Professional Documents
Culture Documents
Tamas, Gellert - MÄ Å Czyzna Z Laserem. Historia Szwedzkiej Nienawiå Ci
Tamas, Gellert - MÄ Å Czyzna Z Laserem. Historia Szwedzkiej Nienawiå Ci
Mężczyzna z laserem
Historia szwedzkiej
nienawiści
Przełożyła Elżbieta Frątczak-Nowotny
Prolog
*
Decydując się strzelić, zrobiłem ważny krok naprzód. To była trudna decyzja. Wszedłem w
ciemność, jeśli można tak powiedzieć. I wcale nie poczułem ulgi, wręcz przeciwnie: było mi
bardzo ciężko. Miałem z tym ogromny problem.
Początkowo wcale nie zamierzałem nikogo zabijać… Podczas pierwszego napadu
chciałem po prostu… chciałem tylko… narobić trochę zamieszania. Ale nie będę zaprzeczał:
imigranci sobie na to zasłużyli. Nie zamierzałem strzelać do pierwszego lepszego, tylko do
przestępców, takich, co to jeżdżą mercami, zajmują się praniem brudnych pieniędzy, heroiną i
tego typu sprawami.
Wszyscy przestępcy, których znałem, byli imigrantami. Zacząłem od poszukiwań pewnego
Greka. Widziałem go kiedyś z dziewczyną, którą według mnie zmuszał do prostytucji. Miałem
ochotę strzelić do niego, kiedy będzie szedł razem z nią, żeby dać jej szansę na ucieczkę.
Czekałem na niego, ale tak to już jest, że kiedy się kogoś potrzebuje, to go nie ma. Ale byli inni,
wszędzie było ich pełno. Leniwe dranie. Siedzieli w metrze, rozmawiali głośno, przekrzykując się.
Czy człowiek naprawdę musi słuchać tych arabskich wrzasków? Własnych myśli nie słyszy. Jak
ktoś mieszka w Szwecji, chyba może nauczyć się szwedzkiego, no i zachowywać się po ludzku!
Oni tego najwyraźniej nie potrafili!
Wiem, jak to jest, bo mieszkałem tuż obok nich, na Studentbacken. Strasznie hałasowali.
Raz poszedłem do nich i zwróciłem im uwagę, nigdy się ich nie bałem. Otworzyłem drzwi bez
pukania i powiedziałem, że mają, do cholery, być cicho! Była dziesiąta wieczorem albo jeszcze
później. A ich tam było kilkunastu, w jednym małym pokoiku, byli wszędzie, większość w krótkich
gaciach.
W końcu uznałem, że szkoda czasu na szukanie przestępców. Spieszyło mi się. Doszedłem
do wniosku, że wystarczy, jeśli strzelę do pierwszego lepszego cudzoziemca. Skutek będzie taki
sam. Chciałem dać im do zrozumienia, że nie mogą czuć się tutaj pewnie. Chciałem ich
przestraszyć. Tak żeby się stąd wynieśli.
Pojechałem na rowerze na Gärdet. Czekałem godzinę, nie chciałem żadnych świadków,
nie chciałem, żeby mnie złapano. Nagle zobaczyłem trzy osoby. Trzech Murzynów. Poczułem…
No cóż, to nie było fajne. Trudno mi opisać, co czułem, zanim pociągnąłem za spust. Na pewno
ogromny opór, wszystko mówiło mi: „nie rób tego”. Było mi trudno, ale podjąłem już decyzję.
Byłem pewny. Nie chciałem tego robić, ale czułem, że muszę.
W końcu mi się udało, oddałem strzał, zrobiłem ten krok. Wiedziałem, że jestem złym
człowiekiem, czułem to. Nie potrafię tego opisać, ale wiedziałem, że zrobiłem krok w złym
kierunku.
Kiedy już strzeliłem i usłyszałem, że trafiłem, szybko stamtąd zniknąłem.
*
Pierwszy zamach, kiedy został postrzelony Gebremariam, był przełomowy. To był ważny
krok, coś znacznie większego niż napad na bank. Byłem ciekaw jego skutków. Jak ludzie
zareagują? I rzeczywiście. Gazety rozpisywały się o zdarzeniu. To było coś zupełnie innego, inna
skala. Napady na banki nie budziły takiego zainteresowania. Co najwyżej któraś z wieczorówek
zamieściła krótką notkę. Teraz było inaczej. Pół pierwszej strony w porannych dziennikach i
artykuły w popołudniówkach.
Miało to dla mnie duże znaczenie. Moja pewność siebie wzrosła.
Jednak szybko zrozumiałem, że właściwie poniosłem porażkę. Moim celem było poruszyć
ludzi i ich przestraszyć. A to mi się nie udało. Strzały na Gärdet zostały przedstawione jako
pierwszy lepszy napad na cudzoziemca. Takie rzeczy się zdarzały. Inni też ich atakowali.
Skinheadzi. Naziści. Podpalano obozy dla uchodźców. Nie tylko rasiści za tym stali. Jeden z
samorządowców w Solnie publicznie oświadczył, że wszystkich imigrantów należałoby wyrzucić.
Na tym tle mój napad właściwie niczym się nie wyróżniał. Taka była prawda. Nie wystarczyło ich
ranić. To nie przynosiło żadnego efektu. Powinienem kogoś zabić. Byłem do tego zmuszony.
Życzyłem im jak najgorzej. Było ich za dużo, mieli złą wolę. Oczywiście pojawiły się
wyrzuty sumienia, że zamiast strzelać do przestępców, strzelam do przypadkowych ofiar, ale nie
było czasu. Poza tym nie bardzo wiedziałem, jak miałbym ich szukać. Ale nie byłem aż tak głupi,
żeby strzelać na ulicy. Aż tak nie chciałem ryzykować.
A zresztą, do diabła z nimi! Wszyscy byli siebie warci, robili podejrzane interesy. Nawet
jeśli nie byli przestępcami, to i tak wykorzystywali system. Nie chcieli się dostosować. Trzymali
się razem. Nie chcieli się uczyć szwedzkiego. Gardziłem nimi.
Poza tym nie tylko ja za nimi nie przepadałem. Sporo Szwedów nie lubiło imigrantów.
Mieliśmy też wsparcie polityczne. Nowa Demokracja zdobyła mnóstwo głosów. Ich polityka pod
tym względem była słuszna. Mówili wprost, że chcą wyrzucić obcych ze Szwecji. Nie z powodów
rasistowskich, tylko czysto ekonomicznych. Utrzymywanie ich było zbyt kosztowne. Poza tym były
też problemy kulturowe. Popierałem ich poglądy. Głosowałem na nich.
Jeden z nowych demokratów nawet usprawiedliwił napad, no, może nie bezpośrednio. Ale
powiedział, że lwy w Afryce i tak zjadają czarnych. Nie należy ich żałować. I nie należy się z nimi
zbytnio pieścić. W swoich krajach skończyliby jako karma dla lwów.
Byłem tego samego zdania. Trzeba było im w jakiś sposób uświadomić, że tak naprawdę
to oni wcale nie chcą tu być. Na pewno woleliby być u siebie. Żeby ich naprawdę wystraszyć,
musiałem któregoś z nich zabić.
Dlatego postanowiłem powtórzyć napad. Kiedy strzelałem po raz pierwszy, nie chciałem
zabić. Za drugim razem – owszem. Strzeliłem temu Irańczykowi w twarz. Ale mi się nie udało.
Tylko go postrzeliłem. Gazety też specjalnie się o nim nie rozpisywały…
Zrozumiałem, że jeśli chcę załatwić sprawę tak, jak należy, muszę zabić.
*
Pogarda zagłuszyła moje sumienie. Nie chciałem ryzykować, że wpadnę. Dlatego
wybrałem pierwszą lepszą osobę, wtedy ryzyko było mniejsze. Początkowo zamierzałem strzelać
do imigrantów ze świata przestępczego, zasłużyli sobie na to. Ale wyszukanie kogoś takiego i to
tak, żeby nie wzbudzić podejrzeń, było zbyt czasochłonne. I bardzo ryzykowne. Ktoś mógł mnie
zobaczyć, być może zacząłby się zastanawiać, kim jestem. Ryzykowałbym, że mnie potem
rozpozna. A tak nie ryzykowałem niczego.
Wiedziałem, że albo mi się uda, albo nie. Wszystko albo nic. Wykluczone, żebym miał
spędzić resztę życia w więzieniu. Nie zamierzałem działać pod wpływem chwili, bez żadnego
planu. Chodziło mi o efekt, ale jednocześnie chciałem pozostać anonimowy.
Wiedziałem, co powinienem zrobić. Musiałem się ukryć. Nie może być żadnych świadków.
Muszę wybrać jedną ofiarę. Będzie jedynym świadkiem moich działań, ale skoro ten człowiek ma
zginąć, nie zdoła wiele powiedzieć…
Ukryłem broń w parku, w Lill-Jansskogen. Miałem z tym trochę zachodu. Musiałem
wszystko dokładnie przygotować. Promień laserowy wskazuje miejsce, gdzie powinna trafić kula.
Kiedy go się raz dokładnie ustawi, nie trzeba potem już niczego zmieniać i to właśnie jest zaleta
broni laserowej. Nie trzeba celować, wystarczy strzelić z biodra.
Musiałem przeprowadzić rekonesans, żeby wiedzieć, gdzie ich szukać. W okolicy
akademików w Huvudsta. W centrum. Wszędzie.
Na Dworcu Głównym, w kącie przy pubie, jest kasyno, gdzie zawsze jest dużo imigrantów.
Chodziłem tam. Z bronią gotową do strzału. Skróciłem lufę, żeby nie była zbyt widoczna. Byłem
też na Vasabron, moście będącym przedłużeniem Centralbron. To most przede wszystkim dla
samochodów, ale jest tam też wąskie przejście dla pieszych. W pewnym momencie wyjąłem broń.
Dlaczego to zrobiłem… Był środek dnia… Wyjąć broń w środku dnia. To szaleństwo. Nigdy już
tego nie powtórzyłem.
Starałem się działać nocami. To był przypadek, że trafiłem na tego włóczęgę. Nigdy
wcześniej go nie widziałem, pomyślałem, że to pewnie Arab, ktoś taki. Nie wiedziałem, że jest
Grekiem. Ale nawet gdybym wiedział, pewnie by mnie to nie powstrzymało. Wyglądał
obrzydliwie, więc i tak bym do niego strzelił.
Przypominał pewnego kloszarda, którego kiedyś spotkałem w Dortmundzie i który
zachowywał się wyjątkowo chamsko. Prowokował mnie. Właściwie to nawet go nie dotknąłem.
Potem ściągnął na nas policję. To było wiele lat temu, ale zostało mi w pamięci.
Kiedy zobaczyłem tego włóczęgę w parku, nie miałem przy sobie broni. Wiedziałem
jednak, że on się nigdzie nie ruszy. Pojechałem do domu po karabin. Kiedy wróciłem, przeszedł
może pięćdziesiąt metrów. Był niedaleko S:t Eriksplan. Stałem w Vasaparken i patrzyłem, co
robi, śledziłem go. W pewnej chwili usiadł. Nagle wszystko stało się proste. Byłem z nim zupełnie
sam.
Strzeliłem do niego z bliska. Niewiarygodne, ale przeżył. On także.
*
Byłem coraz bardziej zdesperowany i miałem coraz mniej czasu. Strzelić do kogoś to było
coś. Za pierwszym razem byłem bardzo ostrożny. Strzelałem z dużej odległości. Nie chciałem
zabić, to przyszło później. Widziałem, że kiepsko mi idzie, więc następnym razem postanowiłem
podejść do ofiary bliżej.
Najczęściej robiłem to w nocy. Nie było to wcale takie proste. Co za okropne życie,
myślałem często. Na zewnątrz było zimno, może nawet nie tak bardzo, ale i tak nie było mi łatwo.
Myślałem tylko o swoim planie. Nawet jeśli było mi ciężko, musiałem wyjść, wytropić
kogoś. Rozumiecie, co to znaczy? Przecież ktoś mógł zwrócić na mnie uwagę, zacząć się
zastanawiać, co ja tu robię. Czy nie zachowuję się podejrzanie. A jeśli ktoś podszedłby do mnie i
spytał: „Słuchaj, co ty tu robisz?”
Wiedziałem, że w decydującym momencie muszę być odprężony i wypoczęty. Nie
wysiadywałem po nocach, starałem się prowadzić normalne życie, przyjemne, na luzie.
Oglądałem filmy wideo, czytałem książki, trochę się ruszałem. Może nie tuż przed planowanym
napadem. Wtedy raczej unikałem spotkań towarzyskich, nie chodziłem do lokali, wycofywałem
się. Nie chciałem rzucać się w oczy kilka dni czy godzin przed napadem, nie chciałem, żeby ktoś
mnie skojarzył. Najlepiej, gdyby moi znajomi myśleli, że w ogóle nie ma mnie w Szwecji.
Da Costa dobrze pasował do roli ofiary, dlatego go wybrałem. Miał ciemne włosy, nie
wyglądał na Europejczyka, przynajmniej w moich oczach. Okazało się, że był Brazylijczykiem,
ale tego nie wiedziałem. Sądziłem, że jest Arabem, kimś takim. Wiedziałem, że właśnie tacy jak
on, Irańczycy czy Irakijczycy, najczęściej wchodzą w konflikt z prawem. Nie lubiłem islamu, nie
podobało mi się, jak jego wyznawcy traktują kobiety, no i śmieszyło mnie, że nie jedzą
wieprzowiny, i takie rzeczy.
Nie akceptowałem ich pogardy dla kobiet. Zawsze mi to przeszkadzało, od samego
początku. Zdarzało się, że kiedy umawiałem się z dziewczyną, słyszałem, że traktuję kobiety jak
Turek. Niektóre tak mi mówiły, trochę w żartach. Wtedy się z tego śmiałem. To prawda, że
miałem raczej konserwatywne poglądy, ale to nie znaczy, że uważałem, że kobieta powinna być
podporządkowana mężczyźnie. Nie pochwalałem takiej postawy. Jeśli ktoś tak myślał, to się
mylił.
Tak czy inaczej, zobaczyłem da Costę pewnego razu, kiedy długo szukałem i nie mogłem
znaleźć nikogo odpowiedniego. Zacząłem się denerwować… Wiedziałem, że to jest złe, ale
musiałem to zrobić. Powoli zaczynałem tracić cierpliwość, długo czekałem na ten moment… „Do
cholery – pomyślałem – to naprawdę takie trudne?”
I właśnie wtedy go zobaczyłem. Byłem przygotowany, pod płaszczem miałem broń.
Czy ktoś z was rozumie, jak trudno jest coś takiego przeprowadzić? Oddałem do niego
trzy strzały, trafiłem go, ale nadal nie udało mi się go zabić.
Da Costa upadł. Leżał przede mną i wrzeszczał jak zarzynane prosię, więc wiedziałem, że
go nie zabiłem. Ale i tak uciekłem. Stałem zaledwie kilka metrów od niego, mogłem go zabić, ale
nie zrobiłem tego.
Nie zaczekałem, żeby jeszcze raz strzelić mu w głowę. Gdybym tak zrobił, już by nie żył,
ale ja spanikowałem… Nie potrafiłem mordować z zimną krwią.
Zrozumiałem, że muszę się bardziej skupić.
Radiowóz 7840 otrzymał zgłoszenie z centrali o 13.56:
– Strzały na Norrtullsgatan 12. Jedna osoba postrzelona, mężczyzna.
Kiedy ogłoszono alarm, radiowóz znajdował się w południowej części
Hammarbyhamnen, niedaleko okręgu przemysłowego Sickla. Inspektor Karsten Högman i jego
trzej koledzy natychmiast zawrócili, włączyli koguta i po dziesięciu minutach byli już na
Norrtullsgatan. Przed budynkiem dawnego browaru stała karetka.
Karsten Högman i jego ludzie szybko weszli do budynku i zaczęli biec przez salę. W
kuchni, tuż za drzwiami, leżał zakrwawiony mężczyzna, z głową zwróconą w stronę sali.
Ratownicy udzielali mu pierwszej pomocy.
Inspektor pochylił się nad mężczyzną. Ranny był przytomny. Högman poprosił, żeby
spróbował powiedzieć, co się wydarzyło.
– Nazywam się Hebbe… ktoś… do mnie… strzelał. Mężczyzna… z bronią laserową… w
beżowym trenczu – powiedział ranny.
Miał duże trudności z mówieniem z powodu zmiażdżonej szczęki. Widać było, że każde
słowo sprawia mu ból. Z ust leciała mu krew. Inspektor dał mu znak ręką, żeby już się nie trudził.
Mniej więcej w tym czasie pod budynek Brygghuset podjechał radiowóz numer 6007.
Załoga poinformowała, że zaobserwowała podejrzanego mężczyznę, który wbiegł do kamienicy
przy Norrtullsgatan 65. Była godzina 14.10, policjanci oczekiwali na dalsze rozkazy. Cztery
minuty później na miejscu było już jedenaście radiowozów, był też inspektor Stig Ericsson, który
natychmiast przejął dowodzenie.
Inspektor przekazał przez radio rozkazy. Podjechały kolejne cztery radiowozy. Ericsson
postanowił na razie obserwować sytuację.
O 14.22 otrzymał przez radio pozwolenie na wejście do kamienicy przy Norrtullsgatan
65. Ponieważ domniemany sprawca był uzbrojony, postanowiono zaczekać na dalsze posiłki.
Przez radio docierało coraz więcej informacji. Jakiś funkcjonariusz informował, że tuż
przed przyjazdem policji widziano dwóch mężczyzn wychodzących z klatki domu przy
Norrtullsgatan 65. Byli nieuzbrojeni, weszli do restauracji Morkullan po drugiej stronie ulicy.
Ericsson nakazał policjantom przyjrzeć się mężczyznom bliżej. O 14.26 radiowóz zahamował z
piskiem opon przed restauracją Morkullan. Do środka weszło trzech policjantów z odbezpieczoną
bronią. Wyraźnie zaskoczeni mężczyźni podnieśli ręce do góry. Najpierw się przestraszyli, ale
strach szybko przeszedł w złość. Oświadczyli, że nie zrobili nic złego, i nie chcieli się
wylegitymować. Wśród przekleństw i wściekłych okrzyków zostali wyprowadzeni do
radiowozów.
Inspektor Ericsson szykował się do wejścia do kamienicy przy Norrtullsgatan 65.
Policjanci byli zdenerwowani. Mieli pozwolenie na użycie broni i gazu, szybko włożyli ciężkie
kamizelki kuloodporne i odbezpieczyli pistolety na gaz łzawiący. Inspektorzy Anders Melander i
Mikael Bergqvist, którzy dowodzili akcją, wyjęli karabiny półautomatyczne MP5. Pozostali
policjanci mieli pistolety. Wszyscy byli gotowi do akcji.
Komisarz Lennart Thorin, szef wydziału zabójstw sztokholmskiej policji, otrzymał
wiadomość o strzelaninie w budynku dawnego browaru przy Norrtullsgatan o godzinie 14.45.
Kiedy usłyszał, że sprawca strzelał z broni laserowej, natychmiast zareagował. Potem
przyszła wiadomość, że podejrzany prawdopodobnie wszedł do kamienicy leżącej dwa kwartały
od miejsca zbrodni, która już została otoczona. Specjalny oddział był gotowy do akcji.
„Mamy go” – pomyślał Thorin i poprosił, żeby informowano go na bieżąco o rozwoju
sytuacji.
Inspektor kryminalny Stig Ericsson spojrzał na zegarek. Była 14.48. Minęła godzina od
momentu, kiedy Heberson da Costa został postrzelony. Karetka zabrała go, prawdopodobnie był
już w szpitalu.
Na miejscu zjawili się pierwsi dziennikarze. Inspektor zobaczył zbliżającego się do niego
łysiejącego kamerzystę. Kilka kroków za nim niemal biegła jakaś dziennikarka. Ericsson
ponownie spojrzał na zegarek, po cichu policzył sekundy. Dokładnie o 14.49 polecił swoim
ludziom wejść do kamienicy.
– Dorwijcie tego diabła – zakończył.
Policjanci Mikael Bergqvist i Anders Melander podeszli do kamienicy z odbezpieczoną
bronią, za nimi szli pozostali funkcjonariusze. Posuwali się powoli, ostrożnie, chowając się za
drzewami i samochodami. Kiedy zbliżali się do wejścia przy Norrtullsgatan 65, w okolicy
panował spokój. Ze środka nie dochodziły żadne odgłosy. Melander zastanawiał się, czy nie użyć
gazu, ale postanowił tego nie robić. Dał znak ręką kolegom, którzy powoli opuścili pistolety z
gazem łzawiącym.
Oddział po raz kolejny się przegrupował. Był już zaledwie kilka metrów od wejścia.
Melander czekał na właściwy moment. Czuł adrenalinę, ale wiedział, że musi działać ostrożnie.
Próbował uspokoić oddech. Za chwilę da znak do rozpoczęcia akcji.
W tym momencie otworzyły się drzwi do kamienicy przy Norrtullsgatan 65. Na progu
stanęła piątka osób, mężczyźni i kobiety. Patrzyli zdziwieni na stojących przed nimi policjantów
z bronią gotową do strzału. Widzieli ich z okien i zaczęli się zastanawiać, co się dzieje. Doszli do
wniosku, że pewnie policja zamierzała dostać się do piwnicy budynku, dlatego zeszli na dół.
– Możemy w czymś pomóc? – spytał grzecznie jeden z mężczyzn.
Inspektor Anders Melander wydawał się całkowicie zaskoczony. Spojrzał ze zdziwieniem
na swoich ludzi, którzy wyglądali na równie zdezorientowanych jak on.
– Nie mamy nic do ukrycia. Proszę, przekonajcie się, panowie, sami – powiedziała jedna
z kobiet, zapraszając ich do środka.
Melander miał wrażenie, jakby nagle uszło z niego całe powietrze. Świadek musiał coś
pomylić. Wziął głęboki oddech i ruszył w stronę swojego zwierzchnika.
Inspektor Stig Ericsson, który dowodził akcją, sprawiał wrażenie zawiedzionego. Dla
bezpieczeństwa postanowił zabrać wszystkich pięciu lokatorów na komisariat i tam ich
przesłuchać. Kiedy jeden z jego ludzi spytał, czy mają ich aresztować, pokręcił głową
poirytowany, po czym sięgnął po radio i poinformował szefostwo o tym, co zaszło.
– Fałszywy alarm, cholera!
Komisarz Lennart Thorin otrzymał wiadomość minutę później. Westchnął ciężko. Przez
moment miał nadzieję, że rzeczywiście są na tropie napastnika, wiedział jednak, że sprawy mogą
się potoczyć różnie. Teraz musiał się pogodzić z faktem, że mężczyzna z laserem nadal znajduje
się na wolności.
Myśli kłębiły mu się w głowie. „Karabin laserowy! Znów to samo! Wygląda na to, że
jednak mamy do czynienia z seryjnym zabójcą – pomyślał. – A może za tym stoi jakaś
organizacja rasistowska…”
Jego rozmyślania przerwał natarczywy dzwonek telefonu. Thorin podniósł słuchawkę.
Usłyszał podniecony głos po drugiej stronie.
– Nazywam się Richard Aschberg i jestem reporterem „Aftonbladet”. Zechciałby pan
skomentować strzały na Norrtullsgatan, których ofiarą padł imigrant?
Przyjaciele
Pierwsze tygodnie w nowej szkole były okropne. Tak jak Wolfgang przypuszczał,
wszystko było nie tak. Zamiast po prostu skręcić za rogiem, musiał teraz jeździć do szkoły
tramwajem albo metrem. Dojazd na Karlavägen zabierał mu prawie pół godziny.
To zresztą okazało się najmniejszym problemem. Znacznie większą przeszkodą był język.
Większość zajęć w szkole prowadzona była po niemiecku. Wolfgang czuł się nieswojo, bo nadal
wielu słów nie rozumiał. Trudno mu było nadążyć za nauczycielem. Źle się z tym czuł.
A do tego nie bardzo miał się gdzie ukryć. Szkoła była mała. Klasa Wolfganga liczyła
zaledwie dziesięcioro uczniów. W szkole na Kungsholmen, jeśli się czegoś nie wiedziało, zawsze
można było się schować za czyimiś plecami. Tutaj od razu było wiadomo, kto przygotował się do
lekcji, a kto nie.
Wolfgang nienawidził nowej szkoły. Na szczęście po powrocie do domu nadal mógł się
bawić ze swoim przyjacielem Pellem. No i był też Håkan. Wolfgang często do niego zaglądał,
szukając pocieszenia. Dobrze było mieć w pobliżu kogoś dorosłego, kto nie zadawał zbyt wielu
pytań i potrafił cierpliwie wysłuchać, nie przerywając co chwila.
– Zobaczysz, że wszystko się ułoży. Za kilka tygodni nie będziesz się już tak denerwował
– mówił Håkan, kiedy chłopiec mu się skarżył.
Wolfgang zaciskał zęby i codziennie rano niezmiennie wsiadał w tramwaj do swojej
nowej szkoły.
Ralf nie cierpiał jej chyba nawet bardziej niż jego dwa lata starszy brat. Nie wytrzymywał
surowej dyscypliny. Nie zamierzał się jej poddać.
– Krępowało mnie to – wspominał Wolfgang po latach. Miał wrażenie, że wszyscy mu się
przyglądają, jakby to była jego wina, że dziewięciolatek chodził i krzyczał podczas przerw, a na
lekcjach źle się zachowywał. W domu dawał jasno do zrozumienia, że nienawidzi swoich
surowych i głupich nauczycieli. Wolfgang co prawda podzielał jego zdanie, ale nie potrafił
powiedzieć tego matce, więc milczał.
Katastrofa była nieunikniona. Po kilku miesiącach Ralf miał dosyć szkoły, a szkoła jego.
Hilde pomstowała, była oburzona, ale w końcu się zgodziła, żeby chłopiec wrócił do dawnej
podstawówki na Kungsholmen. Wolfgang niemal nie mógł w to uwierzyć. Był zazdrosny, ale nie
chciał dać tego po sobie poznać, więc nic nie powiedział. Poza tym zaczynał powoli zmieniać
zdanie o nowej szkole.
Wówczas miał wrażenie, że trwało to wieczność, ale potem nawet się dziwił, że tak
szybko się zaaklimatyzował. Już jesienią przestał mieć trudności z rozumieniem nauczycieli, sam
też mówił coraz lepiej. Także gramatyka przestała być problemem. Wcale nie czuł się głupi.
Poza tym miał nowego przyjaciela, Gustava Oskarssona. Siedział w ławce przed
Wolfgangiem i wyróżniał się pod dwoma względami. Był tęgi oraz lubił dużo mówić i się śmiać.
Wolfgangowi to wystarczało. Szybko zostali najlepszymi przyjaciółmi.
Wolfgang nigdy nie zapomniał swojej pierwszej wizyty w domu Gustava. Chłopiec
mieszkał z ojcem w trzypokojowym mieszkaniu w dzielnicy Hägerstensåsen. Dla Wolfganga był
to inny świat.
Zatrzymał się na progu i szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami przyglądał się tysiącom
rzeczy, które wypełniały mieszkanie od podłogi po sufit. U sufitu wisiały modele samolotów, na
biurku i na kanapach leżały stare rosyjskie aparaty fotograficzne. Wszędzie stały i leżały różnej
wielkości zegarki, pełno było książek, stały na półkach, leżały na krzesłach, na stolikach, obok
grzejników, na blacie w kuchni i w łazience. Mieszkanie wyglądało jak antykwariat, pchli targ i
muzeum zarazem. Czegoś podobnego Wolfgang nigdy jeszcze nie widział. Najbardziej kojarzyło
mu się to z domem Pippi Långstrump.
– Hier herrscht Ordnung – przywitał chłopców tata Gustava Otto. Uśmiechając się,
podążył za wzrokiem Wolfganga.
Wolfgang zawstydził się nieco, słysząc ironiczną uwagę taty kolegi. Bo o porządku w
domu Oskarssonów na pewno nie mogło być mowy. Pewnie trudno byłoby znaleźć bardziej
chaotyczne mieszkanie.
Otto Oskarsson miał za sobą barwną przeszłość. Urodził się na przełomie wieków w
rodzinie o tradycjach zegarmistrzowskich. Jego dziadek podobno pracował na dworze
rosyjskiego cara. Otto był technikiem, a jego wielką pasją były zegary. Przez wiele lat mieszkał
za granicą. W latach dwudziestych i trzydziestych pracował w Berlinie dla takich firm jak
Blaupunkt i Telefunken, a kiedy wybuchła II wojna światowa, przeniósł się do Szwecji. Dostał
pracę w siedzibie LM Ericssona na Telefonplan. Skonstruował pierwszą automatyczną
sekretarkę. Urządzenie okazało się takim przebojem, że poproszono go, by osobiście
zaprezentował je w programie telewizyjnym.
Ożenił się ze Szwajcarką. Po rozwodzie jego była żona wróciła do ojczyzny. Ponieważ w
domu rozmawiano po niemiecku, ojciec postanowił posłać syna do szkoły niemieckiej.
Otto zajmował się wieloma rzeczami. Był wynalazcą, genialnym technikiem, znał się na
mechanice, był też filozofem samoukiem. Nie dowierzał formalnemu wykształceniu, wolał
zdobywać wiedzę sam.
Ledwie Wolfgang wszedł do mieszkania, Otto natychmiast pociągnął go za sobą, żeby
pokazać mu jeden ze swoich najnowszych wynalazków.
– Spójrz. To mikroskop poprzeczny. Sam go zbudowałem. Za jego pomocą mogę
frezować wychwyty regulatora balansowego w zegarkach mechanicznych, co wymaga wielkiej
precyzji.
Dwunastoletni Wolfgang spoglądał na niego oczarowany.
– Tutaj pracuje pan nad swoimi wynalazkami? – spytał, patrząc na niego wielkimi
oczami.
– Tutaj, wszędzie – odpowiedział Otto. – Wynalazca nie może się ograniczać do miejsca i
czasu. Musi mieć odwagę myśleć innowacyjnie, puścić wodze fantazji. Swobodna myśl jest
matką wszystkich wynalazków.
Wolfgang był oczarowany. Uwielbiał bawić się klockami Meccano i budować modele.
Często się zastanawiał, jak działa maszyna parowa i jak to możliwe, że ciężki pociąg jedzie po
szynach dzięki napędowi elektrycznemu. Teraz spotkał kogoś, kto znał odpowiedź na wszystkie
jego pytania.
Wolfgang niemal codziennie odwiedzał Gustava, a przy okazji słuchał opowieści jego
ojca. Otto był zachwycony zainteresowaniem swojego nowego adepta. Godzinami opowiadał mu
o tym, jak skonstruowana jest automatyczna sekretarka i jak funkcjonują kombinezony rosyjskich
kosmonautów.
Otto nie tylko dużo wiedział, ale też wyznawał własną filozofię życiową. Chętnie dzielił
się nią z chłopcem. Często stawiał mu za przykład ludzkie ciało. Żaden organ nie był dziełem
przypadku, każdy miał jakieś zadanie do spełnienia. Serce pompuje krew, czerwone ciałka
przenoszą hemoglobinę, białe funkcjonują jako sprzątacze i strażnicy.
– Podobnie jak w biologii, tak i w życiu wszystko powinno mieć jakiś sens. Dlatego
każde nasze działanie musi mieć swój cel. Jeśli go nie ma, to po co je podejmować? – zwykł
mówić Wolfgangowi.
– To, co wyróżnia nas, ludzi, to umiejętność tworzenia. Prawdziwy człowiek jest jak
Robinson Crusoe. Wszyscy powinniśmy umieć stworzyć własny świat, na wypadek gdybyśmy
pewnego dnia zostali wyrzuceni na samotną wyspę życia. Tak jak Robinson powinniśmy starać
się chłonąć wiedzę, poznawać przyrodę i zasady techniki. Potrafić krzesać ogień bez użycia
zapałek, wiedzieć, dlaczego łódź nie tonie, umieć konserwować owoce i pojmować, na czym
polega proces fermentacji. Powinniśmy starać się zrozumieć możliwie jak najwięcej z
otaczającego nas mikrokosmosu.
Otto żył w zgodzie ze swoją filozofią. Uwielbiał badać różne rzeczy, rozkładać je na
czynniki pierwsze. Jeśli wpadł mu w ręce aparat fotograficzny, natychmiast rozbierał go na
kawałki. Naprawdę szczęśliwy był jednak wtedy, kiedy udało mu się go ponownie złożyć.
– Po co mi aparat fotograficzny, jeśli nie wiem, jak on jest zbudowany – mówił
Wolfgangowi.
Wyznawana przez Ottona filozofia miała wpływ na całe jego życie. Jedzenie służyło
zaspokajaniu głodu, ubranie miało osłaniać ciało, a podstawowym zadaniem mieszkania było
dawać dach nad głową i chronić przed mrozem. Estetyka była dla niego czymś całkowicie
obcym. To, że jedna skarpetka była niebieska, a druga czerwona, nie miało żadnego znaczenia,
kuchnia mogła pełnić funkcję warsztatu, a łazienka biblioteki. Jeśli potrzebował więcej miejsca
na półce, odcinał oprawione w skórę okładki książek, bo przecież okładki nie spełniały żadnej
istotnej funkcji, a tylko niepotrzebnie zajmowały miejsce.
Wolfgang był zafascynowany. Gdy opowiadał w domu o Ottonie, mówił o nim zawsze
jako o „wynalazcy”.
Wolfgang czuł, że coraz bardziej oddala się od swojego dawnego życia na Fleminggatan.
Håkan się wyprowadził, bo skończyła się jego umowa najmu mieszkania. W pierwszej chwili
Wolfgangowi zrobiło się przykro, poczuł się, jakby opuścił go jego starszy brat. Ale wtedy
Håkan nie odgrywał już w jego życiu tak ważnej roli jak dawniej. Miał Gustava. No i był też
Otto.
Podobnie było z jego dawnym przyjacielem Pellem. Nadal mieszkał po sąsiedzku, ale
właściwie równie dobrze mogłoby go nie być. Wolfgang miał już prawie piętnaście lat. Z jego
dawnym przyjacielem niewiele go łączyło. Pelle chciał zostać mechanikiem samochodowym.
Większość czasu spędzał w świetlicy dla młodzieży Mariebergsgården, popularnie nazywanej
Marpan, gdzie majstrował coś przy swoim motorowerze i flirtował z dziewczynami. Wolfgang i
Pelle nie bardzo mieli o czym rozmawiać.
Wolfgang miał nowe zainteresowania. Szkoła niemiecka pokazała mu świat, z którego
istnienia nie zdawał sobie sprawy. Na świadectwie w szkole na Kungsholmen była rubryka:
„zawód ojca”. Nauczycielka wpisywała tu zwykle: magazynier, kelner, kucharz, zdarzali się też
właściciele taksówek, urzędnicy, znacznie rzadziej inżynierowie.
Rodzice uczniów szkoły niemieckiej byli lekarzami, stomatologami, dyrektorami,
dyplomatami. Do szkoły chodziły między innymi dzieci ambasadora amerykańskiego. Była to
szkoła dla dzieci elity. Wolfgang był jednym z niewielu uczniów, których rodzice nie mieli
wyższego wykształcenia. A także nie byli zamożni.
Szkoła należała do najstarszych w Sztokholmie, miała bogate i długie tradycje. Została
założona w 1612 roku na mocy pozwolenia udzielonego przez króla Gustawa II Adolfa. Jej
pierwsza siedziba znajdowała się na Starym Mieście, przy ulicy Szkolnej. Potem szkoła się
przeniosła, co bynajmniej nie oznaczało zerwania z tradycjami.
W praktyce szwedzki system oświaty wykluczał istnienie szkół niezależnych. Marzeniem
i celem socjaldemokratów, którzy w Szwecji sprawowali władzę nieprzerwanie od 1932 roku,
było stworzenie jednolitego systemu edukacji, dającego wszystkim jednakowe szanse. Ale
istniały pewne wyjątki. W Sztokholmie znajdowały się szkoły niemiecka i francuska, były też
prywatne z internatem, Lundsberg i szkoła w Sigtunie. Elitom nie przyszłoby do głowy posłać
dzieci do szkoły propagującej ideę równych szans. Rodzina królewska, rody Wallenbergów czy
Wachtmeisterów, rodziny dyplomatów, a nawet socjaldemokratyczni ministrowie wybierali dla
swoich dzieci elitarne szkoły.
W szkołach prywatnych atmosfera w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych była
inna niż w szkołach publicznych. Tu nie skupiano się na pracy w grupach, nauka nie miała z
założenia być łatwa i przyjemna.
W szkole Wolfganga nie czytano bryków, poznawano całego Fausta. A także Cierpienia
młodego Wertera i inne dzieła Goethego. Po niemiecku.
Kładziono nacisk na tak zwaną kulturę wysoką, Hochkultur. Nauczycielka, która uczyła
klasę Wolfganga szwedzkiego, interesowała się teatrem i często zabierała uczniów na spektakle.
Ale nie do popularnych wówczas teatrów eksperymentalnych, tylko do Dramaten17 czy do Opery
Królewskiej. Wolfgang do tej pory pamięta pewien wieczór, kiedy siedział w pierwszym rzędzie
w Dramaten i kapka śliny grającego na scenie Jarla Kullego wylądowała na jego białej koszuli i
zielonej marynarce.
Szkoła niemiecka należała niewątpliwie do ambitnych, ale Wolfgang miał wrażenie, że
równie dużo korzysta, słuchając opowieści ojca Gustava. Uwielbiał przechadzać się po
mieszkaniu w Hägerstensåsen, przesuwając palcami po grzbietach książek, które zdawały się
zawierać wyjaśnienia wszystkich tajemnic świata.
Otto Oskarsson urodził się w 1907 roku. Jego postawa życiowa kształtowała się w latach
dwudziestych i trzydziestych pod wpływem idei, literatury i sztuki tamtego okresu. To właśnie te
myśli przekazywał teraz Gustavowi i Wolfgangowi. Zdejmował z półek książki i dawał je
chłopcom do czytania. Podręczniki z mikrobiologii, fizyki, chemii. Polecał im też pozycje
literackie, między innymi Quo vadis polskiego pisarza Henryka Sienkiewicza. Książka ukazała
się w 1895 roku18 i od razu zyskała ogromną popularność, a jej autor dziesięć lat później
otrzymał literacką Nagrodę Nobla.
Wolfgang był pod wielkim wrażeniem lektury. Jak zwykle rozmawiał potem o niej z
Gustavem.
– Co za książka! – zachwycał się. – Pierwsi chrześcijanie byli wielkimi bohaterami. Co za
siła charakterów, jakie zasady moralne. Gotowi byli iść na śmierć za swoje poglądy. Ja też
chciałbym być taki odważny.
Nieco później dostał w prezencie od Ottona dzieło niemieckiego psychiatry Fritza
Künkela, Jugendcharakterkunde [O charakterze młodego człowieka]. Książka została napisana w
latach trzydziestych i była pierwszą pozycją z dziedziny psychologii, którą Wolfgang przeczytał.
– Byłem zafascynowany – opowiadał trzydzieści lat później.
W swoim dziele Künkel przedstawia ryzyko, jakie może nieść ze sobą „zbyt samodzielny
charakter”. Autor nie opowiadał się za ślepym posłuszeństwem, uważał jednak, że fakt, iż rodzice
dysponowali większą wiedzą, był wystarczający, by dzieci ich słuchały. „Mądre dziecko poddaje
się naukom dorosłego, tak jak sportowiec podporządkowuje się wskazówkom trenera” – pisał
Künkel.
Podkreślał, że homoseksualizm jest czymś nienaturalnym, wrodzonym zboczeniem.
Miłość między osobami tej samej płci jest oznaką niedojrzałości. Mężczyzna obdarzający
miłością drugiego mężczyznę jest tak naprawdę tchórzliwym chłopcem, który boi się dorosnąć i
ukrywa swój dziecinny charakter pod pozorem kobiecości.
„Chłopiec, który boi się życia, nigdy nie stanie się mężczyzną, w pewnym sensie zawsze
pozostanie dzieckiem. To właśnie ta dziecinność sprawia, że – mimo męskich organów
płciowych – wydaje się kobietą”, pisał w podsumowaniu Fritz Künkel.
Był rok 1969. Gdy ówczesne pokolenie młodzieży przeżywało okres buntu, szesnastoletni
Wolfgang zaczytywał się dziełem niemieckiego psychologa z początku lat trzydziestych. Jego
przesłanie wziął sobie głęboko do serca.
Wiosną tego roku do klasy Gustava i Wolfganga dołączył nowy uczeń, Stefan Riesling.
Był wysoki i szczupły. Przez wiele lat mieszkał z matką na Majorce, teraz wrócił do
Sztokholmu.
Stefan zaprzyjaźnił się z Gustavem i Wolfgangiem. Więzy między dawnymi przyjaciółmi
pozostały silne, ale Stefan szybko wszedł w rolę tego trzeciego. Kilka tygodni przed wakacjami,
kiedy przyjaciele wracali razem ze szkoły do domu, szczęśliwy Wolfgang oświadczył:
– Jesteśmy trochę jak trzej muszkieterowie.
Wolfgang nadal spotykał się z ojcem, ale już nie tak często jak w pierwszych latach po
rozwodzie. Egon związał się z kolejną kobietą. Miał z nią dziecko, drugie było w drodze.
Wolfgangowi przybywało przyrodniego rodzeństwa. Kiedyś powiedział po cichu, że być może
ojciec ma jeszcze więcej dzieci, tylko im o nich nie mówi. Wiedział bowiem, że Egon regularnie
spotykał się z jeszcze jedną kobietą.
Ojciec zamieszkał ze swoją nową rodziną w jednej z dzielnic na przedmieściach
Sztokholmu. Wolfgang odwiedzał go w weekendy. Ojciec nadal dużo pracował, często bywał
zmęczony. Kiedy się spotykali, niewiele ze sobą rozmawiali. Siłą rzeczy Wolfgang porównywał
ich spotkania z rozmowami z ojcem Gustava. Otto miał wizje, marzenia. „A mój ojciec myśli
tylko o tym, jak by tu zapłodnić kolejną kobietę” – myślał w duchu Wolfgang.
– Dlaczego palisz? – spytał ze zdziwieniem Wolfgang, patrząc na Stefana.
– Nie palę, tylko tak sobie próbuję – odpowiedział chłopiec, śmiejąc się.
– Przecież widzę, że trzymasz w ręku papierosa. Czemu palisz?
– No dobra, palę. A robię to dlatego, że lubię palić. Papierosy mi smakują.
– Jak to: smakują? Co to za odpowiedź? Dlaczego palisz?
– Bo papierosy mi smakują. Nie wystarczy?
– Nie, nie wystarczy. To, co mówisz, to bzdura.
– Wystarczy, że mi smakują. Przyjemność też może być celem, do którego dążymy.
– Mylisz się. Przyjemność sama w sobie do niczego nie prowadzi. Nie ma żadnego
praktycznego znaczenia. Wszystko powinno mieć jakiś sens. To tak jak imperatyw Kanta. Nie
wystarczy jedynie chcieć osiągnąć coś, co jest przyjemne. Należy zawsze postępować tak, by
zasada twego postępowania była prawem powszechnym.
– Daj spokój. Po prostu zapaliłem papierosa. Nie musisz od razu robić mi wykładu z
filozofii – stwierdził Stefan, zaciągając się demonstracyjnie.
Wolfgang miał już gotowy kolejny argument, kiedy nagle usłyszał Gustava:
– Powiedz mu coś, Woffe, niech mu w pięty pójdzie.
Roześmiał się. Przyjaciele siedzieli w cukierni w pobliżu szkoły. Mieli za sobą kolejny
dzień zajęć. Zwykle spotykali się po lekcjach i kontynuowali rozmowy.
Stefan uśmiechnął się do przyjaciół. Znał argumenty Wolfganga, wiedział, skąd się biorą.
Rozpoznawał w nich poglądy ojca Gustava. Wolfgang z każdym rokiem coraz więcej od niego
przejmował. Podobnie jak Otto uważał, że życie powinno mieć konkretny, praktyczny cel.
Odrzucał papierosy i alkohol oraz wszelkie „puste” przyjemności. Namiętnie argumentował
przeciwko długim włosom. Trudno było o nie zadbać, wpadały do oczu.
Chcąc udowodnić, że myśli i czyny były u niego jednym, pilnował, żeby zawsze być
dobrze ostrzyżonym. Zawsze też chodził ubrany w białą koszulę z niewielkim kołnierzykiem i
wąskim krawatem, nosił marynarkę i spodnie z szelkami. Nie mógł się bardziej wyróżniać na tle
panującej wówczas luźnej mody pokolenia dzieci kwiatów.
– Ludzie, którzy niewolniczo podążają za modowymi trendami, mają nie po kolei w
głowie. Ja preferuję ubrania praktyczne, wytrzymałe. Nie płynę z prądem. Myślę samodzielnie –
tłumaczył Wolfgang kolegom.
Dla Stefana samodzielne myślenie Wolfganga miało podejrzanie dużo wspólnego z
poglądami Ottona, ale nie wypomniał mu tego.
W przeciwieństwie do Gustava i Wolfganga dla Stefana Otto nie był Wielkim Mistrzem.
Być może wynikało to z tego, że poznał go już jako dojrzały szesnastolatek, a nie ciekawy
świata, zafascynowany cudami techniki dwunastoletni dzieciak. Stefan doceniał wiedzę, którą
Otto niewątpliwie posiadał, ale widział w nim głównie oryginała, nie autorytet.
Opowiadał ze śmiechem, jak pewnego razu, kiedy Otto przyszedł do szkoły po syna,
zaskoczył go gwałtowny deszcz. Zamiast schronić się przed ulewą, Otto zaczął biegać po
dziedzińcu w żółtej pelerynie i kapeluszu, w kaloszach i z wiadrem w ręku.
– Zbieram próbki deszczu, żeby zbadać zawartość siarki – wyjaśnił chłopcom,
uśmiechając się radośnie.
Stefan wielokrotnie zadawał sobie pytanie, co było powodem ich przyjaźni. Może to, że
tak dobrze się uzupełniali? Mieli podobne zainteresowania. Kochali książki. Najwięcej czytał
Wolfgang, wręcz je pochłaniał. Do jego ulubionych pozycji należały powieści kryminalne Edgara
Wallace’a.
Poza tym uwielbiali dyskutować. Potrafili godzinami przerzucać się argumentami.
Prowadzili słowne pojedynki na zgrabną retorykę i inteligentne riposty.
No i – co też było nie bez znaczenia – mieli podobne poczucie humoru. Uwielbiali Monty
Pythona, ale ich zdecydowanymi faworytami byli Flip i Flap, czyli Stan Laurel i Oliver Hardy.
Gustav i Wolfgang mogli bez końca oglądać filmy z ich udziałem, wiele kwestii znali na pamięć.
– Stan! Here’s another nice mess you’ve gotten into – zwracał się Gustav do Wolfganga,
naśladując Olivera Hardy’ego.
– Well, Oliver, I couldn’t help it – zwykł odpowiadać Wolfgang łamiącym się głosem i po
chwili obaj turlali się ze śmiechu.
Stefan przyznawał, że tego rodzaju dowcipy nie bardzo go bawiły, ale skoro przyjaciele
uwielbiali Flipa i Flapa, to i on próbował przynajmniej się uśmiechać.
Wolfgang i Gustav byli do tego stopnia zafascynowani Flipem i Flapem, że zbierali kopie
starych, często porysowanych filmów z lat trzydziestych.
W pewnym momencie Stefan zaczął się zastanawiać, czy uwielbienie kolegów nie miało
źródła w podświadomej identyfikacji z postaciami komików. Gustav był równie otyły jak Hardy i
w ogóle przypominał go pod wieloma względami. Był nie tylko podobny do ojca, ale też
próbował naśladować jego luźny, nieco artystyczny styl. Nie przejmował się tym, co myślą inni,
tylko robił swoje. Potrafił być zabawny, ale i bardzo złośliwy. Wykształcił w sobie niezwykły
cynizm, jego celne komentarze wywoływały niekiedy w klasie salwy śmiechu.
O ile Gustav przypominał Olivera Hardy’ego, o tyle Wolfgang pod wieloma względami
był podobny do Stana Laurela. Woffe był szczupły i ubóstwiał swojego nieco zbyt pulchnego
przyjaciela. Idealizował go, podobnie jak Flip idealizował Flapa. Wolfgang zawsze szedł pół
kroku za Gustavem i – jak Flip – zawsze był uczynny i grzeczny, zawsze skory do pomocy.
Można było na nim polegać.
Ale na tym podobieństwa się kończyły, tak przynajmniej uważał Stefan. Wolfgang
przewyższał inteligencją swojego filmowego bohatera, również dyskusje, które on i Gustav ze
sobą prowadzili, były na nieporównywalnie wyższym poziomie niż rozmowy ich filmowych
idoli.
Być może było jeszcze coś, co łączyło obie pary, ale o tym Stefan wówczas w ogóle nie
myślał.
Jeden z krytyków filmowych napisał kiedyś, że filmy z Flipem i Flapem to najpiękniejszy
filmowy portret miłości między dwoma mężczyznami. Wolfgang i Gustav na pewno bardzo by
protestowali, gdyby wówczas ktoś im coś takiego zasugerował, ale świat Laurela i Hardy’ego,
który ich tak fascynował, a w którym kobiety występowały gdzieś w tle – albo jako nieosiągalne
istoty, albo jako wstrętne zołzy – był bardzo podobny do ówczesnego świata Wolfganga i
Gustava. Być może nie przypadkiem ulubioną kwestią obydwu nastolatków był przerażony
okrzyk:
„Look out! It’s the wives!”
„Uważaj! Żony nadchodzą!”
Sobota, 2 listopada 1991 roku
Inspektor kryminalny Stefan Bergqvist pił kawę ze swoim kolegą, inspektorem Ulfem
Sjöbergiem w kawiarni komendy na drugim piętrze.
W piątek wieczorem pracowali do późna nad dochodzeniem w sprawie usiłowania
zabójstwa Hebersona da Costy. Teraz wrócili do pracy po zaledwie kilku godzinach snu. Obaj
czuli, że potrzebują chwili odprężenia i odpoczynku od przesłuchań, oględzin miejsca zbrodni i
innych czynności związanych ze śledztwem. Ulf Sjöberg próbował rozładować atmosferę,
opowiadając sprośne dowcipy.
Mężczyźni współpracowali ze sobą od ponad dziesięciu lat. Łączyła ich surowa męska
przyjaźń, nie przebierali w słowach, byli wobec siebie szczerzy – ale i serdeczni.
Stefan Bergqvist ze swoimi niemal dwoma metrami wzrostu i potężną budową ciała
wydawał się prototypem policjanta – bohatera kryminałów. Wiedział o tym i świadomie budował
swój wizerunek. Miał cięty język, nie stronił od ostrych słów, nie unikał konfliktów. Po
czternastu latach pracy w zawodzie miał niemałe doświadczenie. Kilka lat pracował jak śledczy
w Huddinge, gdzie odpowiadał między innymi za okolice Hallunda, Fittja i Alby.
Te podmiejskie dzielnice na południowy zachód od centrum Sztokholmu powstały z
myślą o robotnikach, którzy w latach siedemdziesiątych licznie napływali do Sztokholmu.
Przybywali do stolicy z północy, z Norrlandii, z Jämtland, z Härjedalen, ale także spoza Szwecji.
Z czasem jednak koniunktura na rynku pracy stawała się coraz gorsza, szczególnie dla
przybyszów z innych krajów, którzy nie nazywali się Andersson czy Jansson. Pod koniec lat
osiemdziesiątych sytuacja w wielu południowych dzielnicach Sztokholmu była bardzo trudna,
bezrobocie rosło, sporo ludzi pobierało zasiłki, wielu czuło się wyrzuconych poza nawias
społeczeństwa. Nic więc dziwnego, że to właśnie tutaj, w takich dzielnicach jak Alby czy Fittja,
przestępczość była największa. I to właśnie tutaj Stefan Bergqvist spędził pięć lat.
Duża część jego kolegów uważała, że zadziera nosa, ale ci, którzy znali go lepiej,
wiedzieli, że za surową fasadą krył się ciepły, wrażliwy człowiek.
Inspektor Ulf Sjöberg był jednym z tych, którzy znali go najlepiej. Od początku pracowali
razem, najpierw w Huddinge, a potem – w 1988 roku – przeszli razem do wydziału zabójstw
sztokholmskiej policji.
Sjöberg bardzo się różnił od swojego kolegi. Działał spokojniej, w ogóle miał
łagodniejsze usposobienie. Nie lubił konfrontacji, dlatego zawsze starał się ich unikać. Był
otwarty na ludzi, łatwo nawiązywał kontakty, chętnie ze wszystkimi rozmawiał, mówił ze swadą,
słynął z ciętych, dowcipnych komentarzy.
Przyjaciele świetnie się uzupełniali.
Stefan Bergqvist i Ulf Sjöberg zostali włączeni w sprawę mężczyzny z laserem 27
października, po postrzeleniu Karamalegosa, kiedy to po raz pierwszy zaczęto podejrzewać, że za
napadami może kryć się jeden sprawca. Dziesięć lat później Stefan Bergqvist wciąż pamięta
niepokój, jaki ta sprawa budziła w całej policji.
– Zdarzało się, że siedząc przy kawie, zastanawialiśmy się, co się stanie, jeśli jacyś
ekstremiści nagle postanowią przejść od słów do czynów i zaczną robić porządki wśród
obcokrajowców. Jak wtedy zareagują imigranci? A jeśli na przykład postanowią dać odpór? Czy
dojdzie wtedy do zamieszek, nie tylko w Sztokholmie? To była taka koszmarna wizja, która od
czasu do czasu powracała. Do tamtego momentu sobie z niej żartowaliśmy, teraz nagle mogła się
ziścić.
Szef wydziału zabójstw sztokholmskiej policji Lennart Thorin planował spędzić weekend
z rodziną w Tyresö, ale strzelanina w budynku dawnego browaru pokrzyżowała jego plany.
Wsiadł w swoje białe volvo i wrócił do Sztokholmu, do komendy na Kungsholmen.
Najpierw odbył rozmowę ze swoim szefem Gunnarem Severinem. Atmosfera była gorąca.
Po zamachu na Karamalegosa Thorin wymusił na szefostwie, by oddelegowano dwóch
dodatkowych funkcjonariuszy do patrolowania okolic Norrmalm. Teraz znów zażądał
dodatkowych policjantów, argumentując, że niewykluczone, iż mają do czynienia z seryjnym
mordercą. Severin odpowiedział, że Thorin musi sobie radzić z tymi ludźmi, których ma. Ten
wpadł we wściekłość.
– Gonimy resztkami sił, dobrze o tym wiesz. W tym roku w Sztokholmie mieliśmy już
dziesięć morderstw, sześć nadal jest niewyjaśnionych. Poza tym mieliśmy też ponad pięćdziesiąt
napadów na banki i dwadzieścia pięć na urzędy pocztowe. Nie wspominając o ponad stu
pięćdziesięciu włamaniach do sklepów. Co się dzieje z tym miastem, do cholery! Napady i
morderstwa stały się sportem narodowym. Tak to wygląda. A teraz jeszcze ten szaleniec. Brakuje
mi ludzi. Mam pięćdziesięciu chłopaków! To za mało! Musisz dać mi więcej ludzi!
Ustalili, że Gunnar Severin, szef wydziału kryminalnego sztokholmskiej policji, przyjrzy
się sytuacji i po weekendzie przekaże Thorinowi, co postanowił.
Około godziny jedenastej w pokoju odpraw na szóstym piętrze Thorin zebrał ludzi
zajmujących się sprawą mężczyzny z laserem. Naradę rozpoczął inspektor Stefan Bergqvist,
który przedstawił aktualną sytuację. Wyniki dotychczasowego śledztwa były mizerne.
– Heberson miał grać podczas prywatnej imprezy w Brygghuset, budynku starego
browaru. Strzelono do niego z odległości kilku metrów, napastnik użył broni laserowej.
Przesłuchaliśmy pozostałych członków zespołu. Nikt nie widział napastnika. Żadnych innych
świadków nie mamy.
– A ofiara? Facet musiał widzieć sprawcę – wszedł mu w słowo Thorin.
– Tak, widział go. Napastnik stał zaledwie kilka metrów od niego. Heberson opisał go
funkcjonariuszom, którzy przybyli na miejsce: Szwed, sto osiemdziesiąt pięć centymetrów
wzrostu, blondyn. Ale pamiętajmy, że mówił to facet, który chwilę wcześniej został postrzelony.
Był w szoku. Niestety nie mieliśmy okazji przesłuchać go ponownie. Jest po operacji, w śpiączce
farmakologicznej. Miejmy nadzieję, że przeżyje. Wygląda na to, że to nasz jedyny świadek.
– Mamy jakiś motyw?
– Nic. Dotychczasowe przesłuchania nic nie dały.
– Co świadczy o tym, że to ten sam sprawca, co w poprzednich przypadkach? – spytał
Thorin i oddał głos swojemu najbliższemu współpracownikowi Åkemu Thorstenssonowi.
