Lawrence E. Joseph - Słoneczny Kataklizm (OCR, Literówki)

You might also like

Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 243

Słoneczny

kataklizm
Lawrence E. Joseph

Słoneczny
kataklizm
W JAKI SPOSÓB SŁOŃCE UKSZTAŁTOWAŁO HISTORIĘ
I CO MOŻEMY ZROBIĆ,
BY OCALIĆ NASZĄ PRZYSZŁOŚĆ?

PRZEKŁAD:
Ewa Androsiuk-Kotarska, Bartłomiej Kotarski
TYTUŁ ORYGINAŁU:
Solar Cataclysm

Redakcja: Katarzyna Pietruszka


Korekta: Beata Jarmuszewska
Projekt okładki: Krzysztof Kibart, www.designpartners.pl
Skład: skladigrafika(5)gmail.com

Copyright © 2012 by Lawrence E. Joseph. Ali rights reserved.


Copyright © for Polish edition by ILLUMINATIO Łukasz Kieras 2013

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie


z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzed­
niego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie I
Białystok 2013
ISBN: 978-83-63965-03-7

Bądź na bieżąco i śledź nasze wydawnictwo na Facebooku:


www.facebook.com/illuminatiopl

www.illuminatio.pl

Wydawnictwo ILLUMINATIO Łukasz Kierus


E-mail: wydawnictwo(5)illuminatio.pl
Dział handlowy: zamowienia@illuminatio.pl

Pełna oferta wydawnictwa jest dostępna na stronie


www.illuminatio.pl
SPIS TREŚCI

Wstęp 9
Część specjalna. Hipoteza kapryśnego Słońca 19

Przeszłość 33
1. Sol kocha Gaję już od blisko pięciu miliardów lat 35
2. Plamy na Słońcu zakończyły ostatnią epokę lodowcową 45
3. Długa i burzliwa historia negowania plam słonecznych 51
4. Od ciepłego średniowiecza po małą epokę lodowcową 61
5. Kiedy Słońce zasnęło 79

Czasy obecne 85
6. Plamy na Słońcu ogrzewają nasz świat 87
7. Skandal wokół globalnego ochłodzenia 111
8. Kult Słońca w XXI wieku 123
9. Słońce nas też uzdrawia 137
10. Plamy na Słońcu a ludzki mózg 153

Przyszłość 165
11. Słońce wkrótce zniszczy naszą sieć energetyczną 167
12. Prosty sposób na bezpieczną przyszłość 175
13. Czeka nas sto katastrof nuklearnych 195
14. Sekretne ostrzeżenia Słońca 201
15. Trzy zagrożenia i jedno szczęśliwe zakończenie 207

Zakończenie 223
Przypisy 235
Podziękowania 240
Książkę tę dedykuję Phoebe.
która jest źródłem blasku mojego życia,

oraz Milo
- gwieździe w moim układzie słonecznym.
AKTYWNOŚĆ SŁONECZNA OD KOŃCA OSTATNIEJ EPOKI LODOWCOWEJ
ILOŚĆ PLAM SŁONECZNYCH

LATA (-p.n.e./n.e.)
Wstęp

zy zdarzyło wam się kiedyś wpatrywać w coś bez wyraźnej przyczyny?

C Czy nie mogliście od tego czegoś oderwać wzroku, choć nie mieliście
pojęcia, dlaczego tak się dzieje? Mam obsesję na punkcie Słońca i od pew­
nego czasu moją uwagę przykuwa wykres aktywności słonecznej z ostatnich
12 000 lat, czyli od momentu zakończenia ostatniej epoki lodowcowej do
współczesności. Wykres ten pochodzi z książki zatytułowanej A History oj
Solar Activity over Millennia (Historia aktywności słonecznej na przestrze­
ni tysiącleci), autorstwa Ilyi G. Usoskina z Obserwatorium Geofizycznego
Sodankyla w fińskim Oulu1. Jak możesz zobaczyć na poprzedniej stronie,
pozornie nie ma tu nic ciekawego, żadnych ujmujących fraktali ani pełnych
wdzięku krzywych - tylko poszarpany zapis reakcji termojądrowych zacho­
dzących w tym pozbawionym wszelkiego życia gigancie, oddalonym od nas
o jakieś 150 milionów kilometrów. Sto dwadzieścia wieków słonecznych
wzlotów i upadków zapisanych na jednej kartce. Po wielu godzinach bez­
myślnego mrugania oczami, przykleiłem ten wykres do mojej drukarki tuż
obok żółtej kartki z napisem: „Mój tata to najlepszy tata we wszechświecie! ”
- prezentu od mojej siedmioletniej wówczas córki, która (muszę przyznać)
miała wtedy jeszcze spore trudności z poprawną pisownią.
Liścik od Phoebe rzucił zupełnie nowe światło na wykres aktywności
słonecznej. Po upewnieniu się, że wykres Usoskina jest zgodny z odkrycia­
mi innych naukowców w tej dziedzinie, uświadomiłem sobie, że historia
Słońca to w istocie także nasza historia. Jest to przecież nasze jedyne życio­
dajne źródło energii. Praktycznie każdy aspekt ludzkiego istnienia zależ­
ny jest od zmian zachodzących na Słońcu - skutki długofalowe związane
są ze zmianami klimatycznymi, krótkofalowe zaś tyczą się potencjalnych
eksplozji słonecznych, powodujących rozległe zakłócenia w dostawie prą­
du oraz mających inne szkodliwe i niepożądane skutki.
Według mojej hipotezy kapryśnego Słońca wszystko, w tym także świa­
tło słoneczne, podlega zmianom. Losowe wahania zachowań Słońca kształ­
tują historię, wpływają na nasze codzienne życie i określają naszą przy­
szłość, zarówno w stopniu ledwo dostrzegalnym, jak i katastrofalnym.
Nasza gwiazda jest o wiele bardziej zmienna czy też kapryśna, niż nam
(tak naukowcom, jak laikom) się wydawało. Wraz z każdą eksplozją aktyw­
ności słonecznej, każdym okresem jej braku czy wymieszaniem widmowe­
go składu promieniowania zmienia się nasze środowisko, a wraz z nim tak­
że i my. Warto jednak wspomnieć, że hipoteza kapryśnego Słońca nie ma
wydźwięku deterministycznego. Nasze losy - jako zbiorowości i jako po­
szczególnych jednostek - nie są całkowicie uzależnione od „nastrojów”
Słońca. My po prostu reagujemy na zmiany jego zachowania, wykorzystu­
jąc do tego swoją pomysłowość oraz instynkt przetrwania. Słońce zawsze
stanowi czynnik brany pod uwagę, ale rzadko bywa naszym panem. Nie je­
steśmy w jego niewoli (więcej informacji dotyczących hipotezy kapryśne­
go Słońca znajdziecie we fragmencie książki tuż po wstępie).
To, że nasza więź ze Słońcem jest niezwykle silna, uświadomiłem so­
bie, siedząc pewnego słonecznego dnia w parku przy Broadwayu, na połu­
dniowym krańcu Manhattanu, zaledwie kilkadziesiąt metrów od miejsca,
gdzie generał Jerzy Waszyngton badał nabrzeże Zatoki Nowojorskiej, chcąc
obronić je przed Brytyjczykami. Ani Waszyngton, ani ja, ani nikt inny nie
zachwycałby się tym widokiem, gdyby nie pewne niezwykłe zachowanie
w aktywności Słońca pod koniec ostatniej epoki lodowcowej. Spójrzmy na
sam początek wykresu oznaczający wydarzenia sprzed 12 000 lat. To wła­
śnie wtedy nastąpił gwałtowny wzrost temperatury, wskutek zwiększenia
się aktywności słonecznej. Wyobraźcie sobie, jak 12 tysiącleci temu rze­
ka Hudson odtajała po raz pierwszy od tysięcy lat. Miliardy ton lodu stop­

10
niało, doprowadzając do powodzi, która ukształtowała przesmyk znany
obecnie jako cieśnina Verrazano, i drążąc kanały łączące dziś Zatokę No­
wojorską z Oceanem Atlantyckim. Gdyby Słońce nigdy nie stopiło lodów
ostatniej epoki lodowcowej, możliwe, że Zatoka Nowojorska wciąż była­
by słodkowodnym jeziorem i z pewnością nie pełniłaby funkcji bramy wi­
tającej handlarzy i imigrantów, dzięki którym Nowy Jork stał się jednym
z największych miast na świecie.
Drugi co do wielkości (po wielkim polodowcowym ociepleniu) wzrost
aktywności słonecznej to okres, który rozpoczął się w połowie XIX wieku
i trwa do dziś. Co by się stało, gdyby w tym okresie wystąpił brak aktyw­
ności słonecznej, zaś temperatury spadłyby, a nie wzrosły? Być może Za­
toka Nowojorska zamarzłaby raz jeszcze, co by oznaczało ponowne odcię­
cie Nowego Jorku od oceanu na większą część roku - zamiast „Wielkiego
Jabłka” mielibyśmy niewielkie, mało znaczące miasto. Nie byłoby mostu
Verrazano prowadzącego z Brooklynu do Staten Island, gdzie John Travol-
ta i jego filmowi koledzy wygłupiali się w filmie Gorączka sobotniej nocy.
Być może ten film w ogóle by nie powstał.
Słońce ma też swój udział w tym, że jeden z najlepszych filmów o Bro­
oklynie został nakręcony w języku angielskim, a nie po norwesku, w języ­
ku wikingów. W wiekach X, XI i XII pierwszym europejskim imigrantom,
przybywającym do kraju obecnie zwanego Ameryką Północną, udało się
założyć osady w czasie tak zwanego średniowiecznego optimum klimatycz­
nego. „Rozkwit aktywności ludności nordyckiej, trwający mniej więcej od
800 do 1200 r., nie był spowodowany jedynie czynnikami społecznymi, ta­
kimi jak technologia, przeludnienie czy oportunizm. Wielkie podboje i od­
krycia miały miejsce w okresie niezwykle łagodnych i stabilnych warun­
ków klimatycznych - były to najcieplejsze cztery wieki od ostatnich 8000
lat” - pisze w swojej książce The Little IceAge (Mała epoka lodowcowa) an­
tropolog i klimatolog Brian Fagan2. Potem jednak, podczas trwania małej
epoki lodowcowej, czyli w latach około 1300-1750, aktywność słonecz­
na i temperatury panujące na Ziemi gwałtownie spadły. Spadek ten znacz­
nie zahamował proces zasiedlania Nowego Świata. To, że ludom nordyc­
kim nie udało się zachować stałych kolonii na kontynencie amerykańskim,
jest wynikiem nie tyle czynników militarnych, społecznych czy kultural­

ii
nych, ile faktu, że uprzednio drożne obszary północnego Atlantyku były
później przez większą część roku skute lodem, co uniemożliwiało żegla­
rzom przemierzanie mórz. „Winlandia”, bo tak wikingowie nazywali swo­
je kolonie na obszarach Nowej Fundlandii, stała się zbyt zimna, by moż­
na było uprawiać tam winogrona, z których wyrabiano wino. Bez zysków
z eksportowania win z powrotem do Skandynawii niebezpieczna podróż
nie była już opłacalna. Wraz ze spadkiem temperatur podczas małej epoki
lodowcowej obniżyły się też preferowane przez żeglarzy szerokości geo­
graficzne. Potencjał kolonizacyjny powędrował na południe ku Wyspom
Brytyjskim, Portugalii i Hiszpanii Kolumba. Tak więc to mieszkańcy tych
krajów, a nie skandynawscy pionierzy, mogli spokojnie zaludniać Nowy
Świat. Dlatego też to mający angielskie korzenie Jerzy Waszyngton, a nie
potomek Leifa Erikssona, stanął na czele Amerykanów w walce o nieza­
leżność wobec swoich zamorskich władz.
Hipoteza kapryśnego Słońca odnosi się nie tylko do przeszłości, lecz
także do przyszłości. Eksploracja i kolonizacja nowych światów są dziś
równie zależne od wahań aktywności Słońca, co 1000 lat temu. Astronau­
ci narażeni są na słoneczne burze radiacyjne, co przypomina zagrożenie,
jakie dla marynarzy z zamierzchłych czasów stanowiły sztormy na morzu.
Strategia przetrwania w obu przypadkach jest podobna: należy znaleźć
schronienie i przeczekać kataklizm. Różnica polega na tym, że wikingo­
wie stracili swoją szansę w wyniku spowodowanej spadkiem aktywno­
ści słonecznej małej epoki lodowcowej, podczas gdy kosmiczni podróżni­
cy mogliby skorzystać na chwilowym uspokojeniu temperamentu naszej
gwiazdy. Im mniej plam na Słońcu i im mniejszą mają one moc, tym lep­
sze perspektywy na eksplorację oraz zasiedlanie Księżyca i Marsa. Uspo­
kojenie kosmicznej pogody jest niezbędnym warunkiem do stworzenia
korytarzy komunikacyjnych łączących Ziemię z kosmicznymi koloniami.
Nagły wzrost aktywności słonecznej może drastycznie pokrzyżować dłu­
gofalowe plany na tym polu, jak stało się w 1977 r., gdy Skylab 4, prekursor
współczesnej Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, uległ awarii w wyniku
nagrzania się i rozszerzenia ziemskiej atmosfery, wywołanych nietypowo
wysoką aktywnością Słońca. Proces ten zwiększył opór tarcia działający
na satelitę, co spowodowało nieprawidłowe działanie systemów znajdują­

12
cych się na jego pokładzie. Na szczęście, w momencie awarii na pokładzie
stacji nie było astronautów. Szkody okazały się niemożliwe do naprawie­
nia, a Skylab 4 ostatecznie spadł na Ziemię w 1979 r. Przedwczesny koniec
projektu NASA był dla agencji poważnym ciosem, gdyż spodziewano się,
że ta mała stacja kosmiczna będzie przystanią dla promów kosmicznych
(program ich lotów zaczęto wdrażać w latach 80.).
Specjaliści od kosmicznej pogody są zgodni co do tego, iż po zakończe­
niu szczytowego okresu aktywności pod koniec 2013 r., należy spodzie­
wać się długoterminowego spadku aktywności Słońca. To wielka szkoda,
a być może wręcz tragedia, że fundusze NASA przeznaczone na eksplo­
rację kosmosu zostały ograniczone właśnie w momencie, gdy wydaje się,
iż nasza gwiazda wchodzi w sprzyjający takim badaniom okres uspokoje­
nia. Cała sytuacja przywodzi na myśl opowieść Jareda Diamonda o Cesar­
stwie Chińskim. Do połowy XV wieku Chiny były potęgą na morzu, ale
już 100 lat później, w wyniku politycznych kłótni, Chińczycy musieli zre­
zygnować z okrętów oraz portów i przez następne 500 lat politycznie, go­
spodarczo i kulturowo żyli w cieniu świata zachodniego3.

ZACIEMNIENIE

Czasem Słońce wpada w naprawdę podły nastrój i wyrzuca z siebie stru­


mienie plazmy, czyli naładowanego energią gazu. Najczęściej strumienie
takie uciekają w przestrzeń kosmiczną, nie czyniąc nikomu krzywdy, ale
czasem (głównie w przypadku eksplozji pojawiających się w północno-
zachodniej ćwiartce tarczy słonecznej) trafiają one w Ziemię.
Wcześniej czy później, prawdopodobnie w ciągu następnej dekady, ude­
rzy w nas strumień energii paraliżujący sieci energetyczne na wiele mie­
sięcy czy nawet lat i pozbawiający prądu miliony ludzi na całym świecie.
Są to prognozy zawarte w raporcie zatytułowanym Severe Space Weather
Events: UnderstandingSocietal andEconomidmpacts (Ekstremalne zdarze­
nia związane z pogodą kosmiczną oraz ich wpływ na gospodarkę i społe­
czeństwo). Dokument ten opublikowała w grudniu 2008 r. amerykańska
Narodowa Akademia Nauk przy współpracy z NASA. Narodowa Akade­
mia Nauk wydająca opinie w kwestiach nauki to podmiot, który autoryte­

13
tem dorównuje amerykańskiemu Sądowi Najwyższemu i której ustalenia
akceptowane są praktycznie przez całą resztę świata. Założył ją Abraham
Lincoln w czasie wojny secesyjnej, dzisiaj zaś jest ona zdecydowanie naj­
bardziej prestiżową organizacją naukową i nie może być traktowana jako
odrębna frakcja w świecie nauki. W opublikowanym przez akademię ra­
porcie, dotyczącym zagrożenia ze strony pogody kosmicznej, przeczytać
można, iż eksplozje słoneczne rozmiarami podobne do tych, które dosię-
gnęły Ziemię wiatach 1859,1909 i 1921, czyli jeszcze przed erą sieci ener­
getycznych, obecnie spowodowałyby największą w historii ludzkości awa­
rię energetyczną.
Jakie byłyby tego następstwa? Cytując raport Narodowej Akademii
Nauk: „System doprowadzania wody pitnej przestałby działać w ciągu
kilku godzin; łatwo psujące się produkty spożywcze i lekarstwa straciłyby
przydatność po 12-24 godzinach; centralne ogrzewanie albo klimatyza­
cja przestałyby działać natychmiast lub wkrótce po odcięciu prądu, potem
przyszedłby czas na kanalizację, linie telefonicznie, transport, dostawy pa­
liw itp. Usuwanie awarii zasilania potrwałoby prawdopodobnie kilka mie­
sięcy, co odcisnęłoby piętno na działaniu służb ratunkowych, bankowości
i handlu, a także na sprawności działania Dowództwa Sił Zbrojnych oraz
policji”4.
Większość z nas przeżyła awarię prądu, choć zapewne trwało to najwy­
żej kilka godzin lub dni i nie przypominało scenariusza prognozowanego
przez Narodową Akademię Nauk. Wyobraźmy sobie świat, w którym brak
prądu stał się normą, a my (ludzie, którym udało się przetrwać) z rozrzew­
nieniem wspominamy „stare, dobre czasy”, gdy elektryczność była czymś
powszechnie dostępnym! To właśnie nas czeka, gdy ogromna fala plazmy
słonecznej sparaliżuje sieć energetyczną, a wraz z nią całe zależne od niej
społeczeństwo.
Ludzie często pytają, czy masowe awarie zasilania przypominać będą
czasy przed wynalezieniem prądu. Otóż nie, świat będzie w sytuacji o wiele
gorszej, ponieważ w tamtych czasach wiedziano, jak radzić sobie bez prą­
du. My tego nie potrafimy. Oto paradoks postępu: im bardziej się rozwija­
my, tym bardziej stajemy się zależni od naszych wynalazków. Cywilizacja
nie jest już w stanie funkcjonować bez elektryczności. Dla przykładu, elek­

14
trownie atomowe, po trwającej około miesiąca przerwie w dostępie ener­
gii elektrycznej z sąsiednich elektrowni, utraciłyby możliwość schładzania
prętów paliwowych i odpadów radioaktywnych, co doprowadziłoby do se­
rii eksplozji przypominających te w Czarnobylu i Fukushimie. Powietrze,
woda i ziemia zostałyby skażone (więcej w Rozdziale 13).

HISTORIA KAPRYŚNEGO SŁOŃCA

Historia naszej więzi ze Słońcem jest pełna wzlotów i upadków. Pierwsi


ludzie postrzegali tę gwiazdę jako wielkiego Boga, który rządził niebiosami
- surowego, gorącego towarzysza Matki Ziemi. Później, gdy nasze pojęcie
boskości przybrało ludzkie oblicze, Słońce zaczęto traktować jako najwięk­
szy dowód na istnienie siły wyższej, dzieło Wszechmogącego, które okrąża
Ziemię oraz obdarza nas ciepłem i światłem. W końcu okazało się, że to my
krążymy wokół Słońca, a nie odwrotnie, co stanowiło dodatkowy dowód na
to, iż ten pełen blasku boży twór jest czymś doskonałym - dziełem niebios.
Spójrzcie teraz raz jeszcze na wykres aktywności słonecznej. Tym ra­
zem potraktujcie go jako test Rorschacha. Co widzicie? Wykres EKG? Wy­
szczerzone nierówne zęby? Ja widzę 12 000 lat historii naszych związków ze
Słońcem. Głównym motywem tej historii jest zagadka, w jaki sposób napę­
dzane przez Słońce zmiany klimatu przyczyniły się do kolejnych upadków
i rozwojów cywilizacji. W jednym z wątków pobocznych dostrzec moż­
na współczesną istotę starożytnych praktyk czczenia Słońca, podczas gdy
inny dotyczy implikacji ostatnich znacznych zmian demograficznych, obej­
mujących zwłaszcza ciepłe rejony naszego globu. Znaleźć tu można nawet
wymiar folklorystyczny (choć niekoniecznie oczywisty na pierwszy rzut
oka), wyjaśniający, dlaczego wschód i zachód słońca, zjawiska bliźniaczo
do siebie podobne na poszczególnych etapach, wywołują w nas tak skraj­
nie odmienne uczucia. Końcowy zwrot akcji opowiada o tym, w jaki spo­
sób pojedynczy losowy wybuch na Słońcu może w niedalekiej przyszło­
ści zupełnie zniszczyć nasz styl życia.
Historia przedstawiona na wykresie Usoskina znajduje potwierdzenie
w wielu faktach. Od 1960 r. co najmniej 18 pojazdom kosmicznym udało
się osiągnąć orbitę słoneczną i przesłać nam cenne informacje uzyskane

15
na podstawie pomiarów, analiz, a także fotografii atmosfery i powierzch­
ni Słońca oraz szalejących tam wiatrów i burz. Aparatura pomiarowa zba­
dała plamy słoneczne oraz jądro gwiazdy. Wiele spośród tych pojazdów
kosmicznych wysłano w związku z Międzynarodowym Rokiem Heliofi-
zycznym 2007-2008, być może najambitniejszym wspólnym przedsię­
wzięciem w historii nauki, świadczącym o wkroczeniu w jej złoty wiek.
W ramach Międzynarodowego Roku Heliofizycznego tysiące naukowców
z wielu krajów organizowało setki konferencji i innych tego typu przed­
sięwzięć.
W ciągu ostatnich kilku lat wysłano serię sond badających Słońce; urzą­
dzenia te przesyłały dziennie terabajty danych. Na przykład w październi­
ku 2006 r. NASA umieściła na orbicie słonecznej sondy STEREO: Solar
Terrestrial Relations Observatory (Obserwatorium Oddziaływań Słońce-
Ziemia). Ich zadaniem było pozyskiwanie trójwymiarowych obrazów po­
mocnych przy przewidywaniu wybuchów słonecznych i innych zjawisk
wpływających na pogodę kosmiczną. W lutym 2010 r. NASA umieści­
ła na orbicie geosynchronicznej sondę SDO: Solar Dynamics Observa-
tory (Obserwatorium Dynamiki Słońca), mającą na celu zbadanie, jaki
wpływ na ziemską atmosferę wywierają burze słoneczne wykryte przez
sondy STEREO. Sonda SDO uzyskała spektakularne i bardzo cenne obra­
zy aktywności geomagnetycznej. W marcu 2010 r. sonda badawcza HINO-
DE, opracowana i wystrzelona przez japońską agencję kosmiczną, zbada­
ła bieguny słoneczne, skupiając się na niewielkich, lecz bardzo potężnych
plamach słonecznych.
Skąd to nagłe zainteresowanie? Przyjrzyjmy się bliżej wykresowi Uso-
skina. Od połowy XIX wieku do czasów obecnych widać wyraźny wzrost
aktywności - burzę. Jesteśmy świadkami jednej z największych, najpotęż­
niejszych burz słonecznych w historii i nikt tak naprawdę nie wie, jak długo
ona potrwa. Wiemy za to, że od połowy XIX wieku Słońce co roku ataku­
je naszą planetę dwukrotnie wyższą liczbą wybuchów, niż wynosi średnia.
Wszelkie naukowe próby rekonstrukcji aktywności słonecznej ukazują jej
znaczny wzrost w ciągu ubiegłych 150 lat, niektóre badania zaś wskazują,
iż obecne czasy to najbardziej burzliwy okres od globalnego ocieplenia,
które 12 000 lat temu zakończyło ostatnią epokę lodowcową.

