskie poglądy nie były
tak wyraźne, być może przemoc skierowana byłaby w inną stronę. Podejrzewam, że ten człowiek
jest przekonany, że ma przyzwolenie społeczeństwa na to, co robi, że ma prawo zabijać
imigrantów.
Podobnego zdania był profesor Lars Lidberg.
– Panujące w niektórych kręgach negatywne poglądy na temat imigrantów, wrogość
wobec nich, upatrywanie w nich zagrożenia, to wszystko stwarza sprzyjające warunki do tego, co
się teraz dzieje – mówił Lidberg, ale jednocześnie podkreślał, że nie jest to wystarczające
wytłumaczenie. – Sprawca tych czynów jest osobą poważnie zaburzoną. Niewykluczone, że
cierpi na paranoję. Może to sprawiać, że jest chorobliwie podejrzliwy wobec innych. Własne
konflikty przenosi na inne, łatwo identyfikowalne grupy, które wskazuje mu społeczeństwo.
Biorąc pod uwagę naszą wrogość w stosunku do obcych, nie należy się dziwić, że to właśnie
obcokrajowcy stają się jego celem – tłumaczył. – Nie protestując dostatecznie silnie przeciwko
rasizmowi, w pewnym sensie wszyscy jesteśmy współwinni ostatnich aktów przemocy.
Nie tylko Lars Lidberg próbował spojrzeć na zamachy z szerszej perspektywy, osadzając
je w kontekście społecznym. Jan Lindstörm pisał o tym w „Expressen”:
Jeśli pozwolimy mu kontynuować działania, może to doprowadzić do tragedii
porównywalnej z morderstwem Palmego. Do tragedii, która zada cios naszemu wyobrażeniu o
„dobrym” społeczeństwie.
Dlatego nie jest to tylko sprawa policji. Ona dotyczy nas wszystkich. Należy jak
najszybciej znaleźć sprawcę, rozbroić go i zidentyfikować. Mężczyznę z laserem i rewolwerowca
w jednej osobie…
Gdy szaleniec zostanie pojmany, wtedy będzie można zacząć się zastanawiać nad
powodem jego czynów. Próbować dociec, co sprawiło, że ktoś tak zaburzony i zalękniony
rozładowuje swoją złość, strzelając do osób, które łączy jedno: obcy wygląd […].
Mając przed oczami roztrzaskaną głowę Hasana i dym unoszący się nad płonącymi
ośrodkami dla uchodźców, powinniśmy w końcu zacząć poważnie o tym rozmawiać.
Być może z tego zamętu wyniknie coś dobrego. Może poczujemy, że coś nas jednak
łączy. Bo ludzka wspólnota to dzisiaj jedyna droga, która nie prowadzi do piekła.
Wtorek, 4 lutego 1992 roku
Cztery dni obserwacji Bengta Lindenborga nie przyniosły żadnych rezultatów. Podejrzany
spędzał niemal cały czas w domu, praktycznie go nie opuszczał. Obserwatorzy byli zdziwieni.
„Mężczyzna żyje we własnym świecie, krąży po pokoju niczym zwierzę w klatce, mówi
do siebie, wykonuje gesty przypominające karate, pozoruje strzelanie z karabinu i pistoletu”.
Jednak we wtorek wieczorem coś w końcu zaczęło się dziać. O 18.35 Bengt Lindenborg
wyszedł z mieszkania i ruszył biegiem ulicą Odengatan. Obserwujący go policjanci podążali za
nim dyskretnie, zarządzono przegrupowanie, żeby cały czas mieć go na oku.
Na Odenplan Lindenborg wszedł do kiosku z międzynarodową prasą. Wziął do ręki nowy
numer „Combat Survival”, pisma, które między innymi zamieszczało ogłoszenia werbujące
najemników, stanął w kącie i zaczął czytać. Po kwadransie do kiosku wszedł znajomy
Lindenborga, mężczyźni się przywitali, wyszli na zewnątrz i ruszyli Sveavägen.
Obserwatorzy zwrócili uwagę na krzyczące, „dalekie od dyskrecji” ubrania obu
mężczyzn. Jeden miał na sobie wojskową kurtkę moro, drugi wyglądał jak nazistowski oficer z
lat trzydziestych.
Mężczyźni weszli do budynku towarzystwa oświatowego ABF. Dwóch zdumionych
obserwatorów podążyło za nimi.
Kiedy obaj mężczyźni weszli do środka, dziennikarka Anna-Lena Lodenius właśnie
rozpoczynała wykład na temat przemocy na tle rasistowskim. Bengt i jego kolega usiedli
ostentacyjnie z przodu, skrzyżowali ręce na piersiach i zaczęli się w nią wpatrywać. Kobieta
spojrzała na nich niepewnie, ludzie z SÄPO zajęli miejsca na sali, gotowi interweniować, gdyby
zaszła taka potrzeba.
Anna-Lena Lodenius przedstawiła listę ostatnich aktów przemocy i ataków na obozy dla
uchodźców i skrytykowała policję, która – jej zdaniem – nie traktowała wydarzeń z
wystarczającą powagą.
– Mimo że od wiosny 1990 roku dwa razy w miesiącu dochodzi do poważnych napadów,
szef policji Björn Eriksson dopiero w grudniu 1991 roku publicznie oświadczył, że pora
potraktować sprawę poważnie – powiedziała.
Pokazała też, jak kolejne komisariaty lekceważyły napady, określając je niekiedy jako
„szczeniackie wybryki” lub przypisując je pijakom.
Bengt Lindenborg wstał.
– To wszystko gówno prawda – powiedział agresywnym tonem.
Tajniacy spojrzeli na siebie zaniepokojeni, ale sytuacja szybko się uspokoiła. Po trwającej
dłuższą chwilę dyskusji Lindenborg usiadł. Milczał już do końca spotkania. O wpół do dziesiątej
wrócił do domu.
Policyjni obserwatorzy znów zajęli swoje pozycje. O 22.00 zmieniło ich czterech innych
funkcjonariuszy.
John Ausonius uznał, że pora dokonać kolejnego napadu na bank. Co prawda nie udało
mu się nikogo zabić, ale po ostatnich zamachach odzyskał pewność siebie. Poza tym
sztokholmska policja zajęta była szukaniem mężczyzny z laserem, nikt nie będzie zawracać sobie
głowy rabunkiem.
Jak zwykle przygotował się bardzo starannie. Przestrzegał stałej procedury. Najpierw
wybierał bank. Potem udawał się na miejsce i wszystko dokładnie sprawdzał. Przyglądał się
okienkom kasowym, recepcji, sprawdzał godziny otwarcia i drogi ucieczki. Najlepiej, jeśli bank
leżał na lekkim wzniesieniu, wtedy ucieczka była łatwiejsza, dobrze też, żeby ulica była
jednokierunkowa, wtedy zwykle uciekał na rowerze.
Następnie musiał znaleźć miejsce, gdzie mógł się przebrać. Z domu wychodził zawsze w
garniturze, koszuli i krawacie, potem się przebierał, po napadzie znów wkładał garnitur.
Urzędnik z teczką, wracający z pracy do domu. Wielokrotnie się zdarzało, że niemal ocierał się o
policjantów, ale żadnemu z nich oczywiście nie przyszło do głowy, żeby zatrzymać biznesmena
w drogim włoskim garniturze. Zadbany wygląd i elegancja były jego najlepszym przebraniem.
John Ausonius był z siebie dumny, opracowana przez niego metoda wydawała się doskonała.
Celem jego osiemnastego napadu miał być SE-banken przy Narvavägen, niedaleko
Karlaplan. Postanowił też lekko zmodyfikować swój plan. Zamiast przebierać się jak zwykle w
garażu, w piwnicy, gdzieś na strychu czy w podwórzu, tym razem zdecydował się zmienić
ubranie w samochodzie.
Podczas trzech pierwszych zamachów z użyciem rewolweru John Ausonius korzystał z
wynajętego samochodu. Szybko go zwrócił. Zarówno podczas napadu w Uppsali, jaki i potem w
Sztokholmie, na Brännkyrkagatan, oraz przed Stowarzyszeniem Somalijczyków na
Regeringsgatan świadkowie zwrócili uwagę na małą białą micrę. Policja natychmiast wszczęła
poszukiwania, ale John czuł się bezpieczny. Tablice rejestracyjne były kradzione, nikt nigdy go z
nim nie powiąże. Oddał nissana i wynajął kolejny samochód: volvo 240.
John Ausonius zaparkował na Riddargatan, tuż obok Muzeum Wojska. Rower
przygotował już dzień wcześniej. Włożył spodnie od dresu i palto, które zakryło marynarkę,
pistolet schował do kieszeni, zamknął samochód i ruszył na rowerze w stronę Karlaplan.
Urzędnik bankowy Magnus Svensson wyjrzał przez okno i ku swojemu zdziwieniu
zobaczył, jak jakiś mężczyzna naciąga na głowę kominiarkę. Zdążył wcisnąć przycisk alarmu,
zanim złodziej podszedł do niego, przeskoczył przez ladę recepcji i grożąc mu pistoletem,
szkolnym angielskim zażądał foran exchange.
Magnus Svensson był zdumiony spokojem złodzieja, który zdawał się dokładnie
wiedzieć, czego chce, a poza tym świetnie orientował się w rozkładzie bankowych pomieszczeń.
Szybko schował przekazane mu banknoty do niewielkiego plecaka i opuścił bank. Cała akcja
zajęła mu dwie minuty. Była 09.49. Kiedy trzy minuty później nadjechał pierwszy radiowóz,
złodziej zniknął na rowerze.
Świadek, który przez moment widział jego twarz, podał, że mężczyzna był „śniady” i
wyglądał „na południowca”.
John Ausonius wysypał banknoty na stół kuchenny w swoim mieszkaniu na
Ynglingagatan. 680 638 koron. Od początku miał przeczucie, że skok będzie udany. Ostatni
zamach na Hasana Zatarę dodał mu pewności siebie. Po dziesięciu latach mówił:
– Miałem przeczucie, że wszystko się uda. I rzeczywiście, to był mój największy łup.
Ponad sześćset tysięcy koron.
Policja coraz bardziej się denerwowała. Atmosfera z dnia na dzień robiła się gorętsza. W
gazetach i w telewizji ludzie coraz częściej mówili, że jeśli policja nie jest w stanie ich chronić,
będą musieli sami zadbać o swoje bezpieczeństwo. „Nie możemy pozwolić, żeby strzelano do
nas jak do kaczek”.
Policjanci potwierdzali, że takie myślenie staje się coraz bardziej powszechne. Poza tym
pojawił się podobno plan, by w odwecie zastrzelić policjanta.
Policja potraktowała plotkę bardzo poważnie. Jeszcze tego samego dnia wieczorem
wysłano ostrzeżenie do komisariatów w całym województwie: „Wiarygodne źródła potwierdzają,
że w kręgach przestępczych w Rinkeby mówi się o zabiciu policjanta”.
Apelowano o szczególną ostrożność.
Jesienią, po pierwszych napadach mężczyzny z laserem, policjanci Stefan Bergqvist i Ulf
Sjöberg rozmawiali pół żartem, pół serio o tym, że może imigranci powinni się uzbroić, by móc
się bronić przez nieznanym mordercą czy ich grupą.
Teraz ten czarny scenariusz zaczął przybierać całkiem realne kształty.
Środa, 5 lutego 1992 roku
Heberson da Costa postanowił pojechać do Rinkeby metrem, chociaż było to dla niego
trudne. Po postrzale wciąż odczuwał strach przed większymi zgromadzeniami i zamkniętymi
przestrzeniami, także przed podróżami metrem.
Hebbe, jak nazywali go znajomi, rozglądał się niespokojnie. Może siedzący naprzeciwko
niego mężczyzna jest właśnie tym szaleńcem, który w listopadzie próbował go zamordować? A
może jest nim ten mężczyzna obok, w kapeluszu? Może to on wszedł do budynku starego
browaru, oślepił go laserem i oddał trzy strzały? Hebbe poruszył się niespokojnie.
Po napadzie przeszedł pięć operacji. Przeszczepiono mu skórę z uda na twarz. Lewa
połowa nadal nie prezentowała się zbyt dobrze, ale lekarze obiecywali, że wkrótce będzie lepiej.
Gorzej, że stracił słuch w jednym uchu. Druga i trzecia kula przeszły tuż obok kanału
słuchowego i poważnie go uszkodziły. Muzyk Heberson da Costa był głuchy na lewe ucho.
Lekarze byli zgodni, że miał ogromne szczęście, że w ogóle przeżył. Hebbe miał jednak
świadomość, że jego dawne życie się skończyło. Obrazy napadu nie dawały mu spokoju. Bez
przerwy powracały, najczęściej w nocy. Ale i w ciągu dnia pojawiały mu się przed oczami sceny
jak z filmu.
Znów widział, jak leży na podłodze skąpany we własnej krwi i krzyczy. Ciemność. A
potem nosze i szpital. Szary korytarz, ostre światło i lekarze w białych fartuchach. Policjanci przy
łóżku. Zastrzyk i głęboki sen. Morfina. A potem znów potworny ból. Ciemność.
Hebbe otworzył oczy. Wagony metra zaczęły zwalniać, dojeżdżając do stacji Rinkeby.
Pokręcił głową, jakby chciał się otrząsnąć z dręczących go wspomnień. Film powracał, znał
każdą scenę.
Koszmar nie dawał za wygraną.
Hebbe pojechał do Rinkeby, żeby posłuchać wystąpień szwedzkiego premiera i minister
do spraw imigrantów. Nie on jeden. W Domu Ludowym w Rinkeby zebrało się ponad trzysta
osób. Mimo mrozu dodatkowo kilkaset stało na rynku przed budynkiem, słuchając wystąpień
przez głośniki, które organizatorzy wystawili na zewnątrz.
Kiedy na sali w otoczeniu ochroniarzy pojawili się Carl Bildt oraz Birgit Friggebo zostali
przyjęci z mieszanymi uczuciami. Dzieci podały im rysunki, jakaś kobieta wręczyła po róży, ale
publiczność buczała. Ludzie zaczęli zadawać pytania, przekrzykując się nawzajem.
– Proszę zadawać pytania po kolei – poprosił premier.
Zasiadł na niewielkim podium. Obok niego zajęła miejsce pani minister, która w
przeciwieństwie do premiera wyglądała na wyraźnie zdenerwowaną. Wręcz przestraszoną.
Juan Fonseca, kierownik Domu Ludowego i socjaldemokrata, rozpoczął spotkanie:
– Zebraliśmy się tu dzisiaj, żeby wyrazić nasz niepokój i odrazę do zamachów, których
ofiarą padają obywatele o obcych korzeniach. Wyrażamy solidarność z mieszkańcem Rinkeby,
Hasanem Zatarą, który 30 stycznia został postrzelony z zimną krwią przez nieznanego sprawcę w
swoim kiosku przy Hägerstensåsen. Chociaż przybywamy z różnych krajów, to naszą pracą i
naszym doświadczeniem przyczyniamy się do rozwoju i dobrobytu Szwecji. Bez nas Szwecja nie
osiągnęłaby tak wysokiego poziomu życia. Jednak w ostatnim czasie nie czujemy się już
bezpiecznie na ulicach szwedzkich miast. Boimy się. Z naszego punktu widzenia nie jest istotne,
czy za zamachami na niewinnych ludzi stoi szaleniec, czy organizacja rasistowska. Uważamy, że
sytuacja jest na tyle poważna, że nie jest już jedynie sprawą policji, ale zyskała wymiar
polityczny. Należy zrobić wszystko, żeby powstrzymać rasistowską przemoc skierowaną
przeciwko ludziom, którzy mają obce korzenie.
Przemówienie zostało nagrodzone oklaskami. Fonseca oddał głos publiczności.
– Oczekuję szczerej odpowiedzi. Czy uważa pan, że w Szwecji istnieje rasizm? Proszę
odpowiedzieć: tak albo nie – zwróciła się do premiera kobieta siedząca w jednym z pierwszych
rzędów.
– Tak. Oczywiście, że istnieje – odpowiedział premier. Zawiesił głos i dodał: –
Społeczeństwo szwedzkie jest jednak w przeważającej mierze otwarte i tolerancyjne.
Rozpoczęła się dyskusja. Pytania dotyczyły zarówno mężczyzny z laserem, jak i ogólnej
sytuacji imigrantów w Szwecji. Segregacji, dyskryminacji, rasizmu i poczucia wyobcowania.
Pytano o plany odnośnie do uchodźców i o to, co rząd zamierza zrobić, żeby powstrzymać
rasizm, nie tylko na ulicach miast, ale i w miejscach pracy.
Premier odpowiedział na większość pytań. Jego przesłanie było jasne: w Szwecji
oczywiście są pewne problemy, ale chodzi nie tyle o rasizm, ile o strach i uprzedzenia.
Lekarstwem na to miałyby być spotkania i rozmowy.
– Pamiętacie Sjöbo i referendum w sprawie przyjęcia uchodźców? Otóż byłem w Sjöbo –
oświadczył premier. – To małe, urocze miasteczko w Skanii, którego mieszkańcy zawsze byli
nieufni wobec obcych, także tych, którzy przejeżdżali do nich z Ystad, Malmö czy ze
Sztokholmu. Bo w Sjöbo ludzie boją się wszystkiego, co inne, obce, co pochodzi gdzieś z
zewnątrz. Ludzie obawiają się, dopóki na własnej skórze się nie przekonają, że to nic strasznego i
że nie ma się czego bać. Dlatego to, co się wydarzyło w Sjöbo, nie było aż tak niebezpieczne. Ta
niepewność, ten strach przed wszystkim, co inne i obce, istnieje w każdej społeczności. Jeśli
podejdziemy do niego właściwie, jeśli wy podejdziecie do niego właściwie, to będzie to z
pożytkiem nie tylko dla Sjöbo, ale i dla całej Szwecji.
Duża część publiczności najwyraźniej nie podzielała przekonania premiera, że problem
można rozwiązać, organizując spotkania i rozmowy. Jakaś młoda dziewczyna spytała
zdenerwowana:
– Zdarza się, że jeśli ktoś ma czarne włosy, nie zostaje wpuszczony do dyskoteki. Mamy
to zaakceptować? Z takimi problemami spotykamy się codziennie. Jeśli ktoś nie dostanie pracy
ze względu na płeć, może się od takiej decyzji odwołać. A do kogo może się zwrócić osoba,
która nie zostanie przyjęta do pracy, bo ma ciemny kolor skóry?
– Wkrótce wejdzie w życie ustawa zakazująca dyskryminacji w miejscu pracy – weszła
jej w słowo Birgit Friggebo.
Poza tym jednak pani minister do spraw imigrantów głównie milczała, zresztą większość
pytań i tak była kierowana bezpośrednio do premiera. Nagle jednak pani minister znów została
wezwana do odpowiedzi:
– Czy widzi pani związek między cięciami wydatków socjalnych a rasizmem, między
bezrobociem a przemocą wobec imigrantów? – spytał młody chłopak w skórzanej kurtce. – I
jeszcze jedno – kontynuował. – Dlaczego rząd nie chce poprzeć jednogodzinnego strajku? I
dlaczego tylko imigranci mają w nim uczestniczyć? Uważam, że cała Szwecja powinna stanąć.
Ofiarami rasizmu są nie tylko imigranci, zagrożona jest demokracja.
– Dopatrywanie się związku między cięciami wydatków socjalnych a rasizmem jest
uproszczeniem… – zaczęła Friggebo, ale nie pozwolono jej dokończyć.
– Wasze oszczędności kosztują nas życie! – oburzył się mężczyzna w żółtym garniturze i
okularach słonecznych. – Boimy się o swoje bezpieczeństwo!
– Wiem, że jesteście zaniepokojeni – odpowiedziała pani minister.
– Zaniepokojeni? Nie jesteśmy zaniepokojeni. Jesteśmy wściekli! Mordują nas!
– Wiem, że jesteście zaniepokojeni i wzburzeni. Dlatego się tu zebraliśmy. Żeby was
wysłuchać. Nie sądzę jednak, żeby tak gwałtowna dyskusja służyła naszej wspólnej sprawie –
stwierdziła pani minister. – Kilka lat temu, w czasach wysokiej koniunktury, kiedy brakowało rąk
do pracy, też dochodziło do podpaleń obozów dla uchodźców i też dawano wyraz nienawiści do
obcych. Tak więc sytuacja gospodarcza nie jest czynnikiem decydującym. Wspólnie musimy
dociec przyczyn tego, co teraz się dzieje. I usiłujemy to robić. Jeśli chodzi o strajk, to inicjatywa
wyszła od organizacji zrzeszających imigrantów. To one decydują o jego charakterze. Rząd nie
chce w to ingerować.
Pozostałe pytania z sali skierowane były już wyłącznie do premiera.
– Na pewno zna pan organizację nazywającą się Oporem Białych Aryjczyków. W prasie
ukazały się zdjęcia jej członków z bronią. Twierdzą, że są gotowi do wojny rasowej. Szef policji
powiedział niedawno, że policja jest pewna, że to nie oni stoją za zamachami. Skąd ta pewność?
Jeśli organizacja jest znana policji, to funkcjonariusze powinni aresztować jej członków, a nie
pozwalać im biegać po ulicach z karabinami maszynowymi.
– Jak wiadomo, niektórzy zostali zatrzymani – odpowiedział Carl Bildt. – Toczą się
procesy. Żyjemy w państwie prawa, takimi sprawami zajmują się policja i prokuratura.
Odpowiedź premiera nie zadowoliła mężczyzny.
– Rasizm nie zaczął się dwa miesiące temu. On trwa od lat. Skinheadzi zakatowali już
niejednego imigranta. Rasizm nie jest też zjawiskiem, które istnieje tylko poza parlamentem.
Może powinniście zacząć od przyjrzenia się własnym szeregom…
Wystąpienie mężczyzny zostało przerwane oklaskami. Mężczyzna usiłował mówić dalej,
ale chętnych do głosu było coraz więcej. Ktoś uznał za skandaliczne, żeby kierowcą ministra
obrony nie mógł zostać człowiek o ciemnym kolorze skóry. Troje młodych ludzi z tyłu sali
zaczęło krzyczeć:
– Jest nas dużo, jesteśmy silni! Rasizmowi mówimy: nie!
Juan Fonseca próbował opanować sytuację, dać każdemu szansę wypowiedzenia się.
I właśnie w tym momencie Birgit Friggebo nachyliła się do mikrofonu i donośnym
głosem zaproponowała, żeby wszyscy zaśpiewali teraz We Shall Overcome.
Na sali zapanowała grobowa cisza.
Jakby nagle ludziom zabrakło słów. Ponad trzysta osób patrzyło ze zdziwieniem na panią
minister i na siebie nawzajem, nie mogąc uwierzyć, że się nie przesłyszało. Po chwili ktoś głośno
i dobitnie zaprotestował.
– NIE!
– Tak, zaśpiewajmy razem – upierała się pani minister. Uniosła ręce i zaintonowała
pieśń…
Heberson da Costa miał wrażenie, jakby nagle znalazł się w środku jakiegoś
surrealistycznego filmu.
– Przyszedłem, bo spodziewałem się, że usłyszę, co szwedzki premier i pani minister do
spraw imigrantów zamierzają zrobić, żeby powstrzymać rasizm. A oni pogłaskali nas po
główkach. Śpiewajcie, dzieci. Nie zadawajcie trudnych pytań. Zobaczycie, że wszystko będzie
dobrze. Przyszliśmy, żeby rozmawiać o naszym życiu, a zostaliśmy potraktowani jak
niepełnosprawne dzieci. To było chamstwo. W życiu nie czułem się tak upokorzony. Nawet
teraz, po dziesięciu latach, nie mogę się pozbyć tego uczucia – opowiadał Heberson.
Nie był w tym odosobniony. Na sali wrzało. Kilka minut później spotkanie zostało
przerwane. Kiedy pani minister wychodziła, została wygwizdana.
Propozycja Birgit Friggebo była szeroko komentowana. Poddano ją miażdżącej krytyce.
Ona sama chyba nie do końca potrafiła zrozumieć, co tak naprawdę się wtedy stało. Po wyborach
do parlamentu w 1994 roku przyszło jej – jak na ironię – zasiadać w ławie obok Juana Fonseki.
Początkowo w ogóle się do niego nie odzywała. Potem oskarżyła go o spiskowanie przeciwko
niej, zresztą wspólnie z premierem. Twierdziła wręcz, że Fonseca przekupił ludzi, żeby zadawali
jej prowokacyjne pytania.
Kilka lat później Fonseca opowiadał o incydencie z dużą dozą zrozumienia:
– Przypuszczam, że miała dobre intencje, na pewno nie chciała nikogo zranić. O ile wiem,
Birgit Friggebo pochodzi ze środowiska wolnego Kościoła, przypuszczam, że w tych kręgach tak
właśnie reaguje się na trudne sytuacje. Tyle tylko, że w Rinkeby nie spotkało się to ze
zrozumieniem. Ludzie przyszli na spotkanie, bo bali się o swoje życie, a ona zaproponowała im
wspólne śpiewanie. To zrozumiałe, że byli wściekli.
Lennart Thorin postanowił pójść tropem białego nissana, mimo że szef wydziału
kryminalnego Policji Krajowej Tommy Lindström nie sprawiał wrażenia chętnego do wydawania
pieniędzy na szukanie właścicieli małych japońskich samochodów.
W niedzielę 2 lutego, dwa dni po spotkaniu z Lindströmem, Thorin zwołał kolejną naradę
kierownictwa policji. W jego gabinecie stawili się: Sven-Åke Hjälmroth, szef policji
wojewódzkiej Gunnar Severin, kierujący wydziałem kryminalnym sztokholmskiej policji oraz
Roland Ståhl, zastępca szefa Policji Krajowej.
– Nissan micra to nasza jedyna szansa – apelował Thorin. – To jedyny ślad, żadnego
innego nie mamy.
Jego słowa zostały przyjęte z większym zrozumieniem niż poprzednio. Może dlatego, że
minęło kilka dni, a sprawca nadal przebywał na wolności. Uznano więc, że warto rozpocząć
poszukiwania samochodu, nie zważając na koszty. Postanowiono też, że grupa pracująca nad
dochodzeniem w sprawie zabójstwa Palmego wesprze akcję poszukiwawczą.
Sześć lat po zamordowaniu Palmego postępowanie w jego sprawie utknęło w martwym
punkcie, nadal nikt nie został skazany, wciąż nie było wiadomo, kto oddał strzały na Sveavägen.
Jednak dochodzenie wciąż miało wysoki priorytet, pracowało przy nim ponad dwadzieścia osób.
Szef zespołu Hans Ölvebro zgodził się przesunąć połowę ludzi do grupy pracującej nad zagadką
mężczyzny z laserem.
W środę po południu Lennart Thorin spotkał się z Paulem Johanssonem z „grupy
Palmego”. Panowie już kiedyś ze sobą współpracowali. Johansson zdążył już przygotować plan
pracy.
– Skontaktowałem się z Urzędem Bezpieczeństwa Ruchu Drogowego w Örebro. Okazuje
się, że w Szwecji jest dwanaście tysięcy egzemplarzy tego modelu. Na szczęście nie musimy
sprawdzać wszystkich. Świadek z Brännkyrkagatan jest pewien, że był to nissan micra SLX, a
takich jest w Szwecji trzy tysiące. Niestety nadal jest to cholernie dużo, więc opracowałem listę
priorytetów. Nasz poszukiwany albo jest właścicielem samochodu, albo go wynajął, albo go
sobie bez pytania pożyczył. Ponieważ nie mamy żadnych zgłoszeń o skradzionych nissanach tego
modelu, więc ostatnią możliwość możemy wykluczyć. Nie sądzę, żeby sprawca jechał przez pół
Szwecji, żeby zabić kogoś w Sztokholmie, więc proponuję w pierwszym rzędzie ograniczyć się
do pojazdów zarejestrowanych w okolicach Sztokholmu i Uppsali. Mamy takich około tysiąca.
Nie przypuszczam, żeby zabójca korzystał z własnego samochodu, byłoby to dziwne, tym
bardziej że wydaje się inteligentnym człowiekiem. Dlatego skupimy się na firmach, które
wynajmują bądź leasingują samochody. W ten sposób możemy ograniczyć liczbę interesujących
nas pojazdów do około pięciuset. Od nich zaczniemy. Mając do dyspozycji dziesięciu ludzi,
możemy w ciągu kilku tygodni sprawdzić trzy tysiące samochodów. Skontaktujemy się ze
wszystkimi właścicielami i przesłuchamy ich. Musimy wiedzieć, gdzie każdy z nich był
wieczorem 22 i 23 stycznia. Wiemy, że samochód miał fałszywe tablice rejestracyjne. Według
świadków były przyklejone taśmą klejącą, będziemy więc szukać śladów po taśmie i
ewentualnych pozostałości prochu na miejscu kierowcy. Możemy zacząć już dziś.
Lennart Thorin był pod wrażeniem.
– Rozmawiałem z prokuratorem – powiedział. – Wyda potrzebne nam nakazy rewizji,
możemy zaczynać.
– Proponuję dać informację do poniedziałkowego wydania telewizyjnego programu
Poszukiwani. Akcji na tak wielką skalę nie uda nam się ukryć, prędzej czy później media i tak się
dowiedzą. Jeśli nasze działania kogoś przestraszą, to nawet dobrze. Właśnie takimi osobami
powinniśmy się zainteresować.
Lennart Thorin nie miał żadnych uwag. Zebranie dobiegło końca.
Jeszcze tego samego dnia po południu wezwano na przesłuchanie pierwszych właścicieli
nissanów.
– W grupie pracującej nad sprawą Palmego przywykliśmy do akcji na dużą skalę.
Sprawdzenie tysięcy samochodów nikogo nie przerażało – wspominał później Paul Johansson. –
Rzuciliśmy się na nowe zadanie. Wierzyliśmy, że posuniemy się do przodu.
John Ausonius spędził miły dzień. Rano umieścił łup z napadu na bank w skrytce na
Dworcu Głównym w Sztokholmie, a potem przez resztę dnia oglądał filmy wideo.
Tuż przed północą opuścił mieszkanie na Ynglingagatan. Musiał pozbyć się dowodów.
Karabin Erma z celownikiem laserowym, którego używał podczas napadów jesienią, wrzucił do
morza. Podobnie postanowił postąpić z rewolwerem Smith & Wesson, kaliber 38.
Zatrzymał samochód na parkingu przy północnym nabrzeżu, niedaleko stacji metra
Ropsten. Zanim wyszedł na stary most w Lidingö, rozejrzał się uważnie. Przeszedł kilkaset
metrów i dopiero wtedy się zatrzymał. Była zimna lutowa noc, na moście było pusto. Wyjął
rewolwer z wewnętrznej kieszeni kurtki i zamachnął się, żeby wrzucić go do wody, kiedy nagle
zmienił zdanie.
Tutaj często stoją wędkarze. Nie byłoby dobrze, gdyby któryś z nich złapał mój rewolwer
na haczyk – pomyślał.
Przez chwilę się wahał, w końcu jednak wrzucił rewolwer do wody. Rozległ się głośny
plusk, powierzchnia wody zafalowała i broń zniknęła. Po kilku sekundach zniknęły także kręgi
na wodzie. Znów słychać było tylko monotonny szum fal.
John odwrócił się i zaczął iść w stronę parkingu. Teraz był już pewien, że nic nie łączy go
z pięcioma ostatnimi napadami.
Sobota, 8 lutego 1992 roku
Minęło sporo czasu, zanim Erik Bongcam zrozumiał, że tej dziwnej nocy 22 stycznia
1992 roku został postrzelony. W pierwszej chwili był przekonany, że doszło do jakiejś pomyłki.
Pewnie zamaskowany mężczyzna trzymał w ręku racę, musiał ją źle odpalić.
Nawet lekarzom trudno było go przekonać. Dlaczego ktoś miałby do niego strzelać?
Przecież nie miał żadnych wrogów.
Prawda zaczęła docierać do niego następnego dnia rano, kiedy wstał, żeby pójść do
toalety. Gdy zobaczył w lustrze swoją twarz, niewiele brakowało, a byłby zemdlał.
– Nie znoszę widoku krwi. A przyglądałem się swojej głowie, która była spuchnięta jak
ogromny balon. Zrobiło mi się niedobrze. Z tyłu czaszki, w miejscu, w którym przeszła kula,
miałem dziurę. Wtedy w końcu wszystko do mnie dotarło.
Erik Bongcam musiał uznać fakt, że ktoś próbował go zabić. Był zszokowany. Nie
wiedział jeszcze, że za chwilę znajdzie się w samym środku medialnego cyrku, który przewróci
całe jego dotychczasowe życie do góry nogami. Gdyby wtedy to wiedział, zapewne poczułby się
jeszcze gorzej.
Następnego wieczora Erik Bongcam siedział na szpitalnym łóżku i oglądał lokalne
wiadomości. Reporter przekazywał właśnie informację, że w centrum Uppsali został postrzelony
Chilijczyk, który wyszedł na spacer ze swoją „szwedzką” partnerką. Wiadomość ilustrował
rysunek bardzo ciemnego mężczyzny z długimi sterczącymi czarnymi włosami. Obok niego szła
jasnowłosa kobieta, jakby przeniesiona z książek Astrid Lindgren.
„Dziwne… Ciekawe, o kogo chodzi” – zastanawiał się Erik.
Dopiero po kilku sekundach dotarło do niego, że tym Chilijczykiem jest właśnie on, Erik
Bongcam.
Wpatrywał się w ekran telewizora. Nigdy nie myślał o sobie jako o Chilijczyku.
Przyjechał do Szwecji, gdy jego ojciec zdecydował się na ucieczkę z Chile. Erik był wtedy
dzieckiem, dorastał w Szwecji, mówił po szwedzku, chodził do szwedzkiej szkoły, miał
szwedzkich przyjaciół w kręgach studenckich i naukowych. Wielokrotnie reprezentował Szwecję
na międzynarodowych kongresach. Również jego przyjaciele, nawet jeśli nie mieli szwedzkich
korzeni, uważali się za Szwedów.