Policjant rzucił okiem na swoje notatki i zaczął mówić:
– Zanim Heberson został postrzelony, widział czerwone światło. Widziały je też dwie
inne ofiary. Gebremariam, który został postrzelony 3 sierpnia na Troppstigen, na Gärdet, i
Karamalegos, postrzelony 27 października na Torsgränd, w Vasastan. Tak więc w trzech
wypadkach zaobserwowano czerwone laserowe światło. Poza tym mamy też przypadek studenta
Khosraviego, który został postrzelony 21 października w okolicach uniwersytetu. Khosravi nie
widział co prawda wiązki światła, ale podobnie jak inne ofiary on także jest cudzoziemcem,
dlatego jego przypadek może być powiązany z wyżej wspomnianymi. Tak więc mielibyśmy w
sumie cztery napady.
– Są jakieś dowody techniczne?
– Rozmawiałem z technikami. W budynku starego browaru znaleziono trzy łuski z broni,
prawdopodobnie kaliber 22. Niestety nie mamy ich z czym porównać. Są co prawda fragmenty
kuli wyjęte ze szczęki Khosraviego, ale w dwóch poprzednich przypadkach nie mamy w ogóle
niczego. Wszystkie ewentualne dowody zostały wysłane do państwowego laboratorium
technicznego, odpowiedź przyjdzie dopiero za kilka dni.
– Jest jakiś wspólny mianownik? Coś, co łączy wszystkie te przypadki? Coś, co mogłoby
być motywem zbrodni? – dopytywał się Ulf Sjöberg.
– Nic. Niczego nie znaleźliśmy. Żadna z ofiar nie była politycznie zaangażowana, żadna
nie ma kryminalnej przeszłości, nic nie wskazuje na dramat zazdrości czy kłopoty pieniężne.
Brakuje nam motywu – powiedział Åke Thorstensson.
– Czy w grę mogą wchodzić porachunki półświatka?
– Raczej nie. Ale niczego nie można wykluczyć.
– A motywy rasistowskie?
– Wszystko jest możliwe. Sprawca może być jeden, ale może to być też grupa działająca z
pobudek rasistowskich.
– Co wiemy o sprawcy?
– Niewiele. Prawdę mówiąc, nic – stwierdził Åke Thorstensson. – Nie mamy nawet
świadków, i to w przypadku żadnego z napadów. Możemy tylko mieć nadzieję, że w najbliższym
czasie ktoś się zgłosi. Mam na myśli ostatni napad.
– Wygląda na to, że mamy do czynienia z seryjnym mordercą – stwierdził Stefan
Bergqvist.
– Trudno powiedzieć, ale wiele na to wskazuje.
W pokoju zaległa cisza. W końcu Bergqvist powiedział to, o czym wszyscy myśleli:
– Jeśli to rzeczywiście seryjny morderca, to pewnie wkrótce znów będzie próbował kogoś
zastrzelić.
– Obawiam się, że to możliwe. Odstępy czasu między napadami są coraz krótsze. W ciągu
ostatnich dziesięciu dni mieliśmy trzy napady. Jest duże ryzyko, że wkrótce dojdzie do
kolejnego. Ale z drugiej strony nie mamy też pewności, że sprawca jest jeden – stwierdził Åke
Thorstensson.
Nikt nie miał nic do dodania. Thorstensson rozdzielił zadania na weekend i narada
dobiegła końca.
Lennart Thorin wrócił do swojego gabinetu. Nad Sztokholmem zapadał listopadowy
półmrok, mżyło, drobne krople deszczu uderzały o szyby.
Komisarz patrzył zafrasowany na leżące przed nim papiery. Coś mu się nie zgadzało.
Miał za sobą wiele lat pracy, ale nigdy dotąd nie miał do czynienia z przypadkiem, kiedy nie
byłoby żadnych śladów. Wszyscy sprawcy popełniają błędy, pomyślał. No i jak to możliwe, że
nie ma żadnych świadków? Czy to jakiś tajemniczy duch zasadza się na niewinnych ludzi, nie
zostawiając żadnych śladów?
Dlaczego ktoś strzela do ludzi z broni laserowej? Zna swoje ofiary? Czy policja coś
przeoczyła? A może to rzeczywiście żądny krwi szaleniec? Czy raczej organizacja rasistowska,
która postanowiła przejść od słów do czynów i zaczęła strzelać do ciemnoskórych Szwedów?
Thorin nie potrafił odpowiedzieć na żadne z tych pytań. Wiedział jednak na pewno, że
gdzieś tam w ciemnościach czai się mężczyzna wyposażony w broń laserową. I że ten mężczyzna
jest gotów zabić. Usiłował zrobić to już wcześniej, ale czterokrotnie mu się nie udało. Komisarz
bał się, że wkrótce może ponowić próbę. Otrząsnął się, próbując się pozbyć niepokojących myśli.
Thorin spakował papiery. Miał już wychodzić, kiedy zadzwonił telefon. Odebrał.
– Chyba w końcu mamy świadka. – Usłyszał głos Stefana Bergqvista. – Przed chwilą
zadzwoniła kobieta. Widziała, jak sprawca wychodził z Brygghuset. Stali naprzeciwko siebie
przez jakieś cztery, pięć sekund. Widziała go wyraźnie.
– Można jej wierzyć? – spytał Thorin.
– Mam wrażenie, że tak. Jest spokojna, opanowana. Podała rysopis sprawcy. Dobrze
ubrany mężczyzna, yuppie. Jasna cera, niebieskie oczy. Miał na sobie beżowy trencz. A także
okulary w wąskiej oprawce. Zwróciła uwagę na kolor włosów mężczyzny. Były rude. Kobieta
odniosła wrażenie, że były ufarbowane, ale niezbyt profesjonalnie, pewnie domowym sposobem.
Powiedziała, że miał fryzurę podobną do tej, jaką nosi Mats Ronander. Wiesz, kto to jest?
Thorin nie mógł powstrzymać śmiechu.
– Chcesz powiedzieć, że jakiś yuppie, przypominający z wyglądu tego muzyka
Ronandera, chodzi i strzela do ludzi z broni laserowej?
– Mniej więcej.
– Ale żarty na bok. Wygląda no to, że nareszcie mamy coś konkretnego.
– Tak mi się wydaje. Przekażę rysopis kolegom, a w poniedziałek spotkam się ze
świadkiem. Może w końcu coś się ruszy – powiedział Bergqvist. Życzył Thorinowi dobrego
weekendu i odłożył słuchawkę.
„Nareszcie – pomyślał Thorin. – Mamy jakiś trop”.
Odwrócił się do okna, zagryzł wargi i stojąc, wpatrywał się w listopadowy mrok.
Szkoła prywatna
– Czujecie smród Enskilda Banken! Czujecie ten smród? Buuu!
Krzyki odbijały się echem od murów kamienic przy Hamngatan w centrum Sztokholmu.
Składająca się z około tysiąca osób demonstracja przesuwała się powoli ulicami miasta. Na
przodzie szło dwóch młodych mężczyzn. Jeden miał zawiązaną na głowie palestyńską chustę,
drugi – długie, rozpuszczone włosy, które powiewały na wietrze za każdym razem, kiedy
przykładał od ust megafon, zagrzewając demonstrantów.
– Dosyć wojny! – krzyczał zachrypniętym głosem. – Dosyć wojny!
Demonstranci podchwytywali jego słowa.
– Dosyć wojny!
Nagle ktoś z tyłu rzucił nowe hasło:
– Tage i Geijer, lokaje Lyndona! Tage i Geijer, lokaje Lyndona!
– Są żałośni – stwierdził Wolfgang, kręcąc głową z pogardą.
– Degeneraci – dodał Gustav.
On i Wolfgang stali na skrzyżowaniu Hamngatan i Kungsträdgårdsgatan i patrzyli z
politowaniem na przechodzących obok hałaśliwych demonstrantów. Przyjaciele wyróżniali się
ubiorem. Wolfgang miał na sobie wyprasowaną białą koszulę, krawat i marynarkę. Gustav był
także w garniturze, ale jego koszula była pognieciona, garnitur również wymagał odprasowania.
Wolfgang pokręcił głową.
– Naprawdę nie wiedzą, co by się stało, gdyby Stany opuściły Wietnam? Komuniści
przejęliby kolejny kraj w Azji.
– Zapewne nie słyszeli o teorii domina. Nie czytali też doktryny obronnej Stanów
Zjednoczonych. Jeden upadek pociąga za sobą kolejne. To oczywiste. Jeśli stracimy Wietnam,
otworzymy komunistom drogę do całej Azji, co stworzy zagrożenie dla całego zachodniego
świata – dodał Gustav.
– Pytanie, czy te długowłose małpiszony w ogóle potrafią czytać – rzucił Wolfgang.
Przyjaciele wybuchli śmiechem.
– No, dosyć tego stania, wracajmy do ojca. Sprowadził nowy zegarek ze Szwajcarii.
Obiecał, że pokaże nam jego mechanizm – powiedział Gustav.
– Dobrze. Świetny pomysł. Przynajmniej zajmiemy się czymś pożytecznym – stwierdził
Wolfgang. – W przeciwieństwie do tych tutaj – dodał, wskazując głową w stronę demonstrantów.
Następnego dnia Wolfgang, Gustav, Stefan i jeszcze dwóch kolegów z klasy stało na
dziedzińcu i dyskutowało o wojnie w Wietnamie. Na początku lat siedemdziesiątych był to
gorący temat. Gustav po raz kolejny tłumaczył, dlaczego pomoc Stanów dla Wietnamu
Południowego była taka ważna.
– Palme tego nie rozumie. Sprzedał Szwecję i zachodnią demokrację – dodał jeden z
kolegów.
Mimo dzwonka na lekcję dyskusja trwała nadal.
Zapał Wolfganga i jego przyjaciół do debatowania narodził się właśnie tutaj, w szkole
niemieckiej. Dyrektor regularnie organizował debaty z udziałem uczniów. Uważał, że młodzież
powinna się uczyć bronić swoich poglądów, uczyć się popierać je argumentami.
W klasie Wolfganga dyskusje te były chyba najpopularniejsze, nie były przykrym
obowiązkiem, a największą przyjemnością.
– Mamy dziesięć minut do lekcji. Może o czymś podyskutujemy? – padała często
propozycja.
Najczęściej rozmowę inicjował Dag, kolega Wolfganga z ławki.
Gustav zawsze był chętny.
– Jasne. O czym dzisiaj dyskutujemy? Może o plusach i minusach monarchii? – rzucał.
– Świetny pomysł. A więc monarchia. Ja jestem za. Kto jest przeciw? – zachęcał bojowo
nastawiony Dag.
– Ja na pewno nie będę występował przeciw. Uważam, że należy utrzymać monarchię. Co
to za kraj bez króla? – powiedział Wolfgang.
– Ja też nie jestem za likwidacją monarchii – wszedł mu w słowo Gustav. – Może Holger
będzie przeciw?
– Właśnie, w Niemczech nie macie króla, prawda? Będziesz argumentował przeciwko
monarchii.
– Przestańcie się wygłupiać. Nie mam ochoty na takie bzdury – bronił się Holger,
wzdychając ciężko.
– Daj spokój. Zawsze chętnie się wypowiadasz. Poza tym jesteś Niemcem. Pochodzisz z
kraju, który jest republiką, na pewno łatwo będzie ci znaleźć odpowiednie argumenty – zachęcał
Gustav.
– Nie mam ochoty. Nie dzisiaj. Zawsze muszę opowiadać się za czymś, za czym wcale
nie jestem, albo odwrotnie: wysuwać argumenty przeciwko czemuś, za czym właśnie się
opowiadam. Nie mam ochoty. Schluss – wymamrotał Holger.
– Debata służy wyćwiczeniu pewnych sprawności, nasze własne poglądy nie są w tym
przypadku najważniejsze – powiedział Dag zawiedziony.
Rozejrzał się po klasie w poszukiwaniu innego chętnego i nagle jego wzrok padł na
siedzące nieco dalej trzy dziewczyny, pogrążone w rozmowie.
– Może któraś z was miałaby ochotę wziąć udział w naszej debacie, czy też wolicie jak
zwykle wegetować, żując gumę? – spytał.
Pozostali chłopcy się roześmiali, a Kerstin, Kristina i Ingela demonstracyjnie odwróciły
się do nich plecami.
Ingela westchnęła ciężko i zaczęła wyglądać przez okno. Miała dosyć pogardliwego
traktowania ze strony kolegów z klasy. Czasem się zastanawiała, czym oni tak naprawdę się
zajmowali. Nie potrafiła zrozumieć, dlaczego ich zachowanie było tak całkowicie bezpłciowe.
Mieli po siedemnaście, osiemnaście lat. W tym wieku zainteresowanie płcią przeciwną jest
czymś naturalnym. W ich klasie tak jednak nie było. Dziewczyny trzymały się razem, chłopcy
też.
Chłopcy nigdy nawet nie próbowali zbliżyć się do dziewcząt. Nie prawili im
komplementów, nie podrywali ich, nie flirtowali z nimi, nie wychodzili z żadnymi
nieprzyzwoitymi propozycjami. Całkowity brak zainteresowania. Ich świat krążył wyłącznie
wokół debat i dyskusji, rozmawiali o filozofii, literaturze, polityce, dając przy okazji wyraz
swoim konserwatywnym, prawicowym poglądom.
Nadająca ton całej klasie grupa uważała za oczywiste, że 6 listopada należy świętować
dzień Gustawa Adolfa, objadając się ciastkami nazwanymi jego imieniem. Wspominali bitwę pod
Lützen z 1632 roku, jakby miała miejsce wczoraj, i było im autentycznie przykro, że wojsko
szwedzkie przegrało. W ich świecie Karol XII był bohaterskim królem, który poświęcił życie za
ojczyznę, a dzień jego śmierci, 30 listopada, był równie ważnym świętem jak 6 listopada.
Ingela naprawdę nie potrafiła tego zrozumieć. Niekiedy zastanawiała się, czy koledzy aby
nie żartują. Te ich opowieści o królach, o Karolu XII, o ojczyźnie. Jakby odgrywali jakieś role,
jakby to wszystko nie działo się naprawdę. Zachowywali się, jakby grali w sztuce, która nie
miała nic wspólnego z rzeczywistością, z bieżącymi problemami społecznymi Szwecji i toczącą
się debatą publiczną, a została napisana w czasach narodowego romantyzmu, którego okres
świetności przypadał na czasy Svena Hedina19 i Vernera von Heidenstama20. Można było odnieść
wrażenie, że po dobrych siedemdziesięciu latach retoryka przełomu wieków nagle znów ożyła.
Ingela miała przyjaciół w zwykłych szwedzkich szkołach. We wszystkich istniały dwa
skrzydła. Uczniowie o lewicowych poglądach działali zwykle w socjaldemokratycznej
młodzieżówce, SSU, niekiedy w młodzieżówce komunistycznej, podczas gdy ci o poglądach
prawicowych angażowali się w działalność młodzieżówek prawicowych.
W jej klasie było inaczej. Tutaj ton nadawała niewielka grupka uczniów o zdecydowanie
konserwatywnych poglądach, a ponieważ nie było nikogo, kto byłby dostatecznie silny, by się im
przeciwstawić, czy w ogóle byłby zainteresowany stworzeniem jakiejkolwiek alternatywy dla ich
poglądów, klasa żyła w swoim świecie, z daleka od bieżących spraw. Obowiązywały jasno
określone zasady. Muzyka rockowa była żałosna, naprawdę wartościowa była tylko muzyka
klasyczna. Marks mylił się całkowicie. Długie włosy nosili jedynie degeneraci. W okresie
eksplozji kolorów, nowych kanonów mody, różnych sposobów ubierania się klasowy stylista
ustalił dla wszystkich jeden model: czarne garnitury i krawaty. Jeden z chłopców posunął się
nawet jeszcze dalej – nosił kamasze z getrami i frak. Uważał, że muzyka Mozarta i Bacha jest
zbyt nowoczesna. Dla niego ideałem były weneckie opery.
Ingela nie potrafiła tego zrozumieć. Zresztą nie tylko ona. Krótko ostrzyżeni młodzi
mężczyźni w czarnych garniturach dodawali pikanterii sztokholmskiej ulicy.
W momentach, kiedy dyskusje osiągały szczyt absurdu, Ingela nieraz miała ochotę
protestować przeciwko tak jednostronnemu obrazowi społeczeństwa. Nie miała jednak odwagi.
Koledzy z klasy mieli co prawda dziwne poglądy, ale nie byli głupi. Przeciwnie, byli oczytani,
inteligentni, wypowiadali się ze swadą. Przerzucali się cytatami, argumentami. Przywykli do
dyskusji, wiedzieli, jak to się robi. Ingela unikała takich rozmów, wiedząc, że nie ma w nich
szans.
Jednym z nielicznych, który wypowiadał odmienne poglądy, był Walter Kanning,
nauczyciel wiedzy o społeczeństwie. Pochodził z Niemiec i skłaniał się ku socjaldemokratom. To
wystarczyło, żeby klasa przypięła mu łatkę komunisty, i to o skrajnie lewicowych poglądach.
Wolfgang należał do uczniów, którzy nie cierpieli Kanninga i krytykowali jego lekcje.
Kanning mówił o zbiorowej odpowiedzialności Niemców za okrucieństwa II wojny
światowej. Wolfgang się z tym nie zgadzał. Kanning mówił o solidarności i wspólnych
działaniach, mających prowadzić do budowania dobrobytu.
„Jedź do Niemiec Wschodnich” – radził mu w duchu Wolfgang. Głośno zaś mówił:
– Osobiście wierzę w jednostkę i prywatną inicjatywę. Wierzę w samodzielną pracę.
Komunizm i socjaldemokracja wszędzie doprowadziły do nieszczęścia.
Wolfgang nie wyróżniał się zbytnio na tle klasy. Nie należał do grupy nadającej ton, ale
nie należał też do milczków. Dag, który pięć lat siedział z nim w jednej ławce, wspomina go jako
chłopca, który zawsze był w dobrym humorze i na którym w każdej sytuacji można było polegać.
Zawsze chętnie wszystkim pomagał. Był miły, bardzo porządny. Nigdy nie wdawał się w bójki,
nigdy też nikomu nie dokuczał.
W szkole na Kungsholmen był jedynym uczniem, który miał czarne włosy, stąd
przezwisko „czarnuch”. W szkole niemieckiej było inaczej. Większość uczniów miała niemieckie
pochodzenie, było też sporo dzieci dyplomatów ze wszystkich stron świata, a nawet kilku
czarnoskórych uczniów, co w szwedzkich szkołach na przełomie lat sześćdziesiątych i
siedemdziesiątych nie było częstym zjawiskiem. W tym gronie Wolfgang niczym się nie
wyróżniał.
Uczniów, którzy mieli niemieckie pochodzenie, ale wychowywali się i mieszkali w
Szwecji, nazywano w szkolnym języku „Szwedami”. Należeli do nich i Wolfgang, i Gustav.
Uczniowie, którzy przebywali w Szwecji czasowo, bo ich rodzice na przykład pracowali w
ambasadzie, byli „Niemcami”, nawet jeśli wielu z nich mówiło po szwedzku równie dobrze jak
„Szwedzi”. No i była też grupa „szwedzkich przyjaciół” – tak określano kolegów, którzy chodzili
do zwykłych szwedzkich szkół.
Kiedy Wolfgang wrócił do domu, usłyszał głośną muzykę dobiegającą z pokoju brata. Na
środku przedpokoju leżały drewniaki Ralfa. Wolfgang poczuł, jak narasta w nim złość. Otworzył
szarpnięciem drzwi do pokoju brata i wrzasnął, żeby przekrzyczeć dudnienie muzyki:
– Możesz wyłączyć ten jazgot? Natychmiast!
Ralf spojrzał na niego zdziwiony. Siedział na łóżku oparty o ścianę. Długie włosy miał
ściągnięte kraciastą bandanką. Ubrany był w jaskrawoczerwoną koszulę i kamizelkę z białej
owczej skóry. Z nogawek połatanych jeansów wystawały jego gołe stopy.
„Cholerny niechluj” – pomyślał Wolfgang poirytowany. Przez moment miał ochotę
podejść do niego i dać mu w twarz, ale się powstrzymał. Miał jeszcze w pamięci ich ostatnią
bójkę, nie chciał wszczynać kolejnej. Podszedł do wieży i ściszył nieco głos. Ralf nie
zareagował. Nadal przyglądał się bratu, lekko nieobecny.
„Pewnie znów się naćpał, kretyn” – pomyślał Wolfgang.
Wyszedł z pokoju brata i poszedł do siebie.
W jego pokoju panował wręcz pedantyczny porządek. Każda rzecz miała swoje miejsce.
Na półkach stały w równych rzędach książki i kasety z filmami z Flipem i Flapem.
Wolfgang zaczerpnął głęboko powietrza. Nastawił płytę z Koncertami brandenburskimi
Bacha. Próbował nie myśleć o bracie, co jednak okazało się niemożliwe.
Ralf miał fatalne maniery. Nosił długie włosy, był leniwy, niechlujny. Nigdy nie pomagał
w domu. Książki w ogóle go nie interesowały. Wolfgang pocieszał się tylko, że brat zapewne
nigdy nie znajdzie żadnej sensownej pracy. Przyznawał rację matce, która zawsze powtarzała, że
bez wykształcenia nie można liczyć na dobry etat.
Ostatnio bracia rzadko spędzali ze sobą czas. Wolfgang nie palił się, żeby poznać
prymitywnych kolegów Ralfa, którzy myśleli tyko o imprezach. Nie mieli klasy, stylu. W niczym
nie przypominali Gustava czy Stefana.
Poza tym irytowało go, że wokół brata bez przerwy kręciły się jakieś dziewczyny.
Piętnasto-i szesnastolatki ze sterczącym biustem, w jeansach opinających pośladki niczym skóra
węża.
„Jest taki sam jak ojciec. Nie szanuje kobiet. Nie chodzi mu o miłość, liczy się tylko seks”
– pomyślał Wolfgang z poirytowaniem.
Doskonale wiedział, co działo się w pokoju brata, kiedy odwiedzała go któraś z jego
„koleżanek”. Dochodzące stamtąd dźwięki były jednoznaczne. Cienkie ściany nie tłumiły jęków,
krzyków i westchnień. Kiedy w nocy nie mógł zasnąć, nakrywał głowę poduszką. Na szczęście
hałasy zwykle szybko się kończyły.
Kiedyś spytał brata wprost, co się dzieje u niego w pokoju. Ralf spojrzał wtedy na niego i
powiedział spokojnie:
– Powiedz mi, Woffe, czy ty i ten twój tłusty kumpel Gustav naprawdę całymi dniami
tylko wkuwacie fizykę i biologię, czy może od czasu do czasu oddajecie się też jakimś
ćwiczeniom fizycznym? Wiesz, o co mi chodzi?
Wolfgang nie odpowiedział, dał bratu pięścią w twarz.
Około szóstej Wolfgang poszedł do kuchni przygotować kolację. Wyjął jajka, pomidory i
właśnie zaczął smażyć omlet, kiedy usłyszał, że do domu wróciła Hilde.
– Cześć, Pumsy – powiedziała zmęczonym głosem.
– Cześć, mamo – odpowiedział Wolfgang rozdrażniony. Nie znosił, kiedy matka tak się
do niego zwracała.
Hilde poszła do pokoju Ralfa, po chwili wróciła do kuchni.
– Jutro dostajesz wypłatę w restauracji, tak? – spytała syna.
W weekendy Wolfgang dorabiał sobie w restauracji Gyllene Ratten. Pracę załatwił mu
ojciec. Zajęty smażeniem omleta, Wolfgang skinął głową.
– To dobrze – powiedziała matka. – Oczekuję, że dołożysz swoją część do wspólnej kasy.
Sto koron, tak jak uzgodniliśmy.
Wolfgang nie był zachwycony.
– Ale dlaczego mam… – zaczął, ale nie zdążył dokończyć zdania.
– Rozmawialiśmy o tym setki razy – przerwała mu matka. – Nie zaczynaj wszystkiego od
nowa. Zarabiasz, więc musisz się dokładać i koniec! – oświadczyła.
– Ale, mamo…
– Żadnego „ale”. Żyły sobie dla was wypruwam, harując całymi dniami w biurze. Skoro
zarabiasz, to oczekuję, że będziesz się dokładał do wspólnych wydatków. Zarabiasz tyle samo na
godzinę co ja. Nie ma o czym mówić!
– Ale, mamo, to jest moje kieszonkowe. Chciałbym kupić kilka książek. Żaden z moich
kolegów nie płaci nic w domu. A ja daję ci pieniądze, odkąd skończyłem szesnaście lat. To
niesprawiedliwe!
– Nie porównuj się ze swoimi bogatymi kolegami – odpowiedziała Hilde ze złością. – Ich
matki nie muszą harować tak jak ja. Mają facetów, którzy na nich pracują. A wasz ojciec, co?
Daje mi coś? Albo wam? Wszystko spada na mnie. Wiesz, ile kosztuje mnie twoja szkoła? Więc
nie chcę słyszeć, że czujesz się pokrzywdzony. Zarabiasz miesięcznie dwieście koron, oczekuję,
że dostanę połowę tej sumy.
– Ralf nie płaci!
– Nie wciągaj go w to.
– Nic nie robi całymi dniami. Nie powinien też zarabiać?
– Twój brat nie ma pracy, więc nie ma z czego płacić.
– To niech sobie coś znajdzie, zamiast latać za tymi swoimi panienkami.
– Przestań. Dobrze wiesz, że Ralf ma problemy w szkole, nie ma takiej głowy do nauki
jak ty. Przyjdzie pora, że też sobie coś znajdzie.
– Ale on nie chce sobie nic znaleźć. To kryminalista. To przez niego ciągle nachodzi nas
kurator. Wstydzę się za niego.
– Milcz! – krzyknęła Hilde. – Nie mów do mnie takim tonem. Jeśli ktoś zarabia pieniądze,
to musi płacić. Tak po prostu jest.
– Tak, mamo – wymamrotał Wolfgang ze złością.
Odwrócił się do niej plecami. Rozumiał, że wspominając o kuratorze, być może
przesadził. Temat był drażliwy, dobrze o tym wiedział. Ralfowi zdarzyło się kilka razy upić, co
sprawiło, że zainteresowały się nim odpowiednie władze.
Wolfgang zaczął nakrywać do stołu, rzucał sztućcami, pomyślał, że napluje Ralfowi do
szklanki, ale zanim zdążył to zrobić, brat wszedł do kuchni.
Pierwszy decyzję podjął Gustav. Uznał, że rzuci naukę. Doszedł do wniosku, że szkoła
jest bez sensu. Wiedza, którą im przekazywano, była zbyt teoretyczna – puste słowa, całkowicie
nieprzydatne. Za dużą wagę przykładano do przedmiotów humanistycznych, nauk społecznych,
języków, historii. Nie dawało to żadnych konkretnych umiejętności.
– Chcę uczyć się czegoś, co mi się przyda w życiu. Brakuje mi zajęć z nauk
przyrodniczych, wiedzy technicznej. Ojciec zawsze podkreśla, że człowiekowi potrzebna jest
wiedza ogólna, taka, jaką miał Robinson Crusoe. Tego mi właśnie brakuje. Nie zajmujemy się
niczym konkretnym – tłumaczył Wolfgangowi.
Pierwszą reakcją Wolfganga było milczenie. Co prawda sam też już kiedyś o tym myślał,
ale na myśleniu się skończyło. Zresztą zawsze marzył, żeby studiować w Królewskiej Wyższej
Szkole Technicznej. Od dziecka interesował się techniką, ale tak naprawdę przekonał go do tego
Otto. Chciał iść w jego ślady. Kto wie, może kiedyś też zostanie wynalazcą?
– A co na to twój ojciec? – spytał Gustava z pewnym wahaniem w głosie.
– Popiera mnie. Wiesz, jaki on jest. Najważniejsza jest wiedza, nie sposób, w jaki się ją
zdobywa. Ojciec uważa, że szkoła zbytnio nas ogranicza. Jest całkowicie po mojej stronie –
oświadczył Gustav.
Wolfgang się zamyślił. Nie odpowiedział, kiedy Gustav pół żartem, pół serio spytał, czy
nie zamierza iść w jego ślady.
Kilka dni później zadzwonił do Gustava.
– Zdecydowałem się. Odchodzę razem z tobą. Nie będę bił pokłonów Kanningowi i jego
komunistycznym poglądom. Chcę się uczyć dla siebie. Rzucam szkołę.
Reakcja kolegi była entuzjastyczna.
– Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć, przyjacielu. Musimy się spotkać i wszystko
dokładnie zaplanować. Koniec z obowiązkami. Teraz zaczyna się prawdziwe życie, rozumiesz?
Teraz zaczyna się życie…
Środa, 6 listopada 1991 roku
Inspektorowi kryminalnemu Stefanowi Bergqvistowi udało się w końcu znaleźć wolne
miejsce na parkingu przed szpitalem Sabbatsberg. Zaczął ostrożnie cofać służbowe volvo, chwilę
później razem z kolegą Ulfem Sjöbergiem ruszyli w stronę wejścia.
– Musimy się pospieszyć. Jesteśmy umówieni z Hebersonem o drugiej – powiedział
Sjöberg.
To, że Heberson da Costa przeżył napad, mimo że został trafiony zarówno w brzuch, jak i
w twarz, graniczyło z cudem. Przez kilka pierwszych dni jego stan był krytyczny, ale w końcu
zaczął się poprawiać. Teraz, po wybudzeniu się z pięciodniowej śpiączki farmakologicznej,
kondycja pacjenta była na tyle dobra, że lekarze pozwolili mu na rozmowę z policją.
Funkcjonariusze Bergqvist i Sjöberg zgłosili się w recepcji, po kilku minutach
oczekiwania przyszedł do nich lekarz i zaprowadził ich na oddział, na którym leżał da Costa.
Pacjent był w pokoju sam. Lewa połowa jego twarzy była cała w bandażach, tylko oko
było odsłonięte. Był podłączony do kroplówek, odpowiednia aparatura cały czas monitorowała
pracę serca.
„Fatalnie biedak wygląda” – pomyślał Bergqvist, kiedy go zobaczył.
Od czasu napadu 1 listopada Heberson przeszedł już dwie operacje. Lekarze usunęli mu
kulę, która utkwiła w brzuchu, i zatamowali najbardziej niebezpieczne krwotoki. Podczas drugiej
operacji wycięto mu spory kawałek lewego policzka, usunięto zmiażdżone fragmenty kości i
zębów, a potem dokonano transplantacji skóry. Zanim jednak powróci całkowicie do zdrowia,
czeka go jeszcze wiele zabiegów.
Stefan Bergqvist zajął miejsce na krześle obok łóżka chorego.
– Dzień dobry. Nazywam się Stefan Bergqvist – przedstawił się. – A to mój kolega, Ulf
Sjöberg – dodał. – Jesteśmy z policji. Może pan z nami porozmawiać?
Heberson skinął głową. Nie spał, ale w jego oczach widać było zmęczenie. Niewątpliwie
był pod wpływem środków przeciwbólowych. Lekarze zabronili mu mówić, więc Bergqvist
podał mu kartkę papieru i ołówek.
– No więc, Hebbe, jeśli pozwolisz mi się tak do siebie zwracać, chciałbym, żebyś opisał
nam mężczyznę, który do ciebie strzelał. To może zadecydować o tym, czy uda nam się go
złapać.
Hebbe znów skinął głową i zaczął pisać:
Facet, którego widziałem przed Brygghuset, wyglądał tak:
krótkie włosy
biała koszula
w niebieskie paski
granatowe spodnie
beżowy płaszcz
nieco jaśniejszy niż twój
Heberson pisał powoli, ale czytelnie. Trzymał ołówek całą dłonią, próbując zmusić ją do
posłuszeństwa. Litery były duże, na kartce A4 mieściły się zaledwie trzy, cztery wyrazy. Napisał
„nieco jaśniejszy niż twój” i wskazał głową na płaszcz Sjöberga. Po chwili pisał dalej:
Wyjął spod niego broń
wyglądał jak yuppie
185
ja mam 180
był trochę wyższy
kiedy wyjął broń, zobaczyłem czerwony punkt
nie słyszałem strzałów
Hebbe odłożył ołówek. Wyglądał, jakby zaraz miał zemdleć.
– Dobrze, na razie wystarczy – powiedział Sjöberg cicho. – Musisz odpocząć. Bardzo ci
dziękuję.
Hebbe ponownie skinął głową, policjant zauważył, że głowa opadła mu na ramię.
Heberson da Costa zasnął.
– Biedak – powiedział Ulf Sjöberg, kiedy wsiedli do samochodu i ruszyli w stronę
centrum Sztokholmu.
– Okropna historia – dodał Bergqvist. – Co sądzisz o jego zeznaniu?
– Trudno powiedzieć. Jest naszprycowany środkami przeciwbólowymi i morfiną, więc
może mówić cokolwiek.
– To prawda. Miałem nadzieję, że będzie w nieco lepszym stanie i że nareszcie będziemy
mieli dobrego świadka, ale byłem zbytnim optymistą. Po takim szoku trudno przypomnieć sobie
wszystkie szczegóły. Dobrze, że w ogóle żyje i zdołał nam cokolwiek przekazać.
– To, co napisał, zgadza się z tym, co mówiła kobieta, która widziała napastnika przed
budynkiem Brygghuset.
– Oboje użyli określenia „yuppie”.
– Najwyraźniej mamy do czynienia z szalenie zadbanym mordercą – stwierdził ironicznie
Stefan Bergqvist.
Kiedy dwaj funkcjonariusze wrócili na komendę, zrobił się już niemal wieczór. Na
korytarzu wpadli na szefa wydziału zabójstw Lennarta Thorina i jego najbliższego
współpracownika Åkego Thorstenssona.
– Chodźcie, jestem ciekaw, czego się dowiedzieliście.
Mężczyźni weszli do gabinetu szefa. Stefan Bergqvist opowiedział o spotkaniu.
– Niestety nie powiedział nic nowego. Pewnie za wiele się spodziewaliśmy. Ale to, co
powiedział, zdaje się potwierdzać zeznania tamtej kobiety.
– Wiemy coś o nim? Kto mógłby chcieć go zabić? – dopytywał się Thorstensson.
– Raczej nikt. Rozmawialiśmy z jego matką, z narzeczoną, przyjaciółmi i członkami
zespołu. I nic. Miał jakieś drobne zatargi, ale nic istotnego. Nie ma długów, nie jest zamieszany
w żadną działalność przestępczą, motyw zazdrości też raczej nie wchodzi w grę.
– Jego przypadek przypomina trzy poprzednie. W tamtych też nie udało nam się ustalić
żadnego motywu. Wygląda na to, że również da Costa był przypadkową ofiarą. Co z kolei może
świadczyć o tym, że napad ma charakter rasistowski. Wszystkie ofiary to cudzoziemcy.
Powinniśmy chyba przyjrzeć się nieco bliżej różnym antyimigranckim organizacjom – stwierdził
Thorstensson.
Wiele lat później Thorin nadal pamięta, jak denerwowało go szukanie motywu.
Długoletnia praca w policji nauczyła go, że nie wszystkie przestępstwa można logicznie
wytłumaczyć.
– Nie jestem przekonany, że jakiś motyw w ogóle istnieje – powiedział.
Koledzy spojrzeli na niego wyraźnie zdziwieni.
– Oczywiście, że w grę mogą wchodzić zazdrość, chęć zemsty, chciwość czy rasizm, ale
równie dobrze może nie być żadnego motywu. Szaleniec może działać bez powodu, pod
wpływem chwili, impulsu.
– Sądzisz, że mamy do czynienia z szaleńcem?
– Może tak, może nie. Nie wiem. Zwracam wam tylko uwagę, że sprawca nie zawsze ma
motyw. Czasem ktoś się upije, pokłóci z kimś, czasem działa pod wpływem chwili. Niekiedy
pchają go do tego jego szalone myśli. Dlatego uważam, że nie powinniśmy się skupiać na
szukaniu motywu, bo być może taki w ogóle nie istnieje.
W pokoju zapadła cisza. Funkcjonariusze siedzieli zamyśleni. W końcu Thorin przerwał
milczenie.
– Niezależnie od tego, czy sprawca ma motyw, czy zabija dla samego zabijania, musimy
go znaleźć. Jego albo ich, bo sprawców może być kilku. Wydaje się, że podczas ostatniego
napadu popełnił błąd. W każdym razie mamy już jego rysopis. Kobieta, która widziała go przed
budynkiem starego browaru, wydaje się godna zaufania. Zwrócimy się do niej o pomoc w pracy
nad jego portretem pamięciowym.
– Chodzi ci o taki portret, którym posługiwano się po zabójstwie Palmego? – spytał
Thorstensson, wyraźnie nieprzekonany.
– Coś w tym rodzaju. Musimy poznać jego twarz.
– Przepraszam, ale nie bardzo w to wierzę – przerwał mu Thorstensson. – W sprawie
Palmego portret pamięciowy okazał się niezbyt przydatny. Może nawet skierował poszukiwania
na błędny tor. Bardziej zaszkodził, niż pomógł.
– Jestem tego świadomy, ale w obecnej sytuacji nic więcej nie możemy zrobić. Nie
posuwamy się do przodu, a nie możemy sobie pozwolić, żeby czekać, aż szaleniec zaatakuje
kolejną osobę – stwierdził Thorin.
Stefan Bergqvist pokręcił głową.
– Uważam, że Thorstensson ma rację – powiedział stanowczo. – Jestem przeciwny
tworzeniu portretu pamięciowego. Utkniemy w ślepym zaułku. A jeśli kobieta nie pamięta
dokładnie? Jeśli nie będzie umiała współpracować z rysownikiem? Wtedy w pamięci ludzi
utrwali się błędny obraz. Trudno będzie to zmienić. Poza tym zostaniemy zasypani
najdziwniejszymi informacjami. Jak tylko opublikujemy wizerunek poszukiwanego, zablokują
się wszystkie linie telefoniczne. Co drugi mieszkaniec Sztokholmu zacznie do nas wydzwaniać.
Thorin milczał. Zastanawiał się nad rozmową, którą niedawno odbył z technikiem
Sonnym Björkiem. To on zwrócił mu uwagę, że sprawca z każdym napadem podchodzi bliżej
ofiary. Gebremariam został postrzelony z odległości około dwudziestu metrów, Khosravi z około
dziesięciu metrów, do Karamalegosa strzelano z pięciu, a do Hebersona da Costy już tylko z
odległości trzech, może czterech.
Można odnieść wrażenie, że sprawca jest zdecydowany zabić i że zrobi wszystko, żeby
mu się w końcu udało.
Thorin podjął decyzję.
– Mamy różne zdania, zapewne nie tylko w tej kwestii. Ale to ja odpowiadam za śledztwo
i w chwili obecnej nie widzę żadnej innej możliwości. Musimy sporządzić portret pamięciowy
sprawcy.
Bunt
Wolfgang stoi przy wielkim zlewie w kuchni restauracji Gyllene Ratten. Ustawia stosy
brudnych talerzy, filiżanek i talerzyków na taśmie, która po chwili znika w tunelu, gdzie z
zastawy spłukuje się resztki jedzenia. Maszyna prycha i bucha parą. Drzwi do kuchni bez
przerwy otwierają się i zamykają. Personel biega tam i z powrotem, kelnerzy odbierają
zamówienia i znoszą kolejne stosy brudnych naczyń.
Wolfgang jest w podłym nastroju. Nie lubi pracy w kuchni. Nuży go monotonia i
powtarzalność wykonywanych czynności.
Za dwa tygodnie kończy dwadzieścia lat, ale nie ma żadnych powodów do radości.
Ostatni rok był czasem straconym. Poszedł za przykładem swojego przyjaciela Gustava i rzucił
szkołę, ale jego nadzieje na świetlaną przyszłość się nie spełniły.
Sądził, że rozwinie się twórczo, a skończył jako pomocnik w restauracyjnej kuchni.
Pracę załatwił mu ojciec, który pracował tu w połowie lat pięćdziesiątych. Wtedy był to
jeden z najbardziej eleganckich lokali w Sztokholmie. Na jego otwarciu, w 1956 roku, obecny
był król Gustaw VI Adolf. Był to jednocześnie pierwszy szwedzki motel, niski budynek z
pięćdziesięcioma pięcioma pokojami położony przy nowo zbudowanej autostradzie E4. Autor
artykułu w branżowym piśmie „Byggmästaren” stwierdził wręcz, że hotele w centrum miasta nie
wytrzymają konkurencji i wkrótce zaczną zamykać swoje podwoje. Przyszłość to motoryzacja, a
Gyllene Ratten był symbolem nowych czasów i „poczucia swobody”. Był też symbolem wiary w
przyszłość i nadziei.
Restauracja motelu stawiała na ekskluzywną międzynarodową kuchnię. Większość
kucharzy pochodziła, tak jak Egon, ze Szwajcarii. Mieszkańcy Sztokholmu pielgrzymowali do
tego miejsca, ciekawi nowych smaków i potraw, takich jak pommes frites czy sos béarnaise.
Egon często opowiadał o wykwintnych daniach i eleganckich gościach odwiedzających
lokal. Wolfgang szybko jednak zrozumiał, że restauracja swój najlepszy okres miała już za sobą.
Teraz zjeżdżali się tu raggare21 i pary bez bagażu, wynajmujące pokoje na godziny. Wolfgang
nie przepadał ani za jednymi, ani za drugimi.
Mimo wszystko był wdzięczny ojcu, że załatwił mu pracę. Świadczyło to o tym, że zależy
mu na synach.
Ojciec i syn spotykali się jednak coraz rzadziej. Egon przeprowadził się do Herrljungi,
niewielkiej miejscowości w Västergötland, razem ze swoją obecną partnerką Kristiną i ich
dwójką dzieci. Egon poznał Kristinę kilka lat po rozwodzie z Hilde i niemal natychmiast
pojawiły się dzieci. Związek przeżywał burzliwe chwile, Egon jak zwykle miał problem z
dochowaniem partnerce wierności. Po wielu rozstaniach i powrotach para znów odnalazła
wspólne szczęście i zdecydowała na wspólne życie.
Egon, podobnie jak Hilde, miał niemieckie korzenie. Pochodził z rodziny drwali, z
niemieckojęzycznej części Szwajcarii. Kolejne pokolenia żyły i pracowały w tym samym
niewielkim miasteczku. Synowie szli w ślady ojców, to było oczywiste.
Egon urodził się w 1927 roku. Jego matka bardzo szybko doszła do wniosku, że syn jest
zbyt drobnej budowy, żeby pracować przy wyrębie lasu. Był niski, delikatny i nie wykazywał
żadnego zainteresowania leśnictwem. Matka, głęboko wierząca katoliczka, uznała, że przyszłość
syna powinna być związana z Kościołem. Egon już jako dziecko często słyszał, że któregoś dnia
zostanie księdzem.
Ale im był starszy, tym mniej był zachwycony tym pomysłem. Nie wyobrażał sobie, że
miałby złożyć wymagane przez Kościół katolicki śluby czystości.
Czuł się coraz bardziej osaczony, jakby wysokie alpejskie szczyty przysłaniały mu świat
leżący poza rodzinną doliną. Po zakończeniu II wojny światowej uznał, że ma dosyć zamknięcia i
narzekań matki. Opuścił rodzinną wieś.
Zaczął się uczyć na kucharza. Przypadek sprawił, że wpadło mu w ręce pismo z
artykułem o Szwecji. Szwajcarska gazeta opisywała kraj jako nowoczesny, otwarty, wolny od
przesądów. Egon czytał z zainteresowaniem. Miał wrażenie, że znalazł to, czego szukał. Kupił
bilet, wsiadł do pociągu i ruszył na północ.
Sztokholm go urzekł. Uznał, że miasto jest piękne. Jako kucharz, i to z zagranicy, szybko
znalazł pracę. Po kilku miesiącach do Sztokholmu przeniosła się też Hilde. Egon miał pracę i
rodzinę.
Ale miał też dwie słabości: alkohol i kobiety. I był tego świadom. Lubił pić. Najlepiej się
czuł, kiedy mógł usiąść w fotelu z kieliszkiem koniaku w jednej ręce i papierosem w drugiej. Był
wtedy w świetnym humorze, żartował. Nigdy się nie upijał, to nie było w jego stylu, ale nie
potrafił funkcjonować bez alkoholu. Kiedyś posunął się do tego, że ukradł pieniądze Ulrike,
opiekunce do dzieci, a potem tłumaczył się jej, płacząc, że skończył mu się koniak i musiał kupić
butelkę.
Ulrike próbowała bezskutecznie namówić go, żeby zaczął kontrolować swoje picie.
Martwiła się o niego. Egon zaczął mieć problemy z wątrobą. Kilka razy zdarzyło się, że
zwymiotował w metrze. Tłumaczył to przemęczeniem, jednak Ulrike podejrzewała, że powodem
jest alkohol.
Kochała Egona i była skłonna wybaczyć mu niemal wszystko. Po pół roku trwania ich
związku zaszła w ciążę. Wtedy Egon ją rzucił.
Nie była jedyną kobietą, którą zawiódł.
Był przystojny, miał ciemne kręcone włosy, wyraźne rysy twarzy. Był uczuciowy i
otwarty, nie bał się okazywać ani radości, ani smutku. Cieszył się powodzeniem u kobiet i
korzystał z tego. Jakby nigdy nie miał dosyć ich uwielbienia.
Wolfgang nie rozumiał ani nie akceptował zachowania ojca. Uważał, że nie szanuje
kobiet i nie czuje się odpowiedzialny za skutki swojego postępowania.
Jeden z jego romansów zakończył się tragicznie. Kiedy Egon oświadczył dziewczynie, że
od niej odchodzi, ta zrozpaczona rzuciła się z Katarinahissen22.
Kiedy Wolfgang dowiedział się o tragedii, przeżył szok.
– Oszalałeś! – krzyczał do ojca. – Jesteś mordercą!
Egon długo milczał. W końcu spojrzał smutnym wzrokiem na syna.
– Kiedyś mnie zrozumiesz, nadejdzie taki dzień – powiedział ze łzami w oczach.
Wolfgang pracował w Gyllene Ratten, Gustav utrzymywał się z drobnych zleceń, a Stefan
wciąż uczył się w liceum. Trzej muszkieterowie rozdzielili się. Nadal jednak się spotykali,
chociaż już nie tak często jak dawniej. Wolfgang załatwił Stefanowi pracę w weekendy w
Gyllene Ratten. Ponieważ praca w piątkowe i sobotnie wieczory zwykle kończyła się o północy,
Stefan często nocował u Wolfganga w Bagarmossen, dokąd kilka lat wcześniej przeprowadziła
się matka z synami.
Stefan od razu zauważył zmianę w zachowaniu przyjaciela. Najpierw był zdziwiony,
potem zaczął się go wstydzić.
Wolfgang, kiedyś taki porządny, pracowity i układny, najwyraźniej uznał, że ma dosyć.
Zaczął się buntować przeciwko matce. Krzyczał, przeklinał, trzaskał drzwiami. Zachowywał się
jak zbuntowany nastolatek, chociaż miał już dwadzieścia lat.
Stefan kilka razy był świadkiem domowych awantur. Kiedyś, gdy chłopcy wrócili z
restauracji do domu, zastali Hilde w kuchni. Była pierwsza w nocy. Hilde sprawiała wrażenie
zadowolonej. Jej oczy błyszczały.
– Cześć, chłopcy. Miło was widzieć – przywitała ich rozradowana.
– Cześć, Hilde. Tak późno, a ty nie śpisz? – zdziwił się Stefan.
– Byłam na wiosennym przyjęciu w szwajcarskiej ambasadzie. Sam ambasador mnie
zaprosił. Było bardzo przyjemnie – powiedziała Hilde z wyraźną dumą w głosie.
Wolfgang przysłuchiwał się w milczeniu. W końcu Hilde zwróciła się do syna:
– A co tam u ciebie, mój maleńki Wolfi? – odezwała się przymilnie.
– Zamknij się, babo! Mam dosyć twoich wiecznych imprez! – odgryzł się ze złością
Wolfgang i wyszedł z kuchni.
Hilde patrzyła za nim, pokręciła głową i westchnęła.
– Ach, synku, synku.
Stefan stał w kuchni wyraźnie skrępowany. Wiele lat później mówił:
– Wolfgang postanowił uwolnić się od matki, ale zrobił to bardzo brutalnie.
Po roku pracy Wolfgang uznał, że ma dosyć restauracyjnej kuchni. Powziął pewien plan,
z którego zwierzył się Stefanowi.
– Zostałem przyjęty na kurs mechanika samochodowego.
– Mechanika samochodowego? Myślałem, że chcesz być inżynierem.
– Tak, tylko nie mam matury, więc nie mogę się ubiegać o przyjęcie na studia. Poza tym,
skoro ma się samochód, to dobrze wiedzieć, jak działa – odpowiedział Wolfgang.
Samochody były jego wielką pasją. Za zarobione w Gyllene Ratten pieniądze kupił
czerwonego opla kapitäna. Bardzo o niego dbał.
– Ile trwa kurs? – dopytywał się Stefan.
– Dwa lata.
– To długo. Nie lepiej zdać maturę, a potem iść na studia?
– Problem w tym, że nie mam pieniędzy. Nie stać mnie na naukę na kursach dla
dorosłych. To jest kurs zawodowy, więc będę nawet dostawał jakieś niewielkie pieniądze –
odpowiedział Wolfgang.
Stefan roześmiał się w duchu. Zabawne, że mówił to właśnie Wolfgang, który zawsze
opowiadał się za prywatną inicjatywą, zżymając się na wszelkiego rodzaju państwowe wsparcie,
czy to w służbie zdrowia, czy w oświacie. A teraz wybrał kurs dofinansowywany przez państwo.
Jednak nie powiedział nic głośno, nie wypomniał przyjacielowi niekonsekwencji.
Żeby mieć za co żyć, Wolfgang zaczął pracować jako taksówkarz. Chociaż kochał
samochody, źle się czuł w tej roli. Traktował pracę taksówkarza jako zło konieczne. Potrzebował
pieniędzy.
Miał wrażenie, że stoi w miejscu. Od czasu, kiedy rzucił szkołę, wszystko było nie tak.
Na szczęście w jego życiu było też kilka jaśniejszych punktów. Dostał własne mieszkanie,
kawalerkę na Runiusgatan na Fredhäll, niedaleko redakcji dziennika „Dagens Nyheter”. Cieszył
się, że w końcu mógł wyprowadzić się z domu.
Poza tym miał swoich przyjaciół, Gustava i Stefana. Spotykali się teraz czasem w jego
mieszkaniu, gdzie grali do rana w niemiecką wersję brydża albo oglądali filmy z Flipem i
Flapem.
Zdarzyło się nawet, że Wolfgang, który zwykle nie tykał alkoholu, poczęstował ich
whisky.
– Cóż warte byłoby życie bez przyjaciół? – powiedział kiedyś, wznosząc toast za ich
zdrowie.
Wolfgang był coraz bardziej niezadowolony z pracy taksówkarza.
– To okropne – żalił się Gustavowi. – W powietrzu jest pełno spalin. Kiedy wracam do
domu, cuchnę albo benzyną, albo ropą. Niemal zawsze są korki, a pasażerowie są nieznośni. Nie
cierpię tego.
Gustav postanowił pomóc Wolfgangowi. Kilka tygodni później zadzwonił do swojego
przyjaciela.
– Cześć, Woffe! Mam dla ciebie pracę – oświadczył mu dumnie.
– Co takiego?
– Zostaniesz operatorem w kinie. Tak jak ja. Będziemy pokazywać filmy. Załatwiłem
nam pracę.
– Fajnie! A gdzie będziemy pracować?
– W pornokinie London – powiedział Gustav, zanosząc się śmiechem.
W pierwszym odruchu Wolfgang chciał odmówić. Gustav próbował przekonać go do
swojego pomysłu.
– Pooglądamy sobie trochę, może nawet się czegoś nauczymy – namawiał go.
Wolfgang wiedział, że Gustav, podobnie jak on, nadal był prawiczkiem. Przyjaciele
rozmawiali o tym otwarcie, zastanawiając się, jak ten pierwszy raz będzie wyglądał. Kiedy
Stefan, mając wówczas już dwadzieścia jeden lat, któregoś dnia oświadczył im dumnie, że w
końcu „to” zrobił, Wolfgang i Gustav zadręczali go pytaniami chyba przez tydzień. Rok później
dwudziestodwuletni Wolfgang wciąż jeszcze nie był z kobietą.
Postanowił przyjąć propozycję Gustava.
Kino London było nietypowym miejscem pracy. Mieściło się przy Bryggargatan w
centrum Sztokholmu. W latach czterdziestych i pięćdziesiątych jego repertuar składał się głównie
z filmów dokumentalnych i poranków dla dzieci. Wolfgang pamiętał, że był tam kilka razy ze
swoim ojcem. W latach siedemdziesiątych reperatur się zmienił – teraz pokazywano tam filmy
porno.
Publiczność stanowili głównie starsi mężczyźni, którzy wchodzili na salę ukradkiem z
twarzami schowanymi za podniesionymi kołnierzami płaszczy. Na sali panował zaduch.
Wszystkie filmy były takie same. Na ekranie nabrzmiałe męskie członki wykonywały monotonne
ruchy. Było dużo zbliżeń: penisy, łechtaczki, penetracja analna. Jękom z głośników wtórowały
jęki publiczności.
Wolfgang siedział jako operator mniej więcej metr nad widownią i nawet jeśli nie chciał,
to i tak widział, co działo się na sali. Obserwował jednostajne ruchy prawych rąk, w górę i w dół,
w górę i w dół. Niektórzy onanizowali się otwarcie, podskakując na krzesłach, inni zadowalali się
w ukryciu.
Po ostatnim seansie, kiedy Wolfgang przewijał taśmę, na salę wchodziła sprzątaczka. Gdy
szła, buty kleiły jej się do podłogi.
Po kilku tygodniach pracy w pornokinie London Wolfgang dostał certyfikat operatora
kinowego, który otwierał mu drzwi także do innych kin. Zaczął pracować dla dużych sieci,
Sandrew i SF.
Początkowo praca go bawiła. Zawsze lubił filmy, a teraz płacono mu za ich oglądanie.
Jednak dość szybko również i to zajęcie zaczęło go nudzić. Znów zaczął się żalić
Gustavowi.
– Mam dosyć tej gównianej roboty.
– Jakiej gównianej roboty? Myślałem, że lubisz filmy.
– Lubię, ale nudzi mnie oglądanie setki razy tego samego filmu. Znam na pamięć każdą
scenę z Człowieka ze złotym pistoletem. To praca dla debili, zabija mózg. Poza tym mam dosyć
tych wiecznych ciemności.
– A więc co zamierzasz?
– Chcę studiować. Zostanę inżynierem – oświadczył Wolfgang.
Wiosną 1975 roku Stefan został przyjęty do Wyższej Szkoły Stomatologicznej w Umeå.
Nagle jeden z dwóch przyjaciół Wolfganga zniknął. Także kontakt z Gustavem nieco się
rozluźnił. Wolfgang nie wiedział dlaczego. Może powodem było to, że zabrakło Stefana? Ich
wieloletnia bliska przyjaźń nagle została zaburzona.
Wolfgang i Gustav spotykali się coraz rzadziej. Coraz rzadziej też do siebie dzwonili i tak
mijały kolejne tygodnie i miesiące.
Wolfgangowi brakowało Gustava, ale skoro przyjaciel do niego nie dzwonił, to on
również się do niego nie odzywał. Wraz z Gustavem ustały też kontakty z jego ojcem. Często o
nim myślał. Kiedy był małym chłopcem, ale także i później, uwielbiał słuchać wielogodzinnych
opowieści starszego pana o wszystkim, począwszy od historii religii, na chemii skończywszy.
Teraz ich kontakty ograniczały się do sporadycznych rozmów przez telefon.
Po raz pierwszy w życiu Wolfgang poczuł się samotny.
Nadal marzył, żeby zostać inżynierem. Wracając myślami do lat szkolnych, zrozumiał, że
rzucając naukę w liceum, popełnił błąd. Żałował, że posłuchał Gustava, nie zastanawiając się nad
własnymi planami. Jednak dopiero po trzech latach zdecydował się na następny krok. W 1976
roku zapisał się na kurs dla dorosłych, który miał pozwolić mu nadrobić stracony rok nauki przed
maturą.
Na pierwszym spotkaniu od razu zauważył znajomą twarz. Gustava. Przyjaciele nie mieli
ze sobą kontaktu od kilku miesięcy. Popatrzyli na siebie zdziwieni, by po chwili wybuchnąć
gromkim śmiechem. Bliźniacze dusze. Po latach wahań obaj w tym samym momencie
postanowili zdobyć dyplom szkoły średniej.
Wolfgang i Gustav znów zaczęli się częściej spotykać. Dawna więź została odbudowana.