16
Podstawowe prawa fizyki i rozum podpowiadają, iż zastrzyk energii po­
budza dany system, co tyczy się także globalnego ekosystemu oraz zwią­
zanej z nim ludzkiej cywilizacji. Odkąd 150 lat temu Słońce zaczęło rozra­
biać, liczba ludności na świecie zwiększyła się czterokrotnie - od poziomu
1,5 miliarda (wcześniej populacja utrzymywała się na mniej więcej takim
samym poziomie od 500 lat) do obecnego poziomu 7 miliardów. W ciągu
tych samych 150 lat zużycie energii wzrosło 30-krotnie. Rewolucja prze­
mysłowa, co najmniej dwie wojny światowe, era lotów kosmicznych, era
informacji, wielka migracja ludności amerykańskiej do południowych ob­
szarów kraju, globalne ocieplenie - te wszystkie wydarzenia dotychczas
przypisywano aktywności człowieka. Jednak zarówno pokolenia miesz­
kańców Bliskiego Wschodu dorastające w czasach nieustającej wojny, jak
i miliony Amerykanów wchodzących w dorosłość w okresie boomu finan­
sowego, ryczących dwudziestek i zdominowanych przez Internet lat 90.,
żyły w błędnym przekonaniu, iż coś niezwykłego jest czymś zwyczajnym,
a sytuacja wyjątkowa to stabilna norma. W niniejszej książce chciałbym
zaproponować inne wytłumaczenie - ludzkość wzrastała na słonecznym
odpowiedniku sterydów.
CZĘŚĆ SPECJALNA

Hipoteza
kapryśnego Słońca

oja hipoteza kapryśnego Słońca zakłada, że wahania aktywności

M Słońca kształtują naszą historię, codzienne życie oraz przyszłość


w sposób, o jakim większości z nas - zarówno naukowcom, jak i laikom
w tej dziedzinie - nigdy się nie śniło. Zazwyczaj cykl słoneczny trwa około
11 łat. Szczyty aktywności Słońca powodują wzrost geomagnetycznej ak­
tywności Ziemi, co z kolei pociąga za sobą różne niekorzystne następstwa:
począwszy od zniszczenia sieci elektroenergetycznych oraz innych rodza­
jów infrastruktury technologicznej, poprzez zwiększenie ryzyka zachoro­
wań na raka skóry, po wywoływanie zaburzeń w podejmowaniu logicznych
decyzji przez nasze umysły. Niekiedy ten 11-letni cykl ulega zakłóceniom
i wówczas Słońce przejawia jeden ze swoich „kaprysów”. Okresy zmniej­
szonej aktywności słonecznej mogą trwać kilka dekad lub nawet stule­
ci, powodując obniżenie temperatury na Ziemi. Już najdrobniejsze waha­
nia ilości światła słonecznego i innych form promieniowania Słońca mogą
prowadzić do zmian w klimacie naszej planety. Objawiają się one wystę­
powaniem epok lodowcowych lub okresów ocieplenia klimatu - takich,
jakie mamy obecnie. Długotrwałe wybuchy na Słońcu mają także wpływ
na wskaźnik urodzeń, fale migracji ludności, a nawet okresy wojny i poko-

19
ju. Niniejsza książka w znacznej mierze skupia się na konsekwencjach, ja­
kie zachowanie Słońca przynosi naszej planecie, a w szczególności istotom
ludzkim żyjącym na niej obecnie. Hipoteza kapryśnego Słońca odnosi się
jednak do całego Układu Słonecznego, który stanowi przecież zasięg od­
działywania Słońca.
Zazwyczaj pytamy twórców powieści beletrystycznych o to, jacy pisa­
rze wywarli na nich największy wpływ, ale z jakiegoś powodu pytanie to
rzadko zadawane jest autorom literatury faktu. Przypuszczalnie dzieje się
tak dlatego, że nie jesteśmy artystami, a także z uwagi na to, iż w dziełach
niefikcyjnych jakość prozy jest mniej istotna niż zawartość rzeczowa - li­
teratura faktu jest w istocie gatunkiem „usługowym”, tj. takim, w którym
treść jest ważniejsza od stylu pisania. Dlatego pytania zadawane autorom
uprawiającym ten gatunek literacki zdają się krążyć raczej wokół przedsta­
wianego zagadnienia tematycznego niż sposobu jego prezentacji. Odsu­
wając urażoną dumę artystyczną na bok, chciałbym zauważyć, że o kata­
klizmie słonecznym była już mowa na początku lat 70., w takich dziełach
jak Buszujący w zbożu czy Kompleks Portnoya. Pewnego dnia w Danbury
w stanie Connecticut, na jarmarku stanowym, moja dziewczyna z czasu
studiów - Monika - wytknęła mi, że jestem emocjonalnie niedostępny,
niesprawiedliwy, niekomunikatywny. Dodała jeszcze kilka innych epite­
tów zaczynających się od „nie”, których dokładnie nie pamiętam, gdyż
w trakcie tej litanii po prostu wyłączyłem się - co pewnie dowodzi jej ra­
cji. Ze spaceru po jarmarku pamiętam za to pół kilo krówek i naprawdę
niesamowitą świnię z niebieską wstążką. Tamtego wieczoru ostro zaopo­
nowałem, jakbym bronił kogoś w sądzie: owszem, nie byłem zbyt dobry
w kwestiach emocjonalnych, ponieważ - tak właśnie! - one nie są aż tak
istotne. Uważamy, że uczucia płyną z głębi nas samych, ale w rzeczywi­
stości one przez nas przepływają. Tak też powiedziałem Monice. Istoty
ludzkie są doprawdy jedynie skomplikowanymi membranami skonstru­
owanymi po to, by odbierać bodźce fizyczne, takie jak hałas czy gorąco,
i tworzyć adekwatne biochemiczne produkty końcowe, np. gniew, pożą­
danie czy przywiązanie. To nic nadzwyczajnego. Zasugerowałem wtedy,
że gdybyśmy zrozumieli, jak nieistotne są w gruncie rzeczy nasze emocje,
moglibyśmy uniknąć przeżywania emocjonalnych katuszy, co na dłuższą

20
metę pozwoliłoby unikać takich (głupich) kłótni jak ta, którą w tamtej
chwili toczyliśmy ja i Monika.
Nigdy nie nazywaj ukochanej osoby membraną... Nie licząc tej gafy,
nasza wymiana zdań sprowokowała kilka ważnych pytań, które w końcu
- parę dekad później - doprowadziły mnie do sformułowania hipotezy
kapryśnego Słońca. Moja teoria powstała, gdyż nie mogłem przestać za­
stanawiać się nad tym, ile z tego, co tworzymy (i uważamy za nasze dzie­
ła), w istocie tylko przetwarzamy, co czyni nas jedynie pośrednikami, nie
zaś artystami. W jakim stopniu radio odpowiedzialne jest za muzykę, któ­
rą odtwarza? Czy kultura, będąca zasadniczo sposobem wyrażania emocji
w formie artystycznej, także jest przeceniana? Wtedy, na studiach, nie mia­
łem pojęcia o tym, że Słońce wpisuje się w to równanie, a jedynie miałem
niejasne przeczucie, że większość czynów i dzieł przypisywanych ludzko­
ści wcale nie pochodzi od niej, albo przynajmniej nie w takim stopniu, jak
nam się wydaje. Dobrym przykładem będzie tu wspomniany już przeze
mnie upadek imperium wikingów, który nie miałby miejsca, gdyby Słoń­
ce się nie ostudziło, utrudniając tym samym potomkom tych odkrywców
przeprawę przez zamarznięte morza.
Zacząłem kojarzyć Słońce z tego typu teoriami o ludzkiej działalności
po przeczytaniu bestsellera Lindy Goodman Sun Signs (Znaki słonecz­
ne), wydanego pod koniec lat 60. Książka ta wprowadziła pojęcie astrolo­
gii do świadomości Amerykanów. Główna zasada astrologii głosi, że na­
sza psychika oraz emocje są w znacznej mierze uwarunkowane czynnikami
zewnętrznymi - mianowicie siłami pochodzącymi z nieba. Na pierwszy
rzut oka to stwierdzenie wydaje się odpowiadać temu, co chciałem wyka­
zać. Astrologia znaków słonecznych jest najbardziej podstawową formą
tej dziedziny wiedzy - taką, na której opierają się horoskopy drukowane
w czasopismach. Słońce symbolizuje każdego z nas, świadomą istotę ludz­
ką. Moment naszych narodzin, niezależnie od tego, która z 12 zodiakal­
nych konstelacji gwiazd mu towarzyszyła - czy był to gwiazdozbiór Barana,
Byka, Bliźniąt, Raka, Lwa, Panny, Wagi, Skorpiona, Strzelca, Koziorożca,
Wodnika czy Ryb - ma znaczny wpływ na to, kim jesteśmy, a przynajmniej
tak się powszechnie uważa. I to, gdzie akurat danego dnia znajdzie się Słoń­
ce, określa kierunek naszego życia. Wprawdzie inne planety oraz Księżyc

21
również mają na nas wpływ, ale to Słońce jest tu najważniejszym czynni­
kiem. Podoba mi się ta część teorii: Słońce jako gwiazda całego przedsta­
wienia - waszego, mojego, wszystkich ludzi. To skomplikowany i dyna­
miczny partner, zwodniczy i nieprzewidywalny; nie tylko ogromny grzejnik
działający automatycznie.
Astrologia zawsze wydawała mi się nieco przerażającą dziedziną wiedzy.
Jej założenia stanowią skandaliczne naruszenie prawa odwrotności kwa­
dratu, które mówi, że natężenie siły oddziałującej między dwoma przed­
miotami jest odwrotnie proporcjonalne do kwadratu odległości między
nimi. Na przykład przyciąganie grawitacyjne między dwoma obiektami
oddalonymi od siebie o około 0,6 metra stanowi zaledwie jedną czwartą
siły (l/2 2 = 1/4), jaka działałaby między obiektami, gdyby ich odległość
wynosiła 0,3 metra (l/l 2 = l). Gdyby ciała te były ustawione 0,9 metra
od siebie, ich wzajemne przyciąganie stanowiłoby jedną dziewiątą wspo­
mnianej siły (l/3 2 = 1/9), itd. Jak to więc możliwe, że gwiazdy oddalone
od Ziemi o tryliony lat świetlnych mogą wywierać na nas wpływ i kształto­
wać nasz los ? Przecież działanie 1 /trylion2 daj e tak mały wynik, że j est on
właściwie bez znaczenia. Już lodówka bardziej na nas oddziałuje niż Wiel­
ki Wóz. Wiele dzieci w końcu dochodzi do podobnych kalkulacji w kwe­
stii istnienia Świętego Mikołaja: nawet jeśli w każdym domu zatrzymy­
wałby się tylko na minutę, na świecie istnieje znacznie więcej niż milion
domów, zaś Wigilia żadną miarą nie liczy nawet miliona minut, a do tego
dochodzić musi czas podróży...
Astrologia, tak jak Święty Mikołaj, nie ulega sumowaniu, chociaż nie­
kiedy uważamy, że najrozsądniej jest uciec się do takiego działania. Oficjal­
nie hipoteza kapryśnego Słońca nie ma nic wspólnego z horoskopami czy
czymś podobnym. Pomimo że - przyznaję to niechętnie - w minionych
latach mojego życia kilka „odczytów” z tej dziedziny zrobiło na mnie wra­
żenie, nie rozumiem ani nie akceptuję zasad rządzących astrologią. W tej
książce nie będę więc pisał o żadnych obliczeniach dotyczących kąta na­
chylenia ciał niebieskich ani o ustawieniach gwiazd, kwadratach, opozy­
cjach czy troistej strukturze rzeczywistości. Jednak bez względu na to, ja­
kie tradycje uznają astrologowie, trzeba ich docenić za odkrycie, że nasze
życie, kultura i historia są rzeczywiście kształtowane (nieraz w znacznym

22
stopniu) przez wydarzenia zachodzące na sklepieniu niebieskim, poczy­
nając od Słońca. Teorie astrologiczne odnoszące się do funkcjonowania
świata nie przystają wprawdzie do naukowych zasad, ale bez wątpienia ci
badacze nieba jako pierwsi (tysiące lat wcześniej niż naukowcy) odkryli
wiele prawd. W czasach starożytnych kapłani-astronomowie, którzy po­
trafili przewidzieć ruchy ciał niebieskich, cieszyli się wysoką pozycją i wła­
dzą, kierując ogromnymi obserwatoriami, jak na przykład Machu Piechu
w Peru czy Angkor Wat w Kambodży. Ich celem było przewidywanie za­
chowań Słońca oraz ich wpływu na życie mieszkańców Ziemi. Czy w j akiś
sposób, może nieświadomie, zaobserwowali i/lub domyślili się założeń hi­
potezy kapryśnego Słońca?
Nikola Tesla, naukowiec, wynalazca oraz człowiek-wyrocznia - jeśli
wierzyć w takie rzeczy - czuł to w kościach; Margaret Cheney tak pisze
w poświęconej mu biografii:

Z setkami tysięcy woltów prądu o wysokiej częstotliwości przepływają­


cymi przez jego ciało, [Tesla] trzymał w dłoni ten wspaniały przedmiot
- model żarzące go się Słońca... Słońce, jak przekonywał, jest płoną­
cym ciałem przenoszącym ogromny ładunek elektryczny i emitującym
fale malutkich cząsteczek, z których każda czerpie energię z własnej -
znacznej - prędkości. Ale skoro Słońce nie jest zamknięte w żadnym
szklanym polu, wysyła swe promienie w przestrzeń kosmiczną. Tesla
był przekonany, że cały wszechświat wypełniony jest tymi cząsteczka­
mi, które przez cały czas bombardują Ziemię oraz inne formy materii1.

Tesla uważał Słońce za wielki akcelerator cząsteczek znajdujący się na


niebie, oświetlający nasze życie na wiele różnych sposobów - dodając nam
energii, stanowiąc zagrożenie, przyczyniając się do naszych mutacji. Tesla
zszokował kolegów badaczy swoimi dziwnymi założeniami na temat po­
tęgi Słońca - założeniami, które jak dotąd w znacznej mierze okazały się
słuszne.
Współczesna fizyka Słońca nie wykazuje tak wielkiej pasji, jaką prze­
jawiał Tesla - demistyfikuje tę gwiazdę i umniejsza jej znaczenie w na­
szej psychice. Wydawać by się mogło, że im więcej informacji zdobywa­

23
my o Słońcu, tym mniej nas ono obchodzi. Słońce zostało zdegradowane
do rangi jednej z miliardów gwiazd, a w związku z tym traktowane jest
jako właściwie niewyróżniające się, poza tym że przypadkiem znajduje się
w niewielkiej odległości od Ziemi. Mimo że to niewątpliwie najważniejsza
gwiazda na naszym niebie, to wyraziste, krzykliwe wręcz ciało niebieskie
straciło aurę tajemniczości. Wydaje się nam, że nic nie może zagrozić istnie­
niu Słońca - nie ma więc miejsca na dramatyzm podobny do przeżyć sta­
rożytnych Chińczyków, którzy obawiali się, że podczas zaćmienia Słońce
jest pożerane przez smoka. Podżegało to tłumy do robienia wielkiego ha­
łasu celem odstraszenia bestii. Dziś już nie zabija się astrologów za nietraf­
ne przewidywanie zaćmień Słońca, jak to miało miejsce w przypadku nie­
szczęsnych astrologów Hsi i Ho - w każdym razie tak głosi pewna chińska
legenda. Nie buduje się nowych kręgów Stonehenge, by przywrócić Słońce
do życia po tym, jak zniknęło zimą. Budzące zdumienie i podziw zaćmie­
nie Słońca nie decyduje już o losie żadnej bitwy, jak to bywało w starożyt­
nej Grecji, gdy wojownicy Lidii i Medii patrzyli w niebo i gdy ujrzeli, jak
dzień nagle zmienia się w noc, zapominali o wojnie i zaczynali biegać w tę
i we w tę niczym bezładny, zalękniony tłum. My natomiast obserwujemy
ruchy Słońca i wiemy, że nic nie wskazuje na to, by w najbliższym czasie
gwiazda ta miała się przemieścić lub zachować w jakikolwiek niestandar­
dowy sposób. To prawda, że w nocy znika - fakt ten spędzał sen z powiek
starożytnym uczonym. Ale dawno, dawno temu ludzkość - jak niemow­
lę stopniowo przyzwyczajające się do myśli, że mama nie znika na zawsze
za każdym razem, gdy wychodzi z pokoju - nauczyła się wierzyć, że Słoń­
ce za każdym razem wraca.

NASZA ZMIENNA GWIAZDA

W każdej sekundzie Słońce produkuje ilość energii porównywalną do


100 miliardów ton dynamitu. Jest to możliwe dzięki procesowi syntezy ją­
drowej, podczas której 700 milionów ton wodoru przekształca się w 695
milionów ton helu oraz kilku innych pierwiastków śladowych. Zgodnie
z nieśmiertelnym E = mc2 Einsteina, te 5 milionów ton utraconej masy
musi się zmieniać w energię. Słońce świeci równomiernie we wszystkich

24
kierunkach, więc jedynie niewielki ułamek jego promieniowania docie­
ra do Ziemi. Ale ta trywialna dla naszej gwiazdy ilość energii jest dla nas
niemalże kluczowa, gdyż ociepla oceany i suche lądy oraz wprawia w ruch
wodę - wytwarzając prądy morskie, a także powietrze - powodując po­
wstawanie wiatru. Światło słoneczne, to bezpośrednie i to odbite, wywołu­
je efekt cieplarniany poprzez ogrzewanie dwutlenku węgla, metanu, pary
wodnej oraz innych gazów występujących w atmosferze Ziemi. Zgodnie
z powszechnym przypuszczeniem, Słońce świeci z praktycznie niezachwia­
ną intensywnością i nie zmieni się to przez kolejne miliardy lat - dopóki
nasza gwiazda się nie wypali. Wobec tego uważa się, że wahania w ilości
światła słonecznego docierającego do powierzchni Ziemi są spowodowa­
ne następstwem pór roku lub czynnikami blokującymi, które znajdują się
na niebie, takimi jak chmury czy mgła, nigdy zaś przez zaburzenia funk­
cjonowania samego źródła światła. Rozsądek podpowiada nam jednak, że
Słońce przechodzi pewne fazy, podobnie jak reszta obiektów we wszech-
świecie. Wszystkie istoty, pola energii i obiekty nieożywione przez cały
czas się zmieniają. Gdyby przestały - to dopiero byłaby największa zmia­
na, jaką można sobie wyobrazić!
By zrozumieć, dlaczego promieniowanie słoneczne ulega naturalnym
wahaniom, przestańmy postrzegać Słońce jako wielki, stały dysk świecą­
cy nam z nieba. Lepiej wyobraźmy sobie, że jest ono jarzącą się lampą, jak
te na dachach samochodów policyjnych, tyle że nie niebieską ani czerwo­
ną, lecz żółtą. Ziemia kręci się i tak samo jest ze Słońcem. Określony punkt
na słonecznym równiku porusza się z prędkością ponad 7000 kilometrów
na godzinę, zaś pełen obrót wykonuje w czasie 25 dni. Dodam, że obsza­
ry biegunowe Słońca poruszają się znacznie wolniej. Struktura Słońca nie
jest stała, solidna, lecz gazowa. Przypomina szczyt zbudowany z poziomo
ułożonych warstw, które obracają się z różnymi prędkościami. Te rotacje
różnicowe zagrażają „efektowi dynamo”, który tworzy pole magnetyczne
Słońca. Można z łatwością wywnioskować, że to wirowanie - mechanizm
bardzo skompbkowany, wielowarstwowy, wielostrukturalny - wytwarza
energię w sposób stały, ale nie idealny.
Gdy decydujemy się bagatebzować potęgę Słońca, czynimy to na własne
ryzyko. Badacze specjahzujący się w fizyce Słońca wciąż na nowo odkry­

25
wają, że gwiazda ta jest o wiele bardziej niestabilna i wybuchowa, niż wcze­
śniej sądzili. Pierwszego sierpnia 2010 r. uczeni ze zdumieniem i z przera­
żeniem zaobserwowali, że cała półkula Słońca wybuchła. Wydarzenie to
można porównać z trzęsieniem ziemi, które dotknęłoby obie Ameryki, Eu­
ropę i zachodnią część Afryki. „Pękły włókna magnetyczne, co spowodo­
wało wybuch, którego fala przetoczyła się przez gwiezdną powierzchnię
Słońca, powodując wzbicie się w przestrzeń kosmiczną ogromnych, ważą­
cych miliardy ton chmur. Astronomowie wiedzieli, że byli świadkami cze­
goś wielkiego” - pisze Tony Phillips, specjalista od zjawisk kosmicznych
pracujący dla NASA. Phillips wyjaśnia, że eksplozje na Słońcu nie są loka­
lizowane w taki sam sposób, jak tu, na Ziemi. Są one raczej reakcjami łań­
cuchowymi słonecznych rozbłysków, tsunami oraz koronalnych wyrzutów
masy. Zjawisko, które nazywamy dziś Wielką Erupcją, trwało 28 godzin
i dokonało się na całej powierzchni Słońca. „Wszystkie zjawiska były po­
łączone obszerną matrycą linii uskoków magnetycznych, na której drobne
zmiany w przepływie plazmy mogą wywołać serię potężnych burz - każ­
da pociąga za sobą kolejną - niczym wybuchające ziarna kukurydzy pod­
czas produkcji popcornu”2.
Jak każda gwiazda, Słońce nie jest obojętne wobec wpływów swego
otoczenia. Zderzenia z kometami i meteorami dostarczają naszej gwieź-
dzie minerałów, powodując zmiany w jej wewnętrznych procesach spala­
nia. Skład chemiczny paliwa, które jest spalane w Słońcu w każdym, do­
wolnym momencie jest bardzo istotną kwestią, tak jak skład produktów
spożywczych jest ważny dla naszego metabolizmu. Naukowcy zaliczają
Słońce do gwiazd I populacji, dość bogatych w metale ciężkie, takie jak
złoto czy uran - w przeciwieństwie do gwiazd II populacji, które nie ob­
fitują w pierwiastki cięższe niż wodór czy hel. Im więcej dana gwiazda za­
wiera pierwiastków ciężkich, tym bardziej niestabilne będzie jej spalanie,
a co za tym idzie, także zachowanie takiego ciała niebieskiego.
Coraz trudniej nam uwierzyć, że „stała słoneczna” - czyli ilość energii
słonecznej docierająca do górnej warstwy ziemskiej atmosfery - naprawdę
jest stała. Niegdyś astronomowie przyjmowali niczym dogmat założenie,
że wszystkie długości fal promieniowania słonecznego - promieniowanie
radiowe, podczerwone, ultrafioletowe, rentgenowskie oraz nieco gamma -