Zdziwienie Erika zamieniło się w złość. Chwycił za słuchawkę i zadzwonił do telewizji.
– Powiedziałem, że dzwonię ze szpitala i że co oni sobie wyobrażają. Zamiast opowiadać
niestworzone historie, mogą przyjść i porozmawiać ze mną. Dlaczego przedstawiają mnie jako
kogoś, kto przed chwilą wylądował na lotnisku Arlanda? Dlaczego nagle stałem się
Chilijczykiem, imigrantem? Niemal całe życie przeżyłem w Szwecji, tu dorastałem, tu chodziłem
do szkoły. Jestem częścią tego kraju.
Erika przełączano do różnych osób. Wszyscy zdawali się zdziwieni i poirytowani. Nie do
końca rozumieli, o co mu chodzi. Tylko jeden dziennikarz zaproponował mu udział w
planowanej debacie.
Dziesięć lat później Erik Bongcam nadal jest zły, kiedy wspomina pierwsze tygodnie po
zamachu. Nie protestował przeciwko pojęciu „imigrant”, bo przecież nim był, ale nie godził się
ze sposobem, w jaki tego słowa używano.
– Słowo „imigrant” stało się synonimem pasożyta, człowieka, który sobie nie radzi, który
nigdy niczego nie osiągnie. Budziło wyłącznie negatywne skojarzenia. Dlatego jeśli ktoś nazywał
mnie imigrantem, było to dla mnie obraźliwe. Reagowałem jak każdy przeciętny Svensson.
Nagle wszyscy skupili się na jego pochodzeniu etnicznym. A przecież on był naukowcem,
fotografem, biologiem, mieszkańcem Uppsali, ojcem. Dla mediów pozostał jednak tylko
imigrantem albo Chilijczykiem.
– Byłem doskonale wykształconym naukowcem, miałem wysoką pozycję zawodową,
należałem do klasy średniej i nagle przedstawiano mnie jako imigranta, najsłabsze ogniwo
społeczeństwa. A wszystko dlatego, że urodziłem się poza Szwecją. W Szwecji mieszkali
zarówno Chilijczycy o wielkim potencjale intelektualnym, jak i tacy, którzy byli analfabetami.
Jeśli wszystkich wrzucimy do jednego worka i określimy po prostu mianem imigrantów, to
dyskusja na ten temat będzie z założenia bez sensu. To było chore.
Erik Bongcam wziął tydzień wolnego i wyjechał odpocząć ze swoją rodziną. Jednak zaraz
po powrocie włączył się w toczącą się debatę. Oburzał go podział na „my” i „oni”, „Szwedzi” i
„imigranci”. Napisał list otwarty do redakcji „Aftonbladet”.
„22 stycznia zostałem napadnięty i postrzelony w głowę przez zamaskowanego
mężczyznę. W tym momencie przestałem być Szwedem. Nagle stałem się imigrantem”.
Artykuł był próbą rozszerzenia toczącej się dyskusji.
– Uznałem, że należy pokazać, że imigranci nie są obciążeniem dla Szwecji, a wręcz
przeciwnie. Jednak ich przydatność dla kraju nigdy nie zostanie zauważona, jeśli zawsze będą
postrzegani jako biedni cudzoziemcy, czyli ludzie, którzy sobie nie radzą. Chciałem, żeby
zaczęto widzieć nas w nieco innym świetle – jako część szwedzkiego społeczeństwa, chociaż o
obcych korzeniach. Nie można oceniać człowieka jedynie ze względu na miejsce urodzenia.
Erik Bongcam szybko się zorientował, że podjął się trudnego zadania. Media operowały
stereotypami. Kiedy został zaproszony do wzięcia udziału w programie Roberta Aschberga,
gospodarz programu zwrócił się do niego z pytaniem:
– Jakie nastroje panują w pańskim środowisku po ostatnich zamachach?
Erik zareagował natychmiast:
– Chodzi panu o środowisko naukowe w Uppsali?
Aschberg zaczerwienił się i szybko zmienił temat.
Erik Bongcam próbował jeszcze kilka razy zwrócić uwagę na to, co uważał za istotne, ale
w końcu się poddał.
– Zostałem zaszufladkowany. Przydzielono mi rolę. „Bongcam, jesteś imigrantem.
Koniec, kropka. Twoje poglądy nas nie interesują, nie wolno ci krytykować systemu,
wypowiadać się na temat polityki imigracyjnej. To nie jest twoje zadanie. Ty masz grać rolę
ofiary”. Tak właśnie się czułem. I tak też było.
Media upraszczały rzeczywistość do tego stopnia, że niekiedy stawało się to wręcz
karykaturalne. Wszystko było czarno-białe. A właśnie przykład Erika doskonale pokazywał, jak
mylne było założenie o jednej tożsamości etnicznej.
Matka Erika, której rodowe nazwisko brzmiało Rudloff, pochodziła z Niemiec. Rodzina
ojca ze Szwajcarii, natomiast dziadek pochodził z Azji. Erik urodził się w Chile, ale dorastał w
„niemieckim” domu, gdzie przestrzegano niemieckich tradycji. Rodzina jadła Pfannkuchen i
Apfelstrudel, zdarzało się, że jej członkowie ubierali się w Lederhosen i śpiewali niemieckie
piosenki. Erik chodził do francuskiej szkoły i to właśnie francuski był pierwszym językiem, obok
hiszpańskiego, którym posługiwano się w jego domu. Kiedy przyjechał do Szwecji, miał
czternaście lat.
Rodzina matki Erika wywodziła się ze Szwecji. Rudloffowie byli bowiem jednym z wielu
niemieckich rodów szlacheckich, które w XVII i XVIII wieku zaciągnęły się na służbę u
szwedzkich królów. Groby szwedzkich przodków Erika znajdowały się na cmentarzach w
Kristianstad i Sztokholmie.
Jest wielce prawdopodobne, iż przodkowie Erika walczyli w szwedzkim wojsku ramię w
ramię z przodkami Iana Wachtmeistera.
Trzysta lat później Ian Wachtmeister stał na czele partii, która chciała wyrzucać ze
Szwecji imigrantów. Erik Bongcam został w mediach przedstawiony właśnie jako jeden z tych,
których ugrupowanie Wachtmeistera chciało się pozbyć.
Erik dostrzegał absurd sytuacji, ale przede wszystkim był wściekły.
Nie tylko on dziwił się swojej nagłej medialnej przemianie ze szwedzkiego obywatela w
imigranta.
Pisał o tym Arne Ruth, szef działu kultury w „Dagens Nyheter”:
„Zamaskowany kat strzela do swoich ofiar, żeby pokazać, że są one w Szwecji obcym
elementem. Jedynym kryterium jest to, że nie mają jasnych włosów i niebieskich oczu”.
Arne Ruth podkreślał w swoim artykule, że mężczyzna z laserem niestety nie jest
odosobniony w dzieleniu szwedzkiego społeczeństwa ze względu na wygląd, i przestrzegał przed
podziałem obywateli na „Szwedów” i „imigrantów”, przed konstruowaniem sztucznych
podziałów na „my” i „oni”.
„Podział naszego narodu na »Szwedów« i »imigrantów« to główny cel polityki wrogości
wobec obcych. Władze i media dają rasistom narzędzie do ręki, mówiąc o dużej grupie naszych
obywateli jako o obcych” – pisał Arne Ruth.
On sam urodził się jako obywatel niemiecki na terenach obecnej Polski.
„Od tej pory zacznę mówić o sobie, że jestem niemieckim Szwedem, co nie zmienia
faktu, że nadal będę rościł sobie prawo do szwedzkości w takim samym stopniu jak obywatele
tego kraju, których rodziny mieszkają tu od pokoleń. Jestem obywatelem szwedzkim, koniec,
kropka”.
Niedziela, 9 lutego 1992 roku
Komisarz Jan Olsson miał ponad trzydziestoletnie doświadczenie w pracy w policji.
Nieprzypadkowo więc właśnie jemu powierzono kierowanie nowo utworzoną grupą mającą
koordynować śledztwo. Nigdy dotąd nie zdarzyło się jednak, żeby komisarz w trakcie
postępowania współpracował z psychiatrą. Spotkanie z Ulfem Åsgårdem, któremu zlecono
sporządzenie profilu sprawcy, było dla niego pierwszym doświadczeniem tego rodzaju. Miał
dużo wątpliwości.
– Zastanawiałem się, o co tu chodzi – wspomina wiele lat później. – Dlaczego nagle laik
miał uczestniczyć w policyjnym śledztwie? Wielu naukowców, dziennikarzy i pisarzy oferowało
nam swoją pomoc. Rzucali pomysłami, które w ich przekonaniu mogłyby posunąć śledztwo do
przodu, ale tak naprawdę nie mieli pojęcia o naszej pracy, nie wiedzieli, na czym ona polega i jak
bardzo jest skomplikowana.
Jan Olsson postanowił dać Åsgårdowi szansę. Szybko okazało się, że doświadczenie
psychiatry sądowego i umiejętność tworzenia profili, którą nabył podczas szkolenia w Quantico,
są bardzo przydatne.
To właśnie Ulf Åsgård rozpoczął pierwsze spotkanie nowej grupy, przedstawiając
pokrótce najważniejsze teorie dotyczące seryjnych zabójców.
W podręcznikach historii znajdziemy liczne przykłady osób, które dopuściły się
wielokrotnych morderstw. Począwszy od rzymskich cesarzy takich jak Kaligula czy
transylwańskiego hrabiego Włada Palownika, zwanego też Drakulą, skończywszy na Kubie
Rozpruwaczu, który na przełomie XIX i XX wieku mordował w Londynie prostytutki.
Jednak samo pojęcie „seryjny morderca” powstało dopiero w latach sześćdziesiątych XX
wieku. „Zwykłe” morderstwo przebiega na ogół według ustalonego wzoru. Ofiarą zabójcy jest
najczęściej osoba z jego najbliższego otoczenia: znajomy, członek rodziny, były mąż czy była
żona, kolega z pracy lub ze szkoły. Zabójstwo jest zwykle nieplanowane, często dochodzi do
niego po spożyciu alkoholu. Powodem bywają zazdrość, problemy finansowe lub kłopoty w
miejscu pracy. Jest to zdarzenie jednorazowe. Sprawca zwykle żałuje swojego czynu, często
dobrowolnie zgłasza się na policję.
W przypadku seryjnych morderców jest inaczej. Ich ofiary – przynajmniej na pierwszy
rzut oka – zazwyczaj nie mają z nimi nic wspólnego. Niejasny jest też powód, dla którego
dochodzi do zbrodni.
Naukowcy, którzy badają zachowania seryjnych morderców, podkreślają, że także ich
motywy różnią się od tych, jakimi kierują się „zwykli” mordercy, którzy na ogół zabijają z
zazdrości czy w akcie desperacji. Jak tłumaczy amerykański psycholog Joel Norris:
Z punktu widzenia kryminologii nie jest to morderstwo w tradycyjnym znaczeniu tego
słowa. Seryjni mordercy to osoby chore… Podobnie jak heroinista jest uzależniony od heroiny,
tak seryjny morderca jest uzależniony od zabijania. Jakaś trudna do określenia siła zmusza go do
popełnienia zbrodni, a potem szukania kolejnej ofiary. Osoby te zwykle nie potrafią
wytłumaczyć, co to jest za siła. Wiedzą jedynie, że każe im zabijać, raz za razem.
Jest wiele teorii próbujących odpowiedzieć na pytanie, dlaczego tak się dzieje. W grę
wchodzą zarówno czynniki psychologiczne, medyczne, jak i społeczne. Zapewne nie bez
znaczenia są poważne zaburzenia osobowości, będące najczęściej wynikiem traumatycznych
przeżyć z dzieciństwa. Istotne mogą też być uszkodzenia mózgu powstałe w wyniku urazów
głowy w dzieciństwie. Niektórzy naukowcy są przekonani, że zaburzenia tego typu mogą być
dziedziczne.
Nieżyjący już Joel Norris uważany był za jednego z czołowych badaczy w tej dziedzinie.
Na podstawie ponad dwustu pięćdziesięciu przypadków wyodrębnił zespół charakterystycznych
cech, które występują niemal u wszystkich seryjnych morderców.
Kluczem do zrozumienia motywów działania seryjnego zabójcy jest wybór ofiar. Chociaż
zdają się one nie mieć żadnego powiązania ani z mordercą, ani ze sobą nawzajem, to ich wybór
nigdy nie jest przypadkowy. Dla sprawcy ma on głębokie, niemal symboliczne znaczenie.
W latach siedemdziesiątych XX wieku seryjny morderca nazywany przez media Son of
Sam doprowadził do wybuchu paniki w Nowym Jorku, gdzie w ciągu roku zastrzelił piętnaście
osób. Zbrodniarzem okazał się David Berkowitz, dwudziestopięcioletni samotnik, który uwielbiał
chełpić się swoimi miłosnym podbojami, podczas gdy naprawdę – mimo wielu prób nawiązania
kontaktu z kobietami – był prawiczkiem.
Jego ofiarami były wyłącznie samotne młode kobiety albo pary w samochodach.
Podkradał się do nich i strzelał z bliskiej odległości z pistoletu kaliber 44.
Innym, niemal książkowym przykładem jest Carlton Gary, czarnoskóry mieszkaniec
Georgii o niezwykle wysokim IQ, który mordował wyłącznie bogate, starsze, białe kobiety.
Przypominały mu one kobiety z wyższych sfer, u których jego matka i inne krewne pracowały
kiedyś jako służące.
Kiedy był dzieckiem, Carlton często im towarzyszył, a dwadzieścia lat później rozpoczął
swoją krucjatę. Zanim wpadł w ręce policji, zdążył udusić osiem kobiet.
Joel Norris był zdania, że przypadek Carltona Gary’ego jest charakterystyczny dla tego
typu zbrodni. Dla wszystkich seryjnych morderców sam akt zabójstwa jest pewnego rodzaju
rytualnym powtórzeniem traumatycznych doświadczeń z dzieciństwa. Ofiara symbolizuje
niepowodzenia, upokorzenie, nienawiść bądź strach. Morderca czuje nienawiść do młodych
kobiet, więc je zabija, inny morduje młodych mężczyzn, ponieważ nie może zrealizować swoich
ukrytych pragnień homoseksualnych.
Zarówno Norris, jak i wielu innych naukowców uważa, że wybór ofiary może też w
pewnym sensie symbolizować samobójstwo. „Każde morderstwo jest podświadomym
samobójstwem, rodzajem psychologicznego mordu. Zabójca zwykle boi się popełnić
samobójstwo, obawia się śmierci, więc zabija kogoś innego”.
Także pewne cechy osobowościowe się powtarzają. U wielu seryjnych morderców
występują zachowania przymusowe, osoby te często mają manię czystości, są pedantami,
obsesyjnie przestrzegają porządku, przywiązują dużą wagę do zasad. Grzeczny, porządny,
zadbany – tak często mówią o nich zdziwieni sąsiedzi czy koledzy z pracy.
Inną wspólną cechą jest wzmożona aktywność, która zwykle pojawia się u sprawcy mniej
więcej rok przed pierwszymi morderstwami, niekiedy nieco wcześniej. Przyszły zabójca zwykle
zaczyna podróżować, spędza poza domem tygodnie, a nawet miesiące.
Takie zachowanie, w połączeniu z innymi charakterystycznymi cechami, może – według
FBI – być znakiem ostrzegawczym. Podobnie jak nagła skłonność do agresji. Większość znanych
policji seryjnych morderców ma na swoim koncie gwałtowne zachowania i akty przemocy.
Morderstwo nie bierze się z powietrza. Pierwsze jest zwykle poprzedzone okresem, w którym
wielokrotnie dochodziło do agresywnych zachowań, niekiedy sprawca ma za sobą kilka
wyroków i pobytów w więzieniu.
Nikt nie zostaje seryjnym mordercą wyłącznie z powodu trudnego dzieciństwa, jednak –
jak twierdzi Norris – wszyscy seryjni mordercy doświadczali w najwcześniejszych latach
swojego życia przemocy, zarówno fizycznej, jak i psychicznej. Wielu stawiano bardzo wysokie
wymagania, którym dziecko nie jest w stanie podołać.
Seryjnych zabójców cechuje też poczucie bezsilności. Nie udało im się spełnić swoich
marzeń czy ambicji. Często są to ludzie inteligentni, jednak ich życie jest pełne porażek,
nieudanych studiów, karier i relacji.
„Każde kolejne morderstwo potwierdza bezsilność sprawcy. Między innymi na tym
polega jego tragedia. Rytualne morderstwo, które z założenia ma udowodnić siłę zabójcy, staje
się kolejnym dowodem na to, że nie radzi on sobie z relacjami z innymi ludźmi i może zaistnieć
jedynie wtedy, gdy zadaje śmierć. W rzeczywistości morderca odczuwa wewnętrzną pustkę. Jest
martwy w środku” – uważa Norris.
Zdarzają się seryjni mordercy o bardzo charyzmatycznej osobowości, jednak
zdecydowana większość to ludzie samotni, bez rodziny i przyjaciół. Często nie potrafią
podtrzymać znajomości czy przyjaźni, między innymi z powodu swoich gwałtownych
skłonności. Natomiast w codziennych, powierzchownych kontaktach mogą zachowywać się jak
najbardziej normalnie.
Część z nich to psychopaci, osoby o zdiagnozowanych zaburzeniach, niezdolni do empatii
czy współczucia. Celem ich działań jest zaspokojenie własnych potrzeb i popędu, nawet kosztem
krzywdy i cierpienia innych. Podobnie jak psychopata, seryjny morderca często wykazuje
skłonności narcystyczne, ma głęboką potrzebę kontrolowania otoczenia i silne poczucie własnego
ja.
Pojęcie „psychopata” jest często zastępowane albo używane równolegle z pojęciem
„socjopata” bądź „osoba o antyspołecznym zaburzeniu osobowości”. Niezależnie od określenia
jest to stan odróżniający się od „zwykłych” chorób psychicznych. Psychopaci nie cierpią na
czynności przymusowe czy stany psychotyczne, charakterystyczne dla zaburzeń psychicznych,
nie atakują w stanie podniecenia psychotycznego, planują swoje działania z zimną krwią.
Niemożność nawiązania relacji pozwala im popełniać najstraszniejsze zbrodnie. Mimo zaburzeń
psychopaci doskonale wiedzą, co robią, dlatego – w przeciwieństwie do ludzi psychicznie
chorych – mogą odpowiadać za swoje czyny.
Klasyczny opis psychopaty znajdziemy w wydanej w 1941 roku książce The Mask of
Sanity. Określenie „maska normalności” jest często używane w odniesieniu do seryjnych
morderców. Wielu z nich do dnia zatrzymania uchodziło za porządnych obywateli, byli
biznesmenami, szefami firm, politykami. Byli akceptowani przez otoczenie, niekiedy nawet
stawiani innym za wzór.
Amerykanin John Gacy zrobił dyplom z ekonomii, a następnie założył i prowadził własną
firmę w Chicago. Był szanowanym obywatelem, miał dom w Des Plains, dobrej mieszczańskiej
dzielnicy. Na przyjęciach dla dzieci w okolicy często występował jako klown Pogo. Był
aktywnym działaczem Partii Demokratycznej, dobrze znał burmistrza Chicago. Był obecny na
uroczystym raucie z okazji wizyty prezydenta Jimmy’ego Cartera i jego małżonki Rosalyn
Carter.
Został odkryty przez przypadek. Pewnego dnia policja zjawiła się u niego w domu, by
przesłuchać go w związku z zaginięciem jednego z pracowników jego firmy. Funkcjonariusz
zwrócił uwagę na unoszący się w domu dziwny odór. Zszedł do piwnicy, gdzie na podłodze i na
półkach leżały ludzkie członki w stanie rozkładu. Potem w ogródku policja znalazła pozostałe
części ciał – w sumie dwudziestu ośmiu ofiar.
Wielu seryjnych morderców zadziwiająco umiejętnie przystosowuje się do oczekiwań
otoczenia. Czujnie odczytuje sygnały płynące od sąsiadów, kolegów z pracy i mediów; zmienia
się w zależności od okoliczności jak kameleon.
Seryjnych morderców dzieli się na takich, którzy chcą zabić jak najwięcej ludzi, a więc
otwierają ogień w restauracji czy w szkole, i takich, którzy zabijają pojedyncze ofiary, ale robią
to przez dłuższy czas. Ci pierwsi – tak zwani masowi mordercy – nie dbają o własne
bezpieczeństwo i jest im obojętne, czy zostaną złapani, czy zginą na miejscu zbrodni, podczas
gdy ci drudzy bardzo się starają, żeby nie wpaść w ręce policji.
Chociaż seryjni mordercy nie zdarzają się często, pościg za nimi jest niezwykle trudny.
Ich pozornie normalny wygląd, często wysoka inteligencja, duża mobilność, brak znajomych i
przyjaciół oraz jakichkolwiek widocznych powiązań z ofiarą utrudniają dochodzenie, które dla
policji szybko zamienia się w prawdziwy koszmar.
Źródłem dodatkowego stresu jest świadomość, że seryjny morderca będzie zabijał, aż
zostanie złapany albo popełni samobójstwo. Pościg za nim to walka z czasem. Pytanie brzmi nie
„czy”, tylko „kiedy” dojdzie do kolejnej zbrodni. Ponieważ większość z nich działa zwykle na
ograniczonym terenie, dość szybko wśród mieszkańców pojawia się panika, która także nie
ułatwia pracy śledczym.
Niektórzy seryjni zabójcy wręcz pragną, by policja w końcu przerwała błędne koło,
chociaż zapewne mało który wyraża to tak dobitnie jak Richard Herrins, słynny seryjny morderca
z lat sześćdziesiątych z Chicago, który na lustrze w miejscu zbrodni napisał: „Złapcie mnie,
zanim znów zabiję”.
Naukowcy nie potrafią dokładnie określić, jak częste są tego typu zbrodnie. Szacuje się,
że w XX wieku w Stanach Zjednoczonych takich morderców było od trzystu do pięciuset.
Według FBI na początku lat dziewięćdziesiątych na terenie całych Stanów aktywnych było ich
około trzydziestu.
Mimo że seryjny morderca – bo na ogół jest to mężczyzna – jest zjawiskiem dość
rzadkim, budzi zarówno przerażenie, jak i fascynację. Zajmują się nim socjologowie i
kryminologowie. W filmach i w literaturze aż roi się od tego typu bohaterów, szczególnie po
sukcesie Milczenia owiec z 1991 roku. Postać głównego bohatera, Hannibala Lectera, grana przez
Anthony’ego Hopkinsa, zbudowana została na podstawie portretów psychologicznych
opracowanych przez specjalistów z Quantico, gdzie zresztą pracowała bohaterka filmu, agentka
specjalna Clarice Starling, grana w filmie przez Jodie Foster.
Pierwszy rzetelny profil psychologiczny seryjnego mordercy powstał w 1957 roku w
Nowym Jorku. W stosunkowo krótkim czasie w mieście doszło do ponad trzydziestu zamachów
bombowych. Ich sprawca, którego media ochrzciły przydomkiem The Mad Bomber, drażnił się z
policją, wysyłając listy, w których drwił sobie z jej nieudolności.
W końcu śledczy zwrócili się do psychiatry, doktora Jamesa A. Brussela. Ten dokładnie
przestudiował zebrany materiał, odwiedził miejsca zbrodni, zapoznał się z listami przesłanymi
policji i na tej podstawie przedstawił szereg hipotez. Swoją prezentację dla nowojorskiej policji
zakończył słowami: „Szukajcie dobrze zbudowanego mężczyzny. W średnim wieku. Urodzonego
za granicą. Katolika. Nieżonatego. Mieszkającego z siostrą bądź bratem. W momencie
zatrzymania będzie prawdopodobnie miał na sobie dwurzędową marynarkę”.
Sprawcą okazał się mężczyzna w średnim wieku, policja zatrzymała go w mieszkaniu
siostry, miał na sobie garnitur z dwurzędową marynarką.
Ulf Åsgård opowiedział tę historię Janowi Olssonowi.
– Nie ma w tym nic dziwnego. Brussel doszedł do wniosku, że mężczyzna zapewne cierpi
na zachowania przymusowe, a wszyscy tego typu ludzie w tym czasie nosili dwurzędowe
marynarki. To było dosyć proste.
Z treści listów, które morderca wysyłał policji, wynikało, że ich autor jest osobą poważnie
zaburzoną. Brussel doszedł więc do wniosku, że raczej nie mieszka sam, tylko z kimś.
Wykluczył, że mężczyzna jest żonaty. Gdyby przebywał w zakładzie, nie mógłby konstruować
bomb. Używane przez niego słownictwo wskazywało, że jest raczej w średnim wieku, więc
rodzice prawdopodobnie już nie żyli, pozostawało rodzeństwo: siostra albo brat – stwierdził Ulf
Åsgård.
Czterdzieści lat później w Quantico posługiwano się podobnymi metodami pracy.
Zaczynano – inaczej niż w dochodzeniu policyjnym – nie od szukania motywu, tylko od zebrania
wszelkich możliwych informacji dotyczących zbrodni i jej sprawcy. Zestawiano je, analizowano,
a potem na ich podstawie budowano hipotezy.
– Dzięki tego typu danym można z dużym prawdopodobieństwem określić wiek sprawcy,
jego pochodzenie, motyw, środki, jakimi dysponuje, i ewentualne plany. Tyle że są to jedynie
hipotezy. Celem nie jest wskazanie konkretnego sprawcy, tylko określenie pewnego typu
osobowościowego. Tego rodzaju profil jest jedynie rodzajem sita – tłumaczył Ulf Åsgård.
Komisarz Jan Olsson uznał spotkanie za niezwykle pożyteczne i ciekawe. Umówił się z
Åsgårdem, że będą się spotykać raz w tygodniu.
Psychiatra niemal natychmiast zaczął studiować przekazane mu materiały, mając
nadzieję, że za dwa miesiące będzie w stanie przedstawić policji profil sprawcy.
Rosenbad, 21.30
Carl Bildt poprawił ostatni raz krawat i otarł krople potu z czoła. Reflektory, które
oświetleniowcy zamontowali w jego gabinecie, silnie grzały.
Premier przyjął w końcu propozycję programu Aktuellt i zgodził się wystąpić z mową do
narodu. Uległ presji. Niemal wszystkie dzienniki domagały się jego wystąpienia, także
organizacje zrzeszające imigrantów oczekiwały, że zabierze głos. Tym bardziej że wystąpienie
Birgit Friggebo, minister odpowiedzialnej za sprawy imigrantów, w domu kultury w Rinkeby
jedynie wzmogło napięcie.
– Sytuacja ulegała zmianom. Panował duży niepokój. Imigranci mieli poczucie, że rząd
nie interesuje się ich sprawami. Należało dać wyraźnie do zrozumienia, iż chcemy chronić ich
życie i zdrowie – tłumaczył Olof Ehrencrona z kancelarii premiera.
Olof Ehrencrona i Lars Adaktusson z Aktuellt pracowali wspólnie nad wystąpieniem
premiera. Niedzielne wydanie programu przedłużono o trzy kwadranse i postanowiono w całości
poświęcić ostatnim wydarzeniom. Program planowano rozpocząć przemową premiera, po której
głos mieli zabrać komentatorzy w dwóch studiach: w Rinkeby i Rosenbad.
Wystąpienie nie zostało oficjalnie zapowiedziane jako przemówienie do narodu, ale Carl
Bildt doskonale zdawał sobie sprawę z jego historycznego znaczenia. Nigdy dotąd żaden
szwedzki premier nie zwracał się bezpośrednio do narodu w pojedynczej kwestii. Nawet po
zabójstwie Olofa Palmego.
Carl Bildt wypił ostatni łyk wody i spojrzał poważnie w kamerę. Zapaliła się czerwona
lampka i premier zaczął przemawiać:
– Szanowni widzowie! W szpitalu Karolinska leżą dwie poważnie ranne osoby. Obie
mają obce korzenie i obie stały się celem brutalnych napaści właśnie z powodu swojego
pochodzenia. Ofiarami ataków padły pojedyncze osoby, stąd nasza mocna reakcja, ale przemoc
uderza w całe nasze społeczeństwo, uderza w państwo prawa jako takie. A przecież to właśnie
państwo prawa ma chronić nas przed przemocą i zbrodnią. Państwo prawa nie może tolerować
takich czynów, nie może stać się ich ofiarą. Dlatego użyjemy wszelkich dostępnych nam
środków, żeby złapać i ukarać osobę bądź osoby, które są winne tych zbrodni.
Reakcje na wystąpienie premiera były ostrożnie pozytywne. Jan Lindström, dziennikarz
„Expressen”, największego wówczas szwedzkiego dziennika, pochwalił premiera.
Carl Bildt nareszcie przemówił […].
Premier mówił spokojnie, chłodno, unikając pokusy patosu. Przemawiał w
charakterystycznym dla siebie stylu, ale najważniejsze jest to, że w końcu zabrał głos.
Nie wiem, czy dzisiaj czuje się zażenowany faktem, że jednak uległ presji i wygłosił
mowę, przed którą tak długo się bronił, ponieważ takie wystąpienia nie mieszczą się w naszej
szwedzkiej tradycji.
Jeśli określenie „przemówienie do narodu” brzmi patetycznie, to uznajmy, że premier
nareszcie zajął stanowisko w ważnej sprawie.
Jednak ludzie zebrani w studiu w Rinkeby nie byli do końca zadowoleni. Bo niby z
czego? Rewolwerowiec nadal jeździ po mieście swoim białym samochodem, mężczyzna z
laserem nadal celuje czerwonym światełkiem. Zagrożenie nie minęło, nikt nie mógł czuć się
bezpieczny.
Mimo wszystko przemówienie premiera było ważne. Szef rządu ujął się za ich
bezpieczeństwem, a to miało znaczenie.
Poniedziałek, 10 lutego 1992 roku
John Ausonius dokładnie śledził doniesienia mediów dotyczące napadów. Kupował
dzienniki poranne i wydania popołudniowe, oglądał programy informacyjne. Gazety wyrzucał
zaraz po przeczytaniu.
Robił to świadomie. Bohater Życzenia śmierci, jednego z jego ulubionych filmów –
tajemniczy morderca Vigilante, grany przez Charlesa Bronsona – zostaje wykryty, kiedy policja
znajduje w jego mieszkaniu artykuły prasowe dotyczące popełnianych przez niego przestępstw.
John znał film niemal na pamięć, oglądał go co najmniej kilkanaście razy. Nie zamierzał popełnić
błędu Bronsona.
Oczywiście oglądał telewizyjne wystąpienie Carla Bildta. Słuchał go z niejaką dumą. W
ogóle interesowało go, co poszczególni politycy mieli do powiedzenia na jego temat, chociaż
najbardziej, co zrozumiałe, interesowały go wyniki policyjnego dochodzenia. Słuchał
komentarzy policji, oglądał wszystkie wydania telewizyjnego programu Poszukiwani.
Wieczorne wydanie wiadomości zaczęło się jak zawsze w ostatnich tygodniach od
informacji w sprawie napadów. John słuchał uważnie. Nagle zamarł. Prowadzący program Hasse
Aro poinformował, że policja zamierza dotrzeć do właścicieli wszystkich samochodów marki
Nissan Micra. Dziennikarz oddał głos zaproszonemu do studia policjantowi.
– Cała akcja zapewne trochę potrwa, ale wcześniej czy później znajdziemy i samochód, i
właściciela – zapewnił funkcjonariusz.
Po raz pierwszy w swoim dorosłym życiu John Ausonius wpadł w panikę. Dziesięć lat
później świetnie pamiętał, co wówczas czuł.
– Pomyślałem: mają mnie! Patrzyłem na policjanta w studiu telewizyjnym, który śmiał mi
się w twarz. Na pewno wiedział, że oglądam program. Patrzył mi w oczy i śmiał się ze mnie!
John wiedział, że popełnił błąd. Wynajął samochód na własne nazwisko, przekonany, że
wystarczy zakleić tablice rejestracyjne wypożyczonego samochodu innymi, które wcześniej
ukradł z forda na Professorsslingan. Nie przyszło mu go głowy, że policja będzie chciała dotrzeć
do właścicieli wszystkich nissanów micr w całej Szwecji. Kto by pomyślał, że szwedzka policja
ma takie środki?
Pierwsze, co przyszło mu do głowy, to zabić właściciela firmy, w której wynajął
samochód. „Zastrzelę go – pomyślał. – Wtedy będę bezpieczny”.
Usiadł i spróbował zebrać myśli. Nie wolno mu działać pochopnie. Wiedział, że musi
wszystko dokładnie zaplanować. Zaczął rozważać różne możliwości. Najprościej byłoby zabić
właściciela wypożyczalni i uciec z kraju, najlepiej jak najszybciej, jeszcze tego samego dnia
wieczorem. Wiedział, że właściciel najprawdopodobniej jest w biurze, ponieważ nie zatrudniał
nikogo do pomocy, nie miał też wielu samochodów. Był tylko jeden problem: John nie wiedział,
gdzie przedsiębiorca przechowuje dane księgowe. „Nawet jeśli go zastrzelę, policja i tak znajdzie
moje nazwisko w dokumentach – myślał zaniepokojony. – Nawet jeśli znajdę papiery i je
zniszczę, nie mam pewności, czy to wystarczy”.
Nagle coś wpadło mu do głowy:
„Przekupię go – pomyślał. – Dam mu sto tysięcy koron. Może on też nie lubi imigrantów?
Może popiera moje działania, wielu ludzi to robi… Chociaż nie. Nawet jeśli nie lubi
obcokrajowców, nie chcę, żeby wiedział, że ja za tym stoję. Nie mogę mu ufać”.
Minęło kilka minut, John się uspokoił. Nawet jeśli policja znajdzie jego dane w
dokumentach wypożyczalni samochodów, nie znaczy to, że skojarzą go z napadami. Źle zrobił,
że wynajął samochód na własne nazwisko, na szczęście zabezpieczył się w inny sposób. W dniu
napadu wyłączył licznik kilometrów. Policja nie będzie mogła udowodnić, że pojechał do
Uppsali, a potem wrócił do Sztokholmu. Żadnych innych dowodów nie było. Broń: karabin
laserowy i rewolwer, leżały na dnie morza.