Latem Gustav powiedział, że jedzie do matki do Szwajcarii. Wolfgang zaproponował, żeby
pojechali razem jego nowym mercedesem 180. Gustav nie miał nic przeciwko temu, zadzwonił
też do Stefana, który zareagował wręcz entuzjastycznie.
– Objedziemy razem całą Europę – rzucił.
Gustav uznał to za świetny pomysł. Znów będą razem. Razem zdobędą Europę. Znów
wszystko będzie jak kiedyś.
Podróż rozpoczęła się w Sztokholmie, w lipcu 1976 roku. Po drodze zatrzymali się w
Herrljundze. Ojciec Wolfganga obchodził urodziny. Dom był pełen gości. Obecna była
oczywiście żona ojca z dwójką ich dzieci, był też Ralf ze swoją nową dziewczyną. Wolfgang
uściskał ojca nieco niezdarnie i dał mu prezent. Później Stefan słyszał, jak kłócą się w sypialni.
Wolfgang był wyraźnie wzburzony.
– Jesteś szalony. Jedyne, co potrafisz, to robić kolejne dzieciaki. Lepiej byłoby, gdybyś
zajął się tymi, które już masz!
Wiele lat później zarówno Stefan, jak i Gustav będą wspominać tę podróż jako
największą przygodę swojego życia. Biały mercedes Wolfganga dawał im poczucie całkowitej
wolności, Europa stała przed nimi otworem. Mieli cały miesiąc i żadnych konkretnych planów.
No i żadnych obowiązków.
Droga prowadziła przez Hamburg, Amsterdam i Brukselę. Pierwszej nocy w Niemczech
rozbili namiot na polu obok autostrady. W drodze do Paryża mijali drogowskazy: „Calais” i
„Hovercraft”.
– Nigdy nie byłem w Londynie. Chciałbym obejrzeć klejnoty królewskie – zawołał
Gustav z tylnego siedzenia.
Wolfgang i Stefan spojrzeli na siebie. Po chwili Wolfgang skręcił w prawo, a dwie
godziny później przyjaciele byli już na pokładzie wodolotu, w drodze do Londynu. Następnego
dnia spacerowali zachwyceni po Oxford Street, spoglądając z lekką pogardą na punków z
agrafkami w uszach i T-shirtami z nadrukiem: Anarchy in the UK.
W Paryżu wybrali się do Maxima. Wolfgang błędnie zrozumiał cenę szampana i zamówił
wielką butelkę za, jak sądził, trzy franki. Potem się okazało, że butelka kosztowała aż trzysta.
Wolfgang był tak zaskoczony, że kelnerowi zrobiło się go żal i w końcu policzył im połowę
ceny. Wolfgang się roześmiał i zadowolony zapalił cygaro.
– To jest życie, moi drodzy – oświadczył.
Po koniec lipca dotarli do Szwajcarii. Cel został osiągnięty.
Przyjaciele spędzili tydzień u matki Gustava. Wolfgang i Stefan wstawali codziennie o
szóstej rano, żeby grać w tenisa. Gustav nie zamierzał im towarzyszyć.
– Kretyni. Na urlopie człowiek powinien odpoczywać – mamrotał pod nosem.
Dopiero po południu dołączał do przyjaciół. Rozgrywali ostre mecze, żaden nie chciał
przegrać.
– Dlaczego we wszystko, co robimy, musimy się angażować na sto dziesięć procent? –
zastanawiał się kiedyś Stefan.
Wieczorami Wolfgang i on pomagali szykować kolację. Gustav oznajmił, że jest na
wakacjach, i zalegał na kanapie przed telewizorem.
– Taki z ciebie syn? – robiła mu wymówki mama. – Spójrz na Wolfganga. Powinieneś
brać z niego przykład. Nigdy nie znajdziesz sobie żony, jeśli będziesz bez przerwy leżał przed
telewizorem. Wolfgang to marzenie każdej teściowej.
Wolfgang zarumienił się i odwrócił wzrok.
Pewnego dnia Wolfgang i Stefan wybrali się do leżącego u stóp Matterhornu miasteczka
Zermatt. Wstali o czwartej rano, tuż przed świtem, i w ciemnościach ruszyli na południe. O
dziewiątej dotarli na miejsce. Zostawili samochód i rozpoczęli wędrówkę jedną z licznych
ścieżek, z których wszystkie prowadziły pod górę, przecinając górskie zbocza. Wspinali się coraz
wyżej. Za stromymi szczytami i głębokimi rozpadlinami kryły się równiny porośnięte zieloną
trawą, tu i ówdzie bieliły się szarotki alpejskie, kwiaty narodowe Szwajcarii.
Na jednym ze stoków zatrzymali się, żeby coś zjeść. Kiedy Stefan zajął się
rozpakowywaniem kanapek i owoców, Wolfgang podszedł ostrożnie do skalnej krawędzi. Ostre
zbocze schodziło kilkaset metrów w dół. Spojrzał w zapierającą dech w piersiach otchłań.
Cierpiał na klaustrofobię, dlatego w Sztokholmie nigdy nie jeździł metrem, unikał też małych
przestrzeni, gdzie niekiedy dopadała go panika. Tutaj czuł się wolny. Nie było tu żadnych ścian
czy sufitów, które by go ograniczały, a widok był niesamowity.
Wolfgang wciągnął do płuc czyste górskie powietrze. „To jest życie” – pomyślał. Nie to
co ciemne kino czy marudni pasażerowie, z którymi tkwił w niekończących się korkach.
– Koniec z jeżdżeniem taksówką! Zaczynam nowy etap. Będę studiował i zostanę
inżynierem! Nie zamierzam być niewolnikiem. Jestem wolny. Jestem wolny! – wykrzyczał.
Odpowiedziało mu echo, po czym nastała cisza. Wolfgang stał i przyglądał się, jak
wirując w powietrzu, leci w dół jego legitymacja sztokholmskiego taksówkarza. Widział, jak
zdjęcie dwudziestotrzyletniego mężczyzny o kruczoczarnych włosach staje się coraz mniejsze.
Jeszcze kilka sekund i zniknęło na dobre gdzieś w otchłani Matterhornu.
Piątek, 8 listopada 1991 roku
Sveg
Sveg nie należało do miejsc powszechnie znanych. Była to właściwie niewielka osada,
pięknie położona nad brzegiem jeziora, nieco na północ od Lillhärdal, w trudno dostępnym
terenie, wśród ciągnących się w nieskończoność lasów iglastych. Mimo że Sveg jest jedną z
głównych osad doliny Härjedalen, zawsze było nieco sennym miejscem. Mieszkający tu ludzie,
w sumie około trzech tysięcy osób, utrzymywali się głównie z turystów, którzy przyjeżdżali tu
latem, by chodzić w góry.
Ten ranek był jednak wyjątkowy.
Na schodach miejscowego sądu już o ósmej rano zebrała się grupka dziennikarzy, a
szarobiały kamienny budynek z przełomu wieków otoczony był uzbrojonymi policjantami w
kamizelkach kuloodpornych.
Zarówno policjanci, jak i dziennikarze czekali na rozpoczęcie jednego z najgłośniejszych
procesów tego lata. Na ławie oskarżonych zasiadali Klas Lund i Christoffer Rangne, nieoficjalni
przywódcy Oporu Białych Aryjczyków – organizacji, która sama siebie określała jako wojskowy
ruch oporu, działający pod hasłem: „Biała rewolucja bez pardonu”.
Tuż przed dziewiątą na ulicy Fjällvägen, zaledwie kilka metrów od budynku sądu,
zatrzymał się niewielki biały samochód. Wysiadło z niego pięciu mężczyzn. Wszyscy krótko
ostrzyżeni, ubrani w jeansy i skórzane glany z ćwiekami.
Dziennikarze, którzy zdążyli już zmarznąć, odwrócili się z zaciekawieniem. Może
nareszcie coś zacznie się dziać. Pięciu skinheadów roześmiało się, kiedy zobaczyli biegnących w
ich stronę reporterów.
– Napisz w tym swoim szmatławcu, że jesteśmy tu, żeby wesprzeć moralnie kolegów –
rzucił pogardliwie jeden z nich do dziennikarza „Expressen” Andersa Falleniusa.
Poza tym milczeli.
Rozprawa rozpoczęła się o godzinie dziewiątej. Przewodniczący sądu rejonowego
odchrząknął, ale nie zdążył zabrać głosu, kiedy pięciu skinheadów nagle wstało i bez słowa
wyciągnęło prawe ręce w stronę oskarżonych. Klas Lund i Christoffer Rangne podnieśli się,
stanęli na baczność i odpowiedzieli na nazistowskie pozdrowienie.
Wśród publiczności rozległy się szepty. Przewodniczący sądu spojrzał na siedmiu
mężczyzn z wyciągniętymi przed siebie prawymi rękami. Był wyraźnie wzburzony, kilka razy
otwierał usta, żeby coś powiedzieć, ale w końcu postanowił zignorować prowokację. Zamiast
komentować zachowanie młodych mężczyzn, wygłosił kilka słów wprowadzenia i oddał głos
prokuratorowi.
Klas Lund, Christoffer Rangne i ich sympatycy zrealizowali swój plan. Rangne pisał z
dumą z aresztu w Östersund, dokąd trafił zaraz po rozprawie:
Pokazaliśmy całemu szwedzkiemu narodowi, że nie żartujemy. Żydowscy liberałowie
dostali zawału, kiedy zobaczyli w wiadomościach, że nie pozwoliliśmy się zgnoić, tylko
stanęliśmy przed sądem wyprostowani i uśmiechnięci, nawet nie próbując zakryć twarzy, z prawą
ręką wyciągniętą w dumnym geście pozdrowienia.
Opór Białych Aryjczyków reprezentował całkowicie nowy kierunek wśród szwedzkich
skrajnie prawicowych organizacji. Jego członkowie nie tylko głosili wyższość białej rasy, ale też
twierdzili, że są gotowi z bronią w ręku stanąć do walki o białą władzę. „Jesteśmy białymi
rewolucjonistami, a naszą doktryną jest ideologia narodowego socjalizmu” – pisali o sobie w
artykule w piśmie „Storm”.
Osoby, które tworzyły organizację, były młode, w wieku około dwudziestu lat, ale już ze
sporym doświadczeniem, wszyscy bowiem działali wcześniej w innych skrajnie prawicowych
czy wręcz rasistowskich ugrupowaniach. Większość zaczynała jako skinheadzi, potem
wstępowała do Partii Rzeszy Nordyckiej albo do Szwedzkich Demokratów23, po czym zwykle
postanawiała iść jeszcze dalej.
Klas Lund przyłączył się do skinheadów, jak tylko pojawili się w Szwecji, czyli na
początku lat osiemdziesiątych. Początkowo interesowały go przede wszystkim imprezy, ale
wspólnota wciągała. Gdy miał osiemnaście lat, był uczestnikiem głośnej awantury, zakończonej
zakatowaniem Ronny’ego Landina, który zginął, próbując zapobiec bójce. Klas Lund został
skazany na cztery lata więzienia. Był rok 1986. Kiedy dwa lata później wyszedł na wolność, ział
nienawiścią do całego szwedzkiego społeczeństwa.
Christoffer Rangne także przyłączył się do skinheadów jako nastolatek. Bardzo szybko
zaangażował się w działalność organizacji Zachowajcie Szwecję dla Szwedów (BSS)24, która
powstała w 1979 roku z inicjatywy byłych nazistów z okresu II wojny światowej. Szybko stała
się znana, akronim BSS pojawiał się na murach, na budynkach szkół i w wielu innych miejscach
publicznych. Była pierwszą współczesną szwedzką partią otwarcie występującą przeciwko
imigrantom, wielu z jej działaczy weszło potem w skład Szwedzkich Demokratów.
Christoffer Rangne po raz pierwszy został skazany jako siedemnastolatek za pobicie
dwóch mężczyzn irańskiego pochodzenia.
Kiedy miał dziewiętnaście lat, wstąpił do francuskiej Legii Cudzoziemskiej, ale nie
wytrzymał surowej dyscypliny i po dwóch latach odszedł. Po powrocie do Szwecji szybko stał
się jednym z czołowych działaczy skrajnej prawicy.
Klas Lund i Christoffer Rangne byli pod wieloma względami dość typowymi postaciami
Oporu Białych Aryjczyków. Mimo zagranicznych wpływów była to zdecydowanie szwedzka
organizacja. Jej członkowie przebyli długą drogę, zanim w końcu zdecydowali się sięgnąć po
broń i wypowiedzieć wojnę szwedzkiemu społeczeństwu.
Duży wpływ na zorganizowanie się skrajnie prawicowej młodzieży miało powstanie
pisma „Storm”. Kontynuowało ono tradycje innego pisma, „Vit Rebell” [Biały bunt], które
zostało zlikwidowane w 1990 roku, po tym jak kanclerz sprawiedliwości25 oskarżył jego
wydawców o podjudzanie do występowania przeciwko grupie narodowościowej.
Pierwszy numer „Stormu” wyszedł w 1990 roku i od razu zyskał dużą popularność wśród
walecznie nastawionych młodych nazistów. Podobnie jak jego poprzednik, pismo odrzucało
zarówno „parlamentarny rasizm” reprezentowany przez Szwedzkich Demokratów, jak i „ludowy
rasizm”, za którym optowało BSS, pragnące zachować Szwecję dla Szwedów.
„Storm” sięgał do amerykańskich wzorców, takich jak Aryan Nations czy Ku-Klux-Klan.
Za cel stawiał sobie walkę z ZOG – The Zionist Occupation Government, czyli z syjonistycznym
rządem okupacyjnym. To dość pojemne określenie odnosiło się nie tylko do polityków i
dziennikarzy żydowskiego pochodzenia, ale ogólnie do wszystkich, którzy w jakikolwiek sposób
wypowiadali się za otwartym, wielokulturowym społeczeństwem. Redaktorzy „Stormu” uważali,
że wszyscy – zarówno część policjantów w Sveg, jak i przywódca liberałów Bengt Westerberg –
należą do siatki syjonistycznych ciemiężycieli.
Celem pisma było zmobilizowanie białych wojowników, by z bronią w ręku ruszyli na
ZOG, obalili obowiązujący porządek i stworzyli nowy kraj wyłącznie dla białych.
Mimo wyraźnie wojowniczego charakteru, wyjątkowego nawet w skali europejskiej,
szwedzkie władze długo się wahały, jak potraktować pismo i jego zwolenników. 1 maja 1991
roku piętnastu młodych, związanych ze „Stormem” nazistów demonstrowało w Göteborgu,
niosąc flagi szwedzkie i nazistowskie. Mijając pochód socjaldemokratów, młodzi ludzie unieśli
ręce w geście hitlerowskiego pozdrowienia.
Na miejscu było wielu policjantów, ale nie interweniowali.
Działacze „Stormu” byli tak zdziwieni, że w następnym numerze napisali:
„Podziękowania dla policji z Göteborga. Funkcjonariusze nie interweniowali, mimo że nie
mieliśmy pozwolenia na naszą manifestację (?)”.
W następnym roku na wszelki wypadek organizacja złożyła podanie o stosowne
pozwolenie do policji w Göteborgu. I otrzymała je.
Opór Białych Aryjczyków był jedną z grup powstałych wokół pisma „Storm”. Nazwa
organizacji to bezpośrednie tłumaczenie angielskiego White Aryan Resistance, nazwy
nazistowskiej grupy terrorystycznej z Kalifornii. Początkowo szwedzka organizacja zrzeszała
luźno ze sobą powiązanych działaczy, którzy wzorem swoich amerykańskich kolegów
postanowili rozpocząć zbrojną walkę. Do tego potrzebowali jednak i broni, i pieniędzy.
Pierwszą ich akcją było włamanie do komisariatu na Lidingö 11 kwietnia 1991 roku.
Czterech uzbrojonych mężczyzn wtargnęło do środka, związało znajdującego się tam cywilnego
urzędnika i ukradło trzydzieści sześć sztuk nowych policyjnych sig sauerów.
Następna akcja, 9 maja, była mniej udana. Policja zaskoczyła Klasa Lunda i sześciu
innych neonazistów, gdy usiłowali włamać się do wojskowego magazynu w Upplands Väsby. Co
prawda mężczyźni zostali wkrótce potem wypuszczeni na wolność, ale policja kontynuowała
dochodzenie i kilka tygodni później udało jej się zlokalizować siedzibę organizacji. Mieściła się
ona w należącej do zamożnego dyrektora i ojca jednego z młodych działaczy willi w
Drottningholm. W tej okazałej rezydencji, położonej zaledwie kilkaset metrów od pałacu rodziny
królewskiej w Drottningholm, Klas Lund, Christoffer Rangne i ich koledzy szykowali się do
rozpoczęcia walki rasowej w Szwecji.
Kiedy 22 maja uzbrojony oddział policji przypuścił szturm na dom, Lundowi i Rangnemu
udało się uciec. Podczas przeszukania willi znaleziono duże ilości amunicji, materiały
wybuchowe, mundury i prowiant. „Wszystko w ilościach wystarczających do wyposażenia
niewielkiej armii” – poinformował rzecznik prasowy policji.
Mimo szeroko zakrojonych poszukiwań Klas Lund i Christoffer Rangne zniknęli.
Okazało się później, że niczym król Gustaw Waza schowali się w położonej na odludziu szopie
w górach w Jämtland. W końcu jednak wpadli w ręce policji. Jak na ironię, opowiadający się za
przykładnym życiem członkowie Oporu Białych Aryjczyków dali się złapać w knajpie w
Funäsdalen.
Kiedy rozpoczynał się proces w Sveg, Klas Lund i Christoffer Rangne byli już dobrze
znani nie tylko wśród skrajnej prawicy, ale także w szerszych kręgach społeczeństwa.
Nazwa organizacji trafiła po raz pierwszy do gazet 9 sierpnia 1991 roku, gdy
popołudniówka „Expressen” opisała wpadkę w Funäsdalen. Tytuły krzyczały z daleka: Z bronią
w ręku mieli zniszczyć niewłaściwą rasę. W ciągu kilku tygodni obaj mężczyźni stali się
medialnymi gwiazdami ultraprawicy. Klas Lund został okrzyknięty Führerem, a jego zdjęcie
ukazało się na pierwszej stronie „Aftonbladet” z podpisem: „Nazistowski przywódca”.
Wiele lat później Christoffer Rangne twierdził, że nazwa organizacji, Opór Białych
Aryjczyków, początkowo miała być żartem, ale po tym, jak sprawą zainteresowały się media,
postanowiono ją zachować.
Kiedy Klas Lund i Christoffer Rangne wykonali swoje nazistowskie pozdrowienie w
sądzie rejonowym w Sveg, głos zabrał prokurator okręgowy Sune Andersson. Lund i Rangne
zostali oskarżeni o napad na Föreningsbanken w Vemdalen, skąd wynieśli 413 670 koron.
Prokurator twierdził, że zrabowane pieniądze miały posłużyć do finansowania grupy
terrorystycznej i wojny rasowej.
Christoffer Rangne, który podczas przesłuchania otwarcie wyznał: „Jestem rasistą i jestem
dumny z tego, że jestem biały”, przybrał postawę bojową.
Oświadczył, że z zasady nie zamierza się przyznawać do niczego i że nie ma też zamiaru
współpracować z jakimikolwiek instytucjami. „Jestem przeciwny temu, co reprezentujecie” –
oświadczył buńczucznie i odmówił odpowiedzi na dalsze pytania.
Klas Lund wybrał inną strategię. Przyznał się do wszystkiego, ale zaprzeczył, jakoby
Christoffer miał w czymkolwiek uczestniczyć. Nie chciał też powiedzieć, co się stało ze stu
pięćdziesięcioma tysiącami koron z napadu, których nadal nie można było znaleźć.
– Nie wiem, gdzie są te pieniądze – odpowiedział na pytanie prokuratora.
– Podzieliliście się łupem?
– Pieniądze poszły do wspólnej kasy. Mogą się nam przydać.
– A nie zostały przeznaczone na konkretną organizację?
– Absolutnie nie – odpowiedział Klas Lund ze śmiechem.
Po raz kolejny zaprzeczył, że napad miał cokolwiek wspólnego z Oporem Białych
Aryjczyków. Twierdził też, że nawet nie jest członkiem organizacji, chociaż nie ukrywał, że jest
jej sympatykiem. Dopiero ostatniego dnia procesu, w związku z mową końcową prokuratora,
przedstawił wyznawaną przez siebie ideologię.
– Jesteśmy świadkami rasowego samobójstwa. Społeczeństwo importuje ludzi i zezwala
na dekadencję. Biała rasa wkrótce wyginie. Przedstawiciele innych ras powinni opuścić nasz
kraj… Niech Żydzi i Murzyni wracają do siebie. Tutaj nie ma dla nich miejsca.
– Co pan w związku z tym zamierza? – spytał prokurator.
– Zrobię wszystko, co w mojej mocy.
– Nie stroniąc od żadnych metod?
– Nawet najbardziej niekonwencjonalnych. Tak się dzieje, kiedy rząd zwraca się
przeciwko obywatelom. Wtedy trzeba sięgać po środki wyjątkowe.
– Jakie?
– Takie, które będą konieczne.
– Zamierza pan zabijać?
– Jeśli to będzie służyć naszej walce, to tak.
Dwa tygodnie później zapadł wyrok. Klas Lund został skazany na sześć lat więzienia za
napad na bank, Christoffer Rangne został uznany współwinnym i dostał dwa lata. Sąd zaznaczył,
iż nie można z pewnością stwierdzić, że pieniądze z napadu zostały przeznaczone na wsparcie
Oporu Białych Aryjczyków, ale podkreślił, że zarówno Lund, jak i Rangne stanowią zagrożenie
dla społeczeństwa.
Organizacja terrorystyczna Opór Białych Aryjczyków przynajmniej na parę lat straciła
dwóch ważnych członków. Ale proces miał dla niej także pozytywne strony. W kolejnym
numerze pisma „Storm” anonimowy autor wstępniaka pisał:
Ostatnie wydarzenia sprawiły, że zarówno nasze pismo, jak i nasza organizacja stały się
znane w całym kraju. Przyczyniły się do tego wrogie nam artykuły żydoprasy (zresztą jak
zwykle). Mimo ich pełnych nienawiści słów nasze pismo „Storm” n i g d y nie sprzedawało się
lepiej, a nasz ruch aryjskiego oporu n i g d y nie był silniejszy niż obecnie.
Pustka
Śmierć przyszła pewnego czwartkowego popołudnia. Rozejrzała się, gotowa zabrać do
swego królestwa kolejną ofiarę. Chwyciła ją za rękę, ale zatrzymała się w progu, najwyraźniej
uznawszy, że jeszcze nie pora, chociaż ta już wkrótce miała nadejść.
Na podłodze leżał Otto, ojciec Gustava. Dostał wylewu krwi do mózgu i upadł w swoim
gabinecie. Oddychał z trudem, powoli, lekko rzężąc, ale żył. Gustav usłyszał hałas, zrozpaczony
próbował wejść do pokoju, co okazało się nie takie proste. Drzwi blokowało ciało ojca. Potężny
mężczyzna leżał na boku, wodząc pustym wzrokiem po swoich książkach, kamerach, zegarach i
wynalazkach.
Gustav zrobił to, co wydało mu się w tym momencie najbardziej naturalne, czyli
zadzwonił do Wolfganga.
Kilka minut później biały mercedes podjechał pod drzwi kamienicy w Hägerstensåsen.
Wolfgang wbiegł po schodach. Wspólnymi siłami udało im się otworzyć drzwi. Kiedy
przyjechała karetka, ratownicy zastali ich obu klęczących obok siedemdziesięcioletniego
starszego pana. Gustav płakał. Wolfgang zacisnął zęby i patrzył przed siebie.
Otto spędził w szpitalu prawie trzy miesiące, zmarł w listopadzie 1976 roku. Śmierć
postawiła na swoim.
To było pierwsze zetknięcie Wolfganga ze śmiercią. Miał dwadzieścia trzy lata i bardzo
przeżył to, co się stało. Brakowało mu starszego pana, nie potrafił pogodzić się z jego odejściem.
Uznał, że śmierć jest niesprawiedliwa.
Wynalazca, jak Wolfgang go nazywał, był świadkiem jego dorastania. Chłopak szanował
go i podziwiał bez zastrzeżeń. Otto miał wiedzę i odważnie z niej korzystał. Uważał, że każdy
powinien odpowiadać za własne życie, tworzyć swoją przyszłość. Podkreślał znaczenie
kreatywności, twierdził, że należy próbować zrozumieć świat i rządzące nim mechanizmy.
Wolfgang już jako dziecko interesował się techniką, ale to Otto podsunął mu pomysł,
żeby został inżynierem. Wskazał mu drogę i wspierał go, pozwolił uwierzyć we własne marzenia.
Może się to wydać dziwne, ale Wolfgang nie płakał na pogrzebie starszego pana. Sam był
tym zdziwiony.
„Może ja już nie potrafię płakać?” – zastanawiał się.
Pogrzeb zostawił w nim jednak swój ślad. Cały czas czuł gulę w gardle. Potem jeszcze
przez kilka tygodni wracał do niego myślami.
Po powrocie z wakacyjnej podróży po Europie Wolfgang postanowił zrealizować
obietnicę, którą złożył w Zermatt. Zamiast brać dodatkowe zlecenia, czego zresztą nie lubił,
spędzał czas na nauce. Uczył się matematyki, chemii i fizyki. Chciał jak najszybciej zdać maturę
i ubiegać się o przyjęcie na studia.
Przez kilka miesięcy wszystko było w porządku, ale potem skończyły mu się
oszczędności. Z dużymi oporami zadzwonił do przedsiębiorstwa taksówkowego, z którym
wcześniej współpracował. Firma miała dla niego propozycję, ale wymagała okazania licencji, a
Wolfgang miał problem z wytłumaczeniem szefowi, jak to się stało, że ją stracił. Zrozumiał, że
popełnił głupstwo. Przeklinał monopol taksówkarski i rozpoczął starania o wyrobienie nowej
licencji. Tymczasem zatrudnił się jako operator kinowy.
Nie dość, że musiał pracować w soboty i niedziele, to szybko pojawił się też inny,
poważniejszy problem. Zaczął cierpieć na bóle głowy. Kiedy siadał do nauki, dopadał go silny,
intensywny ból. Jakby raził go prąd. Myśli kłębiły mu się głowie i tak mijały kolejne godziny.
Usiłował się skupić, ale wszystko na nic. Łapał się na tym, że jedno i to samo zdanie czytał
dziesięć, może nawet piętnaście razy.
Noce zamieniły się w koszmar. Nie mógł zasnąć, myśli nie dawały mu spokoju, jakby
nagle zaczęły żyć własnym życiem. Bezsenne noce stały się normą.
Nie rozumiał, co się z nim dzieje. Ból go przerażał. Niekiedy zastanawiał się, czy nie
zaczyna wariować.
Śmierć Ottona stała się chyba najsilniejszym wspólnym doświadczeniem Wolfganga i
Gustava. Wkrótce potem ich drogi się rozeszły. Nadal spotykali się od czasu do czasu, ale
codzienna bliskość zniknęła.
Zerwanie było przede wszystkim inicjatywą Gustava. Po śmierci ojca przeżył głęboki
kryzys. Przewartościował całe swoje życie. Zaczął kwestionować dawne prawdy, myśli, pojęcia,
otwierał nowe drzwi, szukał alternatyw.
Gustav zmienił się zarówno wewnętrznie, jak i zewnętrznie. Schudł. Otyłość, od
dzieciństwa jego wierna towarzyszka, nagle zniknęła. Poznał nowych ludzi, zyskał pewność
siebie. Także w stosunku do kobiet. Zaczął uprawiać seks. Kilka miesięcy później spotkał
kobietę, w której się zakochał. Planowali ślub.
Zarówno Gustav, jak i Wolfgang nawiązali pierwsze relacje z kobietami, kiedy mieli już
skończone dwadzieścia lat. Dla Gustava był to początek czegoś nowego, ciekawego, czegoś, co
było dla niego wyzwaniem. Wiedział jednak, że dla Wolfganga kobiety stanowią problem.
Przyjaciele dorastali razem, czytali te same lektury, rozmawiali o tych samych filmach,
mieli podobne poglądy. Ich obraz kobiety kształtowała w dużej mierze chłopięca literatura
przygodowa, opowieści o średniowiecznych rycerzach, Indianach, Czarnej Strzale i bohaterach
takich jak Wilk Larsen Jacka Londona. Kobieta była w nich zawsze słabą istotą gdzieś w tle.
Miała co prawda własną osobowość, ale zawsze pozostawała zależna od mężczyzn, którzy byli
wobec niej troskliwi i opiekuńczy. Ona zaś była czysta i niewinna, wzbudzała lęk, ale też
szacunek. Była jak Madonna, symbol wiecznej, czystej miłości.
Temu obrazowi Wolfgang przeciwstawiał romanse ojca.
– Ja będę kochał swoje kobiety naprawdę – mówił Gustavowi.
Kiedy byli nastolatkami, Gustav i Stefan żartowali sobie czasem z nieśmiałości
Wolfganga w stosunku do dziewcząt, mimo że zawsze miał u nich powodzenie. Był przystojny,
miał ciemne włosy, przyciągał ich spojrzenia. Kiedy jednak tylko któraś z nich wykazywała
jakąkolwiek inicjatywę, Wolfgang zastygał, zamieniał się w sopel lodu.
W końcu jednak i u niego obudziło się zainteresowanie kobietami. Wtedy zaczął szaleć.
Gustav opowiadał ze śmiechem, że Wolfgang nigdy nie wiedział, jak powinien się zachować.
Albo nie robił nic, albo niemal się na nie rzucał.
– Zachowywał się jak wygłodzony gość w restauracji. Gdy podano mu zamówione danie,
rzucał się na nie, niemal pożerał, a potem jeszcze oblizywał talerz – opowiadał Gustav.
Pierwszy związek Wolfganga skończył się, zanim zdążył się na dobre zacząć.
Dziewczyna uciekła od jego zachłannej miłości, niezostawiającej jej żadnej swobody. Szybko
związała się z kimś innym.
Wolfgang nie rozumiał, co się stało. Wydzwaniał do niej, zasypywał ją listami, wystawał
przed jej domem, pukał do jej drzwi w środku nocy, zapewniał, że ją kocha.
Nie dostrzegał, że jego miłość pozostała nieodwzajemniona. Żalił się Stefanowi.
– Dlaczego ona mnie nie chce? Jestem lepszy od tamtego drugiego faceta. Tak po prostu
jest. Tamten jest niechlujny, nie ma żadnych planów, nie ma celu w życiu. Ja wybieram się na
studia, będę miał pracę. Poza tym bardzo ją kocham. Jej wybór jest całkowicie nielogiczny. Nie
rozumiem tego – przyznawał bezradnie.
Stefan próbował mu tłumaczyć, że miłość nie ma nic wspólnego z logiką, ale Wolfgang
go nie słuchał. Następnego dnia znów stał pod jej drzwiami i wyznawał jej miłość. W końcu
dziewczyna miała dosyć i zgłosiła sprawę na policję.
Wiele lat później Gustav próbował usprawiedliwić przyjaciela:
– Wolfgang niestety miał tendencję do dzielenia ludzi na różne kategorie, podobnie jak
mój ojciec. Ludzie byli albo dobrzy, albo źli. Wszystko było albo czarne, albo białe. To plus jego
szalenie romantyczny obraz kobiety sprawiło, że nie poradził sobie z silnymi uczuciami, które
wtedy doszły u niego do głosu.
Trwające nadal bóle głowy niepokoiły Wolfganga. Miały także wpływ na jego nastrój.
Brak snu powodował rozdrażnienie. Nie był w stanie się uczyć. Był przerażony. Co jeśli miał
raka mózgu albo inną poważną chorobę?
Z drugiej strony nie szukał żadnej pomocy. Uważał, że to krępujące. Przywykł sam sobie
radzić, nie chciał być obciążeniem dla społeczeństwa. Jednak bóle się nasilały i w lutym 1977
roku postanowił w końcu pójść do lekarza.
Opowiedział otwarcie o swoich problemach. O bólach głowy. O lęku przed chorobą i
ewentualnymi zmianami osobowości. O tym, że czuje się samotny.
Lekarz zlecił rentgen czaszki i dał mu skierowanie do psychiatry. Prześwietlenie nie
wykazało żadnych zmian chorobowych. Psychiatra też nie umiał postawić jednoznacznej
diagnozy. W karcie pacjenta, wypełnionej 9 lutego 1977 roku, czytamy:
Od mniej więcej roku pacjent czuje się zdeprymowany i nie w formie. Niekiedy miewa
wrażenie, że prąd przeszywa mu mózg, osłabia jego wolę. Niepokoi się, że może to być objaw
guza mózgu, tym bardziej że w rodzinie był przypadek, że młoda osoba zmarła na raka mózgu.
Pacjent czuje się zmęczony swoimi rozmyślaniami, głównie wieczorami i w nocy. Nie
może spać. Nie potrafi się odprężyć. Kiedy siada do nauki, zaczyna boleć go głowa.
Pacjent ma wyraźnie problemy z kobietami. Jego kontakty z nimi są dość ograniczone,
podejmował próby kontaktów intymnych, ale wszystkie zakończyły się niepowodzeniem, wydaje
się tym bardzo zawiedziony.
Pani psychiatra stwierdziła, że w grę może wchodzić lekka psychoza, zaleciła ćwiczenia
odprężające i regularne wizyty u psychiatry. Uspokoiła go odnośnie do jego problemów w
kontaktach międzyludzkich. Uznała, że nie są bardzo poważne, ale poradziła, żeby porozmawiał
o nich z psychiatrą. Wolfgang uznał, że to dobry pomysł. Podziękował i umówił się na kolejną
wizytę.
Nie był jednak do końca zadowolony. Zawsze był dość podejrzliwy wobec psychiatrów i
psychologów. Otto często wyrażał się pogardliwie o psychologii, która według niego nie była
rzetelną nauką, w odróżnieniu od matematyki czy fizyki. Według niego psychologowie
próbowali zbić majątek na ludzkich lękach. Wolfgang uważał, że Otto w dużej mierze ma rację.
Ostatnia adnotacja w karcie Wolfganga pochodzi z 18 marca 1977 roku. Lekarka
odnotowała: „Pacjent się nie pojawił”.
Wolfgang coraz częściej przesiadywał sam w swoim mieszkaniu na Fredhäll. Stefan był
w Umeå, a Gustav spędzał czas ze swoją przyszłą żoną. Innych przyjaciół Wolfgang nie miał.
Jego życie towarzyskie ograniczało się w zasadzie do kolegów z pracy. Operator kinowy
to dość specyficzna profesja. Większość osób pracujących w tym zawodzie jest zapalonymi
kinomanami. Kochają filmy i widzieli ich setki. Wielu decyduje się na to zajęcie właśnie po to,
by móc oglądać filmy. Jesienią 1975 roku związek operatorów filmowych założył specjalny klub
filmowy, w ramach którego zamierzano organizować pokazy nowych filmów, a po projekcji –
dyskusje. Na zebraniu założycielskim, które odbyło się w szarym betonowym budynku Filmhuset
na Gärdet, Wolfgang Zaugg został wybrany do zarządu klubu.
W połowie lat siedemdziesiątych istniała wśród operatorów zgrana grupa
zaprzyjaźnionych ze sobą osób. Spotykali się w pracy, ale także towarzysko, w wolnym czasie.
Jedną z osób wiodących prym w tym kręgu był Gustav, drugą – Christer Sidelöw, którego
marzeniem było zostać pilotem.
Po ostatnim seansie grupa zwykle zbierała się w Monte Carlo, na rogu Sveavägen i
Kungsgatan. Kiedyś Christer tak opisał ten lokal: „Goście to w przeważającej mierze drobni
jugosłowiańscy gangsterzy, szwedzkie prostytutki i pijane Finki. Innymi słowy, klientela w sam
raz dla nas”.
Zarówno Gustava, jak i Wolfganga bardzo ubawiły słowa Christera. Monte Carlo było
powszechnie znane. Nigdy chyba się nie zdarzyło, żeby kogoś wyproszono albo nie wpuszczono,
ponieważ był pijany. Nastrój był właśnie taki, jakiego można się było tam spodziewać.
W latach siedemdziesiątych rada miejska Sztokholmu prowadziła bardzo restrykcyjną
politykę alkoholową. Pozwolenia na sprzedaż udzielano nielicznym restauracjom, co
powodowało, że ceny piwa i wina były chyba najwyższe w Europie. Wielu gości miało ze sobą
piersiówki i raczyło się mocniejszymi trunkami w toaletach.
„To typowa polityka socjaldemokratów” – twierdził Christer Sidelöw. Zresztą krytyka
socjaldemokratów należała do stałych punktów spotkań.
Początkowo Wolfgang też uczestniczył w tych wieczornych wypadach, z czasem jednak
robił to coraz rzadziej. Trochę dlatego, że coraz bardziej się wycofywał, trochę dlatego, że
kolegom było coraz trudniej z nim wytrzymać.
Wolfgang zaczął ujawniać nowe cechy charakteru, według jego kolegów bynajmniej nie
pozytywne. Nastolatek, który uwielbiał dyskusje, zaczął przejawiać tendencje do dominacji. Nie
przyjmował niczyich argumentów, był uparty, zły i wpadał w złość z byle powodu.
– Nie można z nim rozmawiać. Zawsze musi mieć rację. Jeśli ubzdura sobie, że espresso
pisze się przez „x” a nie przez „s”, to będzie się kłócił do upadłego, ale nie przyzna, że się
pomylił – skarżył się kiedyś Martin, jeden z jego młodszych kolegów operatorów.
Z każdym rokiem Wolfgang stawał się coraz bardziej zamknięty w sobie. Zdarzało mu
się, że zaczynał seans z półgodzinnym opóźnieniem albo kwadrans za wcześnie. Pewnego razu
spóźniał się już dobre pół godziny. Christian, jeden z jego kolegów, poszedł sprawdzić, co się
stało.
Wolfgang siedział na krześle i studiował podręcznik do chemii.
– Co ty robisz? Seans powinien się już dawno rozpocząć.
– Uczę się chemii. Nie przeszkadzaj mi – wymamrotał Wolfgang ze złością, nie
podnosząc głowy znad książki.
– Puść film. Publiczność się denerwuje.
Wolfgang wstał z krzesła i zrobił dwa kroki w stronę Christiana.
– Nie słyszałeś, co powiedziałem? Muszę skończyć rozdział, potem rozpocznę seans.
Spadaj, bo ci dołożę!
Christian szybko opuścił pomieszczenie operatora.
– Wolfgang oszalał – opowiadał później kolegom. – Nie może tu dłużej pracować.
Inni operatorzy też zaczęli mieć go serdecznie dosyć. Jednak publicznie nikt się nie
skarżył, szczególnie kiedy Gustav był w pobliżu. Przyjaciel zawsze bronił Wolfganga. To on
ciągnął go ze sobą do Monte Carlo. Kiedy Gustav nie pracował, koledzy raczej nie zachęcali
Wolfganga do wspólnych wyjść. Jeśli Wolfgang pytał, czy ktoś może wybiera się na piwo,
odpowiadali wymijająco, dając sobie znaki za jego plecami. Jak tylko wychodził, wszyscy
oddychali z ulgą.
– Chłopcy, wieczór jest uratowany. Mozart poszedł do domu! Możemy spokojnie iść na
piwo.
Håkan ucieszył się, gdy kiedyś przypadkowo wpadł na Wolfganga w centrum
Sztokholmu. Nie widzieli się kilka lat. Zawołał do niego, a Wolfgang, który go nie zauważył,
obejrzał się. Przywitał się z Håkanem, ale radość w jego głosie nie wydawała się szczera. Håkan
od razu się domyślił, że coś jest nie w porządku. W latach, kiedy mieszkali na Fleminggatan, był
dla niego niczym starszy brat i nawet jeśli ostatnio nie utrzymywali ze sobą kontaktu, znał go na
tyle, że widział, że coś go gnębi.
Usiedli przy stoliku w kawiarni. Po kilku minutach rozmowy o wszystkim i o niczym
Håkan zdobył się na odwagę i spytał Wolfganga, czy wszystko u niego w porządku.
– Jestem w dołku, ciężko mi się żyje – odpowiedział Wolfgang po chwili wahania.
Håkan milczał. Wiedział, że Wolfgang ma problemy. Czasem widywał się z Hilde, która
mówiła mu, że nie poznaje syna. Żaliła się, że Wolfgang miewa napady złości, że krzyczy na nią,
przeklina, wyzywa ją od dziwek. Ostatnio w ogóle nie chciał z nią rozmawiać. Kiedy do niego
dzwoniła, natychmiast odkładał słuchawkę.
Wolfgang pił kawę.
– Nie bardzo wiem, jak ci to wytłumaczyć – powiedział zażenowany. – Wiesz co,
Håkan… – rozpoczął po chwili. – Tak bardzo chciałbym być Szwedem. Mam dosyć swojego
imienia i nazwiska. Chcę być taki jak wszyscy inni!
Håkan patrzył na niego ze zdziwieniem. Nie był pewien, czy do końca rozumie, co
przyjaciel ma na myśli, ale nie chciał go wypytywać. Wiedział, że nie może go popędzać. Tak
było zawsze, nawet kiedy Wolfgang był jeszcze mały. Jeśli chciał mu coś powiedzieć, robił to,
ale w swoim czasie. W rodzinie Håkana też nigdy nikogo nie popędzano ani nikomu nie
przerywano. W takich wypadkach czas się nie liczył. Pozwalano każdemu zachować swoje
tajemnice.
Håkan spojrzał znów na Wolfganga, który był wyraźnie smutny.
– Mam dosyć bycia Niemcem. Chcę być Szwedem. Jak wszyscy. Chcę czuć się tu jak u
siebie, nie chcę, żeby ludzie myśleli o mnie: ten ciemnowłosy Niemiec!
W oczach Wolfganga był smutek. Håkan pomyślał, że pewnie nieraz mu dokuczano,
współczuł mu, ale głośno powiedział tylko:
– Widzę, że jest ci ciężko.
– Rzeczywiście nie czuję się dobrze. – Wolfgang westchnął.
Rozmawiali jeszcze pół godziny i rozstali się.
Zanim spotkali się następnym razem, minęło piętnaście lat.
Gustav też zauważył, że przyjaciel źle się czuje.
Wolfgang co chwila zapalał się do czegoś nowego. W pewnym momencie wpadła mu w
ręce książka o diecie mlecznej autorstwa Niemca, Johannesa Kuhla, i nagle stał się zwolennikiem
jedzenia nabiału. Uwierzył, że w ten sposób można się ustrzec nowotworu. Książkę stale nosił
przy sobie. Zamówił też broszurki na ten temat i rozdawał wszystkim swoim znajomym. Przez
jakiś czas nie rozmawiał o niczym innym.
Po kilku miesiącach się znudził, ale już wkrótce miał nowy, równie pasjonujący temat.
Guillermo, jego kolega operator, powiedział mu kiedyś, że zamierza opłynąć ziemię
cementową łódką. Wolfgang był sceptyczny.
– Nie da się płynąć cementową łodzią.
Guillermo zaczął mu z entuzjazmem wszystko wyjaśniać.
– To świetny materiał. Uszczelni każdą szparę. Powiedzmy, że zderzysz się z
wielorybem, okrążając Przylądek Dobrej Nadziei w południowej Afryce. I co wtedy? Nic.
Uszczelniasz dziurę i płyniesz dalej.
Wolfgang słuchał oczarowany. Podróż dookoła świata. Afryka. Przylądek Dobrej
Nadziei. O takim życiu marzył. Wieczorem zadzwonił do kolegi z pytaniem, czy może płynąć
razem z nim. Guillermo się zgodził.
Wolfgang wybrał całe swoje oszczędności, w sumie ponad pięć tysięcy koron, i kupił
udział w łodzi. W następnym roku cały swój dochód przeznaczył na jej budowę. Udziałowców
było sześciu. Wolfgang, jakaś Dunka i przyjaciele Guillerma z Ameryki Południowej. W każdy
weekend, a często także wieczorami w dni powszednie, Wolfgang wsiadał do swojego białego
mercedesa i jechał do portu w Gröndal, gdzie powstawała łódź z cementu.
Kiedy minął rok, a łódź nadal nie była gotowa, Wolfgang zaczął się niecierpliwić. W
końcu pokłócił się z Guillermem. Przestał bywać w porcie i wystąpił do sądu przeciwko koledze,
żądając zwrotu zainwestowanych pieniędzy.
Wolfgang siedział sam w swoim mieszkaniu. Razem z łódką zniknęło jego towarzystwo.
Zdesperowany zaczął wydzwaniać do dawnych przyjaciół i znajomych. Zadzwonił również do
Pellego Anderssona, swojego najlepszego przyjaciela ze szkoły podstawowej na Kungsholmen.
Pelle bardzo się zdziwił, kiedy rozpoznał głos po drugiej stronie słuchawki. Ostatni raz
widział Wolfganga dziesięć lat temu, w 1968 roku, podczas konfirmacji w kościele Świętego
Jerzego.
Wolfgang zaprosił Pellego do siebie na imprezę. Pelle był trochę zdziwiony, minęło tyle
lat, ale przyjął zaproszenie. Właściwie nawet się ucieszył, że znów zobaczy swojego dawnego
przyjaciela.
Razem ze swoją dziewczyną Ingelą i jeszcze kilkoma kumplami pojechali do Wolfganga,
na Fredhäll. Jak tylko Wolfgang otworzył drzwi, Pelle natychmiast zrozumiał, że coś jest nie tak.
Wolfgang miał na sobie garnitur, świeżo wyprasowaną koszulę i krawat. Pelle i jego znajomi byli
w jeansowych kurtkach i kowbojkach. To musiało się źle skończyć.
Wolfgang postawił na stole miseczkę ze słodyczami. To wszystko. Żadnych chipsów,
chrupek serowych, ani kropli alkoholu.
„Czyżby nigdy nie był na imprezie?” – zastanawiał się Pelle.
Ktoś chciał nastawić płytę, ale okazało się, że Wolfgang ma tylko albumy z utworami
Bacha i Mozarta. Zapadło milczenie. Goście wypili przyniesione ze sobą piwa, Wolfgang siedział
smutny w kącie. Nastrój był dziwny.
Ingela podeszła do Wolfganga i zaczęła z nim rozmawiać. Po pięciu minutach wróciła do
kuchni, gdzie siedział Pelle.
– Twój kumpel to świr! – stwierdziła. – Idziemy stąd! Nie zostanę tutaj!
Pelle usiłował wydobyć z dziewczyny, dlaczego postanowiła natychmiast wyjść, ale
Ingela nie chciała mu nic powiedzieć. Wolfgang przyprawiał ją o dreszcze i to wystarczyło. Nie
podobało jej się, kiedy patrzył na nią tymi swoimi ciemnymi oczami. Coś było nie tak, chciała
jak najszybciej opuścić mieszkanie.
Pelle wszedł do pokoju.
– Bardzo ci dziękuję, Wolfgang. Było bardzo miło. Fajnie, że się znowu zobaczyliśmy –
powiedział.
Sam słyszał, jak fałszywie to zabrzmiało.
Goście wyszli i Wolfgang został sam w korytarzu.
– Na razie – powiedział.
Latem 1978 roku Wolfgang zmienił imię i nazwisko.
Wolfgang Alexander Zaugg stał się Johnem Stannermanem. Nazwisko znalazł na liście
wolnych nazwisk krajowego urzędu patentowego.
W tym samym roku złożył podanie o przyznanie mu szwedzkiego obywatelstwa. John
Stannerman miał wkrótce stać się prawdziwym Szwedem.
Piątek, 8 listopada 1991 roku
Sztokholm
Jimmy Ranjbar uściskał dwójkę swoich dzieci, pocałował żonę na do widzenia, zamknął
drzwi domu szeregowego w Skarpnäck i ruszył w stronę metra.
Szedł spotkać się z młodszym bratem w swoim mieszkaniu w akademiku na
Körsbärsvägen 9, gdzie brat zwykle pracował, a niekiedy także nocował.
Spojrzał na zegarek. Było piętnaście po piątej. Przyspieszył kroku. Musiał się pospieszyć,
jeśli mieli zdążyć do kina na wieczorny seans o siódmej.
Jimmy Ranjbar miał trzydzieści cztery lata. Przyjechał do Szwecji z Iranu w 1979 roku w
ramach wymiany studenckiej. Zaledwie kilka miesięcy później ajatollah Chomeini przejął w
kraju władzę. Jimmy słyszał o dyktaturze duchownych i postanowił wystąpić w Szwecji o azyl
polityczny.
Rok później poznał swoją przyszłą żonę. Pobrali się, urodziła im się dwójka dzieci. Jego
żona studiowała stomatologię, Jimmy kształcił się na inżyniera w Królewskiej Wyższej Szkole
Technicznej. Studia szły mu powoli, ponieważ musiał też zarabiać na utrzymanie rodziny.
Sprzątał.
Była za kwadrans szósta, kiedy zbliżał się do osiemnastopiętrowego wieżowca przy
Körsbärsvägen 9. Nie zauważył cienia, który w pewnym momencie wyłonił się z listopadowych
ciemności i szybko ruszył w jego stronę. Stał już prawie przy drzwiach do budynku, kiedy nagle
poczuł, że ktoś przyciska mu lufę do czaszki. W następnej sekundzie rozległ się strzał. Jimmy
Ranjbar upadł głową przed siebie. Uderzył twarzą o stalowe pręty przed wejściem.
*
To była sekunda. Oddałem strzał, odwróciłem się i odszedłem wcześniej upatrzoną drogą
ewakuacyjną. Nie zobaczyłem nawet, jak upada, to znaczy oczywiście widziałem, że został
trafiony i się przewrócił, ale nie widziałem, że tak powiem, całej sekwencji. Zaraz po oddaniu
strzału odwróciłem głowę.
To czysty przypadek, że wybrałem akurat Ranjbara. Siedziałem ukryty za kontenerem i
chyba musiałem się na moment zdrzemnąć. Chwilę trwało, zanim dotarło do mnie, że zbliża się
jakiś obcokrajowiec. Stał odwrócony do mnie plecami. To także był zbieg okoliczności.
Zrozumiałem, że nie mogę nie wykorzystać takiej okazji, przyłożyłem mu lufę do głowy i
wypaliłem. Ale nie widziałem, jak umierał…
Po napadzie gazety pisały, że mężczyzna z laserem został mordercą. Było mi ciężko na
sercu. Pomyślałem, że to niedobrze. Miałem wiele wątpliwości, nękały mnie wyrzuty sumienia.
Zrozumiałem, że traktując wszystkich obcokrajowców jednakowo, dopuściłem się generalizacji.
Byłoby lepiej, gdybym zabił jakiegoś łajdaka.
Pierwszej nocy po zamachu w ogóle nie spałem. Świadomość, że pozbawiłem kogoś
życia… Że w swojej nienawiści do cudzoziemców posunąłem się aż tak daleko… To było
absurdalnie skrajne działanie. Wiedziałem, że nikt z grona moich znajomych, żaden normalny
człowiek nie chciałby mieć do czynienia z kimś takim.
Takie zdarzenie ma duży wpływ na człowieka. Nie było nikogo, przed kim mógłbym się
otworzyć, nikogo, kto mógłby mnie zrozumieć. Byłem z tym wszystkim sam. Czułem się inny,
jakbym został wyrzucony poza nawias społeczeństwa. Jakbym był trędowaty. Czułem się
naznaczony. I miałem wrażenie, że to po mnie widać. Na pewno można było zauważyć, jak bardzo
źle się czułem.
Poza tym niepokoiłem się, że ludzie wokół mnie, właśnie z powodu mojego dziwnego
zachowania, mogą powiązać mnie z morderstwem i trafię do więzienia. Naprawdę czułem się
fatalnie.
Zrozumiałem, że muszę dojść do siebie, odnaleźć się i odzyskać harmonię. Poleciałem na
pięć dni do Las Vegas. Potrzebowałem urlopu, potrzebowałem się od tego oderwać. To był
najlepszy pomysł, jaki przyszedł mi do głowy. Nie wziąłem ze sobą zbyt dużo pieniędzy, może z
pięćdziesiąt tysięcy.
Właśnie tak to zaplanowałem, to był mój cel. Chciałem pozbawić człowieka życia.
Człowieka, to znaczy imigranta. Żeby ludzie zrozumieli powagę sytuacji. Wszystko odbyło się tak,
jak to sobie zaplanowałem.
Jednak kiedy już było po wszystkim, wcale nie poczułem ulgi. Chociaż wiedziałem, że
skoro to zrobiłem, to nie musiałem już tego powtarzać. Miałem to już za sobą.
Stefan Bergqvist i Ulf Sjöberg dotarli na Körsbärsvägen tuż po siódmej. Wieczorny mrok
rozświetlało migoczące niebieskie światło. W półokręgu wokół domu stało już sześć
radiowozów. Tuż przed wejściem do budynku znajdowała się duża kałuża krwi, miejsce wokół,
jakieś dobre dwadzieścia metrów kwadratowych, było wygrodzone niebieską plastikową taśmą z
czarnym napisem: „Policja”.
– Bergqvist i Sjöberg, wydział zabójstw – przedstawił się inspektor, pokazując policyjną
legitymację. Uniósł taśmę i stanął tuż przed wygrodzonym obszarem.
– Jak wygląda sprawa? Co wiemy?
Jeden z funkcjonariuszy pokrótce wprowadził go w to, co zaszło.
– Ofiara miała w czaszce dziurę o średnicy trzech centymetrów. Mężczyzna oddychał,
kiedy karetka zabrała go do szpitala Karolinska.
Udało nam się znaleźć jednego świadka, który nie potrafił nam jednak wiele powiedzieć.
Widział, jak jakiś mężczyzna ucieka, kierując się w stronę Körsbärsvägen. Niestety świadek nie
widział jego twarzy, zauważył jedynie, że mężczyzna był średniego wzrostu i miał na sobie
skórzaną kurtkę. Biegł bardzo szybko, więc raczej był młody.
O 17.55 na miejsce przybył patrol z psem. Pies podjął trop. Ruszył wzdłuż ścieżki, potem
schodami do parkingu na Valhallavägen. Tam ślad się urwał, sprawca prawdopodobnie
kontynuował ucieczkę samochodem.
Stefan Bergqvist wysłuchał wszystkiego uważnie, po czym zwrócił się do Ulfa Sjöberga:
– Myślisz, że to nasz przyjaciel z laserem znów się uaktywnił?
– Nie wiem, ale jest niepokojąco dużo punktów zbieżnych.
– Niezależnie od tego, kto to jest, czeka nas długa noc.
– Wcale mnie to nie cieszy – powiedział Sjöberg i zagryzł wargi.
Minęła już dwunasta, kiedy obaj policjanci wrócili na komendę i odstawili radiowóz na
podziemny parking. Stefan Bergqvist postanowił zostać jeszcze chwilę i napisać raport.
Sprawdził, czy wziął cztery kartki papieru, następnie wkręcił je do maszyny do pisania, ustawił
marginesy i zaczął pisać:
SPRAWOZDANIE
08.11.91 o godzinie 19.10 inspektorzy Stefan Bergqvist i Ulf Sjöberg zostali wezwani na
Körsbärsvägen 9. Po przybyciu na miejsce odbyliśmy rozmowę ze znajdującym się już tam
komisarzem Johanem Lindborgiem, który poinformował nas, że na Körsbärsvägen 9 został
postrzelony w głowę niewyglądający na Szweda mężczyzna. Ofiara została przewieziona do
szpitala Karolinska. Ustalono tożsamość mężczyzny, ofiarą jest urodzony w Iranie Jimmy
Ranjbar.
Postanowiliśmy (Bergqvist/Sjöberg) sprawdzić, czy mężczyzna mieszkał w budynku pod
wymienionym wyżej adresem. Na drzwiach pod numerem 086 widniała tabliczka, na której było
napisane imię i nazwisko ofiary: Jimmy Ranjbar. Z wewnątrz dochodziły głosy, zadzwoniliśmy,
otworzył nam mężczyzna.
Mężczyzna oświadczył, że jest bratem Jimmy’ego, poinformowaliśmy go o tym, co się
wydarzyło. Mimo szoku mężczyzna powiedział nam, że koło godziny 17.00 Jimmy pożegnał się
z żoną i wyszedł z domu. On i brat mieli się spotkać, a potem iść razem do kina. Ponieważ
Jimmy’ego długo nie było, brat zaczął się niepokoić. Twierdzi, że nic mu nie wiadomo, żeby
Jimmy był z kimkolwiek w konflikcie. Nie był też politycznie aktywny.
Razem z bratem ofiary pojechaliśmy (Bergqvist/Sjöberg) na Ålgatan 15, gdzie mieszka
siostra Jimmy’ego, a następnie razem z nią do żony Jimmy’ego, która mieszka w Skarpnäck. O
godzinie 21.00 żona została poinformowana o tym, co zaszło. O 22.20 dotarliśmy z żoną, bratem
i siostrą ofiary do szpitala Karolinska. Kiedy o 23.30 opuszczaliśmy szpital, ofiara żyła.