26
w sumie dają natężenie równe 1361 W/m2 (watów na metr kwadratowy).
Daje to naprawdę dużo światła. Wyobraźmy sobie, że nasz salon ma po­
wierzchnię około 30 metrów kwadratowych. Gdyby otrzymał ilość ener­
gii równą stałej słonecznej, byłby oświetlony przez 1021 żarówek o mocy
40 watów, przez 24 godziny na dobę, 365 dni w roku. Problem z oblicze­
niem stałej słonecznej polega na tym, że Słońce jest jaśniejsze w okresie
maksimum aktywności w porównaniu z czasem jej minimalnych warto­
ści. O ile jaśniejszy będzie przedmiot naszej żarliwej debaty? Zmierze­
nie tej rozbieżności z powierzchni Ziemi w sposób precyzyjny jest nie­
mal niemożliwe ze względu na chmury, warunki atmosferyczne oraz inne
czynniki, na które nie mamy wpływu. Agencja NASA postanowiła więc
zmierzyć promieniowanie słoneczne z kosmosu, co metodycznie może
byłoby lepszym rozwiązaniem, wciąż jednak dalekim od doskonałości,
gdyż okresy maksimum i minimum aktywności naszej gwiazdy zmienia­
ją się niespodziewanie w każdym cyklu. Astronomowie zwykle zakłada­
li, że wahania te sięgają jedynie rzędu 0,1 procent całego cyklu. Zmiana
stałej wynoszącej 1361 W/m2 o 0,1 procent dałaby wynik 1,4 W/m2. Do­
dajmy lub odejmijmy kolejną 40-watową żarówkę do/z naszego salonu.
Taka zmiana spowodowałaby obniżenie o 25 dolarów naszego rachunku
za prąd w skali roku. Jednak coraz więcej fizyków uważa, że wahania pro­
mieniowania słonecznego są o wiele bardziej dynamiczne - mniej więcej
0,5 procent na każdy cykl - co oznacza kolejne cztery żarówki do wkręce­
nia lub wykręcenia w naszym pokoju. W miarę upływu czasu takie zmia­
ny nabierają wielkiego znaczenia. Według tego założenia nasz rachunek za
zużycie energii elektrycznej byłby niższy o 125 dolarów! Należałoby teraz
pomnożyć tę kwotę przez miliardy domów na całym świecie, by móc wy­
obrazić sobie ogromną skalę każdej „drobnej” zmiany stałej słonecznej.
Ilość promieniowania słonecznego docierającego do danego regionu
na Ziemi również jest zmienna - zależy od pozycji, w jakiej nasza plane­
ta ustawia się wobec Słońca. Zwykle zakładamy, że następstwo pór roku
wiąże się z odległością danego punktu na Ziemi od Słońca - sądzimy, że
im cieplej, tym jesteśmy bliżej naszej gwiazdy. W rzeczywistości jest na
odwrót - w Ameryce Północnej jesteśmy najdalej od Słońca mniej wię­
cej około 4 lipca, czyli w dniu zazwyczaj najcieplejszym w roku, zaś naj­

27
bliżej - tuż po Nowym Roku, czyli kiedy jest najzimniej. Występowanie
pór roku spowodowane jest tym, że oś Ziemi jest nachylona względem
ekliptyki jej ruchu wokół Słońca o 23,5 stopnia. Kiedy półkula północ­
na jest nachylona ku Słońcu, mamy lato. Gdy zaś przechyla się w stronę
przeciwną, następuje zima (wiosną i jesienią nachylenie to jest niewiel­
kie lub w ogóle nie występuje). Oczywiście, na półkuli południowej dzia­
ła odwrotny schemat.

KIEDY PLAMY NA SŁOŃCU WYBUCHAJĄ

Eileen Ford, założycielka słynnej agencji modelek, od razu pojęłaby za­


gadnienie plam słonecznych. Twierdziła ona, że z naszej twarzy można od­
czytać, co jemy. Im więcej pochłaniamy coli, czekolady i tłustych dań, tym
więcej mamy na niej wyprysków i innych problemów ze skórą. W przypadku
Słońca nie chodzi rzecz jasna o „śmieciowe” jedzenie, tylko o „śmieciowy”
magnetyzm. Przekazywanie wykręconych, poprzerywanych wiązek ener­
gii magnetycznej jak gdyby przez system taśmociągów z powierzchni Słoń­
ca w dół, ku środkowi gwiazdy, a następnie wyrzucanie czarnych, rozdętych
wiązek z powrotem w górę - powoduje powstawanie plam słonecznych.
Plamy słoneczne tworzą się w fotosferze, najniższej warstwie atmosfery
Słońca. Są ciemniejsze, zimniejsze niż ich otoczenie i emitują mniej pro­
mieniowania. Dlatego mogłoby się wydawać, że obecność takich chłodniej­
szych miejsc powoduje zmniejszenie ilości promieniowania słonecznego.
Jednak tak nie jest. Plamy słoneczne zachowują się jak portale, przez które
Słońce dosłownie wypluwa ogromne kule plazmy. Wciąż pozostaje kwestią
sporną, przynajmniej wśród badaczy fizyki Słońca zainteresowanych tym
zagadnieniem, czy łączna wartość energii tych kul jest większa niż energia
promieniowania, utraconego z powodu ciemniejszego koloru oraz niskiej
temperatury plam. Dla reszty ludzi nie jest ważne, czy płatki w gotującej
się owsiance są mniej czy bardziej gorące, gdy na mleku pojawiają się bą­
ble - bardziej obchodzi nas to, czy któryś z nich może wyskoczyć i trafić
nas w oko. Dlatego naukowcy widzą potrzebę badania rozmieszczenia plam
słonecznych i tendencji ich zachowań - by móc przewidzieć, która plama
wybuchnie najszybciej, z jaką mocą oraz w którym kierunku.

28
Nie mamy możliwości zbadania, jakie zachowanie tego termonuklear-
nego molocha liczącego sobie 4,57 miliarda lat jest dla niego najzdrowsze.
Wiemy, jak wyglądają wahania na wykresie Usoskina - przypominają pro­
gram ćwiczeń na rowerze treningowym dla zaawansowanych. Do zwięk­
szenia sprawności kolarzy przyczynia się pokonywanie wzniesień i nizin,
a nie tylko jazda po równym terenie. Podobnie jest ze Słońcem. Możliwe,
że i dla naszej gwiazdy nie jest wskazana aktywność tylko na jednym po­
ziomie trudności. Rozsądne wydaje się więc przypuszczenie, że osiągnę­
liśmy obecny etap ewolucji nie tylko dzięki długim okresom jednostajne­
go funkcjonowania naszej kapryśnej gwiazdy, ale także dzięki wzrostom
i spadkom jej aktywności. To cudowne, że prawdopodobnie dzięki nim ja
i moi czytelnicy jesteśmy tu teraz.
Przypomnijmy sobie, że z wykresu aktywności Słońca można odczy­
tać zarówno skoki, jak i spadki ilości jego promieniowania przez ostatnie
12 000 lat. Skąd Usoskin i inni fizycy zajmujący się badaniami tej gwiaz­
dy mają tak dużo informacji na temat jej burzliwej przeszłości? Liczą oni
ciemne plamy na powierzchni Słońca, które „zdobią” naszą gwiazdę od
niepamiętnych czasów i bywają niekiedy wielkie jak planety. Im więcej ta­
kich plam, tym bardziej intensywne promieniowanie, jak się przyjęło uwa­
żać. Okazuje się jednak, że z dwóch powodów liczenie takich skaz wcale
nie jest proste. Plamy słoneczne zazwyczaj występują w grupach, przez co
nieraz trudno policzyć, ile pojedynczych plam tworzy dany zbiór. Astro­
nomowie przyjęli ogólną zasadę, według której przeciętna grupa składa się
z 10 plam. Drugim czynnikiem komplikującym kwestię liczenia plam jest
to, że liczba tych widocznych (a więc tych, które możemy policzyć) zależy
od mocy teleskopu osoby obserwującej, aby więc wyniki obliczeń były hi­
storycznie spójne, fizycy muszą ograniczyć się do plam widocznych przez
proste teleskopy i/lub gołym okiem.
Konsekwentnie prowadzone obserwacje plam słonecznych sięgają
wstecz do początków XVII wieku. Ustalenie zachowania Słońca we wcze­
śniejszym okresie, cofając się do ostatniej epoki lodowcowej zakończonej
jakieś 12 000 lat temu, wymaga dodatkowych umiejętności badawczych.
Naukowcy od dawna wiedzą, że promieniowanie słoneczne skutecznie blo­
kuje promieniowanie kosmiczne - tj. energię pochodzącą ze źródeł po­

29
zaziemskich innych niż Słońce - ponieważ promienie położonego bliżej
Ziemi Słońca mają większą moc niż te, które przez wiele lat świetlnych
przemierzały międzygwiezdną próżnię. Im większe promieniowanie Słoń­
ca, tym mniej promieni kosmicznych dociera do naszej planety. Niemniej
jednak są one dostrzegalne, gdyż zostawiają słabe radioaktywne pozosta­
łości na wszystkich substancjach organicznych (w skład których wchodzi
węgiel), jakie napotkają na swej drodze. Stosując techniki datowania opar­
te na izotopach radioaktywnych (zwanych także radioizotopami - emi­
tującymi promieniowanie odmianami pierwiastków na poziomie atomo­
wym), takich jak węgiel-14 czy beryl-10, naukowcy badają rdzeń lodowy,
słoje drzew i inne artefakty naturalnej historii Ziemi, szukając w ten spo­
sób skupisk materiałów dotkniętych działaniem promieni kosmicznych.
Im więcej izotopu węgla-14 i berylu-10 w danym okresie, tym więcej pro­
mieniowania kosmicznego oddziaływało na badany materiał, a więc ak­
tywność Słońca była wtedy niższa. Technologia datowania za pomocą ra­
dioizotopów stała się niewiarygodnie wyrafinowana i tak precyzyjna, jak
na przykład badania DNA. Współczesna nauka przywiodła nas do punk­
tu, w którym możemy dokonać rzetelnej ewaluacji radioizotopów z pró­
bek zawierających jedynie kilka cząsteczek.
Plamy słoneczne nie są jedynymi wyznacznikami aktywności Słońca.
Mogą być nimi także słoneczne pochodnie, włókna, protuberancje, rozbły­
ski i fale radiowe. Pochodnie są pod względem kolorystycznym przeciwień­
stwem plam słonecznych. Te miejsca jasnego, białego światła (występujące
tak samo jak plamyw fotosferze Słońca) znacznie trudniej zaobserwować,
dlatego też wiemy o nich stosunkowo niewiele. Nie są rygorystycznie ewi­
dencjonowane, więc ich aktywność nie jest poparta rzetelnymi dowodami
historycznymi. W przypadku włókien oraz protuberancji słonecznych -
czyli spektakularnych „łokci” słonecznych o długości miliona kilometrów,
wystających w przestrzeni kosmicznej - także mamy do czynienia z podob­
nym brakiem statystyk ich występowania. Prowadzenie historycznego reje­
stru takich przypadkowych zjawisk byłoby niezmiernie trudnym zadaniem,
porównywalnym do próby obliczenia liczby trzasków ognia w ognisku.
Pewne inne zjawiska słoneczne dają się o wiele łatwiej policzyć. Rozbły­
ski pojawiają się na Słońcu codziennie. Monitorowane są za pomocą tzw.

30
„wskaźnika rozbłysków”, który mierzy całkowitą energię emitowaną przez
te zdarzenia. Emisje fal radiowych, również obserwowane na co dzień, uwa­
żane są za wiarygodny wyznacznik ogólnej aktywności naszej gwiazdy, nie-
związany bezpośrednio z występowaniem plam słonecznych. „Wskaźnik
koronalny”, uzyskiwany poprzez zestawienie odczytów ze stacji obserwa­
cyjnych na całym świecie, pozwala na rzetelną ocenę całkowitej ilości ener­
gii wytwarzanej przez Słońce. Pozostałe współczynniki porównują Słońce
z innymi gwiazdami, chociaż tego typu obliczenia są oczywiście skompli­
kowane wskutek wielkich odległości między badanymi obiektami.
Choć te drugorzędne zjawiska są bezsprzecznie fascynujące, to na­
ukowcy uznali niepisaną zasadę, że należy skupić się głównie na plamach
słonecznych, które są potężniejsze, bardziej regularne i dlatego łatwiej je
zauważyć i zbadać. Być może pewnego dnia opracujemy bardziej złożo­
ne metody szacowania aktywności słonecznej. Każdy krok ku udosko­
naleniu technik badawczych zwiększy naszą świadomość zmian, jakim
podlega Słońce: im mamy lepsze narzędzie powiększające, tym więcej
odkryjemy aspektów, a zatem więcej będziemy mieli możliwości zaob­
serwowania zmian tychże aspektów w miarę upływu czasu. Niewątpli­
wie przyszłe odkrycia w dziedzinie badań nad Słońcem pozwolą obalić
wszelkie podstawy wyświechtanej teorii niezmienności Słońca i dowio­
dą bardziej dynamicznej, znaczącej i nieraz zdradzieckiej roli tej gwiazdy
dla naszego istnienia. Dobra wiadomość jest taka, że żadna z tych zmien­
nych nie zagraża stabilności Słońca. Jednak stabilność naszej egzysten­
cji to już inna kwestia...
Stare porzekadło mówi, że Słońcu i miłości nigdy się w oczy nie pa­
trzy. Jak to się ma do hipotezy kapryśnego Słońca? Czy snucie przypusz­
czeń dotyczących tej gwiazdy ma dla nas jakieś praktyczne znaczenie? Cóż,
gdy zabieramy ukochaną osobę na ważne badania profilaktyczne, może nie
jest nam w takiej chwili wesoło, ale te badania mogą zapobiec poważnym
komplikacjom w przyszłości. Słońce raczej nie zapewni nam bogactwa, ale
może nas uchronić przed finansowym upadkiem. Sprawia również, że czu­
jemy się pobudzeni seksualnie latem, gdy mamy pod dostatkiem witami­
ny D zawartej w promieniach słonecznych, ale oczywiście nie da nam ono
gwarancji, że odnajdziemy miłość.

31
Ogólnie rzecz ujmując, hipoteza kapryśnego Słońca stanowi nowe spoj­
rzenie na wiele kwestii, co oznacza, że wyniki moich badań dopiero zaczy­
nają się uwidaczniać. Filozof naukowy Thomas Kuhn przypomina nam, że
„to, co widzimy, zależy zarówno od tego, na co patrzymy, jak i od tego, co
nauczyliśmy się dostrzegać poprzez wiele naszych wizualno-konceptual-
nych doświadczeń”3. Kuhn zwraca uwagę na to, że przejście do nowego pa­
radygmatu jest procesem ekscytującym, zwłaszcza w jego wczesnych sta­
diach, gdy po raz pierwszy odrzucamy dawny sposób myślenia. Właśnie na
początku tego procesu dokonano wielu ważnych odkryć, jak gdyby tłumio­
na potrzeba nowego pojmowania została nagle uwolniona. W tym przy­
padku przejście to oznacza wykorzenienie umysłowego nawyku nakazu­
jącego nam uznawać Słońce za niezmienne i nieistotne dla naszego życia,
poza funkcją dostarczania światła i ciepła, które docierają przecież do nas
przez cały czas. Oczywiście, hipoteza, że zachowanie Słońca wpływa na na­
szą egzystencję, a nawet kształtuje nasz los, może wydawać się dziś nieco
zbyt radykalna i szokująca, ale następne pokolenie lub to, które przyjdzie
po nim, może być zdziwione, że ktoś kiedykolwiek w to wątpił.

Lecz cicho! Co za blask strzelił tam z okna!


Ono jest wschodem, a Julia jest słońcem!*
William Szekspir Romeo i Julia

Teraz nadszedł czas, by Słońce wyszło zza kulis i wreszcie odegrało głów­
ną rolę. Wraz z rosnącym zrozumieniem rangi tej gwiazdy w naszym co­
dziennym życiu, napływem niezliczonych i często nieprzewidywalnych
przykładów jej wpływu, odczuwamy coraz większe pragnienie oraz po­
trzebę odniesienia się do Słońca w bardziej ludzki sposób. Gdy uświado­
mimy sobie nasz stosunek do niego, nawet podejście dotąd nieświadome,
z łatwością pojmiemy, że tworzymy związek z tą naszą ulubioną gwiazdą
- związek, który - jak każdy inny - niejednokrotnie wymaga od nas pracy
i poświęcenia, zwłaszcza w obecnych czasach.

* William Szekspir, Romeo i Julia, tłum.J. Paszkowski, wyd. Gebethner i Wolff, 1913.

32
a temat Słońca i Ziemi, zwanych też Solem i Gają, dostępne są
N olbrzymie ilości danych. Brakuje nam jednak zrozumienia, co te
wszystkie dane dla nas oznaczają. Przede wszystkim należy zdać sobie
sprawę z tego, że związku Sola i Gai nie da się zrozumieć wyłącznie w ka­
tegoriach intelektualnych. Jest to raczej coś na kształt romansu, sacrum
oraz profanum, płodnego związku naszej planety i dającej jej życie gwiaz­
dy. My, złotowłose dzieci zrodzone z tego związku, nigdy w pełni nie poj­
miemy łączącej te dwa ciała cudownej więzi. Tak jak Romeo i Julia, Adam
i Ewa, Dante i Beatrycze, Superman i Lois Lane oraz Babcia i Dziadek,
tak i Sol wraz z Gają wpisują się w nasz osobisty panteon kochanków.
Czy to możliwe, by święte ludzkie uczucie zwane „miłością” zostało
stworzone na wzór wzajemnych burzliwych oddziaływań Ziemi i Słoń­
ca? Pomimo skłonności do dramatyzowania (czasem iście wybucho­
wego), nasi kochający, awanturniczy rodzice zrobili, co do nich nale-
żało i byli ze sobą na dobre i złe przez blisko 5 miliardów lat. Hipoteza
kapryśnego Słońca pozwala nam spojrzeć na siebie w nowym świetle,
jak na inny typ dzieci. Oczywiście, wciąż jesteśmy biologicznymi dzieć­
mi naszych rodziców. Być może byliście wychowywani przez dziadków,
opiekunów lub przyjaciół rodziny, którzy traktowali was jak własne
dzieci. Być może macie skłonności do poszerzania definicji „dziecka”
ku wymiarom metaforycznym, tak jak w przypadku „dzieci kwiatów”.
Przekonacie się w tym rozdziale, że mamy jeszcze jedną tożsamość -
jesteśmy „dziećmi Sola i Gai”. To prawda w sensie dosłownym.
ROZDZIAŁ 1

Sol kocha Gaję


już od blisko
pięciu miliardów lat

asz niewielki zakątek wszechświata, Układ Słoneczny - nazwany tak od

N naszej gwiazdy, Słońca, określanego też Solem (od rzymskiego boga


Słońca) powstał 4,57 miliarda lat temu, formując się z wielkiej chmury pyłu
cząsteczkowego. Z całego tego zamieszania powstało ogrzewane reakcją
syntezy Słońce, potem zaś utworzyły się bardziej umiarkowane obiekty,
takie jak planety, księżyce i komety, które odleciały w kosmiczną pustkę,
podobnie jak w kominku, w którym drewno pali się jasnym płomieniem,
wyrzucając małe gorące fragmenty daleko od siebie, gdzie mogą w końcu
ostygnąć (asteroidy, czyli fragmenty popękanych planet, pojawiły się póź­
niej). Teoria chmury cząsteczek, znana pod bardziej formalną nazwą jako
hipoteza mgławicy, po raz pierwszy pojawiła się w 1734 r. za sprawą Ema­
nuela Swedenborga, szwedzkiego naukowca, wynalazcy, parlamentarzy­
sty, teologa i mistyka. Mimo że hipoteza Swedenborga była przez ostatnie
300 lat wielokrotnie modyfikowana, wciąż pozostaje obowiązującą w świę­
cie nauki historią genezy Sola jako króla Układu Słonecznego, władcy nie­
bios i naszej fizycznej rzeczywistości. To prawda, znaczenie Sola w kon­
tekście wielkiej galaktyki zwanej Drogą Mleczną jest niewielkie, a biorąc
pod uwagę ogrom wszechświata, istotność naszej gwiazdy jest jeszcze bar-

35
dziej marginalna. Jednakże w naszym małym stawie to właśnie Słońce jest
złotą grubą rybą.
Historia stworzenia Układu Słonecznego współbrzmi z początkowymi
słowami biblijnej Księgi Rodzaju. To liczące 3500 lat dzieło sztuki, które
za pomocą historii opowiadającej o siedmiodniowym procesie tworze­
nia, rozpoczynającym się od pustki i kończącym na Edenie, w bardzo mą­
dry sposób prezentuje darwinowską koncepcję ewolucji, czyli stopniowy
postęp od najprostszych form do wspaniałej złożoności. W Księdze Ro­
dzaju Bóg tworzy Adama, a następnie z jego żebra powołuje do życia Ewę.
W hipotezie mgławicy wielki obłok pyłu tworzy Słońce, a potem z pyłu
rozrzuconego przez Sola powstaje nasza planeta, zwana też Gają, od imie­
nia greckiej bogini Ziemi. Adam i Ewa dali początek rasie ludzkiej. Sol
i Gaja również stworzyli związek, z którego powstało wszelkie znane nam
życie, w tym także my sami. Adam i Ewa byli rodzicami Abla i Kaina, zaś
Sol i Gaja w podobny sposób przyczynili się do powstania dwóch obliczy
ludzkiej natury - tej spokojnej oraz tej morderczej.
Związek Sola i Gai znacznie poprzedza związek Adama i Ewy, jest także
nieporównywalnie ważniejszy w skali kosmicznej, przynajmniej w moim
odczuciu. Jednak z jakiegoś powodu my - jako gatunek od niedawna prze­
cież obecny na ewolucyjnej scenie - wypracowaliśmy w sobie nawyk bra­
nia nas samych za standard, z którym porównujemy o wiele bardziej za­
mierzchłe i ważniejsze procesy przyczyniające się do naszego powstania.
Czy my, ludzie, naprawdę jesteśmy panami naszego losu? Na to pytanie
szukamy odpowiedzi od początków cywilizacji. W tej nacechowanej poli­
tycznie debacie często górę biorą emocje. Bóg kontra wolna wola, natura
kontra wychowanie, społeczeństwo kontra jednostka. Nieunikniony łuk
historii kontra twórczy chaos chwili obecnej. Teraz dochodzi jeszcze kon­
flikt Sol kontra Gaja.
Sol bywa czasem kapryśny, ale jego zmiany nastrojów wpływają rów­
nież na nasze zachowanie, w tym także na trendy kulturowe. Naturalnie
Sol nie posiada świadomości. Najprawdopodobniej nie ma jej także Gaja,
choć perspektywa przypisania jakiejś formy zbiorowej świadomości do za­
mieszkującego ją ogromu obdarzonych zmysłami organizmów jest niezwy­
kle kusząca. Od celebrowania Dnia Ziemi do rozważań na temat globalnych