John uznał, że sytuacja nie jest tak beznadziejna, jak mu się w pierwszej chwili
wydawało. Miał pieniądze, ostatni napad przyniósł mu sześćset osiemdziesiąt tysięcy koron, i
miał broń.
Pytanie brzmiało: co dalej?
Piątek, 21 lutego 1992 roku
Kurdo Baksi obudził się wcześnie. Za oknem było ciemno, świecił tylko neon nad
wejściem do stacji metra Tensta. Wokół nie było żywego ducha, w ten wczesny zimowy ranek
Szwecja jeszcze spała.
Za kilka godzin, o dziesiątej, miał się rozpocząć strajk imigrantów. Reakcja na jego
ogłoszenie przeszła oczekiwania pomysłodawców. Udało im się przekonać do udziału niemal
wszystkie z osiemdziesięciu dziewięciu organizacji imigranckich.
Jako dwie ostatnie do protestu przystąpiły Związek Krajowy Ukraińców i Związek
Krajowy Węgrów. Oba związki długo się wahały, argumentując, że ich członkom jest w Szwecji
dobrze. „Nasze dzieci mają szwedzkich partnerów. Jesteśmy zintegrowani ze społeczeństwem.
Rozumiemy wasze problemy i bardzo wam współczujemy, ale osobiście nie czujemy się
zagrożeni, tym bardziej że wielu z nas jest blondynami” – napisali przedstawiciele jednej z
organizacji. W końcu jednak oba związki postanowiły podpisać się pod apelem.
Motto strajku: „Bez imigrantów Szwecja stanie” zostało nieco zmienione. Kiedy Echo
dnia poinformowało o proteście, do komitetu organizacyjnego zaczęli dzwonić ludzie z
pytaniem, dlaczego nie mogą w nim uczestniczyć także Szwedzi. „Też jesteśmy przeciwko
rasizmowi” – podkreślano.
– Zależało nam na zebraniu wszystkich organizacji imigranckich i zapomnieliśmy o
Szwedach – tłumaczył Kurdo i szybko poinformował, że Szwedzi oczywiście też mogą brać w
nim udział.
Najwięcej wątpliwości miały Związki Zawodowe Pracobiorców. Organizacja nie była
szczególnie zainteresowana wsparciem demonstracji. Natomiast syndykaliści natychmiast poparli
pomysł i nawet opłacili druk plakatów.
Przewodniczący szwedzkiej Partii Liberałów, minister spraw społecznych Bengt
Westerberg, wyraził poparcie dla strajku, ale zaznaczył, że nie robi tego w imieniu rządu, tylko
jako osoba prywatna.
Premier początkowo chciał zachować neutralność, jednak po niefortunnym wystąpieniu
minister do spraw imigrantów w Domu Ludowym w Rinkeby zaprosił w końcu dwóch
przedstawicieli organizatorów strajku do Rosenbad. Jednym z nich był Kurdo Baksi.
– W większości spraw byliśmy zgodni, z wyjątkiem jednej. Premier był zdania, że
mężczyzna z laserem wkrótce zostanie złapany, a pozostałe akty przemocy określał jako
szczeniackie żarty, które nie dawały podstaw do niepokoju. Powtarzał to ze dwadzieścia razy –
opowiadał później Kurdo.
O dziesiątej Kurdo Baksi był w lokalu Krajowego Związku Kurdów, grał z kolegami w
tryktraka. Zrobił swoje. Rano rozmawiał z dziennikarzami; nie potrafił powiedzieć, ile
wywiadów w sumie udzielił. Zainteresowanie mediów było ogromne.
O dziesiątej Szwecja co prawda nie stanęła, ale strajk był odczuwalny w całym kraju. W
szpitalu Karolinska zebrał się cały personel, a dyrektor placówki wygłosił przemówienie
skierowane do Isy Aybara, który nadal tu przebywał.
Na Hötorget, tradycyjnym placu targowym w centrum Sztokholmu, wszyscy handlujący
zamknęli swoje stoiska, ale już w podziemiach, w hali handlowej Hötorgshallen, sytuacja była
inna. Wielu właścicieli drobnych sklepików nie zaprzestało handlu. Jasnowłosa kobieta
powiedziała reporterowi Aktuellt, że jej napady nie dotyczą i dlatego nie zamierza strajkować. W
kilku przypadkach doszło do ostrej wymiany zdań między zwolennikami protestu a jego
przeciwnikami.
– Miałem nadzieję, że okażemy się solidarni, ale strajk nas podzielił – mówił jeden z
zawiedzionych kupców.
W fabryce SAAB-a w Trollhättan zatrzymano na godzinę taśmę produkcyjną, podobnie
było w fabryce Scanii w Södertälje. Chociaż i tutaj zdania były podzielone. Nie wszyscy
przerwali pracę. Jeden z poirytowanych robotników żalił się reporterowi „Dagens Nyheter”:
– Uważam, że to przesada, dlatego pracuję tak trochę na pół gwizdka. Jakiś szaleniec
biega po mieście i strzela do ludzi, równie dobrze mógłby sobie wybrać na ofiary na przykład
kierowców saabów.
Niektórzy właściciele firm zabronili wszelkich akcji strajkowych. Tak było na przykład w
amerykańskiej firmie LEAR Seating, produkującej części samochodowe. Jej kierownictwo
zapowiedziało, że każda przerwa w pracy zostanie potraktowana jak dziki strajk. Pracownicy
firmy nie mieli nawet odwagi rozmawiać z dziennikarzami Aktuellt.
– Czujemy się jak niewolnicy. Wolno nam tylko pracować – powiedział jeden z
robotników, ale nie do kamery.
Reporterzy programu odwiedzili też Sjöbo. Zaczepili kobietę na rynku, pytając, co sądzi o
strajku imigrantów. Kobieta chyba nie do końca zrozumiała pytanie:
– W Sjöbo nie mamy wielu imigrantów. Osobiście nie cierpię z powodu ich obecności.
Ci, których poznałam, nie byli niesympatyczni…
Strajk zakończył się po godzinie, wieczorem w wielu miastach odbyły się demonstracje.
W Göteborgu prawie dziesięć tysięcy ludzi przeszło z pochodniami od rynku Gustava Adolfa do
Götaplatsen. Mimo dokuczliwego mrozu tyle samo osób stawiło się na koncercie w parku
Kungsträdgården w Sztokholmie.
Ahmad Masuominejad, monter w zakładach Volvo w Torslanda, tak podsumował
wydarzenia dnia:
– Kiedy zginął Palme, uczciliśmy to minutą ciszy. Teraz Volvo zatrzymało taśmy na
dziesięć minut. To bardzo dobrze. Jestem zadowolony.
Sobota, 22 lutego 1992 roku
Ian Wachtmeister, w granatowym garniturze, białej koszuli i kolorowym partyjnym
krawacie, otworzył nadzwyczajny zjazd Nowej Demokracji w centrum konferencyjnym
Billingehus w Skövde. Pozdrowił siedmiuset uczestników zjazdu, którzy odpowiedzieli
oklaskami.
Przemówienie trwało około godziny. Głównym tematem były kwestie związane z
planowanym skróceniem okresu karencji.
Kolejnym mówcą był Bert Karlsson, który został przedstawiony zebranym jako
przywódca ludowy. Takie było jego oficjalne stanowisko w partii.
Mówił dłużej niż Wachtmeister. Był zawiedziony i wściekły. Czuł się prześladowany
przez tak zwany establishment.
Oskarżał członków Umiarkowanej Prawicy, Bengta Westerberga, Urząd do spraw
Imigrantów, Partię Liberałów, policję, a także Czerwony Krzyż, zarzucając im, że go oczerniają.
– Szwecja jest udawaną demokracją – grzmiał.
Publiczność biła brawo.
– Wolno mieć swoje zdanie, ale w określonych granicach – mówił oburzony. – Jeśli ktoś
te granice przekroczy, wtedy trzeba mu pokazać, gdzie jest jego miejsce!
Był tak zdenerwowany, że aż się opluwał. Dostał owację na stojąco. Zamilkł, zaczerpnął
powietrza i po chwili mówił dalej. Zaatakował strajk imigrantów i towarzyszące mu manifestacje
przeciwko przemocy. Uznał je za działania dzielące szwedzkie społeczeństwo.
– Za całe to zamieszanie odpowiedzialny jest mężczyzna z laserem. A jeśli się okaże, że
jest to ktoś pochodzący z północy, z Norrlandii, a do tego członek Partii Liberałów? Co wtedy? –
rzucił z pogardą w głosie.
Ludzie zaczęli się śmiać. Nagrodzili mówcę gromkimi brawami.
Nowa Demokracja pojawiła się w przełomowym momencie, w okresie zmian i
niepewności nie tylko w Szwecji, ale w całej Europie. Rok przed utworzeniem partii runęła
żelazna kurtyna. Tworzyła się nowa Europa, stare prawdy traciły swoje znaczenie. Przez
czterdzieści lat podstawową zasadą szwedzkiej polityki zagranicznej była neutralność. Nagle
latem 1991 roku socjaldemokratyczny rząd zaczął zabiegać o przystąpienie kraju do Wspólnoty
Europejskiej.
Przez dziesięć lat Szwecja przeżywała niezwykły rozkwit. Wszystko wydawało się
możliwe. Można było wzbogacić się na akcjach. Ceny mieszkań i domów rosły.
Nagle jednak sytuacja gospodarcza zaczęła się pogarszać. Pierwsze oznaki zmian
pojawiły się na początku 1991 roku, jesienią kryzys był już faktem. Co miesiąc dziesięć tysięcy
ludzi traciło pracę. W ciągu dwóch lat w szwedzkim przemyśle ubyło dwieście tysięcy etatów.
Pękł też napompowany do granic możliwości balon rynku nieruchomości. Banki
wyłożyły ogromne sumy na kredyty. We wrześniu 1991 roku Nordbanken wykazał stratę rzędu
dziesięciu miliardów koron, największą w historii szwedzkiej bankowości. Banki zaczęły się
ustawiać w kolejce do państwowej kasy. W ciągu pierwszych lat kryzysu szwedzcy podatnicy
wyłożyli sześćdziesiąt miliardów koron, żeby pokryć ich straty.
Kiedy jesienią 1991 roku Carl Bildt objął stanowisko premiera, ogłosił politykę „jedynej
drogi”, która bardzo szybko okazała się drogą wyjątkowo trudną. Pierwszy budżet
mieszczańskiego rządu, przedstawiony wiosną 1992 roku, zakładał deficyt w wysokości
siedemdziesięciu miliardów koron. Była to niewiarygodna suma.
Szybko się okazało, że będzie jeszcze gorzej.
16 września podniesiono stawki podatku dochodowego. Tego samego wieczora partie
mieszczańskie i socjaldemokraci zasiedli do rokowań w kancelarii premiera. „Jedyna droga” stała
się teraz „wspólną drogą”.
Szwecję ogarnął kryzys.
Tymczasem południe Europy stanęło w płomieniach. Kilka miesięcy przed wyborami w
Szwecji w 1991 roku kraje byłej Jugosławii wypowiedziały sobie wojnę. Po raz pierwszy od
zakończenia II wojny światowej w Europie znów toczyły się walki. Serbscy nacjonaliści
rozpoczęli czystki etniczne, czy też mówiąc wprost: masowe morderstwa. Ich ofiarą padły
dziesiątki tysięcy ludzi. Zgwałcono dziesiątki tysięcy kobiet, miasta obracały się w ruiny,
strzelano zarówno do młodych, jak i do starców. Powstawały kolejne masowe groby. Okupacja
Sarajewa trwała trzy lata. Zniszczenia były niewyobrażalne. W ciągu kilku dni na obrzeżach
Srebrenicy rozstrzelano ponad sześć tysięcy chłopców i mężczyzn, których ciała wrzucono do
wykopanych w ziemi dołów. Było to największe ludobójstwo w Europie od czasu II wojny
światowej.
Setki tysięcy ludzi postanowiło uciec z piekła wojny. Liczba obcokrajowców starających
się o azyl w Szwecji w latach 1991–1992 potroiła się, wzrastając z dwudziestu siedmiu tysięcy
do osiemdziesięciu czterech tysięcy. W całej Szwecji powstawały nowe ośrodki dla uchodźców.
W dotkniętym kryzysem kraju łatwo było wskazać na przybyszów jako źródło wszelkiego
zła. Nowa Demokracja postanowiła grać na antyimigranckich nastrojach, a Ian Wachtmeister
okazał się sprytnym strategiem.
– Nie sądzę, żeby w 1988 roku Nowa Demokracja mogła odnieść podobny sukces. Ludzie
są przejęci tym, co się dzieje na świecie, są skłonni zaakceptować zmiany – mówił, tłumacząc
powody popularności partii.
Nowa Demokracja poruszała się dość swobodnie po wodach szwedzkiej polityki. W
kampanii wyborczej w 1991 roku socjaldemokraci właściwie w ogóle nie interesowali się nową
partią. Uznano ją za nieprzyjemne zjawisko na szwedzkiej scenie politycznej, za prawicowy
wybryk, którym powinna się zająć Umiarkowana Prawica. Ingvar Carlsson, szef
socjaldemokratów i premier, regularnie krytykował Carla Bildta:
– Dlaczego nie zrobicie porządku na prawicy? Dlaczego nie atakujecie nowych
demokratów?
– Naszym przeciwnikiem w tych wyborach są socjaldemokraci – padała niezmienna
odpowiedź.
Celem Umiarkowanej Prawicy i Carla Bildta było pokonanie socjaldemokratów i
utworzenie mieszczańskiego rządu. Partia długo nie mogła się zdecydować, jakie powinna zająć
stanowisko wobec Nowej Demokracji. Początkowo Bildt nie zamierzał się dystansować wobec
nowo powstałej partii, wręcz przeciwnie. Publicznie stwierdził, że program Nowej Demokracji w
dziewięćdziesięciu procentach pokrywa się z programem jego partii.
Zlecono nawet badania mające odpowiedzieć na pytanie, dlaczego Nowa Demokracja
odnosi sukcesy, realizując program umiarkowanych.
„Nowa Demokracja zabiera nam naszych sympatyków, co gorsza, zabierają nam także
nasz potencjał” – pisano w jednym z raportów.
Jednak w kampanii wyborczej nie zdecydowano się na zaatakowanie partii jako takiej, co
najwyżej krytykowano niektórych jej przedstawicieli:
„John Bouvin to niekompetentny dureń. Także inni przedstawiciele partii, którzy mogą
wejść do parlamentu, nie grzeszą intelektem (łagodnie mówiąc)” – pisano we wspomnianym
raporcie.
Bertowi Karlssonowi udało się w jakiś sposób zdobyć kopię raportu, którą oczywiście
natychmiast przekazał mediom.
Nowa Demokracja budziła strach wśród przeciwników. I nie tylko tych po prawej stronie.
Przeprowadzone po wyborach badania opinii pokazały, że wyborcy ugrupowania Wachtmeistera
pochodzili głównie z kręgów socjaldemokracji – dwadzieścia cztery procent, z Umiarkowanej
Prawicy – dwadzieścia procent, i z kręgu osób, które dotychczas raczej nie chodziły na wybory –
osiemnaście procent.
Największą grupę stanowili niezadowoleni wyborcy socjaldemokratów.
Ostre słowa krytyki kierowane przez Bengta Westerberga pod adresem nowej partii
podczas kampanii wyborczej najwyraźniej także nie odniosły skutku. Partia Liberałów straciła co
czwartego wyborcę. Otrzymała dziewięć procent głosów, trzy lata wcześniej – dwanaście.
Przywódca liberałów został ostro skrytykowany za to, że w wieczór wyborczy wyszedł ze
studia telewizyjnego. Uznano to za gest niedemokratyczny. Bert Karlsson oskarżył Westerberga
o brak szacunku dla wyników demokratycznych wyborów. Znany dziennikarz „Expressen” Ulf
Nilsson stwierdził, że Westerberg wykazał się brakiem zdrowego rozsądku i zachował się jak
„naburmuszony nastolatek”.
Niezależnie od poczynań Iana Wachtmeistera, Berta Karlssona i innych nowych
demokratów popularność partii cały czas rosła. Rok po wyborach badania opinii dawały jej około
dziesięciu procent poparcia. Nowa Demokracja stała się trzecim co do wielkości ugrupowaniem
politycznym w Szwecji.
Zarówno Umiarkowana Prawica, jak i socjaldemokracja nadal krytykowały nową partię,
ale inaczej niż dotąd. Nie tyle występowały przeciwko jej założeniom, ile w pewnym sensie
przejmowały pewne części jej programu.
Nowym demokratom udało się przeforsować zaostrzenie prawa do azylu, co zmniejszyło
o połowę liczbę przybywających do Szwecji uchodźców z Bośni.
Zwiększyła się też znacznie liczba obcokrajowców deportowanych ze Szwecji z powodu
popełnionych w kraju przestępstw. Dotąd było to około pięciuset osób rocznie, po wejściu
przedstawicieli Nowej Demokracji do parlamentu liczba ta wzrosła do siedmiuset.
W 1994 roku prawo zostało jeszcze zaostrzone. W praktyce sąd mógł wydalić
cudzoziemca za kradzież batonika w sklepie. Komisja do spraw Społecznych stwierdziła, że
powodem nowelizacji ustawy była chęć przeciwdziałania nastrojom wrogości wobec obcych.
Język nowych demokratów też nie pozostał bez wpływu na szwedzką debatę publiczną.
Ciągłe oskarżanie uchodźców o kradzieże i inne przestępstwa zaczęło przynosić skutki. Wkrótce
także politycy innych partii zaczęli używać podobnych argumentów i podobnego słownictwa.
Jednym z nich był Anders Gustâv, członek samorządu Solny z ramienia Umiarkowanej
Prawicy. W sierpniu 1992 roku napisał list do minister do spraw imigrantów Birgit Friggebo,
żądając deportacji wszystkich kosowskich Albańczyków z ośrodka dla uchodźców w Bagartorp
w Solnie. Radny zagroził, że jeśli to nie nastąpi, ośrodek zostanie zamknięty. Stwierdził wprost:
„Właściciele sklepów i okoliczni mieszkańcy są szykanowani, znikają rowery, w sklepach
wzrosła liczba kradzieży”.
Chcąc pokazać, że nie żartuje, Anders Gustâv udał się osobiście do ośrodka. W
towarzystwie operatora telewizyjnego podszedł do jednego ze zdziwionych uchodźców i patrząc
mu prosto w oczy, spytał:
– Do you know who I am? I am the mayor here in Solna. I want you to go home!
Dziennikarz Aktuellt poprosił o komentarz Birgit Friggebo. Pani minister podkreśliła, że
nie można deportować grupy ludzi, którzy nie mają na sumieniu żadnego wyroku, ale dla
pewności dodała też:
– Nie można zaprzeczyć, że ich zachowanie stanowi pewien problem. Najwyraźniej jest
coś, co sprawia, że kosowscy Albańczycy w większym stopniu niż inni uchodźcy wykazują
skłonność do kradzieży rowerów, bielizny powieszonej do suszenia, właściwie wszystkiego.
Przewodnicząca Partii Lewicy Gudrun Schyman oskarżyła panią minister o podżeganie
do nienawiści przeciwko grupie narodowościowej. Za nią poszli inni. Przewodniczący Związku
Młodzieży Liberałów zażądał dymisji Friggebo. Także Bengt Westerberg skrytykował jej
wypowiedź. Nawet Bert Karlsson z nieskrywaną satysfakcją wniósł oskarżenie.
Agencja informacyjna Tidningarnas Telegrambyrå sprawdziła później doniesienia
radnego. Policja w Solnie potwierdziła, że rzeczywiście wzrosła liczba drobnych kradzieży w
okolicy, ale nie było żadnych dowodów na to, że ich sprawcami są kosowscy Albańczycy. Poza
tym policja znalazła w ośrodku skradzione rowery. Dwie sztuki.
Z pewnością nie tylko Nowa Demokracja wpływała na atmosferę toczącej się debaty
społecznej, niewątpliwie jednak odgrywała ona dużą rolę w zmianach, jakie zaszły w sferze
publicznej w Szwecji na początku lat dziewięćdziesiątych. Nagle politycy, osoby publiczne, a
także media zaczęli się niemal prześcigać w krytyce uchodźców.
W listopadzie 1992 roku szef Zarządu Rynku Pracy Göte Bernhardsson oraz szefowa
Urzędu do spraw Uchodźców Christina Rogestam stwierdzili publicznie, że obcokrajowcy nie są
dopuszczani do szwedzkiego rynku pracy.
W głośnym liście skierowanym do rządu oboje wskazali, że czterdzieści pięć procent
imigrantów nie ma stałego zatrudnienia i że nawet lepsza sytuacja gospodarcza szybko tego nie
zmieni. Należy się więc spodziewać, że również w przyszłości imigranci nie będą mieli pracy,
nie zintegrują się też ze szwedzkim społeczeństwem. Szwecji groził podział na „białą”
gospodarkę z miejscami pracy dla Szwedów i szarą strefę dla imigrantów.
Jednak zamiast skrytykować pracodawców za ich niechęć do zatrudniania obcokrajowców
i zażądać ustawy zakazującej dyskryminacji na tle etnicznym na rynku pracy, Rogestam i
Bernhardsson stwierdzili zgodnie, że za wysokie bezrobocie wśród imigrantów i uchodźców
odpowiedzialni są oni sami.
Rada, jaką oboje wysocy urzędnicy byli skłonni dać rządowi, była prosta: należy
ograniczyć imigrację do minimum i zaostrzyć zasady przyznawania azylu.
Jednym z pierwszych, którzy przyklasnęli tej propozycji, był Leif Blomberg,
przewodniczący Związku Metalowców i szef roboczej komisji partii socjaldemokratycznej do
spraw polityki imigracyjnej. Przy okazji nie omieszkał zauważyć, że uchodźcy, którzy starają się
o azyl w Szwecji, nie są „prawdziwymi” uchodźcami.
Mimo że Szwecja nigdy nie udzielała azylu ze względów ekonomicznych i nikt nigdy
nawet tego nie proponował, Leif Blomberg uznał, że właśnie ta nieistniejąca grupa uchodźców
stanowiła dużą część problemu.
– Zwiększanie liczby bezrobotnych na szwedzkim rynku pracy poprzez wpuszczanie do
kraju imigrantów ubiegających się o azyl ze względów finansowych nie jest działaniem
odpowiedzialnym – mówił Blomberg.
Pojawiły się co prawda także głosy krytyczne. Szwedzki Czerwony Krzyż uznał
ironicznie za „godne uwagi”, iż w tak gorącym dla Europy czasie dwaj wysocy rangą urzędnicy
państwowi dążą do ograniczenia ochrony ludzi przed wojną.
Także premier zareagował. W wywiadzie dla programu Rapport wyraźnie poirytowany
ocenił przedstawioną propozycję jako „niejasną i nie do końca przemyślaną”.
Ton relacji w mediach uległ zaostrzeniu. Mówiąc o problemach imigrantów, zarówno
prasa, jak i telewizja coraz częściej donosiły o konfliktach i rosnącej przestępczości.
Przeprowadzone badania potwierdziły istotną zmianę, jaka zaszła w podejściu mediów do
spraw imigrantów w okresie od 1976 do 1993 roku.
W roku 1976 prasa niezwykle rzadko informowała o pochodzeniu przestępcy.
Wspominano o tym jedynie wtedy, gdy „tło narodowościowe lub polityczne” odgrywało istotną
rolę, na przykład w sprawach dotyczących śledzenia greckich albo chilijskich uchodźców, czy też
porachunków ustaszy – chorwackiej organizacji skrajnych nacjonalistów.
Do 1993 roku sytuacja się zmieniła. Media regularnie podkreślały etniczne pochodzenie
przestępców. Zmiana ta była szczególnie widoczna w lokalnej prasie. Jeśli imigrant dokonał
drobnej kradzieży, przedstawiano to jako istotne wydarzenie; jeśli Szwed dopuścił się podobnego
czynu, na ogół w ogóle o tym nie wspominano.
W 1993 roku najczęściej poruszanym tematem zarówno w ogólnokrajowych
popołudniówkach, jak i w prasie lokalnej były przestępstwa mające związek z imigrantami. Co
czwarty artykuł, w którym pisano o imigrantach, dotyczył czynów kryminalnych.
Mimo że znakomita większość imigrantów w Szwecji nigdy nie popełniła żadnego
wykroczenia, to właśnie przestępczość wśród imigrantów była jednym z najpopularniejszych
tematów w prasie tamtych lat.
Poza tym skupiano się przede wszystkim na konfliktach, szczególnie w gazetach
lokalnych. Liczba artykułów na ten temat wzrosła w okresie od 1976 do 1991 roku z trzydziestu
ośmiu do sześćdziesięciu jeden procent.
Przestano przestrzegać jednej z podstawowych zasad pracy dziennikarza. W 1976 roku w
większości przypadków cytowano opinie wszystkich stron zamieszanych w sprawę. W 1993 roku
było już inaczej. W dziewięciu artykułach na dziesięć dotyczących imigrantów wypowiadali się
policjanci, pracownicy socjalni, urzędnicy. W jednym na dziesięć oddawano głos także samym
imigrantom.
Pismo „Granskaren”, wydawane przez studentów Wyższej Szkoły Dziennikarstwa w
Göteborgu, przedstawiło sytuację w kilku krótkich zdaniach:
„Jeśli wierzyć artykułom w prasie, to uchodźcy w 1993 roku głównie się awanturują,
niszczą wyposażenie ośrodków, wyłudzają świadczenia i głodują, żeby zamanifestować swoje
niezadowolenie. Szmuglują i kradną”.
Nic dziwnego, że w takiej atmosferze wielu ludzi zaczęło coraz bardziej podejrzliwie
traktować uchodźców i w ogóle imigrantów. Jak napisał jeden z dziennikarzy, „Szwecję ogarnęła
etnopanika”.
Moment kulminacyjny tych nastrojów miał miejsce jesienią 1993 roku, kiedy
„Expressen” na pierwszej stronie zażądał: „Wyrzucić ich!”.
Zimą 1992 roku Erik Bongcam, naukowiec z Uppsali, który stał się szóstą ofiarą
mężczyzny z laserem, ostrzegał przed dzieleniem Szwecji na dwie grupy obywateli: imigrantów i
Szwedów, „ich” i „nas”.
Rok później pojęcia te były już tak ugruntowane w debacie publicznej, że „Expressen” nie
musiał nawet dodawać, kogo należy wyrzucić – „ich”, czyli oczywiście imigrantów.
Jednak tym razem gazeta posunęła się za daleko. Ludzie zareagowali. Roznosiciele gazet
zaczęli bojkotować tytuł, redaktor naczelny został zmuszony do odejścia, wniesiono szereg
oskarżeń. Głos zabrała nawet minister finansów Anne Wibble:
– Bardzo się zawiodłam na „Expressen”, gazecie, która swoimi artykułami wzmacnia
wrogość wobec obcych w naszym społeczeństwie. Redakcja doskonale zdaje sobie sprawę ze
skutków takich artykułów. Osobiście uważam te teksty za odrażające… „Expressen” gra na tych
samych niskich uczuciach, co Nowa Demokracja. To kiepski styl.
Zjazd Nowej Demokracji w Billingehus zakończył się hucznym przyjęciem. Nie
brakowało niczego. Po sutym poczęstunku przyszedł czas na nowość prosto z Japonii: karaoke.
Kulminacją wieczoru było wyjście na scenę Johna Bouvina. Chwiejnym krokiem podszedł do
mikrofonu i spytał, czy może zaśpiewać.
– Tak!!! – odpowiedziała donośnie zachwycona publiczność.
Członek parlamentu, drugi wiceprzewodniczący partii, ostro krytykowany za swoją
wypowiedź, że lepiej było, kiedy lwy w Afryce zjadały dzieci, odchrząknął i zaczął śpiewać:
„In the jungle, the quite jungle, the lion sleeps tonight. In the jungle…”
Na ułamek sekundy na sali zapanowała pełna zdziwienia cisza, po czym publiczność
wybuchła śmiechem. Rozległy się brawa. Przewodniczący partii Ian Wachtmeister zaśmiewał się
do rozpuku, przywódca ludowy Bert Karlsson gorąco oklaskiwał partyjnego kolegę.
Parkiet pod podium zaczął się wypełniać rozradowanymi członkami partii, a John Bouvin
wsparty o ramię partyjnego kolegi śpiewał dalej:
„In the jungle…”
Poniedziałek, 24 lutego 1992 roku
Sprawdzanie nissanów szło nadspodziewanie szybko. Z Urzędu do spraw Komunikacji w
Örebro policja otrzymała listę z nazwiskami i adresami wszystkich właścicieli tego modelu.
Wystarczyło wybrać numer. Jeśli nie można było skontaktować się z właścicielem telefonicznie,
wzywano go listownie. Większość reagowała natychmiast.
Lennart Gustavsson był jednym z dziesięciu śledczych z grupy zajmującej się
dochodzeniem w sprawie zabójstwa Olofa Palmego oddelegowanych do tego zadania.
– Nissan micra to typowy samochód zaprojektowany z myślą o kobietach. To właśnie one
były w większości jego właścicielkami. Wzywaliśmy je na komisariat albo jechaliśmy do nich do
domu, żeby zadać kilka pytań i sprawdzić pojazd. Wszystko szło szybciej, niż początkowo
przewidywaliśmy.
Większość nazwisk można było od razu skreślić. Osoby te były w czasie napadów w
pracy, szkole albo w domu. Jak zawsze przy takich okazjach policjanci trafiali też na ślady
innych przestępstw, odkryto między innymi gang złodziei samochodów. Były też inne, tragiczne
przypadki. Okazało się, że pewna kobieta z Nynäshamn po odprowadzeniu dzieci do przedszkola
regularnie jeździła na Malmskillnadsgatan, słynną ulicę prostytutek w Sztokholmie. Przykładna
żona i matka. Domek z ogródkiem na przedmieściach. W czasie kryzysu – podobnie jak setki
tysięcy innych Szwedów – wraz mężem straciła pracę. Żeby podołać spłacie kredytów, kobieta
zaczęła się prostytuować. Błagała policjantów, żeby nic nie mówili mężowi, który podobno
niczego się nie domyślał.
Inny nissan micra należał do mężczyzny, który okazał się męską prostytutką. Przyjechał
do Szwecji z Europy Wschodniej, postanowił szybko się dorobić, obsługując mężczyzn na
Malmskillnadsgatan. Zaraził się HIV, po jakimś czasie zachorował na AIDS. Kiedy odwiedziła
go policja, leżał umierający w swoim mieszkaniu.
Około godziny jedenastej Lennart Gustavsson z drugim funkcjonariuszem, Tuve
Johanssonem, pojechali do Fruängen, żeby sprawdzić kolejny samochód. Auto było własnością
niewielkiej wypożyczalni samochodów Car Mikes Bil och Svets. Przyjął ich trzydziestoletni
mężczyzna, właściciel firmy.
– Jestem Ove – przedstawił się. – To ze mną pan wczoraj rozmawiał – powiedział,
podając Lennartowi lekko poplamioną smarem rękę.
Lennart Gustavsson wyrecytował wyuczoną formułkę. Poinformował mężczyznę, że
chodzi o nissana micrę z numerem rejestracyjnym KAP 116. A konkretnie o dane osoby, która
użytkowała samochód 22 i 23 stycznia 1992 roku.
Ove odpowiedział, że zaraz wszystko sprawdzi. Zaczął przeglądać papiery, sięgnął po
segregator.
– Dwudziestego trzeciego… Tak, wszystko tu jest. Nissana wynajął John Ausonius –
powiedział. – Mam jego adres: Essinge Brogata 13. I numer telefonu: 19 11 16. Dysponował
samochodem od godziny 12.00 21 stycznia do godziny 10.00 24 stycznia.
Lennart Gustavsson zapisał adres i telefon.
– Przypomina pan go sobie? – spytał właściciela firmy.
– Tak… Miły gość. Chyba jakiś dyrektor. Bardzo elegancko ubrany. Czarny garnitur,
śnieżnobiała koszula, krawat. Potem był tu jeszcze raz, pożyczył białe volvo, o ile dobrze
pamiętam.
– Jak wyglądał?
– Nie pamiętam. Przypominam sobie tylko, że był szalenie elegancki.
– Możemy obejrzeć tego nissana?
– Oczywiście. Stoi w garażu. Wczoraj go umyłem. Po raz pierwszy od miesiąca. Lśni –
powiedział Ove zadowolony i ruszył do garażu.
Lennart Gustavsson i Tuve Johansson popatrzyli na siebie. Jeśli to był samochód, którego
szukali, to nie mają co liczyć na znalezienie jakichkolwiek dowodów. Tuve pochylił się nad
bagażnikiem. Żadnych śladów po ewentualnej taśmie klejącej, niczego. Samochód był idealnie
umyty – rzeczywiście lśnił, tak jak zapewniał właściciel wypożyczalni.
Policjanci podziękowali i wrócili do radiowozu.
– Co o tym sądzisz? – zwrócił się Lennart Gustavsson do kolegi.
– Nie mam pojęcia. Zdarza się, że jakiś dyrektor wynajmuje samochód na kilka dni. Nie
ma w tym niczego podejrzanego.
Lennart Gustavsson był tego samego zdania.
– Zadzwonię jutro do tego Ausoniusa. Żeby mieć pewność, zanim skreślimy go z listy.
Wtorek, 25 lutego 1992 roku
Lennart Gustavsson poświęcił całe przedpołudnie na przeglądanie rosnącej sterty
papierów. Dopiero po lunchu sięgnął po notatki z wczorajszej wizyty w wypożyczalni i wpisał
sprawę do akt pod numerem Å 1911. Spojrzał na dane: John Ausonius. Wybrał zapisany numer
telefonu: 19 11 16. Nikt nie odebrał.