Stefan Bergqvist postawił kropkę, zwolnił wózek i wyjął zapisane kartki z maszyny.
Rzucił okiem na sprawozdanie, włożył je do stojącego na biurku koszyka na dokumenty, sięgnął
po kurtkę, zgasił lampę i udał się do domu.
Demony
„Czy ona nigdy nie przestanie? Dlaczego nie weźmie się w garść? Dłużej tego nie
wytrzymam!”
John Stannerman, bo tak teraz nazywał się Wolfgang, ścisnął mocno kierownicę
samochodu. Próbował skupić się na drodze, ale od czasu do czasu zerkał w lusterko, spoglądając
na siedzącą z tyłu, płaczącą matkę.
Pokręcił głową. Też chciało mu się płakać, ale przecież nie będzie tego robił tak
ostentacyjnie. W trudnych chwilach nie należy okazywać słabości.
Był październik 1978 roku. Ciężkie krople deszczu uderzały o szybę samochodu. Gdzieś
w oddali, za mgłą, w bladym przedpołudniowym świetle, widać było szarą powierzchnię jeziora
Wetter. Gdzieniegdzie na czarnych gałęziach drzew wisiały jeszcze pojedyncze żółte listki.
Jesień objęła kraj we władanie.
John prowadził swojego białego mercedesa. Obok niego, na miejscu pasażera, siedziała
ciotka Ella, z tyłu płacząca Hilde. Zmarł Egon, ojciec Johna. Byli w drodze na pogrzeb.
Śmierć przyszła nagle, chociaż dla nikogo nie powinna być zaskoczeniem. Rok wcześniej
Egon przeszedł zawał. Przeżył, ale stan jego zdrowia pozostawiał wiele do życzenia. Tym
bardziej że o siebie nie dbał. Papierosy i koniak zrobiły swoje. Drugi zawał okazał się śmiertelny.
Egon zmarł w wieku zaledwie pięćdziesięciu jeden lat.
John dowiedział się, że ojciec nie żyje, dzień po jego śmierci. Wiadomość bardzo go
poruszyła, wywołując burzę najróżniejszych uczuć. Sam był tym zdziwiony. Złość walczyła w
nim z żałobą i tęsknotą, poczucie zawodu ze świadomością nieodwracalności śmierci.
Niewypowiedziane słowa pozostaną już takie na zawsze. Rzuconych w złości oskarżeń nie da się
już cofnąć ani złagodzić. Ojciec odszedł.
John przypomniał sobie zarzut, który wykrzyczał ojcu po śmierci jego kochanki: „Nie
jesteś lepszy od mordercy!”.
Powróciły wspomnienia. Płaczący w korytarzu ojciec, matka, która wykrzykuje w złości,
że to już koniec. I ojciec, otwierający drzwi i bez słowa opuszczający mieszkanie. Jego uśmiech i
ujmujący sposób bycia. Liczni przyjaciele i kobiety, którymi zawsze się otaczał.
John uświadomił sobie, że człowiek, którego tak naprawdę do końca nigdy nie poznał,
odszedł na zawsze. Ta myśl powracała i nie dawała mu spokoju. Próbował uporządkować swoje
uczucia, ale nie był w stanie. Na pewno nie z płaczącą na tylnym siedzeniu matką.
Zaczęła łkać już w Sztokholmie. Zanim ruszyli w drogę, John zatrzymał się przed
kwiaciarnią. Hilde i ciotka weszły do środka i wróciły z pustymi rękami. Zapłakana Hilde
wsiadła do samochodu. Ciotka powiedziała, że matka całkowicie się załamała.
– Nie znoszę wiązanek pogrzebowych, przerażają mnie. Nie chcę ich tu, w samochodzie.
Kupimy coś na miejscu – szlochała Hilde.
Gdy John parkował samochód, rozległo się bicie dzwonów. Rozświetlony świeczkami
kościół wypełniony był ludźmi. John i Hilde usiedli na jednej z przeznaczonych dla rodziny
ławek z przodu. Ella znalazła miejsce nieco dalej, wśród dalszych krewnych. Przywitali się
skinięciem głowy. John spojrzał poirytowany na młodszego brata. Nadal nosił długie włosy.
„Nawet na pogrzeb ojca się nie ostrzygł” – pomyślał ze złością.
Msza była krótka, ale pełna emocji. Ksiądz mówił o Egonie bardzo ciepło, wspomniał
jego radość życia i serdeczną osobowość. Jednak John nie potrafił się skupić na słowach księdza,
słyszał jedynie płacz matki.
Potem było jeszcze gorzej. Stypa odbywała się w pobliskiej gospodzie, która kiedyś
należała do Egona i Ralfa. John miał wrażenie, że płacz matki zagłusza gwar rozmów. W końcu
wybiegła z sali, ale nawet z łazienki było słychać jej szloch.
Johnowi było wstyd. Dwadzieścia lat później nadal jest to dla niego bolesne
wspomnienie.
– To było dla mnie bardzo krępujące. Nie potrafiłem jej zrozumieć. Przecież sama
wyrzuciła go z mieszkania. Od osiemnastu lat nie byli razem, a ona ryczała, jakby nadal był jej
mężem. Przez całe lata wylewała na niego swoją żółć, a teraz rozpaczała bardziej niż wdowa.
W drodze powrotnej John milczał. Płacz matki w końcu ustał. Próbował zebrać myśli, ale
nie mógł. W końcu się poddał. Zajmie się tym później. Na razie w jego umyśle panował chaos.
Jedno wiedział na pewno: jego ojciec umarł i nigdy już nie wróci.
Łzy przyszły nieoczekiwanie.
Od śmierci ojca minęło kilka tygodni. John nie sądził, że w ogóle jest w stanie płakać. I
właśnie wtedy pojawiła się rozpacz. Stał w pomieszczeniu operatora w kinie Grand na
Sveavägen, puszczał film i nagle po policzku popłynęły mu łzy. Otarł je dłonią, przetarł
zaczerwienione, piekące oczy, pociągnął nosem. Po raz pierwszy od dzieciństwa płakał.
Kiedy dwadzieścia pięć lat później wspominał to zdarzenie, nie potrafił sobie
przypomnieć, czy jeszcze kiedyś w swoim dorosłym życiu płakał. Pod tym względem miał swoje
zasady, których dokładnie przestrzegał.
– W gruncie rzeczy wszelki płacz jest bez sensu. Płakanie nigdy mi w niczym nie
pomogło. Przynosiło fizyczną ulgę, ale zawsze potem było mi głupio. To tak, jakby pójść do
dentysty, który zrobi nam zastrzyk, i ból na chwilę zniknie. Ale podstawowy problem pozostanie.
Zamiast płakać, próbowałem raczej skupić się na problemie. Płacz ma swoje źródło w nie do
końca przeanalizowanych myślach. Na krótko poprawia nam humor, ale nie sprawia, że
zaczynamy się poważnie zastanawiać nad rozwiązaniem dręczącej nas sprawy. Tak więc kiedy
jestem smutny i czuję, że zaraz się rozpłaczę, próbuję się zmusić do wnikliwszej analizy. Wtedy
często udaje mi się znaleźć odpowiedź na nurtujące mnie pytania. Nie należę do płaczących
mężczyzn. Ja rozwiązuję problemy. Takie nastawienie jest chyba bardziej normalne. W młodości
nauczyłem się, że płaczą dziewczęta i kobiety, mężczyźni zaś ponoszą odpowiedzialność za
prawdziwy trud życia.
Gustav był zdziwiony, kiedy John ostrożnie uchylił drzwi do pomieszczenia operatora.
Przyjaciele dawno się nie widzieli. Gustav zakończył przed chwilą pokaz Taksówkarza i właśnie
zaczął pakować sprzęt.
Spojrzał na przyjaciela. John był wyraźnie smutny. Był blady, miał podkrążone oczy,
pewnie źle sypiał. Gustav wiedział o śmierci ojca Johna. Kiedy przyjaciel zadzwonił do niego z
tą wiadomością, Gustav akurat się spieszył, więc rozmowa nie trwała długo. Dlatego teraz
jeszcze raz wyraził ubolewanie z powodu tego, co się stało. John podziękował. Zapadła cisza.
– Podoba ci się Taksówkarz? – spytał Gustav, żeby przerwać milczenie.
– Według mnie to głupi film.
– Dlaczego?
– Jest dziwaczny, odrażający, a Robert De Niro dziwnie się zachowuje. Twierdzi, że chce
ratować dziewczynę, a przecież jest sutenerem. To mi się nie podoba. Film jest obrzydliwy i
prawdę mówiąc, przerażający.
John zamilkł. Spuścił wzrok i zaczął nerwowo skubać krawat. Gustav nadal składał pudła
z taśmami. Miał wrażenie, że John chce mu coś powiedzieć, ale nie potrafi się na to zdobyć. W
końcu jednak chyba się zdecydował.
– Gustav, jest coś, o czym muszę ci powiedzieć. Nikomu jeszcze o tym nie wspominałem.
Dlatego proszę cię, żebyś obiecał, że zachowasz to dla siebie!
Pierwsze, co Gustavowi przyszło do głowy, to że John zaraz mu wyzna, że jest
homoseksualistą. I że właśnie zdał sobie z tego sprawę.
John jednak miał na myśli coś całkowicie innego.
– Mam wrażenie, że jestem potworem! – powiedział.
Gustav przyglądał się przyjacielowi. Po chwili zaczął się śmiać.
– Jasne, oczywiście, że jesteś potworem. Mówiłem ci to już wiele razy. To jest też moja
diagnoza.
John spojrzał na niego ze złością.
– Nie śmiej się ze mnie. Mówię poważnie. Kiedyś pożyczyłeś mi książkę The Primal
Scream [Pierwotny krzyk]. Przeczytałem ją i ona otworzyła mi oczy. Niestety, teraz mam już
pewność. Jestem potworem.
Gustav nie wierzył własnym uszom.
– Co ty opowiadasz? Dlaczego?
John zaczerpnął powietrza i zaczął mu tłumaczyć:
– Arthur Janov pisze w niej o poszukiwaniu własnej tożsamości. Twierdzi, że
wspomnienia z dzieciństwa kształtują nasze dorosłe życie. Możemy znaleźć naszą prawdziwą
tożsamość, cofając się do najwcześniejszych wspomnień, czy też pierwotnych doświadczeń, jak
on je nazywa. To właśnie usiłowałem zrobić. Moje najwcześniejsze wspomnienia pochodzą z
okresu, kiedy mieszkaliśmy w Vällingby. Pamiętam, że dzieci mi dokuczały, bo miałem czarne
włosy. Nie chciały się ze mną bawić. Wtedy się tym nie przejmowałem, równie dobrze mogłem
się bawić sam. Nie potrzebowałem innych. Raz, kiedy bawiłem się sam w piaskownicy, któraś z
mam postawiła koło mnie wózek z dzieckiem. Był ciepły, słoneczny dzień, może poszła kupić
lody. Podniosłem się i podszedłem do wózka obejrzeć dziecko. Kiedy dzieciak mnie zobaczył,
zaczął wrzeszczeć. Pewnie przestraszył się moich kruczoczarnych włosów. W tamtym czasie nikt
w Vällingby nie miał takich włosów. Nadbiegła matka dziecka. Pewnie pomyślała, że robię jej
maleństwu krzywdę. W jej oczach byłem zapewne małym czarnowłosym potworem, który
dokucza jej dziecku. Tę historię opowiedziała mi mama, nie wymyśliłem jej sobie. To właśnie
mnie ukształtowało. Potwór stał się częścią mnie. Podświadomie sam też tak zacząłem siebie
postrzegać. Potwór i ja staliśmy się jednym. Dlatego mam problemy w kontaktach z ludźmi,
dlatego nikt mnie nie lubi.
John skończył swój monolog i pustym wzrokiem patrzył przed siebie. Wyglądał na
wykończonego.
Gustav przyglądał się przyjacielowi.
– Nie jesteś potworem. Nie możesz w ten sposób interpretować Janova. Źle go
zrozumiałeś. On nie używa tak rygorystycznych określeń. Mówi o tożsamości składającej się z
wielu różnych czynników, w której wspomnienia z młodości odgrywają ważną rolę. Zrozumiałeś
to wszystko zbyt dosłownie. Dla ciebie wszystko jest albo białe, albo czarne. Janov mówi o
czymś zupełnie innym, o różnych odcieniach szarości.
– Wszystko zrozumiałem tak, jak trzeba – oburzył się John. – Dużo o tym myślałem.
Obraz potwora ukształtował moją tożsamość. Jestem potworem.
– A ja twierdzę, że to nieporozumienie – ciągnął Gustav poirytowany. – Janov
przedstawił w swojej książce wiele cennych spostrzeżeń, ale nie widzi wszystkiego w czarno-
białych barwach jak ty. Mówi o pewnych procesach. Zresztą, moim zdaniem on się myli. Nie
mamy żadnej tożsamości. Nie jesteś potworem. Nie masz żadnej tożsamości. Ja też nie mam. Nie
możesz opisać siebie tak, jak się opisuje stół czy krzesło. Poszukujemy tożsamości, bo chcemy
mieć fasadę, za którą moglibyśmy się schować. Byłoby wspaniale móc stwierdzić: jestem stołem,
mam cztery nogi i prostokątny blat. Tożsamość staje się truizmem, modelem, do którego
powinniśmy się dostosować, podczas gdy naprawdę jest zupełnie inaczej. Wcale nie musimy
zachowywać się w jakiś szczególny sposób dlatego, że ponoć mamy taką, a nie inną tożsamość.
To nieprawda. Jesteśmy tacy, jacy jesteśmy. Nie mamy żadnej raz na zawsze ustalonej
tożsamości, którą dałoby się określić w kilku prostych słowach czy zdaniach.
John pokręcił głową.
– Chciałbym, żebyś miał rację, Gustavie. Ale niestety się mylisz. Wszyscy mamy jakąś
tożsamość. Ja mam tożsamość potwora. I muszę nauczyć się z tym żyć. Wiesz, że zadzwoniłem
do tej kobiety?
– Co takiego?
– Zadzwoniłem do kobiety, której dziecko przestraszyłem.
– Na litość boską, John! To był koniec lat pięćdziesiątych! Mówimy o czymś, co się
zdarzyło dwadzieścia lat temu. Po co to zrobiłeś?
– Żeby ją przeprosić. I wytłumaczyć jej, co się wtedy naprawdę stało. Nawet jeśli to
zdarzenie wpłynęło na mnie negatywnie, nie chcę, żeby myślała, że chciałem przestraszyć
dziecko.
Gustav pokręcił głową.
– To szaleństwo. Wybij sobie z głowy te bzdury. Znam cię. Nie jesteś potworem. Jesteś
moim przyjacielem. Czasem rzeczywiście zachowujesz się nieco dziwnie. Jesteś nieśmiały w
kontaktach z ludźmi, których nie znasz, ale to nie czyni cię potworem.
John przyglądał się Gustavowi z pewnym niedowierzaniem.
– Janov pisze też i o innej rzeczy. Twierdzi, że między matką a dzieckiem może niekiedy
dojść do gwałtownego zerwania, które później ciężko naprawić. To też się zgadza. Kiedy byłem
dzieckiem, mama często mnie biła. Na pewno nie był to wyraz jej miłości do mnie. Dużo o tym
myślałem i doszedłem do wniosku, że być może biła mnie, bo nie jestem jej prawdziwym
dzieckiem.
– O czym ty mówisz?
– Sam słyszałem, jak mówiła kiedyś do Ralfa, miał wtedy dwa, może trzy latka, że
znalazła go obok piaskownicy. Usłyszałem to przez przypadek. Jeśli więc nie jesteśmy jej
prawdziwymi dziećmi, to może to mieć poważne konsekwencje. Może obaj jesteśmy
adoptowani? To tłumaczyłoby, dlaczego nas biła.
– Nie rozumiem, jak to możliwe, że tak opacznie zrozumiałeś wywody Janova. Jak
możesz przypuszczać, że Hilde nie jest twoją prawdziwą matką? – niemal krzyczał Gustav.
– Nie wiem, czy jego teoria tego dowodzi, ale lektura jego książki na pewno dała mi wiele
do myślenia.
Gustav znów pokręcił głową.
– Wszystko błędnie zrozumiałeś. Naprawdę. I nie jesteś potworem.
John był zawiedziony. Gustav najwyraźniej nie potraktował jego obaw poważnie. Chętnie
podzieliłby się z przyjacielem jeszcze innymi przemyśleniami, ale zdecydował się milczeć.
Nie powiedział mu, że przejrzał wszystkie zdjęcia, jakie znalazł w mieszkaniu matki. Miał
nadzieję, że może znajdzie gdzieś zdjęcie karmiącej Hilde, bo przecież tylko prawdziwe matki
mają pokarm, ale nie udało mu się odszukać tego rozstrzygającego dowodu.
Bardzo chciał, żeby jego domysły były błędne, ale ponieważ nie znalazł na to żadnego
potwierdzenia, wątpliwości pozostały.
Dawne problemy Johna z bezsennością powróciły. Po śmierci ojca przybrały nawet na
sile. Każdej nocy przewracał się na łóżku zlany potem, a sen nie nadchodził.
Przeklinał własnego pecha. Że też ojciec musiał umrzeć właśnie teraz, kiedy John był tak
blisko zrealizowania swojego marzenia. W końcu zdał bowiem maturę, i to na tyle dobrze, że
został przyjęty na Wydział Chemii sztokholmskiej Królewskiej Wyższej Szkoły Technicznej.
Był z siebie bardzo zadowolony i dumny. Triumfującym głosem poinformował o tym
matkę, która przez ostatnie lata ciągle wymawiała mu jego nieudaczność.
I właśnie teraz, kiedy miał rozpocząć studia, umarł ojciec. Jakby chciał mu zrobić na
złość.
John czuł się, jakby zatrzymał się piętnaście metrów przed metą maratonu. Już był na
stadionie, na ostatniej prostej, meta wydawała się w zasięgu ręki i nagle poczuł, że nie ma siły.
Zdyszany, musiał się zatrzymać. Stanął, schylił się, złapał się za serce.
Tyle że w jego przypadku to nie serce było chore, tylko mózg. Przeklinał siebie i ojca.
Nie mógł się skupić. Czuł się gorzej niż rok temu, kiedy po raz pierwszy udał się do
psychiatry. Wszystko wydawało mu się chaosem.
15 marca 1979 roku John Stannerman pojechał do szpitala S:t Erik. Powiedział, że
„promienie” przeszywają mu mózg i jakaś „kurtyna” przysłania mu czoło. Lekarz zaproponował,
żeby został na noc, a John się zgodził.
Jednak już następnego ranka miał dosyć. Postanowił, podobnie jak rok temu, że nie
będzie się przejmował zaleceniem lekarza, tylko wyjdzie ze szpitala na własne życzenie. Ale tym
razem lekarz zaprotestował. Uznał, że John nie jest w stanie właściwie ocenić swojego stanu
zdrowia.
Został przymusowo zatrzymany i umieszczony w szpitalu Beckomberga, na oddziale 67.
Pobyt w szpitalu trwał osiem dni, w karcie pacjenta zapisano:
Dwudziestopięcioletni zdrowy mężczyzna zaczyna chorować po śmierci ojca, w
październiku 1978 roku. Ma problemy z koncentracją, nie może zebrać myśli, cierpi na urojenia
dotyczące między innymi szczegółów swojego ciała (owłosienie), ma wątpliwości, czy naprawdę
jest dzieckiem kobiety, która oficjalnie podaje się za jego matkę. Chce opuścić oddział. Pacjent
wymaga leczenia na oddziale zamkniętym, w przypadku braku leczenia jego stan może się
istotnie pogorszyć.
21 marca John odbywa rozmowę z ordynatorem oddziału. Jest wściekły, krzyczy. Nie
chce rozmawiać o stanie swojego zdrowia, chce natychmiast opuścić szpital.
Jego pierwsze pytanie brzmiało, kiedy zostanie wypuszczony. Uważa, że zatrzymując go
w szpitalu, personel dopuścił się wobec niego przemocy […]. Nie jestem komunistą. To w
krajach komunistycznych umieszcza się ludzi w szpitalach psychiatrycznych.
Pięć dni później, 26 marca, znów spotyka się z ordynatorem. Tym razem jest bardziej
opanowany. Mówi spokojnie, grzecznie odpowiada na pytania, ale nadal utrzymuje, że nie
potrzebuje leczenia. Twierdzi, że nie ma żadnych problemów ani z kolegami, ani ze szkołą czy z
matką, w ogóle nie ma żadnych życiowych kłopotów.
Szkoła nie jest dla niego nadmiernym obciążeniem […]. Ma kolegów ze szkoły, poza tym
nie ma czasu na spotkania towarzyskie […]. Jeśli chodzi o relacje z matką, to twierdzi, że są takie
jak dawniej […]. W kwestii kłopotów z własną tożsamością uważa, że tak naprawdę nigdy nie
miał z tym żadnych poważnych problemów […]. Właściwie to w ogóle nie ma żadnych
problemów, z niczym. Ze snem też nie.
Tego samego dnia, 26 marca 1979 roku, John Stannerman został wypisany ze szpitala
Beckomberga.
Czwartek, 14 listopada 1991 roku
Atak na Jimmy’ego Ranjbara potwierdził najgorsze przypuszczenia sztokholmskiej
policji. Komisarz Lennart Thorin niemal od początku miał obawy, że mężczyzna z laserem
będzie próbował do skutku, aż osiągnie swój cel, to znaczy zastrzeli ofiarę.
Morderstwo Ranjbara, a właściwie jego egzekucja, dowiodło, że obawy komisarza były
uzasadnione.
Na miejscu zbrodni policyjni technicy znaleźli łuskę. Szybko stwierdzili, że pochodziła z
tej samej broni, z której strzelano w Brygghuset.
Zamach do złudzenia przypominał poprzednie. Brakowało świadków. Pewien
mieszkający na Körsbärsvägen mężczyzna widział ciemny cień kogoś, kto ucieka z miejsca
zbrodni. To wszystko.
Lennart Thorin postanowił opublikować portret pamięciowy zabójcy. Nie miał już
żadnych wątpliwości, mimo że jego najbliższy współpracownik Åke Thorstensson nadal był
przeciwny pomysłowi, podobnie zresztą jak wielu innych śledczych.
– Nie wolno nam powtórzyć błędu, który popełniliśmy w sprawie Palmego – mówił
Thorstensson.
To zresztą był najczęściej przywoływany argument.
Dziesięć lat później Lennart Thorin nadal pamięta tamten nastrój całkowitej bezradności.
– Nie mieliśmy żadnych śladów, żadnych świadków, niczego. Pewna kobieta widziała
kogoś przed Brygghuset, budynkiem dawnego browaru, i to wszystko. Musieliśmy ryzykować.
Inaczej morderca zabijałby dalej – wspominał.
Komisarz i jego ludzie znaleźli się pod silną presją. Wszyscy domagali się wyjaśnienia
zagadki. Mężczyzna z laserem był głównym tematem we wszystkich mediach, w prasie, w radiu,
w telewizji. Także zagraniczne media zaczęły interesować się sprawą. Thorin rozmawiał z
dziennikarzami nie tylko z Norwegii, Danii i Finlandii, ale też z Anglii, Niemiec, Włoch czy
Japonii.
W Sztokholmie zaczął się szerzyć strach. Policja codziennie odbierała telefony od
przerażonych mieszkańców. Cztery zamachy w ciągu dwóch tygodni wystraszyły ludzi. Wszyscy
oczekiwali rozwiązania sprawy. Głos zabrał komendant wojewódzki Sven-Åke Hjälmroth i szef
Policji Krajowej Björn Eriksson. Wszyscy byli zgodni: mordercę trzeba powstrzymać.
Szef wydziału zabójstw sztokholmskiej policji, komisarz Lennart Thorin, doszedł do
wniosku, że nie ma wyboru, i postanowił opublikować portret pamięciowy podejrzanego.
Konferencja prasowa odbywała się w budynku komendy. Thorin z trudem przeciskał się
przez tłum, wokół podium tłoczyło się trzydziestu dziennikarzy i dziesięć ekip telewizyjnych.
Kiedy gwar nieco ucichł, komisarz wyjął rysunek. Spokojnie, niemal przesadnie
powolnym, nieco dramatycznym gestem uniósł go i pokazał zebranym.
Portret był kolorowy, w formacie A3. Thorin trzymał go ostrożnie przed sobą, w świetle
lamp błyskowych.
Na rysunku widać było lekko podłużną, niemal prostokątną twarz. Mężczyzna miał długi,
wąski i wyraźnie zaznaczony nos, małe usta, cienkie wargi. Gęste, sięgające niemal do ramion
włosy, zaczesane były na prawy bok, z przedziałkiem. Były lekko rude, najprawdopodobniej
farbowane. Intensywnie niebieskie oczy schowane były za szkłami okularów. Mężczyzna miał na
sobie beżowy trencz z postawionym kołnierzem.
– To portret pamięciowy sporządzony przez naszego rysownika. Przedstawia
podejrzanego mężczyznę z laserem – powiedział Thorin. – Apelujemy do społeczeństwa o
przekazywanie nam wszelkich informacji, które mogą się okazać pomocne. W tej chwili jest to
nasz najważniejszy trop.
Kamery szumiały, operatorzy przepychali się coraz bezwzględniej, niewiele brakowało, a
doszłoby do bójki. Na szczęście Thorstensson uratował sytuację, przynosząc trzydzieści
dodatkowych kopii portretu. Dziennikarze rzucili się na nie niczym zgłodniałe stado tygrysów na
łup.
Portret pamięciowy mężczyzny ukazał się we wszystkich wydaniach wieczornych
wiadomości.
Jedenastu funkcjonariuszy siedziało gotowych odbierać telefony, które rozdzwoniły się
już kilka minut po zakończeniu wieczornego wydania Aktuellt o 18.15. Ostatnią rozmowę
przeprowadzono już po północy. Łącznie podczas tego pierwszego wieczora policja odebrała
ponad sto pięćdziesiąt zgłoszeń.
Następnego dnia rano telefony znów zaczęły dzwonić.
Policjanci z wydziału zabójstw przeglądali wszystkie dostarczone im materiały. Były
bardzo różne. Na pierwszy rzut oka nie zawierały niczego, co można by było uznać za istotne.
Lennart Thorin nie był zadowolony.
Jedną z bardziej interesujących informacji przyjął Owe Melin. Dzwonił pielęgniarz ze
szpitala S:t Göran, twierdził, że jeden z pacjentów, którymi się opiekował, wyglądał niemal
identycznie jak mężczyzna z portretu pamięciowego. Określił pacjenta jako psychotycznego,
skłonnego do nagłych wybuchów złości. W ostatnich dwóch tygodniach mężczyzna często
korzystał z przepustek.
Komisarz Melin i jeden z pracowników wydziału natychmiast udali się do szpitala.
Mężczyzna przebywał na oddziale zamkniętym. Był niemal wierną kopią mężczyzny z portretu
pamięciowego, ale kiedy lekarze sprawdzili rejestr przepustek, okazało się, że oba wieczory, w
których doszło do zamachów, pacjent spędził na oddziale. Komisarz Melin wrócił zawiedziony
na komendę.
Spora część informacji dotyczyła osób o zdecydowanie rasistowskich poglądach. Ktoś
informował, że kolega z pracy zawsze mówi o „żydowskich świniach”, ktoś inny donosił, że jego
sąsiad uważa, iż wszyscy cudzoziemcy powinni zniknąć ze Szwecji. Odebrano też sporo
telefonów dotyczących taksówkarzy. Jeden z nich, mężczyzna w wieku około czterdziestu pięciu
lat, który kiedyś zatrzymał się na czerwonym świetle przed samochodem prowadzonym przez
ciemnowłosego mężczyznę, miał ponoć powiedzieć, że: „Wszystkich cholernych cudzoziemców
należałoby wystrzelać, bo takie bydło nie ma racji bytu”. Inny taksówkarz, także poirytowany
korkami, wykrzyczał: „Niech szlag trafi tego Turka, szkoda, że facet go nie zastrzelił!”.
Było też wiele telefonów od osób wskazujących na znanych prawicowych ekstremistów
jako ewentualnych sprawców. Wielokrotnie wymieniano między innymi Klasa Lunda i
Christoffera Rangnego.
Dzwonili też różni dziwacy, przedstawiając swoje hipotezy. Jakaś starsza pani twierdziła,
że mężczyzna z laserem to jej sąsiad, Irańczyk, który „bardzo późno wraca do domu”, a poza tym
„cały czas gwiżdże”.
Dzwonili również ludzie, którym kiedyś grożono.
Mieszkaniec Sztokholmu algierskiego pochodzenia zawiadomił policję, że odsłuchał
wiadomość nagraną na automatyczną sekretarkę: „Ty pieprzony, obrzydliwy czarnuchu. Wracaj
do siebie, bo jak nie, to odstrzelę ci łeb. Jeśli nie wyjedziesz w ciągu dwóch tygodni, obetnę ci
fiuta!”.
Zatrudniony w państwowej instytucji inżynier, który mieszkał ze swoją partnerką, z
pochodzenia Palestynką, dostał list, w którym było napisane: „Mamy przyjemność poinformować
cię, że trafiłeś do naszego rejestru Szwedów współżyjących z osobami, które w ogóle nie
powinny stąpać po tej ziemi. Tym samym i ty stałeś się zagrożeniem i powinieneś zostać
unicestwiony. Teraz już wiesz, co cię czeka, nie wiesz tylko, kiedy to nastąpi”.
Właścicielowi chińskiej restauracji na Södermalm ktoś zostawił wiadomość na
automatycznej sekretarce: „Wracaj do domu, brudasie. Jesteś następny w kolejce”. Ktoś inny
usłyszał: „Jeśli ty albo ktoś z twojej rodziny opuści mieszkanie, zginie!”, a rodzinie imigrantów
w Spånga zagrożono: „Jimmy Ranjbar nie był ostatni, jutro wasza kolej”.
Odzywały się także osoby popierające zamachy. Policja otrzymała faks podpisany:
„Stowarzyszenie wspierające mężczyznę z laserem”. Jego autor pisał: „Nareszcie ktoś przeszedł
od słów do czynów. Wspierajmy jego walkę o lepsze społeczeństwo”.
– W tym mieście jest wiele nienawiści – zauważył Thorin.
I nie on jeden tak uważał.
Dzień po opublikowaniu portretu pamięciowego, kiedy Lennart Thorin właśnie miał
zwołać ludzi na codzienną popołudniową naradę, jego wzrok padł na leżący na biurku numer
wieczornego wydania „Expressen”. Przerzucił kilka kartek i nagle zamarł. „Portret pamięciowy
mężczyzny z laserem może mieć negatywny wpływ na dochodzenie” – pisał dziennikarz gazety.
Policja ryzykuje. Portret pamięciowy – rysunek rudego mężczyzny w okularach – może
albo rozwiązać zagadkę, albo ją jeszcze bardziej zagmatwać. Po wielu długich dyskusjach szef
wydziału zabójstw Lennart Thorin przedstawił wczoraj po południu przypuszczalny wizerunek
sprawcy licznych zamachów.
– Nasi dwaj świadkowie twierdzą, że rysunek jest podobny – powiedział Thorin,
przekonany o słuszności swojej decyzji.
Nie wspomniał jednak, że wielu jego kolegów było przeciwnych publikowaniu portretu
pamięciowego.
Komisarz był wściekły. „Nie mam nic przeciwko krytyce, ale wolałbym usłyszeć ją
wprost. Nie lubię, jak ktoś za moimi plecami opowiada takie bzdury” – powtarzał zawsze.
Dziennikarz miał własną teorię, dlaczego Thorin zdecydował się na opublikowanie
portretu pamięciowego mimo krytyki wewnątrz wydziału:
„Policja jest przekonana, że mężczyzna z laserem znów uderzy, i to pewnie jeszcze
niejeden raz […]. Dopóki nie zostanie złapany. Dlatego postanowiono zaryzykować”.
Media analizowały dochodzenie ze wszystkich stron. Polowanie na mężczyznę z laserem
–krzyczały tytuły. Niektórzy dziennikarze próbowali spojrzeć na napady w nieco szerszym
kontekście. Jan Lindström zamieścił w „Expressen” artykuł zatytułowany Duch zwany mężczyzną
z laserem.
Migocząca czerwona plamka światła na ubraniu. Jeśli coś takiego zauważysz, natychmiast
kładź się na ziemi albo uciekaj, bo gdzieś w ciemności kryje się mężczyzna z laserem i do ciebie
celuje. To znaczy jeśli jesteś imigrantem, czyli „czarnuchem” albo „brudasem”. Jeszcze trochę, a
Sztokholm dorobi się własnego seryjnego mordercy i stanie się prawdziwą metropolią, drżącą ze
strachu i nienawiści, z kiełkującą podejrzliwością do państwa jako takiego […].
Skrzyknijmy się i zorganizujmy marsz przez miasto. Pokażmy, że jesteśmy solidarni, że
wierzymy w Szwecję z otwartymi, a przynajmniej uchylonymi na świat drzwiami.
Najlepszą bronią przeciwko duchom są światło i donośny głos.
Powoli Szwedzi zaczynali się mobilizować. Towarzystwo oświatowe ABF rozesłało do
dwustu różnych organizacji tekst swojego protestu przeciwko rasizmowi i nienawiści do
imigrantów.
W czwartek 14 listopada studenci dali wyraz swojemu oburzeniu minutą ciszy.
Wieczorem 15 listopada w związku z pogrzebem Jimmy’ego Ranjbara w Sztokholmie
zorganizowano demonstrację przeciwko przemocy i rasizmowi. Ponad pięć tysięcy osób przeszło
z pochodniami przez centrum Sztokholmu pod hasłem: „Nie strzelajcie do naszych imigrantów”.
Pochód zatrzymał się na Körsbärsvägen, zaledwie kilka metrów od miejsca, gdzie Jimmy
Ranjbar został śmiertelnie postrzelony.
– Wznieście do góry pochodnie, rozświetlcie mrok. Wypłoszcie rasistów z ich ciemnych
nor! – krzyczała działaczka Partii Centrum Karin Isaksson.
Kurdo Baksi z Krajowego Związku Kurdów nawoływał do walki z rasizmem.
Demonstrację zakończyło przemówienie, które wygłosił Saied Tagari z Irackiego Związku
Krajowego.
– Jedyna wina Jimmy’ego polegała na tym, że był imigrantem. Nie potrafię tego pojąć.
Mamy rok 1991 i taka rzecz dzieje się w Szwecji – zakończył Tagari.
Chaos
John Stannerman poruszył się niespokojnie. Znajdował się gdzieś na granicy między
snem a jawą, w momencie niepewności, gdy po drzemce nasza świadomość znów dochodzi do
głosu. Gdyby leżał w wygodnym łóżku, pewnie szybko zasnąłby ponownie, ale on leżał na
plecach na ławce w sali Królewskiej Wyższej Szkoły Technicznej.
Coś jeszcze było nie tak. John miał nieodparte wrażenie, że ktoś go obserwuje. Ostrożnie
otworzył oczy. Wzdrygnął się. Usłyszał wrzask stojącej nad nim sprzątaczki.
– Cholerna babo, szpiegujesz mnie? Zwariowałaś? – krzyknął do kobiety.
– Tu nie wolno spać! Wiem, kim jesteś. Nie pierwszy raz tu śpisz, chociaż wiesz, że nie
wolno tego robić!
– Nie śpię. Tylko się zdrzemnąłem. Nie twoja sprawa, że chcę tu sobie chwilę odpocząć –
rzucił John ze złością.
Próbował kopnąć sprzątaczkę, ale nie trafił. Uderzył nogą w wiadro, brudna woda zalała
podłogę.
John ruszył poirytowany w stronę wyjścia. Dudniło mu w głowie. Powieki piekły go z
braku snu. Bolały go plecy. „Dzisiaj w nocy znów się nie wyśpię” – pomyślał niezadowolony.
Na zewnątrz było jeszcze ciemno. Czuł zimne podmuchy wiatru, który targał gałęziami
drzew przed budynkiem uczelni. Był początek listopada 1980 roku. Przez moment zastanawiał
się, czy nie powinien wrócić do swojego dawnego mieszkania na Runiusgatan i spróbować
przespać się na strychu, ale jednak się nie zdecydował. Za kilka godzin dom zacznie budzić się
do życia. Ryzyko, że jakaś baba zajrzy na strych i go odkryje, było zbyt duże. Sąsiedzi już
wielokrotnie wzywali policję i John nie miał ochoty na kolejne tłumaczenia. Ruszył więc
szybkim krokiem w stronę centrum Sztokholmu.
Kawiarnia dla taksówkarzy o nazwie Röda Rummet, niedaleko twierdzy Związków
Zawodowych Pracobiorców, LO, była jak zwykle otwarta. John zamówił filiżankę kawy i usiadł
przy stoliku obok okna.
Zaczynało świtać. Sztokholm budził się ze snu. Pierwsze promienie słońca trafiły w
wyciągniętą prawą rękę Hjalmara Brantinga26, którego pomnik stał kilka metrów dalej na Norra
Bantorget. John przyglądał mu się przez okno. Nienawidził Brantinga i wszystkiego, co wiązało
się ze szwedzką socjaldemokracją. W oczach Johna dużą część winy za jego obecny stan
ponosiło właśnie szwedzkie społeczeństwo.
Wiele lat później John nadal będzie uważał początek lat osiemdziesiątych za
najtrudniejszy okres w swoim życiu. Dni zmieniały się w jeden wielki koszmar, z którego nie
potrafił się obudzić.
– Moje życie było okropne. To były moje najgorsze lata. Spadłem tak nisko, jak to tylko
było możliwe.
Po śmierci ojca było jeszcze gorzej. Niestabilny stan psychiczny Johna doprowadził do
tego, że odszedł z firmy taksówkarskiej, bo uznano go za trudnego we współpracy. Wkrótce
potem stracił też pracę operatora kinowego, po części dlatego, że znudziło go pokazywanie
filmów, a po części dlatego, że pracy było coraz mniej.
Zaczął mieć poważne problemy finansowe. Niekiedy brakowało mu nawet na jedzenie.
Spóźniał się z płaceniem czynszu. Gospodarz był wyrozumiały, ale wiosną 1980 roku uznał, że
jego cierpliwość się skończyła. John Stannerman został wyrzucony z mieszkania przy
Runiusgatan na Fredhäll.
Został bez mieszkania i bez pieniędzy. Nadal jednak nie chciał prosić społeczeństwa o
pomoc.
– Nie należałem do tych, którzy wyciągają rękę po zasiłek. Uważałem, że każdy powinien
zadbać o siebie, płacić za naukę w szkole, za lekarza i tak dalej.
Wstydził się dzwonić do przyjaciół, z którymi od lat nie utrzymywał już kontaktu. W
końcu jednak zdesperowany wybrał numer Gustava.
Przyjaciel nie wydawał się szczególnie zainteresowany rozmową. Studiował medycynę,
miał żonę, dwójkę dzieci. Gdzieś z głębi mieszkania dochodziły ich krzyki. Gustav wydawał się
zestresowany.
– Gratuluję dzieci! – powiedział John.
Czuł, że Gustav nie ma dla niego czasu, nie chciał mu więc przeszkadzać. Po kilku
minutach rozmowy o niczym odłożył słuchawkę, nie wyjawiwszy powodu, dla którego
zadzwonił.
Od jesieni 1980 roku John Stannerman mieszkał na ulicy. Przez pierwszy okres często
wracał do swojego dawnego domu na Runiusgatan, gdzie nocował albo na strychu, albo w pralni,
ale po jakimś czasie mieszkańcy dali mu do zrozumienia, że nie życzą sobie jego obecności.
Mieli go dosyć.
Wśród nich znalazło się jednak kilku, którzy postanowili spróbować mu pomóc.
Skontaktowali się z opieką społeczną, lecz usłyszeli, że ta niestety nie może nic w tej sprawie
zrobić. Reszta mieszkańców wystosowała wtedy pismo do gospodarza domu i 12 stycznia 1981
roku oskarżono Johna o nielegalne wtargnięcie do budynku.
John musiał znaleźć sobie inne miejsce na nocleg. Najczęściej zostawał na noc w
pomieszczeniach uczelni albo wchodził do redakcji dziennika „Svenska Dagbladet” w Marieberg.
Niekiedy spędzał noc w autobusie nocnym, kursując po Sztokholmie.
Jego życie zamieniło się w mroczny chaos.
Stosunek Johna do przestępców zawsze był bardzo negatywny. Jako nastolatek opowiadał
się za praworządnością i porządkiem, podobnie jak jego dwaj najlepsi przyjaciele ze szkoły
niemieckiej. Prawo było po to, żeby go przestrzegać. Przestępca dokonuje pewnego wyboru i
ponosi jego konsekwencje, kary powinny być surowe i dotkliwe.
Wolfgang, jak nazywał się wtedy John, zawsze powtarzał: „Jestem człowiekiem
praworządnym. Nienawidzę przestępczości, przekraczanie prawa to podłość”.
Często krzyczał na Ralfa, robił mu wymówki. Młodszy brat Johna szalał trochę w
młodości, kilka razy został zatrzymany przez policję za jazdę pod wpływem alkoholu, był też
oskarżony o przemoc wobec urzędnika.
– Jesteś kretynem, kryminalistą! – wykrzykiwał John.
Kiedy brat został skazany na karę więzienia za pobicie, John zaczął nim otwarcie gardzić.
– Cholerny typ. W końcu trafił do więzienia. Niech go szlag! – mówił o bracie. Wstydził
się go.
Latem 1980 roku John popełnił pierwsze przestępstwo. Potrzebował pieniędzy. A także
jedzenia. Zaczął więc kraść.
Miał moralny dylemat. Nie zmienił swoich poglądów i nadal utrzymywał, że
przestępstwo jest czymś głęboko odrażającym. Próbował rozwiązać ten problem, stawiając się
ponad prawem.
– Prawo jest ważne, ale nie głupie prawo – tłumaczył Stefanowi szalenie pragmatycznie
przy jakiejś okazji, kiedy dyskusja zeszła na kwestie moralne.
Później Stefan tak podsumował poglądy Johna w tej kwestii: „Z logicznego punktu
widzenia wszystko było w porządku. Tradycja wolnościowa nie neguje kwestionowania prawa,
nie nakazuje ślepego posłuszeństwa. Problem Johna polegał na tym, że zbyt wysoko stawiał sobie
poprzeczkę. Jego prawo nie dotyczyło. Miał własne zasady postępowania”.
John zaczął postrzegać siebie jako ofiarę. Twierdził, że ludzie go nie rozumieją. Ciągle
wikłał się w spory, ale zawsze ktoś inny był za nie odpowiedzialny.
Wcześniej jego złość i ból zwracały się do wewnątrz, przeciwko niemu. Teraz zaczęły być
problemem dla jego otoczenia.
Pierwszy raz pobił kogoś 23 lipca 1979 roku. Spieszył się, na stacji metra minął
kontrolera biletów i się nie zatrzymał. Kontroler zawołał go, ale John udał, że nie słyszy. Wtedy
kontrolera ogarnęła wściekłość, pobiegł za nim i go dogonił.
– Proszę pokazać bilet – zażądał stanowczo.
John odwrócił się powoli w jego stronę i bez słowa uderzył go pięścią w twarz.
Lekarze w szpitalu Karolinska stwierdzili pęknięcie kości twarzoczaszki.
Podczas przesłuchania na policji John tłumaczył, że padł ofiarą szalonego kontrolera,
który rzucił się na niego bez powodu.
Jesień 1980 roku to początek całej serii oszustw. John przez przypadek odkrył, że po
godzinie piętnastej urzędnicy na poczcie nie są w stanie kontrolować stanu kont. O tej porze
centrala była już zamknięta, a system nie był jeszcze wówczas skomputeryzowany. Większość
urzędów pocztowych szła jednak na rękę klientom i wypłacała mniejsze sumy także wieczorem.
John Stannerman wpadł na świetny pomysł zarabiania pieniędzy.
Przez dwa miesiące udało mu się pobrać z konta w sumie trzynaście tysięcy koron, na
które nie miał pokrycia. Dokonywał wypłat popołudniami, były to niewielkie sumy, często nawet
poniżej stu koron. Jednak 3 listopada 1980 roku jedna z kasjerek nabrała podejrzeń i zadzwoniła
na policję. John został zatrzymany i przewieziony do aresztu Kronoberg. Natychmiast zażądał
adwokata. Przesłuchanie przerwano, ponieważ policja nie była w stanie zapewnić obrońcy w tak
krótkim czasie. Po kilku godzinach John został wypuszczony, nie ponosząc żadnych
konsekwencji.
Dwa dni później znów podjął pieniądze z pustego konta.
Zwykle nie napotykał żadnych przeszkód. Był dobrze ubrany, miał garnitur, krawat. Był
sympatyczny i budził zaufanie.
Podejmował pieniądze dwadzieścia siedem razy, kiedy w końcu 9 grudnia został
ponownie zatrzymany przez policję. Zgubiła go zbytnia pewność siebie. Postanowił po raz trzeci
podjąć pieniądze w tym samym urzędzie pocztowym. Personel go rozpoznał, kasjerka
natychmiast uruchomiła alarm.
John rzucił się do ucieczki. Kiedy policja zatrzymała go przy kościele Gustawa Adolfa,
zaczął krzyczeć, że policjanci to kretyni. Zażądał nazwisk funkcjonariuszy, strasząc, że odwoła
się do rzecznika praw obywatelskich.
Następnego dnia podczas przesłuchania twierdził, że jest dyrektorem. Przekonywał, że nie
popełnił żadnego przestępstwa. Zdziwionemu śledczemu tłumaczył, że zgodnie z regulaminem
poczty pobranie pieniędzy z pustego konta jest niemożliwe, więc nie może być mowy o
przestępstwie.
Potem wielokrotnie używał podobnych argumentów, jego wyobraźnia pod tym względem
nie znała granic. Stworzył swój własny świat.
Prowadzący przesłuchanie funkcjonariusz nie wierzył własnym uszom. W raporcie
stwierdził lakonicznie: „Stannerman twierdzi, że dokładnie przeczytał regulamin pocztowych
kont bankowych, w którym nie ma nic o tym, że nie wolno robić debetu na koncie”.
John kontynuował studia. Regulował na czas wszystkie opłaty, był obecny na większości
zajęć. Zawsze miał ze sobą notes i ołówek, zadawał pytania, zabierał głos. Przychodził na
egzaminy, siadał przy stoliku jak wszyscy, sprawiał wrażenie, że się zastanawia, coś pisze. I
rzeczywiście pracowicie zapełniał kartki, tylko nigdy ich nie oddawał.
Po trzech latach studiów udało mu się zebrać dwa i pół punktu, co odpowiada mniej
więcej dwóm tygodniom nauki.
Studia były dla Johna fasadą, prowadził grę ze sobą i z otoczeniem. Jakby jego obecność
na zajęciach symbolizowała normalność, z której nie chciał zrezygnować.
Wszędzie nosił ze sobą podręczniki do chemii, udawał pilnego studenta. Wokół tego
budował swoją tożsamość. Był studentem chemii Królewskiej Wyższej Szkoły Technicznej. Tak
się przedstawiał. Może za wszelką cenę chciał zachować pozory? Może rzeczywistość była zbyt
bolesna? Przecież tak naprawdę był włóczęgą, bez pieniędzy i bez mieszkania. Utrzymywał się z
drobnych oszustw i kradzieży. To nie było zachowanie społecznie akceptowalne.
Na wykładach siadywał najczęściej sam. Był milczący, zamknięty w sobie, raczej nie
zadawał się z innymi studentami. Zdarzało się, że za pół ceny sprzedawał żetony do automatu z
kawą. Nikt nie wiedział, skąd je brał.
Na początku semestru studenci politechniki często spotykali się na imprezach, w których
John niekiedy też brał udział. Jednak gdy inni dobrze się bawili, tańczyli, śmiali się, pili, John
zwykle siadywał gdzieś w kącie i czytał „Svenska Dagbladet”.
Mimo jego dziwnego sposobu bycia byli tacy, którzy go lubili. Część pracowników
uczelni współczuła cichemu, samotnemu studentowi, który najwyraźniej nie radził sobie ze
studiami. Do nich należał Bengt Eklind. Kilkakrotnie zaczepiał Johna, proponując mu pomoc.
Kiedy John został zatrzymany za nielegalne wtargnięcie do kamienicy, w której kiedyś
mieszkał, postanowił, że teraz będzie nocował na uczelni. Przez kilka tygodni zimą 1981 roku
rzeczywiście mu się to udawało. W jednej z szafek przechowywał jedzenie, nocował w
niezamykanych na noc salach wykładowych albo na korytarzu.
Bengt Eklind postanowił się z nim spotkać. Odszukał go kiedyś w studenckiej stołówce.
Po kilku grzecznościowych formułkach przeszedł do rzeczy.
– John, musisz jakoś rozwiązać swój problem mieszkaniowy.
– A co tobie do tego, do diabła? Nie mam żadnego problemu mieszkaniowego!
– Wiem, że tu nocujesz. To nie może trwać w nieskończoność. Musisz to jakoś rozwiązać.
Spróbujemy ci pomóc.
– Nigdy tu nie nocowałem. O czym ty mówisz, do cholery?
– John, chcę ci pomóc.
– Zwariowałeś? Chyba miałeś trudne dzieciństwo! Moczysz się w łóżku? Masz coś nie
tak z głową! – powiedział John z wściekłością. Wstał i wyszedł.
Po kilku równie nieudanych próbach Bengt w końcu się poddał. Skontaktował się z
policją, z uczelnianym biurem do spraw socjalnych i ze szpitalem Beckomberga. Wszędzie błagał
o pomoc.
Sytuacja została opisana w karcie pacjenta szpitala Beckomberga. 13 lutego 1981 roku, po
telefonie z uczelni, kurator napisał sprawozdanie:
Sytuacja pacjenta na uczelni staje się coraz bardziej napięta. Pacjent nie dostaje już
pożyczki studenckiej, prawdopodobnie nie ma wystarczających dochodów. Personel uczelni
donosi o coraz częstszych przypadkach kradzieży, o które podejrzewany jest pacjent […]. Coraz
częściej wdaje się w kłótnie z personelem, podczas których czasem zaczyna rzucać różnymi
rzeczami, na przykład szklankami, a potem odchodzi. 13 lutego wrócił na uczelnię. Pacjent
twierdzi, że mniej więcej rok temu zerwał kontakt z matką. Nie chciał mieć z nią nic wspólnego
[…]. Personel uczelni namawiał pacjenta, żeby poszukał mieszkania, proponował mu też pomoc
finansową, ale pacjent nie chce o tym słyszeć.
Kurator zaproponował, żeby pracownicy uczelni jeszcze raz spróbowali namówić Johna
do zgłoszenia się na terapię. John jednak odmówił. 26 lutego na uczelnię przyjechała lekarka ze
szpitala Beckomberga, żeby się z nim spotkać. Do rozmowy doszło w budynku socjalnym
uczelni.
Pacjent dystansuje się już na sam mój widok. Żąda, żebym podała mu imię i nazwisko
oraz cel wizyty […]. Zapisuje moje dane na kartce, grozi, że jeśli natychmiast nie odejdę, zgłosi
sprawę mojemu przełożonemu.
Mimo wszystko udało jej się z Johnem porozmawiać. Potem rozmawiała też z
personelem. Po powrocie sporządziła obszerną notatkę:
J. S. izoluje się od wszystkich, mimo że niemal całą dobę jest obecny na uczelni. Ma
pewien kontakt z urzędnikami administracyjnymi, ponieważ często przychodzi skarżyć się na
różne niedogodności i wskazuje, co należałoby zmienić. Poucza ludzi, wyzywa ich. Często
popada w konflikty z kolegami, którzy są mniej tolerancyjni wobec niego niż personel uczelni
[…]. J. S. wydaje się nie zdawać sobie sprawy ze swojej sytuacji. Uważa swoje zachowanie za
całkowicie naturalne. Nie ma świadomości jakichkolwiek problemów. Poza tym zawsze jest
zadbany, ubiera się porządnie, ćwiczy, czasem chodzi na siłownię. Część personelu bardzo mu
współczuje i okazuje dużą wyrozumiałość. J. S. jest w stanie rozmawiać na ogólne tematy,
najchętniej o „kiepskiej sytuacji gospodarczej Szwecji”. Posiadanie własnego mieszkania uważa
za „pasożytowanie” na społeczeństwie […].
J. S. jest dość potężnie zbudowanym młodym mężczyzną, dba o swój wygląd. Na
rozmówcę patrzy niechętnie, wręcz wrogo. Jego głos jest spięty, monotonny […]. Niekiedy nie
ma z nim żadnego kontaktu […]. Pacjent nie jest świadomy swojej choroby, nie czuje potrzeby
zwrócenia się o pomoc, nawet jeśli chodzi o sprawy socjalne […]. Jego stan wymaga
natychmiastowej interwencji. Powinien zgłosić się po niego funkcjonariusz w cywilu. Personel
uczelni doradza, by odbyło się to wieczorem.
Jeszcze tego samego dnia John został zabrany do szpitala. Po raz drugi w ciągu dwóch lat
znalazł się na oddziale 67 szpitala Beckomberga.
Następnego dnia, 27 lutego, przeprowadził z nim rozmowę ordynator.
Pacjent uczestniczy w rozmowie, chociaż się nie przywitał, a podczas rozmowy cały czas
stoi. Kiedy po raz kolejny proszę, żeby usiadł, przybiera agresywną postawę. Cały czas wyraźnie
się dystansuje. Daje do zrozumienia, że jego pobyt na oddziale jest formą przemocy, poza tym
wpłynie na opóźnienie jego studiów. Kwestionuje prawny aspekt sprawy […].
Pacjent przyznaje, że zdarzyło mu się kilka razy nocować na uczelni, według niego inni
studenci też to niekiedy robią […].
W rozmowie pacjent wykazuje lekkie cechy paranoidalne, ale nie psychotyczne.
Rozumuje logicznie, ma łatwość wysławiania się. Cały czas jest jednak bardzo ostrożny i spięty.
Tydzień później lekarze wciąż nie mieli pewności, na co pacjent cierpi.
Diagnoza jest niejasna, w grę może wchodzić schizofrenia. Należy pomóc pacjentowi
uregulować jego sytuację bytową, pomóc w znalezieniu mieszkania i pracy.
Mimo protestów Johna nie wypuszczono go ze szpitala. Na początku kwietnia nadal był
pacjentem na oddziale zamkniętym.
Pacjent stopniowo przystosował się do oddziałowej rutyny. Nadal jednak nie jest
świadomy swojej choroby, jest przekonany, że znalazł się tu z powodów socjalnych […]. Nie
odnotowano poprawy jego stanu zdrowia. Studiuje podręczniki chemii, ale głównie czyta jedną
książkę.
Pod koniec kwietnia John poczuł się nieco lepiej.
[…] jest kontaktowy, odpowiada na pytania, aczkolwiek rozwlekle i trudno mu przerwać,
skupia się na nieistotnych szczegółach. Myśli logicznie, nie ma halucynacji, wizji, niekiedy
wykazuje zachowania lekko paranoidalne.
28 kwietnia 1981 roku, po dwóch miesiącach przymusowego leczenia, John Stannerman
został wypisany ze szpitala. Opieka społeczna załatwiła mu mieszkanie, matka pomogła mu
znaleźć pracę w fabryce. Jego problemy bytowe zostały rozwiązane.
Zanim opuścił szpital, lekarz poinformował go, że jeszcze przez trzy miesiące musi
kontynuować terapię i regularnie zgłaszać się na wizyty. Mając na uwadze wcześniejsze
doświadczenia, lekarz poinformował go także, że jeśli zaprzestanie leczenia, wróci na oddział.
John odpowiedział, że jest tego świadom, i opuścił szpital.
Trzy dni później, 1 maja 1981 roku, John wprowadził się do akademika na Studentbacken
23 na Gärdet. Otworzył białe drzwi prowadzące do klatki schodowej i wszedł do swojego
nowego mieszkania. Nie było duże, jeden pokój, w którym stały łóżko, biurko, krzesło i regał na
książki. Wszystko z jasnego drewna, w typowo skandynawskim stylu. Na piętrze znajdowały się
około dziesięciu podobnych mieszkań i wspólna kuchnia.
John zajrzał do niej ostrożnie. Na kanapie siedziały dwie osoby. Podszedł i się przywitał.
Jego koledzy z piętra się przedstawili. Jeden miał na imię Reza, drugi Ibrahim.
Cały maj i czerwiec John kontynuował terapię w szpitalu Beckomberga. Lekarz nie był
jednak zadowolony, uznał wręcz, że stan zdrowia pacjenta się pogorszył. John zaczął między
innymi mówić o sobie w trzeciej osobie. Na pytanie, dlaczego to robi, odpowiedział, że nie
powinniśmy za bardzo skupiać się na własnej osobie, że to wręcz niegrzeczne.
Lekarz postanowił przedłużyć leczenie do końca października 1981 roku.
Kilka dni później John Stannerman otrzymał list polecony. Sam odebrał go z poczty.
Brązowa koperta z nadrukiem: „wojsko” i „tajne”.