36
zjawisk, podczas dorocznego zgromadzenia Amerykańskiej Unii Geofi­
zycznej czy odbywających się co 20 lat spotkań ponad 100 głów państw na
Konferencji Narodów Zjednoczonych „Szczyt Ziemi” (Sztokholm 1972
r., Rio de Janeiro 1992 r. oraz 2012 r.) - przy każdej z tych okazji starali­
śmy się uzyskać szerszą perspektywę widzenia wszystkich istotnych dla nas
spraw, począwszy od zmian klimatycznych, przez problem rozrzedzania się
warstwy ozonowej, aż do zagrożeń związanych z obiektami z kosmosu, ta­
kimi jak asteroida, która 62 miliony temu przyczyniła się do zagłady dino­
zaurów. W ten sposób zaczęliśmy wczuwać się w rolę Ziemi i zadawać nie
tylko pytania w stylu: „Co w takiej sytuacji zrobiłby Jezus?”, ale też: „Co
w tej sytuacji zrobiłaby Gaja, jakby się czuła i o czym by myślała?”. Czas
więc wziąć pod uwagę rolę, jaką w tym wszystkim odgrywa także Sol. To
w końcu on płaci rachunek za energię.
Z początku taka idea może wydawać się dziwaczna, ale koncepcja zakła­
dająca istnienie pewnego rodzaju nieożywionej więzi między Solem i Gają
nie jest aż tak nowatorska. W kosmologii rdzennych mieszkańców Amery­
ki Północnej Dziadek Niebo z Babcią Ziemią dali początek rasie ludzkiej
i wszystkim innym żywym stworzeniom. Mit ten symbolizuje stan faktycz­
ny o wiele dokładniej i mądrzej niż większość współczesnych metafor ko­
smologicznych, jak choćby sterylna, technokratyczna idea „statku kosmicz­
nego Ziemia”, autorstwa Buckminstera Fullera. Co jednak z kochankami
Solem i Gają? Po co nadawać ludzkie cechy nieożywionym obiektom, ta­
kim jak planety i gwiazdy? Otóż dlatego, że podobieństwa są zbyt oczywi­
ste, by móc je zignorować. Ludzka miłość ma w sobie prawdziwy element
elektrochemiczny - zwierzęcy magnetyzm, szybsze bicie serca, latające do­
okoła iskry, przyspieszone tętno. Więź łącząca Słońce i Ziemię także charak­
teryzuje się aspektami wykraczającymi poza typowe ramy świata fizyczne­
go. W wielu kulturach na całym świecie od tysiącleci Matka Ziemia i Ojciec
Słońce czczeni byli jako bóstwa, a działo się tak nie bez przyczyny. Matka
Ziemia dosłownie tętni życiem zarówno na lądzie, jak i w wodach. Sytu­
acja ta przypomina kobietę karmiącą i wychowującą swoje dzieci. Ener­
gia pochodząca od Ojca Słońce wspomaga rozwój tego życia i dodaje mu
energii, co przypomina rolę odpowiedzialnego mężczyzny troszczącego
się o dobrobyt swojego potomstwa. Mówienie o Solu i Gai jako o małżeń­

37
stwie z dziećmi nie jest wcale antropomorfizacją. Wręcz przeciwnie - to
ich związek nieświadomie stal się wzorcem tradycyjnej relacji mężczyzny
z kobietą, choć należy szczerze przyznać, że duet ten nie zawsze świecił
najlepszym przykładem.
Po pierwsze, Sol nie jest monogamiczny. Tak naprawdę dysponuje on
haremem złożonym z dziewięciu planet krążących wokół niego pośród
pustki. Jednak tylko nasza planeta obdarzyła go biologicznym potom­
stwem. Gaja jest wyjątkową mieszkanką Układu Słonecznego, gdyż potrafi
zmieniać promienie słoneczne w skomplikowane żywe organizmy i praw­
dopodobnie właśnie ta cecha uczyniła ją żoną numer jeden. Być może na
Marsie także kiedyś rozwinęły się jakieś bakterie, a obecnie uważa się, że
na księżycu Jowisza, Europie, również może istnieć ukryte głęboko pod
powierzchnią satelity życie. Gorące oklaski dla zmutowanych mikrobów.
Z pewnością nie ma tam nic, co mogłoby równać się z bogactwem i niesa­
mowitą złożonością naszego globalnego ekosystemu. Inne planety? Gaja
nie jest zazdrosna, bo nie ma ku temu powodu. Inne planety są pozbawio­
ne życia, pozbawione nawet zdolności do uświadomienia sobie własnej
jałowości.
To wszystko wcale nie oznacza, że nasza młoda para miała łatwe życie.
Małżeństwo Sola i Gai zaczęło się burzliwie. Mniej więcej przez pierwszy
miliard lat po powstaniu obojga kochanków z chmury pyłu, mieli oni bar­
dzo mało czasu dla siebie. Gają wstrząsały trzęsienia ziemi i erupcje wul­
kanów, a nie mając ochronnej warstwy atmosfery, była bombardowana
spadającymi z niebios kawałkami kosmicznego gruzu. Sol był jeszcze sła­
by, nie miał tak wielkiej mocy jak dziś. Gaja była skąpana w lawie i nie do­
strzegała jeszcze mizernego blasku Sola. W rzeczywistości powinna być
wdzięczna za to, że nie był on jeszcze w pełni sił. Nękana kataklizmami ery
hadeiku (dosłownie „ery piekielnej”) żona z pewnością nie potrzebowała
wtedy dodatkowego ciepła. Pierwszy rozdział małżeństwa był zatem cza­
sem spazmów i gorączki.
Stopniowo chaos panujący na Gai osłabł, a wokół niej zaczął tworzyć
się atmosferyczny gazowy kokon. Para skondensowała się, tworząc oceany.
Temperatury panujące na powierzchni planety zaczęły spadać. Sol wciąż
starał się wzmocnić swój potencjał, Gaja zaś z rozgrzanej do czerwoności

38
kuli stała się zimnym światem. Z pewnością całkowicie by zamarzła, gdy­
by nie cud zwany paradoksem słabego młodego Słońca. Astronomowie
Carl Sagan oraz George Mullen obliczyli, iż we wczesnym etapie historii
naszej planety Słońce miało zaledwie 70 procent swojego obecnego po­
tencjału1. Obliczenia te wykonano na podstawie tak zwanego standardo­
wego modelu Słońca, zgodnie z którym gwiazdy podobne do Słońca stają
się z czasem jaśniejsze, a tuż przed śmiercią przygasają. Słońce tak słabe, jak
przedstawiono to w modelu Sagana i Mullena, nie byłoby w stanie dostar­
czyć Ziemi tyle ciepła, by umożliwić istnienie płynnych oceanów. To spo­
ry problem, ponieważ obecność płynnej wody jest absolutnie niezbędnym
warunkiem powstania życia w znanej nam postaci. Z jakiegoś powodu na­
sza planeta jednak nie zamarzła. Istnieją mocne dowody na to, iż życie na
Ziemi istniało już 3,5 miliarda lat temu, zaś zapis w postaci skamieniało­
ści ciągnie się nieprzerwanie aż do czasów współczesnych. Na tym właśnie
polega paradoks: płynna woda i życie, które się dzięki niej rozwinęło, nie
powinny istnieć na naszej planecie, a jednak - na szczęście - jest inaczej.
Historie miłosne cechują się pewnymi przewidywalnymi prawidłowo­
ściami i rządzi nimi coś na kształt naturalnego zbioru praw. Czy te same
prawa dotyczą także niebiańskiego romansu Sola i Gai? Istnieje wiele wy­
jaśnień dotyczących tego, dlaczego Gaja nie pozwoliła na zamarznięcie
oceanów do czasu, aż Sol będzie w stanie dostarczyć im odpowiednią ilość
ciepła. Sagan i Mullen tłumaczyli tę sytuację obecnością gazów cieplarnia­
nych, a zwłaszcza działaniem dwutlenku węgla. Na szczęście wokół Ziemi
istniał wtedy dostatecznie gęsty kokon tego gazu, co pomogło w zapew­
nieniu optymalnej temperatury. Im bardziej Sol się rozgrzewał, tym bar­
dziej warstwa gazów cieplarnianych się rozrzedzała, zapobiegając nagłemu
wzrostowi temperatury. To bardzo szczęśliwy zbieg okoliczności. Wyglą­
da to wręcz podejrzanie.
Inne wytłumaczenie paradoksu młodego Słońca kwestionuje główną
doktrynę jego standardowego modelu, według której nasza gwiazda na
początku świeciła słabiej, a później urosła w siłę. Niektórzy uczeni przy­
taczają dane dotyczące meteorytów, które sugerują, iż Słońce w pierwszej
fazie swojego życia było o wiele jaśniejsze i bardziej aktywne, niż wskazy­
wałby na to standardowy model. Meteoryty, które datuje się na pierwsze

39
półtora miliarda lat istnienia Układu Słonecznego, wydają się nosić ślady
uderzeń mniejszej ilości promieni kosmicznych (pamiętajcie, że są to pro­
mienie pochodzące z każdego miejsca w kosmosie z wyjątkiem Słońca) niż
młodsze meteoryty. Powyższa obserwacja stanowi istotną wskazówkę, po­
nieważ wiatr słoneczny, w tym także różne formy promieni słonecznych,
blokuje promienie kosmiczne. Im bardziej aktywne jest Słońce, tym więcej
wiatru słonecznego, a co za tym idzie - mniejsza ilość promieni kosmicz­
nych. Stąd wzięła się hipoteza, iż młode Słońce wcale nie było takie słabe.
Niektórzy sceptycy utrzymują, że Słońce na początku było większe
niż obecnie i stopniowo traciło część swojej masy wskutek emisji silnego
wiatru słonecznego. Potężny wiatr pochodzący z młodego Słońca byłby
w stanie zablokować promieniowanie kosmiczne, uważane za czynnik sty­
mulujący powstawanie chmur, które - jak wiemy z doświadczenia - blo­
kują promienie słoneczne. Rezultatem tego byłoby zmniejszenie powłoki
chmur, dzięki czemu wzrosłyby temperatury panujące na Ziemi, być może
na tyle, by zapobiec zamarzaniu oceanów. Problem polega na tym, iż do­
wody oparte na danych z meteorytów nie są dość mocne, by podtrzymać
taką hipotezę. Może młode Słońce nie było aż tak słabe, jak wskazuje na to
jego standardowy model, ale to wcale nie znaczy, że było ono dość silne.
Niezależnie od szczegółów wyraźnie widać tu zachowanie potwierdza­
jące hipotezę kapryśnego Słońca. Wahania aktywności słonecznej ustalają
kształt ewolucji na Ziemi i nie chodzi tu wyłącznie o formy życia, lecz tak­
że o powierzchnię i atmosferę naszej planety. Prawdą jest, że to wszystko
miało miejsce miliardy lat temu, ale absurdem byłoby zakładanie, że dyna­
mika relacji Słońce-Ziemia całkowicie ustała i nie kształtuje już naszej te­
raźniejszości ani przyszłości. Niektórzy naukowcy uważają wręcz, że Słoń­
ce mniej więcej co miliard lat staje się o 5 do 10 procent cieplejsze. Okres
ten byłby wystarczający do wyparowania z powierzchni Ziemi całej wody.
Taki czarny scenariusz mógłby się oczywiście spełnić wcześniej, gdyby ja­
kiś kataklizm pozbawił naszą planetę atmosfery.
„Boska interwencja” nie należy do typowych hipotez na wyjaśnienie
paradoksu słabego młodego Słońca. Dla mnie sposób, w jaki Sol i Gaja wy­
pracowali rozwiązanie zapobiegające zamarznięciu Ziemi, przypomina cud
celebrowany podczas żydowskiego święta Chanuka, kiedy to świeca z za­

40
pasem oliwy mającym starczyć na cały dzień w tajemniczy sposób płonęła
ponad tydzień. Pomyślcie, jak bardzo opóźniłby się rozwój życia na Ziemi,
gdyby ewolucja musiała czekać dodatkowy miliard lat na pełen potencjał
Sola. Dziś bylibyśmy co najwyżej nicieniami.
Dzięki Bogu, coś (cokolwiek to było) ogrzało naszą Gaję. Najbardziej
twórczą próbę wyjaśnienia źródła tego cudownego wsparcia zaproponował
sam Swedenborg, który wierzył, że w Układzie Słonecznym są dwa Słoń­
ca: jedno istniejące w świecie snów i dające życie wszystkim kwestiom du­
chowym i drugie - funkcjonujące w świecie materialnym i odpowiedzial­
ne za wszystko, co fizyczne. Te dwa światy tak bardzo się od siebie różnią,
że oba Słońca nie mają ze sobą praktycznie nic wspólnego. Mimo to ko­
munikują się i są „połączone za pomocą odpowiedników”, jak ujął to Swe­
denborg2. Otwarcie się na te związki fizyczno-duchowe stanowi drogę do
oświecenia. Teoria Słońca duchowego - mimo że z naukowego punktu wi­
dzenia dość nieprawdopodobna - ma swój urok. Głosi ona, że nie jedno,
lecz dwa współpracujące ze sobą niebiańskie źródła ciepła i światła kieru­
ją naszym życiem, wspierają nas, gdy na swej drodze napotkamy mrok lub
- jak w przypadku Gai - chłód.
Skąd jednak Gaja wiedziała, w jakim tempie należy zrzucać chronią­
ce ją szaty? James Lovelock, brytyjski specjalista w dziedzinie chemii at­
mosfery, nie wierzy w działanie przypadku. Lovelock wynalazł tak zwa­
ną hipotezę Gai, głośną teorię, według której Ziemia nie jest nieożywioną
skałą czy też maszyną geologiczną (jak sugeruje główny nurt nauki o Zie­
mi), lecz przypomina żywy organizm, regulujący swoją temperaturę i wła­
sne procesy chemiczne3. Lovelock twierdzi, iż odpowiednia ilość gazów
cieplarnianych nie była geochemicznym przypadkiem. Jego zdaniem ten
przytulny kokon został stworzony przez prymitywne mikroby, które za­
pobiegły nadmiernemu wychłodzeniu się Gai. Mikroby te, co jest dla nich
typowe, rozprzestrzeniły się w bardzo znacznym stopniu, pompując do at­
mosfery coraz większe ilości dwutlenku węgla, metanu oraz innych gazów
cieplarnianych. Dzięki temu temperatura panująca na Ziemi nie spadała
zbyt gwałtownie, co z kolei zapobiegło zamarzaniu wody. Lynn Margulis,
znana mikrobiolog, która wyszła za Carla Sagana, lecz była jednocześnie
współautorką hipotezy Gai, zgadza się z Lovelockiem i przypomina nam,

41
że 100 procent żywych organizmów nieustannie wydziela gazy, zazwyczaj
cieplarniane4. Na pewnym etapie Sol i Gaja osiągnęli optymalne dla sie­
bie warunki, a pod koniec drugiego miliarda lat wspólnego życia mężowi
udało się zapłodnić swoją małżonkę promieniami słonecznymi. Pojawiły
się najprostsze formy bakterii - nieposiadające jądra protoplazmiczne pro-
karioty. Zdaniem Marguhs stworzenia te natychmiast zaczęły produkować
gazy cieplarniane5. Po upływie kolejnego eonu prokarioty połączyły się ze
sobą, tworząc eukarioty - mikroby posiadające jądra i zdolne do wykony­
wania bardziej skompbkowanych procesów, niezbędnych do przetwarzania
energii z promieni słonecznych. Gdy Sol urósł w siłę, a temperatury panu­
jące na powierzchni Gai wzrosły, pojawił się kolejny szczep drobnoustro­
jów cechujący się zdolnością do metabolizowania gazów cieplarnianych,
a co za tym idzie - potrafiący osłabić chroniący Ziemię kokon i zapobiec
nadmiernemu wzrostowi temperatury. Cyjanobakterie, pierwsze organi­
zmy posiadające zdolność fotosyntezy, wynalazły barwę zieloną, by dzięki
temu móc wykorzystywać światło słoneczne jako narzędzie do tworzenia
prostych składników odżywczych, jakich potrzebowały ich ciała. W sumie
wychowanie potomstwa od poziomu bezmyślnych, pozbawionych treści
bakterii do złożonych gromad roślin i zwierząt, a następnie do zaawanso­
wanej technologicznie cywilizacji zajęło Solowi i Gai 3,5 miliarda lat. Sol
wciąż zapewnia Gai wszystko, czego ta potrzebuje, nie Ucząc zbłąkanych
promieni gamma, przybywających do nas z innych pozaziemskich źródeł,
oraz deszczu lodu i minerałów, pochodzącego z komet i meteorytów, któ­
re także narodziły się z pierwotnej chmury pyłu. Gaja nie daje Solowi ni­
czego w zamian, być może poza samą świadomością.
Pytanie: dlaczego Gaja jako jedyna ofiarowała Solowi potomstwo? Od­
powiedź: dlatego że znajdowała się nie za daleko i nie za blisko od swojego
towarzysza. Twierdzenie, zwane hipotezą strefy warunków sprzyjających
powstaniu życia, głosi, iż nasza planeta znajduje się dokładnie w takiej od­
ległości od Słońca, jaka umożliwia rozwój organizmów żywych. Nie jest
za blisko Słońca, przez co nie jest za gorąca, więc woda nie wyparowuje
w przestrzeń kosmiczną, i nie jest za daleko, więc woda nie zamarza, co
uniemożliwiałoby żywym organizmom jej wchłonięcie. Siła promieni Sola
oraz urodzajność gleb i płynów Gai prowadzi do rozwoju nieskończonej

42
liczby nowych organizmów, zaś spośród nich wszystkich to rodzaj ludzki
stanowi grupę nadrzędną.
Czy znacie to uczucie, gdy przesuwacie powoli rękę nad ciałem ukocha­
nej osoby, powodując mrowienie, choć tak naprawdę wcale jej nie dotyka­
cie? Nieustanny kontakt Sola i Gai wygląda właśnie w ten sposób. Dwo­
je gwiezdnych kochanków nie spotkało się od momentu rozstania, który
miał miejsce eony temu, a jednak oboje zdają się utrzymywać pełną napię­
cia orbitalną więź. Co kilka miesięcy, co kilka dekad wszystko się zmienia
- Sol rzuca Gai bukiety w postaci plazmowych pocisków, dzięki którym
ziemskie bieguny rozbłyskują pięknymi zorzami; czasem zjawisko to wi­
dać aż w okolicach równika (są to jednak te same pociski, które pewnego
dnia mogą zdziesiątkować naszą cywilizację). Patrząc na wykres aktywno­
ści Słońca zamieszczony na początku książki, uświadamiamy sobie, iż w cią­
gu ubiegłych 150 lat związek Sola i Gai osiągnął szczyt namiętności, punkt
kulminacyjny, jakiego nie było od tysięcy lat. Nieźle, jak na parę małżeń­
ską z tak sporym stażem. Przyjrzyjmy się jednak, jak namiętne były ich re­
lacje 10 000 czy 12 000 lat temu. Ta miłość była na tyle gorąca, by stopić
epokę lodowcową.
ROZDZIAŁ 2

Plamy na Słońcu
zakończyły
ostatnią epokę lodowcową

yobraźcie sobie, że odczuwacie chłód, więc siadacie przy ognisku

W i udaje wam się ogrzać. Czy będziecie się upierać, że stało się tak bez
niczyjej pomocy? Nie, prawdopodobnie stwierdzicie, że ogień z pewno­
ścią miał w tym swój udział. Jednak kiedy chodzi o naszą planetę, history­
cy, nawet ci wybitni, jakoś nie potrafią połączyć prostych faktów.
„Epoka lodowcowa trwała niewyobrażalnie długo. Wiele dziesiątków
tysięcy lat... Z czasem jednak na Ziemi zrobiło się cieplej i latem lód cofał
się w najwyższe góry, a ludzie, którzy byli już tacy j ak my, nauczyli się wysie­
wać trawy stepowe, rozcierać ziarna i robić z nich papkę, którą można było
piec na ogniu. To był chleb” - pisze E.H. Gombrich w książce zatytułowa­
nej Krótka historia świata1. Owszem, temperatury na Ziemi wzrosły, ale nie
samoistnie. Wzrosły, ponieważ Słońce stało się cieplejsze. To oczywiste!
Nie staram się podważać autorytetu Gombricha, światowej sławy uczo­
nego, którego książka O sztuce to kluczowa pozycja w dziedzinie historii
sztuki. Niemniej wydaje się, że wszyscy historycy ignorują istotną rolę, jaką
w naszych dziejach odegrało Słońce. „Wraz z końcem plejstocenu [epoki
lodowcowej], około 10 000 lat temu, środowisko na świecie diametralnie
się zmieniło. Wzrosły temperatury, cofnęły się lodowce, poziom wód w mo -

45
rzach podniósł się gwałtownie, a wiele obszarów zaczęło wysychać” - tak
wzrosty temperatury są tłumaczone w książce The Columbia History ofthe
World2 (Uniwersytet Columbia: Historia świata). Ta 1200-stronicowa au­
torytatywna pozycja, którą znaleźć można w encyklopedycznych sekcjach
bibliotek na całym świecie, nawet słowem nie wspomina o Słońcu czyjego
aktywności! To samo tyczy się pięciotomowego, liczącego 3300 stron, en­
cyklopedycznego dzieła pod tytułem Historia życia prywatnego. W tym ob­
szernym kompendium znaleźć można jedno bezpośrednie odniesienie do
wpływu Słońca na naszą cywilizację3 (najwyraźniej zegary słoneczne były
bardzo popularne w Rzymie w i r . p.n.e.).
„To ekscytujące, że możemy dziś połączyć pozornie nieistotne zmia­
ny klimatyczne z wieloma wydarzeniami historycznymi. Jeszcze 100 lat
temu byłoby to nie do pomyślenia... Większość historyków ignorowa­
ła takie zmiany, głównie dlatego, iż jako humaniści nie byli oni obeznani
z najnowszymi danymi dotyczącymi klimatu” - pisze Brian Fagan. Mając
na koncie ponad tuzin książek traktujących o związkach klimatu ze spo­
łeczeństwem, Fagan jest obecnie nieoficjalnym mentorem formującej się
grupy naukowców, którzy skupiają się na wpływie klimatu na społeczeń­
stwo. Fagan zaobserwował, iż nasza planeta zawsze na przemian ociepla­
ła się i ochładzała. Jest to fakt zazwyczaj ignorowany lub bagatelizowa­
ny podczas współczesnych dyskusji o zmianach klimatycznych. Toczą się
rozmowy na temat mechanizmów odpowiedzialnych za cykle klimatycz­
ne, ale nikt tak naprawdę nie zaprzecza, że aksjomat: „co idzie do góry,
musi kiedyś opaść” dotyczy nie tylko grawitacji i pędu, ale także dyna­
miki temperatur panujących na Ziemi, zarówno tej sezonowej, jak i dłu­
gofalowej. Główne pytanie postawione w niniejszej książce brzmi: w jaki
sposób zmiany klimatyczne związane są z cyklami słonecznymi? Wróć­
my do wykresu Usoskina i zauważmy, że linia nagle wędruje do góry na
samym początku, 12 000 lat temu, a później znowu 10 000 lat temu. Te
dwa szczyty odzwierciedlają okresy wzmożonej aktywności Słońca, któ­
re zatrzymały ostatnią epokę lodowcową. Najpierw nadeszła wielka od­
wilż, a potem przyszedł czas na wielkie roztopy. Jaki inny czynnik oprócz
Słońca jest na tyle potężny, by móc powstrzymać epokę lodowcową, któ­
ra zmroziła większą część planety na dziesiątki tysięcy lat?