Dla pewności Lennart Gustavsson zadzwonił do biura numerów. Okazało się, że podany
numer należy do niejakiej Malin Rask zamieszkałej na Södermalm. Poprosił o podanie mu
numeru Johna Ausoniusa. Szybko się okazało, że taki abonent nie istnieje ani w Sztokholmie, ani
w ogóle w Szwecji.
„Dziwne – pomyślał Gustavsson. – Czyżby facet nie miał telefonu?” Ponownie sięgnął po
słuchawkę i wybrał numer ubezpieczalni. Podał imię i nazwisko mężczyzny i poprosił o podanie
jego miejsca zatrudnienia. Po kilku minutach otrzymał odpowiedź. Ostatnie miejsce pracy Johna
Ausoniusa to Huddinge Taxi.
Znalazł numer telefonu firmy, zadzwonił, poprosił o połączenie z szefem działu
personalnego. Mężczyzna sprawdził w papierach, ale nie znalazł nikogo o takim nazwisku.
Lennart Gustavsson ponownie skontaktował się z właścicielem wypożyczalni
samochodów.
– Dzień dobry. Mówi Gustavsson z wydziału kryminalnego policji. Chodzi o tego
dyrektora, który wypożyczał od pana nissana micrę. Nie mogę go znaleźć. Jest pan pewien, że to
są właściwe dane?
– Tak sądzę. Jeśli dobrze pamiętam, spisałem je z jego prawa jazdy, więc wszystko
powinno się zgadzać.
– Może pan sprawdzić, ile przejechał przez te kilka dni?
– Oczywiście, proszę chwilę zaczekać – powiedział Ove.
Odłożył słuchawkę, Lennart słyszał, jak mężczyzna szuka w papierach.
– Klient przejechał dokładnie 16,4 kilometra – powiedział w końcu.
– Mówił pan, że później jeszcze do pana wracał?
– Tak. Pierwszy raz wypożyczył właśnie micrę. Potem był u mnie 27 stycznia.
Wypożyczył volvo, które zwrócił 6 lutego. Potem już więcej się nie pojawił.
– Przejechał nissanem 16,4 kilometra. Jest pan tego pewien?
– Tak mam zapisane.
Lennart Gustavsson podziękował za rozmowę. Wrócił do komputera, wszedł do rejestru
przestępstw. Po kilku sekundach na monitorze wyświetliła się długa lista. Okazało się, że John
Ausonius był wielokrotnie skazany, między innymi za brutalne pobicie. Ostatni wyrok zapadł w
1990 roku za nieprawidłową jazdę samochodem, oszustwo i defraudację.
Lennart Gustavsson wyłączył komputer i poszedł do swojego kolegi, Johanssona.
– Chodzi o tego dyrektora, który wypożyczył samochód we Fruängen. Coś mi się tu nie
zgadza.
– Mianowicie?
– Nie mogę go znaleźć. Podał cudzy numer telefonu. Wygląda na to, że sam w ogóle nie
ma telefonu. Pod adresem, który podał, również nie mieszka nikt o takim nazwisku. W firmie, w
której podobno ostatnio pracował, nie słyszeli o nim, natomiast jego nazwisko figuruje w
rejestrze przestępstw.
– Rzeczywiście wygląda to podejrzanie. Może powinniśmy mu się przyjrzeć bliżej?
– Też tak pomyślałem, więc zadzwoniłem jeszcze raz do wypożyczalni samochodów.
Dowiedziałem się, że nissanem przejechał 16,4 kilometra. To za mało, żeby pojechać do Uppsali,
wrócić, pojeździć po mieście, strzelić do ludzi na Brännkyrkagatan i Regeringsgatan i wrócić do
Fruängen.
– Masz rację. Szkoda, bo zapowiadało się ciekawie. Mamy jakiś adres?
– W rejestrze ludności figuruje Essinge Brogata, poza tym facet ma skrzynkę pocztową na
Gjörwellsgatan, na Kungsholmen. Wysłałem mu wczoraj wezwanie. Powinien je dzisiaj dostać.
– Zaczekajmy. To, co mówisz, brzmi dość dziwnie, ale pewnie okaże się, że jest jakieś
logiczne wytłumaczenie. Jeśli jest dyrektorem, to może mieszka za granicą, a w Szwecji
przebywa tylko czasowo. Myślę, że powinniśmy zaczekać.
– Masz rację – przyznał Lennart Gustavsson. – Na pewno wkrótce się odezwie.
Piątek, 6 marca 1992 roku
Stefan Bergqvist przeglądał ostatnie sprawozdania nadesłane przez grupę funkcjonariuszy
oddelegowanych ze śledztwa w sprawie Palmego. Ponad miesiąc temu rozpoczęto przegląd
wszystkich nissanów micr. Sprawdzano samochody, rozmawiano z ich właścicielami, następnie
sporządzano raporty. Wszystkie wyglądały mniej więcej tak samo. Na pierwszej stronie imię i
nazwisko właściciela, dane osobowe, potem strona, czasem kilka, spisanej rozmowy z
informacją, gdzie dana osoba była w dniach od 22 do 23 stycznia i czy ktoś inny miał wtedy
dostęp do samochodu. Dołączano też zdjęcie właściciela bądź użytkownika samochodu i
ewentualnie wyciąg z rejestru przestępstw.
Sprawdzono już ponad siedemset pojazdów. Najpierw te z wypożyczalni, teraz skupiono
się na właścicielach prywatnych.
Stefan Bergqvist jak zwykle przeglądał przesłane mu dokumenty. Nagle jego uwagę
zwrócił jeden z raportów: Anna Andersson. Miał wrażenie, że rozpoznaje imię i nazwisko. Nie
potrafił przypomnieć sobie kobiety, ale ufał swojej intuicji.
Postanowił skontaktować się z rejestratorem, może będzie w stanie mu pomóc.
Pokój rejestratora to centrum każdego dochodzenia. Tutaj trafiały wszystkie informacje,
tu ewidencjonowano każdy dokument, każdą kartkę papieru. Dlatego powodzenie śledztwa
zależało w dużej mierze właśnie od sprawnie działającego rejestratora.
Lasse Åkerlid siedział, jak zawsze, przy swoim biurku. Po kilku minutach znalazł to,
czego Stefan Bergqvist szukał. Zaledwie kilka dni wcześniej policja dostała anonimową
informację dotyczącą Anny Andersson. Nadawca listu twierdził, że jest ona podobna do osoby z
opublikowanego portretu pamięciowego, że nienawidzi imigrantów i ma rewolwer.
Stefan Bergqvist przeczytał wszystko jeszcze raz dokładnie. Nagle przypomniał sobie,
skąd zna imię i nazwisko kobiety. Spotkał ją kilka lat temu podczas rozprawy sądowej. Anna
Andersson była transseksualistką. Kiedyś, jeszcze jako mężczyzna, mieszkała w Smolandii,
miała żonę i dzieci. W pewnym momencie uznała jednak, że urodziła się w niewłaściwym ciele i
poddała zabiegowi zmiany płci. Okoliczności sprawiły, że w końcu wylądowała na
Malmskillnadsgatan, gdzie obciągała klientom. Jakiś sutener, obcokrajowiec, dotkliwie ją pobił,
zgłosiła sprawę na policję i doszło do rozprawy. To właśnie wtedy Bergqvist ją poznał. Do tej
pory pamiętał jej nienawiść do „obcych”.
„Do diabła, to może być jakiś trop” – pomyślał i postanowił skonsultować się z
siedzącym w pokoju obok Ulfem Sjöbergiem. Przekazał mu wszystko, co wiedział na temat
Anny Andersson. Sjöberg uznał, że sprawa jest interesująca. Podejrzanie wiele szczegółów się
zgadzało. Andersson jeździła nissanem micrą, była podobna do osoby z portretu pamięciowego,
informator twierdził, że ma rewolwer i prawdopodobnie także motyw: nienawidziła mężczyzn
obcego pochodzenia.
– A więc może się okazać, że mężczyzna z laserem jest kobietą – powiedział Sjöberg
zamyślony. – To może tłumaczyć, dlaczego tak trudno było nam go znaleźć.
Obaj policjanci uznali, że należy przyjrzeć się bliżej podejrzanej. Jeszcze tego samego
dnia polecili swoim pracownikom zebrać o niej jak najwięcej informacji.
Policja w Uppsali i Täby prowadziła dalej dochodzenia w sprawie napadu na Erika
Bongcama i Isę Aybara. Policja w Uppsali sprawdziła też ponad pięćset samochodów marki
Nissan Micra zarejestrowanych w okolicy.
Na początku marca uwaga śledczych skupiła się na dwudziestopięcioletnim skinheadzie i
prawicowym ekstremiście, Niklasie Tengvallu. Jego matka miała micrę. Sam Niklas znany był z
nienawiści do obcokrajowców. Obracał się w środowisku skupionym wokół Oporu Białych
Aryjczyków. Bywał agresywny, kilka razy uczestniczył w bójkach, nie stronił od przemocy.
Jego nazwisko pojawiło się już wcześniej w kontekście zamachu na Dworcu Głównym w
Sztokholmie. Gdy w pewnym momencie okazało się, że jego matka dysponuje białym nissanem
micrą, Niklas Tengvall natychmiast trafił na listę podejrzanych.
Na jego trop wpadli także śledczy w Täby, postanowiono więc zainteresować się nim
bliżej.
Policja w Uppsali była w stałym kontakcie z Erikiem Bongcamem. Wypytywano go o
ewentualne kontakty ze światem przestępczym, z handlarzami narkotyków i tym podobne.
Początkowo te „insynuacje”, jak je określał, bardzo go denerwowały. Potem jednak zrozumiał, że
były to rutynowe pytania, które w tej sytuacji policja zadałaby każdemu, i ich relacje się
polepszyły.
Podczas jednej z rozmów pod koniec lutego Erik zasugerował coś, o czym policja dotąd
nie pomyślała.
– Sądzę, że nie powinniście szukać białego rasisty – stwierdził Erik Bongcam. –
Podejrzewam, że rodzice tego mężczyzny mogą być obcego pochodzenia. Pewnie doświadczył
tego, co spotyka większość imigrantów w Szwecji. W dzieciństwie dzieci wyzywały go od
czarnuchów, dokuczały mu, a potem pewnie nie mógł znaleźć odpowiedniej dla siebie pracy.
Chce, żeby zaakceptowano go jako Szweda, dlatego strzela do ciemnoskórych.
Czwartek, 19 marca 1992 roku
Po dwóch tygodniach obserwacji Anny Andersson Stefan Bergqvist był coraz bardziej
przekonany, że w końcu znaleźli sprawcę napadów: kobietę z laserem.
Wiele osób z jej otoczenia mówiło o jej nienawiści do mężczyzn obcego pochodzenia.
Poza tym tydzień temu Anna, nie wiedząc, że jest śledzona, sprzedała samochód. Na pewno była
świadoma, że policja w całym kraju sprawdza właścicieli tego modelu, więc być może chciała się
pozbyć kompromitującego dowodu.
Policyjni technicy sprawdzili wóz i chociaż nie znaleźli ani śladów taśmy klejącej, ani
prochu, nie można było wykluczyć, że Anna Andersson już wcześniej usunęła wszystkie
obciążające ją dowody.
Stefan Bergqvist nie był odosobniony w swoich podejrzeniach. Jednym z tych, którzy go
wspierali, był Eiler Augustsson.
– Należałem do tych, którzy wierzyli w kobietę z laserem. Anna Andersson jeździła
nissanem micrą, nienawidziła mężczyzn obcokrajowców, poza tym był świadek, który widział ją
w pobliżu siedziby Stowarzyszenia Somalijczyków wkrótce po napadzie. To naturalne, że się nią
zainteresowaliśmy.
Postanowiono nadal ją obserwować.
Komisarz Paul Johansson został na dość wczesnym etapie włączony do śledztwa w
sprawie morderstwa Olofa Palmego. W związku z przesunięciem Hansa Holméra, który
początkowo był jedną z głównych postaci postępowania, do innych obowiązków i reorganizacją
całej grupy Paulowi Johanssonowi powierzono odpowiedzialność za „grupę Grand”.
Od dawna szeptano, że wśród personelu kina Grand można znaleźć wielu prawicowych
ekstremistów. To właśnie z tego kina na Sveavägen wychodzili małżonkowie Palme, gdy padły
strzały. Holmér nigdy nie zainteresował się bliżej krążącymi plotkami. Skupiał się na tak
zwanym głównym tropie, który wskazywał na Kurdów z partyzanckiej grupy Kurdyjskiej Partii
Pracy jako głównych podejrzanych o zamach.
Dopiero po odejściu Holméra zaczęto badać także i inne tropy. Paul Johansson spędził
kilka miesięcy, sprawdzając dokładnie personel kina.
Kiedy poproszono Johanssona i jego ludzi o pomoc w poszukiwaniach białego nissana
micry, zgodził się natychmiast. Z wcześniejszych dochodzeń znał zarówno Lennarta Thorina, jak
i Jana Olssona. Zawsze dobrze im się współpracowało, zresztą już od miesiąca byli w niemal
codziennym kontakcie.
Lennart Gustavsson przyglądał się nieufnie kartce, którą trzymał w ręku. Na samej górze
wypisane było imię i nazwisko: John Ausonius. Lennart Gustavsson był coraz bardziej
przekonany, że coś jest nie w porządku. Mimo trzech wezwań wysłanych pocztą 25 lutego, 3 i 9
marca dyrektor, który wynajął samochód we Fruängen, nie odezwał się.
Początkowo nie przywiązywano do tego specjalnej wagi, policjanci sprawdzali inne
samochody, mieli wiele spraw na głowie, ale teraz minął już miesiąc od pierwszego wezwania.
Lennart Gustavsson postanowił zacząć działać. Wziął teczkę z papierami Johna Ausoniusa i
poszedł do swojego szefa Paula Johanssona.
– To dane faceta, który wynajął nissana micrę z wypożyczalni we Fruängen. Wysłaliśmy
trzy wezwania, ale się nie odezwał. Co według ciebie powinniśmy teraz zrobić? – spytał, kładąc
teczkę z dokumentami na biurku szefa.
Paul Johansson przejrzał papiery. Nazwisko mężczyzny nic mu nie mówiło. W teczce z
dokumentami było też zdjęcie Johna Ausoniusa. Porządnie wyglądający młody mężczyzna, w
garniturze i krawacie. Kiedy Paul je zobaczył, zamarł w bezruchu. Jakby przez jego ciało
przeszedł prąd.
– To facet z Grandu! – zawołał. – To on! Mamy go!
Lennart Gustavsson patrzył z niedowierzaniem na szefa, który wyglądał, jakby zwariował.
Później Paul Johansson uznał ten moment za magiczny. W każdym dochodzeniu, nawet
najbardziej profesjonalnie prowadzonym, potrzebny jest łut szczęścia.
– To właśnie takie zdarzenia sprawiają, że człowiek zaczyna się zastanawiać, czy może
jednak jest jakaś siła wyższa, która tym wszystkim kieruje – mówił później Johansson.
Co prawda nie rozpoznał nazwiska, ale natychmiast skojarzył twarz mężczyzny. Znał go.
Jako Johna Stannermana.
Kilka lat wcześniej podczas rutynowego przesłuchania pracowników kina w sprawie
zabójstwa premiera jeden z zatrudnionych wspomniał właśnie o Stannermanie. Pracował jako
operator, był samotnikiem i nienawidził socjaldemokratów równie silnie jak samego Olofa
Palmego.
Paul Johansson przez kilka tygodni zbierał informacje o Johnie Stannermanie. Im więcej
wiedział, tym bardziej był przekonany, że są na dobrej drodze do ujęcia mordercy. Wszystko się
zgadzało. Stannerman bywał gwałtowny, miał na swoim koncie kilka brutalnych pobić,
nienawidził Palmego, no i pracował w kinie Grand. Po jakimś czasie okazało się jednak, że w
dniu zamachu, 28 lutego 1986 roku, John Stannerman odsiadywał wyrok w zakładzie karnym w
Kumla.
– Nie mogłem w to uwierzyć. Idealnie pasował do portretu mordercy. Byłem pewien, że
ktoś coś źle zanotował. Niezwykle skrupulatnie sprawdziłem wszystkie listy przepustek. Dwa
razy. W końcu jednak musiałem pogodzić się z faktem, że John Stannerman tamtej nocy
rzeczywiście przebywał w Kumla.
Paul Johansson skreślił wtedy Stannermana z listy potencjalnych morderców Palmego, ale
nie zapomniał o nim. A teraz mężczyzna znów się pojawił. Być może to on był mężczyzną z
laserem.
Paul Johansson spojrzał na Lennarta Gustavssona i się roześmiał.
– Nie patrz tak na mnie. Nie bój się, nie zwariowałem. Znam tego faceta. Niewykluczone,
że znaleźliśmy sprawcę.
Komisarz zadzwonił do centralnego rejestru sztokholmskiej policji i poprosił o akta Johna
Stannermana. Następnie skontaktował się z Janem Olssonem.
– Cześć, Janne. Mam dla ciebie coś ciekawego. Pojawił się nasz stary znajomy. Za
dziesięć minut będę miał jego akta.
Jan Olsson słyszał podniecenie w głosie przyjaciela.
– Przyjdź tu z nimi. Jest u mnie Ulf Åsgård. Przejrzymy je w trójkę.
– Zaraz u ciebie będę! – odpowiedział Johansson.
Kilka minut później wpadł do pokoju Jana Olssona, trzymając w ręku grubą zieloną
teczkę z dokumentami.
– To on: John Stannerman, obecnie John Ausonius. Gwałtowny, nienawidził Palmego,
przez dłuższy czas typowałem go na jego mordercę – mówił Paul podniecony.
Ulf Åsgård i Jan Olsson zaczęli przeglądać papiery. W zielonej teczce było wszystko:
protokoły z przesłuchań, z prowadzonych dochodzeń, opinie biegłych psychiatrów. Po kilku
minutach lektury głos zabrał Åsgård:
– Charakterystyka jego psychiki wydaje się odpowiadać profilowi sprawcy. Posiada
wszystkie cechy, na które ja i Peter Nordström zwróciliśmy uwagę, pracując nad profilem.
Samotnik, kryminalna przeszłość, skłonność do agresywnych zachowań…
– Gdzie on się teraz znajduje? – spytał Jan Olsson.
– Nie mam pojęcia. Szukamy go już kilka tygodni. Nie zareagował na nasze wezwania.
Jedyne, co mamy, to dane jego skrzynki pocztowej.
Ulf Åsgård przerwał mu:
– Z papierów wynika, że mieszkał i na Studentbacken, i w Lahäll w Täby. Czyli w
pobliżu dwóch miejsc zbrodni. Już w tej chwili mogę powiedzieć, że John Ausonius wydaje się
bardzo interesującą osobą.
Jan Olsson spojrzał na niego uważnie.
– Zaraz zawiadomię Thorstenssona z wydziału zabójstw – powiedział, sięgając po telefon.
Kiedy skończył rozmowę, zwrócił się do Paula Johanssona.
– Jutro o jedenastej mamy zebranie koordynacyjne z kolegami z Uppsali, z Täby i
wydziału technicznego. Może podniesiemy też sprawę Ausoniusa?
– Jasne. Przygotuję krótką notatkę – obiecał Paul Johansson. – Każę też dostarczyć nam
samochód z wypożyczalni we Fruängen. Niech technicy dokładnie go przejrzą.
Mężczyźni rozdzielili się. Wszyscy mieli uczucie, że w końcu doszło do przełomu.
Miesiące szukania po omacku zaczęły dawać rezultaty.
Jeszcze tego samego popołudnia grupa Jana Olssona przekazała szefowi swój liczący
trzysta stron raport. Stwierdzono w nim między innymi, że nie znaleziono żadnych powiązań
między zamachami bombowymi na Dworcu Głównym w Sztokholmie a licznymi napadami na
obcokrajowców i ośrodki dla uchodźców. Stwierdzono też z całą pewnością, że mężczyzna z
laserem i rewolwerowiec to jedna i ta sama osoba. Oraz że niewątpliwie dojdzie do kolejnych
napadów.
Autor dołączonego do raportu listu podkreślał:
Jesteśmy przekonani, że w najbliższym czasie sprawca wcześniejszych napadów
rozpocznie serię nowych zamachów, stosując inną taktykę i zapewne przybierając też inną
postać… Uważamy, że policja musi opracować nową strategię, by sprostać temu wyzwaniu.
Piątek, 20 marca 1992 roku
Poranna odprawa w wydziale zabójstw sztokholmskiej komendy głównej przebiegała w
nerwowej atmosferze. Poprzedniego wieczora serwis informacyjny TV4 podał sensacyjną
wiadomość: policja podejrzewa, że mężczyzna z laserem jest kobietą!
Kilka minut później telefon Lennarta Thorina został zablokowany przez dzwoniących bez
przerwy dziennikarzy. Zresztą nie tylko jego telefon – także do innych śledczych wydzwaniali
podnieceni i zaintrygowani redaktorzy.
– Mam dosyć tych ciągłych przecieków! – oświadczył Thorin podniesionym głosem. –
Jak można prowadzić dochodzenie, skoro media natychmiast informują wszystkich przestępców
w kraju o naszych planach. Bergqvist! Jak wygląda sprawa z tą kobietą?
– Obserwujemy ją już od dwóch tygodni. Kontynuowanie tego nie ma sensu. Zresztą ona
jest świadoma naszego zainteresowania – odpowiedział Bergqvist.
– Powinniśmy ją jak najszybciej przesłuchać?
– Nic innego nam nie pozostaje.
Lennart Thorin popatrzył na swoich współpracowników. Nie wyglądał na zadowolonego.
– Porozmawiam z prokuratorem. Niech Sjöberg załatwi nakaz rewizji i dowiezie
Andersson na przesłuchanie. Bergqvist będzie z nią rozmawiać. Załatwmy to jak najszybciej!
Lennart Thorin i Åke Thorstensson zdążyli wypić kawę przed kolejnym zebraniem, które
rozpoczynało się o jedenastej. Kiedy weszli do sali na siódmym piętrze, koledzy z Uppsali i z
Täby już na nich czekali. Obecni byli też ludzie z dawnej grupy dochodzeniowej pracującej nad
sprawą Palmego, z wydziału technicznego i z Państwowego Laboratorium Technik
Kryminalnych w Linköping.
Na samym początku technicy stwierdzili, iż nadal nie udało się ustalić, jakiego rodzaju
amunicji użył rewolwerowiec, co mogło znaczyć, że były to naboje domowej roboty.
Sprawdzono wiele rewolwerów firmy Smith & Wesson, ale nie znaleziono żadnego ze śladami,
które odpowiadałyby kulom użytym podczas zamachów.
Następnie Paul Johansson przedstawił notatkę o Johnie Ausoniusie. Właściwie powtórzył
to, co mówił wczoraj, chociaż nie podkreślał już tak stanowczo, że jest przekonany, iż mają
sprawcę. Przedstawił sylwetkę podejrzanego, poinformował, że Ausonius w dniach od 21 do 24
stycznia wynajmował nissana micrę oraz że mieszkał w pobliżu dwóch miejsc, gdzie doszło do
zbrodni.
Niestety Johansson nie miał dobrych wiadomości odnośnie do samego samochodu.
Ponieważ właściciel wypożyczalni spóźniał się z płatnościami, samochód tydzień temu został
zarekwirowany przez firmę komorniczą i stoi teraz w garażu w Helsingborgu.
– Poprosiliśmy kolegów ze Skanii, żeby dokładnie go sprawdzili. Mamy nadzieję, że w
przyszłym tygodniu będziemy wiedzieli coś więcej – zakończył Paul Johansson.
Uczestnicy zebrania byli zgodni, że należy dalej zajmować się Johnem Ausoniusem.
O godzinie 11.23 policja zatrzymała Annę Andersson na jednym ze sztokholmskich
przedmieść. Jednocześnie policyjni technicy weszli do jej mieszkania, by szukać broni i innych
dowodów.
Kobieta została przewieziona na komendę. Stefan Bergqvist natychmiast rozpoczął
przesłuchanie.
– Chodzi o okoliczności związane z napadami na imigrantów, które miały miejsce w
czasie, kiedy była pani właścicielką białego nissana micry. Może pani powiedzieć, gdzie pani
była wieczorem 22 stycznia?
– Nie wiem.
– Nie wie pani?
– Nie. A pan pamięta, co pan robił wieczorem 22 stycznia?
Bergqvist udał, że nie usłyszał pytania.
– A 23 stycznia? – pytał dalej.
– Ten dzień akurat pamiętam. Byłam u przyjaciółki. Możecie się z nią skontaktować, na
pewno to potwierdzi.
Bergqvist zapisał adres i numer telefonu przyjaciółki Anny Andersson.
– Dlaczego pani sprzedała nissana?
– Miałam wypadek, wpadłam w poślizg. Co miałam robić? Nie mogłam jeździć rozbitym
samochodem.
– To był jedyny powód?
– Tak, a o co chodzi?
– To ja zadaję pytania. Czy był jakiś inny powód, dla którego chciała się pani pozbyć
nissana?
– Nie, nie było żadnego innego powodu – oświadczyła kobieta stanowczo.
Przesłuchanie toczyło się dalej.
Po trzech godzinach Stefan Bergqvist miał już dosyć. Anna Andersson najwyraźniej też.
Spojrzała na funkcjonariusza z wyrzutem.
– Mam nadzieję, że zdajecie sobie sprawę, że swoimi oskarżeniami zniszczyliście mi
życie! Dzisiaj rano klatka schodowa domu, w którym mieszkam, była oblężona przez
dziennikarzy. Na ulicy stały telewizyjne wozy transmisyjne. Rozmawialiście ze wszystkimi
sąsiadami. Wszyscy wiedzą, że podejrzewacie, że jestem kobietą z laserem. Jak teraz będzie
wyglądało moje życie?
Stefan Bergqvist wymamrotał coś niezrozumiałego. Annie Andersson pozwolono opuścić
budynek komendy.
Po przesłuchaniu Stefan Bergqvist rozmawiał z prokuratorem Ulfem Engbergiem.
Postanowili, że należy dokładnie sprawdzić alibi kobiety, zanim zapadnie decyzja, czy prowadzić
sprawę dalej, czy zrezygnować z tego wątku.
Dziennikarzowi „Aftonbladet”, który zadzwonił do prokuratora kilka minut później,
Engberg powiedział, iż uważa, że kobieta jest niewinna, ale podkreślił, że nie została jeszcze
skreślona z listy podejrzanych.
Stefan Bergqvist ledwie zdążył wejść do pokoju, gdy do drzwi zapukał Åke Thorstensson.
– Jak wam poszło z tą kobietą?
– Zobaczymy. Ale raczej nic nie przemawia za tym, żeby to była ona – odpowiedział
Bergqvist dyplomatycznie.
– To masz nową osobę, którą możesz się zająć.
Thorstensson położył mu na biurku grubą zieloną teczkę.
– Wracam ze spotkania z Paulem Johanssonem. Jest niemal przekonany, że to właśnie jest
facet, którego szukamy. Nazywa się John Ausonius, w dniach od 21 do 24 stycznia dysponował
białym nissanem micrą. Jego nazwisko widnieje w rejestrze przestępstw, pojawiło się także w
kontekście dochodzenia w sprawie zabójstwa Palmego. Facet był kilka razy wzywany, ale nie
reaguje na nasze pisma.
Stefan Bergqvist spojrzał zdziwiony na leżącą na jego biurku teczkę.
– Dlaczego ludzie z grupy Palmego sądzą, że to właśnie on jest sprawcą?
– Chodzi o pewne cechy jego charakteru. Poza tym jeździł wynajętym białym nissanem
micrą w dniach od 21 do 24 stycznia.
– Skąd to wiadomo?
– Wynajął go na własne nazwisko w wypożyczalni we Fruängen.
Stefan Bergqvist patrzył z niedowierzaniem na swojego szefa.
– Nasi przyjaciele z grupy Palmego naprawdę wierzą, że mężczyzna z laserem wynajął
samochód na własne nazwisko? A potem jeździł nim i strzelał do kolejnych ofiar? Facet, którego
nie jesteśmy w stanie złapać mimo tylu popełnionych przez niego zbrodni, miałby być aż tak
głupi? To jakaś bzdura!
Åke Thorstensson wzruszył ramionami.
– Tak czy inaczej, przyjrzyj mu się – powiedział i wyszedł z pokoju.
Stefan Bergqvist uznał, że to nie może być właściwa osoba. Dziesięć lat później mówił,
że miał powody, by być podejrzliwym.
– Nie potrafiłem zrozumieć, że mógł zachować się tak nieostrożnie. To prawda, że tego
typu ludzie zawsze w końcu popełniają jakiś błąd, ale nie aż taki. Sądziłem, że to nie może być
takie proste. Niemożliwe, żeby facet wynajął samochód na własne nazwisko, legitymując się
własnym prawem jazdy. Musiał się domyślać, że będziemy sprawdzać wszystkie wypożyczalnie
w Sztokholmie. Nie pojmowałem, że mógł zachować się w ten sposób.
Stefan Bergqvist przerzucił kilka kartek z opasłej teczki i odłożył ją na półkę.
I tam została.
Wtorek, 7 kwietnia 1992 roku
Tego dnia rano Ulf Åsgård zaprezentował ostateczną wersję profilu sprawcy. Raport
liczył osiemdziesiąt stron, zawierał wszystkie znane policji informacje dotyczące zamachów,
zeznania świadków oraz szczegółowy opis miejsc zbrodni, a także ofiar zamachów. Na
podstawie tych informacji powstała charakterystyka mordercy. Åsgård był niemal pewien, że
napastnik jest jeden. Wnioskował to zarówno z posiadanych informacji, jak i z wcześniejszych
doświadczeń z seryjnymi mordercami.
Wszystkie zamachy miały podobny przebieg, nieliczni świadkowie mówili o mężczyźnie
około trzydziestki, który miał mniej więcej metr osiemdziesiąt wzrostu i lekko się garbił. Poza
tym użyto tylko dwóch rodzajów broni: w trzech przypadkach był to karabin z laserowym
celownikiem, a w kolejnych pięciu – rewolwer.
„Prawdopodobieństwo, że kilka osób w tym samym czasie postanowiło zabijać mężczyzn
o ciemnej karnacji, na dodatek taką samą bronią, jest zerowe” – stwierdził Åsgård. W latach
1966–1983 popełniono w Szwecji ponad dwa tysiące morderstw, ale tylko dwudziestu jeden
sprawców miało na sumieniu więcej niż jedno morderstwo, a tylko jeden został skazany za
więcej niż dwa morderstwa.
„Prawdopodobieństwo, że dwóch seryjnych morderców działało równolegle, jest
niezwykle małe […]. Obaj mieliby interesować się zagranicznymi studentami, a dodatkowo
jeszcze preferować pewien typ fizyczny […]. Wydaje się to nie tylko szalenie mało
prawdopodobne, ale wręcz nierealne” – napisał.
Analiza behawioralna wskazywała, że sprawca, mimo że udało mu się zabić tylko jedną
osobę, jest typem seryjnego mordercy. Czuje nieodpartą potrzebę zabijania. Świadczyły o tym
trzy próby morderstwa, które podjął w styczniu w ciągu niespełna doby.
Ulf Åsgård przedstawił szereg hipotez dotyczących cech charakterystycznych sprawcy.
Podejrzewał, że mężczyzna mieszka w północnej części dzielnicy Vasastan, co wynikało z
obserwacji poczynionych przy okazji zamachu na Hebersona da Costę.
Sprawca nie mógł wiedzieć, że Heberson właśnie w tym momencie będzie przebywał w
budynku starego browaru. Wybrał go na ofiarę w ciągu dnia. Ponieważ Heberson jeździł po
mieście, zabierając członków zespołu z różnych miejsc w Sztokholmie, sprawca raczej go nie
śledził. Co znaczyło, że albo chodził po mieście z karabinem laserowym, albo zobaczył
Hebersona i wtedy postanowił pojechać do domu po broń. To ostatnie wydawało się bardziej
prawdopodobne.
Po strzelaninie jeden ze świadków widział, jak sprawca kieruje się na północ, w stronę
Hagagatan. Z badań FBI wynika, że po dokonaniu zabójstwa seryjni mordercy zawsze wracają
prosto do domu. Ponieważ było mało prawdopodobne, że morderca będzie podróżował
autobusem z bronią pod płaszczem, należało przyjąć, że mieszkał w pobliżu miejsca zbrodni, a
więc w okolicach północnej części Vasastan.
Poza tym Åsgård przypuszczał także, że sprawca jest najstarszym z dwojga albo trojga
rodzeństwa. Nikt nie potrafi tego wytłumaczyć, ale badania pokazują, że niemal we wszystkich
przypadkach seryjnych morderców tak właśnie było.
Inne wnioski płynące z raportu to:
Płeć: Tego rodzaju zbrodnie popełniają niemal wyłącznie mężczyźni.
Wiek: Z zeznań świadków wynika, że sprawca ma około trzydziestu lat. Biorąc pod
uwagę, że zaburzenia osobowościowe, jakie wyraźnie wykazuje, nie powstają z dnia na dzień,
należy przyjąć, że jest raczej dobrze po trzydziestce.
Stan cywilny: Najprawdopodobniej jest osobą samotną. Osoba tak zaburzona musi mieć
problemy z relacjami […]. Poza tym gdyby z kimś mieszkał, musiałby się zapewne tłumaczyć z
nieobecności, związanej z przygotowaniami do zbrodni.
Narodowość: Wiele przemawia za tym, że jest Szwedem, ale nie można wykluczyć, że ma
obce korzenie.
Wykształcenie i zawód: Pięć zamachów miało miejsce w środowisku uniwersyteckim,
można więc przypuszczać, że sprawca jest w jakiś sposób z nim związany. Zna pomieszczenia
uniwersyteckie, akademiki. Prawdopodobnie sam studiował, ale przerwał edukację, być może z
powodu jakiegoś konfliktu. Zapewne spowodowało to obniżenie jego ambicji zawodowych i
osłabienie kontaktów towarzyskich, a także konieczność podjęcia pracy o niższym statusie.