Otworzył kopertę. Dostał powołanie. Treść listu była krótka i zwięzła. Miał odbyć służbę
wojskową. 12 października miał się stawić w oddziale I1 – Gwardii Przybocznej27, w
Kungsängen, niedaleko Sztokholmu.
Latem 1979 roku John otrzymał szwedzkie obywatelstwo. Rok przed powołaniem do
wojska przeszedł, jak wszyscy poborowi, szereg testów, odbył też rozmowy z psychologami.
John Stannerman, który już w 1979 roku został uznany za psychicznie chorego, a w ciągu
następnych dwóch lat dwukrotnie przebywał na przymusowym leczeniu psychiatrycznym, został
przez wojskowych psychologów uznany nie tylko za całkowicie zdrowego psychicznie, ale także
za zdolnego do pełnienia funkcji dowódcy.
Już kiedy John leczył się w szpitalu psychiatrycznym, wojsko uznało go za zdolnego do
służby.
On sam nie był bynajmniej zaskoczony powołaniem. Czuł się wręcz z niego dumny.
Chciał bronić swojej nowej ojczyzny i nauczyć się obchodzić z bronią.
Poniedziałek, 25 listopada 1991 roku
W ciągu dziesięciu dni, które minęły od opublikowania portretu pamięciowego, wydział
zabójstw sztokholmskiej komendy otrzymał ponad pięćset najróżniejszych zgłoszeń.
Dochodzenie nabrało tempa i weszło w tak zwaną fazę wewnętrzną. Sprawdzano dane w
rejestrze przestępstw, rozmawiano ze znajomymi, z rodziną, kolegami z pracy ewentualnych
podejrzanych, sprawdzano alibi, wykonywano żmudne czynności urzędnicze.
Powołano specjalną grupę, za której pracę odpowiadał prowadzący śledztwo Lennart
Thorin. Dochodzeniem jako takim kierował Åke Thorstensson. Do jego zadań należało
kontrolowanie wszelkich napływających z zewnątrz informacji oraz rozdzielanie zadań pomiędzy
pracowników.
W tamtych czasach komputery nie były jeszcze tak powszechne, raporty pisano na
maszynie, wypełniano gotowe formularze w czterech kolorach: żółtym, czerwonym, białym i
niebieskim, w zależności od tego, dokąd poszczególne kopie miały trafić. Wydział zabójstw
współpracował ściśle z wydziałem technicznym, którego przedstawiciele uczestniczyli w
porannych odprawach.
Technicy badali znalezione na miejscu zbrodni łuski, naboje i inne dowody. Jeśli jakiegoś
badania nie można było wykonać w laboratorium komendy, odsyłano materiały do Państwowego
Laboratorium Technik Kryminalnych w Linköping, które w trudniejszych sprawach
współpracowało ściśle z niemieckim Bundeskriminalamt w Wiesbaden i z FBI w Stanach
Zjednoczonych.
W zbieraniu informacji na temat podejrzanych osób pomagali także pracownicy z innych
sztokholmskich komisariatów.
Procedury działały bez zarzutu. Problem polegał na tym, że nadal brakowało konkretnych
dowodów.
Ponieważ podejrzewano, że za napadami mogą stać siły skrajnie prawicowe, Lennart
Thorin skontaktował się z wydziałem bezpieczeństwa. W listopadzie odbyło się wiele oficjalnych
rozmów, a także nieformalnych spotkań z przedstawicielami szwedzkiej Służby Bezpieczeństwa,
SÄPO, którzy twierdzili, że brak jest jakichkolwiek dowodów, iż za napadami miałyby stać
zorganizowane grupy prawicowych ekstremistów. Jednak informacje, które napływały do
wydziału zabójstw, zdawały się świadczyć o czymś innym. Ludzie wskazywali na osoby
powiązane z Oporem Białych Aryjczyków, z Nordycką Partią Ludową, ze Szwedzkimi
Demokratami czy Stowarzyszeniem Przyszłość Szwecji, a także innymi, mniejszymi
organizacjami.
Wszystkie informacje były sprawdzane. Przed południem 25 listopada wezwano na
przesłuchanie jednego z byłych czołowych działaczy Partii Rzeszy Nordyckiej, będącej
spadkobierczynią szwedzkich partii nazistowskich z okresu międzywojennego.
Mężczyzna zaprzeczył, że posiada jakąkolwiek wiedzę na temat napadów.
– Świadkowie potwierdzają, że wielokrotnie mówił pan, że zacznie strzelać do
czarnuchów – zwrócił się do niego prowadzący przesłuchanie funkcjonariusz.
Mężczyzna roześmiał się drwiąco.
– Po kilku piwach człowiek mówi różne rzeczy. Nie przepadam za czarnuchami, ale to nie
ja jestem mężczyzną z laserem. To wiem na pewno!
To wszystko, czego dowiedział się prowadzący przesłuchanie. Po godzinie mężczyzna
został zwolniony.
Inspektor kryminalny Eiler Augustsson marzył w dzieciństwie, żeby zostać zawodowym
piłkarzem. Niestety w Forsvik mało które marzenia się spełniały, o ile oczywiście ktoś nie marzył
o tym, żeby pracować w fabryce jak ojciec Eilera czy większość z niemal pięciuset dorosłych
mieszkańców osady.
Życie w Forsvik w północno-wschodnim Västergötland było równie bezpieczne, co
przewidywalne. Od czasu powstania fabryki w XVII wieku właściwie tylko dwa wydarzenia
zakłóciły spokój mieszkańców. Latem 1866 roku osadę dotknęła epidemia cholery. Sto lat
później nadeszła kolejna katastrofa. Fabryka została zamknięta. Kiedy na początku lat
siedemdziesiątych kryzys dotknął przemysł stoczniowy, zmalało zapotrzebowanie na
produkowane w Forsvik rury, których odbiorcą była między innymi stocznia Götaverken. Z dnia
na dzień zniknęło poczucie bezpieczeństwa. Nie tylko ojciec Eilera miał wrażenie, że podstawy
jego egzystencji poważnie się zachwiały. To on namówił syna, żeby spojrzał nieco szerzej na
swoją przyszłość.
Eiler pojechał do Skövde, gdzie miał odbyć służbę w żandarmerii wojskowej. Nie bardzo
mu to odpowiadało, więc złożył podanie o przyjęcie do Wyższej Szkoły Policyjnej. Po jej
ukończeniu przez prawie dziesięć lat pracował w komisariacie na Norrmalm. Jesienią 1991 roku
on i jego wieloletni kolega Börje Sehlstedt dostali propozycję współpracy przy dochodzeniu w
sprawie mężczyzny z laserem. Przyjęli ją.
Bardzo szybko odnaleźli się w swoim nowym miejscu pracy. Wcześniej zajmowali się
głównie mniejszymi sprawami, takimi jak drobne kradzieże czy pobicia, teraz trafili w sam
środek najważniejszego i najgłośniejszego śledztwa w kraju.
– Do licha, Eiler, uczestniczymy w najważniejszym dochodzeniu, jakie obecnie toczy się
w Szwecji – powtarzał Börje wielokrotnie.
Mieli podobne doświadczenia. Börje Sehlstedt dorastał w Västerbotten. Kiedy skończył
szkołę, zamknięto jeden z ostatnich zakładów pracy w okolicy. W pierwszym odruchu
postanowił wyjechać na Cypr w ramach misji ONZ-owskiej, ale w końcu zdecydował się
aplikować do Wyższej Szkoły Policyjnej, która gwarantowała dobre wykształcenie, a potem
pracę.
Eiler Augustsson i Börje Sehlstedt zostali rzuceni na głęboką wodę. Mimo że byli jeszcze
„zieloni”, ponosili taką samą odpowiedzialność co pozostali śledczy. Polecono im, aby przyjrzeli
się bliżej usiłowaniom zabójstwa Khosraviego i Karamalegosa.
Szybko się okazało, że w obu przypadkach doszło do wielu zaniedbań. Policja nie
przeszukała nawet porządnie miejsca w okolicach Torsgränd, gdzie postrzelono Greka. Nie
potraktowano jego zgłoszenia serio, może dlatego, że nie wydawał się szczególnie chętny do
współpracy. Tak czy inaczej, policjanci, którzy pierwsi się z nim kontaktowali, najwyraźniej
uznali, że mają ważniejsze sprawy niż zajmowanie się brudnym, zdezorientowanym włóczęgą,
twierdzącym, że został postrzelony przez nieznanego mu mężczyznę.
Dziesięć lat później Eiler Augustsson zyskał miano jednego z najlepszych szwedzkich
śledczych. To między innymi on prowadził śledztwo w sprawie zabójstwa policjanta w
Malexander. Szlify zdobywał podczas polowania na mężczyznę z laserem.
– Najważniejsze jest właściwe wykonanie podstawowych czynności – powtarzał
wielokrotnie. – Dużo się nauczyłem, analizując błędy popełnione w trakcie dochodzenia w
sprawie pierwszych napadów mężczyzny z laserem. Śledztwa w sprawie napadu na Khosraviego,
a potem na Karamalegosa, były niekompletne, co sprawiło, że morderca cały czas był przed
nami.
Mimo wszystko dochodzenie, wprawdzie powoli, ale jednak posuwało się naprzód.
Zabójstwo Jimmy’ego Ranjbara sprawiło, że kolejne kawałki układanki trafiały na miejsce.
Początkowo ofiary zdawało się łączyć jedno: ciemne włosy. Teraz doszedł kolejny
czynnik: niemal wszyscy napadnięci byli związani ze środowiskiem studenckim. Gebremariam
został postrzelony niedaleko akademików na Gärdet, Khosravi był studentem i został napadnięty
na terenie uniwersytetu na Frescati, także Jimmy Ranjbar został trafiony przed akademikiem na
Körsbärsvägen.
Heberson da Costa nie był co prawda studentem, ale był w tym samym wieku co
Gebremariam, Khosravi i Ranjbar. Jedyną z pięciu ofiar, która nie pasowała do tego wzoru, był
Karamalegos.
Lennart Thorin i jego ludzie nie mogli zrozumieć, dlaczego morderca – czy też mordercy
– wyszukuje swoje ofiary wśród sztokholmskich studentów. Po zabójstwie Ranjbara
postanowiono nie ryzykować. Thorin zażądał od szefa komisariatu na Östermalm wzmożonego
nadzoru nad rejonem Frescati, Bergshamra i Körsbärsvägen. Zwiększono liczbę patroli zarówno
mundurowych, jak i cywilnych wszędzie tam, gdzie znajdowały się budynki uniwersytetu i
akademiki.
Jedno z podstawowych pytań, na które policja musiała znaleźć odpowiedź, brzmiało: czy
sprawca był jeden, czy też było ich więcej. Znaleziona na Körsbärsvägen łuska pozwoliła policji
stwierdzić, że zarówno do Jimmy’ego Ranjbara, jak i do Hebersona da Costy strzelano z tej
samej broni, co wskazywałoby na to, że za zamachami stał jeden sprawca.
– Raczej mało prawdopodobne, że jest więcej osób gotowych zabijać, używających tej
samej broni, dlatego można założyć, że sprawca jest jeden – stwierdził Sonny Björk z wydziału
technicznego policji.
Większość się z nim zgadzała. Problem polegał na tym, że w przypadku trzech
pierwszych napadów policji brakowało jakichkolwiek dowodów – nie było ani kuli, ani łuski,
niczego. Tak więc nie można było całkowicie wykluczyć, że sprawców było więcej.
Dopiero podczas porannej odprawy 20 listopada Eiler Augustsson zwrócił uwagę na coś,
o czym nikt dotąd nie pomyślał.
– Wiem, gdzie jest kula z trzeciego napadu!
Funkcjonariusze spojrzeli na niego zdziwieni.
– Właśnie analizuję napad na Karamalegosa. Czytałem oryginalne sprawozdanie policji i
raport lekarza. Wszyscy zgodnie stwierdzają, że Karamalegosa trafiły dwie kule. Jedna przeszła
przez niego, druga utkwiła w jego ciele. Lekarze nie zdołali jej usunąć, bo ofiara uciekła ze
szpitala. A więc mamy dowód. Znajduje się w brzuchu Karamalegosa! – stwierdził Eiler.
– Do licha! Masz rację – przytaknął Thorin. – Musimy go odnaleźć. Wtedy odzyskamy
kulę.
– I może dowiemy się czegoś więcej. Nigdy go porządnie nie przesłuchano – zauważył
Eiler.
Jeszcze tego samego dnia Lennart Thorin kazał wszcząć poszukiwania Dimitriosa
Karamalegosa.
Akcja trwała pięć dni. W poniedziałek 25 listopada zadzwonił funkcjonariusz z
komisariatu na sztokholmskim przedmieściu Handen. Karamalegos został odnaleziony.
Wędrował po centrum osiedla z dużą niebieską torbą w ręku.
Thorin natychmiast zadzwonił w dwa miejsca. Najpierw zawiadomił prokuratora Ulfa
Engberga.
– Cześć, Engberg. Thorin przy telefonie. Potrzebuję nakazu zatrzymania Karamalegosa.
Jego zeznania mogą być bardzo istotne, a dobrowolnie na pewno się nie stawi. Pomożesz mi?
Prokurator obiecał natychmiast przesłać nakaz faksem. Thorin skończył rozmowę, ale po
chwili znów podniósł słuchawkę. Tym razem wybrał numer Börjego Sehlstedta.
– Cześć. Chcę, żebyście z Eilerem natychmiast przesłuchali Karamalegosa.
Dimitrios Karamalegos trafił na komendę na Kungsholmen tuż przed dwunastą. Był w
łachmanach nieprzypominających ubrania. Miał długą zaniedbaną brodę. Eskortowało go dwóch
policjantów. Wyglądał na skrępowanego.
Börje Sehlstedt zdecydował się rozpocząć przesłuchanie bardzo łagodnie.
– Przykro mi, że tak na pana napadliśmy, ale byliśmy do tego zmuszeni. Mamy nadzieję,
że będzie pan mógł udzielić nam informacji, które pomogą nam zatrzymać mordercę.
Podejrzewamy, że mężczyzna, który strzelał do pana 27 października, zastrzelił później
Jimmy’ego Ranjbara.
Karamalegos zamruczał coś niewyraźnie pod nosem, po chwili jednak najwidoczniej
zdecydował, że będzie współpracował z policją. Pomyślał przez moment, po czym zaczął
odpowiadać wyczerpująco na pytania funkcjonariusza.
– Niestety nie mogę podać dokładnego rysopisu strzelającego do mnie mężczyzny. Miał
trzydzieści, może trzydzieści pięć lat. Szczupły, ubrany na ciemno. To właściwie wszystko, co
mogę powiedzieć. Wszystko odbyło się bardzo szybko, poza tym było ciemno.
Karamalegos pokazał, gdzie został trafiony. Nosił ze sobą węzełek z rzeczami, które
ponad miesiąc wcześniej miał na sobie. Wyraźnie widać było dziury po dwóch kulach, na
materiale wokół nich była zastygła krew.
Börje Sehlstedt dyskretnie uchylił okno.
– Zdaje pan sobie sprawę, że chodzenie z kulą w brzuchu może być niebezpieczne? –
zauważył ostrożnie.
– Oczywiście. Zastanawiałem się, czy nie powinienem jej usunąć, ale nie potrafię się
zdecydować. Nie chcę obciążać służby zdrowia. Dlaczego podatnicy mieliby opłacać moją
operację? Lepiej, żeby te pieniądze wykorzystano na leczenie kogoś innego.
– Być może nosi pan w sobie dowód, który może być rozstrzygający.
– Wiem, ale proszę na mnie nie naciskać. Obiecuję, że się zastanowię. Dam znać, jeśli
zdecyduję się na operację.
Zanim się rozstali, Sehlstedt poszedł z Karamalegosem na Torsgränd, gdzie mężczyzna
pokazał mu, w którym miejscu stał w momencie strzału. Miesiąc po wypadku policja nareszcie
znała miejsce zbrodni i mogła je zbadać.
Börje Sehlstedt był zadowolony.
– Część kolegów uważała, że szkoda tracić czas na włóczęgę, który zapewne i tak nie
powie nic sensownego. Jednak Karamalegos okazał się dobrym świadkiem. Zachowywał się
powściągliwie, niekiedy nawet podejrzliwie, ale wypowiadał się logicznie i rzeczowo. Widać
było, że wiele o tym wszystkim myślał.
Börje Sehlstedt miał nadzieję, że Karamalegos zgodzi się na operację. Uważał, że udało
mu się nawiązać z nim dobry kontakt.
Jednak Sehlstedt i jego koledzy czekali na próżno. Czas mijał, a Dimitrios Karamalegos
się nie odzywał.
Funkcjonariusze nadal nie mieli pewności, czy mężczyzna z laserem odpowiadał również
za usiłowanie zabójstwa na Torsgränd z 21 października.
Rozstrzygający dowód tkwił nadal w brzuchu Karamalegosa, który spacerował sobie
beztrosko po ulicach Sztokholmu.
Przemoc
John Stannerman poszedł do wojska 12 października 1981 roku. Pierwsze problemy
pojawiły się już tego samego dnia. Początkowo miał się szkolić na oficera, ale już po kilku
tygodniach został przeniesiony do zwykłej służby i zdegradowany do stopnia szeregowca, co
bynajmniej nie wpłynęło na poprawę sytuacji. John nie potrafił się podporządkować. Upierał się,
żeby robić wszystko po swojemu. Kiedy pluton skręcał w lewo, on uparcie kierował się w prawo.
Dowódców nazywał „idiotami” albo „cholernymi dupkami”, nie przejmował się rozkazami,
zapominał zamknąć szafkę z bronią, nie stawiał się na wizytacje.
Żołnierze II brygady plutonu strzelców piątej kompanii Gwardii Przybocznej w
Kungsängen szybko zaczęli mieć serdecznie dosyć swojego kolegi, szeregowca Johna
Stannermana.
Jedyne, co John zdawał się lubić, to ćwiczenia ze strzelania. Podobnie jak inni, ćwiczył
strzelanie z AK4, z pistoletu maszynowego, z pistoletu półautomatycznego i z granatnika.
Problem polegał na tym, że Stannerman wydawał się nieco zbyt zachwycony bronią. Już
podczas pierwszych zajęć wrzucił garść nabojów do otwartego ognia, żeby zobaczyć, co się
stanie. Później zaczął strzelać z wiatrówki do innych żołnierzy. Po kilku tygodniach koledzy
Johna nie wytrzymali. Złożyli protest do dowództwa, żądając, żeby Stannermanowi odebrano
broń.
– To szaleniec. Ktoś taki nie może mieć dostępu do broni – zauważył jeden z kolegów.
Dowództwo nie zareagowało na protest żołnierzy.
Nikt z dowódców ani kolegów Johna nie wiedział, że miał on za sobą dwa pobyty w
szpitalu psychiatrycznym. Nie mieli też pojęcia, że nadal był pacjentem szpitala Beckomberga, że
kiedy 12 października 1981 roku rozpoczynał służbę wojskową, nadal zażywał leki, ani że
zdiagnozowano u niego poważne zaburzenia psychiczne.
Gdyby jego dowódcy o tym wiedzieli, być może zachowaliby się inaczej. Być może jego
koledzy okazaliby mu więcej cierpliwości i zrozumienia. Mając tę wiedzę, siedmiu z nich
prawdopodobnie nie zdecydowałoby się pewnego wieczora dać Stannermanowi wycisk, tylko
próbowaliby rozwiązać problem w inny sposób.
W szwedzkim wojsku obowiązywał swoisty żargon. Nie chcąc nazywać pewnych rzeczy
po imieniu, wykazywano iście orwellowską fantazję w zastępowaniu jednych słów innymi.
Odbywających służbę wojskową młodych chłopców uczono określać ludzi mianem „miękkiego
celu”, w odróżnieniu od „celu twardego”, jak nazywano wozy bojowe i wszelkie inne
wyposażenie wojskowe. Szwedzkie wojsko zawsze strzela do miękkiego celu, nigdy do ludzi.
Podobnie jak dowództwo, także szeregowi żołnierze używają pewnych łagodnych
określeń, zamiast nazywać rzeczy wprost. „Wycisk”, który dano Johnowi, zostałby poza
koszarami zakwalifikowany jako brutalne pobicie. Dwóch mężczyzn chwyciło go i wykręciło mu
ręce, trzeci zakrył mu usta poduszką, by stłumić krzyki, następnie czterech innych zaczęło
okładać go pięściami, celując w twarz, brzuch i tułów.
Żaden z jego oprawców nie był dumny z tego, co zrobił.
– To nie było zabawne, szczególnie kiedy było już po wszystkim. Ale sam się o to prosił,
i to od dłuższego czasu. Mieliśmy przez niego wiele kłopotów. Daliśmy mu więc prawdziwy
wycisk, jak to nazywaliśmy – opowiadał potem jeden z uczestniczących w pobiciu żołnierzy.
John Stannerman postanowił nie zgłaszać zajścia. Posiniaczona twarz i podkrążone oczy
mówiły co prawda same za siebie, ale John milczał, a szefostwo i szeregowcy udawali, że
niczego nie widzą. Problem jednak pozostał, nadal dochodziło do kłótni.
Podstawowe pytanie brzmi, czy John Stannerman w ogóle powinien zostać powołany do
służby wojskowej, czy powinien dostać do ręki karabin, uczyć się obchodzić z amunicją, ładować
broń, strzelać z niej. Cały czas zażywał przecież leki przepisane z powodu zaburzeń
psychicznych. Do tego wszystkiego był osobą o zdiagnozowanych skłonnościach do
gwałtownych zachowań i miał na sumieniu co najmniej jedno poważne pobicie. Ale cóż. Nikt o
tym nie wiedział. John nie opowiadał o swojej chorobie, szpital Beckomberga też nikogo o niej
nie poinformował. Sprawa o pobicie, mimo że od zdarzenia minęły dobre dwa lata, nie trafiła
jeszcze na wokandę, więc władze wojskowe też nie zostały o niczym zawiadomione.
W szwedzkim prawie wiele informacji jest objętych tajemnicą, która obowiązuje także w
kontaktach między instytucjami.
Do końca grudnia 1981 roku, czyli w ciągu trzech miesięcy służby, John Stannerman miał
sześciokrotnie do czynienia z wojskową żandarmerią. Najczęściej nie wykonywał rozkazów albo
wypełniał je błędnie. Teraz już i jego dowódcy zaczęli mieć go dosyć. Nie zwolniono go jednak z
wojska, tylko przeniesiono do tak zwanego plutonu specjalnego.
Porucznik Bengt Kjellberg uważał się za zdolnego dowódcę i dobrego wojskowego.
Cieszył się popularnością wśród żołnierzy. Uchodził co prawda za surowego, niekiedy może
nawet lekko nieokrzesanego, był żołnierzem w dawnym stylu, ale chłopcy go lubili. Powszechnie
uważano, że Kjellberg ma dobre serce. Troszczył się o tych, którzy z jakichś powodów trafiali na
margines, interesował się nimi bardziej niż tymi, którzy sobie radzili, byli zdyscyplinowali i
pracowici.
Może właśnie dlatego Kjellberg został oddelegowany do specjalnego plutonu
edukacyjnego gwardii przybocznej, gdzie trafiali poborowi z „defektami”, jak to sam określał.
Byli to bardzo różni młodzi ludzie. Tacy, którym odmówiono prawa do zastępczej służby
wojskowej, i tacy, którzy nie radzili sobie w większej grupie. Porucznik mówił o nich „moi
chłopcy” i chociaż nie było to proste, udawało mu się – przynajmniej sam tak uważał – zrobić z
większości z nich całkiem przyzwoitych żołnierzy.
Porucznik Kjellberg bardzo się starał, żeby John Stannerman od początku poczuł się
dobrze w nowym miejscu. Przeprowadził z nim dłuższą rozmowę, opowiedział o plutonie i
obowiązujących w nim zasadach. Uznał, że rozmowa przebiegła pomyślnie. Miał wrażenie, że
Stannerman mu zaufał.
Kiedy następnego ranka zjawił się w koszarach, wszędzie panował chaos. Trzech
żołnierzy zabarykadowało się w jednym z pomieszczeń, przed drzwiami stał wściekły
Stannerman.
– Regulamin nakazuje czyścić buty na zewnątrz! – wywrzeszczał do zdziwionego
Kjellberga. – Ci kretyni złamali regulamin. Czyścili buty w pomieszczeniach wewnątrz koszar.
To zagraża zdrowiu. Opary mogą być niebezpieczne, ludzie mogą zachorować.
Kjellberg westchnął i zaprosił Stannermana na rozmowę w cztery oczy.
W następnych tygodniach ciągle dochodziło do podobnych incydentów. John wziął na
siebie rolę porządkowego. Zwracał uwagę wszystkim. Ktoś źle wyczyścił buty, ktoś inny źle
zapiął kurtkę munduru. Jeśli ktoś spóźnił się pięć sekund na apel, John robił mu awanturę, a
potem próbował przekonać Kjellberga, że powinien wsadzić nieszczęśnika za kratki. Wówczas
porucznik robił to, co zwykle, czyli brał Johna na rozmowę w cztery oczy.
– Lubię cię, Stannerman, ale musisz się bardziej kontrolować. Nie możesz bez przerwy
pouczać kolegów. Nie ty tu dowodzisz, tylko ja.
– Nie wykonali rozkazu. Spóźnili się.
– Doceniam, że przestrzegasz regulaminu, ale musisz też zrozumieć, że zasady należy
niekiedy traktować bardziej jako wskazówki niż obowiązek. Mają nam pomagać wykonywać
nasze zadania, ale nie mogą zastępować zdrowego rozsądku – tłumaczył.
– Mylisz się, Kjellberg – odpowiadał John oburzony. – Rozkaz to rozkaz. Należy go
wykonać, a nie o nim dyskutować.
– Słyszałeś, że na nich nakrzyczałem.
– Tak, ale to za mało. Jesteś dobry, Kjellberg, ale za bardzo im pobłażasz. Powinni trafić
za kratki. Tego wymaga regulamin.
Porucznik Kjellberg przyznawał, że John Stannerman miał też swoje zalety. Był
inteligentny. Potrafił ciekawie rozmawiać, oczywiście jeśli chciał, poza tym był sprawnym
mechanikiem. W rozmowach z innymi dowódcami Kjellberg chwalił się nim.
– To najlepiej prezentujący się żołnierz w całym regimencie. Jego buty błyszczą jak żadne
inne. Zawsze jest krótko ostrzyżony, zadbany. Wygląda jak prawdziwy żołnierz – mówił z dumą
w głosie. – Niestety, nie radzi sobie z ludźmi. Ani sam ze sobą – dodawał.
Mimo licznych utarczek porucznik Kjellberg nadal czuł sympatię do Johna. Wiele lat
później mówił:
– W życiu nie spotkałem równie samotnego człowieka. Nigdy nie wspominał o żadnych
dziewczynach, chyba w ogóle nie miał znajomych, nikogo, z kim mógłby porozmawiać o swoich
problemach.
Kjellberg zdawał sobie sprawę, że należy do nielicznych osób, do których John w ogóle
się odzywa. Bardzo się tym przejął. Po służbie często siadywał z Johnem w swoim gabinecie i
rozmawiał z nim, czasem spotykali się też na zewnątrz. Próbował, jak to sam określał, wprawić
Johna w nieco lepszy nastrój. Miał nadzieję, że uda mu się uczynić go nieco szczęśliwszym. Ale
trudno mu było przebić się przez mur, który John wokół siebie zbudował. Ich rozmowy
dotyczyły zwykłych codziennych spraw. Poza tym John regularnie narzekał na
socjaldemokratów.
– Szwecja to wspaniały kraj, niestety zniszczony przez socjaldemokratów.
– Co masz na myśli? – zdziwił się Kjellberg, kiedy pierwszy raz to usłyszał.
– Kiedyś w tym kraju panował porządek. Socjaldemokraci to zniszczyli. Prowadzą zbyt
pobłażliwą politykę. Nie zmuszają ludzi do podejmowania decyzji. Szwedzi są straceni.
– Mam wrażenie, że mówisz straszne bzdury – stwierdził Kjellberg.
– Rozumiem, że tak uważasz. Sam jesteś zbyt pobłażliwy, tak jak oni. Zbyt łatwo
odpuszczasz ludziom. Jesteś dowódcą, musisz być bardziej autorytarny. Łagodnością niewiele
osiągniesz.
Niekiedy po ciągnących się wiele godzin rozmowach Kjellberg miał wrażenie, że udało
mu się dotrzeć do Johna i że chłopak w końcu zaczynał analizować swoje zachowanie. John
przyznawał wtedy, że powinien być bardziej otwarty na poglądy innych i nie atakować tych,
którzy myślą inaczej niż on. Jednak następnego ranka wszystko wracało do normy. Gdy
Kjellberg przychodził na apel, John jak zwykle wrzeszczał na „idiotów”.
Porucznik zaczynał czuć się bezradny. Pewnego dnia po gwałtownej wymianie zdań John
Stannerman wniósł na Kjellberga skargę do dowództwa regimentu. Czytając ją, porucznik nie
mógł powstrzymać uśmiechu.
„Początkowo darzyłem porucznika Kjellberga dużym zaufaniem, ale teraz podejrzewam,
że porucznik jest socjaldemokratą” – pisał John Stannerman.
Kilka dni później Kjellberg spytał go ostrożnie, czy przypadkiem nie wolałby, żeby
zwolniono go ze służby.
– Absolutnie nie – odpowiedział John. – Służba wojskowa to obowiązek każdego
szwedzkiego obywatela.
Sytuacja raptownie uległa pogorszeniu. W pewnym momencie John Stannerman huknął
na Kjellberga, że może iść do diabła. John często krzyczał na kolegów, teraz jednak posunął się
za daleko. 1 marca pobił w podmiejskiej kolejce żołnierza. Zdenerwował się, że chłopak położył
nogi na siedzeniu. Żołnierz zgłosił pobicie. To jednak nie przestraszyło Johna, który kilka dni
później zagroził Kjellbergowi kluczem francuskim.
Jeszcze tego samego popołudnia porucznik podjął trudną decyzję. Dla niego była to
osobista porażka. Przez dwadzieścia lat powtarzał niestrudzenie, że nikogo nie wolno zostawić
samego. Nieważne, jakie problemy napotykamy, zawsze należy pokonywać je razem. Wszyscy
muszą wrócić do domu, na polu walki nie zostawia się nawet ciał poległych.
Po raz pierwszy w swojej karierze Kjellberg musiał przyznać się do porażki. Było mu
bardzo ciężko, kiedy w końcu podniósł słuchawkę i wybrał numer Urzędu do spraw Służby
Zasadniczej. Sytuacja była oczywista: John Stannerman musi zostać zwolniony ze służby. Należy
usunąć go z wojska. Stanowi zagrożenie zarówno dla siebie, jak i dla innych.
Porucznik Bengt Kjellberg nie był pierwszą osobą, która zauważyła gwałtowne
skłonności w zachowaniu Johna. Inni dowódcy też byli ich świadomi. Kilka lat później podczas
rozprawy w sądzie jeden z adiutantów kompanii, Bert-Ove Nelltoft, określił go jako „całkowicie
niezdolnego do prawidłowej oceny sytuacji”. Stwierdził, że John ma „skłonności faszystowskie”,
„wręcz przestępcze” – przestrzegał.
Kilka dni po złożeniu podania przez porucznika Kjellberga niezbędne formalności zostały
zakończone. 12 marca 1982 roku Johna Stannermana usunięto z Gwardii Przybocznej. Nie został
jednak zwolniony ze służby. Przeniesiono go do Królewskiego Oddziału Dragonów, K1. Miał
teraz pełnić służbę na Zamku Królewskim.
Tak więc John Wolfgang Alexander Stannerman miał nowe miejsce pracy, znajdujące się
w pięknym osiemnastowiecznym pałacu Nicodemusa Tessina na Starym Mieście w Sztokholmie.
Stacjonował teraz zaledwie kilkaset metrów od pałacu, w którym przebywali król Karol XVI
Gustaw i jego pochodząca z Brazylii żona Sylwia Sommerlath.
Przez dobre dwa miesiące John Stannerman poruszał się właściwie dość swobodnie po
korytarzach sztokholmskiego pałacu. Do jego obowiązków ordynansa należało rozdzielanie
poczty, musiał być także obecny podczas wciągania flagi na maszt. Dwa, trzy razy zdarzyło mu
się spotkać na korytarzu króla. Zawsze bardzo uprzejmie go pozdrawiał.
Po pięciu tygodniach służby znów doszło do awantury.
19 kwietnia 1982 roku John pobił jednego ze strażników w pałacu. Zdenerwował się, bo
strażnik odpoczywał, trzymając nogi na blacie biurka.
Pobicie zgłoszono na policję. John Stannerman nie został usunięty z służby.
28 maja 1982 roku John zakończył służbę wojskową. Kilkakrotnie wnoszono na niego
skargi: nie wykonywał rozkazów, samowolnie oddalał się z koszar. Dwa oskarżenia skończyły
się rozprawami w sądzie. W sumie został oskarżony o osiem różnych przestępstw.
Mimo skarg zarówno ze strony kolegów, jak i przełożonych odbył w szwedzkiej armii
całą służbę wojskową. Przez osiem miesięcy nauczył się dobrze posługiwać bronią, był pilnym
uczniem. W maju 1982 roku zdobył nawet dwa medale – jeden złoty, drugi srebrny – w
kompanijnych zawodach strzeleckich.
Zanim jeszcze John rozpoczął służbę wojskową, latem 1979 roku brutalnie pobił
kontrolera. Potem przez trzy lata zachowywał się spokojnie. Ale w trakcie odbywania służby
wojskowej, wiosną 1982 roku, znów dwukrotnie dopuścił się przemocy. Te incydenty
zapoczątkowały całą serię gwałtownych zachowań Johna. Jakby nagle puściła jakaś blokada i
agresja znów doszła do głosu.
13 października 1982 roku John pobił ekspedienta w sklepie na Vasagatan. Próbował
ukraść grzebień, sprzedawca to zauważył i zwrócił mu uwagę. Wtedy John chwycił go za szyję i
zaczął dusić, po czym uderzył jego głową o szklany blat lady tak mocno, że blat rozsypał się na
kawałki. Zaatakował też ekspedientkę, która potem z przerażeniem opowiadała policji, że była
przekonana, że mężczyzna „zabije i ją, i jej kolegę”.
Cztery dni później podczas kontroli drogowej próbował świadomie przejechać policjanta.
Funkcjonariusz odskoczył w ostatniej chwili i nie odniósł żadnych obrażeń.
W czerwcu 1983 roku John pobił kierowcę ciężarówki na Norr Mälarstrand w
Sztokholmie. Uznał, że kierowca jedzie za wolno i blokuje jezdnię.
1 grudnia tego samego roku uderzył w brzuch strażniczkę sprawdzającą parkometry.
Plunął jej w twarz i wykrzyczał:
– Uważaj, bo jestem większy i silniejszy do ciebie!
Był też wplątany w szereg innych bójek i awantur, które nie zostały zgłoszone na policję.
Między innymi pobił swoich sąsiadów z akademika. Jeden ze studentów musiał się bronić,
sięgając po nóż.
Agresja oślepiała Johna. Przemoc nie była zwrócona przeciwko konkretnej grupie osób,
ofiary były przypadkowe. To mógł być każdy, kto akurat w tym momencie znalazł się na jego
drodze. Na liście zaatakowanych przez niego ludzi są osoby o takich imionach jak: Jan, Ywonne,
Jamal, Björn, Khouri, Harry i Margareta.
Poza tym popełniał też przestępstwa drogowe. Przejeżdżał na czerwonym świetle, nie
przejmował się znakami drogowymi, przekraczał dozwoloną prędkość. Pracował na czarno,
jeżdżąc taksówką po Sztokholmie, codziennie, po wiele godzin. Tworzył własne przepisy
drogowe i wpadał we wściekłość, kiedy zatrzymywała go policja.
– Zrobię wam piekło, jeśli mnie spiszecie! – wrzeszczał do policjantów, którzy zatrzymali
go, bo w centrum Sztokholmu jechał ponad sto kilometrów na godzinę.
Innym razem przejechał na czerwonym świetle przez Klarabergsgatan. Kiedy zatrzymała
go policja, wyszedł powoli z samochodu, rozpiął rozporek i oddał mocz na jezdnię. Na oczach
policjantów.
Ale John Stannerman potrafił też zachowywać się zupełnie inaczej. Zdarzało się, że był
uprzejmy, czarujący i otwarty. Komuś, kto poznał Johna, kiedy ten był w dobrym humorze,
trudno było uwierzyć, że ów zadbany, elegancki i uprzejmy mężczyzna w ogóle jest zdolny do
gwałtownych czynów.
W czasie, kiedy odbywał służbę wojskową, John odwiedzał niekiedy rodziców swojego
przyjaciela Stefana, którzy mieli sklep na Starym Mieście, zaledwie kilkaset metrów od pałacu
królewskiego. Starsi państwo uważali, że John to wzór uprzejmego, świetnie ułożonego młodego
człowieka.
– W życiu nie spotkałam bardziej uprzejmego i sympatycznego młodego mężczyzny –
powiedziała kiedyś matka Stefana.
John miewał zmienne nastroje, bywało, że przed południem wdawał się w awantury, a po
południu stawał się ucieleśnieniem marzeń każdej teściowej.
Zarówno Stefan, jak i Gustav już dawno stracili kontakt ze swoim przyjacielem. Po wielu
latach Gustav wciąż wracał do kwestii zaburzonej osobowości Johna.
– Kiedy był wśród przyjaciół, potrafił się rozluźnić. Wtedy zachowywał się jak
najbardziej normalnie. Kiedy jednak znalazł się w obcym środowisku, a przede wszystkim w
towarzystwie kobiet, zaczynał czuć się zagrożony. Wtedy do głosu dochodziła jego ciemna
strona – opowiadał o nim jego dawny przyjaciel.
John Stannerman dalej prowadził swoje gwałtowne życie. Kolejne instancje szwedzkiego
systemu prawnego zdawały się bezradne. Zdarzało się, że policja zatrzymywała go i już po kilku
godzinach puszczała wolno. Potem popełniał kolejne przestępstwo, policja znów go
zatrzymywała i znów wychodził na wolność. Sytuacja ta powtarzała się wielokrotnie.
Niektóre procesy ciągnęły się latami. Sprawa pobicia kontrolera na stacji metra Västra
Skogen z 23 lipca 1979 roku trafiła na wokandę dopiero po czterech latach. Sprawa oszustw,
których dopuścił się w 1980 roku, ciągnęła się trzy lata.
Można odnieść wrażenie, że im więcej przestępstw John popełniał, tym bardziej
przeciągały się procesy. Sprawy były przenoszone z jednego sądu do drugiego, po drodze ginęły
dokumenty, zdarzało się też, że o niektórych po prostu zapominano.
Po zgłoszeniu dwudziestu siedmiu przypadków oszust w urzędach pocztowych, do
których doszło jesienią 1980 roku, sąd rejonowy w Sztokholmie wystąpił o przeprowadzenie
badania, mającego na celu ustalenie stanu psychicznego Stannermana.
13 marca 1981 roku zawiadomienie trafiło do konsultanta do spraw nadzoru w Täby. Sąd
zażądał, żeby badanie zostało wykonane najpóźniej do 14 kwietnia, czyli w ciągu miesiąca.
Konsultant natychmiast wyznaczył osobę odpowiedzialną za ten konkretny przypadek,
która z kolei wszczęła poszukiwania Johna. I nie znalazła go, mimo że podobno próbowała.
Osobie odpowiedzialnej za doprowadzenie Johna na badanie, mające określić stan jego zdrowia
psychicznego, nie udało się ustalić, że John w tym czasie przebywał na przymusowym leczeniu
w szpitalu Beckomberga, właśnie z powodu zaburzeń psychicznych.
Po miesiącu zrezygnowano z dalszych poszukiwań, papiery trafiły do szuflady i wkrótce
cała sprawa poszła w zapomnienie. Pomimo kilku ponagleń z sądu pierwszej instancji.
Badanie zostało przeprowadzone dopiero w lutym 1983 roku, prawie dwa lata po
wyznaczonym terminie. Gdyby stało się to wcześniej, John najprawdopodobniej w ogóle nie
otrzymałby wezwania do wojska, ponieważ kiedy 23 lutego wywiad lekarski w końcu został
zakończony, jego wnioski były jednoznaczne:
Liczne rozmowy z wieloma osobami pozwalają stwierdzić, że Stannerman wykazuje
wyraźne zaburzenia psychiczne, o czym świadczy również jego zachowanie. Stannerman bywa
gwałtowny, nie jest w stanie właściwie ocenić sytuacji, jest labilny i zdecydowanie potrzebuje
leczenia psychiatrycznego.
W końcu doszło do procesu. Kwadrans po dziesiątej, w poniedziałek 6 czerwca 1983
roku, w Dniu Flagi, ponad rok po tym, jak John Stannerman ukończył zasadniczą służbę
wojskową, w sądzie rejonowym w Sztokholmie rozpoczął się jego proces. Liczba wniesionych
przeciwko niemu spraw wzrosła do piętnastu. Był oskarżony o: pobicie, groźby karalne,
zakłócanie spokoju, obrazę, oszustwa, próbę oszustwa, pobicie urzędnika, liczne przestępstwa
drogowe i inne.
Akt oskarżenia był tak obszerny, że proces trwał osiem dni. Kwestią sporną nie było to,
czy John Stannerman jest winien, czy nie, tylko czy powinien trafić do więzienia, czy raczej do
szpitala psychiatrycznego. Dlatego też sąd pierwszej instancji zgodnie z paragrafem siódmym
odpowiedniej ustawy postanowił o przeprowadzeniu badania lekarskiego, tym razem w klinice
psychiatrycznej medycyny sądowej w Sztokholmie.
Rozmowa Johna z lekarzem trwała nieco ponad godzinę.
John tym razem był w wyjątkowo dobrym nastroju. Nie zachowywał się gwałtownie, był
uprzejmy, miły. Dowcipnie opowiadał o nieporozumieniach, które przypadkowo stały się jego
udziałem. Podkreślił, że tak naprawdę chodzi o drobiazgi, incydenty bez znaczenia, które
biurokracja „złośliwie wyolbrzymiła”. Zapewnił, iż jest przekonany, że sąd go uniewinni, a już
na pewno zrobi to w sprawie o pobicie kontrolera w metrze. Tak naprawdę to on był wtedy
ofiarą. Dwóch cudzoziemców „rzuciło się na niego i solidnie go poturbowało”.
John na wszystko miał wytłumaczenie. Jego dzieciństwo „było dobre pod każdym
względem”, jego obecna sytuacja społeczna też była zadowalająca. Opowiadał lekarzowi z
przejęciem o firmie importowej, którą właśnie zakłada.
Lekarz był wyraźnie pod wrażeniem tego, co usłyszał i zobaczył.
Stan ogólny dobry. Mężczyzna wygląda zdrowo. Zadbany, dobrze ubrany, pachnie dobrą
wodą po goleniu. Wyraźnie stara się zachować spokój i rzeczowy ton rozmowy, denerwuje się,
kiedy zadaję mu zbyt osobiste pytania. Wzrok ma jasny, nie wygląda na uzależnionego.
Wypowiada się logicznie, inteligencja na dobrym średnim poziomie, może nawet nieco
wyższym, sprawność intelektualna niezaburzona. Ma dobrą pamięć, jest uważny, może niekiedy
zbyt skupiony na sobie, komentuje uwagi zawarte w raporcie z badania lekarskiego i w
protokołach policyjnych, wyraża własne opinie na ten temat […]. Wykazuje pewne cechy
paranoidalne, ale ogólny stan psychiczny wydaje się w normie. Brak zmian
psychopatologicznych, nie znajduję powodów do bardziej dogłębnego badania psychiatrycznego
w zakładzie medycyny sądowej. Na pewno nie wymaga leczenia w zakładzie zamkniętym, sam
też z pewnością nie odczuwa takiej potrzeby. Sprawa sądowa powinna toczyć się według
normalnego trybu.
Wyrok zapadł 4 lipca 1983 roku. Sąd rejonowy uznał opinię lekarską. John Stannerman
został skazany na rok więzienia. Dwie ławniczki nie zgodziły się z wyrokiem. Podobnie jak
lekarz, który pierwszy badał Johna, uznały, że oskarżony zdecydowanie potrzebuje leczenia:
Uważamy, że oskarżony Stannerman potrzebuje terapii, by uporać się ze swoimi
problemami psychicznymi. Powinien otrzymać kuratora […]. Warunkiem zwolnienia może być
poddanie się leczeniu psychiatrycznemu w formie, którą kurator wspólnie z lekarzami uznają za
właściwą.
Ledwie John Stannerman opuścił salę sądową, popełnił najpoważniejsze jak dotąd
przestępstwo. 5 lipca, dzień po ogłoszeniu wyroku, próbował namówić klientów do skorzystania
ze swojej taksówki. Kiedy jeden z mężczyzn pod hotelem Sheraton rzucił, że z zasady nie jeździ
z kierowcami dorabiającymi na czarno, Johna porwała wściekłość. Ruszył spod hotelu z piskiem
opon, otwarte przednie drzwi wozu trafiły mężczyznę w bok. Ciągnął go za sobą kilka metrów,
aż mężczyzna uderzył w latarnię.
John postanowił odwołać się od wyroku sądu pierwszej instancji. Był całkowicie
przekonany, że zostanie uniewinniony. Jednak zanim zdążył złożyć apelację, ponownie go
oskarżono, tym razem o pobicie oraz o przemoc wobec urzędnika.
6 czerwca 1984 roku John Stannerman został skazany na dodatkowe dziewięć miesięcy
więzienia. W uzasadnieniu wyroku sąd stwierdził:
Skłonność Stannermana do przemocy może dziwić, gdy weźmiemy pod uwagę jego
inteligencję. Żadna kara łagodniejsza niż więzienie nie może więc wchodzić w grę.
John odwołał się również od tego wyroku.
Pięć miesięcy później, w listopadzie 1984 roku, sąd drugiej instancji wydał wyrok
skazujący go łącznie na czternaście miesięcy więzienia za popełnienie dwudziestu przestępstw,
uwzględniając dwa wyroki, od których wniósł apelację.
Sąd drugiej instancji w ogóle nie wziął pod uwagę opinii lekarskiej stwierdzającej
potrzebę leczenia psychiatrycznego, a także podobnej opinii wygłoszonej przed dwie ławniczki
uczestniczące w procesie w sądzie rejonowym. Szwedzki system prawny podjął decyzję: John
Stannerman nie potrzebuje leczenia, za popełnione przestępstwa powinien trafić do więzienia.
John był niemile zaskoczony, kiedy usłyszał wyrok sądu apelacyjnego. Uznał go za
niesprawiedliwy. W jego oczach dwadzieścia dokonanych przestępstw to „bagatela”, nic
poważnego. Takie rzeczy się zdarzają. Postanowił bronić się przed więzieniem. Gdy pewnego
dnia w skrzynce na listy znalazł brunatną kopertę z Urzędu do spraw Więziennictwa, w której
znajdowała się informacja, że ma się stawić w zakładzie karnym, wyrzucił ją po prostu do kosza.
Przez niemal pół roku udawało mu się uniknąć pozbawienia wolności. Zarabiał, jeżdżąc
na czarno taksówką, posługiwał się prawem jazdy znalezionym w portfelu, który jeden z
pasażerów zostawił w jego samochodzie. Policyjne patrole zatrzymywały go kilka razy za różne
przewinienia, mimo to zawsze udawało mu się wyjść cało z opresji.
W końcu podczas kolejnej kontroli sprawa wyszła na jaw. John został zatrzymany. 11
czerwca 1985 roku przewieziono go radiowozem do więzienia. Ponieważ był to jego pierwszy
wyrok, został umieszczony w otwartym zakładzie w Skänninge w Östergötland. Pawilonowe
budynki więzienia otoczone były jedynie niskim płotem.
Jeszcze tego samego wieczora John Stannerman uciekł.
Kilka miesięcy później został ponownie zatrzymany przez policję. I ponownie
odwieziony do więzienia, tym razem do zamkniętego zakładu w Täby, gdzie były podwójny płot
i zwiększona ochrona.
John Stannerman spędził tam trzy dni. Czwartego uciekł.
W grudniu 1985 roku John wybrał się na wakacje na Majorkę. Wrócił do Szwecji kilka
dni przed Bożym Narodzeniem.
Była prawie północ, kiedy samolot wylądował na lotnisku Arlanda. John był zadowolony.
Spędził cudowny tydzień. Jedzenie było dobre, dużo słońca i wypoczynku. Zadowolony ustawił
się w kolejce do kontroli paszportowej.
Kolejka była długa, ale szybko się przesuwała. Większość pasażerów stanowili
powracający z urlopu turyści. Każdy pokazywał swój czarny paszport z trzema złotymi koronami
i przechodził dalej.
Kiedy podszedł John, kolejka nagle się zatrzymała. Siedząca w okienku kobieta zerknęła
na jego kruczoczarne włosy i poprosiła o paszport. Przyglądała mu się uważnie, po czym
ponownie spojrzała na Johna i jego kruczoczarne włosy, nachyliła się i wstukała jego PESEL do
komputera.
John się zaniepokoił, domyślił się, że pewnie jest poszukiwany. Jednak sprawa
najwyraźniej chyba się wyjaśniła, bo kobieta uniosła głowę, uśmiechnęła się i powiedziała:
– Witamy w domu.
John odetchnął z ulgą. Ruszył w stronę taśmy bagażowej. W momencie, kiedy pojawiła
się na niej jego walizka, podeszło do niego trzech funkcjonariuszy. Dyskretnie chwycili go za
ręce.
– Prosimy, żeby poszedł pan z nami – powiedział jeden z nich.
John został umieszczony na tylnym siedzeniu radiowozu. Wiedział, co go czeka.
Więzienie. Przeklinał kobietę z kontroli paszportowej.
„Gdybym nie miał czarnych włosów, nie przyszłoby jej do głowy sprawdzać mój PESEL.
Pewnie pomyślała, że jestem nielegalnym imigrantem. Dlaczego właśnie mnie postanowiła
skontrolować?” – zastanawiał się.
20 grudnia 1985 roku do zakładu karnego w Kumla przybyli nowi więźniowie. Urząd do
spraw Więziennictwa uznał w końcu, że ma dosyć ucieczek Stannermana. Zamiast trafić do
otwartego zakładu w Skänninge, gdzie przebywali skazani po raz pierwszy, z wyrokami za
prowadzenie samochodu pod wpływem alkoholu czy odmowę odbycia służby wojskowej, John
miał spędzić najbliższe miesiące w najlepiej chronionym szwedzkim więzieniu, razem ze
zbrodniarzami skazanymi za napady z bronią w ręku i morderstwa.
Sobota, 30 listopada 1991 roku
Policyjne poszukiwania mężczyzny z laserem nadal nie przynosiły rezultatów, mimo że
mieszkańcy Sztokholmu teraz już wszędzie widzieli czerwone laserowe wiązki światła. Policja
codziennie przyjmowała nowe zgłoszenia o podejrzanych migoczących czerwonych plamach na
kurtkach, spodniach, ścianach domów, samochodach i rowerach.
Oto jak przebiegał przeciętny wieczór w komendzie policji w Sztokholmie jesienią 1991
roku:
Pierwsze zgłoszenie wpłynęło około godziny szóstej po południu. Kierowca zauważył
czerwoną kropkę na swoim samochodzie, miało to miejsce w okolicy Igeldammsgatan na
Kungsholmen. Trzy godziny później, o dziewiątej, dwie osoby donosiły o czerwonej plamie
światła w pobliżu szkoły Katarina w dzielnicy Södermalm. Siedem patroli policyjnych
bezskutecznie przeszukiwało okolicę. Niemal o tej samej porze, około godziny dziewiątej,
nadeszło kolejne zgłoszenie. Tym razem jakiś mężczyzna twierdził, że został ostrzelany w
okolicy Nybodahemmet przy Essingeleden. Mniej więcej o dziesiątej odebrano ostatnie
zgłoszenie tego wieczora. Jakaś kobieta była przekonana, że obok stacji metra niedaleko
uniwersytetu widziała mężczyznę odpowiadającego portretowi pamięciowemu sprawcy. Na
miejsce udał się patrol policyjny, ale nie znaleziono nikogo podejrzanego.
Nawet szwedzka minister sprawiedliwości Gun Hellsvik, wywodząca się z partii
Umiarkowanej Prawicy, została wbrew swojej woli wciągnięta w polowanie.
Wieczorem 28 listopada miała towarzyszyć policji w pracy. Członkowie rządu od czasu
do czasu podejmowali tego rodzaju inicjatywy, mające zapewnić im kontakt z „rzeczywistością”.
Tak więc o godzinie 22.30 Gun Hellsvik wsiadła do radiowozu oznaczonego numerem 1480.
Niespełna godzinę później nadeszło zgłoszenie. Dwie osoby, niezależnie od siebie,
zaobserwowały wiązkę czerwonego światła na Medborgarplatsen na Södermalm. Okołu
dwudziestu funkcjonariuszy ruszyło w stronę placu, w tym także radiowóz 1480, który
przypadkiem znalazł się w pobliżu.
Następnego dnia tytuły w obu popołudniówkach krzyczały: Minister bierze udział w
polowaniu na mordercę. Na jednym z zamieszczonych zdjęć pani minister ostrożnie wygląda zza
dwóch funkcjonariuszy. Sprawia wrażenie zaniepokojonej.
Broniła funkcjonariuszy: „Praca policji jest bardzo ciężka. W tak wielkim mieście trudno
jest znaleźć mężczyznę z laserem. To zrozumiałe, że nie da się tego zrobić szybko”.
Narastająca panika niepokoiła szefów policji, także z powodu zbliżających się
uroczystości 30 listopada. W ostatnich latach w ten dzień regularnie dochodziło do starć między
grupami skrajnych ekstremistów a ich przeciwnikami.
Jeden z dowódców, Curt Nilsson, przestrzegał przed najgorszym: „Spodziewamy się, że
protestujących przeciwko rasizmowi będzie w tym roku więcej niż zwykle. Ostatnio doszło do
kilku podpaleń domów imigrantów, poza tym mamy też mężczyznę z laserem, o którym w
gruncie rzeczy niewiele wiemy”.
Curt Nilsson postawił niemal pięciuset policjantów w stan gotowości.
Służba Bezpieczeństwa, SÄPO, oznajmiła, że będzie pilniej niż zwykle przyglądać się
zwolennikom skrajnej prawicy.
Nawet szef wydziału zabójstw Lennart Thorin został zmuszony odłożyć na bok sprawę
mężczyzny z laserem i oddelegować część swoich ludzi do zabezpieczenia spodziewanych
demonstracji. Był wściekły, ale nie mógł nic na to poradzić. 30 listopada najważniejszą sprawą
było zapewnienie bezpieczeństwa w trakcie manifestacji, a nie polowanie na mężczyznę z
laserem.
Nacjonalistyczne ugrupowania od lat obchodziły rocznicę śmierci Karola XII,
przypadającą właśnie na 30 listopada. Nie budziło to szczególnego zainteresowania
społeczeństwa. Uroczystości ograniczały się zwykle do złożenia wieńców pod pomnikiem Karola
XII w Kungsträdgården w Sztokholmie i przed katedrą w Lundzie przez kilku starszych panów.
To jednak zmieniło się wraz z szybkim umacnianiem się skrajnej prawicy pod koniec lat
osiemdziesiątych. Okazało się, że partie takie jak Szwedzcy Demokraci potrafiły zgromadzić na
ulicach setki zwolenników Karola XII. Przeciwnicy polityczni zareagowali, organizując
kontrdemonstracje. W 1988 roku po raz pierwszy doszło w Lundzie do starć między rasistami a
ich przeciwnikami. Wkrótce do konfrontacji zaczęło dochodzić także w Sztokholmie. W
następnych latach obchody rocznicy śmierci Karola XII były burzliwe zarówno w Lundzie, jak i
w Sztokholmie.
Fakt, że skrajna prawica wybrała Karola XII za swojego bohatera, może wydawać się
nieco dziwny. Szwedzki król, który w 1718 roku został zastrzelony przed twierdzą Fredriksten w
Norwegii, był raczej prekursorem internacjonalizmu. W skład jego armii wchodzili legioniści
będący przedstawicielami niemal wszystkich ludów zamieszkujących Europę. Sam Karol XII
spędził wiele lat w imperium osmańskim i był pierwszym szwedzkim monarchą, który zezwolił
Kościołowi muzułmańskiemu na prowadzenie swojej posługi w granicach państwa szwedzkiego.
Podczas pobytu poza granicami Szwecji król pożyczał duże sumy pieniędzy na
prowadzone przez siebie wojny, także od bogatych kupców arabskich. Niektórzy z jego
dobroczyńców podążyli za nim do Szwecji. Część z nich osiedliła się w Karlskronie, by z bliska
móc śledzić poczynania króla, swego dłużnika. Chcąc umożliwić swoim nowym przyjaciołom
piątkowe modlitwy, Karol XII zmienił dotychczas obowiązujące nietolerancyjne prawo kościelne
z 1686 roku, które między innymi nakazywało obowiązkowe chrzczenie wszystkich „Żydów,
Turków, Mauretańczyków” i innych „pogan”.