46
W ciągu ostatnich eonów Ziemia doświadczała na przemian zlodowa­
ceń i odwilży. Podczas niektórych cieplejszych okresów panowały nawet
wyższe temperatury niż obecnie. Ten cykl wzlotów i upadków najprawdo­
podobniej będzie trwał nadal, aż do końca dni naszej planety. Okresy lo­
dowcowe i międzylodowcowe utrzymują się jednak czasem setki tysięcy
lat, więc ich analiza nie pomoże nam w zrozumieniu zmian klimatycznych,
których doświadczyliśmy w ciągu ostatnich 150 lat. Musimy więc zawęzić
obszar badań do obecnej epoki międzylodowcowej, znanej jako holocen,
czyli około 120 stuleci od ustąpienia ostatniej epoki lodowcowej. Holocen
można postrzegać jako miniaturę trwającej 4,57 miliarda lat klimatycznej
przeszłości, małą powtórkę cechującą się mniejszą amplitudą maksymal­
nych i minimalnych temperatur oraz plam słonecznych niż w przypadku
całej historii Ziemi. Jak wspomniałem, pierwszy i największy szczyt aktyw­
ności słonecznej w holocenie miał miejsce około 12 000 lat temu, podczas
ustąpienia ostatniej epoki lodowcowej. Naturalnie tamten okres był o wie­
le bardziej dramatyczny niż teraz: temperatury rosły nawet o stopień Cel­
sjusza na dekadę, podczas gdy obecnie mamy do czynienia ze wzrostami
rzędu 1-2 stopni na 100 lat.
Ach, czyż to nasze Słońce nie jest wspaniałe? Może nam się wydawać,
że ustąpienie ostatniej epoki lodowcowej było miłą odmianą po długo­
trwałym mrozie - wiosną, która nadeszła po zimie. Jednak nasilona ak­
tywność Sola wcale nie była dla Gai niczym przyjemnym. Podobnie jak
w przypadku każdej dużej zmiany, epoka ta była pełna problemów i nie­
pewności. Cofnięcie się lodowców trwało co prawda setki lat, ale spowo­
dowane tym powodzie pojawiały się często i gwałtownie. Burze wywołane
przez ekstremalne globalne ocieplenie musiały być bardzo niebezpiecz­
ne i zapewne przypominały to, co dzieje się współcześnie w naszej „burz­
liwej” pod względem klimatu epoce. Wtedy jednak skutki tych nawałnic
były bardziej dotkliwe, ponieważ w ówczesnych czasach ludzie byli całko­
wicie zdani na laskę żywiołów. Podczas ostatnich tysiącleci epoki lodow­
cowej ludzie wyszli już co prawda z jaskiń, ale ich domy stanowiły prymi­
tywne, ręcznie wykonane budowle i namioty, które w przeciwieństwie do
współczesnych osiągnięć budownictwa nie potrafiły oprzeć się siłom na­
tury. Na szczególne ryzyko narażeni byb mieszkańcy osad zbudowanych

47
na palach wbitych w dna jezior, które pełniły funkcję naturalnych fos chro­
niących przed atakami dzikich zwierząt.
W wyniku nagłego wzrostu aktywności słonecznej przez nasz świat
przetoczyła się fala horrendalnych zmian ekologicznych:

W wyniku zmniejszenia się olbrzymiej liczby łąk plejstoceńskich (epo­


ka lodowcowa datowana jest od 2,6 miliona do 11 700 lat temu), śro­
dowisko naturalne na niższych szerokościach geograficznych stało się
bardziej zróżnicowane. W tym samym czasie wiele gatunków więk­
szej zwierzyny łownej wymarło. Po pozostałych łąkach wciąż wędro­
wały duże stada: na afrykańskiej sawannie królowały zebry i antylopy,
na równinach Ameryki Północnej - bizony, a na argentyńskiej pampie
- guanako, jednak w innych rejonach naszej planety duże ssaki stały
się stosunkowo rzadkim widokiem.

Wybuchy Sola w czasie trwania epoki lodowcowej miały wpływ na roz­


mieszczenie populacji nie tylko zwierząt, lecz także ludzi. Most lądowo-
lodowy w Cieśninie Beringa, który łączył Syberię i Alaskę, stopniał i runął
do morza, kończąc tym samym trwającą kilka tysiącleci migrację z Eura­
zji do obu Ameryk.
Przypominające efekt domina implikacje dwóch potężnych wzrostów
aktywności naszej gwiazdy 10 000 i 12 000 lat temu wydają się nie mieć
końca, co dobitnie ukazuje, w jak wielkim stopniu zachowanie Słońca
kształtuje naszą historię i przyszłe losy. Hipoteza kapryśnego Słońca od­
nosi się nawet do świata sztuki prehistorycznej. Podczas ostatniego tysiąc­
lecia epoki lodowcowej w całej Europie tworzono w jaskiniach malowidła
naskalne. „Najbardziej znane są malowidła znalezione we Francji i w Hisz­
panii. Żubry, mamuty, konie, jelenie i inna zwierzyna łowna to najpopular­
niejsze tematy takiej twórczości, ale istnieje też kilka portretów ludzkich
(w tym tancerka z maską przedstawiającą głowę jelenia) oraz są przykła­
dy czegoś, co może być symbolicznymi figurami geometrycznymi... Na­
skalne rysunki, ryty i rzeźby przedstawiające zwierzęta najprawdopodob­
niej odgrywały rolę magii łowieckiej - czyli »sztuki dla mięsa«”, jak ujął
to wielki antropolog E. A. Hooton6.

48
Dziwne jest jednak to, że rozbłyski słoneczne położyły kres twórczo­
ści jaskiniowej. Być może łagodniejsze temperatury skłoniły artystów do
opuszczenia jaskiń i kontynuowania swojego dzieła na mniej trwałych ma­
teriałach, ku rozpaczy przyszłych pokoleń.
Po trwającej prawie 4000 lat serii rozbłysków Słońce znów się uspokoiło.
Pierwsze zarejestrowane ślady spadku aktywności słonecznej pojawiły się
8000 lat temu, a okres ciszy utrzymywał się przez blisko trzy tysiąclecia. Wy­
bity z dotychczasowego rytmu świat zmienił się drastycznie. Na przykład
Sahara, niegdyś obszar wilgotny i obfitujący w faunę i florę, stała się pusty­
nią, jaką znamy obecnie. Susza zmusiła mieszkańców (zarówno zwierzęta,
jak i ludzi) do ucieczki w sąsiednie, bardziej żyzne regiony, znane jako Żyzny
Półksiężyc. Był to pas lądu wokół rzek Tygrys i Eufrat, położony głównie na
terenie Mezopotamii, obecnie Iraku. Uważa się, iż spadek wydajności Słoń­
ca wpłynął na rozwój roślinności, a to sprawiło, iż zbieractwo stało się mniej
produktywnym zajęciem niż dotychczas. Skłoniło to ludzi do opracowania
zorganizowanego systemu rolnictwa, co w rezultacie uczyniło z obszarów
Żyznego Półksiężyca kolebkę cywilizacji. Przejście od łowiectwa i zbierac­
twa do bardziej zorganizowanych społeczności rolniczych pomogło w usta­
leniu fundamentalnych prawnych koncepcji własności, które stanowiły, że
trud włożony przez rolników w uprawę ziemi pozwala im rościć sobie do
niej prawo. Towarzysząca temu zjawisku transformacja trybu życia - z wę­
drownego na osiadły - wpłynęła na rozmiary i funkcje domów. Budowle,
które wznoszono po to, by w nich pozostać, były większe i bardziej złożo­
ne od ich „przenośnych” pierwowzorów. Ludzkość przeszła od zbieractwa
do rolnictwa, od przeszukiwania terenu do poszukiwania sposobu przywią­
zania się do określonego obszaru - wszystko to za sprawą Słońca. Rolnic­
two przyczyniło się wtedy do olbrzymiego wzrostu populacji, rozwinięcia
się handlu, opracowania alfabetu pozwalającego dokumentować transakcje
oraz rozwoju edukacji, która zapewniała sukces w interesach.
Należałoby zapytać, na które aspekty naszej wczesnej historii nie wpły­
nęło zachowanie naszej gwiazdy? Według hipotezy kapryśnego Słońca
światło słoneczne to zasób naturalny, który - tak jak inne zasoby - wystę­
puje czasem w większej, a czasem w mniejszej ilości. Tego typu wahania
zawsze wpływają na środowisko, a wraz z tym na ludzi oraz inne formy ży­

49
cia zależne od tego środowiska, jednakże bardzo trudno jest przewidzieć
dalszy rozwój sytuacji. Tak jak wspomniałem wcześniej, spadek aktywno­
ści Słońca mający miejsce 8000 lat temu pośrednio wpłynął na narodziny
rolnictwa, które okazało się dla ludzkości nieocenionym dobrodziejstwem.
Nasz gatunek posiada wyjątkową zdolność kreatywnego reagowania na de­
ficyt zasobów naturalnych. W związku z powyższym hipoteza kapryśnego
Słońca nie zakłada bezpośredniej korelacji między pozycją ludzkości a siłą
lub słabością Słońca. Ludzie po prostu dostosowali się do sytuacji, reagując
na każdą istotną zmianę aktywności naszej gwiazdy. Naturalnie, aż do dziś
nie mieliśmy pojęcia, że jesteśmy partnerem w tym zawiłym koewolucyj-
nym tańcu trwającym przez wiele tysiącleci. Wiedza, którą właśnie zdoby­
liśmy, z pewnością ułatwi nam dotrzymanie kroku naszemu towarzyszowi.
ROZDZIAŁ 3

Długa i burzliwa
historia negowania
plam słonecznych

Słońcu ani śmierci nie można patrzeć prosto w oczy.


Franęois La Rochefoucauld

G
dy patrzymy prosto w Słońce, bolą nas oczy - zawsze tak było i zawsze
będzie. Może potrzeba mrużenia oczu to jeden z powodów, dla których
ludzkość z trudem przyswajała fakt, że plamy na Słońcu naprawdę istnie­
ją i mogą być ważne. Z plamami na powierzchni Księżyca nie mieliśmy ta­
kich problemów. Bez względu na to, czy nazywamy je kraterami, czy mo­
rzami (na przykład Morze Spokoju), milo jest je oglądać i badać. Jednak
poruszanie tematu plam słonecznych zwykle oznacza kłopoty.
Domyślam się, że przedstawiciele naszego gatunku po raz pierwszy za­
uważyli plamy na Słońcu jakieś 12 000 lat temu w okresie ocieplenia, któ­
ry zakończył się ostatnią epoką lodowcową. Jak wskazuje ostry skok na
początku wykresu Usoskina, aktywność Słońca była wówczas nadzwyczaj
wysoka, co oznacza, że na powierzchni naszej gwiazdy utworzyło się wię­
cej plam, niż to obserwujemy dziś. Wiele z nich można było zobaczyć go­
łym okiem; obecnie jest to możliwe tylko czasami. Zmiana ta była tym bar­
dziej znacząca, że - na ile nam wiadomo - w poprzednich tysiącleciach,
gdy Ziemia była zmarznięta i docierało do niej mniej światła słonecznego,
Słońce było niemal pozbawione plam na powierzchni.

si
Najwcześniejsza pisemna wzmianka o plamach słonecznych pojawi­
ła się na starożytnej babilońskiej tabliczce datowanej na 1000 lat przed
Chrystusem. Informuje ona, że plamy na Słońcu pojawiły się pierwszego
dnia miesiąca nisan, w babiloński Nowy Rok, który rozpoczął się równo-
nocą wiosenną, co czyni ten miesiąc odpowiednikiem marca lub kwiet­
nia. Czy była to jakaś wróżba na przyszłość? Dziś możemy tylko zgady­
wać, chociaż prawdopodobnie nie oznaczało to niczego nadzwyczajnego,
gdyż plamy słoneczne nie stały się tematem kolejnych rzeźb w tamtej czę­
ści świata. W 364 r. p.n.e. chińscy astronomowie Gan De i Shi Shen stra­
cili wzrok, próbując obserwować Słońce. Zanim jednak całkiem przestab
widzieć, udało im się opisać ciemne plamy na powierzchni naszej gwiaz­
dy, które interpretowali jako święte symbole z niebios. Od tamtych czasów
nieregularny rejestr plam słonecznych prowadzony był przez dworskich
astronomów cesarstwa Chin. Ci badacze nie uznawali plam za dobry czy
zły znak. Akceptowali po prostu ich istnienie.
Zasada nieuznawania istnienia plam słonecznych ma początek w pi­
smach Arystotelesa, który zauważył, że Słońce, Księżyc i gwiazdy nigdy nie
spadają z nieba ani się od nas nie oddalają. W przeciwieństwie do nich pod­
stawowe żywioły naszego świata - ziemia, powietrze, ogień i woda - są czę­
sto w ruchu, wznosząc się lub opadając. Na podstawie tej fundamentalnej
różnicy zachowania różnych rodzaj ów materii Arystoteles wysnuł wniosek,
że niebo zbudowane jest z całkowicie innego materiału niż Ziemia. Ciała
niebieskie są „niewygenerowane sztucznie, niezniszczalne i niepodlegające
wzrostowi czy zmianom”1. Arystoteles wierzył także, iż Słońce nie jest na­
turalnie gorące, lecz wytwarza wysoką temperaturę w wyniku ruchu po or­
bicie dookoła Ziemi. Wybaczając starożytnym badaczom ewidentne błędy,
nie jesteśmy w stanie zignorować faktu, że poprzednik Arystotelesa - Anak-
sagoras - trafnie obwieścił, iż Słońce jest ogromną płonącą masą, zaś następ­
ca Arystotelesa - Arystarch z Samos - wydedukował, że to Ziemia krąży po
orbicie wokół Słońca, nie zaś odwrotnie. Obaj myśbciele okryci byb złą sła­
wą wśród ludzi im współczesnych, skłaniających się ku teorii Arystotelesa.
Obserwując niebo, wyraźnie widzimy, że Słońce wschodzi i zachodzi nad
naszą planetą, a może nawet obraca się wokół niej. Arystoteles wyciągnął ten
oczywisty wniosek i rozwinął wokół niego swe teorie z zakresu kosmologii.

52
Ale podobnie jak niemowlę, które na kolejnych etapach rozwoju stopniowo
uczy się, że świat nie zawsze obraca się wokół niego, ludzie w końcu ode­
szli od wygodnej wizji idealnego kosmosu, w którego centrum znajduje się
Ziemia. Ptolemeusz, obywatel Egiptu rzymskiego pochodzenia, zauważył,
że do greckiego poglądu stawiającego Ziemię w centrum wszechświata nie
pasowały ruchy planet, zwłaszcza tych zewnętrznych, które wydawały się
zatrzymywać i poruszać do tyłu, jakby „na wstecznym biegu”. W dziele Al-
magest Ptolemeusz próbował rozwikłać ten problem, uznając, że inne pla­
nety nie krążą wokół Ziemi, lecz poruszają się po spiralnych torach wokół
wielkiego okręgu, w którego obrębie leży też nasza planeta2. Według niego
to nie Ziemia miała się znajdować w samym środku okręgu (jak twierdził
Arystoteles), ale „ekwant” - matematyczny punkt wyrównawczy nieistnie­
jący w formie fizycznej. Teoria Ptolemeusza była naprawdę skomplikowa­
na, bo wprowadzała wszystkie te spirale wijące się wokół wyimaginowanych
punktów, ale badacz poparł hipotezę mnóstwem tabel i wykresów. Jeden
z nich wskazywał, że Księżyc dwa razy w ciągu swego cyklu obrotowego po­
dwaja odległość względem Ziemi, w odniesieniu do innych okresów cyklu,
co oznaczałoby, że powinien być od niej dwa razy większy. Wiemy oczywi­
ście, że tak nie jest. Księżyc w pełni wydaje się tej samej wielkości co Słoń­
ce, ale jest to złudzenie spowodowane niewielką odległością naszego jedy­
nego satelity od Ziemi - w rzeczywistości Księżyc jest od Słońca znacznie
mniejszy. Chociaż rozumowanie i obliczenia Ptolemeusza były błędne, oka­
zały się pomocne przy przewidywaniu wyglądu niektórych planet, ich elips
i tym podobnych zagadnień, dzięki czemu jego praca oraz kosmologiczne
teorie przyjmowane były w starożytnym Rzymie za pewnik.
Dlaczego przez kolejne 1000 lat to ekwant, nie zaś Słońce, uważany był
za centrum wszechświata, do dziś pozostaje wielką zagadką. Uczeni zawsze
wydawali się uzależnieni od skomplikowanych twierdzeń i domagali się za­
wiłych teorii - jak ta zaproponowana przez Ptolemeusza - chociaż można
byłoby uciec się do prostego wyjaśnienia. Kiedy Rzym upadł w V wieku,
poglądy Arystotelesa i Ptolemeusza zastąpiono... właściwie niczym kon­
kretnym, przynajmniej dopóki arabscy tłumacze nie wskrzesili pod koniec
XII wieku pewnych zagubionych tekstów wspomnianych wcześniej myśli­
cieli, przyczyniając się do rozkwitu renesansu.

53
W Europie, gdzie nauka w owych czasach była domeną chrześcijańskie­
go Kościoła, te starożytne dokumenty zostały częściowo uznane. Zamiast
jednak zajmować się skomplikowanymi spiralami i ekwantami, Kościół
podchwycił kosmologię Arystotelesa zakładającą doskonałość niebios.
Zwrócono uwagę na zagadnienie plam słonecznych, które - jak ogłaszał
Kościół - nie mogły i nie powinny w ogóle istnieć. Przypomnijmy sobie
Słowo Pańskie:

A potem Bóg rzekł: „Niechaj powstaną ciała niebieskie, świecące na


sklepieniu nieba, aby oddzielały dzień od nocy, aby wyznaczały pory
roku, dni i lata; aby były ciałami jaśniejącymi na sklepieniu nieba i aby
świeciły nad ziemią”. I stało się tak. Bóg uczynił dwa duże ciała jaśnie­
jące: większe, aby rządziło dniem, i mniejsze, aby rządziło nocą, oraz
gwiazdy. I umieścił je Bóg na sklepieniu nieba, aby świeciły nad ziemią;
aby rządziły dniem i nocą i oddzielały światłość od ciemności. A widział
Bóg, że były dobre. I tak upłynął wieczór i poranek - dzień czwarty.
(Księga Rodzaju, 1:14-19)*

Bóg stworzył Słońce, by rządziło dniem, zauważył, że było ono dobre -


i tyle na ten temat. Nie ma tu ani słowa o żadnych skazach na powierzch­
ni Słońca.
W czasach renesansu próba podważenia stanowiska Watykanu była
równie szalonym pomysłem, co zaprzeczanie istnieniu siły grawitacji:

Od Krakowa do Lizbony, od Edynburga do Palermo, nauki Kościoła defi­


niowały wiarę każdego człowieka. Uduchowienie świętych podyktowa­
ło jego modlitwy. Kapłani Kościoła ochrzcili go, gdy pojawił się na tym
świecie, i pochowali, gdy umarł. Władza i błogosławieństwa tej insty­
tucji dotykały zarówno biednych, jak i bogatych, duchownych i laikat,
szlachetnie urodzonych i ludzi z niższych sfer, króla i poddanych. Ko­
ściół scalił społeczność zachodnioeuropejską w jeden organizm chrze­
ścijaństwa - w jedno ciało, którego głową był Chrystus3.

* Biblia Tysiąclecia [dok. elektron.], Pallotinum, Poznań 1998. Wszystkie cytaty zBiblii zawarte wniniejszej książce po­
chodzą z tego źródła.

54
Ten monolit upadł w 1517 r. - kiedy to Marcin Luter, nieznany brat za­
konu augustianów, zainicjował reformację, upubliczniając 95 tez przeciw­
ko korupcji, bluźnierstwu i nikczemności instytucji, jaką znamy dziś pod
nazwą Kościoła rzymskokatolickiego. Wielu ludziom tezy Lutra musia­
ły wydawać się czymś pomiędzy „nowymi szatami cesarza” a igraniem ze
śmiercią. Fakt, że ten heretyk nie został spalony na stosie ani trafiony gro­
mem z jasnego nieba, pokazał, że można rzucać Kościołowi zuchwałe wy­
zwania. Mikołaj Kopernik obalił obowiązujący sposób pojmowania świa­
ta - zrzucił Ziemię z piedestału centrum kosmosu i umieścił tam Słońce.
Ten polski astronom miał problem ze zrozumieniem teorii Ptolemeusza,
którego arcyzawiła hipoteza ekwantu zaniepokoiła go i skłoniła do zwró­
cenia się, jakby w akcie desperacji, ku Słońcu.

Kopernik sporządził listę założeń, które jego zdaniem rozwiązywały


kwestie starożytnej astronomii. Twierdził, że Ziemia jest jedynie cen­
trum grawitacji oraz orbity Księżyca; że wszystkie ciała niebieskie krą­
żą wokół Słońca, które jest czymś na kształt centrum wszechświata;
że wszechświat jest o wiele większy, niż wcześniej uważano, a także że
odległość Ziemi od Słońca jest niewielkim ułamkiem rozmiarów całego
kosmosu; że obserwowany ruch nieba i Słońca oraz zjawisko wstecz­
nego ruchu planet spowodowane są ruchem Ziemi4.