Niewykluczone, że pracował jako kierowca, co dałoby mu dobrą orientację w mieście […]. Fakt,
że szukał ofiar w miejscach, gdzie przebywają studenci, może wynikać z zawodu
spowodowanego nieudanymi studiami.
Sposób życia: Sprawca jest prawdopodobnie samotnikiem, ma ograniczone relacje
towarzyskie. Samotność nie stanowi dla niego problemu, być może nawet czerpie z niej
przyjemność. Być może właśnie z samotności rodzą się jego marzenia o potędze.
Leczenie psychiatryczne: […] Sprawca zapewne nie jest świadom swoich zaburzeń,
dlatego aktualnie się nie leczy. Zdolność zaplanowania i skutecznego przeprowadzenia kolejnych
zamachów wyklucza poważną chorobę psychiczną, na przykład schizofrenię […]. Nie jest
wykluczone, że sprawca był wcześniej leczony, mógł przerwać terapię z powodu braku
świadomości choroby lub z innych względów.
Seksualność: Sprawca jest prawdopodobnie w konflikcie z mężczyznami, nawet jeśli nie
jest jawnym homoseksualistą, to skłonności te częściowo motywują jego postępowanie […].
Wcześniej popełnione przestępstwa: Jest raczej niemożliwe, aby problemy, z którymi
sprawca się boryka, ujawniły się dopiero w ostatnim okresie. Zapewne rozwijały się stopniowo
przez wiele lat. Dlatego można założyć, że już wcześniej dopuszczał się przestępstw, być może
uczestniczył w bójkach. Jest natomiast mało prawdopodobne, żeby wcześniej mordował lub miał
na sumieniu inne zbrodnie.
Ulf Åsgård poruszył też temat „obecnej atmosfery”, jak to określił, czyli toczącej się
wówczas w Szwecji debaty publicznej na temat imigrantów. Wskazał między innymi na
wystąpienia nowych demokratów w tej sprawie, działania Oporu Białych Aryjczyków i liczne
zamachy skierowane przeciwko ośrodkom dla imigrantów.
Dziesięć lat później Åsgård tłumaczył, że „aktualna debata publiczna” często ma wpływ
na działania seryjnych morderców, chociaż oczywiście nie jest wystarczającym wytłumaczeniem
ich działań.
– Ludzie zaburzeni psychicznie bywają bardziej wrażliwi na to, co się wokół nich dzieje.
Gorzej radzą sobie z uczuciami i poglądami innych ludzi… Debata na temat imigrantów była
niezwykle gwałtowna. Można założyć, że w umyśle sprawcy zrodziło się wówczas
postanowienie, że „musi coś z tym wszystkim zrobić”, coś radykalnego… Ale tego rodzaju
przemyślenia same w sobie też nie wystarczają, żeby wytłumaczyć to, co się stało. Chyba że
powstaną w głowie bardzo zaburzonego człowieka – stwierdził.
W raporcie napisał, że sprawca prawdopodobnie cierpi na „poważne zaburzenia
osobowości bądź jest chory psychicznie”. Próbował opisać dynamicznie zachodzące procesy
psychiczne i ewentualne powody i motywy jego działania:
Bezpośrednim impulsem mógł być konflikt z mężczyzną o obcych korzeniach – z
imigrantem. Sięgając głębiej, dotarlibyśmy zapewne do nieuświadomionych kompleksów, braku
wiary w siebie i braku wyraźnego obrazu własnej osoby. Stąd potrzeba unicestwienia tego
negatywnego wizerunku. Niepokój i lęk, który wizerunek ten powoduje, muszą znaleźć ujście.
Następuje przeniesienie właściwego konfliktu. Mordując imigrantów czy strzelając do nich,
sprawca po raz kolejny zabija sam siebie.
Te same tezy Ulf Åsgård przedstawił w ustnej prezentacji dla grona śledczych i
pracowników komendy. Po jego prawie dwugodzinnym wystąpieniu zapadło milczenie. Przerwał
je Stefan Bergqvist. Nie krył swojego zdecydowanie krytycznego stosunku do przedstawionego
raportu.
– Uznałem, że to trochę taka zabawa – mówił później. – Wiem, że jestem złośliwy, ale nie
trzeba być psychiatrą, żeby przedstawić właśnie taką charakterystykę sprawcy. Wiedziałem
przecież, że jest osobą samotną. Domyślałem się, że mieszka gdzieś blisko centrum. Był na
rowerze, kiedy napadł na tego włóczęgę, Greka. Tak więc, jak większość moich kolegów, nie
byłem przekonany.
Dziesięć lat później Ulf Åsgård przyznał, że częściowo rozumie krytykę, z którą wówczas
się spotkał.
– Nie miałem okazji wytłumaczyć, na czym polega profil psychologiczny. Nie było na to
czasu. Dlatego ci, którzy nie wiedzieli, że w Stanach ta metoda jest powszechnie
wykorzystywana już od ponad trzydziestu lat, że także w Wielkiej Brytanii policja już od wielu
lat sięga po pomoc psychiatrów, byli oczywiście sceptyczni. Pierwszy raz spotkali się z tego
rodzaju profilem. Przy kolejnych sprawach starałem się usunąć dwuznaczności i używać bardziej
zrozumiałego, codziennego języka.
Zdania o raporcie były rozbieżne, ale niezależnie od opinii na jego temat wszyscy
podzielali obawy, że sprawca może wkrótce rozpocząć kolejną serię ataków. Åsgård zakończył
raport poważnym ostrzeżeniem:
Nie potrafimy przewidzieć, kiedy dojdzie do kolejnego zamachu […]. Liczba ofiar
poprzedniej serii daje pewną nadzieję. W przypadku seryjnych morderców zwykle waha się ona
między ośmioma a piętnastoma ofiarami. Nie wyznacza to granicy możliwości sprawcy, a raczej
pokazuje, do czego jest zdolny, zanim zacznie popełniać poważne błędy, mogące doprowadzić do
jego zatrzymania.
Czwartek, 9 kwietnia 1992 roku
Na początku kwietnia śledztwo w sprawie mężczyzny z laserem toczyło się dwoma
równoległymi torami. Była grupa Palmego nadal sprawdzała białe micry, podczas gdy druga,
znacznie liczniejsza, w której skład wchodzili pracownicy wydziału zabójstw, skupiała się na
badaniu tych śladów, które pojawiły się w trakcie dochodzenia, ale nie zostały jeszcze dokładnie
sprawdzone.
Mniej więcej dziesięć dni po przesłuchaniu Anna Andersson została skreślona z listy
podejrzanych. Policja przesłuchała jej znajomych i doszła do wniosku, że kobieta nie miała nic
wspólnego z zamachami. Także Niklas Tengvall, skin podejrzany przez policję w Uppsali i w
Täby, został oczyszczony z zarzutów.
Pojawili się natomiast nowi podejrzani. Między innymi Carl Bendorf,
dwudziestopięciolatek z tak zwanej dobrej sztokholmskiej rodziny. Dorastał na eleganckim
Östermalm, w dziesięciopokojowym mieszkaniu ze służbą. Kiedy skończył osiemnaście lat,
przeprowadził się do własnego mieszkania, także na Östermalm.
Jeszcze w gimnazjum Carl Bendorf zaczął brać prochy. Najpierw słabe, potem coraz
silniejsze: fenmetrazynę i kokainę. Szybko zaczął się też zadawać ze skrajną prawicą. Należał do
obrony cywilnej, dzięki czemu miał dostęp do broni. Nigdy nie krył nienawiści do
obcokrajowców.
Pewne ślady wskazywały też na funkcjonariuszy policji znanych ze swoich prawicowych
poglądów. Niektórzy z nich byli członkami tak zwanej ligi baseballowej – grupy funkcjonariuszy
z komisariatu na Norrmalm, odpowiedzialnej za zwalczanie przemocy ulicznej. W latach
osiemdziesiątych zasłynęli brutalnymi akcjami, między innymi przeciwko narkomanom. Jednego
chłopaka pobili tak dotkliwie, że ten zmarł.
Nazwiska wielu z nich pojawiły się przy okazji śledztwa w sprawie zabójstwa Palmego,
teraz część z nich znów trafiła na listę podejrzanych.
– Po zabójstwie Palmego „trop policyjny” zaczął się pojawiać niemal we wszystkich
poważniejszych sprawach. A więc także w tej. Na szczęście okazał się mylny, ale poświęciliśmy
dużo czasu na zbadanie wszystkich okoliczności – tłumaczył jeden ze sztokholmskich śledczych.
Akcja sprawdzania białych nissanów była kontynuowana, jednak Paul Johansson nie
mógł przestać myśleć o Johnie Ausoniusie. Intuicja podpowiadała mu, że to właśnie John był
mężczyzną z laserem. Problem polegał na tym, że poza nissanem nie było żadnych dowodów,
które wiązałyby Ausoniusa z zamachami.
Było natomiast sporo faktów świadczących przeciwko tej hipotezie. Na wszystkich
zdjęciach, którymi dysponowała policja, John Ausonius miał czarne włosy, a mężczyzna z
laserem był rudy. Policyjni technicy mimo skrupulatnych badań nie znaleźli żadnych śladów
prochu w nissanie, którym jeździł Ausonius, a który teraz trafił do Helsingborga.
Jedna rzecz wydawała się jednak podejrzana. Skoro Ausonius był niewinny, dlaczego do
tej pory nie skontaktował się z policją?
Paul Johansson uznał to za bardzo dziwne. Poza tym – w przeciwieństwie do wielu
swoich kolegów – miał zaufanie do przedstawionego przez Åsgårda profilu sprawcy. W wielu
punktach idealnie pasował do tego, co policja wiedziała już o Ausoniusie.
W końcu Paul Johansson podjął decyzję i oddelegował dwóch śledczych, żeby przyjrzeli
się mu bliżej.
Lennart Gustavsson i Tuve Johansson rozpoczęli pracę 20 marca od normalnych w takiej
sytuacji czynności proceduralnych.
Gustavsson skontaktował się z urzędem skarbowym i otrzymał dane byłych pracodawców
Ausoniusa. Większość z nich doskonale go pamiętała.
– Koledzy nazywali go „faszystą” – powiedział były szef Ausoniusa z przedsiębiorstwa
taksówkowego. – Był perfekcjonistą, chciał o wszystkim decydować. W ogóle był dziwakiem,
ciągle się z kimś kłócił: z kolegami, ale i z klientami. Jesienią 1989 roku miał zawieźć starsze
małżeństwo na Mariatorget. Kiedy mężczyzna, który miał wtedy siedemdziesiąt sześć lat, zwrócił
mu uwagę, że nie włączył taksometru, Ausonius wpadł we wściekłość. „Gówno cię to
obchodzi!”, wrzeszczał. Uderzył klienta. Starszy pan zaczął krwawić. Ausonius wyrzucił
małżeństwo z taksówki, obrzucając ich obelgami.
Z zakładu karnego, w którym Ausonius kiedyś odbywał karę, Gustavsson dostał dwa
adresy, które podał podejrzany, starając się o przepustkę. Jeden zaprowadził śledczego do
mieszkania Gustava Oskarssona na Valutavägen 14, w sztokholmskiej dzielnicy Hägersten.
Gustavsson zadzwonił do właściciela kamienicy, od którego dowiedział się, że Gustav Oskarsson
i John Ausonius przyjaźnią się od dzieciństwa i że Ausonius wynajmował mieszkanie od swojego
przyjaciela z drugiej ręki.
Lennart Gustavsson zwrócił uwagę, że mieszkanie leżało zaledwie dwie przecznice od
kiosku Hasana Zatary.
Wkrótce okazało się, że Gustav Oskarsson miał też letni domek w Tyresö pod
Sztokholmem, w którym John Ausonius przez pewien czas przebywał. Natomiast sam Oskarsson
mieszkał obecnie w swoim gospodarstwie pod Växjö.
Lennart Gustavsson skontaktował się też z matką Ausoniusa. Niewiele się od niej
dowiedział. Kobieta nie widziała syna od trzech lat. Ostatnio spotkali się w 1989 roku,
przypadkowo, w autobusie.
– Bardzo się o niego niepokoję – powiedziała Hilde śledczemu.
Prokurator uznał, że John Ausonius jest na tyle interesującym tropem, że zezwolił na
otwarcie jego skrytki pocztowej na Gjörwellsgatan. Rewizja nie wniosła jednak nic do sprawy.
Znaleziono głównie broszury i cztery wezwania z policji. Sądząc po stemplach pocztowych,
skrytka nie była otwierana od końca lutego.
Jednym z nielicznych prywatnych listów było zaproszenie na uroczystość organizowaną
przez stowarzyszenie prawicowych studentów Królewskiej Wyższej Szkoły Technicznej.
Tuve Johansson skontaktował się z uczelnią. Przypadkowo został przełączony do kobiety,
która miała kontakt z Johnem, kiedy ten rozpoczynał tam studia.
– Kilka razy przebywał na leczeniu psychiatrycznym w szpitalu. Pamiętam, że nawet
staraliśmy się, żeby go tam przyjęto – powiedziała kobieta. – Poza tym pamiętam przede
wszystkim jego oczy. Ciemne i przerażające. Rozmowy z nim zawsze były nieprzyjemne –
dodała.
Doświadczeni śledczy mają niekiedy swoje wypróbowane metody, których nie zawsze
uczy się w szkole, a które wynikają raczej z własnych doświadczeń. Dlatego też badający sprawę
policjanci postanowili skontrolować lombardy. Ludzie, którzy borykają się z problemami
finansowymi, a z takiego czy innego powodu nie mogą otrzymać pożyczki z banku, często udają
się po ratunek do lombardu. Tam nikt ich o nic nie pyta, nie muszą przedstawiać żadnych
zaświadczeń.
Okazało się, że John Ausonius był stałym klientem sztokholmskich lombardów. W ciągu
ostatnich dwóch lat korzystał z ich usług ponad pięćdziesiąt razy, w wielu przypadkach śledczym
udało się dotrzeć do dokładnych dat.
Policja miała więc coraz więcej informacji, niekiedy bardzo szczegółowych. Niemal
każda rozmowa przynosiła coś nowego, kolejne kawałki uzupełniały układankę i obraz, który
powoli zaczął się wyłaniać, stawał się coraz pełniejszy.
Dzięki materiałom ze śledztwa w sprawie zabójstwa Palmego policja miała dane wielu
znajomych Ausoniusa, głównie jego dawnych kolegów z branży filmowej z czasów, kiedy był
operatorem. Sprawdzono wszystkich. Nie chcąc, by ktokolwiek się zorientował, o co naprawdę
chodzi, mówiono, że badanie dotyczy sprawy zabójstwa Palmego.
Większość rozmów prowadził Tuve Johansson. 7 kwietnia zadzwonił do kolejnego kolegi
Ausoniusa. Pamiętał on przede wszystkim, że John bardzo interesował się filmem.
– Był fanatykiem, miał świra na punkcie filmów. Był nawet współzałożycielem
stowarzyszenia sztokholmskich operatorów filmowych, które zresztą nadal działa – powiedział
mężczyzna.
Rozmowa podsunęła śledczemu pewien pomysł. Zaczął przewracać kartki książki
telefonicznej, aż w końcu znalazł spis wypożyczalni wideo. Wybrał jedną na ślepo, zadzwonił.
Przedstawił się i poprosił o pomoc.
– Chciałbym wiedzieć, czy wśród waszych klientów jest niejaki John Ausonius.
Pracowniczka wypożyczalni poprosiła, żeby chwilę zaczekał, sprawdzi dane w
komputerze. Po niespełna minucie wróciła do telefonu.
– Tak, mamy takiego klienta.
Niewiele brakowało, a Tuve Johansson przewróciłby się z wrażenia.
„Bingo! Mamy go!” – pomyślał. Kobieta jednak ostudziła jego emocje.
– Niestety nie był u nas już dwa miesiące. Ostatnio wypożyczał film 5 lutego.
Tuve Johansson podziękował jej i odłożył słuchawkę. Czuł się jak piłkarz, który właśnie
strzelił gola w ważnym meczu.
„To proste – pomyślał. – Co robi facet, który uwielbia filmy? Wypożycza je!”
W ciągu kolejnych dni odbył wiele rozmów z różnymi wypożyczalniami, ale w żadnej nie
znano Johna Ausoniusa. Albo może nie chciano przez telefon ujawniać nazwisk klientów komuś,
kto twierdzi, że dzwoni z policji.
Tuve Johansson postanowił osobiście odwiedzić kilka wypożyczalni. 9 kwietnia po
południu włożył do kieszeni zdjęcia Johna Ausoniusa i wyszedł z komendy. Pierwszą
wypożyczalnią na jego liście była Premiär na Östermalmstorg.
Kobieta w wypożyczalni natychmiast rozpoznała mężczyznę na zdjęciu.
– To jego pan szuka? Tego faceta, który farbuje włosy? – spytała, śmiejąc się.
Tuve Johansson zamarł.
– Nie rozumiem…
– Tak go nazywaliśmy. Od trzech lat jest naszym klientem. W tym czasie wielokrotnie
zmieniał kolor włosów. Na początku miał chyba czarne, potem przefarbował je na blond, a raczej
na taki lekko rudy kolor. Od tamtej pory zawsze farbuje się na rudo. Czasem to bardzo dziwnie
wygląda – powiedziała kobieta ze śmiechem.
– Pamięta pani, kiedy ostatnio farbował włosy?
– Dokładnie nie… Może rok temu, chyba jakoś wiosną.
– Jak poza tym wygląda?
– Zawsze jest bardzo zadbany. Krótko ostrzyżony, dobrze uczesany. Nosi okulary, takie
małe, w metalowych kolorowych oprawkach. Poza tym często chodzi w trenczu.
– Jaki jest jako człowiek?
– Dość sympatyczny. Rozmowny. Często prosi mnie o pomoc, kiedy szuka jakiegoś
konkretnego filmu.
– Jakie filmy wypożycza?
– Nie ma jakichś ulubionych. Ogląda wszystko. Chociaż, chwileczkę. Jest coś, na co
zwróciłam uwagę. Kilka razy wypożyczał film Holocaust, o zagładzie Żydów podczas II wojny
światowej. Najwyraźniej bardzo go zainteresował.
– Kilka razy, to znaczy ile?
– Pięć, może nawet sześć – odpowiedziała kobieta.
Było wpół do szóstej, kiedy Tuve Johansson wrócił na komendę. Szybko zwołano krótką
naradę, na której śledczy przedstawił to, czego się właśnie dowiedział. Paul Johansson wskazał
na wiszący na ścianie portret pamięciowy.
– Mamy go – oświadczył triumfująco. – Wiemy, że farbuje włosy na rudo! To tłumaczy,
dlaczego Ausonius ma czarne włosy, a mężczyzna z laserem jest rudy. Okulary w metalowych
oprawkach też się zgadzają. Podobnie jak trencz. I jego niemal chorobliwe zainteresowanie
zagładą. Wszystko się zgadza. Chyba zaczynamy się zbliżać do rozwiązania sprawy.
– Pytanie tylko, gdzie on jest. Wygląda na to, że zniknął – przerwał mu Tuve Johansson.
– Obawiam się, że mógł się gdzieś przyczaić i teraz obmyśla kolejną serię ataków – dodał
Lennart Gustavsson.
– Niestety to bardzo prawdopodobne – przyznał Paul Johansson. – Dlatego musimy go jak
najszybciej znaleźć. Trzeba sprawdzić wszystkie adresy, jakie mamy. I domek w Tyresö.
Obserwujcie też mieszkanie matki, może się tam pojawić. Skontaktujcie się z policją w Växjö,
niech obserwują dom pana doktora, jego dawnego kolegi.
Narada się zakończyła. Zanim Tuve Johansson poszedł do domu, nadał jeszcze faks do
policji w Växjö, prosząc o obserwację domu Gustava Oskarssona, na wypadek gdyby pojawił się
tam John Ausonius.
„Zależy nam, żeby osoby obserwowane nie zorientowały się, że są śledzone ani że
interesujemy się Ausoniusem… Ausonius jest osobą poważnie zaburzoną psychicznie, może być
uzbrojony, na pewno jest niebezpieczny” – ostrzegał w faksie Tuve Johansson.
Środa, 15 kwietnia 1992 roku
Trzy miesiące po zamachu Hasan Zatara nadal przebywał w szpitalu Karolinska.
Przeszedł trzy operacje, kilka tygodni był podłączony do respiratora. Powoli zaczynał wracać do
zdrowia, ale wiedział, że skutki zamachu będzie odczuwał do końca życia.
Hasan, który miał łatwość do języków i mówił po arabsku, szwedzku, angielsku i po
grecku, stracił mowę. Nie mógł już prowadzić swoich ulubionych dyskusji. Miał sparaliżowaną
prawą część ciała, stracił wzrok w prawym oku, nie mógł czytać. Przez wiele lat prowadził
własną firmę, a teraz z trudem radził sobie z zaspokajaniem swoich podstawowych potrzeb.
Rodzina i przyjaciele przez cały czas czuwali przy jego łóżku. Zamach wstrząsnął całą
dzielnicą. Dawni klienci i sąsiedzi nadal zbierali się pod jego kioskiem, przynosili kwiaty,
zapalali świeczki. Kilka dni po ataku zorganizowano demonstrację, w której wzięło udział ponad
czterysta osób. Wielu uznało, że przemarsz z pochodniami to za mało, dlatego wkrótce powstało
Stowarzyszenie Przyjaciół Hasana. Jego celem było wspierać samego Hasana i jego rodzinę, nie
tylko moralnie, ale też w sposób praktyczny, oraz przeciwdziałać przejawom rasizmu i wszelkim
formom przemocy.
29 marca Hasan Zatara otrzymał pierwszą przepustkę ze szpitala, by mógł wziąć udział w
zebraniu założycielskim nowego stowarzyszenia. Kiedy pojawił się na wózku w dużej sali
Medborgarhuset, został powitany owacją na stojąco i kwiatami. Dwie godziny później wrócił do
szpitala – był zmęczony, ale też bardzo wzruszony. Oznaki sympatii i wyrazy solidarności ze
strony przyjaciół i sąsiadów bardzo go poruszyły.
Życie wszystkich dziesięciu mężczyzn, którzy przeżyli zamachy, bardzo się zmieniło.
Shahram Khosravi należał do najmniej poszkodowanych. Opuścił szpital po kilku tygodniach
leczenia, ale jeszcze przez pół roku nie był w stanie normalnie otwierać ust, a więc normalnie
mówić i jeść. Długo był w szoku. Dopiero po zamachu na Jimmy’ego Ranjbara zrozumiał, że
padł ofiarą mężczyzny z laserem. Zdawał też sobie sprawę, że szaleniec nadal ukrywał się gdzieś
w ciemnościach i wcale nie przestał strzelać.
– To był straszny okres – wspomina Khosravi po latach. – Jadąc metrem, zawsze miałem
świadomość, że on może być gdzieś blisko mnie. Wszyscy moi znajomi się bali. Staraliśmy się
nie wychodzić w pojedynkę i wracać wcześnie do domu. To był czas strachu. W końcu
wyprowadziłem się z akademika przy Lappkärrsberget. Chodziły plotki, że szaleniec nadal poluje
na studentów. Okolica była niebezpieczna. Droga z metra wiodła przez park, była ciemna.
Przeniosłem się do innej dzielnicy. Zamieszkałem na Brommie, gdzie ulice były lepiej
oświetlone.
Jednak z czasem Khosravi zdołał opanować największy strach.
– Uznałem, że nie pozwolę, żeby to zdarzenie zniszczyło moje życie. Nie chciałem na
zawsze pozostać ofiarą mężczyzny z laserem. Postanowiłem zdystansować się od tego, co się
wydarzyło. Wróciłem na uniwersytet, na antropologię.
Shahram Khosravi, podobnie jak pozostali ranni, szybko znalazł się w centrum
zainteresowania mediów. Było to dla niego nowe doświadczenie. Jakiś czas po zamachu udzielił
długiego wywiadu dziennikarzowi „Aftonbladet” i przeżył szok.
– W artykule napisano, że nazywam się Ali, że jestem dobrym muzułmaninem i że modlę
się i dziękuję Bogu za to, że w ogóle przeżyłem. Nie mam pojęcia, dlaczego autor artykułu tak
napisał. Nie mówiłem, że modlę się do Boga, bo tego nie robię. Po co pisać takie bzdury? Nie
chcę porównywać dziennikarza z mężczyzną z laserem, ale w pewnym sensie powielał dokładnie
te same stereotypy o imigrantach. To wszystko nie miało nic wspólnego ze mną. Poczułem się
urażony. Zadzwoniłem do redakcji, ale nie połączono mnie z autorem artykułu.
To był pierwszy i ostatni wywiad, którego Shahram udzielił w ciągu dziesięciu lat, jakie
upłynęły od zamachu. Wkrótce w ogóle przestał o nim opowiadać, także znajomym.
– To nie było przyjemne zdarzenie ani dla mnie, ani dla moich przyjaciół. Ja miałem za
sobą doświadczenia z Iranu, byłem zahartowany. Szwedzi, którzy nigdy nie przeżyli żadnej
wojny, są bardziej czuli na tego rodzaju okrucieństwa. Kiedy opowiadałem im o swoich
przeżyciach, widziałem, że robiło to na nich duże wrażenie. Uznałem, że nie należy narażać ludzi
na takie nieprzyjemności i przestałem o tym mówić.
Zamach z 21 października 1991 roku wpłynął w pewnym sensie na to, jaki zawód
Shahram potem wybrał. Kilka lat później w artykule w piśmie „Moderna Tider” próbował
przedstawić swoje reakcje tego wieczora:
Tamtej nocy zacząłem szukać swojego miejsca w szwedzkim społeczeństwie. Wtedy po
raz pierwszy zdałem sobie sprawę ze stempla na moim czole, z tego, że nie postrzegano mnie
takiego, jaki jestem, tylko takiego, jakim oczekiwano, że będę… Zdałem sobie sprawę z tego, że
jestem imigrantem. Nagle znalazłem się w kategorii osób, które były mi równie obce jak
Szwedom, bo imigrant we współczesnym języku nie oznaczał kogoś, kto przybył do Szwecji z
obcego kraju, tylko był symbolem wszelkiego zła w szwedzkim społeczeństwie. Imigrantem
byłem ja, nie zaś królowa, jakiś Francuz czy biały Amerykanin. Bo ja znakomicie pasowałem do
tego obrazu. Miałem czarne włosy, wąsik, pochodziłem z Iranu.
Shahram Khosravi postanowił zostać na uniwersytecie i zająć się badaniem pojęcia
tożsamości, dowiedzieć się czegoś więcej o tym, jak kształtuje się ona w różnych kulturach,
dlaczego niemal zawsze jest przeciwstawiana „tym innym” i prowadzi do dychotomii „my –
oni”.
– Obraz imigranta nie jest, niestety, pozytywny, buduje się go na stereotypach: przemoc,
przestępczość, bezrobocie. Największy problem polega na tym, że ten, kto zostanie
zaszufladkowany jako imigrant, po jakimś czasie zaczyna postrzegać siebie w ten sposób.
Oceniamy siebie z perspektywy innych i w końcu także dla siebie stajemy się „czarnuchem”,
nieudacznikiem. Ten proces jest znaczniej bardziej niebezpieczny niż rasizm czy nazizm –
stwierdza Shahram Khosravi.
Członkowie Stowarzyszenia Przyjaciół Hasana odwiedzali go regularnie przez pierwsze
miesiące po jego powrocie ze szpitala. Pomagali w załatwieniu praktycznych spraw, w
kontaktach z władzami albo po prostu wpadali na kawę.
Stowarzyszenie się rozwijało, liczba członków rosła. Byli widoczni w sytuacjach
publicznych, podczas licznych manifestacji i demonstracji przeciwko rasizmowi i przemocy szli
zwykle w pierwszym szeregu. Z czasem natomiast coraz rzadziej odwiedzali Hasana. W końcu
wizyty w ogóle się skończyły. „Przyjaciele Hasana” przestali spotykać się z Hasanem.
– Rasizm jest problemem, który dotyka nie tylko Hasana, ale także całe społeczeństwo,
dlatego rozszerzyliśmy swoją działalność i rozluźniliśmy kontakty z Hasanem – tłumaczył Jannis
Konstantis, jeden z członków założycieli stowarzyszenia, w wywiadzie dla „Dagens Nyheter” w
1996 roku.
Dziesięć lat po zamachu na Hägerstensåsen Hasan wciąż reaguje gniewem, kiedy słyszy o
stowarzyszeniu swojego imienia. Nie mówi, ale jego gesty i mimika wyraźnie pokazują, co o nim
sądzi. Również jego najstarszy syn Mahmod, który niedawno został zatrudniony przez gminę do
opieki nad ojcem, nie kryje złości:
– Nikt z nich nie był tu od dziesięciu lat, nikt nawet nie dzwoni. Po co nazwali
stowarzyszenie jego imieniem, jeśli się z nim nie spotykają?
Mahmod Zatara uważa, że to oczywiście bardzo szlachetne protestować przeciwko
rasizmowi i przemocy. Szkoda tylko, że wśród tych pięknych i szlachetnych słów zapomniano o
człowieku, którego imieniem stowarzyszenie zostało nazwane.
Poniedziałek, 27 kwietnia 1992 roku
Uczestnicy manifestacji zaczęli zbierać się w centrum Sztokholmu tuż przed szóstą. Pół
godziny później na miejscu było około czterystu osób. Pilnowało ich pięćdziesięciu policjantów z
psami, specjalnie szkolonych do tłumienia demonstracji.
Po raz drugi miał się w Sztokholmie odbyć marsz Szwedzkich Demokratów, zwany
marszem Engelbrekta. W ten sposób prawica pragnęła stworzyć własną alternatywę dla
obchodów 1 maja. Jak zwykle przybyło wielu skinheadów, ale większość uczestników stanowili
elegancko ubrani mężczyźni w wieku od trzydziestu do czterdziestu lat.
Manifestanci ruszyli i wkrótce na ulicach Sztokholmu znów słychać było gromkie
okrzyki: „ŻYDOWSKIE ŚWINIE! PRECZ Z HOŁOTĄ!”. Okołu dziesięciu funkcjonariuszy
poprzedzało pochód, dziesięciu go zamykało, a reszta szła równolegle do demonstrantów. Nie
interweniowali.
Jednym z tych, którzy szli na czele pochodu, był Bengt Lindenborg, którego policja w
swoim czasie podejrzewała o to, że jest mężczyzną z laserem. Wielu jego partyjnych kolegów
nadal tak uważało. Wznosili okrzyki: „MĘŻCZYZNA Z LASEREM STRZELA, ŻEBY
ZABIĆ!”. Powtarzali je w kółko.
Nie tylko Szwedzcy Demokraci wspierali poczynania mężczyzny z laserem, chociaż nie
wszyscy dawali temu wyraz w tak otwarty sposób. Zamachy te nie były też jedynymi aktami
przemocy wobec imigrantów w tamtym okresie. Na początku lat dziewięćdziesiątych przez kraj
przeszła fala brutalnych napaści na ośrodki dla uchodźców. Coraz częściej dochodziło też do
bezczeszczenia żydowskich kirkutów, palono krzyże, podpalano sklepy prowadzone przez
Szwedów obcego pochodzenia.
Według danych policji w 1990 roku doszło do trzydziestu sześciu napadów na ośrodki dla
obcokrajowców, rok później było ich już pięćdziesiąt dwa. Podkładano bomby, wrzucano granaty
dymne, domowej roboty ładunki wybuchowe, koktajle Mołotowa, dochodziło do podpaleń. W
tym samym roku policja odnotowała też pięćdziesiąt sześć poważnych napaści na imigrantów
poza ośrodkami, dwanaście podpaleń sklepów prowadzonych przez imigrantów i trzynaście
incydentów palenia krzyży.
Trudno porównywać tego typu dane statystyczne, ale w 1992 roku Szwecja obok Niemiec
należała prawdopodobnie do tych państw europejskich, w których najczęściej dochodziło do
przemocy na tle rasowym.
Reakcje na rosnącą agresję były różne. Policja długo uważała, że są to mało znaczące
incydenty, rodzaj współczesnych „wiejskich bójek”.
Nowa Demokracja, ale nie tylko ona, utrzymywała, że przemoc na tle rasistowskim jest
naturalną reakcją na zbyt dużą liczbę imigrantów. „Ci młodzi ludzie szukają kozła ofiarnego, bo
czują coraz większy dystans do polityków, którzy tracą więź ze społeczeństwem” – twierdzili
członkowie Nowej Demokracji w zakrojonej na dużą skalę kampanii.
Jednak badania socjologów nie potwierdzają tych teorii.
Przeprowadzone w Niemczech analizy wykazują, że liczba uchodźców nie ma tak
naprawdę większego znaczenia, o wiele istotniejszy wpływ ma stosunek mediów do tych kwestii.
Kiedy telewizja i prasa zaczynają używać określeń takich jak „inwazja” czy „zalew uchodźców” i
mówić o „nielegalnych” imigrantach, tworzą tym samym klimat, który usprawiedliwia
skierowane przeciwko nim działania.
Badano również znaczenie politycznego dyskursu dla atmosfery nienawiści prowadzącej
do przemocy na tle rasowym.
Wyniki pokazują wyraźną, choć skomplikowaną zależność. Mówiąc w dużym skrócie,
można stwierdzić, że rasistowskie zachowania pojedynczych osób mogą być reakcją na
wypowiedzi polityków, ale także odpowiedzią na brak debaty na ten temat. Trudno tu o
jednoznaczne wnioski, jednak doświadczenia wielu państw europejskich pokazują, że liczba
aktów przemocy na tle rasistowskim rośnie, gdy debatę publiczną cechuje wrogość wobec
imigrantów.
Pierwsza fala napaści na ośrodki dla uchodźców w Szwecji miała miejsce w maju 1990
roku. W ciągu czterech tygodni zaatakowano dziesięć ośrodków, między innymi w Laholm,
Svenshögen, Mariestad i Kimstad. Jesienią liczba napadów nieco się zmniejszyła, a następnie
ponownie wzrosła, gdy Nowa Demokracja zaczęła zyskiwać na znaczeniu. Wówczas zwiększyła
się również liczba ataków na imigrantów w ogóle, także poza ośrodkami.