Jednak te fakty historyczne zdawały się nie przeszkadzać partii Szwedzkich Demokratów,
gdy występowała o pozwolenie na demonstrację 30 listopada 1991 roku.
Z punktu widzenia policji sprawy przybrały najgorszy możliwy obrót. W przeddzień
zaplanowanych uroczystości policja w Malmö zastrzeliła dwudziestotrzyletniego skinheada.
Wszystko rozegrało się błyskawicznie. Dwóch funkcjonariuszy interweniowało w sprawie bójki
w centrum Malmö. Wtedy napadł na nich gang skinheadów. Policjanci sięgnęli po broń. Mimo
kilkakrotnych ostrzeżeń napastnicy nie wycofali się. Jeden z funkcjonariuszy poczuł się
zagrożony i strzelił. Kula trafiła napastnika w głowę. Dwudziestotrzylatek zginął na miejscu.
Dowódca oddziału interwencyjnego w Sztokholmie Curt Nilsson rozumiał doskonale,
jakie znaczenie dla przebiegu planowanych uroczystości mogło mieć to wydarzenie. Nienawiść
setek skinheadów, którzy już wcześniej zapowiedzieli swój udział w demonstracji, łatwo mogła
się obrócić przeciwko policji.
Postanowił nie ryzykować. Już około południa centrum Sztokholmu przypominało
oblężoną twierdzę.
Na godzinę dwunastą SSU, młodzieżówka socjaldemokratów, zapowiedziała koncert
rockowy przy pomniku Karola XII w parku Kungsträdgården. Miała to być pierwsza z
zapowiedzianych na ten dzień licznych demonstracji przeciwko rasizmowi.
O godzinie szóstej po południu około czterech tysięcy ludzi zebrało się, również w
Kungsträdgården, na manifestację, której organizatorami były między innymi Partia Zielonych,
stowarzyszenie Stop Rasizmowi, Związek Żydów, Młoda Lewica i stowarzyszenie Kobiety za
Pokojem. O tej samej godzinie na Sergels Torg, w samym sercu miasta, miała się rozpocząć
manifestacja socjaldemokratów. Duża część z jej pięciu tysięcy uczestników dołączyła później do
demonstrujących w pobliskim Kungsträdgården.
Członek parlamentu z ramienia socjaldemokratów Hans-Göran Franck wygłosił
przemówienie pod pomnikiem Karola XII. Wypowiadał się z odrazą o czynach mężczyzny z
laserem i napadach na obozy dla uchodźców. Podkreślił jednak, że na przemoc powinno się
spojrzeć w szerszym kontekście.
– Musimy zwalczać źródła rasistowskich ekscesów: bezrobocie i brak mieszkań.
Publiczność biła brawo.
Kolejny mówca reprezentował stowarzyszenie Stop Rasizmowi.
– Brunatna prawica osiągnęła w wyborach najlepsze wyniki od czasu II wojny światowej.
Pora zareagować!
Publiczność wiwatowała.
Dwóch nastolatków wspięło się na pomnik Karola XII i rozwinęło transparent z napisem:
„Zmiażdżyć rasizm. Precz z tym gównem!”.
Około godziny siódmej skinheadzi zaczęli zbierać się przy Slussen na Södermalm.
Szybko zostali otoczeni przez policję, która cały teren zgromadzenia odgrodziła barierkami.
– Mordercy! Mordercy! Policja morduje! – krzyczeli demonstrujący skinheadzi.
Niektórzy unosili prawą rękę, wrzeszcząc:
– Sieg Heil!
Jeden z nich podpalił egzemplarz „Expressen”, popołudniówki, która zamieściła artykuł o
zastrzelonym w Malmö skinheadzie. Kilkudziesięciu fotografów zaczęło robić zdjęcia.
– Dobra robota, Kenta! – krzyknął ktoś z tłumu do wysokiego, ogolonego na łyso
chłopaka, trzymającego w ręku płonącą gazetę. Ktoś inny zamachnął się na jednego z
dziennikarzy, który w porę zdążył się uchylić. Tłum zaczął skandować:
– Żydowskie świnie! Żydowskie świnie!
Pół godziny później na miejsce zaczęli przybywać uczestnicy zorganizowanej przez
Szwedzkich Demokratów manifestacji. Młodzi chłopcy z ogolonymi głowami, taszczący
skrzynki piwa. Starsi panowie w płaszczach. Nastoletni chłopcy w jeansach i kurtkach z
naszytymi szwedzkimi flagami. Były też pojedyncze dziewczyny, również w jeansach i kurtkach
z flagami.
Kilku partyjnych funkcjonariuszy próbowało zaprowadzić względny porządek, jednak nie
było to łatwe. Zgromadziło się już około tysiąca demonstrantów, wśród nich wielu skinheadów.
Panował nastrój pełen brutalnej nienawiści. Twarze zebranych były nią przepełnione. W
powietrzu czuło się buzującą adrenalinę. Młodzi mężczyźni z ogolonymi głowami nie
przestawali wrzeszczeć.
– Mordercy! Mordercy! Policja morduje!
Tuż po godzinie ósmej przewodniczący Szwedzkich Demokratów Anders Klarström –
niski, otyły mężczyzna o ciemnych, niemal czarnych włosach – wziął do ręki megafon i
zaapelował o minutę ciszy dla uczczenia pamięci zmarłego skinheada.
– Uczcijmy zmarłego patriotę! – zawołał i z szacunkiem spuścił głowę.
Tłum nie zamierzał jednak milczeć. Niektórzy byli tak pijani, że ledwie stali na nogach,
inni po prostu nadal wznosili swoje okrzyki. Jakiś młody chłopak ze szwedzką flagą w ręku
zaczął krzyczeć:
– Szwecja dla Szwedów!
Klarström podniósł głowę. Minuta ciszy minęła. Policjanci zajęli stanowiska. Odsunięto
dwie z barierek i tłum ruszył powoli przed siebie.
Demonstranci przeszli pod mostem Skeppsbron. Blask setek pochodni rozświetlał ciemny
sztokholmski wieczór. Wzdłuż całej trasy przemarszu w odległości mniej więcej metra od siebie
stali policjanci. Na czele pochodu jechało na koniach czterech funkcjonariuszy, tył pochodu
również zabezpieczała policja konna.
W wieczornych ciemnościach okrzyki „SIEG HEIL!” odbijały się echem od wiekowych
murów kamienic Starego Miasta i wód jeziora Melar, okalającego sztokholmskie wyspy,
Skeppsholmen i Blasieholmen, zanim dotarły do zamku królewskiego. Nad całym Sztokholmem
słychać było gromkie „SIEG HEIL! SIEG HEIL!”, a także: „ŻYDOWSKIE ŚWINIE!
PARSZYWE BYDŁO!”.
Przed rozpoczęciem demonstracji Anders Klarström zwrócił co prawda uwagę, że
nazistowskie hasła są zabronione, ale nie miało to żadnego znaczenia. Setki rąk powędrowało do
góry w geście hitlerowskiego pozdrowienia. Niczym niezrażeni demonstranci nadal wznosili
swoje okrzyki. Wtedy przewodniczący Szwedzkich Demokratów znów sięgnął po megafon.
– PRECZ Z BRUDASAMI! – rzucił, co zostało ochoczo podjęte przez uczestników
pochodu.
Nienawistne hasła rozbrzmiewały z tysiąca gardeł. Gdzieś w tłumie, wśród szwedzkich
niebiesko-żółtych flag, trafiały się też pojedyncze białe z czarną swastyką.
Żaden z kilkuset policjantów nawet nie próbował interweniować. Żaden z szefów nie
wydał rozkazu, by ci, którzy unosili ręce w nazistowskim pozdrowieniu, wrzeszcząc „SIEG
HEIL!” i „żydowskie świnie!”, zostali zatrzymani. Żaden z szefów policji nie zareagował, gdy
ponad tysiąc ludzi maszerowało przez centrum miasta pod nazistowską flagą.
Pozwolono, by pochód kontynuował swój powolny marsz w stronę miejsca, które August
Strindberg nazwał kiedyś „sercem Sztokholmu” – czyli parku Kungsträdgården.
Dowódca oddziału interwencyjnego Curt Nilsson siedział w radiowozie w
Kungsträdgården i coraz bardziej się niepokoił. Organizatorzy demonstracji przeciwko rasizmowi
obiecali zakończyć zgromadzenie i opuścić park najpóźniej do godziny wpół do ósmej. O wpół
do dziewiątej pod pomnikiem Karola XII mieli się zjawić Szwedzcy Demokraci. Policja miałaby
więc godzinę na podjęcie działań w celu zapobieżenia ewentualnej konfrontacji.
– To wystarczająco dużo czasu – tłumaczył mediom Nilsson już od kilku dni.
Okazało się, że sprawa nie jest jednak taka prosta. Był kwadrans po ósmej, a w parku
nadal znajdował się tłum demonstrantów, uczestników poprzedniej manifestacji.
Większość co prawda posłuchała organizatorów i się rozeszła, ale około dwóch tysięcy,
głównie bardzo młodych ludzi, postanowiło zostać.
Wielu doszło do przekonania, że tego wieczora słowne argumenty nie wystarczą. Zaczęli
łamać gałęzie, znosić deski, kostki brukowe, niektórzy już wcześniej zaopatrzyli się w metalowe
pręty czy po prostu butelki. Setki tak uzbrojonych młodych ludzi czekało więc w
Kungsträdgården, wznosząc okrzyki: „JEST NAS DUŻO, JESTEŚMY SILNI! ZMIAŻDŻYMY
RASIZM!”.
Jeden z funkcjonariuszy zawołał przestraszony przez policyjne radio:
– Trzeba powstrzymać pochód skinheadów. To szaleństwo! Jeśli się tu zjawią, dojdzie do
jatki!
Curt Nilsson szybko podjął decyzję i rozpoczął wcielanie w życie planu B. Natychmiast
zamknięto mosty między Starym Miastem a dzielnicą Norrmalm. Pochód Szwedzkich
Demokratów skierowano dyskretnie na zachód, w stronę Riddarholmen.
Dopiero kiedy uczestnicy pochodu minęli most Riddarholmsbron, zorientowali się, że
bynajmniej nie zmierzają w stronę swojego celu – parku Kungsträdgården i pomnika Karola XII.
Mimo że wcześniej wydano im pozwolenie na demonstrację.
Policja zaproponowała Andersowi Klarströmowi złożenie wieńców w kościele
Riddarholm przy grobie Karola XII, ale członkowie pochodu nie byli w nastroju do
jakichkolwiek kompromisów. W tłumie rozległy się krzyki. Kilkuset skinheadów postanowiło
przedrzeć się przez kordon policji. Rozgrywające się sceny były jakby żywcem przeniesione z
pól bitewnych, na których walczył Karol XII. Zapanował ogólny chaos. Skinheadzi zaczęli
rzucać pochodniami i kamieniami. Obok jednego z policyjnych koni wybuchł koktajl Mołotowa,
powodując pożar.
– Nie mogą przejść przez most! – krzyczeli przez radio funkcjonariusze i żądali posiłków.
Ale było już za późno. Policji nie udało się zabezpieczyć mostu Riddarholmsbron. Około
stu skinheadów przedarło się przez kordon policyjny i ruszyło w stronę Kungsträdgården.
Scenariusz, którego policja bała się najbardziej, wydawał się nie do uniknięcia.
Zapowiadało się bezpośrednie starcie obu demonstrujących grup.
Dokładnie o 21.30 rozpoczęła się bitwa o Kungsträdgården. Uczestnicy antyrasistowskiej
demonstracji uzbrojeni w kije i kamienie brukowe zwarli się ze skinheadami. Ktoś wrzucił w
tłum granat dymny. Jeden z młodych, ogolonych na łyso mężczyzn dostał w głowę butelką i
upadł, inny został uderzony kijem w szyję. Chłopak, który zadał cios, miał kominiarkę, widać
było tylko jego pełne nienawiści oczy. Ponownie uniósł kij i zaczął regularnie bić leżące na ziemi
bezwładne ciało skinheada. Po chwili podbiegło do niego jeszcze kilkoro młodych ludzi, zaczęli
kopać leżącego w głowę. Z ziemi dochodziły ciche jęki.
Bicie ustało, dopiero kiedy nadbiegli młodzi ludzie w kurtkach z napisami „Non Fighting
Generation” i utworzyli mur wokół leżącego na ziemi skinheada.
Skinheadzi, będący w zdecydowanej mniejszości, zaczęli rejterować. Kilkuset młodych
ludzi pobiegło z krzykiem za nimi.
Starcia przeniosły się także w inne miejsca. Na Riddarholmen uzbrojeni w żelazne pręty
skinheadzi rozbili zaparkowane tam samochody. Okazało się, że policja popełniła błąd. Nie
zablokowała wejścia na główny most – Centralbron – którym teraz setki skinheadów dostało się
do samego centrum miasta.
Policja kontaktowała się ze sobą przez radio, ale komunikacja była chaotyczna. Polecenia
ciągle się zmieniały, jedne były sprzeczne z drugimi.
– Więcej dyscypliny, do diabła! – krzyczał ktoś.
Grupa pięciu skinheadów biegła Drottninggatan. Młoda para na wieczornym spacerze z
dzieckiem w wózku nie zdążyła zejść im z drogi. Mężczyzna dostał pięścią w twarz, kobietę
pchnięto tak, że wpadła na wystawę sklepową. Jeden z napastników kopnął wózek, płacz dziecka
zagłuszyły wrogie okrzyki:
– BRUDASY! BRUDASY!
Policjanci w kaskach i z tarczami ruszyli rodzinie na pomoc. Jeden ze skinheadów rzucił
w nich kamieniem, napastnicy zaczęli uciekać. Ich krzyki rozbrzmiewały teraz na małych
uliczkach Starego Miasta.
– SIEG HEIL! SIEG HEIL!
Grupy demonstrantów rozprzestrzeniły się po całym centrum Sztokholmu. Na Hamngatan
setki młodych ludzi skandowało: „Precz z rasizmem!”, rzucając kamieniami w okna wystawowe
eleganckiego domu towarowego NK i w okna Sparbanken. W wielu miejscach doszło do
gwałtownych bójek: przy fontannie Molina, na Jakobsbergsgatan, na Sergels Torg, na
Drottninggatan i przy Dworcu Centralnym. Jakiś policjant informował przez radio:
– Banda obcokrajowców poluje na Szwedów na Drottninggatan.
Inny oburzał się:
– Jak, do cholery, mam odróżnić skinheada od antyrasisty?
Około godziny dziesiątej policja się przegrupowała. Podjęła także bardziej zdecydowane
działania. Grupy młodzieży były też już nieco mniej liczne, a więc łatwiejsze do opanowania.
Szybko je wychwycono, zakuto w kajdanki i przewieziono na komendę policyjnymi
furgonetkami i specjalnie na tę okazję wynajętymi przez policję autobusami.
Około godziny jedenastej wieczorem do Sztokholmu powrócił spokój, ale centrum miasta
wyglądało jak pobojowisko. Zniszczone samochody, zdemolowane wystawy sklepowe, wyrwana
kostka brukowa, leżące wszędzie odłamki szkła.
W radiowozie z rozbitą szybą siedział dowódca oddziału interwencyjnego Curt Nilsson,
próbując na gorąco podsumować straty: dziewięćdziesiąt cztery osoby zostały zatrzymane za
udział w bójkach, cztery za niewykonanie polecenia funkcjonariusza, sześć za działania
sprzeczne z paragrafem trzynastym ustawy o policji, dwie za brutalną napaść, dwie za włamania i
jedna za groźby pod adresem funkcjonariusza na służbie.
Kiedy ostatni demonstranci znajdowali się w drodze na komendę, dziennikarz Jan
Lindström miał w redakcji „Expressen” pełne ręce roboty. Jutrzejszy numer gazety szedł za
chwilę do druku. Lindström tak opisywał wieczorne wydarzenia:
Nie wiem, jakim cudem uniknięto ofiar śmiertelnych. Wzajemna nienawiść zapowiadała
masakrę. Mam wrażenie, że policja w pewnym momencie straciła kontrolę nad sytuacją. Na
szczęście, do chwili oddania artykułu do druku, nie ma informacji o ofiarach śmiertelnych. Może
dlatego, że nienawiść równoważył strach. Po obu stronach dochodziło do podobnych sytuacji, po
obu stronach grupy wyrostków atakowały pojedyncze osoby, i po obu stronach tłum nawoływał
do linczu.
Gun Hellsvik, minister sprawiedliwości wywodząca się z Umiarkowanej Prawicy,
zareagowała niemal natychmiast. Następnego ranka w wypowiedzi dla agencji informacyjnej TT
zażądała dogłębnej analizy tego, co się stało. Ale krytyka pani minister nie była skierowana
przeciwko szefostwu policji, które biernie przyglądało się wydarzeniom, pozwalając setkom
demonstrantów na przemarsz przez centrum Sztokholmu z prawą ręką uniesioną w nazistowskim
pozdrowieniu i skandowanie: „Sieg Heil!”oraz „żydowskie świnie!”. Pani minister była oburzona
faktem, że wrzeszczący motłoch, maszerujący pod nazistowską flagą z przewodniczącym
Szwedzkich Demokratów Andersem Klarströmem na czele, nie został dopuszczony przed
pomnik Karola XII w Kungsträdgården.
– Będę się domagać od policji szczegółowego sprawozdania, dlaczego nie doszło do
zgromadzenia dla uczczenia pamięci króla Karola XII. Jeśli prawo do demonstracji i zgromadzeń
jest zagrożone, to sytuacja jest poważna – oznajmiła agencji informacyjnej TT minister Gun
Hellsvik.
Odwet
Szwedzki premier Olof Palme nie żyje.
Premier został zastrzelony wczoraj wieczorem w centrum Sztokholmu. Strzały padły na
rogu Tunnelgatan i Sveavägen. Olof Palme zmarł w szpitalu Sabbatsberg.
Informacja dotarła już do rządu. Śmierć premiera potwierdzili minister finansów Kjell-
Olof Feldt i wicepremier Ingvar Carlsson.
Policja poszukuje ciemnowłosego mężczyzny w wieku trzydziestu pięciu, czterdziestu lat,
ubranego w ciemny płaszcz. Wszczęto poszukiwania mordercy, w okolicach Sztokholmu trwa
szeroko zakrojona akcja…
John Stannerman siedział w celi w zakładzie karnym w Kumla. Był wczesny ranek 1
marca 1986 roku. Podobnie jak setki tysięcy Szwedów, wpatrywał się oniemiały w
radioodbiornik. To, o czym mówił spiker, nie miało prawa się wydarzyć. Dopiero po kilku
sekundach dotarło do niego, że to jednak prawda. Uniósł ręce w geście radości. „Nareszcie” –
pomyślał. „Nareszcie pozbyliśmy się Palmego”.
John nie był odosobniony w swojej radości. W jednej z dyskotek w centrum Sztokholmu
wśród młodej, modnie ubranej publiczności wybuchła radość, kiedy poruszony disc jockey
przekazał informację, że Olof Palme został zastrzelony. Pewien funkcjonariusz z komisariatu na
Norrmalm zaczął dzwonić do kolegów, także do swojego dowódcy, wznosząc toast za zdrowie
mordercy: „Nareszcie ktoś dopadł Palmego, tego kundla!”. Pastor w szwedzkim kościele dla
marynarzy w Nowym Jorku dziękował Bogu w obecności zebranych w kościele wiernych za to,
że „Palme nie będzie już dłużej zatruwał szwedzkich dusz”.
Morderstwo Olofa Palmego zaszokowało Szwecję. Nie wszyscy jednak pogrążyli się w
żałobie.
Olof Palme był kochany. Ale był też znienawidzony.
Strzały na Sveavägen były głównym tematem rozmów także w Kumla. John zwierzył się
współwięźniom ze swojej nadziei, że winny zamachu nigdy nie zostanie złapany. Dla niego
morderca Palmego był bohaterem.
John od dawna był niezadowolony z rządów socjaldemokratów. Podczas odbywania kary
niezadowolenie zamieniło się w nienawiść. Uważał, że został niesprawiedliwie potraktowany i
niesłusznie skazany. W jego oczach winni temu byli socjaldemokraci i Palme. Nie mógł
zrozumieć, dlaczego w ogóle trafił do więzienia.
– To niesprawiedliwe. Nie jestem przestępcą, do cholery. Chcę coś w życiu osiągnąć.
Chcę studiować. Może trochę narozrabiałem, ale skazać mnie na czternaście miesięcy więzienia?
To za dużo – powtarzał w kółko.
Zarówno lekarze w Beckomberga, jak i badający go lekarz sądowy dziwili się, że John nie
ma świadomości własnej choroby, że „nie czuje się chory”. Poza tym chociaż był oskarżony o
popełnienie ponad dwudziestu wykroczeń i przestępstw, miał się za przestrzegającego prawa
obywatela. W więzieniu nie zmienił zdania. Głośno i otwarcie deklarował, że nie jest
kryminalistą. I że jak każdy przeciętny Svensson nie cierpi przestępców. „To bydło, nie ludzie” –
mówił.
Takie poglądy nie przysporzyły mu oczywiście popularności.
Podobnie jak podczas odbywania służby wojskowej, bardzo szybko stał się ofiarą
licznych napaści, o wiele bardziej niebezpiecznych niż wojskowy „wycisk”. Środowisko
więźniów było brutalniejsze, więzienna przemoc także.
Wkrótce skonfliktował się także ze strażnikami, którzy nie mogli znieść, że zachowywał
się, jakby zawsze wszystko wiedział najlepiej. A do Johna wydawało się w ogóle nie docierać, że
jest w więzieniu. Nadal próbował wszystkimi rządzić, także personelem. Co oczywiście miało
swoje konsekwencje. Wielokrotnie się zdarzało, że strażnicy albo opiekunowie świadomie
odwracali się plecami, kiedy Stannerman „przypadkowo” został sam na sali gimnastycznej czy
pod prysznicem.
Potem przyglądali mu się z udawanym zdziwieniem.
– Ależ John! Co ci się stało? Skąd te sińce? Wyglądasz okropnie. Znów poślizgnąłeś się
w łazience? Powinieneś bardziej uważać!
John coraz częściej żałował, że uciekł z zakładu karnego w Täby. Tym bardziej że
podczas tych kilku dni, które tam spędził, udało mu się zdobyć przyjaciela: chorwackiego
nacjonalistę i byłego członka ustaszy Miro Barešicia.
Spotkali się w stołówce. Kiedy wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna podał mu rękę i
się przedstawił, John oniemiał.
– Ty jesteś… Miro Barešić? – spytał po chwili zdziwiony.
Imię i nazwisko było mu dobrze znane. Mężczyzna stał się sławny z dnia na dzień, gdy 17
kwietnia 1971 roku razem z innym chorwackim nacjonalistą wtargnął na teren ambasady
Jugosławii w Sztokholmie i zastrzelił ambasadora Vladimira Rolovicia. Kiedy policja
wyprowadzała z budynku jego i jego kompana, młodzi ludzie krzyczeli do kamer telewizyjnych:
„Niech żyje wolna Chorwacja!”.
Morderstwo to było pierwszym międzynarodowym aktem terroru w Szwecji i wzbudziło
wielkie emocje. Barešić został skazany na dożywocie. Wkrótce jednak znów miało stać się o nim
głośno. Rok po morderstwie w ambasadzie dwóch innych członków ustaszy porwało samolot
linii krajowych i zmusiło go do lądowania na lotnisku Bulltofta w Malmö. Porywacze zażądali
uwolnienia Barešicia. Telewizja całymi dniami pokazywała zamazane zdjęcia samolotu na płycie
lotniska. Minister sprawiedliwości Lennart Geijer był na miejscu i negocjował z porywaczami,
którzy w końcu postawili na swoim. Miro Barešić został zwolniony.
Barešić i jego towarzysze stali się przyczyną niemałego zamieszania w szwedzkim
systemie prawnym. Media i politycy domagali się poczynienia zdecydowanych kroków wobec
nowego typu terroryzmu. Rząd zareagował niemal natychmiast. W ciągu kilku miesięcy doradca
ministra Carl Lidbom napisał nową ustawę, która weszła w życie w 1973 roku. Początkowo jako
prowizorium, a dwa lata później już jako obowiązujące prawo.
Stworzona przez Lidboma ustawa było wyjątkowo surowa, stronnicza i niejednoznaczna.
Wyraźnie rozróżniała Szwedów i nie-Szwedów. Mogła być stosowana jedynie wobec osób, które
nie miały szwedzkiego obywatelstwa. Część jej krytyków zwracała uwagę, że po raz pierwszy od
wprowadzenia ustaw rasowych przez Niemcy w 1936 roku przyjęto w Europie przepisy
odwołujące się do podobnych pojęć.
Na mocy ustawy u osoby podejrzanej o terroryzm można było w każdej chwili, bez
wyroku sądu, założyć podsłuch, a także nakazać kontrolę korespondencji. Można ją było wydalić
z kraju bez rozprawy i decyzji sądu. Przypominało to nędzną parodię Procesu Kafki – podejrzani
nie musieli nawet wiedzieć, o co są podejrzani. Wszystko tłumaczono względami
bezpieczeństwa.
Niemal z dnia na dzień Szwecja wprowadziła w życie chyba najsurowsze prawo
antyterrorystyczne na świecie. Mimo protestów zarówno w Szwecji, jak i za granicą na jego
mocy w latach 1973–1991 wydalono ze Szwecji dwadzieścia dziewięć osób.
Miro Barešić bardzo imponował Johnowi. Spędzili razem wiele godzin. John słuchał
uważnie jego opowieści o ucieczce do rządzonej przez Franco Hiszpanii, o karierze ochroniarza
w Paragwaju, o srebrnym medalu zdobytym podczas mistrzostw świata w karate w Stanach
Zjednoczonych w 1978 roku, a także o ponownym zatrzymaniu i odesłaniu do Szwecji.
W zakładzie karnym w Kumla przydałby się Johnowi taki przyjaciel. Wtedy na pewno
jego pobyt tutaj nie byłby tak ciężki. John miał wrażenie, że się dusi, coś go dławiło, zżerało od
środka. Więzienne mury trzymały go w uścisku niczym ogromny wąż boa. Wzdragał się, kiedy
później opowiadał o tym okresie.
– To był straszny czas. Pozostawił okropne wspomnienia – mówił.
Podczas pobytu w więzieniu John zamknął się w sobie. Zmienił też po raz kolejny
nazwisko. Stannerman nigdy mu się tak naprawdę nie podobało. Brzmiało sztucznie,
nienaturalnie. W jednej z książek pożyczonych z więziennej biblioteki przeczytał o starożytnym
poecie Ausoniusie. Słynął z krasomówstwa, chociaż poetą był podobno miernym. Johnowi
spodobało się nazwisko. Ładnie brzmiało, poza tym było „międzynarodowe”. A to było ważne,
bo John podjął decyzję, że opuści Szwecję.
W latach siedemdziesiątych miał pewne marzenie: chciał opłynąć kulę ziemską.
Wyruszyć w rejs i niczym się nie przejmować, pozwolić wiatrowi wytyczać kierunek, płynąć na
wschód przy wschodnim wietrze, na zachód przy zachodnim. Tęsknił za całkowitą swobodą,
nieznającą żadnych granic.
W więzieniu to marzenie powróciło. I wtedy pomyślał sobie, że jeszcze nie jest za późno.
„Mogę się zamustrować na statek. Popłynę do Ameryki Południowej. Albo do Afryki. Już jako
dziecko marzyłem, żeby zobaczyć żyjące tam dzikie zwierzęta. Teraz nadszedł czas. Mam
trzydzieści trzy lata. To żaden wiek. Wyruszę w świat. Co mam do stracenia? Co trzyma mnie w
Szwecji? Nic!”
Po wyjściu z więzienia John wyruszył autostopem do Hamburga. Wynajął pokój w tanim
pensjonacie w dzielnicy portowej. Spędzał czas, wałęsając się po nabrzeżu.
– Płyniecie do Republiki Południowej Afryki? Znajdzie się jakaś praca dla technika?
Jestem wykształconym mechanikiem, może wam się przydam? – rozpytywał.
Zwykle słyszał odpowiedź odmowną. Pewien kapitan obiecał mu co prawda pracę na
statku płynącym do Afryki, ale dopiero za kilka miesięcy. Na innym zaproponowano mu pracę w
kuchni. Statek wypływał z portu już następnego dnia. Do Ameryki Południowej. Propozycja była
kusząca, ale John odmówił. Może dlatego, że statek wydał mu się stary i zniszczony, a może
dlatego, że w głębi duszy nie był jeszcze do końca zdecydowany.
Poszukiwania pracy nie przynosiły efektu. John zaczął spędzać coraz więcej czasu w
szwedzkim kościele dla marynarzy w S:t Pauli, czytając szwedzkie gazety i popijając darmową
kawę. W końcu przestał w ogóle chodzić do portu. Uznał, że to nie ma sensu. Postanowił
spokojnie czekać na to, co w końcu musiało się stać: po trzech tygodniach od wyjazdu skończyły
mu się pieniądze.
Postanowił wrócić do Szwecji. Było mu wstyd, ale nie miał wyboru.
Poczucie upokorzenia i porażki nie opuszczało go. Źle się z tym czuł. Miał wrażenie, że
ludzie dziwnie mu się przyglądają. Wcześniej zawsze przedstawiał się jako student Królewskiej
Wyższej Szkoły Technicznej, przyszły inżynier. Zastanawiał się, co teraz powinien mówić.
„Cześć, nazywam się John Ausonius, siedziałem w pudle”.
Nie brzmiało to dobrze.
Miał wrażenie, że jego pozycja społeczna sięgnęła dna. Nie chciał, żeby tak było. Podjął
więc decyzję. Postanowił spłacić długi.
„Spłacę długi. Po raz pierwszy od dziesięciu lat nie będę nic nikomu winny” – pomyślał.
Postanowił też, że wróci na studia. Zostanie inżynierem.
John wrócił do Sztokholmu i znów zaczął jeździć taksówką. Czasem jeździł legalnie,
niekiedy na czarno, pracował całymi dniami, rano i wieczorem, w tygodniu i w weekendy.
Niemal przez cały następny rok zachowywał się maniakalnie. Był opętany zarabianiem
pieniędzy. Tylko na tym się skupiał.
Chciał za wszelką cenę osiągnąć postawiony sobie cel. Długie godziny pracy zaczynały
przynosić efekty. Zdarzały się wieczory, kiedy zarabiał po kilka tysięcy koron. Oszczędności na
koncie zaczęły rosnąć. Nie wdawał się też w bójki. Jakby zarabianie pieniędzy wyczerpywało
wszystkie jego siły. Zdarzało mu się wpaść w złość, ale potrafił się powstrzymywać. Nie
atakował, odwracał się na pięcie i odchodził. Zresztą rzadko się z kimś spotykał. Skupiał się
niemal wyłącznie na pracy, izolując się od świata.
Kiedy jego finanse zaczęły się poprawiać, zaczął też częściej wychodzić na miasto.
Odwiedzał jedynie najdroższe sztokholmskie restauracje. Stał się bywalcem Café Opera. John w
zasadzie nie pił. Godzinami stał z tym samym kuflem piwa w ręce. Czasem nawiązywał kontakt z
innymi gośćmi, jednak najczęściej po prosto stał samotnie przy barze.
Niekiedy przypadkowe spotkania prowadziły do dalszych kontaktów. Pewnego wieczora
do tkwiącego w barze Johna przysiadł się Yngve Bertilsson. Zaczęli rozmawiać, a potem
spotykać się towarzysko. Yngve współczuł Johnowi i postanowił się nim zaopiekować. Namówił
ojca, żeby ten załatwił Johnowi mieszkanie, a potem pracę w należącym do niego sklepie
spożywczym. Kiedy Yngve po latach opowiadał o Johnie, określał go jako „bardzo przyjaznego i
grzecznego”, ale też jako „chodzącą beczkę prochu”.
John często mówił, że chciałby poznać jakąś kobietę. Yngve próbował mu w tym pomóc.
Przedstawiał Johna swoim koleżankom, ale ciągle coś było nie tak.
– John miał zbyt duże kompleksy, poza tym jego jedynym celem w życiu było zostać
milionerem. Przebywanie z takim człowiekiem jest na dłuższą metę męczące – stwierdził
Bertilsson.
Latem 1988 roku John Ausonius siedział jak zwykle w swoim wozie na Hamngatan i
czekał na klientów. Nagle jakiś mężczyzna otworzył drzwi i wsiadł do środka.
– Proszę zawieźć mnie do szpitala Karolinska. Szybko. Bardzo się spieszę.
W pierwszym momencie mężczyźni się nie rozpoznali.
– Wolfgang! No proszę! Co za spotkanie. Dawno się nie widzieliśmy!
Okazało się, że mężczyzną, który wsiadł do samochodu, był Gustav. Sprawiał wrażenie
autentycznie uradowanego.
John spojrzał w lusterko i uśmiechnął się.
– Ja też się cieszę, że cię widzę!
Gustav roześmiał się i poklepał Johna po plecach. Nagle uświadomił sobie, że zwrócił się
do przyjaciela, używając imienia Wolfgang, czego ten nie lubił. Szybko go przeprosił. John
jednak przyjął wszystko ze spokojem.
– U ciebie w porządku? – spytał Gustav.
– Jak najbardziej – potwierdził John. – Wszystko zaczyna mi się układać.
Gustav był zachwycony spotkaniem. Z zainteresowaniem wysłuchał opowieści Johna o
ostatnich latach, o tym, jak został niesprawiedliwie skazany i trafił do więzienia. A także o tym,
jak teraz sobie radził.
Gustav opowiedział mu, że jest lekarzem i pracuje w Szwajcarii. Czasem jednak tęskni za
Szwecją. Przyjaciele szybko zeszli na ich ulubiony temat, czyli książki. Gustav stwierdził, że
autorem, którego od dawna ceni, jest Noam Chomsky. Dodał też, że ostatnio odkrył również
teksty syndykalistów i pisarzy anarchistycznych takich jak Bakunin i Kropotkin, a w ogóle to
chyba stał się anarchosyndykalistą.
John pomyślał, że to dziwne, ale nie powiedział tego głośno. Piętnaście lat temu obaj
zachwycali się szwedzką rodziną królewską. Ich wielkim bohaterem był Karol XII, wrogiem zaś
– socjaldemokraci, najgorszym złem byli lewacy i ugrupowania wspierające Wietkong. A teraz
Gustav mówił, że gardzi kapitalizmem, ponieważ jest to system, który wykorzystuje ubogich. Z
kolei największym marzeniem Johna było zostać bogatym przedsiębiorcą i milionerem.
John Ausonius doszedł do wniosku, że życie nie było już takie jak dawniej.
Gdy John mimochodem wspomniał, że nadal nie ma własnego mieszkania, Gustav
natychmiast zaproponował, że może mu wynająć swoje mieszkanie na Valutavägen.
– Najbliższe parę lat na pewno spędzę w Szwajcarii. Możesz tam mieszkać, jeśli chcesz.
A ja będę zadowolony, że mam lokatora, któremu mogę ufać – powiedział Gustav.
Któregoś dnia John Ausonius przeglądał od niechcenia gazetę, kiedy nagle jego uwagę
przykuł pewien artykuł. Jego autor pisał, że w ostatnich latach gwałtownie wzrosła sprzedaż
porsche. Sztokholm należał do miast, gdzie było najwięcej samochodów tej marki. Setki młodych
maklerów i rekinów finansowych kupowało porsche. Marka stała się tak popularna, że porsche
zaczęto nazywać „giełdową bryczką”.
John uśmiechnął się do siebie. Miał wrażenie, że artykuł jest właśnie o nim. Minął rok od
momentu, kiedy wprowadził się do mieszkania Gustava na Valutavägen. Były to niesamowite
miesiące. „Nareszcie nadszedł mój czas” – pomyślał John.
Rzeczywiście dobrze mu się wiodło. Sztokholm się rozwijał, cała Szwecja przeżywała
rozkwit. Kursy akcji rosły, szwedzka gospodarka była rozgrzana. Kapitału było w bród. Banki
niemal wciskały klientom pieniądze. Im więcej ludzie pożyczali, tym więcej konsumowali i tym
bardziej napędzało to rynek. Wielkie zakupy trwały. Zagraniczna prasa uznała
socjaldemokratycznego ministra finansów Kjella-Olofa Feldta za finansowego mistrza świata.
Szwecja była największa i najlepsza, a najlepszym miejscem w całym Sztokholmie był Stureplan,
gdzie spotykali się młodzi maklerzy i rekiny finansjery. W Sturehof i w lokalach
Sturecompagniet kawior był najczarniejszy, a szampan najlepiej schłodzony.
John Ausonius bez wątpienia należał do tych, którzy postawili na właściwego konia. Od
jakiegoś czasu jego życie koncentrowało się właśnie wokół Stureplan. Ale jak zwykle musiał się
czymś wyróżniać. Tak więc zamiast kupić porsche, zamówił właśnie najnowszy model sportowej
toyoty supry z klimatyzacją i tapicerką z białej skóry. Lada dzień miał odebrać kluczyki.
Był z siebie dumny. W końcu mu się udało. Osiągnął sukces.
Latem 1989 roku, trzy lata po wyjściu z zakładu karnego w Kumla, miał na koncie pół
miliona koron. Mieszkał w ładnym mieszkaniu, urządzonym drogimi angielskimi meblami. Był
stałym klientem Sturegallerian i Café Opera. Miał nawet telefon komórkowy. Życie było snem.
Jednak mimo odniesionego sukcesu nadal dręczyły go ponure wspomnienia z przeszłości.
Wpadał we wściekłość, kiedy przypominał sobie, jak kiedyś na lotnisku urzędniczka zatrzymała
go podczas kontroli paszportowej. To przez nią trafił do więzienia w Kumla. Wszystko, co go
tam spotkało, to była jej wina. John Ausonius urodził się i dorastał w Szwecji, uważał się za
porządnego człowieka, w końcu studiował w Królewskiej Wyższej Szkole Technicznej. A ona
zatrzymała go i potraktowała, jakby był nielegalnym imigrantem, prostakiem. A wszystko
dlatego, że miał czarne włosy. Nienawidził jej.
Najgorsze jednak, że takich jak ona było więcej. Nawet teraz, kiedy był biznesmenem,
zdarzało się, że ludzie przyglądali mu się nieco nieufnie. Właśnie dlatego, że miał czarne włosy.
John nie był głupi i doskonale wiedział, co sobie o nim myślą.
We wrześniu 1989 roku podjął decyzję. Udał się do salonu Per Capita na Odengatan,
przywitał się grzecznie z fryzjerką, panią Margot, i oznajmił, że chce przefarbować włosy na
blond.
Jakby dla podkreślenia swoich słów wskazał na plakat ze zdjęciem mężczyzny, blondyna.
– Dokładnie taki kolor miałem na myśli – powiedział zdecydowanie.
Margot poprosiła Johna, żeby usiadł. Pełna wątpliwości przyglądała się jego
kruczoczarnym włosom.
– Obawiam się, że to może być dosyć trudne – zaczęła ostrożnie. – Pana włosy są tak
ciemne, że chyba nie uda mi się uzyskać tak jasnego koloru.
– Jak to nie? Co pani mówi? – wszedł jej ostro w słowo John, jakby z góry odrzucając
jakikolwiek kompromis.
Margot poczuła się nieprzyjemnie. Klient wydał jej się dziwny.
– Chodzi mi o ryzyko, że włosy nie będą blond, tylko raczej rude.
– Rude? – zareagował John wyraźnie zły. – Jest pani fryzjerką. Powinna pani wiedzieć,
jak farbuje się włosy!
Mówił szybko, nienaturalnie. Zrobił Margot krótki wykład o różnych technikach
farbowania włosów. Fryzjerka patrzyła zdziwiona na agresywnego klienta w eleganckim
garniturze. Sprawiał wrażenie, jakby wiedział, o czym mówi. Jeszcze raz ostrzegła go, że rezultat
może być różny i zaczęła nakładać farbę.
Kiedy pół godziny później spłukała mu głowę, okazało się, że miała rację. Włosy Johna
były marchewkowo rude. Oniemiała czekała na kolejny wybuch złości, ale John wyglądał na
zachwyconego.
Przejrzał się z zadowoleniem w lustrze.
– Świetnie wyszło – stwierdził. – Bardzo ładny jasny kolor – dodał z szerokim
uśmiechem i spytał, czy może też ufarbować mu brwi.
– Na taki sam blond jak włosy – zażyczył sobie.
Margot pokręciła głową zdziwiona. Takiego klienta nigdy jeszcze nie miała.
W następnych miesiącach John stał się częstym gościem sztokholmskich salonów
fryzjerskich. Farbował włosy co trzy, cztery tygodnie. Wybierał najbardziej ekskluzywne salony,
między innymi Elit na Östermalm, gdzie pracował rozchwytywany przez gwiazdy Micael
Bindefeld. Ale regularnie wracał też do Margot.
Początkowo był bardzo miły. Dopytywał się o jej nazwisko. Rozmawiali o różnych
rzeczach. Z czasem jednak jego opowieści zaczęły stawać się bardzo osobiste.
– Zawsze miałem kompleksy na punkcie swoich włosów – zwierzał się jej. – Są bardzo
ciemne. Dlatego nie wyglądam na Szweda. Rozumiesz, o co mi chodzi?
Margot przytaknęła w milczeniu, nie przerywając pracy.
– Mam młodszego brata – ciągnął John. – Jego włosy są jaśniejsze od moich. Zawsze mu
tego zazdrościłem. Wygląda jak Szwed. Jak wszyscy. Poza tym ma szwedzkie imię, Ralf. Jako
dziecko miałem bardzo dziwne imię. Inne dzieci mi dokuczały, może nie tyle z powodu imienia,
ile przez czarne włosy. Zawsze chciałem mieć jasne włosy. Takie jak Ralf. Teraz stać mnie, żeby
takie mieć. Pamiętaj o brwiach – przypominał.
Margot najczęściej milczała, ale to nie przeszkadzało Johnowi. Niezrażony mówił dalej.
Przy okazji jednej z kolejnych wizyt w salonie Margot John zaprosił ją na piwo.
Odmówiła. Powiedziała mu, że jest mężatką. Mimo to kilka tygodni później znów próbował się z
nią umówić. Podczas następnej wizyty ponowił zaproszenie. Margot zaczęła się zastanawiać, co
jest nie tak z jej klientem. Sytuacja stawała się coraz bardziej nieprzyjemna. W końcu Margot
zaczęła się bać zostawać z nim sama. Kiedy John umawiał się na wizytę, zawsze starała się, żeby
w salonie był jeszcze ktoś, najlepiej mężczyzna.
Podczas jednej z wizyt John poinformował ją podniecony, że rozpoczął pracę w branży
wideo. Po chwili zmienił temat i spytał, co Margot robi po pracy.
– Wracam do domu. Do męża i synka – odpowiedziała.
– Mam dla ciebie znacznie lepszą propozycję – oświadczył John entuzjastycznie. –
Zamówiłem apartament w hotelu Royal Viking. Jest fantastyczny, z widokiem na cały Sztokholm
i podwójną wanną z jacuzzi. Możemy spędzić tam dzisiejszy wieczór i noc. Wszystko na mój
rachunek. Chcesz? – spytał, uśmiechając się do niej w lustrze.
Margot była tak zaskoczona, że nie wiedziała, co odpowiedzieć. W końcu postanowiła
zamienić wszystko w żart.
– To bardzo miła propozycja. Rozumiem, że skoro teraz pracujesz w branży wideo, to
pewnie weźmiesz ze sobą kamerę i będziesz wszystko filmował? – powiedziała z wymuszonym
uśmiechem.
John najwyraźniej nie zrozumiał ironii.
– Oczywiście! Ale nie martw się, kamera jest bardzo mała, nie będzie nam przeszkadzać.
Po kilku minutach przyzwyczaisz się i w ogóle o niej zapomnisz.
Margot przeszedł dreszcz. Po raz pierwszy naprawdę się przestraszyła. Przeprosiła Johna i
podeszła do swojego kolegi Bengta.
– Musisz mi pomóc – powiedziała.
Bengt zaczął tłumaczyć Johnowi, że ma zostawić Margot w spokoju.
– Musisz się pogodzić z tym, że ona nie jest zainteresowana.
John wyglądał na autentycznie zdziwionego. Jakby nie rozumiał, o czym Bengt mówi.
Wstał poirytowany, zapłacił i wyszedł.
Piątek, 6 grudnia 1991 roku
Dyrektor wytwórni płytowej, właściciel parku rozrywki i polityk Bert Karlsson podchodzi
powoli do mównicy w sali Riksdagu. Chwyta obiema dłońmi za pulpit z jasnego drewna,
spogląda na niemal pustą salę plenarną i rozpoczyna swoje wystąpienie. Mówi o szwedzkiej
polityce imigracyjnej.
Jak zwykle rozpoczyna od stwierdzenia, że w Szwecji, owszem, jest rasizm, ale winni
tego stanu rzeczy są tak naprawdę sami uchodźcy. Ktoś, kto nie okazuje obcym szacunku czy
odnosi się do nich z pogardą, nie jest rasistą, bo prawdę mówiąc, jest to dość naturalna i zdrowa
reakcja na okropne zachowanie uchodźców i w ogóle wszystkich imigrantów. Wielu z nich to
kłamcy, złodzieje i oszuści.
Przewodniczący Nowej Demokracji daje do zrozumienia, że Urząd do spraw Imigrantów
wynajmuje pokoje w drogich hotelach i umieszcza w nich uchodźców.
– Wydajemy setki milionów koron, bo są ludzie, którzy upierają się, że muszą mieszkać
sami. Nauczyli się, że jeśli zrobią awanturę, to postawią na swoim… Takie rzeczy denerwują nas,
Szwedów. No i prowadzą do rasizmu.
Bert Karlsson dodaje, że wielu z przybywających do Szwecji uchodźców wcale nie
musiało uciekać z własnego kraju.
– Wielu wykorzystuje nasz system. Oni często przybywają tu jako turyści. Opłacamy ich
urlop, a oni po jakimś czasie jadą sobie dalej, do Norwegii. To stało się bardzo popularne…
Kończy swoje wystąpienie, zwracając uwagę na dużą przestępczość wśród uchodźców.
– To oburzające, że sprawę zamiata się pod dywan. Popełnienie przestępstwa nie ma
wpływu na przyznanie azylu w naszym kraju.
W odpowiedzi głos zabrała wyraźnie zmęczona minister do spraw imigracji Birgit
Friggebo.
– Bert Karlsson ma błędne informacje, rozsiewa plotki i nawołuje do nienawiści do
obcych. Twierdzi, że fakt, czy ktoś jest przestępcą, czy nie, nie ma wpływu na to, czy otrzyma
azyl. To nieprawda… Już samo podejrzenie, że ktoś mógł się dopuścić wykroczenia, decyduje o
tym, że jego sprawa zostaje wstrzymana. Najprawdopodobniej w ogóle nie otrzyma pozwolenia
na pobyt.
Bert Karlsson wrócił na podium, by odpowiedzieć. Był wyraźnie zły.
– Jestem zdziwiony, że kiedy opisuję fakty i podaję konkretne przykłady, to okazuje się,
że mam uprzedzenia, a jeśli zaczynam rozmawiać o polityce wobec uchodźców, to natychmiast
zostaję okrzyknięty rasistą. To niesamowite – grzmiał.
Debata dobiegła końca. Była typowym przykładem podejścia Nowej Demokracji do
kwestii uchodźców. Przedstawiciele partii niemal przy każdej okazji podkreślali, że to sami
uchodźcy i imigranci w ogóle są winni rasizmowi. Przy każdej okazji przedstawiano ich też jako
przestępców i oszustów.
Czołowi nowi demokraci, jak Bert Karlsson czy John Bouvin, dopuszczali się uogólnień,
nie przejmując się faktami, przesadzali albo po prostu zmyślali.
Bert Karlsson stwierdził w jednym ze swoich przemówień, że imigranci odpowiadają za
osiemdziesiąt procent wszystkich popełnianych w Szwecji przestępstw. Kiedy dziennikarze
spytali go, skąd pochodzą te dane, odpowiedział niezrażony, że takie rzeczy wszyscy wiedzą.
Dowodził też, że Cyganie są sprawcami dziewięćdziesięciu procent wszystkich napadów
na szwedzkich emerytów. Początkowo odwoływał się do „tajnych danych policji”. Kiedy
szefostwo policji zaprzeczyło, jakoby tego typu tajne dane w ogóle istniały, dyrektor Karlsson
zaczął się szybko wycofywać ze swojej wypowiedzi, tłumacząc, że chodziło mu o raport Rady do
spraw Przeciwdziałania Przestępczości, który owa rada bała się upublicznić, ponieważ zawierał
„zbyt negatywne dane”. Przeprowadzona kontrola nie potwierdziła istnienia takiego raportu.
Najwyraźniej istniał on jedynie w wyobraźni Berta Karlssona.
Parlamentarzystka Laila Stridh-Jansson opowiadała z oburzeniem w programie Aktuellt, a
później także w Ekot, o hinduskiej rodzinie w Malmö, która miała wyłudzić łącznie osiemset
pięćdziesiąt tysięcy koron zasiłku. Kiedy jeden z dziennikarzy zainteresował się bliżej sprawą,
wskazała mu źródło owych informacji. Okazał się nim Bert Karlsson. Historia była zwykłą
plotką. Naprawdę chodziło o starsze małżeństwo emerytów z Malmö, którzy rzeczywiście
otrzymywali zasiłek, ale w wysokości średniej emerytury.
Bert Karlsson upierał się jednak przy swoim.
Na zebraniach partyjnych nowi demokraci opowiadali wzburzeni o brutalnym gwałcie,
który miał popełnić pewien Somalijczyk. Kontrola szybko wykazała, że gwałt rzeczywiście miał
miejsce, ale jego sprawcą był Szwed. Przy innej okazji Vivianne Franzén, jedna z działaczek
partyjnych, opowiadała bardzo szczegółowo i ze łzami w oczach o bestialskim mordzie
rytualnym, którego muzułmanie dopuścili się na małym chłopcu. W rzeczywistości rzekomy
mord rytualny okazał się nieszczęśliwym wypadkiem, w który zamieszana była psychicznie
chora osoba.
Nowa Demokracja szafowała nieprawdziwymi danymi. Na zebraniach wyborczych
twierdzono, że nauka języka ojczystego, do której imigranci mieli prawo, kosztuje państwo
szwedzkie miliard trzysta milionów koron, podczas gdy rzeczywiste koszty były o połowę niższe.
Partia twierdziła, że uchodźcy kosztują szwedzkich podatników czterdzieści do osiemdziesięciu
miliardów koron rocznie. W 1992 roku, w którym przyjęto wyjątkowo dużą liczbę imigrantów,
suma ta wyniosła jedynie pięć miliardów koron. Szacunki ekonomiczne wskazywały, że
przyjmując obcokrajowców, na dłuższą metę gospodarka Szwecji zyska.
Początkowo tego rodzaju kłamstwa traktowane były przez ludzi stosunkowo łagodnie.
Podczas kampanii wyborczej w 1991 roku media często komentowały spotkania wyborcze
Nowej Demokracji. Cieszyły się one dużym zainteresowaniem. Zdarzało się, że krytykowano
przesłanie partii, niekiedy nawet odnoszono się do niego z lekką pogardą, natomiast w ogóle nie
zastanawiano się nad jego wiarygodnością.
Wielu wyborców wierzyło słowom nowych demokratów.
Dopiero kiedy po kilku latach media zaczęły dokładniej przyglądać się partii, okazało się,
że cytowane przez jej członków dane były w większości po prostu wyssane z palca.
Bert Karlsson rozpoczął swoją karierę parlamentarzysty w dzień po wyborach, 15
września 1991 roku. Na oczach reportera i fotografa „Expressen” wdrapał się na mównicę, stanął
na niej w skarpetkach i zaczął wykrzykiwać:
– Teraz nareszcie zacznie się tu coś dziać, do cholery! To miejsce już nigdy nie będzie
takie jak kiedyś!
Bert Karlsson dotrzymał słowa. Szwedzki parlament już nigdy nie był taki jak dawniej.
Drugi wiceprzewodniczący partii, John Bouvin, stawał na mównicy, machał rękami i
wykrzykiwał, że Riksdag należałoby spalić. Zgłaszał się na ochotnika do wykonania zadania.
Deklarował, że może nawet załatwić niewielki spychacz do zburzenia budynku, jeśli okaże się to
konieczne, by „obudzić naród”.
Język, którym posługiwali się przedstawiciele Nowej Demokracji, oraz ich maniery były
czymś zupełnie nowym w tych murach.
Pyskówkom przewodzili liderzy partii. Bert Karlsson powiedział, że Lars Werner,
odchodzący przewodniczący Partii Lewica–Komuniści28, powinien się leczyć psychiatrycznie
oraz że ma nadzieję, iż córka Bengta Westerberga zarazi się hifem od jakiegoś uchodźcy.
Równie obraźliwe opinie wyrażał Ian Wachtmeister, ale kierował je głównie do
działających w polityce kobiet. Nową przewodniczącą Partii Lewicy, Gudrun Schyman, nazwał
„parytetową gadułą, która wierzy, że może zagadać własne błędy”, a minister finansów Anne
Wibble – „laską, która tak naprawdę chciałaby być facetem”.
Podczas gdy politycy innych partii próbowali dyskutować o kwestiach merytorycznych,
zadowolony Bert Karlsson zwierzał się dziennikarzom, że jego największy problem polega na
tym, że nie potrafi się kontrolować.
– Ale mam to gdzieś – dodał natychmiast, zadowolony z siebie.
Dziennikarze oraz jego parlamentarni koledzy nie bardzo wiedzieli, jak mają się do tego
odnieść. W dużym artykule w „Dagens Nyheter” poświęconym właśnie Karlssonowi Anna-Maria
Hagerfors stwierdziła: „Dziennikarze polityczni mają do niego słabość, dlatego że facet,
odpowiadając na ich pytania, pierdzi, cuchnie i beka im prosto w twarz. Żałują tylko, że nie mogą
o tym napisać […]”.
Hrabia Ian Wachtmeister też miał swoje dziwactwa. Chodził w zabawnych kapeluszach i
kolorowych krawatach, jeden z nich miał kształt długiego, różowego penisa. Dumnie
prezentował go dziennikarzom na dorocznym jarmarku w Skänninge, co chyba było
odpowiednim miejscem na tego rodzaju żarty.
Nowi demokraci z Wachtmeisterem i Karlssonem na czele niezmordowanie tłumaczyli, że
są zabawni, że mimo milionów koron na kontach, arystokratycznych powiązań, a ostatnio także
władzy politycznej zawsze byli i pozostaną zwykłymi ludźmi.
Niektórzy nadal śmiali się z hrabiego i zaprzyjaźnionego z nim dyrektora wesołego
miasteczka, ale coraz więcej osób – także byłych zwolenników Nowej Demokracji – zaczynało
się zastanawiać, czy aby na pewno właśnie taka ludyczność marzyła im się w szwedzkim
parlamencie.
W ankiecie dotyczącej wiarygodności parlamentarzystów po wyborach w 1991 roku Bert
Karlsson uzyskał najniższą liczbę punktów od czasu, kiedy zaczęto przeprowadzać tego typu
pomiary, czyli od 1979 roku.
Z każdym miesiącem Nowa Demokracja coraz bardziej skupiała całą swoją energię na tak
zwanych kwestiach uchodźców i imigrantów.
Polityka partii opierała się na założeniu, że ludność Szwecji składa się z dwóch odrębnych
grup: Szwedów i imigrantów, które należało wyraźnie rozróżniać, między innymi podając
odrębne dane statystyczne odnośnie do przestępstw, zasiłków i bezrobocia.
Jednak partia nigdy dokładnie nie wyjaśniła, kogo miała na myśli, mówiąc o imigrantach.
Czy jedynie tych, którzy urodzili się poza granicami Szwecji, jak na przykład królowa Sylwia,
popularny bard Cornelis Vreeswijk lub szef działu kultury dziennika „Dagens Nyheter” Arne
Ruth? Czy do imigrantów należało również zaliczyć tych, których przynajmniej jeden rodzic
pochodził z zagranicy, czyli tak zwane drugie pokolenie imigrantów? W tej grupie znaleźliby się
politycy Olof Palme i Laila Freivalds, piłkarze Martin Dahlin i Henke Larsson, dziennikarz Jan
Guillou, a także trójka królewskich dzieci.
Powód, dla którego Ian Wachtmeister i Bert Karlsson nigdy nie zdradzili, kogo mają na
myśli, mówiąc o imigrantach, jest prosty. Każda próba kategoryzacji prowadziłaby do absurdu,
bo nagle okazałoby się, że wiele osób, od premiera począwszy, na gwiazdach piłki nożnej
skończywszy, to imigranci.