Jeśli zastąpimy słowo „wszechświat” terminem „Układ Słoneczny”, teo­


ria Kopernika będzie odpowiadała aktualnemu stanowi wiedzy na temat
kosmosu.
Wskazywanie niedociągnięć Watykanu, jak uczynił to Luter, to jednak
nie to samo, co obalanie fundamentalnej doktryny - tak przynajmniej mu­
siał myśleć Kopernik, gdyż trudno znaleźć inny powód, dla którego przez
30 lat ukrywał swe niepodważalne twierdzenie, że to Ziemia krąży wokół
Słońca, a nie odwrotnie. Kopernik po raz pierwszy naszkicował swoje za­
łożenia dotyczące Słońca w wydanej około 1514 r. broszurze, którą prze­
kazywano sobie z rąk do rąk. Nie minęło więc nawet ćwierć wieku od jego
eksperymentalnej podróży, podczas której dowiódł, że nasza planeta jest
okrągła, podobnie jak inne ciała niebieskie (swoją drogą to dziwne, że przez

ss
wiele stuleci astronomowie i filozofowie przyjmowali, że inne planety oraz
gwiazdy są okrągłe, a Ziemia nie). Ale dopiero kilka miesięcy przed śmier­
cią, w 1543 r., Kopernik opublikował swoje najbardziej kontrowersyjne
odkrycia. „Jednakże w środku wszystkich planet ma swoje miejsce Słoń­
ce - pisał Kopernik. - Któż mógłby w tej pięknej świątyni ustawić świa­
tło w innym, lepszym miejscu niż w tym, z którego może ono jednocześnie
wszystko oświetlać? Nie jest więc niemądre, że niektórzy nazywają je świa­
tłem światła, inni - rozumem, inni - jego kierownikiem. Trismegistos nazy­
wa je widzialnym Bogiem, Elektra Sofoklesa - wszystko widzącym. Przeto
zaprawdę panuje Słońce, niby na tronie królewskim siedząc, nad okrążają­
cą je rodziną gwiazd”5.
Podobnie jak Luter, Kopernik wyraził to, co wielu uczonych uważało
prywatnie, a nieraz nawet nieformalnie sugerowało, ale nie miało odwa­
gi opublikować, upublicznić - mianowicie to, że nie Ziemia, a Słońce jest
najważniejsze. Gdzie - w świetle tego stwierdzenia - mieliby znaleźć się
wszyscy ci Ziemianie stworzeni na wzór i podobieństwo Boga? Módlmy
się, by Kopernik nie smażył się w piekle za swe bluźnierstwa!
Na początku XVII wieku Słońce było wschodzącą gwiazdą, przyćmiewa­
jącym Ziemię najważniejszym ciałem niebieskim. Przez krótką chwilę Słoń­
ce panowało niepodzielnie, było numerem jeden. Ale jakpowiedzieliby auto­
rzy rubryk plotkarskich z kolorowych czasopism, „status gwiazdy” przyciąga
tych, którzy chcą ją obalić. Zamiast z aparatami, ruszono na Słońce z telesko­
pami (które pojawiły się w 1608 r.), by ujawnić - cóżby innego? - plamy na
jego powierzchni, co dogłębnie wstrząsnęło doktryną Kościoła. Jeśli się nad
tym zastanowić, wydaje się to dziwne, gdyż niektóre plamy widać gołym
okiem, co potwierdzają liczne starożytne „przedteleskopowe” obserwacje.
„Czy na przykład można uznać za przypadek, że astronomowie Zachodu
dostrzegli po raz pierwszy zmiany w niebiosach, uznawanych poprzednio
za niezmienne w przeciągu pół wieku po pierwszym sformułowaniu nowe­
go paradygmatu przez Kopernika? ( . . . ) Ze względu na łatwość i szybkość,
z jaką astronomowie dostrzegali coś nowego, ( . . . ) ma się ochotę powie­
dzieć, że po Koperniku zaczęli oni żyć w zupełnie innym świecie. W każ­
dym razie o tym wydają się świadczyć ich badania - pisze Thomas Kuhn
w dziele Struktura rewolucji naukowych”6.

56
To prawda, że teraz dzięki teleskopom widzimy więcej plam słonecz­
nych, możemy też dostrzec więcej szczegółów, co znacznie zwiększa stos
dowodów, których istnieniu musieli zaprzeczać rzecznicy Watykanu. Poza
tym nowe przyrządy optyczne musiały być miarodajne i pozbawione wszel­
kich przesłanek ideologicznych. Czy przejdziemy przez ten sam proces za­
przeczania, jeżeli pewnego dnia technologia pozwoli nam spojrzeć na ob­
licze Boga i ukaże jego niedoskonałości? Miejmy nadzieję, że zamiast tego
znajdziemy w sobie tyle pokory, by na nowo zdefiniować pojęcie perfekcji.
Żarliwa debata toczy się wokół tego, który zachodni naukowiec pierw­
szy odkrył plamy na Słońcu, przy czym „odkrył” jest pojęciem względnym,
gdyż starożytni znali to zjawisko 2500 lat wcześniej. Wystarczy powiedzieć,
że przed rokiem 1611, mniej więcej trzy lata po wprowadzeniu teleskopów
do powszechnego użytku, czterech uczonych przyznawało się do odkrycia
plam słonecznych: Thomas Harriot - angielski matematyk i badacz, który
sporządził pierwsze rysunki i notatki dotyczące plam słonecznych, lecz pra­
ca jego nie została w porę opublikowana; Johannes Fabricius - holender­
ski astronom wyznania protestanckiego, prawdopodobnie pierwszy czło­
wiek, który opublikował swe odkrycia w kwestii plam na Słońcu, chociaż
jego dzieło nie zawierało dostatecznie dużo dokumentacji i analiz; Chri-
stoph Scheiner - jezuita z Bawarii, którego praca naukowa była znakomi­
ta, lecz ortodoksja chrześcijańska i pozycja w hierarchii kościelnej zmusiły
go do zaprzeczenia własnym odkryciom i uznania, że zaobserwowane pla­
my były w rzeczywistości małymi planetami; oraz główny rywal Scheinera,
Galileusz - katolik, któremu (chociaż ewidentnie nie był pierwszym od­
krywcą plam słonecznych) powszechnie przypisuje się to odkrycie, z po­
wodu opublikowania w 1611 r. Listów o plamach na Słońcu, adresowanych
do innego uczonego, Marka Welsera. „Z pewnością, jeśli ktoś zechce zbu­
dować ich [plam słonecznych] model za pomocą ziemskich materiałów,
nie znajdzie lepszego sposobu niż ułożenie kilku kawałków węgla na roz­
grzanym żelaznym talerzu. Z czarnej plamy utworzonej w ten sposób na
talerzu unosić się będzie czarny dym w formie dziwnych, zmieniających
się kształtów7 - mówił Galileo.
Skąd ta rywalizacja i zazdrość w kwestii odkrycia plam słonecznych, skoro
samo ogłoszenie ich istnienia było równoznaczne z pokazaniem środkowe­

57
go palca Arystotelesowi z jego wizją idealnego nieba (a tym samym wszech­
mocnemu Kościołowi głoszącemu tę doktrynę) ? Być może powodem było
swego rodzaju połączenie zamiłowania do nauki, przekonania, że prawda
o plamach wyjdzie na jaw wcześniej czy później, oraz chęci zdobycia sławy
nawet kosztem poniesienia kary. Wielu „wojowników” Stolicy Apostolskiej
pielgrzymowało do Padwy, by spotkać się z Galileuszem - z pewnością śmia­
łek, który zdołałby go przekonać do wycofania się z rozmaitych herezji, miał­
by zapewnione miejsce w niebie. W 1614 r. Jean Tarde, francuski kanonik
jezuicki, także próbował szczęścia, twierdząc, że „Słońce jest ojcem światła,
więc w jaki sposób ilość światła mogłaby być zmniejszona przez plamy? Jest
to przecież siedziba Boga. Jego dom. Jego świątynia. Nie jest pobożnym przy­
pisywać domowi bożemu brudu, korupcji i skaz występujących na Ziemi”8.
Próbowaliście kiedyś wcisnąć kwadratowy klocek do okrągłego otworu?
Dogmat jest idealnym narzędziem do wciskania rzeczy i pojęć tam, gdzie
nie powinny się znaleźć. Tarde zasugerował, że rzekome zmiany rozmia­
rów i kształtów plam słonecznych to w rzeczywistości wynik schodzenia
się planetoidów - małych, przypominających kształtem planety ciał, które
- niczym ziarna piasku - jednym razem zbijają się w jedną masę, a niekiedy
oddalają od siebie. Kiedy Tarde nazwał te maleńkie planety „burbońskimi
gwiazdami”, nie wiedział, że Ludwik XIV z dynastii Burbonów odpędzi je
wszystkie, o czym przekonamy się w kolejnym rozdziale.
Galileusz nigdy nie wycofał się z odkrycia plam słonecznych. Dzięki
jego nieprzeciętnemu intelektowi i oryginalnemu podejściu do pobożno­
ści (wszystkie spośród trojga jego dzieci były nieślubne, ale mimo to hoj­
nie wspomagał finansowo Watykan), zdobył przyjaźń i wsparcie papieża
Urbana VII, który przymknął oko na kwestię plam słonecznych. Zupełnie
inną sprawą był zacięty upór padewskiego astronoma w obronie koperni-
kańskiej wizji Słońca jako centrum kosmosu. Grzechem Galileusza było
dostrzeganie majestatyczności Słońca. Podobno powiedział: „Pomimo
że wokół Słońca krąży wiele planet, które są od niego uzależnione, wciąż
ogrzewa ono winorośl, sprawiając, że dojrzewa - jakby Słońce nie miało
we wszechświecie nic lepszego do roboty”.
Urban przestawał ze swym przyjacielem, dopóki ten nie napisał, że pa­
pież, przeciwstawiając się teorii Kopernika, wychodzi na głupca. W słyn­

58
nym procesie Galileusz został oskarżony o herezję i w 1633 r. skazany na
spędzenie reszty życia (czyli - jak się okazało - ośmiu lat) w areszcie domo­
wym. Dodatkową karą było zakazanie publikacji jakichkolwiek prac astro­
noma. Ale wtedy było już za późno. Duet Kopernik-Galileusz na zawsze
wyniósł Słońce do rangi centrum znanego wtedy wszechświata, jednocze­
śnie kalając nieskazitelną reputację tej gwiazdy potwierdzeniem istnienia
plam na jej powierzchni. To przesunięcie paradygmatu - od Słońca ideal­
nego, ale drugorzędnego, do niedoskonałego, lecz umiejscowionego cen­
tralnie - było wówczas trudne do przyjęcia dla zachodniego sposobu poj­
mowania świata. Można to porównać do późniejszego odkrycia twórców
teorii wielkiego wybuchu, z której wynika, że na początku jednak nie było
Słowa, jak głosi Jan w Piśmie Świętym, ale właśnie wielkie bum.
Przed rewolucją przemysłową lud często spoglądał w niebo, szukając
w nim inspiracji oraz rozrywki, tak j ak my teraz patrzymy w monitor. Nasi
przodkowie byb z niebem (a w szczególności ze Słońcem) w związku opar­
tym na miłości i nienawiści, uznawaniu i zaprzeczaniu. Łączyli z niebem
wszelkie formy duchowości oraz symbolikę i folklor. Współcześni ludzie
uważają Słońce za gigantyczną kulę niezwykle gorącego gazu, która być
może od czasu do czasu pozwala sobie na czkawkę. Któż obecnie pomy­
ślałby, że plamy słoneczne to zły znak, niemalże bluźnierstwo, kto by je po­
równywał do wyprysków na twarzy i tym samym obrażał Słońce, a więc
Boga, który je stworzył? My, ludzie żyjący w epoce postindustrialnej, prze­
jawiamy znikome emocje w stosunku do Słońca i nie tworzymy zbyt wielu
przesądów z nim związanych. Niekiedy wydaje się, że odnosimy się do ca­
łej tej kwestii zbyt chłodno i ze spokojem dla własnego dobra - może z wy­
jątkiem zagadnienia średniowiecznego optimum klimatycznego, tj. okresu
ocieplenia trwającego mniej więcej od 900 do 1200 r. Chociaż od tamte­
go czasu minęło dobre 1000 lat, wciąż żywo reagujemy na szczegóły doty­
czące zjawisk atmosferycznych z tamtego okresu; samo pytanie, czy takie
ocieplenie w ogóle miało miejsce, burzy w naszych żyłach krew.

59
ROZDZIAŁ 4

Od ciepłego
średniowiecza
po małą epokę lodowcową

ryk Rudy, Leif Eriksson i inni musieli wznieść w swoim życiu wiele to­

E astów za Słońce. Podczas średniowiecznego optimum klimatycznego


od 900 do 1200 r. Sunna, bogini Słońca, była w bardzo dobrym nastro­
ju (w mitologii nordyckiej, jak w wielu innych, Księżyc jest rodzaju mę­
skiego, a Słońce - żeńskiego). Uśmiechała się częściej niż niegdyś, dzię­
ki czemu powietrze było cieplejsze, krajobrazy bardziej zielone, a wraz
ze wzrostem temperatur droga przez morza stawała się coraz łatwiejsza
do przebycia. Trudno było o lepsze miejsce na wznoszenie kielichów ku
czci blasku Sunny niż nowa kolonia wikingów - Winlandia. To tam sadzo­
no winorośl, a ze sfermentowanych winogron robiono wino. Spróbujcie
jednak wznieść toast na cześć średniowiecznego optimum klimatyczne­
go następnym razem, gdy będziecie gośćmi potomków wikingów. Ucztu­
jąc z ekologami przejętymi kwestią globalnego ocieplenia (w ekologicz­
nie uświadomionej Skandynawii ich nie brakuje), nie należy przesadzać
ze wspominaniem tej złotej ery, gdyż można ściągnąć na siebie sporo nie­
nawistnych spojrzeń.
Średniowieczne optimum klimatyczne to bardzo drażliwy temat w krę­
gu klimatologów. Sam fakt, iż zjawisko takie miało miejsce, postrzegany

61
jest jako zagrożenie dla dominujących dziś ortodoksyjnych poglądów, we­
dług których główną przyczyną obecnego globalnego ocieplenia jest emisja
gazów cieplarnianych wytworzonych przez ludzi. Pod koniec pierwszego
tysiąclecia ludzie nie wytwarzali przecież takich gazów, być może z wy­
jątkiem dymu z palonego drzewa, węgla czy pożarów torfowisk. Al Gore
i inni laureaci Nagrody Nobla z Międzynarodowego Zespołu ds. Zmian
Klimatu (IPCC) z pewnością nie chcieliby, by ktokolwiek zastanawiał się
nad zasadnością ich obaw, biorąc pod uwagę, że naszym przodkom udało
się przeżyć, a nawet rozwinąć w podobnych warunkach.
Skąd w ogóle wiemy, jakie temperatury panowały na Ziemi 1000 lat
temu? Przecież termometru nie wynaleziono jeszcze przez kolejne 600 lat.
Przy rekonstrukcji dawnych trendów klimatycznych nieodzowne okazuje
się datowanie radioizotopowe. Znany chemik Harold Urey odkrył, iż wiek
próbek rdzenia lodowego da się określić poprzez zmierzenie ilości radio­
aktywnego tlenu 018 uwięzionego w pęcherzykach powietrza. Im mniej
w nich tego rzadkiego, lecz podstawowego elementu tlenu, tym starsza jest
próbka. Obowiązują tu te same zasady, co w przypadku datowania węglem
C14. Dobra wiadomość jest taka, że naukowcy są w stanie dość dokładnie
określić temperatury otoczenia za pomocą datowania rdzeni i badania ich
charakterystyki, np. ilości i składu zawartego w nich pyłu. Niestety, tego
typu szacunki sprawdzają się tylko w przypadku Arktyki (głównie Gren­
landii), skąd pochodzą takie próbki.
Grenlandia to mekka dla paleoklimatologów. Obszar ten zajmuje tyle
miejsca w ich naukowym świecie, ile sama wyspa zajmuje na rzucie Mer-
katora - mapie, z której korzysta większość z nas, a na której ta średniej
wielkości wyspa urasta do rozmiarów kontynentalnych. Szacunki uzyskane
z analiz rdzeni lodowych wydobytych na Grenlandii burzą nasz obraz hi­
storii klimatu w stopniu o wiele większym, niż naukowcy skłonni są przy­
znać. Wyspa leży blisko Stanów Zjednoczonych, więc amerykańskim na­
ukowcom nietrudno się tam dostać. Swoją placówkę mają tam Siły Zbrojne
USA, co zapewnia badaczom wsparcie i dostęp do podstawowych elemen­
tów infrastruktury. Mieszkańcom wyspy najwyraźniej nie przeszkadza to,
że ktoś zabiera im kawałki ich rodzimego lodu, więc wszystko przebiega
sprawnie. Stąd właśnie wzięła się motywacja do wysuwania argumentów,

62
że zjawiska występujące na Grenlandii zachodziły na całym świecie. Czy
to wszystko nie brzmi zbyt pięknie?
Na szczęście dla wszystkich, którzy chcą zrozumieć zjawisko średnio­
wiecznego optimum klimatycznego, okres rozkwitu cywilizacji wikin­
gów skupiał się w rejonach Islandii i Grenlandii, co znaczy, że próbki rdze­
nia lodowego są prawdopodobnie bardzo dokładnym odzwierciedleniem
tego, co działo się w tych czasach i w tym miejscu. Naukowcy są zdania, iż
w okresie od X do XIII wieku, czyli mniej więcej w trakcie średniowieczne­
go optimum klimatycznego, na Grenlandii zanotowano istotny wzrost tem­
peratur1. Dowody historyczne, takie jak fragmenty prowadzonych wówczas
dzienników, wskazują na to, iż między XI a XIV wiekiem klimat w Europie
się ocieplił - lata były suche, a zimy łagodne. Czasowo nie pokrywa się to
idealnie z poprzednimi datami, ale widać istotne podobieństwo. Pytanie
brzmi: czy ocieplenie dotyczyło także reszty regionu, całej półkuli oraz/
lub całego świata? By stwierdzić cokolwiek na temat rejonów dalszych niż
północny Atlantyk, potrzeba dodatkowych dowodów. Jednym ze sposo­
bów na ich zdobycie mogłoby być pozyskanie rdzeni lodowych z zamarz­
niętych rejonów górskich na równiku lub w okolicach średnich szerokości
geograficznych, np. z Andów. Próbki te można by porównać z podobnie da­
towanymi znaleziskami z Arktyki. Cenne dane możemy także zdobyć dzię­
ki badaniu raf koralowych, na których co roku tworzy się nowe pasmo wę­
glanu wapnia (CaC03). Im mniejsze proporcje radioaktywnego tlenu 018,
tym cieplejszy był dany rok. Niestety, tego typu zaawansowane ponadprze-
strzenne, ponadczasowe i ponadmetodologiczne porównania opierają się
na wielu domysłach i są bardzo kosztowne. Co więcej, uzyskane wnioski
często nie są jednoznaczne.
A jeśli średniowieczne optimum klimatyczne nigdy nie miało miejsca?
Dochodzimy tu do kwestii „efektu kija hokejowego”, jednego z najbardziej
znanych wykresów w historii nauki, sławnego także z powodu cechujących
go błędów statystycznych (być może widzieliście go w filmie dokumen­
talnym pod tytułem Niewygodna prawda lub w innych programach telewi­
zyjnych o zmianach klimatycznych). Pod koniec łat 90. Michael E. Mann,
wówczas z Uniwersytetu Massachusetts, wraz ze współpracownikami,
postanowił połączyć jak najwięcej dostępnych naukowych rekonstrukcji

63
globalnej temperatury na przestrzeni ostatniego tysiąclecia. Udało mu się
zgromadzić około 70 zestawów danych uzyskanych w wyniku hadań rdze­
ni lodowych, słoi drzew, pęcherzyków powietrza, pasm na rafach koralo­
wych itp2. Celem tego ambitnego projektu było stwierdzenie, że jeżeli ze­
brane w różny sposób dane są choć w podstawowym stopniu zgodne, to
na tej podstawie będzie można ustalić zakres zmian klimatycznych w cią­
gu ostatniego tysiąclecia. Co równie ważne, badanie to dałoby podstawy
do określenia zachodzących obecnie zmian klimatu.
Mann wraz ze współpracownikami poddali dostępne informacje tak
zwanej analizie głównych składowych, mającej na celu wyodrębnienie
najważniejszych danych. Przypomina to sokowirówkę dla liczb. Badacze
odkryli, iż w latach 1000-1900 nie było znaczących wahań średniej tem­
peratury - nie znaleziono dowodów na istnienie średniowiecznego opti­
mum klimatycznego. Jednak od 1900 do 2000 r., czyli w okresie wzmożo­
nej emisji gazów cieplarnianych, wzrost temperatur był już zdecydowany.
Program komputerowy wydrukował wyniki w formie wykresu, na którym
przez pierwsze 900 lat temperatury utrzymywały się na mniej więcej jedna­
kowym poziomie, zaś sam kształt tego odcinka wykresu przypominał trzon
kija hokejowego. Po 1900 r. nastąpił gwałtowny wzrost temperatur, co na
wykresie wyglądało jak łopatka kija. Niesamowite: Mannowi i współpra­
cownikom wydawało się, że wygrali klimatyczny Puchar Stanleya.
Przyjrzyjmy się jednak bliżej wykresowi. Co stało się ze średniowiecz­
nym optimum klimatycznym? Jeżeli w tamtym okresie nie było globalne­
go ocieplenia, to w jaki sposób wikingowie przepłynęli północny Atlantyk?
Na pokładach lodołamaczy? Klimatyczni sceptycy - Willie Soon i Sallie
Baliunas z Centrum Astrofizyki Harvard-Smithsonian - stanęli w obro­
nie twierdzenia o średniowiecznym ociepleniu. Szybko wykonali oparte
na pomiarach wilgotności powietrza badanie temperatur z ostatniego ty­
siąclecia. Zawartość pary wodnej faktycznie może być wskazówką co do
temperatury otoczenia: im cieplejsze powietrze, tym więcej utrzyma wil­
goci. Oprócz tego wilgoć pomaga Słońcu podgrzać powietrze, ponieważ
krople wody pochłaniają promienie słoneczne. Wilgotność i temperatu­
ra są więc ze sobą powiązane, ale nie jest to prosta zależność. Czasem wil­
gotność wręcz zapobiega wystąpieniu zbyt wysokich lub bardzo niskich