Pierwsze tego typu badanie, przeprowadzone na zlecenie SÄPO w 1992 roku, pokazało,
że większość takich przestępstw wcale nie była popełniana przez członków organizacji
rasistowskich czy skrajnie prawicowych. Typowym sprawcą był najczęściej młody mężczyzna z
okolicy, często o przestępczej przeszłości, który dopuszczał się napaści pod wpływem alkoholu.
Na początku lat dziewięćdziesiątych drobni przestępcy na szwedzkiej prowincji, którzy
dotąd od czasu do czasu zwijali komuś samochód albo okradali miejscowy sklep, zaczęli
wyładowywać swoje frustracje na uchodźcach.
Trudno określić dokładnie, jaki wpływ na młodych ludzi nagle zaczynających podpalać
ośrodki dla uchodźców lub krzyże miała działalność takich ugrupowań jak Nowa Demokracja,
Szwedzcy Demokraci czy Opór Białych Aryjczyków. Nie ma jednak wątpliwości, że istniała
wyraźna zależność między ich rosnącą popularnością a falą rasistowskiej przemocy w tym
okresie.
Wiosną 1993 roku badania opinii publicznej pokazywały, że popularność Nowej
Demokracji zaczyna spadać. Partia rozesłała wtedy do swoich członków obszerną ankietę.
Odpowiedziało na nią dziewiętnaście tysięcy osób, z których duża część uważała, że partia
powinna postawić na „kwestię uchodźców”.
Ian Wachtmeister i Bert Karlsson szybko wyciągnęli odpowiednie wnioski. Program
partii został zmieniony. Umieszczono w nim między innymi już wcześniej przedstawianą – i
odrzuconą – propozycję Iana Wachtmeistera, żeby wszystkich uchodźców poddawać testom na
HIV. Do tej pory Nowa Demokracja atakowała wszystkich imigrantów, teraz opracowano nową
strategię, która skupiała się przede wszystkim na muzułmanach. Walka z nimi miała być
głównym hasłem wielkiej letniej kampanii partii. Na jej czele jak zwykle stanął przywódca
ugrupowania Ian Wachtmeister, a także przywódca ludowy Bert Karlsson. Wkrótce dołączyła do
nich Vivianne Franzén, z wykształcenia kosmetolożka, prywatnie bliska przyjaciółka żony
Wachtmeistera. Bardzo szybko została drugą wiceprzewodniczącą partii.
Kampania rozpoczęła się 5 lipca 1993 roku na wyspie Möja w Archipelagu
Sztokholmskim. Ton nadała jej Vivianne Franzén. Stwierdziła, że w Szwecji istnieje
muzułmański spisek, mający na celu przejęcie władzy w kraju.
– Niedługo szwedzkie dzieci będą musiały zwracać swoje twarze w stronę Mekki –
mówiła drżącym głosem.
Język jej wystąpień szybko się zaostrzał. 22 lipca na spotkaniu w Marstrand zaczęła
opowiadać o rzekomym mordzie rytualnym, do którego miało dojść w Norrlandii na północy
Szwecji. Twierdziła, że pewien muzułmanin zaszlachtował swojego syna w imię Allacha. Nie
oszczędziła słuchaczom szczegółów tego wydarzenia.
– Najpierw dźgnął chłopca nożem w udo. Nóż się złamał, synek zaczął błagać ojca:
„Tatusiu, przestań. Proszę”. Wtedy mężczyzna sięgnął po jeszcze większy nóż, usiadł okrakiem
na dziecku i dokonał rytualnego mordu.
Vivianne Franzén opowiadała o zdarzeniu ze łzami w oczach. Żeby nikt nie miał żadnych
wątpliwości co do przesłania jej opowieści, zwróciła się do zebranych z pytaniem:
– Czy właśnie tego chcemy? – zawołała. – Do tego dążymy?
Media szybko wyjaśniły, że morderstwo nie miało nic wspólnego z islamem, ale Franzén,
nie przejmując się oskarżeniami o szerzenie nienawiści rasowej, nadal powtarzała swoją
wymyśloną opowieść. Bronił jej przywódca partii Ian Wachtmeister. Po spotkaniu na wyspie
Möja stwierdził w wywiadzie dla prasy: „Vivianne doskonale sobie poradziła. Przyznają to
wszyscy, którzy ją słyszeli”. Wachtmeister wykorzystał też sytuację, żeby po raz kolejny wyrazić
stosunek partii do około dwustu tysięcy mieszkających w Szwecji muzułmanów: „Szwedzi boją
się tych ludzi, tylko lękają się o tym mówić. My mówimy o tym otwarcie w przeciwieństwie do
innych tchórzliwych polityków”.
Do portu w Söderköping wpływała powoli partyjna żaglówka nowych demokratów. U
steru stał Ian Wachtmeister. Był 10 lipca 1993 roku. Na niebie świeciło słońce. Wachtmeister
zeskoczył na ląd, pomógł przycumować łódź. Na nabrzeżu czekali już ludzie. Było ciepło,
panował pogodny, letni nastrój. Hrabia i dyrektor wytwórni płytowej spojrzeli na niewielki tłum.
Kościelny zegar wybił dwunastą, spotkanie mogło się rozpocząć.
Bert Karlsson zaczął swoje wystąpienie od kwestii Bośni. Media od wielu miesięcy
informowały o dziesiątkach tysięcy ofiar toczących się tam walk. Ale Bert Karlsson nie
zamierzał mówić o okrucieństwach wojny. Jak zwykle zaczął ustawiać na podium zgrzewki
piwa. Dwie oznaczały „prawdziwych uchodźców”, a kolejne trzy „uchodźców finansowych”. Do
nich, według niego, należeli uchodźcy z Bośni. Określił ich jako „luksusowych turystów”, którzy
nie mieli czego szukać w Szwecji.
– Jest ich u nas czterdzieści tysięcy – mówił. – To finansowo bardzo zaradni ludzie.
Przyjechali tu autokarami, wyczarterowanymi przez szwedzkie i niemieckie firmy – ciągnął
oburzony.
W pewnej chwili Ian Wachtmeister przejął mikrofon.
– A widzieliście, jakie mają liczne rodziny? – rzucił swoim nosowym głosem. – Ani ja,
ani wy nie macie tak dużych rodzin. Tak nie może być! Musimy powstrzymać ten zalew
uchodźców!
Hrabia zrobił teatralną pauzę, spojrzał na publiczność, wygodnie usadowioną na
centralnym placu miasteczka. Sam był ubrany w nieskazitelną dwurzędową granatową
marynarkę, z jej lewej górnej kieszeni wystawał rąbek białej chusteczki. Na szyi miał partyjny
krawat, jak zwykle bardzo precyzyjnie zawiązany.
Hrabia Ian Melker Shering Wachtmeister – urodzony w rodzinnym majątku Nääs w
Wigilię 1932 roku, dorastający w Sörmland, obecnie przedsiębiorca i milioner, zamieszkujący na
poddaszu w Observatorielunden w centrum Sztokholmu, członek szwedzkiego parlamentu –
ponownie sięgnął po mikrofon.
– Obcokrajowcy dopuścili się trzydziestu sześciu tysięcy czterystu przestępstw! Niech się
stąd wynoszą! – warknął.
Dodał jeszcze, że o takich sprawach media zwykle milczą.
– Jeśli sprawcą zbrodni jest obcokrajowiec, prasa nigdy tego nie podaje. Nie wolno im o
tym wspominać – mówi.
Hrabia był zdolnym mówcą, wiedział, jak przekazać swoje przesłanie.
Krytykował politykę wobec uchodźców. Zniżył głos, mówił cicho, poważnie i groźnie.
– Jeśli przyjmiemy ich wszystkich, będziemy musieli obniżyć świadczenia socjalne dla
Szwedów o dwadzieścia procent!
Zamilkł, jakby chciał dać słuchaczom czas na przetrawienie informacji.
Stał i przyglądał się zgromadzonym ludziom. Na placu przed nim zebrało się półtora
tysiąca osób. Po chwili ponownie podniósł głos:
– Jeszcze trochę, a będziemy mieli w Szwecji równie dużo mniejszości jak w Bośni –
powiedział. – Zaczerpnął powietrza i silnym głosem zakończył swoje wystąpienie pytaniem: –
Chcecie, żeby i u nas doszło do wojny rasowej?
Działacze Nowej Demokracji odwiedzili tego lata sześćdziesiąt pięć miejscowości.
Przejechali całą Szwecję: od Skanii na południu po Boden na północy. Podsumowując kampanię
w artykule zamieszczonym w ukazującej się w Östersund „Länstidningen”, Ian Wachtmeister
wyraźnie określił swój stosunek do szwedzkich muzułmanów. „Nie zamierzam ukrywać, że w
mojej wizji przyszłości Szwecji nie ma zbyt wielu meczetów” – pisał szczerze.
Następnej nocy spłonął meczet w Trollhättan.
Pożar meczetu w Trollhättan w nocy z 14 na 15 sierpnia 1993 roku nie wzbudził
początkowo większego zainteresowania, mimo że był to pierwszy taki akt w czasach pokoju od
spalenia meczetu Al-Aksa w Jerozolimie w latach sześćdziesiątych. „Dagens Nyheter”,
największy szwedzki poranny dziennik, poinformował o podpaleniu w niewielkiej notce.
Podobnie inne gazety. W ciągu dwóch lat doszło w Szwecji do ponad stu napaści na imigrantów,
odnotowano liczne przypadki podpaleń kiosków, sklepów i domów.
W 1991 roku rozpisywały się o tym wszystkie gazety, dwa lata później takie zdarzenia
były już na porządku dziennym. Krzyczące tytuły zastąpiła krótka notka.
Dwa tygodnie po podpaleniu meczetu socjaldemokraci przystąpili do frontalnego ataku na
nowych demokratów. Po wyborach w 1991 roku ataki wyciszono, teraz jednak postanowiono
wytoczyć ciężką artylerię.
Na zjeździe Związku Zawodowego Metalowców szef partii Ingvar Carlsson oskarżył
przewodniczącego Nowej Demokracji o to, że pośrednio przyczynił się do podpalenia meczetu w
Trollhättan.
– Ian i Bert są osobiście współodpowiedzialni za to, co się stało – oświadczył Ingvar
Carlsson. – Podczas letniej kampanii Nowej Demokracji jej przywódcy niejednokrotnie
bezpodstawnie oskarżali imigrantów, rozsiewali kłamliwe plotki. Jeśli takie rzeczy robi polityk,
to cel może być tylko jeden: podjudzanie do nienawiści do osób innej narodowości – ciągnął
Ingvar Carlsson.
Także w rozlicznych wypowiedziach dla prasy i telewizji ostro krytykował nowych
demokratów.
– Kiedy dochodzi do sytuacji, że podpala się kościoły i meczety, bezcześci miejsca
pochówku, kiedy ludzie boją się wyjść na ulicę, to znaczy, że dzieje się coś bardzo niedobrego.
Taka sytuacja przypomina nam nazistowskie Niemcy z lat trzydziestych, a nie Szwecję, do której
przywykliśmy.
W innym wywiadzie Carlsson przestrzegał:
– Nie wolno przedstawiać nowych demokratów jako niesfornych chłopców czy wesołych
pajaców. Oni nie są zabawni, oni są niebezpieczni.
Oskarżenia przywódcy socjaldemokratów odbiły się głośnym echem w mediach. Wielu
czołowych dziennikarzy poparło go, stwierdzając, że Nowa Demokracja jest
współodpowiedzialna za ostatnie akty przemocy na tle rasistowskim.
W odpowiedzi Ian Wachtmeister nazwał Ingvara Carlssona „chorym człowiekiem”.
Złożył na niego doniesienie na policję.
W programie telewizyjnym Jana Guillou Gorące krzesło oburzony Wachtmeister
stwierdził, że nie ma nic wspólnego z pożarem meczetu w Trollhättan, ponieważ niesnaski
między „imigrantami” a „Szwedami” w tym mieście zaczęły się jeszcze przed powstaniem
Nowej Demokracji.
– Poinformował mnie o tym osobiście szef policji w Trollhättan – zakończył triumfująco.
Dziennikarze, który zdążyli już dobrze poznać stosowane przez Wachtmeistera sztuczki,
natychmiast zadzwonili do komendy w Trollhättan, prosząc o komentarz. Oburzony szef
miejscowej policji Bengt Laveberg oświadczył, że w życiu nie rozmawiał z Ianem
Wachtmeisterem.
Kłamstwo hrabiego zostało obnażone. Zresztą nie po raz pierwszy.
Kilka miesięcy później opublikowano treść przesłuchania trójki młodych mężczyzn, a
właściwie chłopców, którzy podłożyli ogień w meczecie. Wszyscy należeli do kręgu
zwolenników Szwedzkich Demokratów, jeden był nawet aktywnym członkiem partii.
Zeznali, że podpalili meczet, żeby zwrócić na siebie uwagę. Nie kryli, że ich zdaniem w
kraju jest za dużo uchodźców, a w szczególności muzułmanów. Jeden z nich powiedział też, że
na własne uszy słyszał, jak kobieta z partii nowych demokratów mówiła, że w Szwecji „niedługo
dojdzie do tego, że dzieci będą zwracały twarze w stronę Mekki”.
Okazało się, że tym razem Ian Wachtmeister i pozostali przywódcy Nowej Demokracji się
przeliczyli. Letnia kampania, podczas której otwarcie atakowano muzułmanów i imigrantów, nie
przysporzyła partii zwolenników. Wręcz przeciwnie. Słupki poparcia malały. Wyborcy uznali, że
hrabia i dyrektor wytwórni płytowej posunęli się za daleko, rzucając oskarżenia o spiski i
rytualne morderstwa.
Zaczęto powszechnie krytykować partię. Nawet premier Carl Bildt, który długo próbował
zachować neutralny ton w swoich wypowiedziach dotyczących Nowej Demokracji, teraz ją
zaatakował.
W odpowiedzi Ian Wachtmeister zaczął wydzwaniać do redaktorów naczelnych gazet i do
telewizji. Krzyczał na dziennikarzy, groził, składał kolejne doniesienia na policję.
Ale jego działania nie odnosiły już żadnego skutku. Lato 1993 roku okazało się ostatnim,
kiedy Nowa Demokracja miała jeszcze cokolwiek do powiedzenia. Jesienią zaczął się jej rozpad.
Po części był on wynikiem presji zewnętrznej, po części wewnętrznych utarczek. Partia traciła
członków. Anne Rhenman, która reprezentowała nowych demokratów w Riksdagu, oświadczyła,
że rasizm partii budzi jej obrzydzenie i że nie widzi sensu współpracy z ludźmi takimi jak Bert
Karlsson, których jedynym celem jest „wprowadzać chaos w pracę parlamentu”.
Coraz więcej członków partii zaczęło też oskarżać Iana Wachtmeistera o dyktatorskie
zapędy. Zdesperowany Bert Karlsson usiłował zaprowadzić dyscyplinę, zbierając haki na
kolegów i rozsiewając kompromitujące plotki o ich życiu prywatnym. Poparcie dla
Wachtmeistera leciało jednak na łeb na szyję, badania opinii pokazywały, że aż osiemdziesiąt
osiem procent wyborców nie ma do niego zaufania.
– To przerażające, przecież powinni mi ufać – dziwił się Wachtmeister, komentując
wyniki w wywiadzie dla „Aftonbladet”.
Tak naprawdę doskonale wiedział, że bitwa jest już przegrana. Późną wiosną 1994 roku
Ian Wachtmeister opuścił partię, wcześniej jednak zapewnił przewodnictwo swojej następczyni
tronu, Vivianne Franzén. Również Bert Karlsson odszedł z partii.
W wyborach w 1994 roku Nowa Demokracja zdobyła półtora procent głosów. Jej czas w
szwedzkim parlamencie minął.
Przywódca ludowy Bert Karlsson znów zajął się produkcją płyt z muzyką taneczną.
Kiedy kilka lat później opowiadał o swoich dawnych kolegach partyjnych, nie miał o nich do
powiedzenia nic dobrego, chociaż jeszcze niedawno wychwalał ich pod niebiosa.
– Pod koniec w partii zostali sami kretyni – oznajmił teraz.
O swoim dawnym przyjacielu i przywódcy partii Ianie Wachtmeisterze, z którym zresztą
zerwał wszelkie stosunki, mówił:
– Problem polega na tym, że ten facet, niestety, zawsze chce się bawić kosztem innych.
Natomiast hrabia po odejściu z partii, podobnie jak w 1983 roku, gdy wyrzucono go z
koncernu Electrolux, oddał się swoim ulubionym figlom. Chociaż miewał także poważniejsze
przemyślenia. Na pytanie jednego z dziennikarzy o sens życia, odpowiedział:
– Liczy się pamięć, którą człowiek po sobie zostawi. Pamięć o zmarłym jest
najważniejsza.
Były socjaldemokratyczny minister spraw zagranicznych Pierre Schori należał do osób,
które uważały, że figle i żarty hrabiego nie są warte zapamiętania. Dwa lata później, zabierając
głos w debacie w „Dagens Nyheter”, w tym samym piśmie, na którego łamach w 1991 roku
Nowa Demokracja przedstawiła swój program, Schori pisał:
Jestem przekonany, że kiedy zostanie spisana powojenna historia Szwecji, ocena Nowej
Demokracji będzie surowa i bezlitosna. To nie żarty i bezczelne zachowania jej
przewodniczącego będą ją wyróżniać.
Poniedziałek, 4 maja 1992 roku
John Ausonius popijał z zadowoleniem lodowate piwo. Siedział wygodnie w bujanym
fotelu na werandzie jednego z bungalowów należących do myśliwego Frikkiego Du Toita w
pobliżu Parku Narodowego Krugera w Republice Południowej Afryki.
Przed oczami Johna rozgrywało się wspaniałe widowisko. Ostatnie promienie
zachodzącego słońca malowały sawannę na ciepły, intensywnie żółty kolor. Zewsząd dochodziły
głosy zwierząt i ptaków. Gdzieś w oddali widać było stado gnu i pojedyncze zebry, a kiedy
zmrużyło się oczy, można było dostrzec na horyzoncie długie szyje żyraf.
Napawał się wspaniałym widokiem. Nareszcie spełnił swoje marzenie: pojechał na
polowanie na lwy.
Ausonius uznał, że dalszy pobyt w Szwecji jest dla niego zbyt niebezpieczny. Wieczorem
10 lutego, pół godziny po informacji, że policja zamierza sprawdzić wszystkie białe nissany
micry w całej Szwecji, opuścił swoje mieszkanie przy Ynglingagatan.
Chwilę przed wyjściem podarł paszport na drobne kawałki i spuścił go w toalecie.
Podróżowanie bez paszportu mogło być kłopotliwe, ale był przekonany, że policja wkrótce pozna
jego nazwisko, a nie zamierzał ryzykować.
Godzinę później był już w pociągu do Helsingborga. Miał ze sobą jedynie teczkę, w
której było sześćset osiemdziesiąt tysięcy koron: cały łup z ostatniego napadu na bank przy
Karlaplan.
W Helsingborgu wsiadł na prom do Danii, gdzie następnie kupił bilet na pociąg do
Niemiec.
Kilka godzin później miał nastąpić krytyczny moment jego podróży bez paszportu, prom
zbliżał się bowiem do niemieckiego portu Puttgarden. Ausonius wiedział z doświadczenia, że
niemiecka straż graniczna jest niemal pedantycznie dokładna.
Tuż przed przybiciem promu do nabrzeża Ausonius zszedł na pokład samochodowy.
Kiedy tylko burta się uniosła, zszedł zdecydowanym krokiem z promu na ląd. Spokojnie minął
stanowisko straży granicznej. Tak jak podejrzewał, nikt nie zwrócił uwagi na mężczyznę w
eleganckim włoskim garniturze. Strażnicy uznali go prawdopodobnie za pasażera jednego z
samochodów, które przejechały już granicę.
Dopiero po przejściu dobrych pięćdziesięciu metrów odważył się obejrzeć za siebie. Był
bezpieczny. Udało mu się dotrzeć ze Sztokholmu do Puttgarden w Niemczech bez paszportu.
Uśmiechnął się zadowolony. Wyślizgnął się z rąk szwedzkiej policji.
W Dreźnie kupił fałszywy paszport. Kilka dni spędził w kasynie, zanim wieczorem 23
lutego odleciał z międzynarodowego lotniska we Frankfurcie. Niespełna dwanaście godzin
później, 24 lutego o 8.45, John Ausonius wylądował w Johannesburgu. Miał przy sobie niemiecki
paszport wystawiony na nazwisko Tilo Ulbrich.
Podobnie jak podczas swojego pierwszego pobytu po zamordowaniu Jimmy’ego
Ranjbara, John spędzał czas w luksusowych hotelach i na plaży. Kupił sprzęt do golfa i zaczął
brać lekcje w jednym z najdroższych i najelegantszych ośrodków na świecie.
Odwiedził też ME-Stores – sklep z bronią w Johannesburgu, gdzie kiedyś kupił rewolwer
firmy Smith & Wesson, którego użył podczas styczniowych napadów. Tym razem kupił dwa
pistolety.
Głównych celem jego wyprawy był udział w polowaniu na lwy. 1 maja przybył na ranczo
przewodnika i myśliwego Frikkiego Du Toita. Mężczyźni szybko uzgodnili warunki. John
Ausonius zapłacił przewodnikowi trzynaście tysięcy sto randów. W sumę wliczone były opłata za
tygodniowy pobyt na farmie i prawo ustrzelenia jednego lwa.
Po trzech dniach Frikkie Du Toit miał już dosyć swojego osobliwego gościa. Mężczyzna,
który na początku wydawał się bardzo sympatyczny, nagle pokazał się z całkowicie innej strony.
Du Toit pracował jako przewodnik już dziesięć lat i nigdy dotąd nie spotkał się z kimś takim.
Chociaż nigdy wcześniej nie polował, Ausonius chciał decydować o wszystkim. Co
gorsza, jego propozycje były śmiertelnie niebezpieczne. Zamierzał podejść lwa na piechotę, a
potem walczyć z nim uzbrojony jedynie w rewolwer.
– Oświadczył, że będzie strzelał do atakującego lwa, a ja przecież nie mogłem pozwolić,
żeby lew go zaatakował. Jeśli zwierzę by go rozerwało, ucierpiałaby moja reputacja… Kiedy mu
to powiedziałem, zaczął na mnie wrzeszczeć. Wtedy pomyślałem, że każę mu wracać –
opowiadał później myśliwy.
Ausonius zadziwiał swojego gospodarza nie tylko tym, że chciał walczyć wręcz z lwem.
Kiedy pierwszego dnia zastrzelił dzika afrykańskiego, uparł się, że obedrze go ze skóry. Du Toit
nie wierzył własnym oczom.
– Pewnie będziecie się śmiali – opowiada – ale facet włożył gumowe rękawiczki i zaczął
mi tłumaczyć, że wszystkie zwierzęta mają AIDS. Podobno ktoś mu kiedyś tak powiedział.
Odwróciłem się do niego plecami i zacząłem się śmiać.
Przewodnik postanowił zadrwić z dziwnego gościa. Uśmiechając się pod nosem,
powiedział mu, że według starej tradycji każdy myśliwy powinien zjeść kawałek surowej
wątroby z pierwszego upolowanego przez siebie zwierzęcia. Zdziwiony i lekko przerażony Du
Toit zobaczył, że jego gość natychmiast wykonał zalecenie.
– Rozciął dzika, wyjął wątrobę i zaczął ją jeść.
Frikkie Du Toit wytrzymał trzy dni. Potem grzecznie, ale stanowczo poprosił swojego
gościa, żeby przerwał polowanie i wrócił do domu.
John był mimo wszystko zadowolony z wyprawy. Polowanie okazało się niezwykłym
przeżyciem.
– To było szalenie podniecające. Zastrzeliłem dwie antylopy gnu, dwa dziki afrykańskie i
jednego szakala. Podejść zwierzę tak, żeby niczego nie zauważyło, to duża sztuka. Czułem
większe napięcie niż podczas napadu na bank – opowiadał później.
Nie mógł się tylko pogodzić z tym, że przewodnik i pozostali myśliwi nie chcieli przystać
na jego propozycję, aby tropić lwa na piechotę. Nie potrafił zrozumieć dlaczego.
– Chcieli zaczaić się na niego w nocy, a potem strzelać z dużej odległości. Ale ja właśnie
tak napadałem na imigrantów! Nie mogłem się na to zgodzić. Imigrantów atakowałem po ciemku
i z daleka ze względów taktycznych, nie chciałem wpaść w ręce policji. Ale żeby w ten sposób
polować na lwa? I jeszcze za to płacić! Co to za atrakcja? Przecież w ten sposób lew nie miał
żadnych szans. Taki pomysł mnie w ogóle nie bawił. Tym bardziej że dla myśliwego nie było to
związane z żadnym niebezpieczeństwem. Człowiek siedział gdzieś na drzewie… To żaden sport.
Nie byłem tym zainteresowany.
Piątek, 15 maja 1992
W końcu zostało tylko jedno nazwisko.
Z trzech tysięcy białych samochodów marki Nissan Micra zarejestrowanych w okolicach
Sztokholmu użytkownik tylko jednego nie skontaktował się z policją. Był nim John Ausonius.
Śledczy z wydziału zabójstw sztokholmskiej komendy głównej dokładnie sprawdzili
wszystkich właścicieli i użytkowników samochodów, skreślając ich po kolei z listy podejrzanych.
Powoli wszyscy zaczęli się przychylać do hipotezy, że sprawcą rzeczywiście jest właśnie
Ausonius.
Jednym z ostatnich, który w końcu też się do niej przekonał, był Stefan Bergqvist. Szef
grupy prowadzącej dochodzenie w sprawie mężczyzny z laserem przez długi czas nie mógł
pogodzić się z myślą, że człowiek, który przez tyle miesięcy z zimną krwią strzelał do ludzi,
wykazując się dużą inteligencją i przebiegłością, mógł popełnić tak głupi błąd i wynająć
samochód na własne nazwisko.
– Być może to był on, ale w przeciwieństwie do większości moich kolegów nie miałem
stuprocentowej pewności, dlatego nie chciałem jeszcze skreślić z listy wszystkich innych –
opowiadał Bergqvist po latach.
Poza tym uważał, że pewne okoliczności przemawiały przeciwko Ausoniusowi, między
innymi to, że on sam miał obce korzenie.
– Miał bardzo śniadą karnację, łatwo było go wziąć za imigranta z południowej Europy.
To także sprawiło, że miałem wątpliwości. Uznałem, że to dziwne, że ktoś, kto sam był
imigrantem, żywił tak wielką nienawiść do obcokrajowców.
Szef wydziału zabójstw Lennart Thorin cenił sobie fakt, że jego ludzie mieli różne opinie.
Uważał bowiem, że nie ma nic gorszego, niż kiedy śledczy zafiksują się na jednym tropie czy
jednej hipotezie.
Najlepszym przykładem takiego błędu było dochodzenie w sprawie zabójstwa Palmego,
podczas którego Hans Holmér całkowicie skupił się na tak zwanym tropie kurdyjskim. W takiej
sytuacji istnieje niebezpieczeństwo, że pominie się coś ważnego z innego wątku. Poza tym ludzie
po jakimś czasie nie mają już śmiałości przeciwstawić się głównej tezie, boją się wskazać na
nielogiczności, na cokolwiek, co przeczy z góry powziętemu założeniu.
– Chciałem dać ludziom swobodę. To dobrze, jeśli w zespole są odmienne zdania.
Właśnie różnorodność pomysłów posuwa postępowanie do przodu. Musi być wśród nas ktoś, kto
jest sceptyczny, zadaje pytania i sprawia, że wszyscy zaczynamy się zastanawiać. Nasze
codzienne narady były ważne, nawet jeśli czasem trwały zaledwie pół godziny. Na ogół jednak
spędzaliśmy wiele czasu, dyskutując o różnych kwestiach.
Lennart Thorin należał do tych, którzy na stosunkowo wczesnym etapie śledztwa uznali,
że John Ausonius może być sprawcą tajemniczych zamachów. Swoje przekonanie opierał na
kilku przesłankach. W dniach zamachów Ausonius miał dostęp do białego nissana micry. Jako
jedyny nie skontaktował się z policją. Miał rude włosy jak mężczyzna z portretu pamięciowego.
Miał skłonność do gwałtownych zachowań, wykazywał nadmierne zainteresowanie kwestią
zagłady i, według zeznań świadków, nienawidził imigrantów. Niemal dokładnie odpowiadał
przedstawionemu przez Ulfa Åsgårda profilowi psychologicznemu sprawcy.
Problem polegał na tym, że były to w zasadzie tylko luźne poszlaki. Policja wiedziała
jedynie, że John Ausonius rzeczywiście wynajął białego nissana micrę i że farbował włosy na
rudo, poza tym jednak nie miała żadnych dowodów. Na pewno zaś nie na tyle ewidentnych, żeby
sąd mógł na ich podstawie wydać wyrok skazujący. Musiała zdobyć coś więcej.
Thorin wiedział, że przede wszystkim najpierw trzeba było znaleźć Ausoniusa, a dopiero
potem próbować zebrać więcej dowodów. Teraz – ponieważ policja nie znała miejsca
zamieszkania podejrzanego – nie mogła nawet przeprowadzić rewizji w jego mieszkaniu.
Wszyscy mieli świadomość, że należy postępować bardzo ostrożnie. Przedwczesne
zatrzymanie Ausoniusa mogło doprowadzić do tego, że odmówi on podania swojego adresu.
Policja i tak w końcu by go poznała, ale zajęłoby to sporo czasu i wymagało dużego nakładu
pracy. Dlatego najlepiej było pozwolić, żeby Ausonius sam, nie będąc tego świadomy, ujawnił
policji to, na czym jej zależało.
Tak więc na początku maja Lennart Thorin razem z szefem wydziału śledczego Åkem
Thorstenssonem postanowili skupić się przede wszystkim na znalezieniu podejrzanego.
Pozostawało też pytanie o broń użytą w drugiej serii zamachów. Jak to możliwe, że
wszystkie sześć ofiar przeżyło, chociaż strzelano do nich z bliskiej odległości?
Znalezione kule wskazywały na to, że sprawca używał rewolweru marki Smith & Wesson
kaliber 38 o stosunkowo dużej średnicy, dziewięć milimetrów. Rany powinny być więc znacznie
poważniejsze. Sonny Björk z wydziału technicznego policji podejrzewał, że rewolwer mógł być
w jakiś sposób uszkodzony.
– Po kulach było widać, że coś było z nim nie w porządku. Podejrzewałem, że miał
uszkodzoną lufę. Kilku świadków twierdziło, że widziało na nim coś czarnego, podejrzewaliśmy,
że był to tłumik.
Policja wysunęła hipotezę, że tłumik został źle zamontowany i powodował, że kula,
zamiast przeć do przodu, kręciła się w lufie wokół własnej osi.
Jednak nadal coś się nie zgadzało. Tłumik zamontowany na rewolwerze jest
bezużyteczny, całkiem inaczej niż w przypadku karabinu.
– Zadawaliśmy sobie pytanie, kto, u licha, montuje tłumik na rewolwerze. To wydawało
się bez sensu. Strzał zawsze będzie słychać, nie można go wyciszyć. Najwyraźniej jednak ktoś
wpadł na taki pomysł.
Na razie kwestia ta miała drugorzędne znaczenie, bo policja nie miała broni. Przepadła
bez śladu, podobnie jak John Ausonius.
Po kilku tygodniach śledztwa oraz przesłuchaniu dawnych kolegów Johna obraz jego
osoby zaczął się jawić coraz wyraźniej.
– Okazało się, że John Ausonius to yuppie. Elegancko się ubierał, bywał w modnych
miejscach, takich jak na przykład Sturecompagniet. Był błyskotliwy, potrafił się wysłowić…
Osobiście byłem coraz bardziej przerażony – stwierdza Stefan Bergqvist. – To nie był jakiś
świrnięty ćpun, który biegał po mieście i strzelał do kogo popadnie. Mieliśmy do czynienia z
człowiekiem inteligentnym, który potrafił się zmieniać w zależności od sytuacji. Doktor Jekyll i
pan Hyde. Ten człowiek był niebezpieczny.
Poszukiwania Johna Ausoniusa zostały zintensyfikowane. Wszyscy śledczy mieli jego
czarno-białe zdjęcie. Szukano wszędzie. Sprawdzano wszystkie hotele w Sztokholmie,
schroniska, akademiki, pokoje do wynajęcia. Odwiedzano wypożyczalnie samochodów i filmów
wideo, biura podróży. Sprawdzano nawet w zakładach fryzjerskich, szukając tego, z którego
usług korzystał Ausonius.
Część miejsc była pod stałą obserwacją, między innymi urząd pocztowy na
Gjörwellsgatan. Kierownik poczty dostał bezpośredni numer policji i dokładne instrukcje, jak ma
postąpić, gdyby na poczcie pojawił się poszukiwany.
Podobnych instrukcji udzielono też kelnerom w lokalach, gdzie Ausonius zwykł bywać:
Sturecompagniet, Sturehof i Café Opera.
Obserwowano również mieszkania i miejsca, w których podejrzany mógł się pojawić, jak
na przykład gospodarstwo jego szkolnego kolegi Gustava Oskarssona pod Växjö.
Mimo tak dużych nakładów sił i środków policja nadal nie wiedziała, co się dzieje z
Johnem Ausoniusem. Jakby rozpłynął się w powietrzu.
Eiler Augustsson mówił później, że wszyscy mieli świadomość, że był to wyścig z
czasem, że w każdej chwili mogło dojść do kolejnej zbrodni.
– Obiecywaliśmy sobie, że nie wolno nam do tego dopuścić. Powtarzaliśmy sobie: „To
nie może się zdarzyć!”.
Wtorek, 19 maja 1992 roku
Prom z Finlandii wyraźnie zwolnił, wpływając do portu przy nabrzeżu Stadsgårdskajen w
centrum Sztokholmu. Na błękitnym niebie świeciło słońce i mimo wczesnej pory – dochodziła
siódma rano – termometr wskazywał już dwadzieścia stopni. Sztokholm budził się do życia,
mieszkańców czekał kolejny piękny majowy dzień.