Jednak mimo braku jednoznacznej definicji Nowa Demokracja nadal upierała się, by w
danych statystycznych wyraźnie zaznaczać, za jaką część wszystkich popełnianych przestępstw
odpowiadają cudzoziemcy. Przypuszczano wściekłe ataki na rząd, upierając się, że liczby są
zatrważające, ale szwedzkie władze trzymają je w tajemnicy.
W praktyce Centralny Urząd Statystyczny już od lat siedemdziesiątych publikował
raporty, podając odrębne dane dotyczące właśnie „przestępczości wśród imigrantów”. Pierwszy
większy tego typu raport opublikowano w roku 1973, potem były kolejne. Najstarsze dane
pochodziły z roku 1967.
W 1978 roku media rozpoczęły dyskusję o przyczynach względnie wysokiej
przestępczości wśród obywateli szwedzkich obcego pochodzenia. Stało się to po tym, jak gazeta
„Pockettidningen R” poświęciła tej tematyce jeden z numerów. Z zamieszczonych artykułów
wynikało, że powodem większej przestępczości wśród imigrantów nie są czynniki etniczne, tylko
społeczne i ekonomiczne.
Nowa Demokracja żądała, żeby sądy przy wydawaniu wyroków inaczej traktowały
cudzoziemców. Posiadanie obcego obywatelstwa powinno wpływać obciążająco i prowadzić do
wydalenia ze Szwecji. Tak daleko nikt się jeszcze nie posunął, chociaż prawo szwedzkie pod tym
względem zawsze było bardzo surowe. Jeszcze na początku lat siedemdziesiątych wydalano ze
Szwecji około pięciuset osób rocznie z powodu popełnianych przez nie przestępstw, w latach
dziewięćdziesiątych liczba ta była mniej więcej na podobnym poziomie.
Nowa Demokracja twierdziła, że media unikają dyskusji o imigrantach. I znów badania
pokazały, że nie była to prawda. Natomiast z czasem zmieniało się nastawienie mediów, w
pewnych okresach było bardziej pozytywne, w innych raczej negatywne.
W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych pisano względnie niewiele o problemach
imigrantów. Przeprowadzone w roku 1976 badania pokazują, że ton tych relacji był raczej
neutralny, dominowała ciekawość. Konflikty przedstawiano w szerszym kontekście, dyskusja
rozpisana była na wiele głosów.
Na początku lat osiemdziesiątych wydźwięk artykułów stał się zdecydowanie bardziej
negatywny. Liczba ubiegających się o azyl uchodźców wzrosła i wynosiła już ponad dziesięć
tysięcy rocznie – były to przede wszystkim ofiary wojny domowej w Libanie i wojny irańsko-
irackiej.
Na ten temat wypowiadali się wówczas często funkcjonariusze policji z komisariatów
przygranicznych, oczywiście najczęściej pejoratywnie. Uchodźców z Libanu odsyłano do domu,
argumentując, że „powołują się na wojnę, a tak naprawdę często mają spory majątek”.
Opowiadano o pewnym imigrancie, który podobno zjadł swój paszport, o „cwanych”
uchodźcach, którzy gotowi byli posunąć się do wszystkiego, żeby dostać azyl, o „damach w
futrach, schodzących na ląd ze statków”.
Nagle w 1985 roku sytuacja się zmieniła. Dziennikarze zaczęli bardziej wnikliwie badać
wypowiedzi policyjnych funkcjonariuszy i porównywać je z wypowiedziami uchodźców, między
innymi tych, którzy uciekali do Szwecji przed wojną w Libanie. Niekiedy dochodziło do
groteskowych sytuacji.
Jesienią 1984 roku wychodzący w Malmö dziennik „Sydsvenska Dagbladet” mianował
szefa wydziału do spraw cudzoziemców przy komendzie policji w Trelleborgu, Svena Gunnara
Berglinda, Obywatelem Roku, motywując decyzję odważnymi wypowiedziami funkcjonariusza
na temat „rzeczywistości, w której pracuje”.
Rok później „Arbetet”, inny dziennik wychodzący w Malmö, zażądał odejścia Berglinda
ze stanowiska, za dokładnie te same wypowiedzi. Gazeta uznała, że wysoko postawiony
funkcjonariusz policji, który mówi o uchodźcach jako „poszukiwaczach luksusu”, twierdzi, że
obóz dla uchodźców „tonął w oparach haszyszu”, a „kartki z podartych paszportów wirowały w
powietrzu niczym płatki śniegu”, stracił społeczne zaufanie.
Pod koniec lat osiemdziesiątych prasa była bardzo ostrożna, jeśli chodzi o publikowanie
materiałów przedstawiających imigrantów jako kryminalistów czy w ogóle poruszających
problemy związane z ich napływem. Jednak gdy w Sjöbo, niewielkim miasteczku na południu
Szwecji, zdecydowano o rozpisaniu referendum w sprawie przyjęcia uchodźców na teren gminy,
duża część mediów zajęła bardzo krytyczne stanowisko.
Członkowie Nowej Demokracji byli często oskarżani o rasizm, co bardzo ich
denerwowało. Uważali zarzuty za obraźliwe i fałszywe.
Rasizm naukowy wartościujący rasy na lepsze i gorsze ze względu na wygląd zewnętrzny
oraz cechy biologiczne pojawił się na przełomie XIX i XX wieku i zyskał popularność w Stanach
Zjednoczonych, Anglii, a także w krajach skandynawskich.
Szwecja szybko znalazła się w czołówce krajów prowadzących badania w tej dziedzinie.
W 1909 roku powstało Szwedzkie Towarzystwo Higieny Rasowej, a w 1921 roku Szwecja jako
pierwszy kraj na świecie podjęła decyzję o utworzeniu w Uppsali Państwowego Instytutu Badań
nad Biologią Ras. Szwedzcy biologowie pod kierunkiem Hermana Lundborga mierzyli i
kategoryzowali dziesiątki tysięcy ludzkich czaszek, których kształt miał świadczyć zarówno o
rasie, jak i o inteligencji.
Wierzono, że biologia może pomóc stworzyć zdrowszych ludzi, jak również lepsze
społeczeństwo. Zgodnie z tym założeniem w 1934 roku przyjęto ustawę o przymusowej
sterylizacji, mającej przeciwdziałać pojawianiu się „potomstwa o umniejszonej wartości” i
generalnie służącej „oczyszczeniu” szwedzkiego społeczeństwa. Zgodnie z ustawą, którą w 1941
roku dodatkowo rozszerzono, kobiety i mężczyźni mogli zostać przymusowo wysterylizowani,
jeśli wykazywali się „ociężałością umysłową”, cierpieli na epilepsję lub byli „ułomni”.
Sterylizacja mogła też zostać przeprowadzona ze „wskazań społecznych”. W praktyce
sterylizowano przede wszystkim kobiety, które „nie kontrolowały swojej seksualności”, a
przynajmniej nie w takim stopniu, w jakim społeczeństwo tego oczekiwało. Niekiedy
wystarczyło, że młoda kobieta wyszła na miasto się zabawić i ktoś – pastor czy nauczyciel –
zgłosił, że oddaje się „przyjemnościom”, by lekarz stwierdził u niej „ociężałość umysłową” i
zlecił sterylizację.
W latach trzydziestych coraz więcej naukowców i polityków zaczęło krytykować teorie
biologii ras. W 1933 roku uznano je za „naukowy nonsens”, a na początku lat czterdziestych
zastępca szefa instytutu w Uppsali Gunnar Dahlberg stwierdził, że różnice w „kulturze, języku i
sposobie życia […] nie mają podłoża rasowego”.
Po zakończeniu II wojny światowej i upadku nazizmu teorie rasistowskie były źle
widziane. Istniały jednak miejsca, gdzie nadal je uznawano. Bertil Lundman, w latach 1947–1966
docent antropologii na uniwersytecie w Uppsali i autor wielu prac naukowych, w wydanej w
1946 roku książce zatytułowanej Współczesne rasy ludzkie pisał:
„Murzyni są rasą, która w największym stopniu folguje swoim popędom. To rasa
wielkich, niewychowanych dzieci, nieznających żadnych zahamowań. Murzyn żyje chwilą.
Krzyczy, mówi albo rechocze wtedy, kiedy ma na to ochotę […]. Ma naturę niewolnika, który, z
nielicznymi wyjątkami, potrafi pogodzić się ze swoim losem i nawet będąc zakutym w kajdany,
potrafi się śmiać”.
Do początku lat sześćdziesiątych podręcznik ten używany był na uniwersytecie w
Uppsali.
Także program sterylizacji był kontynuowany aż do roku 1975. W ciągu czterdziestu lat
obowiązywania ustawy o przymusowej sterylizacji, czyli od 1935 do 1975 roku, poddano
zabiegowi ponad sześćdziesiąt tysięcy osób, z których dziewięćdziesiąt procent stanowiły
kobiety, a wszystko w szwedzkim „Domu Ludowym”, państwie powszechnego dobrobytu.
Szwedzka polityka imigracyjna kształtowała się pod silnym wpływem teorii biologii ras.
Pierwsza ustawa dotycząca obcokrajowców powstała w 1927 roku. Miała chronić pracowników
przed zagraniczną konkurencją i pomóc zachować czystość szwedzkiego narodu, zgodnie z
polityką ras. W dokumencie rządowym czytamy:
„To, że ludność naszego kraju jest wyjątkowo jednorodna, jest nieocenioną wartością.
Dlatego należy kontrolować napływ przedstawicieli innych ludów, którzy nie powinni się
mieszać z naszym narodem”.
Wśród ras mniej wartościowych byli Żydzi, czarni i Cyganie. W piśmie magistratu
Karlskrony z 1931 roku znajdujemy takie zdanie:
„Wydaje się oczywiste, że rasy kolorowe i Murzyni pod żadnym pozorem nie powinni
mieć wstępu do naszego kraju, chyba że w wyjątkowych wypadkach”.
Zakaz imigracji dla Cyganów wprowadzono w Szwecji już w 1914 roku, obowiązywał do
1954 roku, czyli jeszcze dziesięć lat po zakończeniu II wojny światowej.
Od 1860 roku do momentu wprowadzenia ustawy o cudzoziemcach w 1927 roku
imigracja do Szwecji w zasadzie nie podlegała żadnym regulacjom.
W 1860 roku przestały obowiązywać wprowadzone przez Gustawa Wazę regulacje
paszportowe, zgodnie z którymi wszyscy podróżujący po kraju i wyjeżdżający poza jego granice
mieli obowiązek posiadania przy sobie paszportu. W połowie XIX wieku, kiedy zaczęła
powstawać nowoczesna Europa z parowcami i lokomotywami parowymi, paszporty uznano za
przeżytek i dość szybko je zlikwidowano. Od połowy XIX wieku do wybuchu I wojny światowej
w Europie, z wyjątkiem Rosji, w zasadzie nie było takich dokumentów.
W latach trzydziestych pojawił się problem uchodźców. Wraz z nasileniem się
nazistowskiego terroru i prześladowaniami do Szwecji zaczęło napływać coraz więcej Żydów.
Rozgorzała debata. Przedstawiciele socjaldemokratów w szwedzkim parlamencie
proponowali złagodzenie obowiązującego prawa, ale spotkali się z silnym oporem. Wiosną 1939
roku studenci z uniwersytetów w Lundzie i Uppsali zażądali powstrzymania napływu Żydów do
Szwecji. Do apelu przyłączyło się szwedzkie Stowarzyszenie Drobnych Przedsiębiorców.
Dyskusja na uniwersytecie w Lundzie dotyczyła kwestii, czy pozwolić dziesięciorgu
niemieckim lekarzom żydowskiego pochodzenia osiedlić się w Szwecji. Studenci byli zdania, że
nie, argumentując, że obcokrajowcy zaczną odbierać im pracę. W uzasadnieniu stwierdzono
między innymi: „imigracja, która prowadzi do tego, że obcy element zostanie wchłonięty przez
nasze społeczeństwo, wydaje się szkodliwa i nie do obrony także w przyszłości”.
„Aftonbladet” i „Sydsvenska Dagbladet” przyklasnęły rezolucji przyjętej przez studentów
w Lundzie, podczas gdy „Dagens Nyheter” ją skrytykował. Dziennik „Uppsala Nya Tidning”
pisał oburzony, że „reakcyjne i na wpół faszystowskie nurty zdają się niestety cieszyć większym
powodzeniem wśród studentów, niż można się było tego spodziewać”.
Socjaldemokrata Zeth Höglund oświadczył podczas debaty w drugiej izbie, że studenci z
Uppsali powinni zostać napiętnowani. „To wstyd dla naszego narodu, że młodzież akademicka
wykazuje całkowity brak zrozumienia dla takich pojęć jak humanizm czy ludzka solidarność”.
Zwrócił też uwagę, że „młodzież robotnicza reprezentuje inne poglądy. Czuje się częścią całej
ludzkości”.
W Szwecji lat trzydziestych nie było jednej obowiązującej wykładni w tej kwestii. Partie
były podzielone, socjaldemokraci byli raczej przychylni uchodźcom, podobnie komuniści i
liberałowie, opór pochodził głównie z szeregów prawicy i partii chłopskich, czyli obecnych partii
umiarkowanych i centrowych.
Jednak również stosunek socjaldemokratów nie był jednoznaczny. Wielu
parlamentarzystów tej partii opowiadało się za przyjęciem żydowskich uchodźców, ale
jednocześnie socjaldemokratyczny rząd podejmował działania, które w praktyce uniemożliwiały
im osiedlenie się w Szwecji. W październiku 1938 roku zarząd służb socjalnych wydał tajne
polecenie władzom paszportowym, by odsyłano wszystkich niemieckich uchodźców, którzy w
paszporcie mieli wstemplowaną literę „J” – Jude, czyli Żyd.
Największy opór wobec przybyszów przejawiały kręgi chłopskie, poprzednicy dzisiejszej
Partii Centrum. W latach trzydziestych kwestie rasowe były wręcz wpisane w program partii:
„Zadaniem narodu […] jest zadbać, by jego rdzeń pozostał nieskalany bezwartościowymi obcymi
elementami, oraz przeciwdziałać napływowi do Szwecji niechcianych cudzoziemców”.
Zanim doszło do kolejnej ogólnokrajowej debaty na temat obcokrajowców, minęło
pięćdziesiąt lat. Także tym razem główną rolę odegrał polityk centrowy, przewodniczący
samorządu w Sjöbo, Sven-Olle Olsson.
W połowie lat osiemdziesiątych gmina Sjöbo odmówiła przyjęcia piętnastu
cudzoziemców, mimo że wszelkie związane z tym koszty pokrywało państwo. Przewodniczący
samorządu nie przyjął propozycji Urzędu do spraw Imigracji, motywując odmowę brakiem
mieszkań i miejsc pracy. Postanowił przeprowadzić w tej sprawie referendum.
Stało się to impulsem do jednej z najbardziej zaciekłych debat publicznych lat
osiemdziesiątych. Krytykujący pomysł grzmieli, że nie można tego typu ogólnoludzkich kwestii
rozstrzygać w głosowaniu. „Tu chodzi o prawo gminy do podejmowania własnych decyzji, na
tym polega demokracja na poziomie lokalnym” – odpowiadał Sven-Olle Olsson, czym zyskał
poparcie Umiarkowanej Prawicy.
W mediach Olsson starał się za wszelką cenę przedstawić decyzję o przeprowadzeniu
referendum jako przejaw demokracji, jednak jego wypowiedzi w samorządzie wskazywały na
zupełnie inny powód.
5 grudnia 1985 roku podczas posiedzenia rady gminy jej przewodniczący wyraźnie
ostrzegał:
– Naprawdę nie macie żadnych obaw związanych z tym, że ci ludzie pochodzą z krajów o
obcej nam kulturze, innej religii, obcym nam sposobie myślenia i postępowania? W naszej
kulturze przyjęte jest, że o spornych kwestiach się dyskutuje, rozmawia, można nawet
demonstrować. Nigdy jednak nie dochodzi na tym tle do aktów przemocy, nikt nikomu nie grozi
wojną, nikt nikogo nie morduje, co przecież zdarza się w wielu innych krajach. Mamy uwierzyć,
że ci ludzie z dnia na dzień się zmienią? Czy naprawdę jesteście aż tak naiwni, drodzy
przyjaciele?
Łamiącym się głosem Sven-Olle Olsson kontynuował swoje niezwykle emocjonalne
wystąpienie:
– Czy nasi politycy nie widzą, co zaczyna się dziać ze Szwecją? Z różnych krajów
napływa do nas tyle obcych, że następne pokolenie Szwedów zapewne nie będzie już miało blond
włosów ani niebieskich oczu.
Poruszenie wywołały nie tylko słowa przewodniczącego, ale też wypowiedzi osób z kręgu
jego najbliższych współpracowników. Niedługo przed referendum Olsson postanowił rozesłać
broszurkę informacyjną do wszystkich gospodarstw domowych w gminie.
Szybko wyszło na jaw, że jeden z jej autorów, Göran Englund, od 1951 roku był
członkiem otwarcie faszystowskiej organizacji Ruch Nowej Szwecji. Na jej czele stał Per
Engdahl, już w latach trzydziestych czynnie działający w organizacjach faszystowskich, uważany
nawet za jedną z czołowych postaci europejskiego faszyzmu.
To właśnie do niego zwrócił się Sven-Olle Olsson, szukając autora swojej broszurki
informacyjnej, mającej się ukazać, o ironio, pod tytułem: Sjöbo, wzór demokracji.
W Sjöbo Olsson nadal cieszył się dużą popularnością. Przez wielu był postrzegany jako
człowiek z prowincji walczący z wszechwładnym Sztokholmem. Poza tym wielu mieszkańców
gminy poczuło się dotkniętych prasowymi artykułami, takimi jak na przykład ten w
„Aftonbladet” z 18 października 1987 roku.
Chcesz – tak albo nie – wylądować w cuchnącej dziurze na prowincji, w Skanii, wśród
bigoteryjnych wieśniaków, mówiących, jakby mieli kartofle w gębach, których jedyną rozrywką
kulturalną jest doroczny wiejski jarmark?
W referendum dotyczącym przyjęcia imigrantów sześćdziesiąt osiem procent głosujących
było na „nie”.
Kierownictwo partii w Sztokholmie zareagowało, wykluczając Olssona i jego dwóch
najbliższych współpracowników.
Olsson jednak nadal działał w lokalnych strukturach partii, a jego celem było wejść do
parlamentu. Zdawał sobie jednak sprawę, że pozostając lokalnym skańskim działaczem
samorządowym, miał raczej nikłe szanse, żeby zostać zauważonym.
Dlatego jeszcze przed wyborami w 1991 roku dał wyraźnie do zrozumienia, że ma
nadzieję, iż Nowa Demokracja poprowadzi dalej walkę przeciw cudzoziemcom.
Nowa Demokracja stała się częścią większej układanki. Sven-Olle Olsson pokazał, że w
Szwecji można zdobyć poparcie, szerząc wrogość wobec obcych. Wcześniej dowiodły tego
duńska Partia Postępu, założona przez Mogensa Glistrupa, i jej siostrzana partia w Norwegii.
Tworząc swoje ugrupowanie, Ian Wachtmeister miał więc od kogo czerpać wzorce.
Pracując nad powstaniem partii, spotkał Carla I. Hagena. Później Nowa Demokracja przejęła
część strategii politycznej norweskiej partii. Zaczęto między innymi wskazywać na muzułmanów
jako na piątą kolumnę, której celem było „doprowadzić do tego, że wszyscy uczniowie w
szwedzkich szkołach będą się zwracać w stronę Mekki”.
Inspiracją dla Nowej Demokracji były też inne europejskie partie o podobnym profilu. Po
zakończeniu II wojny światowej żadnemu ugrupowaniu w Europie nie udało się przekonać
wyborców do programu opartego na biologicznym rasizmie. Pojawiły się jednak nowe
ideologiczne narzędzia, których można było użyć, by ograniczyć swobodne przemieszczanie się
ludzi na naszym kontynencie.
Pojęcie rasy zastąpiono słowem „kultura”. Zamiast mówić o odrębnych rasach, z których
jedne były bardziej wartościowe niż inne, nowa ideologia opierała się przede wszystkim na
pojęciu kultury. Twierdzono, że niektóre kultury są po prostu na wyższym etapie rozwoju. Jedne
były prymitywne, inne wysoko rozwinięte, z czego jasno wynikało, że to one powinny służyć za
wzór.
„Rasizm kulturowy” spotkał się jednak z ostrą krytyką i został szybko porzucony.
Zastąpił go tak zwany fundamentalizm kulturowy. Zakładał on, że wszystkie kultury są warte tyle
samo. Żadna nie jest lepsza od drugiej, tyle że poszczególne kultury nie powinny się ze sobą
mieszać, ponieważ to w sposób nieunikniony prowadziłoby do konfliktów. Ktoś wywodzący się
z kultury A nie mógłby żyć obok kogoś, kto wywodzi się z kultury B.
Problemem było więc mieszanie się kultur. Warunkiem zachowania pokoju była
całkowita asymilacja: wszyscy powinni być możliwie najbardziej do siebie podobni, jeśli chodzi
o język, zwyczaje i sposób myślenia.
Dlatego, zdaniem zwolenników fundamentalizmu kulturowego, należało unikać imigracji.
Chodziło o dobro samych imigrantów. Zarzewie konfliktu nie tkwiło bowiem po stronie tych,
którzy ciemiężyli, gardzili czy dyskryminowali innych, tylko po stronie mniejszości, które swoją
innością prowokowały konflikt.
Na początku lat osiemdziesiątych fundamentalizm kulturowy stał się nową ideologią
europejskiej skrajnej prawicy, od Jeana-Marie Le Pena we Francji, przez Jörga Haidera w
Austrii, aż po Carla I. Hagena w Norwegii.
Także Nowa Demokracja czerpała wiele z myśli fundamentalizmu kulturowego. Kiedy
Bert Karlsson, przemawiając w szwedzkim Riksdagu, twierdził, że to imigranci ponoszą winę za
rasizm, że prowokują go swoim zachowaniem, powtarzał niczym echo wywody swoich
europejskich kolegów.
Podobnie kiedy twierdził, że kultura muzułmańska i chrześcijańska nie dają się ze sobą
pogodzić. Gdy jeden z dziennikarzy spytał go, jak zareagowałby na wiadomość, że jego córka
zamierza poślubić muzułmanina, usłyszał odpowiedź:
– Zrobiłbym wszystko, by do tego nie dopuścić. Nie należy wiązać się z ludźmi z innych
kręgów kulturowych, wiele przykładów pokazuje wyraźnie, że zgodne współżycie nie jest
możliwe.
Fundamentaliści kulturowi zaprzeczają, że kultury się rozwijają i przekształcają. Widzą je
jako coś statycznego, niezmiennego. Szwedzkość jest i zawsze będzie taka sama: dzisiaj, jutro i
pojutrze.
Uznając kultury za niepodlegające zmianom, a więc niejako skazane na konflikt,
fundamentaliści kulturowi zbliżyli się do wyznawców rasizmu biologicznego.
Kiedy kulturę traktuje się jako uwarunkowaną biologicznie, granice między
fundamentalizmem kulturowym a rasizmem biologicznym zaczynają się zacierać.
Koło się zamyka.
Na początku lat dziewięćdziesiątych pomysły te zaczęły się szybko rozprzestrzeniać nie
tylko wśród populistycznych partii prawicy.
Sverker Åström, były sekretarz gabinetu, nestor szwedzkiej polityki zagranicznej,
twierdził w liście wysłanym do redakcji „Dagens Nyheter”, że Szwecja w przyszłości nie
powinna udzielać azylu osobom, które „pochodzą z krajów czy kultur, których obyczaje są tak
różne od szwedzkich, że nie może być mowy o jakimkolwiek harmonijnym przystosowaniu się
bądź byłoby ono szalenie trudne”.
Ówczesna pani minister do spraw imigracji Maj-Lis Lööw skomentowała następnego dnia
list Åströma:
„Genialny opis problemu, bardzo ciekawa lektura. Widać, że Sverker Åström zna się na
poruszanych przez siebie kwestiach”.
Upadek
Rynek opcji bywa okrutny. Przez pierwsze miesiące John inwestował z takim
powodzeniem, że zapomniał o podstawowej zasadzie, mianowicie o tym, że inwestycje w opcje
opierają się na przewidywanych wartościach. Strata jest równie prawdopodobna jak zysk. Można
szybko dużo zarobić, ale równie szybko dużo stracić.
John zapomniał o tym, ale szybko mu o tym przypomniano.
Problemy zaczęły się pod koniec września 1989 roku. W październiku doszło do
załamania. 19 października, w drugą rocznicę czarnego poniedziałku, kursy akcji na światowych
rynkach poszybowały w dół. Właściwie bez konkretnej przyczyny, poza pewną nerwowością w
związku ze zbliżającą się ponurą rocznicą. Takiego rozwoju wydarzeń John nie przewidział. Był
przekonany, że rynek reaguje na fakty, na pozytywne bądź negatywne dane księgowe, a nie na
urojone lęki. W ciągu kilku godzin stracił niemal cały majątek.
W sierpniu 1989 roku John miał na koncie pół miliona koron. Pod koniec października
zostało mu zaledwie sześćdziesiąt tysięcy.
Nie potrafił uwierzyć, że coś takiego w ogóle mogło się stać. Ledwie zaczął cieszyć się
życiem, a już wszystko się skończyło.
Uznał, że musi działać szybko. Wpadł na pewien pomysł. Może spróbuje przerzucić się
na rynek opcji w Niemczech? Natychmiast postanowił wprowadzić plan w życie i jeszcze tego
samego popołudnia wsiadł w swoją srebrną sportową toyotę, a dwanaście godzin później był już
we Frankfurcie.
Podróż go jednak zawiodła. W Niemczech handel opcjami w ogóle nie istniał. John nie
był tego świadomy. Przeklinał swój pośpiech i zawrócił.
Tuż przed Dortmundem zaczęły się przy drodze pojawiać tablice reklamujące
Hohensyburg, jedno z największych niemieckich kasyn. John dobrze znał to miejsce, leżało
zaledwie kilka kilometrów od Soest, miasta, w którym urodziła się jego matka.
Ruletka fascynowała go od dawna, przede wszystkim jej strona matematyczna. Już w
młodości studiował teorię prawdopodobieństwa. Cyfry miały w sobie coś magicznego, podobnie
jak przypadkowość wyników i przewidywalne prawdopodobieństwo trafienia.
Kiedy dorósł, odkrył, że kręcące się koło ruletki idealnie nadaje się do studiowania reguł
teorii prawdopodobieństwa. Z matematycznego punktu widzenia gra była genialna. Trzydzieści
sześć ponumerowanych pól, dwa kolory, czarny i czerwony, podział na liczby parzyste i
nieparzyste. Wszystko to dawało nieskończenie wiele możliwych kombinacji. Poza tym było
jeszcze zero, pełniące funkcję jokera, co dodatkowo wzmagało napięcie. Dzięki niemu bank
zawsze mógł zakłócić regularność matematyki i pozbawić graczy ich pieniędzy.
John uwielbiał dyskutować o możliwościach rozbicia banku. Po wyjściu z więzienia w
Kumla pracował jakiś czas przy rozładunku bananów w porcie. Jeden z zatrudnionych tam
pracowników, Roger, studiował kiedyś matematykę na uniwersytecie. John prowadził z nim
niekończące się dyskusje.
Roger twierdził, że prawdopodobieństwo wygranej było stałe. Szansa wyrzucenia szóstki
zawsze była jak jeden do sześciu. Nawet jeśli ktoś wyrzucił szóstkę dwa razy z rzędu, niczego to
nie zmieniało. Prawdopodobieństwo kolejnej szóstki nadal wynosiło jeden do sześciu.
John się z nim nie zgadzał. Owszem, w długiej serii sześciu tysięcy rzutów szóstka
powinna się pojawić mniej więcej tysiąc razy, to prawda, przyznawał. Jednak jeśli szóstka padnie
dziesięć razy z rzędu, oznacza to, zgodnie z teorią prawdopodobieństwa, że dramatycznie maleje
szansa na to, iż wkrótce znów padnie. Tu prawdopodobieństwo na pewno nie wynosiło jeden do
sześciu, upierał się John.
Twierdził, że to jest klucz do wygranej. Notując dokładnie całe serie liczb lub kolorów,
inteligentny gracz powinien umieć przewidzieć wynik, co dawało mu szansę rozbicia banku.
Roger tłumaczył mu, że się myli, i cała dyskusja zaczynała się od początku.
John od dawna marzył, żeby wypróbować swoją teorię w praktyce. W czarnej teczce miał
przy sobie czterdzieści tysięcy koron, przeznaczonych pierwotnie do zainwestowania w
niemiecki rynek opcjami. Uznał, że jeszcze nie wszystko stracone, włączył kierunkowskaz i
skręcił w stronę kasyna.
Postanowił dobrze się przygotować. Przechadzał się po wielkiej sali kasyna Hohensyburg.
Zebrani przy trzydziestu stolikach gracze byli przede wszystkim niemieckimi biznesmenami w
średnim wieku. Było też sporo starszych kobiet, wiele z nich miało włosy ufarbowane na
niebiesko. Z panoramicznych okien kasyna rozpościerał się widok na zalesione zbocza i zadbane
pola uprawne.
John po raz kolejny sprawdził swoje wyliczenia, wybrał stolik, wyjął kartkę i ołówek i
zaczął notować. Po godzinie uznał, że nadeszła właściwa pora. Wpłacił tysiąc koron i rozpoczął
grę.
Trzy godziny później John znów siedział w swojej toyocie. Patrzył przed siebie pustym
wzrokiem. Nie widział ani pięknych drzew, których liście właśnie zaczęły zmieniać kolory, ani
rodzin z Dortmundu, spieszących na pikniki z wielkimi koszami z jedzeniem, ani zakochanych
par, które spacerowały po lesie, trzymając się za ręce. Siedział w swoim wozie i czuł dziwne
ssanie w żołądku.
W ciągu trzech godzin stracił czterdzieści tysięcy koron. Wszystko przepadło, nie miał
nawet pieniędzy na benzynę, żeby wrócić do Szwecji.
„To niemożliwe, niemożliwe” – powtarzał sobie w duchu.
W końcu po kilku minutach, które wydawały mu się wiecznością, przekręcił kluczyk w
stacyjce. Dwieście koni mechanicznych zaryczało jak ranny lew, gdy z szaloną prędkością mijał
bramę kasyna Hohensyburg.
Czuł ogromną chęć odwetu. Niemal zaraz po powrocie do Sztokholmu udał się do banku,
pobrał z konta ostatnie dwadzieścia tysięcy koron i wrócił do kasyna Hohensyburg.
Dziesięć lat później John nadal nie jest w stanie do końca zrozumieć tego, co się wtedy
wydarzyło.
– Zachowywałem się jak nałogowiec. Jak narkoman. Nie mogłem skończyć grać – mówi.
John opróżnił mieszkanie na Valutavägen. Sprzedał angielskie meble, perskie dywany,
nowy komputer i telefon komórkowy. Po kilku kolejnych odwiedzinach w kasynie zniknęła
reszta pieniędzy. Z bólem serca udał się wtedy do lombardu i zastawił swój zegarek Junghans
Mega Edition. Pieniądze, które za niego dostał, przegrał podczas najbliższej wizyty w kasynie.
Od jesieni 1989 roku John regularnie kursował między Szwecją a Niemcami. Spędzał
życie w drodze i w licznych niemieckich kasynach. Przejechał dziesiątki tysięcy kilometrów w
nieustającej pogoni za pieniędzmi, które wkrótce znowu tracił.
Kiedy opróżnił całe mieszkanie, zrobił debet na koncie w Handelsbanken, wykorzystując
w tym celu starą książeczkę czekową. Udało mu się podjąć ponad sto tysięcy koron, zanim bank
w końcu definitywnie zamknął mu konto, co stało się tuż po Bożym Narodzeniu w 1989 roku.
Zanim posunął się do oszustwa, długo się zastanawiał. Lata spędzone w więzieniu w
Kumla zostawiły swój ślad, nadal wzdrygał się na samo wspomnienie. Mimo to nie potrafił
oprzeć się pokusie. Uznał, że w końcu szczęście się odwróci i wygra. Zrobił więc debet na koncie
pocztowym, uznawszy, że spłaci wszystko z wygranej, zanim bank w ogóle się zorientuje.
Kiedy Handelsbanken i Bank Pocztowy odkryły oszustwa, John już dawno wszystko
przegrał. Co do korony.
Latem 1990 roku John stracił mieszkanie, które wynajmował na Valutavägen.
Gustav oznajmił mu, że chce się go pozbyć.
– To dobry moment na sprzedaż. Ludzie potrzebują mieszkań. Na czarnym rynku prawo
do lokalu kosztuje majątek – tłumaczył mu Gustav.
John uznał, że to dziwne, iż właśnie Gustav, który uwielbiał Chomsky’ego i bez przerwy
narzekał na zgubny wpływ kapitalizmu na moralność, nie widział nic złego w zarabianiu na
braku mieszkań. Postanowił spytać właściciela domu, ile ten zażyczyłby sobie za prawo do
lokalu, gdyby John chciał kupić je bezpośrednio od niego, a nie za pośrednictwem Gustava.
Właściciel spojrzał na niego zdziwiony. Kilka godzin później wypowiedział Gustavowi umowę,
motywując to tym, iż ten podobno próbował sprzedać prawo do lokalu na czarnym rynku.
Gustav wpadł we wściekłość. Zaczął wrzeszczeć na Johna.
– Przez ciebie straciłem co najmniej sto tysięcy koron, kretynie! – krzyczał.
Kiedy John rzucił coś gorzko o kapitalizmie jako wcieleniu zła, Gustav eksplodował.
Zażądał zwrotu pieniędzy, które John od dawna był mu winien.
– Oddaj mi moje pieniądze! Natychmiast! – krzyczał.
John odpowiedział, że ich nie ma. Gustav nie odpuszczał. Wtedy John wyznał mu, że jest
winien pieniądze nie tylko jemu, ale także bankom. I że być może grozi mu więzienie. Gustav
stwierdził, że nic go to nie obchodzi.
– Obrabuj bank, to pozbędziesz się problemów – rzucił. – Banki są na usługach wielkiego
kapitału. Zarabiają na nas grubą forsę. Nikt nie będzie ich żałował!
Dawni przyjaciele rozstali się w gniewie.
Oszustwa bankowe sprawiły, że John po raz kolejny został oskarżony. Na domiar złego
znów, po latach spokoju, zaczął wdawać się w bójki. Latem 1988 roku pobił mężczyznę, który
według niego jechał zbyt wolno na Djurgården. We wrześniu, trzy miesiące później, jadąc
taksówką, nie zatrzymał się przed przejściem dla pieszych w Mälarhöjden, żeby przepuścić grupę
młodych ludzi. Jeden z nich zezłościł się i pokazał mu środkowy palec. John gwałtownie
zahamował, cofnął się, wyskoczył z wozu i pobił dwóch młodych ludzi.
Sąd rejonowy postanowił poddać Johna kolejnemu badaniu psychiatrycznemu. Podobnie
jak kilka lat wcześniej, stwierdzono, że John Ausonius ma duże problemy z własnymi emocjami i
z kontrolowaniem swoich działań. Sąd wziął to pod uwagę i skazał go na najkrótszą możliwą
karę – dwa tygodnie więzienia – podkreślając, że oskarżony wymaga pomocy. Przydzielono mu
kuratora. Nie wspomniano jednak o konieczności leczenia, mimo że kolejna opinia potwierdzała,
iż John ma poważne problemy psychiczne.
John odwołał się od wyroku.
Sąd drugiej instancji zmienił orzeczenie i skazał Johna na cztery miesiące więzienia,
motywując to tym, iż nie jest to pierwszy przypadek użycia siły przez oskarżonego. Wyrok
zapadł 15 maja 1990 roku. Nie wspomniano ani o konieczności leczenia, ani o przydzieleniu
kuratora.
John Ausonius miał znów trafić do więzienia.
John patrzył smutnym wzrokiem przez okrągłe okno statku. Na zewnątrz błyszczała tafla
jeziora Melar. W jego gładkiej jak lustro powierzchni odbijały się światła ratusza i Kungsholmen,
migoczące promienie tańczyły w niebieskim mroku wieczora.
Sztokholm ukazywał się od swojej najpiękniejszej strony, ale John miał poważniejsze
sprawy na głowie. Od dwóch tygodni jego domem był schronisko Czerwona Łódź na
Södermalm. Na stoliku przed nim leżało siedemdziesiąt osiem koron. Wszystko, co posiadał.
W ostatnich tygodniach John znalazł nowy sposób zarobkowania. Opróżniał parkometry.
Szybki ruch śrubokrętem i z pojemnika leciały jednokoronówki. „Dochód” z jednego parkometru
zwykle wystarczał mu na jedzenie i nocleg.
Miał wrażenie, że stracił wszystko. Żył w nędzy. Poza tym bał się. Ogarniała go coraz
większa panika, w oczy zaglądał mu strach. Wiedział, jakie są tego przyczyny. Bieda. Brak
mieszkania. Życie na ulicy i w nocnych autobusach. Włamania na strychy w poszukiwaniu
noclegu. Nieprzyjemne spotkania z policją. Konieczność tłumaczenia się. Długie, samotne dni.
Głód. Już kiedyś tak żył. Wtedy obiecał sobie, że już nigdy do tego nie wróci, do poniżającego
ubóstwa, które teraz znów czyhało za rogiem.
John nie chciał się poddać, nie chciał pozwolić, by odarto go z wszelkiej godności. Był
gotów na wszystko, ale nie na życie włóczęgi.
Kilka tygodni wcześniej w jego głowie zaczęła kiełkować pewna myśl, która z czasem
zamieniła się w konkretny plan. John postanowił obrabować bank.
W ostatnim roku coraz częściej o tym myślał, ale to wykrzyczane w złości słowa Gustava
sprawiły, że jego fantazje przybrały realny kształt.
„Obrabuj bank, to pozbędziesz się problemów!”
Dlaczego nie? John coraz częściej zadawał sobie to pytanie.
Gustav wypowiedział te słowa w złości i niemal natychmiast o nich zapomniał. Natomiast
John podchwycił pomysł. Im więcej o tym myślał, tym bardziej przekonywał sam siebie, że banki
są częścią społeczeństwa, które go skrzywdziło, zamknęło go najpierw w szpitalu Beckomberga,
a potem w więzieniu w Kumla. Uznał, że bankom nie ma co współczuć. Napad na bank był
atakiem na społeczeństwo, które przecież zaatakowało go jako pierwsze.
W pewnym momencie John zdał sobie sprawę, że popełnia błąd myślowy. Większość
banków w Szwecji to prywatne firmy. Nie można było powiedzieć, że będący własnością rodziny
Wallenbergów i kontrolowany przez nią SEB był częścią socjaldemokratycznego aparatu
państwowego.
John zrozumiał, że musi znaleźć inne rozwiązanie. Pierwsze, co przyszło mu na myśl, to
napad na będący własnością państwa Nordbanken. Szybko jednak odrzucił ten pomysł. Nie może
się ograniczać tylko do jednego banku. Uznał więc, że nie jest ważne, kto jest właścicielem
banku, ważne jest, żeby nie wpaść. W końcu znalazł rozwiązanie. Dziesięć lat później nadal
doskonale pamięta swoje ówczesne rozumowanie. Doszedł bowiem do wniosku, że wszystkie
banki są ubezpieczone. „Obojętnie, jaki bank obrabuję, firma ubezpieczeniowa wypłaci
odszkodowanie. Koszty tego poniosą wszyscy. Nawet jeśli obrabuję prywatny bank, zapłaci za to
społeczeństwo”.
W ten sposób John rozwiązał swój problem moralny.
John jak zwykle wszystko dokładnie przygotował. Pod koniec sierpnia pojechał do Belgii,
która była jednym z nielicznych krajów europejskich, gdzie można było kupić broń, nie mając na
nią pozwolenia. W sklepie Nicholasa Tychona w Liège nabył myśliwski sztucer marki Marlin.
Schował go pod kocem na tylnym siedzeniu samochodu, mając nadzieję, że szwedzcy celnicy go
nie przeszukają.
Dokładnie o godzinie 08.50 we wtorek 25 września 1990 roku John Wolfgang Alexander
Ausonius napadł na filię Föreningsbanken na Svandammsplan z marlinem w ręku. Skierował
swój sztucer w sufit i oddał jeden strzał, który odbił się echem po całym pomieszczeniu. Jakby
nagle rozpętała się burza. Klienci zaczęli w panice kryć się za stołami, kasjerki schowały się pod
ladą recepcji.
John szczegółowo wszystko zaplanował. Kilkaset metrów przed bankiem zmienił ubranie.
Postanowił zwrócić na siebie uwagę, strzelając w sufit. Liczył, że kasjerki szybko oddadzą mu
pieniądze, on je weźmie, wyjdzie z banku i ucieknie samochodem, który jeden z klientów
zostawił przed bankiem.
Ale jego plan zdawał się nie skutkować. Mimo że krzyczał: „Big Money! Big Money!”,
nic się nie działo. Przerażone kasjerki schowały się pod ladą. John wahał się chwilę, po czym
postanowił, że zacznie strzelać do szklanej osłony kasy. Wycelował, oddał strzał, odrzuciło go do
tyłu. Spojrzał na szybę. Ze zdziwieniem zauważył w niej niewielką dziurkę.
Zdał sobie sprawę, że jego pierwszy napad zaraz zamieni się w ostatni. Wszystko było nie
tak. Kasjerki nadal się ukrywały, minęło już kilka minut, a on nadal nie dostał pieniędzy. Miał
wrażenie, że słyszy syreny radiowozów, postanowił jak najszybciej uciec. Odwrócił się, żeby
wyjść, kiedy nagle zza kasy usłyszał głos:
– Spokojnie! Nie strzelaj! Dostaniesz pieniądze.
Zobaczył schodzącego z piętra i zmierzającego powoli w jego stronę urzędnika
bankowego.
John zatrzymał się w pół kroku i rzucił na ladę dwie torby foliowe. Szybko odzyskał
pewność siebie. Kiedy dostał pieniądze, podszedł do klienta, który zaparkował samochód przed
bankiem, wycelował w niego i powiedział:
– Car keys!
Mężczyzna natychmiast oddał mu kluczyki.
John wyszedł z banku spokojnym krokiem, wsiadł do samochodu, zdjął kominiarkę,
uruchomił silnik i ruszył przed siebie, by po chwili skręcić w niewielką parkową alejkę. Kiedy
kilka minut później nadjechał pierwszy radiowóz, zdążył się już przebrać i był w drodze do
metra.
Policja stwierdziła, że napad został sprawnie przeprowadzony. Złodziej popełnił tylko
jeden błąd. Za szybko zdjął kominiarkę. Niemal wszyscy w banku zdążyli zobaczyć kolor jego
włosów. I niemal wszyscy byli zgodni, że jego włosy były rude, „koloru marchewki”. Jeden ze
świadków był przekonany, że złodziej miał perukę.
W schronisku John wyjął wszystkie pieniądze i zaczął je liczyć. Okazało się, że łup
wynosi sto tysięcy dwieście sześćdziesiąt cztery korony.
Długo siedział i przyglądał się pieniądzom. Był zadowolony, ale nie cieszył się. Raczej
się dziwił. Wcześniej był przekonany, że po napadzie będzie wręcz szalał ze szczęścia, a teraz,
kiedy już było po wszystkim, nie czuł absolutnie nic. Ponownie spojrzał na stos banknotów na
stole. Skupił się. Chciał czuć się szczęśliwy, dumny. Chciał poczuć podniecenie, ale nie potrafił.
Dziesięć lat później nadal jest zdziwiony swoim brakiem emocji.
– Za każdym razem było tak samo. Nawet wtedy, kiedy udało mi się wynieść sześćset
osiemdziesiąt tysięcy koron. Wtedy też nie czułem żadnej radości.
Pierwsze, co John zrobił po podliczeniu pieniędzy, to wsiadł na rower i pojechał do
lombardu na Götgatan wykupić swój zegarek. Potem zjadł szybki lunch, wsiadł do samochodu,
wyjechał na E4 i ruszył do Niemiec.
Następnego dnia wszedł pewnym krokiem do kasyna Hohensyburg.
Minęło kilka dni i przegrał wszystko.
16 października 1990 roku, trzy tygodnie po pierwszym napadzie, John Ausonius
obrabował kolejny bank.
Przez wiele miesięcy wzór był ten sam. John napadał na bank, a następnie tracił wszystko,
grając w ruletkę. Powtarzał ten sam scenariusz.
Chociaż przegrywał większość zrabowanych pieniędzy, to jednak odzyskał swoją
wcześniejszą pozycję. Znów miał pieniądze, mieszkał w eleganckich hotelach, przesiadywał w
Sturecompagniet, popijając cappuccino, zamawiał kolejne garnitury u najlepszych krawców w
Sztokholmie.
Życie znów stało się przyjemne. Nadal miał jednak problem z kobietami. Koniecznie
chciał kogoś poznać. To była obsesja. Niestety, podobnie jak w ruletce, nie miał szczęścia.
Wyglądało na to, że John nie ma pojęcia, jak się zachować w obecności kobiety. Bywał
namolny. Kiedyś zadzwonił do drzwi sąsiadki, którą kilka razy spotkał w pralni. O dziewiątej
rano. Miał na sobie szlafrok. Zaproponował sąsiadce usługi seksualne. Kobieta odmówiła
zszokowana. John się roześmiał.
– Nie musisz się niczego obawiać – zapewnił ją. – Jestem dawcą krwi.
Niekiedy jednak bywał bardziej nieśmiały. Lenę, którą poznał w sklepie zoologicznym,
adorował kilka miesięcy i nigdy nawet nie dotknął jej ręki. Natomiast zasypywał ją i jej dzieci
drogimi prezentami. Lena niedawno się rozwiodła. John był dla niej przez pewien czas oparciem,
ale nie pociągał jej seksualnie. W pewnym momencie poznała innego mężczyznę, z którym
zaczęła się spotykać. Pewnego wieczora, kiedy ona i jej nowy przyjaciel jedli kolację, John
zadzwonił do drzwi jej mieszkania. Kobieta wpuściła go. John najpierw siedział cicho, wpatrując
się w Lenę i w jej nowego faceta, ale nagle wybuchnął:
– Co on tu robi?! – wykrzyczał, próbując uderzyć mężczyznę.
Opuścił mieszkanie, dopiero kiedy Lena zagroziła, że wezwie policję.
– Mam wrażenie, że John nigdy nie miał stosunku z kobietą – powiedziała później
podczas przesłuchania.
Im John był starszy, tym młodszymi kobietami się interesował. Niedługo przed
pierwszym napadem na bank na dyskotece w Århus w Danii poznał Lisbeth. Obchodziła tam
swoje siedemnaste urodziny. John ją okłamał. Powiedział, że ma dwadzieścia osiem lat, czyli o
dziesięć mniej niż naprawdę. Powiedział jej też, że jest przedsiębiorcą i spekuluje walutą.
Opowiadał o sztuce i muzyce klasycznej. Siedemnastoletnia Lisbeth uznała go za bardzo
interesującego mężczyznę.
W następnym tygodniu John znów przyjechał do Århus. Zaprosił dziewczynę na kolację
do najelegantszej restauracji w mieście. Dał jej prezent, drogie perfumy i książkę o pozycjach
seksualnych. Podczas kolacji opowiadał jej z pogardą o cudzoziemcach w Szwecji, którzy nie
pracują, są przestępcami i żyją z zasiłków, czyli z pieniędzy podatników. Żerują na systemie.
Powinno się ich wyrzucić. Wszystkich, stwierdził stanowczo.
Po paru drinkach Lisbeth poszła z nim do jego pokoju hotelowego. John puścił film
porno, a potem się kochali. Kiedy Lisbeth usnęła, John wrócił do oglądania filmu.
Nareszcie mu się udało. Był szczęśliwy.
Po tygodniu pojawił się bez zapowiedzi przed domem Lisbeth. Zapukał i spytał, czy może
zostać na jedną noc. Rodzice dziewczyny zgodzili się z wahaniem. John został u nich cały
tydzień.
Ojciec Lisbeth, Bo, nie polubił Johna. Opowiedział córce o swoich wątpliwościach.
– Mam wrażenie, że John kłamie. Wcale nie jest Szwedem. Jest cudzoziemcem. Wygląda
jak Irańczyk. Uważaj na niego – przestrzegał córkę.
John Ausonius nie potrafi wskazać żadnej konkretnej daty czy zdarzenia, od którego
zaczęła się jego nienawiść do cudzoziemców. Po prostu narastała z dnia na dzień. On sam był
przekonany, że coraz więcej Szwedów myśli tak jak on. Kiedy jeździł taksówką, właściwie
codziennie trafiał mu się klient, który narzekał na imigrantów i na ich zachowanie. Kiełkująca w
Johnie nienawiść przybierała na sile.
Wiele lat później John nadal doskonale pamięta, co wtedy czuł.
29 kwietnia 1991 roku Bangladesz padł ofiarą cyklonu. Siła wiatru dochodziła do dwustu
czterdziestu kilometrów na godzinę. Dziesięciometrowe fale szalały w Zatoce Bengalskiej,
niszcząc wszystko, co napotkały na swojej drodze. Kiedy wiatr zelżał, okazało się, że zginęło
ponad sto dwadzieścia tysięcy ludzi. Zniszczenia były ogromne. Wszędzie leżały trupy i truchła
zwierząt.
John oglądał relacje w telewizji. Pomyślał wtedy: „Świetnie! Będzie mniej
cudzoziemców. Kretyni! Po co mają po dziesięcioro dzieci, skoro nie potrafią ich utrzymać?”.
Jego negatywne uczucia wobec ludzi, których nazywał imigrantami i obcokrajowcami,
przekształciły się z czasem w głęboką, wszechogarniającą i bezgraniczną nienawiść.
Po tygodniu spędzonym u rodziny Lisbeth John został zatrzymany przez duńską policję.
Celnicy znaleźli paczkę przesłaną przez niego na adres Lisbeth, zawierającą sto tysięcy koron
szwedzkich, ukrytych między książkami. Policja podejrzewała, że są to pieniądze z handlu
narkotykami. John oczywiście nie przyznał się, że pieniądze pochodzą z napadu na bank na
Svandammsplan. Ponieważ policja nie miała żadnych dowodów, zwrócono mu paczkę i
wypuszczono go na wolność po jednej nocy spędzonej w areszcie.
Natychmiast zadzwonił do Lisbeth. Dziewczyna gotowała się ze złości. Policja
zatrzymała ją w szkole, w liceum, na oczach wszystkich uczniów. Po kilku godzinach została
zwolniona, ale miała już dosyć Johna. Nie chciała się z nim więcej spotykać. John zaczął ją
prosić, błagać. W końcu dziewczyna zgodziła się na spotkanie, ale w obecności matki.
Spotkali się w restauracji. Lisbeth była wściekła, spytała, czego od niej chce. John wyjął
kosztowny pierścionek, spojrzał jej w oczy – i oświadczył się.
– Mam dość pieniędzy. Mogę cię utrzymać.
Lisbeth zaniemówiła. Po chwili jednak odzyskała mowę i kazała mu iść do diabła. John
zdawał się jej w ogóle nie słyszeć. Uśmiechnięty opowiadał o ich wspólnej przyszłości. Dopiero
po kilku minutach dotarło do niego, co Lisbeth mu odpowiedziała. Twarz mu poczerwieniała, ale
opanował się. Wybuch nastąpił dopiero po opuszczeniu lokalu.
– Jesteście głupie! Idiotki! – krzyczał do Lisbeth i jej matki, wygrażając im parasolem. –
Żądam, żebyście mi wszystko zwróciły! Wszystkie prezenty! Słyszycie? Wszystko, co jest moje.
Macie mi wszystko zwrócić!
Następnego dnia, 5 października 1990 roku, John Ausonius ponownie odwiedził sklep
Nicholasa Tychona w Liège. Długo oglądał różne rodzaje broni, zanim w końcu zdecydował się
na karabin firmy Erma. Zapłacił gotówką. Kupił też kilka noży i laserowy celownik.
John nadal regularnie farbował włosy. Każdego ranka bardzo dokładnie się golił. Czarne
włoski zarostu nie miały prawa pojawić się na jego twarzy.
Niekiedy dochodziło do komicznych sytuacji. Kolejni fryzjerzy patrzyli bezradni na
jaskrawoczerwony kolor włosów, farbowanych dokładnie według wskazówek Johna. On
natomiast zawsze wydawał się równie szczęśliwy. Jakby nie dostrzegał tego, co widzieli wszyscy
inni. Dla niego jego włosy były blond. Bardzo blond. Dla reszty ludzkości były rude jak
marchewka.
Nadal jednak jeden szczegół budził jego niezadowolenie. Oczy. Były intensywnie
ciemnobrązowe. Johnowi to się nie podobało. Kolor jego oczu nie pasował do jego jasnoblond
włosów i równie jasnych brwi.
8 kwietnia 1991 roku udał się więc do optyka Heinza Margrandera w Aschaffenburgu, na
południe od Frankfurtu. Po dokładnym przejrzeniu całego katalogu barwionych soczewek
zamówił najbardziej niebieskie, jakie znalazł.
– Właśnie takie chcę mieć – stwierdził. – W kolorze Baby Blue.
Optyk spojrzał na niego zdziwiony. Badanie wykazało, że John ma doskonały wzrok.
John wyjaśnił mu, że chce zmienić kolor oczu.
Kilka tygodni później John Ausonius założył swoje nowe soczewki. Spojrzał z
zadowoleniem w lustro. Widział w nim szczęśliwą twarz: jasnoblond włosy, jasnoblond brwi i
niemal błękitne oczy. Nie mógł się napatrzeć. Teraz już wszystko będzie dobrze. Odniesie
upragniony sukces. Brzydkie kaczątko w końcu zamieniło się w pięknego białego łabędzia.
Wyśmiewany przez dzieci ciemnowłosy chłopiec z Vällingby, którego rodzice byli
imigrantami, stał się w końcu prawdziwym szwedzkim blondynem.
Podczas każdego napadu John postępował dokładnie tak samo. Wyjeżdżał z domu na
rowerze, w garniturze, potem w upatrzonym miejscu przebierał się w dres, napadał na bank,
wracał na rowerze do miejsca, gdzie się przebierał, wkładał garnitur i wracał do domu, pieszo
albo na rowerze, z łupem w teczce.
W okresie od 25 września 1990 roku do 25 lipca 1991 roku John zorganizował dziesięć
napadów, czyli średnio jeden skok na bank co cztery tygodnie, rabując łącznie ponad milion
koron.
Na początku czuł się niepokonany, niemal jak bóg. Ubrany w garnitur, z pieniędzmi w
teczce stawał się niewidzialny dla policjantów. Patrzyli na niego i go nie widzieli. Raz trafił na
blokadę policyjną. Zaczerpnął głęboko powietrza i ominął barierki. Był tak blisko
funkcjonariuszy, że mógł ich niemal dotknąć, ale oni byli tak zajęci rozglądaniem się za
złodziejem, który według zeznań świadków ubrany był w dres, że w ogóle go nie zauważyli.
Po kilku miesiącach uczucie nietykalności minęło. John zaczął się denerwować. Wkrótce
nerwowość przeszła w strach. Uświadomił sobie, że ryzyko wpadki rośnie z każdym napadem.
To było jak ruletka. Prędzej czy później kulka trafi na zero. Prawdopodobieństwo, że tak się
stanie, rosło dramatycznie.
John czuł palącą potrzebę zyskania większej pewności siebie.
Latem 1991 roku John spędzał wiele wieczorów, oglądając filmy wideo. Po raz kolejny
wracał do swoich ulubionych tytułów, wśród których było Życzenie śmierci z 1974 roku.
Intryga była prosta i bardzo krwawa. Dobrze sytuowany architekt Paul Kersey, grany
przez Charlesa Bronsona, jest typowym amerykańskim liberałem ze wschodniego wybrzeża.
Walczy o równe prawa dla białych i czarnych, a więzienie uważa za czyste zło. Pewnego dnia
trzech złodziei morduje jego żonę i gwałci córkę.
Paul Kersey zwraca się najpierw do policji, która jednak okazuje się bezradna. Mężczyzna
zieje coraz większą nienawiścią. W końcu kupuje rewolwer i rozpoczyna swoją jednoosobową
krucjatę przeciwko nowojorskim przestępcom. Zamienia się w Vigilante, mściciela, przeczesuje
nocami ulice miasta, zabijając kolejnych przestępców, głównie czarnych i Portorykańczyków.
Policja zmobilizowała ogromne siły, by go znaleźć, jednak dla przeciętnego mieszkańca
tajemniczy Vigilante pozostawał bohaterem. Jego działania w środowisku kolorowych
spowodowały spadek przestępczości niemal o połowę. Mieszkańcy Nowego Jorku byli
zachwyceni.
To był zdecydowanie ulubiony film Johna Ausoniusa, mógł go oglądać na okrągło.