64
temperatur. Weźmy pod uwagę fakt, że najwyższe i najniższe temperatu­
ry na Ziemi zostały odnotowane w suchych miejscach, takich jak Sahara
i Antarktyda. Mimo to Soon i Baliunas bronili swoich metod, twierdząc,
że tysiącletni klimatyczny kij hokejowy ma łopatki z obu stron osi czasu.
„Dochodzimy do wniosku, że dostępne dane nie potwierdzają hipote­
zy, według której XX wiek był najcieplejszym lub też najbardziej niezwy­
kłym stuleciem ostatniego millenium” - piszą Soon i Baliunas w Lessons
and Limits ofClimate History (Wnioski i ograniczenia w historii klimatu)3.
Doprawdy? Teza przecząca współczesnym osiągnięciom w dziedzinie kli­
matologii oraz polityce ochrony środowiska opiera się na... parze wod­
nej? Bardziej dyplomatycznie byłoby stwierdzić, iż „XX wiek był jednym
z najgorętszych okresów ostatniego millenium”. Ta sama treść, lecz zupeł­
nie odwrotny punkt widzenia, pozbawiony konfrontacyjnego tonu zamó­
wionego za pieniądze przez (mocno prawicowe) Instytut Marshalla oraz
Amerykański Instytut Naftowy. Równie nie do zaakceptowania dla scep­
tyków byłoby stwierdzenie, że „od co najmniej 800 lat nie doświadczyli­
śmy cieplejszego i bardziej ekstremalnego pod względem klimatu okresu
niż wiek XX” (od 800 lat, czyli innymi słowy od końca średniowiecznego
optimum klimatycznego).
Na Gorea i IPCC podziałało to jak płachta na byka. Sprawnie obalili
wyniki badań Soona i Baliunas, kwestionując zasadność opierania się na za­
wartości pary wodnej w atmosferze jako wyznaczniku temperatury i udo­
wadniając, przynajmniej dla własnej satysfakcji, że badania dwójki scep­
tyków nie da się powtórzyć, wskutek czego jest ono bezwartościowe. Kij
hokej owy znów miał j eden koniec. Mimo to nie można się oprzeć wrażeniu,
że dzieje się tu coś podejrzanego. Kanadyjscy naukowcy Stephen Mclnty-
re i Ross McKitrick pozyskali oprogramowanie statystyczne wykorzysty­
wane przez Manna i jego współpracowników, po czym przeprowadzili tak
zwany eksperyment Monte Carlo, w którym do programu wprowadza się
losowe, nic nieznaczące dane. Po analizie program wyprodukował wykres
w kształcie... kija hokejowego! Wygląda na to, że Mann i spółka nigdy nie
testowali urządzenia za pomocą tej standardowej procedury, a jeżeli nawet
to zrobili, zignorowali uzyskane wyniki. Okazało się, że ten rodzaj oprogra­
mowania statystycznego „myśli”, że jeżeli wprowadzone wartości nie wa­

65
hają się znacząco, jak w przypadku średnich globalnych temperatur (któ­
re zazwyczaj zmieniają się o 1-2°C na 1000 lat), to zestawy niepodobne
do siebie pod żadnym innym względem zawsze tworzą wykres wyglądają­
cy jak kij hokejowy. Gdy Mclntyre i McKitrick poprawili błędy popełnio­
ne przez zespół Manna, średniowieczne optimum klimatyczne powróciło
w całej swojej chwale wraz ze wszystkimi wahaniami temperatur.
Jest w tym wszystkim coś urzekającego - do złamania fałszywego kija
hokejowego wystarczyło dwóch Kanadyjczyków - Mclntyrea i McKitric-
ka. Martwi natomiast fakt, że magazyn „Naturę”, znane czasopismo na­
ukowe, odmówił opublikowania rezultatów ich badań. Naukowcy ocenia­
jący eksperyment nie znaleźli w nim żadnych błędów metodologicznych,
po prostu uznali, że odkrycie to nie jest dość znaczące. Czy rzeczywiście
nieistotne jest udowodnienie, że główny i symboliczny wykres całego ru­
chu związanego z globalnymi zmianami klimatycznymi (ruchu, w ramach
którego podejmowane są warte miliardy dolarów decyzje polityczne) za­
wiera błędy? Mclntyre i McKitrick samodzielnie opublikowali więc swoją
pracę (wraz z komentarzami naukowców ją oceniających)4 w Internecie.
Pracą uczonych zainteresowało się niewiele osób do czasu, gdy na scenę
wkroczył Richard A. Muller, doświadczony fizyk z Uniwersytetu Kalifor­
nijskiego w Berkeley. W „Technology Review”, publikacji Instytutu Tech­
nologicznego w Massachusetts, Muller (wielokrotnie publikujący swoje
teksty w „Naturę”) stwierdził, że odkrycie kanadyjskich naukowców jest
niezwykle znaczące: „Jeżeli, tak samo jak ja, przejmujecie się kwestią glo­
balnego ocieplenia i podobnie jak ja sądzicie, że wyprodukowany przez lu­
dzi dwutlenek węgla przyczynia się do tego zjawiska, to powinniście być
zdania, że złamanie kija hokejowego wyjdzie wszystkim na dobre. Dezin­
formacja jest w stanie wyrządzić prawdziwe szkody, ponieważ zaburza ona
prognozy na przyszłość...
Fałszywy kij hokejowy jest o wiele bardziej niebezpieczny niż ten zła­
many - pod warunkiem, że wiemy o defekcie. Naszym zadaniem jest po­
strzegać dane w sposób bezstronny i na podstawie tychże obserwacji for­
mułować wnioski. Gdy odkryjemy błąd, należy się do niego przyznać,
wyciągnąć z niego naukę i być może raz jeszcze uświadomić sobie, jak waż­
na jest ostrożność”5.

66
Ile końców tak naprawdę ma tysiącletni kij hokejowy? Dwa - średnio­
wieczne optimum klimatyczne i czasy obecne, jeżeli wziąć pod uwagę
temperatury na półkuli północnej, zwłaszcza Amerykę Północną i Euro­
pę, w tym także dawną krainę wikingów. Co do reszty świata, być może
trzeba powiedzieć o kiju mającym półtorej łopatki. W przeciwieństwie do
małej epoki lodowcowej, której skutki odczuwano na całym świecie, do­
wody na to, iż średniowieczne optimum klimatyczne było zjawiskiem glo­
balnym, są o wiele trudniejsze do uzyskania. Prawdopodobnie po prostu
nie wykonano jeszcze wystarczającej ilości odpowiednich badań oraz/lub
nie mamy dostępu do danych dotyczących okresu sprzed 1000 lat odno­
śnie do miejsc na południowej i wschodniej półkuli. Badacze interesują­
cy się tym okresem mogą szukać potwierdzenia regionalnych dowodów
na ocieplenie klimatu, porównywalnych z tym, które miało miejsce w pół­
nocnej części Europy i Ameryki Północnej. Zanim tego typu odkrycia zo­
staną dokonane, dowody na istnienie średniowiecznego optimum klima­
tycznego ograniczają się do królestwa wikingów.
Być może Gore i przedstawiciele IPCC w końcu udowodnią, że śre­
dniowieczne optimum klimatyczne nie miało skali globalnej i jakikolwiek
wpływ na ocieplenie klimatu był tak niski i ograniczony, iż nie wywołał
globalnego wzrostu temperatur. Wykres Usoskina potwierdza brak na­
głych wzrostów aktywności słonecznej podczas średniowiecznego opti­
mum klimatycznego od X do XIII wieku. Co więcej, nie można zaprze­
czyć, że Zachód lubi postrzegać historię jako wydarzenia, które miały
miejsce w Europie i Ameryce Północnej. Nie ma jednak także wątpliwo­
ści co do regionalnego charakteru średniowiecznego optimum klimatycz­
nego i faktu, że jest to zbyt ważny punkt zwrotny, by go ignorować. Tym­
czasem ludzie sceptycznie nastawieni do koncepcji średniowiecznego
optimum klimatycznego mogą pocieszyć się tym, że pomimo łagodniej­
szych temperatur okres ten był na swój sposób katastrofalny w skutkach.
Przyczyniły się do tego topniejące lodowce, poszerzające się granice la­
sów i znaczny wzrost liczby insektów. Co ważniejsze, poziom wód burz­
liwego Morza Północnego podniósł się o prawie 80 centymetrów, pod­
tapiając ogromne obszary wcześniej (i obecnie) będące częścią Wielkiej
Brytanii, Holandii, Danii i Niemiec. Gdyby taka powódź miała wydarzyć

67
się dziś, należałoby przesiedlić miliony osób, a gospodarki wielu krajów
poszłyby na dno6.
„Książka musi być jak topór, by rozrąbać zamarznięte w nas morze” - to
jeden z najbardziej znanych cytatów Franza Kafki. Wyobraźmy sobie śre­
dniowieczne optimum klimatyczne jako topór rąbiący skuty lodem pół­
nocny Atlantyk i uwalniający wikingów z mroźnej otchłani, by mogli wy­
pełnić swoje przeznaczenie. Jednak sam fakt, że morza stały się żeglowne,
nie oznaczał, że nordyccy nawigatorzy wiedzieli, dokąd płynąć przy po­
chmurnym niebie, które z pewnością często widywano w rejonie będącym
niemal przedsionkiem bieguna północnego. Przy dobrej widoczności moż­
na było orientować się według Słońca, gwiazd i elementów krajobrazu, ale
historycy zastanawiają się, jakim cudem, na kilkaset lat przed wprowadze­
niem do wyposażenia statków kompasu, wikingowie odnajdywali drogę
na morzu w pochmurne dni?
Istnieją dwa rodzaje kamieni nazywanych kamieniami słonecznymi,
a oba z nich służą jako kryształowe wrota polaryzujące światło, przebija­
jące się przez chmury i pozwalające użytkownikowi na ponowny kontakt
z ukrytym Słońcem. Na plażach Norwegii aż roi się od jednego typu takich
kamieni - kordierytu. Jest to minerał, który zwrócony w kierunku Słoń­
ca zmienia kolor z niebieskiego na jasnożółty, czyli na kolor promieni sło­
necznych. Drugi typ kamienia słonecznego, szpat islandzki, to romboidal­
ny kryształ kalcytu. Wikińscy nawigatorzy oznaczali kropką górną stronę
szpatu i patrzyli przez kamień w niebo w taki sposób, by ujrzeć dwie krop­
ki. Następnie obracali go w taki sposób, by obie kropki przybrały identycz­
ny odcień, a to oznaczało, że górna część kamienia zwrócona jest w stronę
Słońca. „To cudowne: liczące 50 milionów lat oczy trylobitów - najstar­
sze oczy, jakie znamy, miały soczewki zbudowane z tego samego budul­
ca” - pisze Simon Ings w książce Natural History ofSeeing7 (Historia na­
turalna widzenia). Przeprowadzone niedawno badania pokazują, iż nawet
tuż przed zmierzchem można ustalić kierunek Słońca za pomocą kamieni
słonecznych z dokładnością do kilku stopni. Pozwalało to nieustraszonym
żeglarzom w przybliżeniu ustalić swoją pozycję. Jednak w przypadku po­
dróży liczących tysiące mil morskich, kilka stopni dryfu w nieodpowied­
nią stronę to bardzo duży margines błędu, zwłaszcza gdy mówimy o mało

68
zwrotnych okrętach wikingów, które nie posiadały ani kila, ani aerody­
namicznych żagli. W 1992 r. sam brałem udział w organizowaniu wypra­
wy współczesnych wikingów najpierw z Norwegii do Brazylii, a potem po
Morzu Śródziemnym. Jedna z dwóch naszych łodzi zatonęła (wszystkich
członków załogi uratowano) i mogę śmiało powiedzieć, że każde nieplano­
wane przedłużenie rejsu niosło za sobą wiele niebezpieczeństw. History­
cy szacują, że w epoce wikingów nie więcej niż jeden na sześć takich okrę­
tów wraz z załogą docierał do celu swojej podróży.
Umiejętność korzystania z kamieni słonecznych do ustalania dokład­
nej pozycji Słońca mogła stanowić o życiu i śmierci całej załogi. W drugim
rozdziale głośnej powieści Against the Day (Na dzień sądu), zatytułowa­
nym Iceland Spar (Szpat islandzki), Thomas Pynchon zgrabnie obrazuje
tę intymną, niemal parapsychiczną więź. Nie jest to może dokładnie akt
uwielbienia, ale czyste świadectwo wiary, jaką nawigator pokłada w obec­
ności niewidocznego Słońca, ukrytego światła prowadzącego go do celu.
Różnica polega na tym, że Pynchon postrzega kryształ jako środek, dzięki
któremu istoty ludzkie będą mogły podróżować między wymiarami, pod­
czas gdy wikingowie bez wątpienia wykorzystywali Słońce, by móc bez­
piecznie pozostać w naszym świecie. To zabawne, że szorstcy i nieokrze­
sani wikingowie polegali na kryształach o wiele bardziej niż współcześni
miłośnicy New Age.
Wikingowie wykorzystywali swoje kamienie słoneczne, by połączyć się
z Sunną, roztaczającą uroki „świetlistą oblubienicą” niebios. Można sobie
tylko wyobrażać, jakie fantazje powstawały w głowach żeglarzy, gdy my­
śleń o swojej bogini Słońca, prowadzącej ich przez ocean i ukazującej się
w kamieniach nawet wtedy, gdy nie można było dostrzec jej na niebie. Kto
okazałby się na tyle odważny, by uratować ją przed Skollem, złym wilkiem,
który codziennie gonił za nią od wschodu do zachodu, by ją dopaść i po­
żreć? Mitologia nordycka mówi, że bogini zawsze udawało się umknąć,
choć ucieczka za każdym razem tak ją wyczerpywała, że świeciła coraz słab­
szym blaskiem, aż w końcu padła ofiarą głodnego wilka. Dlatego po śre­
dniowiecznym optimum klimatycznym nadeszła mała epoka lodowcowa,
która ponownie skazała wikingów na zapomnienie. Kiedy ciepło i blask
Sunny zaczęły zanikać, razem z nią odszedł wigor kultury nordyckiej. Czy

69
dziś bogini powraca w postaci gorącego oddechu dwutlenku węgla? Czy
przywitamy ją, czy powinniśmy przywitać ją z radością, dziękując za ofia­
rowane nam ciepło? A może ludzkość powinna ją pożreć, tak jak niespeł­
na 1000 lat temu zrobił to Skoll?

MAŁA EPOKA LODOWCOWA

„Nikt tak naprawdę nie wie, co wprawia w ruch klimatyczne wahadło.


Najprawdopodobniej to niewielkie odchylenia Ziemi wywołują zmiany
klimatyczne. Odpowiedzialne są także cykle występowania plam na Słoń­
cu. Na przykład brak takich zjawisk w XVII wieku przyczynił się do roz­
poczęcia wyraźnie zimniejszego okresu w historii naszej planety, zwane­
go małą epoką lodowcową” - pisze antropolog i klimatolog Brian Fagan8.
W przeciwieństwie do średniowiecznego optimum klimatycznego, kie­
dy nie zaobserwowano poważniejszych trendów w aktywności plam sło­
necznych, podczas małej epoki lodowcowej, czyli od 1300 do 1750 r., na­
stąpił gwałtowny spadek występowania takich zjawisk do poziomu poniżej
normy. Wykres Usoskina obrazuje skalę tego spadku.
Wiemy, że mała epoka lodowcowa była ostatnim okresem, kiedy lodow­
ce na całym świecie rozrosły się, wędrując od poziomu gór. Wiemy też, że
rozrośnięta polarna czapa lodowa zmroziła powietrze na północnej półkuli,
osłabiając tym samym prądy strumieniowe i spychając je na południe. Kli­
matolodzy są zdania, że podczas małej epoki lodowcowej świat był bardziej
zimny niż obecnie czy w trakcie średniowiecznego optimum klimatycz­
nego, ale na ile zimniejszy i jak wyglądały wtedy temperatury odczuwal­
ne? Trudno to ustalić: wskazanie dokładnych temperatur powierzchnio­
wych nie było możliwe przed wynalezieniem termometru (przełom XVII
i XVIII wieku). Dwie trzecie epoki lodowcowej było już wtedy za nami.
Pierwsze termometry pojawiły się mniej więcej w tym samym cza­
sie co pierwsze teleskopy. Galileusz pokazał światu swój „termoskop”
- genialny, choć nieporęczny poprzednik współczesnego termometru
- w 1593 r., 15 lat przed tym, jak zbudował teleskop. Inne prymityw­
ne termometry nie były zbyt precyzyjne, zwłaszcza te wykorzystujące
wodę oraz/lub alkohol zamiast rtęci, która rozszerza się o wiele łagod­

70
niej, ułatwiając tym samym dokładniejsze stopniowanie na skali tempe­
ratur. Uważa się, że innowację tę wprowadził niemiecki chemik Daniel
Gabriel Fahrenheit w 1714 r. Nie wiadomo, co kierowało Fahrenheitem,
gdy postanowił ustanowić punkt zamarzania wody na poziomie 32 stop­
ni, a wrzenia - 212 stopni, ale na szczęście Anders Celsius poszedł inną
drogą i w 1742 r. całkiem sensownie umieścił zjawiska zamarzania i wrze­
nia w równym odstępie 100 stopni. W przeciwieństwie do czasów współ­
czesnych, w których nowy i użyteczny wynalazek jest w stanie rozprze­
strzenić się na cały świat w zaledwie kilka lat, termometry z rtęcią uznane
zostały za rzecz niezbędną jedynie przez garstkę ludzi i na skalę global­
ną zaczęto ich używać dopiero w XIX wieku. Oznacza to, że zaledwie od
około 200 lat posiadamy w miarę rzetelne odczyty temperatur z całego
świata, na których można oprzeć podstawowe domniemania dotyczące
początków naszego współczesnego klimatu.
Większość naszej wiedzy na tematu klimatu małej epoki lodowcowej
pochodzi ze źródeł historycznych, na przykład ze wzmianek w dzienni­
kach. Istnieje wiele malowideł przedstawiających śnieg i lód w miejscach,
które obecnie nigdy nie zamarzają. Może to służyć za poszlaki, ale nie sta­
nowi pewnego dowodu na potwierdzenie jakiejkolwiek tezy. Malarze
w końcu są znani ze swobody artystycznej. Holenderskie kanały zamarza­
ły jednak prawie co roku,- obecnie nie dzieje się to prawie wcale. Oprócz
tego w XVII wieku regularnie zamarzała Tamiza, a lód był na tyle gruby,
że londyńczycy mogli urządzać na nim „lodowe jarmarki”.
„Ze współczesnego punktu widzenia taki obraz [jarmarków na lodzie]
może wydawać się romantyczny, ale dla milionów osób, dla których światło
słoneczne było niezbędne do zebrania obfitych plonów, była to katastrofa.
Wiele ludzi żyło na skraju ubóstwa, a brak pożywienia podczas małej epoki
lodowcowej był dla nich źródłem trudności i cierpienia” - pisze dziennikarz
naukowy Stuart Clark9. Tę historię przytacza się często jako dowód na to,
że mała epoka lodowcowa naprawdę miała miejsce, ponieważ tego typu za­
marzania nie występują obecnie. Od tamtych czasów jednak Tamizę znacz­
nie pogłębiono, dzięki czemu jest ona o wiele odporniejsza na zamarzanie.
Po rozważeniu tej kwestii, dochodzimy do wniosku, że większość nie­
potwierdzonych źródeł wskazuje na to, iż mała epoka lodowcowa w znacz­

71
nej części Europy była okresem mroźnych, wilgotnych lat i długich, cięż­
kich zim. Cały kontynent otrzymał tak duże ilości deszczu, że na polach
gniły plony, co doprowadziło do głodu i zarazy, a ostatecznie także do
upadku struktur rządowych, co z kolei zaowocowało krwawym chaosem
- na przykład podczas wojny stuletniej między Anglią a Francją (1337-
1453). Oczywiście, do dezorganizacji społecznej przyczyniło się wiele in­
nych czynników. Przewinienia władców państw, wynalezienie prasy dru­
karskiej przez Gutenberga wpołowie XV wieku (oraz będący następstwem
tego masowy druk Biblii i innych książek) - te wszystkie czynniki również
wpłynęły na rozwój historii, choć żaden z nich nie miał nic wspólnego z za­
chowaniem Słońca. Warto jeszcze raz podkreślić, że hipoteza kapryśne­
go Słońca nie jest przykładem środowiskowego determinizmu, lecz czyn­
nikiem, który pozwała dostrzec wpływ zmiennego zachowania Słońca na
nasze rozumienie historii. W przypadku małej epoki lodowcowej znaczą­
cy i długotrwały spadek temperatur, spowodowany mniejszą aktywnością
naszej gwiazdy, szczególnie destabilizująco wpłynął na gospodarkę opar­
tą na rolnictwie. To spowodowało efekt domina, który pogrążył wszystkie
pozostałe systemy gospodarcze.
W przeciwieństwie do średniowiecznego optimum klimatycznego, któ­
re występowało na stosunkowo niewielkim obszarze, mała epoka lodow­
cowa wywołała serię katastrof na całej północnej półkuli, a być może i na
całym świecie. Przykładem występowania takich zjawisk są Chiny i Wy­
spa Wielkanocna.
Chiny, mimo że leżą na północnej półkuli, dotknięte zostały suszą, czy­
li klęską żywiołową o charakterze zupełnie przeciwnym niż w przypadku
nękanej ulewami Europy. Skutek był jednak taki sam - głód. Według Suł­
tana Hameeda, heliofizyka z Uniwersytetu Stanu Nowy Jork w Stony Bro-
ok, produkcja żywności w Chinach w pierwszych dekadach XVII wieku
drastycznie się zmniejszyła, wskutek trwającej 15 lat suszy. W1628 r. poja­
wiły się przypadki kanibalizmu i wybuchły powstania, które w 1643 r. do­
prowadziły do upadku starożytnej dynastii Ming10. Wyobraźmy sobie, co
by się stało, gdyby współczesne Chiny - szybko rosnące do rangi świato­
wego mocarstwa gospodarczego - raz jeszcze musiały się zmagać ze spad­
kiem aktywności słonecznej i kolejną 15-letnią suszą oraz będącym jej na­

72
stępstwem głodem. Liczące 1,5 miliarda osób społeczeństwo pogrążyłoby
się w chaosie, a geopolityczne skutki tej sytuacji odczułby cały świat. Spa­
dek produktywności rolnictwa w Chinach spowodowałby deficyt żywno­
ściowy, na który współczesny świat (dysponujący niespełna 30-dniowymi
zapasami pożywienia) nie mógłby sobie pozwolić.
Przypadek Wyspy Wielkanocnej barwnie ilustruje efekty globalne­
go ochłodzenia na północnej półkuli podczas małej epoki lodowcowej.
W sposób dramatyczny podsumowuje on także współczesną debatę na
temat środowiska. W książce Upadek Jared Diamond opisuje przypadek
odległej chilijskiej wyspy położonej napołudniowym Pacyfiku, oddalonej
o 3700 kilometrów od San Jose. Jest to przykład kultury, którą zgubiły jej
własne ekscesy, a zarazem ostrzeżenie dla całego współczesnego świata ce­
chującego się marnotrawstwem. Diamond pisze, że odizolowana od świata
cywilizacja dokonała samozniszczenia, w wyniku przeludnienia i niepoha­
mowanej obsesji na punkcie stworzenia i transportowania gigantycznych
posągów Moai, z których wyspa ta słynie. Jakie były tego skutki? Wyspa
została wylesiona, a jej gospodarka runęła pod ciężarem tak ambitnego
przedsięwzięcia. Diamond jest przekonany, że mieszkańcy Wyspy Wiel­
kanocnej popełnili błąd, wyżej ceniąc sobie nieśmiertelność niż podtrzy­
manie środowiska naturalnego. W niniejszej książce nie będę zajmował się
jednak zasadnością tej tezy11.
Jedno jest pewne: historia ta niesie ze sobą coś więcej niż tylko wyra­
zy dezaprobaty ze strony autora książki. Spadek temperatur podczas ma­
łej epoki lodowcowej, a w konsekwencji także spadek produktywności rol­
niczej mógł być czynnikiem decydującym o zapaści gospodarczej Wyspy
Wielkanocnej. Grant McCall, antropolog z Uniwersytetu Nowej Południo­
wej Walii w australijskim Sydney, przez 30 lat badał rdzennych mieszkań­
ców wyspy. Naukowiec sądzi, że epoka globalnego ochłodzenia odegra­
ła znaczącą rolę w zatrzymaniu rozwoju całego jej społeczeństwa. Przez
większą część roku wyspa była odizolowana od coraz zimniejszych terenów
południowych na skutek srogich burz oraz zamarzania mórz. Żeglarstwo,
rybołówstwo i powiązany z tymi dziedzinami handel zostały poważnie
ograniczone. Co więcej, McCall utrzymuje, iż zmiany klimatu spowodo­
wane przez małą epokę lodowcową wywołały na Wyspie Wielkanocnej

73
suszę, przyczyniając się do ubóstwa jej mieszkańców. Krótko mówiąc, au­
stralijski antropolog nie jest skłonny do zrzucania winy za upadek cywili­
zacji rdzennej ludności wyspy na jej obsesję budowania olbrzymich, hip­
notyzujących posągów12.
Niezależnie od różnic poglądów na temat trudnego położenia nie­
wielkiej wyspiarskiej cywilizacji, sprawa Wyspy Wielkanocnej rodzi waż­
ne pytanie. W jakim stopniu ludzie są odpowiedzialni za los środowiska?
Przestroga przed marnotrawstwem głoszona przez Diamonda wydaje się
bardziej uniwersalna i zarazem bardziej egoistyczna niż McCallowska fa-
talistyczna akceptacja stwierdzenia, iż nad niektórymi katastrofami ekolo­
gicznymi po prostu nie jesteśmy w stanie zapanować. Weźmy pod uwagę
fakt, iż po średniowiecznym optimum klimatycznym nadeszła mała epoka
lodowcowa, po której z kolei nastąpiło znane nam współczesne ocieplenie
(od 1850 r. do chwili obecnej). Czy fazy ocieplenia i ochłodzenia na Zie­
mi są cykliczne i tym samym nie do powstrzymania, niczym morskie fale?
Czy historia klimatu to nieunikniony łańcuch wzlotów i upadków? W cią­
gu ostatniego tysiąclecia doświadczyliśmy ocieplenia, ochłodzenia, a po­
tem znów ocieplenia. Czy znaczy to, że czeka nas kolejne ochłodzenie? Być
może współczesne globalne ocieplenie to tylko powrót do średniej po ma­
lej epoce lodowcowej. A może kumulacja gazów cieplarnianych zachwia­
ła równowagę i w efekcie coś, co miało być jedynie wyrównaniem bilan­
su, stało się niebezpieczną nadwyżką? Jeżeli tak, to historia mieszkańców
Wyspy Wielkanocnej powtórzy się w zwielokrotnionej wersji, a nasze au-
todestrukcyjne upodobanie, tym razem nie do olbrzymich posągów, a do
nadmiernej konsumpcji, jedynie przyspieszy nasz los.