Prom wielkości sporej kamienicy przybił do nabrzeża, burta się otworzyła, wypuszczając
pasażerów, samochody osobowe i autokary. Wszystkim zależało, żeby jak najszybciej znaleźć się
na lądzie.
W jednym z okienek niemal na samej górze pokazała się twarz mężczyzny o dużych
ciemnych oczach. Wyjrzał na zewnątrz i zaraz znów zaciągnął firankę. Położył się na dużym
podwójnym łóżku w swojej luksusowej kajucie. W odróżnieniu od innych pasażerów nie
zamierzał schodzić na ląd, a przynajmniej jeszcze nie teraz. Postanowił odczekać co najmniej
godzinę. Zamknął oczy. Miał niewielkiego kaca, po chwili zasnął.
Mężczyzna opuścił prom dopiero w porze lunchu. Wyszedł przez pokład dla
samochodów. Był elegancko ubrany, miał na sobie garnitur i krawat. W ręku trzymał teczkę,
przez ramię miał przewieszoną torbę. To był cały jego bagaż. Odetchnął z ulgą, kiedy zobaczył,
że celnicy opuścili już swoje stanowiska. Nie miał ochoty pokazywać im zawartości torby:
karabinu marki Ruger i dwóch pistoletów: beretty 6,35 milimetra i astry constable sport.
Zszedł na ląd niezauważony przez nikogo. Szybkim krokiem doszedł do początku
Folkungagatan, gdzie zatrzymał taksówkę.
Do Sztokholmu powrócił morderca.
W mieszkaniu przy Ynglingagatan panował zaduch. John Ausonius odsunął nogą stertę
broszur reklamowych piętrzącą się pod drzwiami i otworzył okna. Rozejrzał się po mieszkaniu.
Wyglądało dokładnie tak, jak wieczorem 10 lutego, kiedy je opuszczał. Obiecał sobie wówczas,
że już nigdy nie wróci do Szwecji. Ale nie zawsze dotrzymuje się obietnic.
Poza tym miał powód, żeby unikać południowoafrykańskich kasyn. W jednym z nich
udało mu się w ciągu zaledwie paru dni stracić trzysta tysięcy koron. Tyle samo kosztowały go
luksusowe hotele, safari, zakup broni i polowanie na lwy. W ciągu niespełna trzech miesięcy
wydał niemal siedemset tysięcy.
Na początku maja sytuacja była już podbramkowa. John potrzebował pieniędzy. Zaczął
się zastanawiać, czy nie spróbować napaść na jakiś bank w RPA, ale szybko zrezygnował z tego
pomysłu, ponieważ wszystkie tamtejsze oddziały były chronione przez uzbrojonych strażników.
Niemcy też nie były dobrą alternatywą. Zastanawiał się nad tym już wcześniej i doszedł
do wniosku, że nie byłoby to opłacalne. Niemieckie banki nie przechowywały w kasach
większych sum, te trzymano w oddzielnych skarbcach.
Tak więc pozostawała mu tylko Szwecja. Do tej pory obrabował osiemnaście banków.
Znał więc bankowe procedury, wiedział, na co musi uważać, jeśli nie chciał wpaść w ręce policji.
Mimo to zanim podjął decyzję o powrocie, długo się zastanawiał.
– Myślałem, że policja odpuściła sobie poszukiwania. Dwustu policjantów, którzy szukali
mnie w lutym, na pewno zajmowało się już czymś innym. Byłem przekonany, że policja znalazła
moje nazwisko w wypożyczalni samochodów i że pewnie dziwiła się, że się z nimi nie
skontaktowałem. Ale dlaczego mieliby podejrzewać, że to ja jestem mężczyzną z laserem?
Dlatego, że na kilka dni wypożyczyłem białego nissana micrę? Wiedziałem, że nie mają żadnych
innych śladów. Poza tym minęło już tyle czasu, dlaczego nadal mieliby zajmować się tą sprawą?
Wiedziałem też, że nie mają pojęcia, gdzie mnie szukać. Nie było nic, co wiązałoby mnie z
mieszkaniem na Ynglingagatan. Wynająłem je na nazwisko mojego dawnego kumpla Stefana
Rieslinga, podałem jego PESEL. Byłem ostrożny, bo ukrywałem się przed komornikiem. Teraz
okazało się, że przezorność popłaca. Dlatego uznałem, że mogę spokojnie wrócić. Byłem
całkowicie anonimowy. Nikt nie wezwie mnie na żadne przesłuchanie, bo nikt mnie nie znajdzie.
Po południu John Ausonius pojechał na rowerze do archiwum prasowego na Slöjdgatan,
gdzie szybko przejrzał numery „Aftonbladet” i „Expressen” z kwietnia i maja.
Prasa pisała o złocie szwedzkich hokeistów w mistrzostwach świata, o wojnie w Bośni i
decyzji szwedzkiej minister finansów Anne Wibble, by przeznaczyć dwadzieścia miliardów
koron szwedzkich podatników na ratowanie Nordbanken przed bankructwem. Gazety pisały też o
utworzeniu na dawnych terenach wojskowych pod Kristianstad nowego ośrodka dla uchodźców z
Bośni, mogącego pomieścić tysiąc osób. Były też różne krótkie notki dotyczące spraw
policyjnych, ale nic o napaściach z ubiegłej jesieni i zimy.
John Ausonius poczuł się spokojniejszy. Tak jak się spodziewał, Szwecja zapomniała już
o swoich jedenastu obywatelach, postrzelonych zaledwie cztery miesiące temu.
Przez resztę dnia Ausonius jeździł na rowerze po Sztokholmie. Przyglądał się różnym
bankom, wypił kawę. Tuż przed szóstą pojechał na Gjörwellsgatan odebrać pocztę.
Jak zwykle nie zamknął roweru, żeby w razie potrzeby móc go w każdej chwili użyć.
Wszedł na pocztę, wyjął kluczyk do swojej skrytki, włożył do zamka, przekręcił i… nic.
Zdziwiony spojrzał na kluczyk, spróbował jeszcze raz, równie bezskutecznie.
– Co się dzieje, do cholery? – powiedział poirytowany i podszedł do drugiego okienka,
przy którym akurat nie było ludzi. – Moja skrytka ma zepsuty zamek. Czy ktoś może mi pomóc?
Chodzi o boks numer 34 062 – zwrócił się do kasjerki.
– Zaraz kogoś poproszę – odpowiedziała kobieta i zniknęła za drzwiami.
Anders Lind, kierownik poczty, siedział w swoim gabinecie, kiedy kasjerka
poinformowała go, że jeden z klientów ma problemy z zamkiem do boksu numer 34 062.
– A więc w końcu się zjawił – powiedział Anders Lind, zdziwiony własnym spokojem. –
Włącz kamerę przy okienku, a ja zaraz do niego podejdę.
Anders Lind wielokrotnie rozmawiał z policją i dokładnie wiedział, jak powinien się
zachować.
Kiedy John Ausonius zobaczył kierownika poczty, od razu nabrał podejrzeń. Rozmawiał
z nim kilka razy wcześniej i natychmiast zauważył, że coś jest nie tak.
– Pana boks został niestety zamknięty. Pocztę przechowujemy w innym miejscu. Zaraz ją
panu przyniosę. Proszę chwilę zaczekać, to potrwa góra dziesięć minut. Ma pan czas?
John spojrzał na mężczyznę. Teraz był już pewien, że coś jest nie w porządku. Dlaczego
jego boks został zamknięty? I dlaczego musiał czekać, żeby dostać swoją korespondencję?
Rozejrzał się ostrożnie. Poza nim w lokalu była tylko jedna starsza pani, nie wyglądała na
policjantkę. Jeśli poczta była pod obserwacją, to z pewnością nie w tej chwili.
– To wszystko brzmi podejrzanie – oświadczył.
Odwrócił się i szybkim krokiem wyszedł z lokalu poczty. Wskoczył na rower i
najszybciej, jak potrafił, ruszył w stronę placu Lindhagensplan.
Kierownik poczty wbiegł do gabinetu, chwycił za słuchawkę i szybko wybrał pierwszy
numer na liście, którą dała mu policja.
Żadnej odpowiedzi.
Wybrał następny numer. Nadal żadnej odpowiedzi. Wybrał jeszcze kolejne cztery numery
stacjonarne z policyjnej listy i dwa komórkowe. Nikt nie odebrał. Było dwadzieścia po szóstej.
Anders Lind nadal próbował dodzwonić się na policję, bezskutecznie. Po pół godzinie
zrezygnował. Zgasił światła, zamknął drzwi wejściowe i poszedł do domu, napawając się
pięknym wiosennym wieczorem.
John Ausonius siedział w milczeniu w swoim mieszkaniu na Ynglingagatan. Im dłużej o
tym myślał, tym bardziej był przekonany, że na pewno jest jakieś logiczne wytłumaczenie
incydentu ze skrytką pocztową. Niepotrzebnie wpadł w panikę. Pewnie denerwował się
powrotem do Szwecji. Uznał, że musi się uspokoić i odzyskać równowagę.
„Muszę wytrzeźwieć” – pomyślał. W Afryce pił niemal codziennie. Postanowił odzyskać
dawną formę.
Następnego ranka kierownik poczty dodzwonił się w końcu na policję. Odebrał Tuve
Johansson z dawnej grupy Palmego. Kiedy usłyszał, że John Ausonius był na poczcie, najpierw
na chwilę zamilkł.
„A więc jest w Sztokholmie” – pomyślał. Szybko zakończył rozmowę z Lindem i
pospiesznie udał się do szefa.
W gabinecie właśnie trwała poranna narada. Właściwie powinni się cieszyć, że Ausonius
w końcu się pojawił, ale zawód, że nie udało się go złapać, przyćmił radość.
John Ausonius rzeczywiście miał szczęście. Tuż przed jego przybyciem na pocztę lokal
opuściła jedna z grup, która miała tam swój stały posterunek. Nikt natomiast nie potrafił
wyjaśnić, dlaczego ani jeden funkcjonariusz – pod żadnym z podanych sześciu numerów – nie
odebrał telefonu kierownika poczty.
Åke Thorstensson był wyraźnie niezadowolony. Szybko rozdzielił zadania: Eiler
Augustsson i Börje Sehlstedt mieli jechać na pocztę na Gjörwellsgatan porozmawiać z
kierownikiem i dostarczyć na komendę nagranie z monitoringu. Przynajmniej będą wiedzieć, jak
Ausonius teraz wygląda. Należało też obserwować inne miejsca: Sturegallerian, Café Opera i
Sturecompagniet, gdzie podejrzany często bywał. Postanowiono też ponownie sprawdzić hotele i
schroniska. I wypożyczalnie wideo.
– Musimy go znaleźć, do cholery! – grzmiał Åke Thorstensson.
Sobota, 30 maja 1992 roku
Bertil Engzell wstał jak zwykle o wpół do szóstej rano. Po blisko czterdziestu latach pracy
w zawodzie stolarza nauczył się cenić wczesne poranne godziny. Lubił patrzeć, jak wstaje słońce
i przyroda po nocy budzi się do życia. Szczególnie teraz, na przełomie wiosny i lata. Często więc
witał ranek nad wodą, z wędką w ręku. Lubił chwile oczekiwania na to magiczne drgnienie,
kiedy ryba chwyci haczyk, a potem rosnące napięcie, gdy jeszcze nie wiadomo, co jest na jego
końcu.
Tego ranka, podobnie zresztą jak wiele razy wcześniej, Bertil postanowił zajechać po
drodze do syna i zaprosić go na wspólne wędkowanie pod mostem Djuröbron. Niestety tym
razem syn nie mógł mu towarzyszyć. W pierwszej chwili Bertil zastanawiał się, czy w takim
razie w ogóle nie zrezygnować z wyprawy. W końcu jednak zdecydował się jechać, ale nie na
Djurö. Postanowił spróbować szczęścia w innym miejscu. Wielokrotnie widział wędkarzy koło
starego mostu prowadzącego na Lidingö. Łowili głównie śledzie. Dlaczego nie miałby też
spróbować? Może uda mu się złowić parę sztuk dla kota.
Kiedy dotarł na most, zastał tam już sporą grupę wędkarzy. Musiał przejść kilkaset
metrów, zanim znalazł wolne miejsce.
Ponieważ nigdy wcześniej tutaj nie był, zaczął jak zwykle w takiej sytuacji od zbadania
głębokości wody. Wziął starą wędkę z długą linką i czterema haczykami. Nie używał jej już do
łowienia, ale często wykorzystywał ją właśnie do pomiaru głębokości. Puścił kołowrotek i
poluzował linkę – zatrzymała się dopiero na czternastu metrach.
„Jeśli wezmę siedmiometrową, może ośmiometrową linkę, powinienem złapać parę
śledzi” – uznał Bertil i zaczął zwijać żyłkę.
Nagle poczuł coś ciężkiego. Zdziwił się, że nawet tak blisko dna coś złapało się na
haczyk. Pociągnął, linka stawiła opór. Uznał, że haczyk pewnie zaczepił o gałąź, ale ciągnął
dalej. Linka powoli się zwijała.
Nagle na powierzchni wody ukazała się kolba rewolweru. Bertil przyglądał się jej
zdumiony. Jeden z czterech haczyków zaczepił o kaburę. Broń huśtała się teraz na haczyku,
Bertil zwolnił tempo, powoli wyciągał linkę z wody, uważając, żeby nie zgubić niecodziennej
zdobyczy. Kiedy wydobył ją na most, rewolwer spadł z haczyka i uderzył o powierzchnię mostu,
wydając głuchy, metaliczny dźwięk.
Bertil Engzell zaczął przyglądać się broni. Rewolwer wyglądał na stosunkowo nowy, nie
był zardzewiały, nie było też na nim żadnych porostów.
„Nie leżał tam długo” – pomyślał.
Chwycił delikatnie kolbę i wyciągnął rewolwer z kabury. Broń była naładowana, na
czubku lufy miała zamontowany jakiś czarny kwadrat.
Wędkujący obok Bertila starszy pan, który obserwował całą sytuację, podszedł do niego
zaciekawiony i zaczął przyglądać się wyłowionej z wody broni.
– Widzę, że złowiłeś rewolwer startowy. Żadnego z niego pożytku – stwierdził, gotów
wrzucić go z powrotem do wody.
– Co ty robisz? – zaprotestował Bertil.
Postawił stopę na leżącym na moście rewolwerze. Starszy pan pokiwał głową, wrócił na
swoje miejsce i zarzucił wędkę.
Bertil Engzell podejrzewał, że mężczyzna miał rację. Broń rzeczywiście wyglądała na
rewolwer startowy, ale dla własnego spokoju postanowił oddać go policji. Schował rewolwer do
kabury, włożył do plastikowej torebki, zapakował wszystko do swojej czarnej torby i ruszył przez
most na komendę.
Tam przyjął go samotny policjant. Spojrzał nieco roztargniony na broń w plastikowej
torebce.
– To rzeczywiście wygląda na rewolwer startowy – stwierdził i odłożył torebkę na półkę.
Bertil Engzell podał swoje dane, imię, nazwisko i numer telefonu, pożegnał się i wrócił
do samochodu.
Nie miał co prawda śledzi dla kota, ale i tak uznał dzień za udany.
„Nie codziennie człowiek wyławia z wody rewolwer – pomyślał. – Będę miał co
opowiadać kolegom”.
Poniedziałek, 1 czerwca 1992 roku
Inspektor Eiler Augustsson siedział przy swoim biurku. Przyglądał się w skupieniu
leżącej przed nim stercie dokumentów, przygotowanych przez dawną grupę Palmego. Nagle
przyszła mu do głowy pewna myśl. Odwrócił się do Sehlstedta, z którym dzielił pokój od
momentu, kiedy obaj w listopadzie ubiegłego roku przeszli z komisariatu na Norrmalm do
wydziału zabójstw, gdzie zostali przydzieleni do sprawy mężczyzny z laserem.
– Zastanawiałeś się kiedyś, z czego ten Ausonius żyje? – spytał.
Börje Sehlstedt podniósł głowę znad dokumentów, które właśnie czytał.
– W sumie nigdy o tym nie myślałem – odpowiedział szczerze.
– Facet ma pieniądze. Musi je w jakiś sposób zdobywać. Ma kosztowne przyzwyczajenia,
jest stałym gościem Sturecompagniet, bywa w najdroższych knajpach w mieście, pokazuje się w
towarzystwie yuppies. Ubiera się jak biznesmen. Ale w deklaracji podatkowej nie podaje miejsca
pracy, poza jakąś firmą taksówkarską. Jako taksówkarz nie zarobiłby tyle, nawet jeśli jeździłby
na czarno, co zresztą z pewnością robił.
– Do czego zmierzasz?
– Zastanawiałem się, skąd bierze pieniądze, i nagle przyszło mi do głowy, że może
napada na banki.
– Jeśli tak, to musimy mieć jakieś niewyjaśnione przypadki – stwierdził Sehlstedt.
– Pomyślałem o rowerzyście – wszedł mu w słowo Eiler Augustsson.
Börje Sehlstedt od razu domyślił się, o kogo chodzi. Rowerzysta miał na sumieniu
kilkanaście napadów. Wszystkie przebiegały tak samo. Złodziej podjeżdżał na rowerze, wchodził
do banku, przeskakiwał ladę i grożąc bronią, kazał opróżnić kasy. Mężczyzna mówił po
angielsku, ale z wyraźnym obcym akcentem. Zawsze był uzbrojony. Mimo starań policji nie
udało się go jak dotąd złapać.
– To nie jest zły pomysł – stwierdził Sehlstedt. – Tylko jak udowodnić, że rowerzysta to
Ausonius?
Eiler Augustsson spojrzał na niego spod oka.
– Prawdę mówiąc, też się nad tym zastanawiałem. Ludzie z grupy Palmego mają wykaz
jego wizyt w lombardach. Kiedy człowiek idzie do lombardu? Kiedy brakuje mu pieniędzy, to
proste. A kiedy wraca, żeby wykupić zastawione rzeczy? To też proste. Kiedy znów ma
pieniądze. Pomyślałem, że moglibyśmy porównać daty wizyt Ausoniusa w lombardach z datami
niewyjaśnionych napadów na banki. Przekonamy się, czy jest między nimi jakiś związek.
Sehlstedt spojrzał na swojego kolegę.
– Kto by pomyślał, że jesteś tu początkujący? To naprawdę niezły pomysł – powiedział,
uśmiechając się do niego. – Sprawdźmy to od razu – dodał.
– Chętnie! – odpowiedział Augustsson podniecony. – Znajdź wykaz napadów wraz z
datami, szukaj pod „rowerzysta”. Ja sprawdzę lombardy.
Sehlstedt natychmiast usiadł do komputera.
Godzinę później mieli wszystkie potrzebne dane. Znaleźli szesnaście niewyjaśnionych
napadów, do których doszło w okresie od maja 1990 do czerwca 1992 roku. Sprawca zawsze
uciekał na rowerze. Listy z lombardów pokazały, że w tym okresie Ausonius odwiedzał je około
trzydziestu razy.
Mężczyźni pochylili się nad wydrukami i zaczęli porównywać daty. Eiler Augustsson
wpatrywał się w nie oniemiały.
– Niech to szlag – wydobył z siebie Sehlstedt.
Wyniki zdumiały obu funkcjonariuszy. Daty układały się w wyraźny wzór.
16 października 1990 roku obrabowano Första Sparbanken na Rålambsvägen. Tego
samego dnia John Ausonius wykupił z lombardu Pabe swoją kamerę. Po południu 15 kwietnia
1991 roku doszło do napadu na Svenska Handelsbanken na Erik Dahlbergsgatan. Następnego
dnia Ausonius odkupił z lombardu walkmana. 14 listopada 1991 roku o godzinie 11.25
obrabowano SE-banken na Storgatan. Dokładnie godzinę później Ausonius wykupił z lombardu
kamerę i zegarek, warte łącznie 9440 koron. I tak dalej.
– Jeśli to rzeczywiście Ausonius napada na banki, to muszę powiedzieć, że facet nie
marnuje czasu. Bierze kasę i od razu biegnie do lombardu. Musiał być bardzo przywiązany do
tego zegarka i swojej kamery. – Sehlstedt się roześmiał.
– Rysopis też się zgadza – zauważył Augustsson. – Złodziej ma około stu
siedemdziesięciu pięciu, stu osiemdziesięciu centymetrów wzrostu. Niekiedy ma ciemne włosy,
czasem rude. Wiemy, że Ausonius zmienia od czasu do czasu kolor włosów.
Mężczyźni wymienili spojrzenia. Czyżby to naprawdę było takie proste?
– Chodź, napijemy się kawy i przewietrzymy trochę mózgi – zaproponował Börje
Sehlstedt.
W drodze do policyjnej stołówki spotkali psychiatrę Ulfa Åsgårda. Augustsson należał do
tych funkcjonariuszy, którzy od początku cenili jego wysiłki i z zainteresowaniem śledzili jego
pracę. Kiedy zobaczył go na korytarzu, spytał:
– Czy ze sporządzonego przez ciebie profilu wynika, że sprawca może też napadać na
banki?
Åsgård wyglądał na zdziwionego.
– Nie zastanawiałem się nad tym. Nie jest to wykluczone. Mężczyzna, który stoi za
zamachami na imigrantów, pewnie może też okradać banki.
Eiler Augustsson nie miał już niemal żadnych wątpliwości. Po południu sporządził
notatkę, którą natychmiast przekazał szefowi dochodzenia. Dziesięć minut później do jego drzwi
zapukał Lennart Thorin.
– Przeczytałem twoją notatkę. To naprawdę możliwe, że Ausonius jest rowerzystą?
– Na to wygląda.
Thorin spojrzał na Augustssona.
– Dobra robota – powiedział i wyszedł z pokoju.
Środa, 3 czerwca 1992 roku
Na biurku technika Sonny’ego Olssona odezwał się telefon. Dzwoniła Kristina Olsson z
komisariatu na Lidingö.
– Cześć, Sonny! Chciałam ci tylko powiedzieć, że mamy tu rewolwer. Leży tu już kilka
dni, może ci go wyślę?
– Jak wygląda?
– Jest w czarnej kaburze. Lekko zardzewiały, leżał w wodzie. Jakiś wędkarz wyłowił go
obok mostu Lidingöbron. Ktoś odłożył go na półkę, a potem trafił do działu rzeczy znalezionych.
Zobaczyłam go dzisiaj i od razu do ciebie zadzwoniłam.
– Możesz go jakoś opisać?
– Na czubku lufy ma coś w rodzaju… lejka.
– Więc pewnie jest to rewolwer startowy – stwierdził Sonny Björk.
Poczuł się zawiedziony. Zawsze był podniecony, gdy gdzieś znajdywano broń. Nigdy nie
było wiadomo, co z tego może wyniknąć. Marzeniem wszystkich techników kryminalnych było
znalezienie rewolweru, z którego zastrzelono Palmego. Ale zwykły rewolwer startowy to nic
ciekawego. Robił dużo hałasu i to wszystko.
– Jaki ma kaliber? – spytał bardziej dla porządku niż z rzeczywistej ciekawości.
– Zaczekaj chwilę. Chyba 38… Tak, tu jest napisane „38 special”.
– Jeśli tak, to nie może być rewolwer startowy. Jest tam napisane coś jeszcze?
– Tak, ale niezbyt wyraźnie. Smith & Wesson?
– A więc jednak jest to prawdziwy rewolwer. Możesz mi go podrzucić na komendę?
– Jasne. Jeśli ci pasuje, mogę tam być nawet zaraz – zaproponowała Kristina Olsson.
Sonny odłożył słuchawkę. Patrzył przed siebie zdziwiony. Coś mu nie pasowało. Lejek na
czubku lufy? Dziwne.
Godzinę później na komendzie zjawiła się Kristina Olsson. W ręku trzymała plastikową
torebkę z rewolwerem. Był pobrudzony gliną i ziemią. Sonny Björk wyjął go ostrożnie z kabury.
Czarny lejek okazał się adapterem, rewolwer był gwintowany.
Sonny zamarł. Dziesięć lat później nadal doskonale pamiętał tamten moment.
– Czułem, jak włosy jeżą mi się na głowie. Adapter służył do zamontowania tłumika.
Natychmiast się domyśliłem, co mam przed sobą.
Był tylko jeden taki egzemplarz.
– Już wtedy wiedziałem, że jest to rewolwer, który został użyty podczas napadów w
styczniu. Rewolwer mężczyzny z laserem – opowiadał później.
Sonny Björk patrzył z niedowierzaniem na broń w swoim ręku.
– Gdzie to, do diabła, znalazłaś? – spytał Kristiny.
– Jakiś wędkarz nam go przyniósł.
– WĘDKARZ?
– Tak. Twierdził, że wyłowił go pod mostem Lidingöbron.
– Nie wierzę. To niemożliwe. Pewnie przyniósł go ktoś, kto nie chce być zamieszany w
sprawę.
Sonny Björk poczuł, że kręci mu się w głowie. Wziął rewolwer i poszedł do Jana Olssona,
który wcześniej stał na czele grupy analiz i którego pokój znajdował się tuż obok.
– Mam coś dla ciebie, Olsson! – zaczął Sonny już od drzwi. – Mamy rewolwer
mężczyzny z laserem!
Jan Olsson spojrzał na niego z niedowierzaniem.
– Jasne! Daj spokój, Sonny.
– Ja nie żartuję. Spójrz. Wszystko się zgadza. Rewolwer. Smith & Wesson. Krótka lufa i
adapter do tłumika. W bębenku jest sześć nabojów, na każdym są wypisane litery PMP, to
nieznana nam marka.
Jan Olsson nadal nie wyglądał na przekonanego.
– Zaraz ci pokażę – powiedział Sonny i wyjął naboje. Były dokładnie takie jak kula, którą
znaleziono na miejscu zbrodni na Brännkyrkagatan.
Jan Olsson wyglądał, jakby trafił go piorun.
– Do diabła! To rzeczywiście ten rewolwer! – wykrzyknął.
Mężczyźni popatrzyli na siebie i wybuchli śmiechem.
– Pokażemy go Thorinowi i Thorstenssonowi? – zapytał Björk, nadal się śmiejąc.
– Oczywiście. Ciekaw jestem, jakie będą mieli miny – odpowiedział Olsson.
Kiedy obaj technicy weszli do gabinetu Thorstenssona, ten siedział i rozmawiał z
Lennartem Thorinem. Jan Olsson zamknął drzwi, Sonny Björk wyjął rewolwer.
– Wyłowiliśmy rewolwer mężczyzny z laserem – powiedział poważnie.
– Rozumiem. Świetnie. O co chodzi? – spytał Thorstensson.
– Znaleźliśmy rewolwer mężczyzny z laserem. Leży przed wami.
Åke Thorstensson sprawiał wrażenie, jakby nadal niczego nie rozumiał.
– Bardzo was przepraszam, ale naprawdę nie mam czasu na wasze żarty. Robimy
wszystko, żeby znaleźć Ausoniusa, więc jeśli nie macie niczego ważnego, to chciałbym już
wrócić do pracy.
Minęło jeszcze kilka minut, zanim Thorstensson zrozumiał, że technicy bynajmniej nie
żartują.
– Czasami jednak szczęście nam sprzyja – oświadczył w końcu Thorstensson
zadowolony. – Ale trzeba sprawdzić tego wędkarza. Zgadzam się z Sonnym, że cała ta historia
brzmi dość nieprawdopodobnie. Złowił go na wędkę? Takie rzeczy się nie zdarzają!
– Najwyraźniej czasem jednak tak – powiedział Lennart Thorin, kręcąc głową z
niedowierzaniem. – Trzeba poddać go badaniom technicznym. To jest nasz najważniejszy
dowód. I ani słowa mediom. W tej sprawie starczy już przecieków. To musi zostać między nami.
Lennart Thorin umieścił rewolwer w sejfie w swoim pokoju.
Inspektor Martin Stein zaklął siarczyście. Jadący za nim samochód zajął mu upatrzone
miejsce na parkingu. Poirytowany wrzucił pierwszy bieg i ruszył powoli Birger Jarlsgatan. Było
wpół do dwunastej i żadnego wolnego miejsca w całym mieście.
– Zostanę w samochodzie, a ty skocz do tej wypożyczalni – powiedział w końcu do
siedzącego obok Rogera Karlssona.
Zatrzymał samochód tuż za skrzyżowaniem Birger Jarlsgatan z Odengatan. Karlsson
wysiadł i ruszył szybkim krokiem w stronę wypożyczalni Guldrullen.
Martin Stein usiłował ukryć ziewnięcie. Ostatnio mało sypiał. Poszukiwania Johna
Ausoniusa zajmowały dużo czasu. Minione trzy doby spędził, jeżdżąc od jednej wypożyczalni
wideo do drugiej ze zdjęciem Johna Ausoniusa w ręku.
Wyniki były marne. Ausonius wypożyczał co prawda filmy w wielu z tych miejsc, ale
dawno już się w nich nie pokazywał. Ostatnie informacje pochodziły z lutego, czyli sprzed
dobrych czterech miesięcy.
Martin Stein siedział pogrążony myślach, kiedy nagle zobaczył wybiegającego z
wypożyczalni Rogera. Był blady.
– Ausonius jest tu stałym klientem. W ciągu ostatnich dwóch tygodni wypożyczył
dwadzieścia trzy filmy. Posługuje się własnym nazwiskiem, legitymuje się prawem jazdy. Był tu
przedwczoraj!
Martin Stein natychmiast zawiadomił wydział zabójstw.
Lennart Thorin i Åke Thorstensson zwołali specjalną naradę na godzinę drugą. Wszyscy
zdawali się rozumieć powagę sytuacji.
– Rozmawiałem z dochodzeniówką – zaczął Thorstensson. – Dadzą nam ludzi do
pomocy, ale zaczniemy sami jutro z samego rana. Wypożyczalnia Guldrullen jest otwarta od
jedenastej. Sjöberg i Bergqvist wezmą pierwszą zmianę. Karlsson i Stein zmienią ich o
trzynastej. Przekażcie personelowi, żeby skontaktowali się z nami, jak tylko Ausonius się pojawi.
Reszta kontynuuje swoje wcześniejsze zadania, nadal obserwujemy Sturegallerian, Café Opera i
pocztę na Gjörwellsgatan. Chłopcy z grupy Palmego są do naszej dyspozycji. Dzisiaj wieczorem
pomogą nam Lennart Gustavsson i Tuve Johansson. Pamiętajcie, że musicie zachować
ostrożność. Musimy zdobyć więcej dowodów. Dowiedzieć się, gdzie Ausonius mieszka. To ma
decydujące znaczenie. No i nie dopuśćcie do tego, żeby was zobaczył.
Po kolejnym kwadransie narada się skończyła. Wszyscy zajęli wyznaczone im pozycje.
Policjanci mieli się zmieniać co osiem godzin, w razie potrzeby należało wezwać posiłki. Pętla
zaczynała się zaciskać.
Wieczorem Lennart Thorin sporządził notatkę dla szefa wydziału kryminalnego
sztokholmskiej policji Gunnara Severina.
Informował go, że sprawozdania z dochodzenia liczyły łącznie dwadzieścia tysięcy stron,
przesłuchano niemal sześć tysięcy osób, opisano pięć tysięcy dwieście różnych zdarzeń,
sprawdzono dziewięć tysięcy siedemset nazwisk. Poza tym policja dostała ponad sześć tysięcy
informacji od obywateli.
Thorin zauważył ze zdziwieniem, że żadna z tych sześciu tysięcy informacji nie dotyczyła
Johna Ausoniusa. Thorin był jednak przekonany, że największe śledztwo prowadzone w Szwecji
od zabójstwa Palmego zbliżało się do końca. Jeszcze tylko dwie kwestie pozostawały
nierozwiązane, problem w tym, że obie miały kluczowe znaczenie.
Thorin nie miał pewności, czy uda się powiązać rewolwer, który dostał się w ich ręce w
tak nieprawdopodobny sposób, z osobą Johna Ausoniusa. No i najważniejsza sprawa: czy policji
uda się złapać Ausoniusa, zanim ten znów poczuje przymus zabijania?
Środa, 10 czerwca 1992 roku
Cały poprzedni tydzień był nieudany.
John nie zjawił się w wypożyczalni Guldrullen, nie wrócił też do urzędu pocztowego na
Gjörwellsgatan. Policja wciąż nie nawiązała z nim kontaktu, chociaż niewiele brakowało, a
byłoby się jej udało.
Kelnerka w Sturecompagniet widziała go w niedzielę. Zamówił kawę po irlandzku, usiadł
przy stoliku i spokojnie ją wypił. Spędził w lokalu mniej więcej piętnaście minut. Policja zjawiła
się dwie, może trzy minuty za późno.
– Dlaczego to takie trudne? – użalał się Lennart Thorin na porannej odprawie.
Nikt nie miał nic do dodania.
Thorin, podobnie jak w ubiegłym tygodniu, rozdzielił zadania między ludzi,
kontynuowano obserwację znanych już miejsc.
Telefon z wypożyczalni wideo Guldrullen odebrano dokładnie o 12.15. Jeden z
pracowników krzyczał podniecony w słuchawkę:
– On tu był! On tu był! Ausonius tu był!
– Kiedy? Może jeszcze u was jest? – spytał Stefan Bergqvist, który odebrał telefon.
– Wyszedł dosłownie minutę temu! Wskoczył na rower i pojechał w stronę Roslagsgatan.
– Jak wyglądał?
– Miał na sobie granatowe szorty i T-shirt w biało-czerwone paski. Czerwoną czapkę i
ciemne okulary.
– Wypożyczył coś?
– Pięć filmów. Do zwrotu najpóźniej 14 czerwca.
Ledwie Stefan Bergqvist odłożył słuchawkę, w wydziale zapanowało nerwowe
poruszenie. Co prawda policja po raz kolejny nie zdążyła na czas, ale Thorin uznał, że tym razem
nie miało to większego znaczenia. Najpóźniej za cztery dni John Ausonius miał oddać
wypożyczone filmy.