John próbował desperacko poznać jakąś kobietę. Jednak wszystkie jego usiłowania
kończyły się niepowodzeniem. W poniedziałek 29 lipca, zaledwie pięć dni przed pierwszym
napadem, w wypożyczalni wideo Casablanca na Sveavägen poznał Lottę. Doradził jej kilka
tytułów. Lotta zauważyła, że John dużo wie o filmach. Poza tym był przystojny. Kiedy spytał,
czy pójdzie z nim do jego mieszkania, zgodziła się.
Po pół godzinie wspólnego oglądania filmów John zaczął przysuwać się do niej bliżej.
Próbował ją objąć. Lotta dała mu uprzejmie, ale stanowczo do zrozumienia, że nie jest
zainteresowana. John próbował ją przekonać. Zaczął być namolny. Chciał uprawiać z nią seks.
– Naprawdę myślałaś, że będziemy siedzieć i oglądać filmy? – zwrócił się do niej z
wyrzutem.
W końcu wstał, podszedł do komody, wyjął z szuflady plik banknotów i położył je na
stoliku przed Lottą.
– Dam ci pięć tysięcy, jeśli pójdziesz ze mną do łóżka – powiedział niemal błagalnie.
Lotta patrzyła na niego. Była przekonana, że John żartuje.
– Przestań się wygłupiać – powiedziała.
– Mówię poważnie. Dam ci je. Zapłacę ci.
Lotta nie mogła powstrzymać się od śmiechu.
John znów podszedł do komody, tym razem wyjął z szuflady elegancki damski zegarek.
– Dam ci jeszcze zegarek. Pięć tysięcy i zegarek, jeśli zgodzisz się pójść ze mną do łóżka!
Proszę!
Lotta znów się roześmiała. Ale nie wyszła z mieszkania, sytuacja wydawała jej się
bardziej zabawna niż groźna.
John siedział i w milczeniu się jej przyglądał. Lotta miała wrażenie, że się poddał. Po
kilku minutach John zaczął mówić o imigrantach. Lotta nigdy nie spotkała kogoś, kto byłby tak
przepełniony nienawiścią. Przez pół godziny John skarżył się, że imigranci wykorzystują
szwedzki system opieki, popełniają zbrodnie, gardzą kobietami, gwałcą je. Lotta słuchała go ze
zdumieniem, próbowała nawet oponować, ale z Johnem nie było żadnej dyskusji.
W końcu jednak zamilkł. Po dłuższej chwili spytał Lottę, czy pójdzie z nim do restauracji
w Kungsträdgården. Kobieta zgodziła się. Zamówili taksówkę. Kiedy John zobaczył, że kierowca
jest czarny, wzdrygnął się, jakby przeszedł go prąd.
– Nie jeżdżę z takimi – oświadczył.
– Przestań się wygłupiać – odpowiedziała Lotta i chwyciła go za ramię. John zesztywniał,
odskoczył na bok i stanął pięć metrów od taksówki.
– Mówię poważnie. Nie wsiądę do samochodu, w którym siedzi Murzyn. Nienawidzę ich!
– zaczął krzyczeć.
Pięć dni później, w nocy z 2 na 3 sierpnia 1991 roku, John Wolfgang Alexander Ausonius
wziął swój karabin marki Erma i ukrył go pod płaszczem. Karabin był wyposażony w laserowy
celownik. John wsiadł na rower i pojechał na Gärdet. Ukrył się w krzakach tuż obok Troppstigen.
O godzinie 00.20 oddał do studenta Davida Gebremariama pierwszy strzał.
Od tego momentu nie było już powrotu. Wokół Johna zapadła ciemność. Zaczął się jego
upadek.
Poniedziałek, 30 grudnia 1991 roku
Telefon zadzwonił o 12.07.
Inspektor policji Per-Erik Sörlin z okręgu Norrmalm podniósł słuchawkę. Wówczas nie
wiedział jeszcze, że ten telefon stanie się pierwszą z całej serii rozmów, a właściwie całej fali
gróźb, która wkrótce miała dotknąć Sztokholm.
– Dyżurny? – spytał głos po drugiej stronie.
– Tak – odpowiedział krótko Per-Erik Sörlin.
– Na Dworcu Głównym w Sztokholmie zostanie zdetonowana bomba. Znajduje się w
skrytce numer 821. Każda próba rozbrojenia jej grozi wybuchem. Dojdzie do niego o 13.30…
Wkrótce znów się odezwiemy.
Nieznany mężczyzna odłożył słuchawkę.
Per-Erik Sörlin natychmiast skontaktował się z centralą.
Policja stanęła wobec dylematu. Był dzień przed sylwestrem. Na Dworcu Głównym w
Sztokholmie znajdowały się tłumy ludzi. Zaledwie trzy dni wcześniej doszło do wypadku
samolotu w Gottröra, piętnaście kilometrów na północny wschód od lotniska Arlanda. Wszyscy
pasażerowie, sto dwadzieścia dziewięć osób, przeżyli, ale wypadek spowodował zwiększone
zainteresowanie połączeniami kolejowymi.
Dowództwo policji musiało podjąć szybką decyzję. Albo potraktować groźbę serio i
ewakuować pasażerów, powodując tym samym największy chaos komunikacyjny roku, albo
sprawę zlekceważyć.
Policja miała też świeżo w pamięci inny zamach.
Dziesięć dni wcześniej, 20 grudnia, w pizzerii Röda Stugan na sztokholmskim
przedmieściu Nacka zdetonowano ładunek wybuchowy. Ktoś umieścił dwie laski dynamitu na
tarasie lokalu. Huk był potężny, cały budynek zadrżał, ale poza tym, że wyleciały szyby z okien,
straty materialne nie były duże. Właściciel knajpki, mężczyzna kurdyjskiego pochodzenia, był na
szczęście nieobecny.
Kilka minut po eksplozji w redakcji „Expressen” zadzwonił telefon.
Zdyszany męski głos oświadczył, że za wybuchem kryje się organizacja o nazwie Aryjski
Front Wyzwolenia.
– Tym razem celem był niewielki kebab, następnym będzie coś większego – groził
mężczyzna i zażądał uwolnienia dwóch członków Oporu Białych Aryjczyków, Klasa Lunda i
Christoffera Rangnego. – Będziemy kontynuować zamachy, aż zostaną uwolnieni, co musi
nastąpić w ciągu czterdziestu ośmiu godzin – oświadczył mężczyzna i odłożył słuchawkę.
Wkrótce potem ktoś zagroził kanclerzowi sprawiedliwości Hansowi Starkowi.
Mimo że organizacja Aryjski Front Wyzwolenia nie była znana, policja potraktowała
groźbę poważnie. Po południu wzmocniono ochronę kanclerza, a dwa dni później postanowiono
przenieść sprawę Klasa Lunda i Christoffera Rangnego z Sundsvall do Östersund.
Tak więc policja sztokholmska bała się ryzykować. Postanowiono ewakuować dworzec.
Dziesięć minut po rozmowie telefonicznej z komendy wyruszył pierwszy patrol. Jednocześnie
zawiadomiono specjalną grupę do spraw ataków bombowych.
Kilka minut przed trzecią zdalnie sterowany policyjny robot wyjął walizkę z dworcowej
skrytki numer 821. W tym samym momencie bomba wybuchła.
Policyjni technicy ustalili później, że ładunek ważył prawdopodobnie trzy kilogramy.
Ponadto sprawca w różnych miejscach na dworcu rozłożył ponad siedem kilogramów gwoździ z
obciętymi główkami. Podczas rozbrajania bomby jeden z techników został lekko ranny.
Ewakuacja dworca zapobiegła katastrofie.
Ale to był dopiero początek.
O godzinie trzeciej, tuż po tym, jak bomba na dworcu została zdetonowana, policja w
komisariacie na Norrmalm odebrała kolejny telefon. Mężczyzna z lekkim sztokholmskim
akcentem oznajmił neutralnym tonem, że bomby umieszczono także wokół stadionu Globen, pod
domami towarowymi Pub i NK, na terminalu krajowym lotniska Arlanda, koło domu
towarowego Åhléns i w centrum handlowym Skärholmen. Mężczyzna zagroził, że wszystkie
bomby eksplodują o 18.00.
Niemal w tym samym czasie w komisariatach na terenie całego kraju rozdzwoniły się
telefony. Natychmiast ewakuowano dworzec kolejowy w Malmö, lotnisko w Växjö, lotnisko
Landvetter pod Göteborgiem i terminal promowy w Helsingborgu. We wskazanych miejscach
policja nie znalazła żadnych ładunków wybuchowych.
Natomiast w Göteborgu natrafiono na ładunek wraz z listem adresowanym do aktorki
Unni Brandeby, znanej ze swojego zaangażowania w kwestie uchodźców. Policyjnym technikom
udało się rozbroić ładunek.
Około godziny piątej na komisariacie na Norrmalm znów zadzwonił telefon. Anonimowy
rozmówca zażądał, podobnie jak w przypadku eksplozji w Nacka, uwolnienia przywódców
Oporu Białych Aryjczyków. Policjanci natychmiast zaalarmowali kolegów w Östersund, którzy
wysłali dodatkowe, uzbrojone patrole w okolice więzienia, gdzie w oczekiwaniu na rozprawę
przebywali Klas Lund i Christoffer Rangne.
Następnego dnia największa szwedzka gazeta „Expressen” pisała o całej dobie zamachów
bombowych, które wstrząsnęły krajem.
Szef krajowej policji Björn Eriksson był wyraźnie wzburzony. Oświadczył, że sprawa jest
poważna. Wojewódzki szef policji Sven-Åke Hjälmroth mówił wręcz o gangsterskich metodach.
Pięć dni po zamachu policja podjęła dość nietypową decyzję. Postanowiono puścić zapisy
rozmów w wieczornym dzienniku Rapport. Policja prosiła o pomoc w zidentyfikowaniu
nagranego na taśmie głosu.
Lennart Thorin miał wiele wątpliwości. Zastanawiał się wraz ze swoimi śledczymi, czy
istnieje związek między eksplozjami na Dworcu Głównym i w Nacka, powtarzającymi się
groźbami i wzmożoną aktywnością Oporu Białych Aryjczyków a działaniami mężczyzny z
laserem. Wydawało się niemożliwe, żeby wszystkie te zdarzenia były dziełem przypadku. Z
drugiej strony nie było niczego, co mogłoby je łączyć.
Szukając sprawcy napadów z laserem, Lennart Thorin i jego ludzie nadal błądzili po
omacku.
W grudniu 1991 roku, półtora miesiąca po zamordowaniu Jimmy’ego Ranjbara, policja
sporządziła listę czterdziestu pięciu mężczyzn, co do których istniały podejrzenia, że mogą mieć
coś wspólnego z atakami. Śledczy z zespołu Thorina zaczęli po kolei sprawdzać wszystkie
nazwiska. Brali też pod uwagę znanych prawicowych ekstremistów i wszelkie informacje
dotyczące osób o rzekomo rasistowskich bądź skrajnie prawicowych poglądach, przeczesywali
okolicę Körsbärsvägen i pozostałych miejsc zbrodni, wypytywali sąsiadów, chodzili od drzwi do
drzwi. Bez rezultatu. Dochodzenie utknęło w martwym punkcie.
Dopiero tuż przed Bożym Narodzeniem udało się znaleźć łuskę na miejscu napadu na
Khosraviego, na Frescati. Teraz policja miała dowód, że tej samej broni użyto przynajmniej w
przypadku trzech z pięciu napadów. Chodziło o napady na Ranjbara, Hebersona da Costę i
Khosraviego. Niestety łuska nie przybliżyła policji do odnalezienia sprawcy napadów.
Lennart Thorin coraz bardziej się denerwował. Był przekonany, że morderca nie figuruje
w rejestrach policji. Mężczyzna z laserem był jak cień, znikał równie szybko, jak się pojawiał.
Od ostatniego napadu minęły pięćdziesiąt dwa dni wypełnione ciszą. Sprawca zniknął bez śladu.
– Wiedziałem, że gdzieś musi być rozwiązanie tej zagadki. Chociaż sprawa wydawała się
beznadziejna. Przyznaję, że niekiedy wątpiłem, czy uda nam się ją rozwiązać – mówił Lennart
Thorin dziesięć lat później.
Inni śledczy też zaczynali wątpić. W sylwestra, zanim funkcjonariusze rozstali się, by
powitać nowy rok razem ze swoimi rodzinami, inspektor Stefan Bergqvist powiedział do swojego
kolegi Ulfa Sjöberga:
– Wiem, że to okropnie zabrzmi, ale prawdę mówiąc, mam nadzieję, że facet wkrótce
zaatakuje i w końcu popełni jakiś błąd. Inaczej nigdy go nie znajdziemy.
Środa, 8 stycznia 1992 roku
Śródmieście Östersundu wyglądało jak pole bitwy. Pięćdziesięciu uzbrojonych w
karabiny maszynowe policjantów w kuloodpornych kamizelkach wygrodziło teren wokół
budynku sądu. Wstrzymano wszelki ruch samochodowy, już dobę wcześniej wprowadzono zakaz
parkowania, obawiając się bomby. Policyjne psy przeszukały dokładnie zarówno budynek sądu,
jak i inne położone w pobliżu domy i ulice.
W miejscowym sądzie miał się rozpocząć proces przeciwko Klasowi Lundowi i
Christofferowi Rangnemu, domniemanym przywódcom Oporu Białych Aryjczyków, oskarżonym
o napad na bank w Vemdalen. Policja postanowiła nie ryzykować.
Przedsięwzięte środki bezpieczeństwa wydawały się uzasadnione. W dniach
poprzedzających rozprawę sąd wielokrotnie otrzymywał listy z pogróżkami. Grożono, żądając
zwolnienia oskarżonych.
O godzinie 15.25 w poniedziałek, dwa dni przed rozpoczęciem procesu, jakiś mężczyzna
zadzwonił do gazety „Aftonbladet” i zażądał uwolnienia Klasa Lunda. Mówiąc z wyraźnym
skańskim akcentem, poinformował, że w Helsingborgu podłożono bombę.
Trzy godziny później odebrano kolejny telefon. Dokładnie o 18.35 męski głos odczytał
następującą wiadomość:
– Reprezentuję Opór Białych Aryjczyków. Żądamy wypuszczenia Klasa Lunda. Jeśli nie
nastąpi to do godziny 8.00, most Västerbron wyleci w powietrze. Wiecie, że jesteśmy w stanie to
zrobić.
We wtorek, dzień przed procesem, inny mężczyzna zadzwonił do wojewódzkiego
centrum alarmowego w Sundsvall i przekazał podobną wiadomość:
– Uwolnijcie Klasa Lunda. Jeśli nie zrobicie tego do godziny 7.00, Midlanda wyleci w
powietrze.
W nocy zagrodzono teren lotniska i dokładnie go przeszukano.
Były też pogróżki niezwiązane z procesem. W niedzielę zagrożono wysadzeniem w
powietrze dworca kolejowego w Göteborgu, tydzień później Dworca Głównego w Sztokholmie.
W obu przypadkach policja zdecydowała się na ewakuację.
W niedzielę przed rozprawą groźby uderzyły w samo serce szwedzkiej demokracji.
Pewien mężczyzna zagroził, że ostrzela z granatnika siedzibę rządu, Rosenbad. Policja
potraktowała pogróżkę bardzo poważnie. Budynek zamknięto na najbliższe dwa dni, cały teren
zablokowano, wokół budynku ustawiono uzbrojonych policjantów, urzędnicy mieli pracować w
domu.
Atmosfera robiła się coraz bardziej gorąca, nawet oskarżeni zaczęli się denerwować.
Dzień przed rozpoczęciem procesu Klas Lund wysłał za pośrednictwem swojego adwokata
informację dla prasy, w której dystansował się od pogróżek. W wywiadzie udzielonym w
areszcie dziennikarzowi „Expressen” mówił zdenerwowany:
– Nie mam z tym nic wspólnego. Jeśli za tym stoją ludzie, których znam, mogę im tylko
powiedzieć jedno: „Przestańcie. To, co robicie, nikomu nie służy”.
Prokurator okręgowy Sune Andersson zdawał się nie mieć żadnych wątpliwości. W
swoim wystąpieniu na początku procesu oskarżył, podobnie jak w Sveg, Klasa Lunda i
Christoffera Rangnego o przygotowania do wojny na tle rasowym. Napad na bank w Vemdalen –
tak samo jak poprzedni w Lidingö – miał wyraźny cel: zapewnić finansowanie rasistowskiej
organizacji, jaką był Opór Białych Aryjczyków. Jako dowód prokurator odczytał głośno artykuł z
pisma „Storm”, w którym przedstawiano Klasa Lunda jako „wodza ruchu” i zachęcano innych do
pójścia w ślady Lunda i Rangnego, czyli do „walki z bronią w ręku o przetrwanie białej rasy”.
Po wystąpieniu prokuratora przyszła kolej na Klasa Lunda, który jednak odmówił
wszelkich wypowiedzi.
– Nie powiem ani słowa, dopóki dziennikarze nie wyłączą mikrofonów – oświadczył.
Sędzia spojrzał na niego zdziwiony, potem wyraźnie zdezorientowany. Jeszcze raz
zwrócił się do oskarżonego o zabranie głosu, ale bez rezultatu. W końcu poprosił o zamknięte
spotkanie z członkami składu sędziowskiego.
Po kilkuminutowej dyskusji oświadczył:
– Proszę wszystkich dziennikarzy o wyłączenie mikrofonów.
Klas Lund uśmiechnął się z zadowoleniem. Po raz kolejny postawił na swoim. W sądzie
w Sveg wykonał otwarcie gest nazistowskiego pozdrowienia i nikt nie zareagował. W Östersund,
w sądzie okręgowym dla dolnej Norrlandii, zmusił sędziego do poproszenia dziennikarzy o
wyłączenie mikrofonów.
Na pytania prokuratora Lund odpowiadał krótko. Przyznał się do napadu na bank, ale
zaprzeczył, jakoby uczestniczył w nim Rangne. Potwierdził, że współtworzył Opór Białych
Aryjczyków, oznajmił jednak, że nie jest jego przywódcą.
– Czyli autor artykułu w „Storm” się myli? – zdziwił się prokurator.
Klas Lund spojrzał na niego pogardliwie.
– Artykuły w „Storm” są tyle samo warte co te w „Aftonbladet”.
Prokurator się poddał. Zwrócił się do drugiego oskarżonego.
Dwudziestojednoletni Christoffer Rangne zaczął opowiadać o wyznawanej przez siebie
ideologii.
– Walka ras jest dla mnie wszystkim. Dla niej jestem gotów poświęcić wszystko, nawet
rodzinę. Nawet życie.
Wiele więcej nie chciał mówić.
– Jestem całkowicie niewinny. Poza tym zamierzam odpowiadać tylko na wybrane
pytania – oświadczył z wyższością w głosie, po czym powrócił do rysowania swastyk na leżącej
przed nim kartce.
Christoffer Rangne znacznie chętniej wypowiadał się w piśmie „Storm”, głównym
organie Oporu Białych Aryjczyków. Jeszcze z aresztu opublikował szereg artykułów,
wzywających „ochotników” do przyłączenia się do walki. „Ramię w ramię stańmy do walki o
aryjską ojczyznę, a zwycięstwo będzie nasze. NIECH ŻYJE ZWYCIĘSTWO! BIAŁE
ZWYCIĘSTWO!”
Jego posłanie docierało do coraz większej grupy ludzi. Na początku 1992 roku grono
zebrane wokół pisma liczyło kilkaset osób. Ruch twierdził, że ma swoje oddziały w wielu
miastach, w Södertälje, Säffle, Arlöv, Göteborgu, Mölnlycke i w Lönsboda. Broszurki
propagandowe pojawiały się na obszarze od Karlskrony na południu po Sundsvall na północy.
Organizacja zamieściła w piśmie numer telefonu, pod który mógł zadzwonić każdy, kto chciałby
dołączyć do „bojowych komórek” bądź był zainteresowany prenumeratą pisma lub kupnem
materiałów informacyjnych i gadżetów, które organizacja przesyłała pocztą.
Największym zainteresowaniem cieszyły się koszulki z nadrukiem przedstawiającym
czarnego mężczyznę, który stanowił tarczę strzelniczą. Wokół rysunku biegł napis: „Mężczyzna
z laserem – jasny punkt naszej rzeczywistości”.
„Storm” pisał o nim w samych superlatywach.
Mężczyzna z laserem i jego symbol: czerwony punkt lasera, budzą strach w
wymieszanym rasowo społeczeństwie i jego twórcach. Czy jest to początek totalnej wojny na tle
rasowym, czy też mamy do czynienia z samotnym mścicielem, być może ofiarą „wzbogacenia
kulturowego”?
Jednak z czasem organizacja zaczęła mieć problemy z niektórymi ze swoich sympatyków.
Napływ nowych członków miał bowiem też swoje ujemne strony. Byli tacy, którzy po kilku
piwach chętnie rozprawiali o wojnie ras, ale potem bynajmniej nie garnęli się, by w niej
uczestniczyć. Byli też tak zwani niezrzeszeni, wolni strzelcy, którzy napadali na obozy dla
uchodźców i wysyłali pogróżki, wszystko w imieniu organizacji, co utrudniało pracę jej
szefostwu, budząc coraz większą irytację. Klas Lund narzekał na „kiepską dyscyplinę”, ktoś inny
napisał, że organizacja stała się „przystanią dla hollywoodzkich nazistów”.
Rozgłos, jaki organizacja zyskała w mediach, powodujący także znaczne zwiększenie
grona sympatyków, zadziwił nawet jej przywódców.
Wiele lat później zarówno Lund, jak i Rangne twierdzili, że Opór Białych Aryjczyków
nie stał za licznymi groźbami, które pojawiały się od jesieni 1991 roku do wiosny 1992 roku.
Jednak pokazały one, iż organizacja miała wystarczająco dużo zwolenników, by zatrząść
„syjonistycznym rządem okupacyjnym”.
Toczący się w Östersund proces cieszył się również dużym zainteresowaniem mediów.
Lokalny dziennik „Länstidningen” określił go nieco ironicznie jako „propagandowy strzał w
dziesiątkę”.
Jeden z czołowych dziennikarzy „Dagens Nyheter” uznał, że zainteresowanie mediów
poszło nieco za daleko. „Oczywiście nie należy ignorować skrajnych, potencjalnie
niebezpiecznych organizacji takich jak Opór Białych Aryjczyków, należy jednak pamiętać, że nie
jest to potężna armia, tylko organizacja licząca zaledwie czterdziestu członków. Media
prześcigają się w rozpisywaniu się o przywódcy tej organizacji terrorystycznej do tego stopnia,
że w niespełna pół roku udało się działającym w niej kryminalistom i politycznym chuliganom
doprowadzić do tego, iż jej nazwa jest już wszystkim doskonale znana. To powinno dać nam do
myślenia”.
Prokurator okręgowy Sune Andersson nie przekonał sądu, że napad na bank w Vemdalen
był czynem o charakterze rasistowskim i został przeprowadzony na zlecenie organizacji
terrorystycznej. W uzasadnieniu wyroku sąd stwierdził krótko, że ewentualne poglądy polityczne
Lunda i Rangnego nie mają nic wspólnego ze sprawą, ponieważ gwarantowana przez konstytucję
wolność słowa daje każdemu „prawo głoszenia swoich przekonań i wyrażania własnych opinii
praktycznie wszędzie, w każdej sytuacji […]. Co oznacza, że poglądy Klasa Lunda i Christoffera
Rangnego, ich oceny i przemyślenia o naszym społeczeństwie i jego przyszłości same w sobie
nie powodują, że ich czyn powinien zostać surowiej ukarany”.
Tak więc mimo iż zarówno Klas Lund, jak i Christoffer Rangne podczas przesłuchania w
sądzie pierwszej, a potem drugiej instancji i w piśmie „Storm” deklarowali się jako rasiści,
chwalili zbrojną walkę ras i twierdzili, że każdy kolorowy powinien opuścić Szwecję, sąd
okręgowy dla dolnej Norrlandii nie uznał ich słów za podjudzanie do nienawiści rasowej.
Wyrok był zgodny z ówczesną praktyką sądów w Szwecji. Na początku lat
dziewięćdziesiątych szwedzkie prawo odnoszące się do kwestii rasowych było mało konkretne i
niejednoznaczne. Nie brało w ogóle pod uwagę tego, czy przestępstwo zostało popełnione z
motywów rasowych, czy też innych.
Z tego powodu Szwecja w latach osiemdziesiątych i jeszcze na początku lat
dziewięćdziesiątych była często krytykowana na arenie międzynarodowej. W 1971 roku Szwecja
ratyfikowała ONZ-owską konwencję przeciwstawiającą się dyskryminacji rasowej,
zobowiązującą jej sygnatariuszy do zwalczania wszelkich przejawów rasizmu. Specjalny komitet
powołany do kontroli przestrzegania zasad konwencji uznał, że Szwecja należy do krajów, które
nie wypełniają swoich obowiązków w tej sferze.
W okresie od 1979 do 1987 roku komitet czterokrotnie zwracał Szwecji uwagę, iż
zgodnie z konwencją jej sygnatariusze winni zabronić działalności na terenie swojego kraju
organizacji rasistowskich.
Jednak szersza debata na ten temat zaczęła się dopiero w latach dziewięćdziesiątych, gdy
coraz częściej dochodziło do ataków na obozy uchodźców, a poczynania mężczyzny z laserem
zaczęły poważnie inspirować innych do działań jawnie rasistowskich.
Mieszczański rząd Carla Bildta był przeciwny zakazowi mimo nacisków ze strony opinii
publicznej, okresami bardzo silnych. Minister sprawiedliwości Gun Hellsvik uważała, że zakaz
zagrażałby zarówno swobodzie zrzeszania się, jak i wolności wypowiedzi. Twierdziła też, że
spowodowałby, iż organizacje rasistowskie zeszłyby do podziemia, co dodatkowo utrudniłoby
ich kontrolę.
Hellsvik zwracała również uwagę na fakt, że w Szwecji taki zakaz właściwie już istniał.
Obowiązywała bowiem ustawa zakazująca podżegania do nienawiści do innej grupy
narodowościowej.
Przeciwnicy pani minister zwracali uwagę na fakt, że ustawa ta praktycznie już od lat nie
funkcjonowała. Powstała w 1948 roku i z czasem poszła w zapomnienie. W 1990 roku zgłoszono
czterdzieści cztery takie przypadki, ale jedynie w trzech wydano wyrok skazujący, przy tym była
to kara grzywny.
Nikogo więc nie powinno dziwić, że kiedy 30 listopada 1991 roku demonstranci w
Sztokholmie unosili ręce w nazistowskim pozdrowieniu, wrzeszcząc „Sieg Heil!” i „śmierć
Żydom”, policja po prostu biernie się temu przyglądała.
SÄPO w swoich sprawozdaniach wykazywało, iż w 1995 roku motywy ponad tysiąca
dwustu przestępstw należało uznać za jawnie rasistowskie. Chociaż większość ich sprawców
powinna być sądzona z paragrafu o podjudzaniu do nienawiści do innej grupy narodowościowej,
stało się tak zaledwie w stu czterdziestu sześciu przypadkach. W żadnym nie zapadł wyrok
skazujący.
Można odnieść wrażenie, że szwedzkie sądy wręcz starały się nie korzystać z istniejącego
prawa. Na przykład sąd rejonowy w Karlstadzie uznał, że uzbrojony w pałkę skin, który plunął
czarnoskórej kobiecie w twarz i wyzywał ją od „czarnych kurew”, nie działał z pobudek
rasowych. Podobnie sąd rejonowy w Tierp nie stwierdził, aby działania grupy młodzieży, która
wykrzykiwała: „Sieg Heil!”, unosząc ręce w hitlerowskim pozdrowieniu, wrzeszczała: „cholerne
czarnuchy, pozabijamy was” do imigrantów w Tierp, były podżeganiem do nienawiści do innej
grupy narodowościowej.
Od 1970 roku istniało także prawo zakazujące dyskryminacji, między innymi w sklepach,
restauracjach i pubach. Ale i ono było rzadko przestrzegane. W latach 1992–1994 jedynie w
Sztokholmie, Göteborgu i Malmö zgłoszono dziewięćdziesiąt jeden takich przypadków, tylko
jeden skończył się wniesieniem aktu oskarżenia. Pozostałe dziewięćdziesiąt umorzono na etapie
śledztwa policyjnego.
W 1996 roku zgłoszono dwieście osiemnaście przypadków dyskryminacji, tylko w
jednym zapadł wyrok. Jednocześnie przeprowadzone w tym samym roku badanie opinii
publicznej pokazało, że dwóch na trzech czarnoskórych Szwedów spotkało się z odmową wstępu
do baru czy restauracji właśnie z powodu koloru skóry. Co czwarty Szwed pochodzenia
irańskiego bądź tureckiego miał podobne doświadczenia, w ciągu roku zdarzało się to zwykle
trzy, cztery razy.
Dopiero kilka lat po głośnych rasistowskich incydentach z początku lat
dziewięćdziesiątych zaostrzono prawo, uznając, iż rasistowskie motywy zbrodni mogą prowadzić
do zwiększenia wymiaru kary.
Ustawa ta weszła w życie w 1994 roku, jednak sądy nadal nie przyjmowały jej do
wiadomości. Mamy na to wiele przykładów.
17 sierpnia 1995 roku czternastoletni John Hron został pobity na śmierć. O zbrodnię
oskarżono czterech nastolatków. Dręczyli Johna przez wiele godzin, bili go, kopali, aż wyznał, że
„kocha nazistów”. W końcu wrzucili jego zmasakrowane ciało do jeziora.
Jeden z czwórki nastolatków, którzy brali udział w zdarzeniu, miał na sobie koszulkę z
wizerunkiem Hitlera i napisem: „Hitler was right”. W portfelach dwóch innych policjanci
znaleźli ulotki i znaczki Oporu Białych Aryjczyków, które kolportował czwarty z oskarżonych
nastolatków. Podczas rozprawy jeden z nich przyznał, że całą czwórkę łączyły „poglądy
nazistowskie”, drugi stwierdził bez ogródek: „Nadal będę starał się wyplenić wiadomą rasę”.
Jednak sąd w Stenungssund uznał, że zbrodnia nie miała podłoża rasistowskiego.
Jednym z najsurowszych krytyków wyroku był dziennikarz „Dagens Nyheter” Maciej
Zaremba. Uznał, że jest to kolejny z długiej serii wyroków świadczących o niezwykle „naiwnym
podejściu sądów do inspirowanej nazizmem przemocy”.
Nie wiem, czy jest to dla kogoś pocieszeniem, że nasze sądy i nasze władze jako jedyne w
Europie tak niechętnie nazywają po imieniu oparte na przemocy ideologie. Nasz kraj, jeśli chodzi
o takie sprawy jak ustawodawstwo, praktyka sądowa czy polityczne wypowiedzi, jawi się jako
najbardziej przyjazny nazizmowi w Europie, a nasze społeczeństwo jako moralnie
skonsternowane, co jednak jest niesprawiedliwe wobec Szwedów, którzy w większości reagują
adekwatnie do sytuacji i włos im się jeży, gdy słyszą o takich wyrokach. Stanowią one po prostu
odzwierciedlenie siedemdziesięciu lat nieprzerwanego upadku szwedzkiego ustawodawstwa i
świadomości prawnej.
Zaremba stwierdza bezradnie, że dla szwedzkich sądów zapewne nawet dokładnie
zaplanowane akty przemocy w latach trzydziestych nie byłyby wystarczające, żeby określić je
jako przejawy rasizmu.
„Gdyby »noc kryształowa« miała miejsce w dzisiejszej Szwecji, całe zdarzenie określono
by prawdopodobnie mianem rozboju”.
Międzynarodowa krytyka zwracała uwagę, że w Szwecji nie istniało prawo mówiące o
dyskryminacji etnicznej na rynku pracy, mimo że podpisała ona trzy międzynarodowe konwencje
dotyczące właśnie tych kwestii. ONZ-owski Komitet do spraw Likwidacji Dyskryminacji
Rasowej podkreślił w 1991 roku, iż Szwecja dwadzieścia lat po podpisaniu stosownej konwencji
nadal nie wprowadziła wymaganych w tej kwestii zapisów prawnych.
Dyskusja na ten temat rozpoczęła się znacznie wcześniej, bo już w 1968 roku. W
sprawozdaniu rządowym stwierdzono, że specjalne prawo nie jest tutaj potrzebne, ponieważ
zjawisko takie jak dyskryminacja rasowa po prostu nie występuje na szwedzkim rynku pracy.
Tym samym sprawa została rozstrzygnięta na najbliższe piętnaście lat.
W 1983 roku kierowana przez Kjella Öberga Komisja do spraw Dyskryminacji doszła do
wręcz przeciwnych wniosków. W raporcie stwierdzono, że dyskryminacja nie tylko istnieje, ale
jest wręcz powszechna. Bezrobocie wśród obcokrajowców było dwukrotnie wyższe niż wśród
rdzennych Szwedów. Zdaniem komisji głównym tego powodem była właśnie dyskryminacja.
Przewodniczący komisji stwierdził, że Szwecja powinna natychmiast przyjąć ustawy,
które by jej zapobiegały.
Raport komisji spotkał się z gwałtowną krytyką. Szwedzki Związek Pracodawców, SAF,
uznał, że obraz, jaki się z niego wyłania, jest błędny, a na szwedzkim rynku pracy nie ma
dyskryminacji. Także Związki Zawodowe Pracobiorców, LO, nie były entuzjastami ewentualnej
nowej ustawy, podobnie jak ówczesna minister pracy Anna-Greta Leijon. Pozytywne stanowisko
zajęły jedynie organizacje zrzeszające obcokrajowców. Rząd uznał jednak, że oba związki, LO i
SAF, mają na ten temat więcej do powiedzenia, i odłożył raport na półkę.
Dopiero w 1994 roku wprowadzono ustawę mającą przeciwdziałać dyskryminacji
etnicznej na szwedzkim rynku pracy. Jednak siedem lat później wciąż nie zapadł żaden wyrok
skazujący. Zdaniem sądów Szwecja nadal jest krajem, w którym dyskryminacja rasowa na rynku
pracy nie występuje, a przynajmniej nie wskazują na to żadne wyroki.
Jednak większość Szwedów widzi sytuację inaczej. Przeprowadzone w 1997 roku badania
pokazują, że dwóch na trzech czarnoskórych Szwedów spotkało się z dyskryminacją na rynku
pracy, liczby dotyczące Szwedów irańskiego pochodzenia są równie wysokie.
Na początku lat dziewięćdziesiątych funkcjonowało zarządzenie regulujące aktywność
azylantów na szwedzkim rynku pracy. Starającym się o azyl imigrantom po prostu nie wolno
było pracować. Ponieważ rozpatrywanie wniosków potrafiło niekiedy ciągnąć się latami, tysiące
ludzi pozostawało przez ten czas bez żadnego zajęcia. Wymuszone bezrobocie było dużym
obciążeniem psychicznym, ale prowadziło też do tego, że wiele osób uważało, iż wszyscy
imigranci „żyją z zasiłków”. Szwedzi najczęściej nie wiedzieli, że starający się o azyl
obcokrajowcy mają po prostu prawny zakaz pracy.
Ustawa ta została przeforsowana przez Związki Zawodowe Pracobiorców. Sprawa nie
podlegała dyskusji, wyjątkiem był głos socjaldemokratki Mony Sahlin.
Kjell Öberg, który stał na czele Komisji do spraw Dyskryminacji, został później szefem
Urzędu do spraw Imigrantów. Niewiele osób miało tak duże doświadczenie w tych kwestiach.
Öberg był zdziwiony, że w Szwecji sprawy te przez długi okres były po prostu uważane za
„nieinteresujące”, mimo że od czasu II wojny światowej kraj przyjął setki tysięcy cudzoziemców.
– To nie były kwestie pierwszoplanowe. Nawet nie drugoplanowe i nawet nie
trzecioplanowe. One po prostu nie istniały – stwierdził kiedyś.
Gdy w 1983 roku Kjell Öberg przedkładał raport końcowy komisji zatytułowany We
właściwym kierunku, był optymistą. Podejście do imigrantów zmieniało się, mieszane etnicznie
małżeństwa były w Szwecji powszechniejsze niż w wielu innych krajach europejskich. Nie
istniały organizacje czy ruchy o wyraźnie rasistowskim charakterze.
Dziesięć lat później w miejsce optymizmu pojawił się zawód. Nowa Demokracja miała
swoich reprezentantów w Riksdagu, Opór Białych Aryjczyków mówił otwarcie o wojnie rasowej,
a większość imigrantów czuła się dyskryminowana. Öberg uważał, że to przede wszystkim
państwo było odpowiedzialne za nasilający się rasizm, za segregację społeczną i ekonomiczną, a
także za coraz większe różnice między poszczególnymi grupami społecznymi. Błędem było też
to, że nie wprowadzono na czas odpowiednich ustaw.
– Powinniśmy byli tworzyć lepsze prawo. Zapobiegać pewnym zjawiskom na znacznie
wcześniejszym etapie, wtedy gdy na naszej scenie zaczęły się pojawiać pierwsze ruchy szerzące
nienawiść do obcych, takie jak Zachowajcie Szwecję dla Szwedów. Należało też wprowadzić
ustawy przeciwdziałające dyskryminacji na rynku pracy.
Zdaniem Kjella Öberga główny problem był od trzydziestu lat taki sam:
– Obojętność. Cały czas ta sama obojętność. A także naiwność. Nie dostrzegano
zagrożeń, które czyhały tuż za rogiem. Segregacja, coraz większe rozwarstwienie społeczne i
rozwój ruchów takich jak Opór Białych Aryjczyków, wszystko to okazało się dla nas
zaskoczeniem. A przecież w naszym kraju od dawna istniały dla nich przesłanki.
Członkowie składu sędziowskiego sądu apelacyjnego dla dolnej Norrlandii zapewne nie
zajmowali się międzynarodową krytyką, której poddana została Szwecja za to, że nie traktowała
poważnie zbrodni popełnianych z pobudek rasistowskich.
Ich interesował jedynie napad na bank w Vemdalen. Przeanalizowali przedstawione
dowody i doszli do wniosku, że Klas Lund był winien, i wymierzyli mu karę sześciu lat
więzienia. Ku wielkiemu zdziwieniu zarówno uczestników procesu, jak i mediów sąd uznał, iż
nie ma wystarczających dowodów, by stwierdzić winę Christoffera Rangnego. Został on
uniewinniony i po dwóch dniach procesu wyszedł na wolność.
Najbardziej zdziwiony obrotem sprawy był chyba sam Rangne. Na zaimprowizowanej,
dość chaotycznej konferencji prasowej, która odbyła się na schodach budynku sądu tuż po jego
wypuszczeniu na wolność, powiedział do wyciągniętych w jego stronę mikrofonów:
– Oczywiście bardzo się cieszę, ale jednocześnie jestem też szczerze zdziwiony. Co
prawda nie mam wielkiego zaufania do władz, muszę jednak przyznać, że sąd apelacyjny
słusznie rozeznał sprawę. Spodziewałem się najgorszego!
– Co teraz zamierzasz? – spytał jeden z reporterów.
Christoffer Rangne spojrzał na licznie zebranych dziennikarzy.
– Walka Oporu Białych Aryjczyków będzie kontynuowana – powiedział z uśmiechem.
Niecałe cztery miesiące później, 1 maja, Christoffer Rangne został zatrzymany i
aresztowany w Göteborgu jako podejrzany o pobicie. Uczestniczył w bójce razem z innymi
członkami Oporu Białych Aryjczyków uzbrojonymi w noże, pałki i granaty dymne.
Po wyjściu z aresztu Rangne pojechał do Uppsali, gdzie po szalonym pościgu
samochodowym został wkrótce zatrzymany razem z trzema innymi zwolennikami ruchu. W
samochodzie policja znalazła trzy śrutówki i kominiarki. Rangne został skazany na osiemnaście
miesięcy więzienia za przygotowywanie napadu z bronią w ręku.
27 listopada podczas jeden z pierwszych przepustek z więzienia Christoffer Rangne z
kominiarką na głowie i siekierą w ręku wkroczył do budynku poczty w Söderbärke w regionie
Dalarna. Próbował – bezskutecznie – rozbić szklaną osłonę kasy. Kiedy został zatrzymany przez
policję, miał przy sobie śrutówkę.
Dzień wcześniej Klas Lund usiłował zbiec z zakładu karnego w Tidaholm, gdzie odbywał
karę sześciu lat więzienia, na którą został skazany za napad na bank w Vemdalen.
Środa, 22 stycznia 1992 roku
John Ausonius zaparkował swojego białego nissana micrę na Dragarbrunnsgatan w
centrum Uppsali. Był uzbrojony, miał przy sobie rewolwer Smith & Wesson, kaliber 38, z
tłumikiem Still no. 5. Była godzina 22.05.
Morderca powrócił.
John Ausonius owinął się szczelnie kurtką. Odzwyczaił się od szwedzkich mrozów.
Miesiąc wcześniej, w Wigilię, wsiadł do samolotu linii Swissair, lot SR 284 z Zurychu do
Johannesburga. Leciał pierwszą klasą, w której bilet kosztował prawie pięćdziesiąt tysięcy koron
szwedzkich. Był w drodze do Republiki Południowej Afryki, by zrealizować swoje marzenie z
dzieciństwa: zobaczyć dzikie zwierzęta na sawannie, przyjrzeć się z bliska lwom i lampartom.
Poza tym uznał, że potrzebuje urlopu.
W połowie stycznia wrócił do zimowej Szwecji. Marzł. Mimo chłodu nie zaciągnął
jednak do końca suwaka kurtki. Od czasu do czasu prawą ręką sięgał za jej połę i dotykał
rękojeści rewolweru ukrytego w lewej kieszeni na piersi. Czuł jego ciepło, poza tym broń dawała
mu poczucie bezpieczeństwa.
Zaczął się intensywnie rozglądać. Szukał kogoś, kogo mógłby zabić. Nieważne kogo.
Chciał zabić. Tylko to się liczyło.
Kilka minut po dziesiątej wieczorem Hamid zamknął drzwi swojego sklepu spożywczego
w centrum Uppsali. Minął kolejny dzień pracy. Zaczął iść w stronę wielopoziomowego parkingu
Grimhild na Dragarbrunnsgatan. Pora wsiąść do samochodu, wrócić do domu i spróbować
przespać się kilka godzin, zanim rozpocznie się kolejny dzień pracy.
Hamid szedł pogrążony w myślach. Nie zauważył mężczyzny w zbluzowanej kurtce,
niewiele brakowało, a byliby na siebie wpadli. Mężczyzna wydawał się równie zdziwiony jak
Hamid. Wzdrygnął się, spojrzał na Hamida i wykonał szybki ruch prawą ręką, chowając ją za
połę kurtki.
Hamid nie potrafił później powiedzieć, co sprawiło, że nagle zaczął się bać. Jego lęk nie
miał żadnego racjonalnego powodu, a jednak był przerażony. Coś w tym dziwnym mężczyźnie
przerażało go, coś w jego oczach. Jego wielkie, okrągłe źrenice. Była w nich nienawiść.
Hamid odwrócił się i zaczął biec.
Słyszał, jak obcy mężczyzna ruszył za nim, dobiegał go odgłos uderzających o kamienny
bruk butów. Mężczyzna był pewnie jakieś dwadzieścia metrów za nim. Hamid poczuł w ustach
smak krwi i nagły, bolesny skurcz żołądka. Uciekał jednak dalej, w stronę parkingu i swojego
samochodu. W życiu nie biegł tak szybko jak teraz.
Samochód Hamida stał na platformie dziesiątej, ale Hamid nie miał już sił. Zatrzymał się
na platformie szóstej, schylił, oparł ręce o kolana, oddychał szybko i z trudem. Serce mu waliło.
Słyszał swój rzężący oddech.
Odgłos kroków prześladowcy ustał. Na parkingu było cicho. Hamid uspokoił oddech i
wyprostował się. Dookoła panował spokój. Znów zaczął iść. I wtedy, nagle, znów zobaczył
obcego mężczyznę. Widział go wyraźnie przez ażurowe ściany budynku. Mężczyzna wsiadł do
białego nissana micry i ruszył z piskiem opon w stronę parkingu.
Hamid zaczął biec do swojego samochodu. Udało mu się otworzyć drzwi, czasem miewał
z tym problemy. Drżącymi rękami przekręcił kluczyk w stacyjce, skręcił w lewo i najszybciej,
jak mógł, skierował się w stronę wyjazdu z parkingu.
Na płaszczyźnie piątej oba samochody niemal się zderzyły. Hamid wcisnął hamulec.
Obcy mężczyzna jakby na chwilę się zawahał, nagle uniósł do góry ręce i zasłonił twarz.
Hamid lekko się cofnął, wyminął nissana i z piskiem opon wyjechał z parkingu.
Zatrzymał się dopiero kilkaset metrów dalej. Cały się trząsł. Ręce mu drżały. Czego chciał ten
obcy mężczyzna? Dlaczego za nim biegł?
Zastanawiał się, czy nie zawiadomić policji. Po kilku minutach postanowił jednak jechać
do domu. Chciał się położyć spać. Czuł się nieskończenie zmęczony…
Kilka przecznic dalej morderca siedział w swoim nissanie. Głośno klął. Był zawiedziony.
Ale postanowił kontynuować poszukiwania…
Erik Bongcam był zabawowym facetem. Tak w każdym razie twierdzili jego przyjaciele.
Otwarty, sympatyczny, towarzyski. Znana postać życia studenckiego w Uppsali. Po kilku latach
studiów rozpoczął niedawno badania nad komórkami raka. Poza tym pracował też jako fotograf,
robił reportaże z podróży. Jego zdjęcia zachodów słońca na Teneryfie i białych plaż na greckich
wyspach znajdowały się we wszystkich katalogach dużych biur podróży.
Jego hobby dawało mu prestiż w środowisku studenckim. Jako fotograf uczelnianej
gazety „Ergo” często uczestniczył w różnych imprezach i ciągnących się w nieskończoność
formalnych kolacjach, nazywanych tu tradycyjnie „nasiadówkami”.
Erik był znanym uwodzicielem, kobiety lgnęły do niego. A przynajmniej tak było do
czasu, kiedy poznał Ulrikę. Zakochali się w sobie. W 1990 roku zostali parą, niedługo potem
urodziło się ich pierwsze dziecko.
Krótko mówiąc, Erikowi żyło się dobrze. Był świetnie zapowiadającym się młodym
naukowcem, zapraszano go na międzynarodowe kongresy naukowe, miał hobby, które przynosiło
mu dobre zarobki, wielu przyjaciół w naukowym świecie Uppsali, żonę, którą kochał, i córeczkę.
– Mogę służyć za wzór młodego, dobrze zapowiadającego się naukowca z Uppsali –
powiedział ze śmiechem przy pewnej okazji.
Erik i Ulrika planowali spędzić środowy wieczór w domu. Przyjechała mama Ulriki,
chcieli zaprosić ją na kolację.
Około ósmej usłyszeli telefon. Dzwoniła Pernilla. Wybierała się z przyjaciółmi coś
przekąsić do pubu V-Dala.
– Chodźcie z nami – zachęcała.
W pierwszym momencie Erik i Ulrika odmówili. Nie chcieli zostawiać matki Ulriki.
Jednak Pernilla dalej ich namawiała, tłumacząc, żeby wykorzystali okazję, skoro babcia może
zostać z dzieckiem.
– Prawie nigdzie nie wychodzicie. Dajcie się namówić.
Propozycja była kusząca. Mama Ulriki też ich zachęcała.
– Oczywiście, że idźcie. Zostanę z małą – zaproponowała.
To pomogło im podjąć decyzję. Postanowili spotkać się z przyjaciółmi. Kiedy wychodzili
z mieszkania, był kwadrans po ósmej.
Mniej więcej o tej właśnie porze biały nissan micra wyjechał ze Sztokholmu i ruszył
drogą E-4 na północ, w stronę Uppsali.
Kolacja była udana. Erik i Ulrika dobrze się bawili. Tuż po jedenastej wieczorem wyszli z
pubu. Erik był we wspaniałym humorze. Objął Ulrikę, zaczął ją łaskotać, skakał wokół niej,
udawał, że fruwa w powietrzu, podskakiwał. Ulrika się śmiała. Chwycili się za ręce i szli dalej.
W ogóle nie zauważyli mężczyzny schowanego naprzeciwko pizzerii, między
kamienicami z żółtej cegły przy S:t Johannesgatan. Nie usłyszeli, kiedy wyszedł z cienia i
zdecydowanym krokiem ruszył za nimi.
Erik i Ulrika dotarli do skrzyżowania przy Krongatan i skręcili w wąską ścieżkę
prowadzącą w stronę Studentvägen. Dotarli do pierwszego domu, kiedy Erik poczuł czyjąś rękę
na ramieniu. Odwrócił się. Przed nim stał mężczyzna z naciągniętą na twarz czapką. Tylko jego
oczy były widoczne. Erik zdążył jeszcze zobaczyć, że mężczyzna trzyma coś w ręku, jakby racę,
coś czarnego z dużą, długą rurką.
Nagle rurka eksplodowała. Erik zobaczył iskry, spadającą gwiazdę.
I wtedy poczuł ból. Jakby ktoś z całej siły uderzył go w głowę krzesłem. Upadł do
przodu. Próbował zasłonić się rękami, ale ku swojemu zdziwieniu odkrył, że jego ręce go nie
słuchają.
Upadając, ciężko uderzył o ziemię. Próbował wstać, ale nie potrafił. Mógł jedynie
odwrócić się na plecy. Później lekarze stwierdzili, że doszło do niewielkiego urazu kręgosłupa, z
czego Erik nie zdawał sobie wówczas sprawy. Nie wiedział nawet, że został postrzelony.
– Pomyślałem, że ktoś spłatał mi figla, podpalił noworoczną petardę, która za wcześnie
wybuchła – opowiadał później.
Nagle usłyszał krzyk. Dochodził gdzieś z daleka. A potem zobaczył nad sobą twarz
Ulriki. Stała zaledwie metr od niego.
– Boże! Ktoś strzelał do Erika! Ratunku! – zaczęła krzyczeć.
Erik próbował ją uspokoić. Spojrzał do góry, w niebo. Dziwne. Nie mógł się ruszać, ale
czuł jakiś wyjątkowy spokój, który ogarniał całe jego ciało. Wkrótce wokół niego i Ulriki zebrało
się sporo ludzi. Wyglądali na przestraszonych i zaniepokojonych. Tylko Erik nadal był spokojny.
Wciąż nie docierało do niego, że ktoś do niego strzelał. Zrozumiał to, dopiero kiedy powiedzieli
mu o tym w szpitalu lekarze.
*
Uznałem, że Ranjbar wystarczy, ale potem znów przegrałem wszystko, co miałem, więc
musiałem napaść na kolejny bank, a przed napadem… cóż… właściwie też nie do końca to
rozumiem, ale potrzebowałem moralnego wsparcia, bo ryzyko, że kolejny napad się nie uda, było
duże, to było wręcz bardzo prawdopodobne.
Zabijanie imigrantów stało się moim sposobem… jak by to powiedzieć… stało się moim
sposobem… nie wiem, jak to wytłumaczyć… ale to stało się moim sposobem na rozwiązywanie
problemów. Może zabrzmi to absurdalnie, ale tak właśnie było.
W Stanach Zjednoczonych kryminalistów skazuje się na karę śmierci, zostają straceni.
Nikt nie wierzy, że wyniknie z tego coś dobrego, to są działania zapobiegawcze. W pewnym sensie
ze mną też tak było. Byłem sędzią i katem w jednej osobie. Chciałem, żeby imigranci zrozumieli,
że nie są tu mile widziani.
Proszę pamiętać, że w gruncie rzeczy jestem praworządnym obywatelem. Gardzę
rozbojami, naprawdę. Napady na banki były godne potępienia, to była podłość. Dlatego czułem
potrzebę… żeby przebić rozbój czymś… co będzie jeszcze gorsze… żeby odmienić proporcje,
napad na człowieka miał umniejszyć znaczenie napadu na bank.
Usprawiedliwiłem napady tym, że ich ofiarami padają imigranci. Wpuszczenie ich do
Szwecji było błędem politycznym. Gdybym strzelał do Szwedów, wszyscy zwróciliby się przeciwko
mnie. Wszyscy! Szwedzi i imigranci! Wszyscy! Nikt nie lubi faceta, który chodzi i strzela do ludzi.
Wybrałem za cel imigrantów, ponieważ wielu ich nie lubiło… Dwadzieścia, może nawet
trzydzieści procent społeczeństwa uważało tak jak ja, że w Szwecji jest za dużo obcych. I wcale
nie przejmowali się tym, że do nich strzelam, no, może nie wcale, ale na pewno w mniejszym
stopniu, niż gdybym strzelał do Szwedów. Część wręcz mnie popierała.
A ja… ja upiekłem dwie pieczenie na jednym ogniu, że tak powiem. Chciałem wystraszyć
imigrantów, a jednocześnie odwrócić uwagę policji od napadów na banki. Myślałem, że jeśli
ustrzelę paru brudasów, to będę mógł spokojnie rabować dalej. Odwrócę uwagę policji… będą
tak zajęci ściganiem mężczyzny z laserem, że nie przejmą się napadami na banki.
Ale zamachy wcale nie przychodziły mi łatwo. Czułem opór, byłem w konflikcie z samym
sobą. To było bardzo obciążające i denerwowało mnie. Ale też czułem, że przecież, do cholery,
muszę to zrobić. Co mogłem na to poradzić? Tak to widziałem. Miałem tylko nadzieję, że szybko
się z tym uporam, a potem będę mógł spokojnie zająć się rabowaniem.
Byłem zamaskowany. Dotknąłem jego ramienia, bo chciałem, żeby się odwrócił…
widziałem tylko, że ma długie czarne włosy. Chciałem, żeby się odwrócił, żebym mógł zobaczyć,
czy należy do kategorii imigrantów, na których poluję. Należał. Wtedy strzeliłem. Celowałem w
szyję. Jeden strzał. Potem odwróciłem się i zacząłem biec.
Chciałem zabić go jednym strzałem. Ale tak się nie stało.
*
Panowało ogólne zamieszanie. Policja szukała mężczyzny z laserem. Policjanci udzielali
wywiadów. Odbywały się demonstracje.
Ale policja nic nie miała. Śledziłem wiadomości telewizyjne, więc byłem na bieżąco.
Cały czas poszukiwano mężczyzny z laserem. Musiałem przedsięwziąć pewne środki
bezpieczeństwa. Pomyślałem, że niewykluczone, że mają swoich ludzi w akademikach. Budynków,
w których przebywali studenci, nie było w Sztokholmie aż tak wiele, może z pięćdziesiąt. Na
miejscu policji obstawiłbym wszystkie, dałbym dwóch, trzech policjantów na każdy. Przecież
ofiarami wielu moich ataków byli właśnie studenci.
W tamtych dniach dużo o tym myślałem, co wpłynęło na mniejszą częstotliwość napadów.
Uznałem, że muszę być ostrożny.
Do tej pory wybierałem ofiary całkowicie przypadkowo. Jeśli chodzi o kiosk przy zejściu
do metra Hägerstensåsen, wiedziałem, że prowadzi go jakiś Turek, czy może Grek. Kilka lat
mieszkałem w pobliżu, znałem faceta.
Kiedy jednak się tam zjawiłem, jego tam nie było. Była za to jakaś kobieta, może
dziewczyna, też cudzoziemka. Nie chciałem, żeby coś jej się stało. Dzieci są niewinne. Młode
dziewczyny też. Nie mogłem jej zabić, chociaż pewnie byłoby to dość łatwe.
Pojechałem więc do Djursholms Ösby. Znałem to miejsce z okien pociągu, wiedziałem, że
obok stacji jest bar i że prowadzi go imigrant. Nie musiałem długo szukać. Byłem też pewien, że
będzie sam. I rzeczywiście był. Przyjechałem na rowerze, zamaskowany, wszedłem z bronią
gotową do użycia, oddałem kilka strzałów.
Wszystko odbyło się bardzo szybko. Ale nie bez problemów. Facet zaczął stawiać opór,
krzyczał. Po oddaniu strzałów natychmiast wybiegłem. Policja przyjechała szybko. Słyszałem
syreny, ale wtedy byłem już pewnie dobry kilometr od tego miejsca.
To, co zrobiłem, nie było humanitarne, ale czy ma to jakieś znaczenie? Nowi demokraci
też mówią, że imigrantów należy wyrzucić ze Szwecji. Tego samego zdania są naziści. Prawdę
mówiąc, nie bardzo lubię nazistów, nie mam z nimi wiele wspólnego.
Co innego Nowa Demokracja. Głosząc hasła „Szwecja dla Szwedów”, szybko zdobyli
dziesięć procent głosów. Ich apele były odpowiedzią na moje działania. Z psychologicznego
punktu widzenia. Przestałem zajmować się rzeczami bez sensu, tracić pieniądze na gry;
pieniądze, które zresztą pochodziły z napadów. Nienawiść nowych demokratów do obcych dodała
mi pewności siebie.
Aybar został poważnie ranny. Pomyślałem, że może pora przestać…