Tym razem policja będzie na miejscu.
Lennart Thorin i Åke Thorstensson szybko podzielili się zadaniami. Thorstensson
skontaktował się z prokuratorem Ulfem Engbergiem, który obiecał załatwić nakaz aresztowania
Ausoniusa i rewizji jego mieszkania.
Thorin wezwał do siebie Bergqvista i Sjöberga. Już wcześniej uzgodniono, że właśnie oni
będą przesłuchiwać Ausoniusa. Teraz musieli się przygotować.
Ulf Sjöberg podjął się zorganizowania konfrontacji ze świadkami. Trzeba było załatwić
kilka drobnych spraw, między innymi zadbać, by na miejscu byli statyści.
Od trzech dni, czyli od poniedziałku, Thorin mógł także dysponować ludźmi z
dochodzeniówki. Oni też byli przygotowani do akcji.
Zakupiono między innymi rowery. Podczas napadów na banki John Ausonius zawsze
poruszał się na rowerze. Samochód nie miał możliwości nadążyć za jadącym z dużą prędkością
rowerzystą, szczególnie w centrum miasta, gdzie wiele ulic było jednokierunkowych czy wręcz
zamkniętych dla samochodów.
A tym razem policja postanowiła nie dać Ausoniusowi żadnej szansy.
Po południu wszystko było gotowe. Zadania zostały rozdzielone. Ulice wokół
wypożyczalni Guldrullen były pod dyskretną, ale baczną kontrolą. Pozostawało tylko czekać, aż
pojawi się Ausonius.
Czwartek, 11 czerwca 1992 roku
John Ausonius podjechał pod wypożyczalnię na rowerze tuż przed jedenastą.
Funkcjonariusze natychmiast go rozpoznali i od razu nawiązali ze sobą kontakt radiowy. W
okolicach wypożyczalni było około dziesięciu policjantów, w gotowości stały cztery radiowozy i
cztery rowery. Obiekt został zidentyfikowany. Była godzina 10.55.
Ausonius włożył kilka kaset do skrzynki wypożyczalni, wsiadł na rower i odjechał,
kierując się na południe. Miał na sobie granatowe spodnie do kolan, T-shirt w zielono-białe
paski, na głowie czapkę baseballową. Był opalony. Policyjni obserwatorzy zwrócili uwagę, że
zachowywał się bardzo ostrożnie. Często się odwracał i rozglądał. Był wyraźnie podejrzliwy.
Obserwujący go funkcjonariusze postanowili nieco się wycofać.
Ausonius jeździł przez jakiś czas po centrum Sztokholmu. O 11.15 postanowił zjeść lunch
w restauracji Veau De Ville na rogu Kungsträdgården. Pół godziny później znów wsiadł na rower
i ruszył w stronę Södermalm. Minął Slussen i skręcił w Hornsgatan.
Policyjni obserwatorzy z trudem za nim nadążali. Ruch był gęsty, na rogu Hornsgatan i
Torkel Knutssonsgatan zgubili go.
Szybko przekazano wiadomość przez radio i po trzydziestu sekundach jeden z
funkcjonariuszy znów go zauważył. Ausonius szedł teraz ulicą Ludvigbergsgatan w stronę
browaru Münchenbryggeriet, prowadził rower.
Göran Wärnholm ostrzegł przez radio:
– Jesteśmy za blisko. Rozproszcie się.
Ausonius doszedł aż do Heleneborgsgatan. Tu ponownie wsiadł na rower, jechał chwilę
jakby bez celu, a potem zniknął w bramie przy Heleneborgsgatan 8.
Göran Wärnholm patrzył za nim zdziwiony.
– Być może tu mieszka – rzucił przez radio.
Kilka minut później Ausonius wyszedł z bramy. Rozejrzał się uważnie, po czym szybko
wsiadł na rower.
Po kwadransie znów był przy wypożyczalni. Wszedł do środka, wybrał pięć nowych
filmów, wyszedł, wsiadł na rower i zaczął jechać Sveavägen na północ, w pewnym momencie
skręcił w lewo w Ynglingagatan. Dojechał do numeru piątego, zsiadł z roweru, odstawił go i
zapiął. Rozejrzał się wokół, a potem szybko zniknął w bramie.
Funkcjonariusze czekali. Po godzinie Göran Wärnholm zawiadomił komendę:
– Najprawdopodobniej znaleźliśmy jego mieszkanie. Podaję adres: Ynglingagatan 5, w
północnej części Vasastan.
Lennart Thorin i Åke Thorstensson natychmiast kazali rozpocząć działania. Trzeba było
znaleźć dane gospodarza domu, nazwiska sąsiadów i jak najszybciej wszystkich przesłuchać.
O godzinie 17.00 przeprowadzono rozmowę z gospodynią domu, starszą kobietą Reą
Kuusinen. Na początku nie bardzo wiedziała, o kogo policja ją pyta.
– Mieszkanie wynajmuje bardzo sympatyczny młody człowiek, ale nie nazywa się John
Ausonius, tylko Stefan Riesling.
Policja poznała kolejne wcielenie Ausoniusa.
Mieszkanie na Ynglingagatan 5 nadal pozostawało pod obserwacją. W ciągu dnia nie
wydarzyło się jednak nic godnego uwagi. Podejrzany siedział przed telewizorem i oglądał filmy.
Była godzina 00.55, kiedy w mieszkaniu w końcu zgasło światło.
Piątek, 12 czerwca 1992 roku
O szóstej rano funkcjonariusze obserwujący mieszkanie Ausoniusa wymienili się. Na
czele nowej grupy składającej się z siedmiu ludzi, czterech radiowozów i dwóch rowerów stanął
Göran Wärnholm.
Dwie i pół godziny później, o 08.25, John Ausonius opuścił mieszkanie. Wyszedł na ulicę
ubrany w elegancki ciemny garnitur, białą koszulę, krawat, w ręku miał czarną teczkę, którą
następnie umieścił na bagażniku roweru.
Jeden z policyjnych samochodów ruszył dyskretnie za nim.
Przy Stureplan Ausonius skręcił nagle w prawo w Biblioteksgatan, która była zamknięta
dla samochodów. Zanim jeden z obserwatorów ruszył za nim na rowerze, Ausonius zdążył
zniknąć.
Göran Wärnholm siedział w samochodzie przy Odenplan, kiedy usłyszał wiadomość:
– Zgubiliśmy podejrzanego przy Stureplan.
Wymamrotał pod nosem parę dosadnych słów, po czym wydał rozkaz, żeby ludzie się
przegrupowali.
Sam udał się na Heleneborgsgatan 8, na Södermalm, gdzie wczoraj widziano Ausoniusa.
Kiedy dotarł na miejsce, zauważył przed bramą cywilny wóz patrolowy, numer 9139. Wewnątrz
był jeden z jego ludzi, Tom Eckerling.
– Pokręć się po okolicy. Ja wracam do wypożyczalni – powiedział Wärnholm.
Nie zdążył jednak odjechać daleko, gdy nagle usłyszał głos Eckerlinga w radiu.
– Jakiś mężczyzna wychodzi z bramy na Heleneborgsgatan 8. Ma taki sam rower, jakim
jeździł Ausonius. Jest do niego podobny, poza tym że jest ubrany w dres. Możesz podjechać i
pomóc mi go zidentyfikować?
W tym momencie Göran Wärnholm znajdował się na Långholmsgatan, tuż przed mostem
Västerbron, i nie miał żadnej możliwości zawrócenia. Skręcił więc w prawo, kierując się w stronę
Söder Mälarstrand, i natychmiast stanął w korku. Poinformował o tym przez radio:
– Utknąłem w korku. Idź za nim, dojadę najszybciej, jak będę mógł.
Samochody poruszały się w żółwim tempie. Wärnholm właśnie skręcił w Torkel
Knutssonsgatan, kiedy nadeszła kolejna informacja:
– Podejrzany zostawił rower przy Torkel Knutssonsgatan, przy sklepie ICA Mariahallen.
Göran Wärnholm był niespełna trzydzieści metrów od tego miejsca. Zobaczył, jak
Ausonius przechodzi przez ulicę przy Hornsgatan, ale nie mógł pojechać za nim, bo drogę
zagrodził mu duży samochód dostawczy. Wszystko trwało kilka sekund, ale to wystarczyło, żeby
Ausonius zniknął. Wärnholm rozglądał się zdziwiony. Ausonius zapadł się pod ziemię.
Urzędnik bankowy Rikard Dahlman otworzył drzwi oddziału przy Hornsgatan 51 jak
zwykle dokładnie o 09.30. I jak zwykle czekało już przed nimi kilka niecierpliwiących się osób.
Tak więc Rikard Dahlman otworzył drzwi, wrócił do kasy B, przejrzał jakieś papiery i
zaczął obsługiwać klientów. Nagle na wprost siebie zobaczył zamaskowanego mężczyznę, który
zbliżał się do niego pewnym krokiem, by po chwili przeskoczyć przez ladę.
Dahlman odruchowo sięgnął ręką do guzika alarmu, ale nie zdążył go nacisnąć, bo
napastnik przyłożył mu rewolwer do głowy i wrzasnął: „STOP”.
Urzędnik cofnął powoli dłoń.
– Open the boxes – powiedział mężczyzna, wskazując na szafkę, na której stała kasa.
Dahlman otworzył dwie górne szuflady, a zamaskowany mężczyzna zaczął spokojnie
wkładać pieniądze do plecaka.
– Open the bottom box. Also the bottom box – rozkazał.
– Sorry, I cannot. It has a time lock.
– How long time to open?
– Three minutes. It opens automatically after three minutes – powiedział Rikard Dahlman.
Zamaskowany mężczyzna podszedł do kolejnych kas i opróżnił je z pieniędzy, cały czas
grożąc pracownikom banku bronią. Po chwili wrócił do szafki obok kasy Dahla i pociągnął za
dolną szufladę. Ani drgnęła. Trzy minuty jeszcze nie minęły, blokada nadal działała.
– SHIT! – zaklął głośno mężczyzna. Przeskoczył ladę i szybkim krokiem ruszył do
wyjścia, a po kilku sekundach był już na ulicy.
Göran Wärnholm wycofał się na trawnik naprzeciwko Mariahallen. Ukrył się za drzewem
i zaczął wypatrywać Ausoniusa. Nigdzie go nie było – ani w pobliżu Mariahallen, ani w pobliżu
leżącego po drugiej stronie Handelsbanken.
Spojrzał na zegarek. Była 09.35. Jakieś pięćdziesiąt metrów dalej stał jego kolega Tom
Eckerling. Funkcjonariusze mieli ze sobą kontakt wzrokowy, Wärnholm postanowił odczekać
jeszcze chwilę.
W tym momencie zobaczył, jak z banku wybiega mężczyzna w kominiarce. Mimo
zakrytej twarzy natychmiast go rozpoznał. To był John Ausonius.
„Niech to szlag! Facet obrabował bank” – pomyślał Wärnholm. Na ułamek sekundy
zaniemówił ze zdziwienia.
Ausonius ruszył zdecydowanym krokiem w stronę stojącego obok banku roweru.
Wärnholm zrozumiał, że musi działać szybko. Ausonius znajdował się jakieś piętnaście metrów
od niego. Wärnholm wyciągnął broń, odbezpieczył ją i trzymając w obu rękach, skierował w
stronę Johna Ausoniusa.
– POLICJA! STÓJ! – zawołał.
John Ausonius był jakieś dwa metry od roweru, kiedy usłyszał wołanie policjanta.
Zatrzymał się w pół kroku, odwrócił, przykucnął, uniósł rewolwer na wysokość pasa, a następnie
oddał dwa strzały, celując w głowę funkcjonariusza.
Göran Wärnholm zareagował, dopiero kiedy zobaczył dym unoszący się z lufy
rewolweru. „Zimny drań” – pomyślał i schował się za jeden ze stojących w pobliżu samochodów.
Kątem oka zobaczył, jak jakiś rowerzysta rzuca się na ziemię, żeby przypadkiem nie znaleźć się
na linii ognia. Wokół Ausoniusa stały trzy, może cztery osoby. Wärnholm uznał, że nie może
strzelać. Nie chciał ryzykować, że kogoś trafi.
Signe Zetterkvist, która niedawno skończyła siedemdziesiąt pięć lat, była tego dnia
umówiona na kontrolną wizytę u stomatologa. Gabinet znajdował się na Hornsgatan 76.
Właśnie zajęła miejsce w fotelu, kiedy zadzwonił telefon. Dentysta Johan Larsson
przeprosił pacjentkę i poszedł odebrać.
Signe Zetterkvist siedziała na fotelu i wyglądała przez okno, kiedy nagle pękła szyba.
Odruchowo zakryła twarz rękami, kiedy je opuściła, była zasypana odłamkami szkła.
Dentysta wbiegł do gabinetu. Spojrzał na roztrzaskaną szybę, a potem na ścianę, w której
utkwiła kula, dokładnie w miejscu, gdzie stał zaledwie dwadzieścia sekund wcześniej.
John Ausonius wskoczył na rower i ruszył Torkel Knutssonsgatan na północ.
Göran Wärnholm podbiegł do samochodu, wsiadł, zawrócił i ruszył w pościg za
uciekającym rowerzystą. Skręcił za nim ostro w lewo, w stronę Ludvigsbergsgatan – i nagle
wcisnął hamulce. Samochód zatrzymał się z piskiem opon pół metra od słupków odgradzających
pasaż pieszy od ulicy.
– Cholera! Niech to szlag! – zaklął głośno Wärnholm, uderzając ręką w kierownicę.
„Wiedziałem, że tu nie ma ruchu! Wiedziałem o tym!” – wyrzucał sobie w duchu.
– Na naszych oczach Ausonius obrabował bank, a my po raz kolejny go zgubiliśmy! –
opowiadał potem z niedowierzaniem.
John Ausonius pedałował ze wszystkich sił. Zjeżdżając w dół Ludvigsbergsgatan, mógł
chwilę odpocząć. Oczy zaszły mu łzami od wiatru, obejrzał się ostrożnie za siebie. Nie zauważył
żadnego radiowozu. Ulica była pusta.
„A niech to, znów mi się udało” – pomyślał.
Przez kilka sekund Göran Wärnholm w milczeniu siedział w samochodzie i patrzył przed
siebie. Potem zaczął się cofać. W głowie miał tylko jedną myśl: „Drań na pewno pojechał na
Heleneborgsgatan. Muszę się tam dostać!”.
Był na wysokości Hornsgatan, kiedy nagle usłyszał głos w radiu:
– Tu siedemdziesiątka. Przestawcie na kanał siódmy. Na kanał siódmy!
Wärnholm ustawił radio na kanał siódmy.
– 9139, Wärnholm. Jestem na skrzyżowaniu Kristinehovsgatan i Lundagatan. Ścigam
złodzieja. Potrzebuję natychmiastowego wsparcia!
Okazało się, że wóz 5120 był na Hornsgatan, zaledwie jakieś pięćdziesiąt metrów od
niego. Patrol natychmiast zawrócił i po chwili pojawił się za Wärnholmem, który dał znak w
lusterku, żeby funkcjonariusze jechali za nim.
Kiedy samochody podjechały pod Heleneborgsgatan 8, Ausonius właśnie wychodził z
bramy. Miał na sobie ciemny garnitur, białą koszulę, a w ręku czarną teczkę.
Wärnholm wyciągnął broń i wyskoczył z samochodu. Koledzy ubezpieczali go. Zrobił
dwa kroki w stronę Ausoniusa:
– STÓJ! RĘCE DO GÓRY!
John Ausonius zawahał się, spojrzał Wärnholmowi w oczy, a potem bardzo powoli zaczął
unosić ręce.
– PUŚĆ TECZKĘ! – krzyknął Wärnholm.
Celował prosto w Ausoniusa. Nie spuszczał go z oczu. Ausonius wyglądał na
zrezygnowanego. Uniósł ręce, puścił teczkę. Upadła z głuchym hukiem przed bramą na
Heleneborgsgatan 8, na Södermalm w Sztokholmie. Stało się to dokładnie o godzinie 09.40. Była
piękna pogoda. Świeciło słońce.
Funkcjonariusze z wozu 5120 podeszli do mężczyzny w ciemnym garniturze, który bez
słowa wyciągnął ręce. Policjanci chwycili go i założyli mu kajdanki.
John Wolfgang Alexander Ausonius został zatrzymany. Największa akcja policyjna od
czasu zamordowania Olofa Palmego dobiegła końca, tym samym zamknięto także kolejny
rozdział w historii współczesnej Szwecji.
Czarnowłosy mężczyzna, który nienawidził ludzi o czarnych włosach, stracił wolność.
Epilog
Początkowo John Ausonius zaprzeczał wszelkim oskarżeniom. Przyznał się jedynie do
napadu na Handelsbanken, po którym został zatrzymany. W mieszkaniu na Ynglingagatan policja
znalazła narzędzia, które – jak wykazały przeprowadzone badania techniczne – można było
powiązać z rewolwerem marki Smith & Wesson. To właśnie ten rewolwer, wyłowiony później
przez Bertila Engzella, został użyty podczas styczniowych zamachów w Sztokholmie.
Wobec takich argumentów Ausonius natychmiast przyznał, że rzeczywiście był to jego
rewolwer, ale sprzedał go przed styczniem, czyli zanim zaczęły się zamachy.
Policyjnym śledczym udało się na podstawie szczegółowych badań technicznych i
dokładnego zestawienia różnych dat dotrzeć do sklepu w Belgii, gdzie Ausonius kupił karabin
Erma, dokładnie taki, z jakiego strzelał mężczyzna z laserem.
Ausonius przyznał, że istotnie miał kiedyś taki karabin, ale sprzedał go, zanim doszło do
pierwszych zamachów.
Kiedy 1 września 1993 roku w sądzie rejonowym rozpoczęła się rozprawa, media
zastanawiały się, czy policja dysponuje dostatecznym materiałem dowodowym, aby Ausonius
mógł zostać skazany. Jedynymi konkretnymi dowodami były biały nissan micra i wyłowiony
rewolwer, reszta to poszlaki.
Jednak sąd przychylił się do wniosku prokuratora i 14 stycznia 1994 roku skazał Johna
Ausoniusa na dożywocie za morderstwo, dziewięciokrotne usiłowanie morderstwa i dziewięć
napadów na banki. Ausonius został uniewinniony z zarzutu usiłowania zabójstwa Davida
Gebremariama i Dimitriosa Karamalegosa.
W uzasadnieniu wyroku czytamy: „Skala zbrodni popełnionych przez Johna Ausoniusa
jest wyjątkowa w historii szwedzkiej kryminalistyki. Świadczą one o całkowitym braku ludzkich
uczuć, empatii i szacunku dla życia”.
Sąd w swoim uzasadnieniu odnotował także – z pewnym zdziwieniem – chłód
emocjonalny sprawcy i jego całkowitą obojętność podczas procesu: „Bardzo ciepło wypowiadał
się jedynie o swoim pistolecie marki Beretta i tylko wówczas, jeden jedyny raz, dał wyraz
jakiemuś uczuciu”.
Zapytany podczas badania psychologicznego, co sądzi o napadach, odpowiedział, że
„będąc imigrantem, należy się liczyć z tym, że można zostać zastrzelonym, podobnie jak kasjerka
w banku musi liczyć się z tym, że zostanie napadnięta”.
John Ausonius odwołał się od wyroku sądu rejonowego. Proces w sądzie wyższej
instancji rozpoczął się 13 września 1994 roku. Chcąc zyskać na czasie i opóźnić procedury,
Ausonius rozpoczął serię ataków na swoich adwokatów. 4 października 1994 roku pobił Göstę
Bergmana i Ariego Bertova w pokoju przesłuchań w areszcie Kronoberg. Obaj prawnicy
opowiadali później, że bali się o swoje życie. Kiedy do pokoju wkroczyli strażnicy, Ausonius
dusił jednego z adwokatów, podczas gdy drugi chował się przerażony za stołem.
Obaj prawnicy odmówili dalszego prowadzenia sprawy i przygotowania do procesu
zostały wstrzymane, by dać czas nowemu obrońcy na zapoznanie się ze sprawą.
31 stycznia 1995 roku, w dniu, kiedy proces został wznowiony, John Ausonius pobił na
sali sądowej kolejnych obrońców: Kerstin Koorti i Paavo Fagerlunda. Zanim strażnicy zdołali go
obezwładnić, rzucił w Koorti magnetofonem, a Fagerlunda uderzył kilka razy w twarz.
Sąd nie zgodził się na kolejną zmianę adwokatów i nakazał kontynuować proces.
Obrońcom zabroniono zbliżać się do oskarżonego. Sąd Najwyższy podtrzymał wyrok sądu
rejonowego. 19 maja 1995 roku John Ausonius usłyszał wyrok dożywocia.
Dwa dni później skazany podjął próbę ucieczki z aresztu. Udało mu się zabrać z kuchni
nóż, którym ranił strażnika więziennego, po czym odebrał mu klucze. W momencie
obezwładnienia dzieliły go od wolności zaledwie jedne drzwi.
Następnego dnia został przewieziony pod eskortą do zakładu karnego w Kumla, gdzie
umieszczono go w specjalnej celi.
Na początku sierpnia 2000 roku, niemal dokładnie dziewięć lat po pierwszym napadzie,
na Davida Gebremariama, John Ausonius zadzwonił do prokuratora Kristera Pettersona i
przyznał się do dziesięciu zamachów i dwudziestu napadów na banki oraz jednego usiłowania
napadu.
Po jakimś czasie okazało się, że John Ausonius był zamieszany w jeszcze jedną zbrodnię.
Po jego zatrzymaniu 12 czerwca 1999 roku niemiecka i szwedzka policja wszczęły śledztwo
mające dowieść jego udziału w morderstwie we Frankfurcie.
Na początku lutego 1992 roku John Ausonius odwiedził restaurację Mövenpick na
Opernplatz w centrum Frankfurtu. Tydzień później, 18 lutego, zadzwonił do restauracji z Berlina
i oskarżył Blankę Zmigrod, sześćdziesięcioośmioletnią szatniarkę, o kradzież elektronicznego
notesu marki Casio.
Trzy dni później, 21 lutego, zjawił się osobiście w restauracji. Zachowywał się wobec
kobiety bardzo agresywnie, a wychodząc, krzyknął: „Jeszcze się zobaczymy!”.
Następnej nocy Blanka Zmigrod została zastrzelona w drodze z restauracji do domu.
Sprawca strzelił jej w głowę z bliskiej odległości, strzał padł z pistoletu automatycznego kaliber
6.35. Kula była rzadko spotykana w Niemczech. Świadkowie byli zgodni, że napastnik –
mężczyzna – miał czarne włosy i mniej więcej metr siedemdziesiąt osiem, metr osiemdziesiąt
pięć centymetrów wzrostu.
Tego samego dnia, kiedy zastrzelono Blankę Zmigrod, John Ausonius kupił na lotnisku
we Frankfurcie nowy elektroniczny notes. Kilka godzin później, o 21.25, wsiadł na pokład Flight
SA253 lecącego z Frankfurtu do Johannesburga w Republice Południowej Afryki.
W związku z prowadzonym w Niemczech śledztwem John Ausonius zeznał, że posiadał
kiedyś pistolet kaliber 6.35, czyli taki, z jakiego zastrzelono Blankę Zmigrod, ale w tym czasie,
tuż przed morderstwem i zaraz po nim, przebywał we Francji.
Twierdził, że pistolet sprzedał tydzień wcześniej.
Kiedy podczas przesłuchania dowiedział się, że kobieta była z pochodzenia Żydówką,
sprawiał wrażenie wyraźnie zadowolonego. Wcześniej nie był tego świadomy.
Ofiarę określił jako „cholernie bezczelną” i „nieznośną”. Nie potrafił wytłumaczyć, jak to
się stało, że kobieta, której groził, została dzień później zamordowana, stwierdził tylko:
„niewiarygodne, że rozmawiałem z ofiarą”.
John Ausonius zaprzeczył, jakoby miał z zabójstwem kobiety cokolwiek wspólnego.
Dzisiaj nadal to podtrzymuje.
Niemiecka policja umorzyła sprawę.
Nota
Mężczyzna z laserem. Historia szwedzkiej nienawiści to książka oparta na prawdziwych
zdarzeniach, które zostały zrekonstruowane na podstawie źródeł pisanych i ustnych. Autor starał
się możliwie wiernie oddać to, co rzeczywiście się wydarzyło.
Rozdziały opisujące dochodzenie policyjne powstały głównie na podstawie dokumentów
procesowych, wyroku sądu rejonowego w Sztokholmie nr B4896/92, wydanym 14 stycznia 1994
roku, dokumentów zebranych w sprawie K26056-93, zgromadzonych przez Wojewódzki Urząd
Policji w Sztokholmie, oraz wywiadów ze śledczymi i z funkcjonariuszami policji. Rozmawiałem
między innymi z Lennartem Thorinem, Stefanem Bergqvistem, Janem Olssonem, Eilerem
Augustssonem, Börjem Sehlstedtem, Martinem Steinerem, Paulem Johanssonem, Lennartem
Gustavssonem, Ulfem Åsgårdem i Sonnym Björkiem.
Jan Olsson udostępnił mi swój dziennik. Wiedzę czerpałem również z informacji
zawartych w sprawozdaniu Ulfa Sjöberga, Lasermannem – en mänsklig gåta [Mężczyzna z
laserem. Zagadka człowieka], zamieszonym w „Nordisk Kriminalkrönika” 1994, s. 61–88.
Po tym, jak John Ausonius jesienią 2000 roku przyznał się do zarzucanych mu czynów,
odwiedziłem go w więzieniu w Tidaholm. Spotkaliśmy się osiem razy, nasze rozmowy trwały w
sumie ponad czterdzieści godzin.
Poza tymi rozmowami John Ausonius nie miał żadnego wpływu na treść książki.
Jego przyznanie się do winy pokazane zostało w programie Kalla Fakta w TV4 5
kwietnia 2001 roku (Gellert Tamas i Jocke Söderqvist, zdjęcia Micke Malm, redaktor Kajsa Stål).
Pokazane w programie wywiady zostały nagrane wcześniej, przy okazji wspomnianych wyżej
rozmów.
Dane niektórych wymienionych w książce osób zostały zmienione.
Cytując niektóre wypowiedzi, zmieniałem niekiedy czas gramatyczny albo szyk, aby
lepiej pasowały do stylu książki, nigdy jednak nie zmieniałem ich sensu.
Wykorzystany materiał źródłowy jest bardzo obszerny, same wywiady z Johnem
Ausoniusem to siedemset stron. Wyniki dochodzenia wstępnego liczą dwa tysiące pięćset stron,
natomiast dokumentacja śledztwa to łącznie dwadzieścia tysięcy stron. Materiał prasowy
obejmuje prawie osiemset artykułów i dwieście różnych programów i wypowiedzi w radiu i
telewizji. Na potrzeby książki przeprowadziłem dodatkowo jeszcze ponad osiemdziesiąt
wywiadów.
Rola, jaka przypada autorowi, który musi dokonać wyboru w przypadku tak obszernego
materiału źródłowego, jest oczywiście znacząca. Nie twierdzę, że pokazałem całą prawdę,
Mężczyzna z laserem jest po prostu jedną z wielu opowieści o Szwecji i jej historii pod koniec
XX wieku.
Podziękowania
Wiele osób w różny sposób przyczyniło się do powstania tej książki. Największy wkład
mają oczywiście te, które poświęciły swój czas, by w licznych rozmowach i wywiadach podzielić
się swoimi doświadczeniami czy opowiedzieć o swoich przeżyciach. Są to ci, którzy osobiście
doświadczyli nienawiści Johna Ausoniusa: funkcjonariusze policji, jego przyjaciele z dzieciństwa
i młodości, komentatorzy i dziennikarze. Bardzo wszystkim dziękuję.
Leili Falsafi, Ulrika Kärnborg, Kajsa Stål, Lars Truedson i Nils Resare poświęcili swój
czas, by przeczytać książkę i podzielić się ze mną cennymi uwagami na jej temat.
Gerd Håkansson, Ida Kjellin i Tom Fägrell pomogli mi w spisywaniu trwających wiele
godzin wywiadów.
Fatma Tuncer i Lasse Hanson byli niezwykle pomocni w docieraniu do źródeł. Malcolm
Dixelius, Robert Blombäck i Jonas Paulsson pełnili rolę zderzaków dla moich pomysłów, co było
niezwykle inspirujące. Anna-Lena Lodenius dostarczyła mi dużo cennych materiałów, między
innymi na tematy związane z przemocą na tle rasistowskim, nad którymi wspólnie pracowaliśmy
już wcześniej, na początku lat dziewięćdziesiątych. Kristof Tamas podzielił się ze mną swoją
ogromną wiedzą na temat kwestii związanych z integracją, migracją i rasizmem.
I na końcu podziękowania dla dwójki moich redaktorów, Jana-Erika Petterssona oraz
Malin Petersson.
1
Partia Rzeszy Nordyckiej, Nordiska Rikspartiet – szwedzka partia neonazistowska,
założona w 1956, a rozwiązana w 2009 roku (przypisy – jeśli nie zaznaczono inaczej – pochodzą
od tłumaczki).
2
Opór Białych Aryjczyków, Vitt Ariskt Motstånd (VAM).
3
Nowa Demokracja, Ny Demokrati (NyD) (przyp. red.).
4
Sturecompagniet – największy i jeden z najbardziej znanych klubów nocnych w
Sztokholmie.
5
UNHCR, Office of the United Nations High Commissioner for Refugees, Urząd
Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych do spraw Uchodźców – organ pomocniczy
ONZ-u utworzony w 1951 roku.
6
Partia Liberałów, Folkpartiet Liberalerna (FP) – partia mieszczańska, odwołująca się do
tradycyjnego liberalizmu.
7
Szkoła Lundsberg, Lundsbergs skola – założona w 1896 roku na wzór konserwatywnych
angielskich szkół z internatem (przyp. red.).
8
Idea „Domu Ludowego”, Folkhemmet – termin używany w odniesieniu do
socjaldemokratycznego państwa opiekuńczego.
9
Prawo Jante, Janteloven – pojęcie stworzone przez pisarza Aksela Sandemosego. W
powieściowym, fikcyjnym miasteczku obowiązuje zasada, że nikt nie powinien się wyróżniać ani
udawać, że pod jakimkolwiek względem jest lepszy od innych.
10
Nowy Dobrobyt, Den Nya Välfärden (przyp. red.).
11
Szwedzki Związek Pracodawców, Svenska Arbetsgivareföreningen (przyp. red.).
12
Umiarkowana Prawica, Moderata Samlingspartiet (M) – partia konserwatywno-
liberalna.
13
Partia Zielonych, Miljöpartiet de Gröna (MP) – partia ochrony środowiska naturalnego.
14
Partia Lewicy, Vänsterpartiet (V).
15
Partia Centrum, Centerpartiet (C) – partia centrowa, wywodząca się z tradycyjnego
ruchu chłopskiego.
16
Chrześcijańscy Demokraci, Kristdemokraterna (KD) – partia chadecka.
17
Dramaten – popularna nazwa Królewskiego Teatru Dramatycznego w Sztokholmie,
założonego w 1788 roku z inicjatywy króla Gustawa III (przyp. red.).
18
W rzeczywistości książka ukazała się drukiem w 1896 roku – od 1895 trwała publikacja
w odcinkach (przyp. red.).
19
Sven Hedin (1865–1952) – szwedzki podróżnik, geograf i naukowiec, znany ze swoich
budzących kontrowersje proniemieckich sympatii.
20
Verner von Heidenstam (1859–1940) – szwedzki poeta i pisarz, laureat Nagrody Nobla
w dziedzinie literatury, jeden z twórców szwedzkiego neoromantyzmu.
21
Młodzieżowa subkultura lat sześćdziesiątych, wzorująca się na amerykańskim stylu
życia; młodzi chłopcy wraz ze swoimi dziewczynami rozbijali się amerykańskimi samochodami,
siejąc postrach wśród spokojnych Szwedów; poszczególne gangi raggare rywalizowały ze sobą.
22
Katarinahissen – wzniesiona w 1883 roku publiczna winda w Sztokholmie, łącząca
Slussen ze skalistym wzgórzem Södermalm.
23
Szwedzcy Demokraci, Sverigedemokraterna (SD).
24
Zachowajcie Szwecję dla Szwedów, Bevara Sverige Svenskt (BSS).
25
Kanclerz sprawiedliwości – szwedzka agencja rządowa nadzorująca działalność sądów.
26
Hjalmar Branting (1860–1925) – szwedzki polityk, współtwórca Szwedzkiej
Socjaldemokratycznej Partii Robotniczej, od 1907 roku jej przywódca, laureat Pokojowej
Nagrody Nobla.
27
Gwardia Przyboczna, Svea Livgarde – historyczny regiment szwedzkiej armii.
28
Partia Lewica–Komuniści, Vänsterpartiet Kommunisterna (VPK) – w 1990 roku
zmieniła nazwę na Partia Lewicy, Vänsterpartiet (V).
WYDAWNICTWO CZARNE SP. Z O.O.
www.czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
e-mail: mateusz@czarne.com.pl,
tomasz@czarne.com.pl, dominik@czarne.com.pl,
honorata@czarne.com.pl, ewa@czarne.com.pl
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
tel. +48 18 351 00 70
e-mail: redakcja@czarne.com.pl
Sekretarz redakcji: malgorzata@czarne.com.pl
Dział promocji: ul. Andersa 21/56, 00-159 Warszawa
tel./fax +48 22 621 10 48
e-mail: agnieszka@czarne.com.pl, anna@czarne.com.pl,
dorota@czarne.com.pl, zofia@czarne.com.pl
Dział marketingu: katarzyna@czarne.com.pl
Dział sprzedaży: irek.gradkowski@czarne.com.pl
tel. 504 564 092, 605 955 550
agnieszka.wilczak@czarne.com.pl
Audiobooki i ebooki: Izabela Rególska, iza@czarne.com.pl
Wołowiec 2013
Wydanie I

You might also like