CHŁODZĄCE WULKANY

Mroczny sekret hipotezy kapryśnego Słońca to fakt, iż poziomy aktyw­


ności słonecznej nie zawsze pokrywają się z warunkami panującymi na Zie­
mi tak dokładnie, jak w przypadku małej epoki lodowcowej albo wielkiego
globalnego ocieplenia sprzed 12 000 lat, które zakończyło ostatnią wielką
epokę lodowcową. Dobrym przykładem jest średniowieczne optimum kli­
matyczne, kiedy zanotowano wzrost temperatur przy jednoczesnym braku

74
zwiększenia liczby plam na Słońcu. Warto jednak przypomnieć, że zależ­
ności Słońce-Ziemia są na tyle skomplikowane, że mogą przegrzać każdy
superkomputer. Żaden system, który rozwijał się przez prawie 5 miliar­
dów lat, nie może cechować się prostymi i przejrzystymi mechanizma­
mi. Na przykład, tak jak opisałem wcześniej, brak plam na Słońcu pod­
czas małej epoki lodowcowej spowodował, że na niektórych obszarach, na
przykład w Europie, zanotowano obfite opady deszczu, zaś na innych, tak
jak w Chinach, pojawiła się susza. Czy było to po prostu przesunięcie cy­
kli pogodowych, w wyniku którego jeden obszar północnej półkuli otrzy­
mał nie tylko własne opady, ale także opady innego obszaru? Mechanizmy
rządzące takimi zależnościami są z pewnością niezwykle złożone - wcho­
dzą tu w grę wiatry słoneczne, promieniowanie kosmiczne, formowanie
się chmur, poziom warstwy ozonowej itp. Podsumowując, zawsze można
uzasadnić skomplikowane spekulacje dotyczące powiązania plam słonecz­
nych z klimatem, przedstawiając argument, że skutki i przyczyny danych
zjawisk nie pojawiają się w określonych z góry ramach czasowych. W wie­
lu debatach naukowych wygrały osoby, które opanowały sztukę szafowa­
nia ogłupiającą złożonością; to stary trik: „zdezorientuj ich bzdurami”.
Całkiem niedawno grupa fizyków z Uniwersytetu w Buffalo odnotowa­
ła znaczące zwycięstwo na rzecz przejrzystości w rozumieniu powiązania
plam słonecznych z klimatem: „Przez długi czas ludzie starali się na przy­
kład ustalić, czy okresy maksymalnej aktywności plam słonecznych wpły­
ną w określony sposób na klimat (...). Gdy tylko naukowcy byli przekona­
ni, że coś odkryli, na przykład dodatnią korelację pomiędzy temperaturą
a plamami na Słońcu, przez kilka lat wszystko toczyło się normalnie, a po­
tem nagle następowało odwrócenie trendu i badacze zaczynali dostrzegać
ujemną korelację - zauważa Michael Ram, fizyk z Uniwersytetu w Buffa­
lo i współautor badania”13.
Chodzi nie o to, że nie było żadnych związków między plamami a glo­
balnym ociepleniem, a raczej o to, że były one bardzo wyraźne do momen­
tu, w którym uległy odwróceniu.
Jak to możliwe, że nasza atmosfera cierpi na schizofrenię? Wróćmy do
podstaw. Plamy na Słońcu (razem z cechującym je podwyższonym pozio­
mem promieniowania słonecznego) blokują promieniowanie kosmiczne.

75
Im mniej promieni kosmicznych, tym mniej chmur, co oznacza, że do Zie­
mi dociera więcej promieni słonecznych i staje się ona cieplejsza. W skró­
cie: więcej plam słonecznych oznacza wyższe temperatury na Ziemi - tak
to przynajmniej powinno wyglądać w teorii, ale w praktyce sprawdza się...
tylko w przypadku wyższych warstw atmosfery. Temperatury w tym rejo­
nie rzeczywiście zmieniają się w zależności od aktywności plam słonecz­
nych: rosną przy maksymalnych wartościach i spadają przy minimalnych -
to logiczne. Jednakże zmianom w górnych warstwach atmosfery nie zawsze
towarzyszą zmiany w jej niższych obszarach. Rozbieżność spowodowana
jest głównie tym, iż na powierzchni zachodzą dodatkowe procesy wpływa­
jące na temperatury, takie jak emisja gazów cieplarnianych podwyższająca
temperaturę oraz erupcje wulkaniczne, które ją obniżają.
Wulkany pełniące funkcję klimatyzatorów to porównanie, które trud­
no sobie wyobrazić. Fakt, iż ogień, para, dym i popiół działają jak strumień
zimnego powietrza, jest sprzeczny z intuicją, ale mimo wszystko to dość
trafna metafora. Wyrzucone w powietrze popiół i osad blokują bowiem do­
pływ światła słonecznego, obniżając tym samym temperaturę. Ochładzanie
takie jest szczególnie silne na obszarach, gdzie dochodzi do erupcji wulka­
nów i gdzie dominujące wiatry przenoszą pył wulkaniczny. „Uważnie stu­
diując czas różnych erupcji wulkanicznych, odkryliśmy, że pokrywają się
one z wszystkimi przypadkami odwrócenia korelacji pomiędzy plamami
słonecznymi i klimatem” - mówi Ram14.
Badania przeprowadzone przez Rama i jego współpracowników suge­
rują, iż wysokie poziomy aktywności słonecznej mogą w jakiś sposób wy­
woływać przeciwdziałające efektom tego zjawiska erupcje wulkaniczne.
Czy wulkany są niczym wielkie fontanny melaniny będące sposobem na
wytworzenie opalenizny Ziemi, która umożliwia absorpcję promieni sło­
necznych i obronę przed nimi? Nie znam obecnie żadnych wyników badań,
które choćby zbliżyły się do potwierdzenia lub zaprzeczenia takiej teorii.
Mimo to wydaje się wiarygodne, że w taki sam sposób, w jaki wulkany istot­
nie wpływają na klimat, ten może warunkować erupcję wulkanów. Prawdo­
podobnie działa tu ujemne sprzężenie zwrotne: ocieplenie klimatu w jakiś
sposób uaktywnia chłodzące wulkany. Taka teza może jednak okazać się
trudna do udowodnienia, ponieważ domniemana reakcja wulkaniczna mo-

76
głąby nastąpić z kilkusetletnim opóźnieniem. Na przykład średniowieczne
optimum klimatyczne zbiegło się w czasie z jednym z największych przy­
padków uspokojenia aktywności wulkanicznej w ciągu całego holocenu.
Taka cisza miałaby szczególnie duże znaczenie w Skandynawii, a zwłasz­
cza w wikińskiej Islandii, która zazwyczaj jest bardzo aktywna wulkanicz­
nie. Być może właśnie dlatego w tych rejonach średniowieczne optimum
klimatyczne odczuwane było najsilniej. Bez pyłu i osadów wulkanicznych
przysłaniających promienie słoneczne temperatury rosły bardzo szybko.
Czy w takim razie Ziemia nie powinna była uaktywnić wulkanów, by
schłodzić otoczenie po średniowiecznym optimum klimatycznym? Kilka
lat później - wraz z nastaniem małej epoki lodowcowej - erupcje wulka­
nów wystąpiły w rekordowej liczbie. Niedawno wielonarodowa grupa ba­
dawcza kierowana przez Uniwersytet Kolorado w Boulder doszła do wspól­
nych wniosków, iż „niezwykły, trwający 50 lat epizod”, na który złożyły się
cztery bardzo potężne eksplozje wiatach 1275-1300, „wywołał małą epo­
kę lodowcową”. Z tego powodu mała epoka lodowcowa otrzymała podwój­
ne uderzenie w postaci inicjującego ją wzrostu aktywności wulkanicznej
i przedłużającego ją Minimum Maundera15.
Ego współczesnego człowieka otrzyma lekcję pokory, kiedy uświado­
mi on sobie, że zaledwie kilka wulkanów jest wstanie zrównoważyć proces
globalnego ocieplenia. Kimże jesteśmy, skoro kilka prymitywnych i obojęt­
nych wobec nas erupcji potrafi cofnąć to, co zajęło rewolucji przemysłowej
półtora wieku! Nie oznacza to bynajmniej, że jesteśmy dumni z zanieczysz­
czenia środowiska naturalnego, jakiego dopuściła się nasza cywilizacja.
Możemy jednak czuć się urażeni, że wywołana przez nas zmiana klima­
tu może być zniwelowana przez kilka losowych wulkanicznych czknięć.
Mimo wszystko byłoby cudownie, gdyby Gaja mogła obdarzyć nas global­
nym ochłodzeniem. Co powiecie na kolejną epokę lodowcową?

77
ROZDZIAŁ 5

Kiedy
Słońce zasnęło

dgar Cayce, słynny XX-wieczny uzdrowiciel parapsychiczny oraz pro­

E rok, wierzył, że plamy słoneczne są manifestacją duchowych i emo­


cjonalnych uwarunkowań panujących na Ziemi. Wzniosła myśl. Są jednak
i tacy, którzy uważają, że nasza planeta może przyczyniać się do powstawa­
nia plam na Słońcu. Richard Michael Pasichnyk, ceniony niezależny nauko­
wiec, posuwa się w swej teorii dalej, twierdząc, że Słońce - ze względu na
jego gazową, niemal galaretowatą strukturę - jest o wiele bardziej podatne
na przyciąganie grawitacyjne, powodujące powstawanie bardziej plam niż
planety. Niewielu ludzi podziela jednak zdanie tych śmiałych myślicieli.
Wznosimy wzrok ku Słońcu, a ono patrzy na nas z góry - to znaczy pa­
trzyłoby, gdyby miało oczy. Słońce ma za to władzę i pozycję - w przeci­
wieństwie do nas. W naszej relacji brak wzajemności i odczucia, że wszystko
to, co my - Ziemianie - mówimy i robimy, dostrzegane jest w jakikolwiek
sposób przez Słońce. Tymczasem jest ono nieświadomym monarchą, nie­
czułym Bogiem. W tym nieskazitelnym rejestrze powściągliwości naszej
gwiazdy dostrzegamy jednak jeden wyjątek: raz zdarzyło się, że mogła ona
naprawdę zareagować na nasze działanie, kiedy to my kontrolowaliśmy jej
zachowanie, a nie na odwrót.

79
Kusi nas, by uwierzyć, że panowanie francuskiego Króla Słońce, Ludwi­
ka XIV (1643-1715), niemal idealnie pokrywa się z Minimum Maunde-
ra, tj. 70-letnim okresem, w czasie którego zanotowano niemal całkowity
brak plam słonecznych. Przez te siedem dekad zaobserwowano jedynie kil­
ka niewielkich plam; to zjawisko zostało też potwierdzone nieobecnością
szczątkowych ilości radioizotopów, które mogłyby być wykrywalne i dziś,
gdyby w tamtym okresie było więcej plam na Słońcu, ale z jakiegoś powo­
du nikt ich nie zauważył. Historia nie zna precedensu całkowitego zaniku
plam słonecznych - okres ten przedstawiony jest jako jeden z najniższych
punktów na wykresie Usoskina. Fakt, iż plamy słoneczne - zwykle mno­
żące się, rozrastające i zanikające w ciągu 11-letnich cykli - nagle zniknęły
na okres ponad sześciu cykli słonecznych, nie został poruszony przez żad­
ne czasopisma naukowe aż do końca XIX wieku, kiedy to Edward W. Maun-
der, angielski astronom, od którego imienia wywodzi się wspomniana nazwa
Minimum Maundera, zbadał to zagadnienie i spisał swą teorię. Następnie
jego raport obrastał w kurz przez prawie 100 lat, do 1977 r., gdy Jack Eddy,
astronom z High Altitude Observatory w Kolorado, postanowił po niego
sięgnąć1. Eddy pojął, że Maunder udokumentował niezwykłe i niespoty­
kane dotąd zjawisko zakłócenia cyklu słonecznego. Eddy jako pierwszy za­
uważył też to, że okres panowania Króla Słońce oraz Minimum Maunde­
ra niemal idealnie pokrywają się w czasie.
Rojaliści mogliby uznać za oczywiste i logiczne, że Słońce powinno
uprzątnąć swe niedoskonałości podczas panowania Le Roi Soleil - Króla
Słońce, jeśli nie do końca z szacunku do monarchy, to przynajmniej przez
grzeczność wobec równego sobie, jak jeden niebiański byt wobec drugiego.
Posłuszeństwo Słońca objawiające się ukazaniem czystego, idealnego
oblicza za panowania Ludwika XIV stanowiło dodatkowy dowód na
to, że sam Bóg naznaczył króla świetnością wykraczającą poza ziemskie
standardy i rozciągającą się na królestwo niebieskie. Jedynym oskarżeniem
wobec tych niestosownych plam było to, że burzyły one doktrynę Kościoła
o boskiej nieomylności i wspomnianą już opinię Arystotelesa, że skoro Bóg
stworzył niebo, domyślnie musi ono być odzwierciedleniem jego perfekcji.
Szpetne plamy były zwykle ignorowane, uznawane za przemieszczające się
planety lub kosmiczne śmieci rzucające cienie na oblicze Słońca. Ich obec­

80
ność tłumaczono też pyłkami na oku obserwujących je astronomów bądź
też wadliwymi szkłami teleskopów. Najgorszym wyjaśnieniem były here­
zje zaproponowane przez Galileusza. Trzeba było coś z tym zrobić - i tym
„czymś” było stworzenie postaci Króla Słońce.
Ellen McClure pisze w akademickim podręczniku o historii rządów Lu­
dwika XIV: „Plamy słoneczne Galileusza wprowadziły Słońce - ciało niebie­
skie - do świata ziemskiej korupcji. Wobec ich odkrycia kwestia odbudowy
ugruntowanej i wykraczającej poza ziemskie granice wiary stała się bardziej
paląca niż kiedykolwiek wcześniej. W wyniku działań zmierzających ku re­
alizacji tego zamierzenia wykreowano Króla Słońce, którego władza i mo­
narsza tożsamość zostały wypromowane, przynajmniej częściowo, w celu
przeciwstawienia się destruktywnym skojarzeniom z plamami słonecznymi”.
Na pierwszy rzut oka wywód McClure wygląda na akademicki wymysł,
na jedną z dorabianych na siłę teorii, jakie ludzie z tytułami muszą wymy­
ślać, gdyż za to im się płaci. Czy w tamtych czasach ludność Francji przy­
wiązywała aż tak wielką wagę do plam słonecznych, by uznać swego władcę
za niebiańskiego pana bez skazy? Nam takie działania wydają się niepo­
trzebnymi ceregielami, ale pani McClure uważa je za szeroko zakrojony
podstęp o podłożu politycznym: „Myśląc o plamach słonecznych i oso­
bie Króla Słońce, nie tylko przypominamy sobie, że oba zagadnienia moż­
na przypisać do tego samego okresu historycznego. Kojarzą się nam także
z wielką konspiracją, mającą na celu odbudowanie i wzmocnienie władzy
politycznej”2. Ktoś, kto ogłasza się Słońcem, musi rządzić niepodzielnie.
Od samego początku w chłopcu, który miał zostać królem, było coś nie­
zwykłego. Ludwik XIV urodził się w 1638 r., 23 lata po tym, jak jego zwa­
śnieni, bezdzietni rodzice postanowili spłodzić dziedzica tronu. Poniekąd
cudowne pojawienie się dziecka na świecie (w tym samym roku, w któ­
rym Galileusz stracił wzrok) sprawiło, że zyskał przydomek Dieudonne
(co oznacza „darowany od Boga”) i został przez wielu uznany za znak bo­
skiej interwencji. W 1643 r., w wieku pięciu lat, zasiadł na tronie pod re­
gencją swej matki Anny Austriaczki. Nikt nie wie, kto wymyślił koncept
Króla Słońce - ona, Ludwik czy może jakiś nadworny doradca. Wszelkie
źródła podają jednak, że chłopiec odgrywał swoją rolę z wielkim zapałem.
Szczególnie lubił ubierać się jak Apollo - grecki bóg Słońca.

81
Ludwik XIV szybko zaczął uważać się za ucieleśnienie Słońca, co było
bardzo pomysłowym porównaniem, bo któż mógłby stać wyżej niż ono?
Tylko sam Bóg. Ludwik nazywał siebie Królem Słońce tak świadomie
i konsekwentnie, jak drużyna Dallas Cowboys określa się mianem „naj­
lepszej drużyny Ameryki”. Stosowanie trafnych porównań króla do Słoń­
ca wkrótce stało się grą salonową na dworze Ludwika XIV. Zarówno mo­
narcha, jak i nasza gwiazda są nieugięci, nie zbaczają z obranej drogi oraz
rozdają różnorodne łaski, w większości niedoceniane przez (niewdzięcz­
ny, prostacki, nisko urodzony) motłoch. Dodatkową przychylność zyski­
wali pochlebcy, którzy zauważali, że Słońce jest bezrozumne, król zaś rzą­
dzi mądrze, wykazując się inteligencją i gracją.
„Nawet delikatna kwestia porównywania króla do Jezusa i głoszenia,
że wzrok Ludwika skierowany jest jednocześnie na Boga oraz poddanych,
prowadzi do skojarzeń ze Słońcem, którego światłość jest odzwierciedle­
niem chwały jego Stwórcy i które opromienia swym światłem ludzi na Zie­
mi” - zauważa McClure3.
Wszelkie pomówienia rzucane pod adresem Słońca uznawane były za
bezpośrednio dotykające króla, wobec czego musiano im zaprzeczać. Teo­
rie głoszące, że plamy słoneczne nie były złudzeniem optycznym czy też
obiektami niezwiązanymi ze Słońcem, lecz raczej jego częścią, niosły ze
sobą ryzyko umniejszenia i unieważnienia politycznych teorii boskiego
prawa, łączących osobę króla ze Słońcem i samym Bogiem. Pierre Le Moy-
ne, XVII-wieczny francuski nadworny filozof, odrzucił istnienie plam sło­
necznych, uznając je za ograniczenia w ludzkiej zdolności pełnego poj­
mowania majestatu króla. „Niech astronomowie zarzucą mu posiadanie
plam, których nie ma; niech oskarżą o jałowość, co nie jest prawdą; niech
poeci układają opowieści o jego miłostkach i galanterii: niech przypiszą
mu kochanki i bękartów; niech inni oskarżają je o zradzanie węży i truci­
zny - Słońce nie oddali się od nich za te wszystkie krzywdy, nie przestanie
na nich świecić” - pisał Le Moyne4.
Czy ludzie byli wtedy innym gatunkiem? Nam wydaje się to nienatural­
nym przypływem wyobraźni, że kilka plam na Słońcu mogło wstrząsnąć
fundamentami społeczeństwa. Listy o plamach na Słońcu Galileusza uzna­
ne zostały za gorszące, częściowo z powodu uporu ich autora, że plamy nie

82
były ani iluzjami optycznymi, ani innymi ciałami niebieskimi, lecz integral­
nymi cechami struktury Słońca - czymś na kształt słonecznej wersji grzechu
pierworodnego. Dla renesansowych umysłów fakt, iż Słońce mogło składać
się z pojedynczych niedopasowanych cząstek, „podważało ideę spójności
niezbędną do podparcia doktryny transsubstancjacji”5 - rzymskokatolickiej
doktryny, według której chleb i wino otrzymywane podczas Komunii Świę­
tej przeistaczają się w momencie jej spożywania dosłownie w ciało i krew
Jezusa Chrystusa. Kościół uznawał herezję o plamach słonecznych za po­
ważną gafę polityczną, ponieważ miała ona służyć protestantom, którzy ob­
niżali rangę Komunii do symbolicznego aktu, co oznaczało, że według nich
ciało i krew Chrystusa były konsumowane tylko w sensie metaforycznym.
Takie przepychanki związane z plamami słonecznymi mogą się nam wyda­
wać przesadne, ale rozważmy fakt, iż plamy na Słońcu rzeczywiście zagraża­
ją współczesnej cywilizacji - nie w przenośni, lecz całkiem realnie, fizycznie
- z powodu burz plazmowych, jakie wywołują od czasu do czasu. Być może
nasza nonszalancja wobec tych plam jest reakcją o wiele mniej rozumną niż
poruszenie, jakie ogarnęło naszych przodków w tej kwestii.
Szkoda, że Ludwik XIV nigdy się nie dowiedział, że plamy słoneczne na­
prawdę zniknęły za jego panowania. Chociaż wojna, intrygi i flirty o wiele
bardziej interesowały Króla Słońce niż astronomia, to jego wysokość był­
by zadowolony z faktu, iż nasza gwiazda składa mu hołd, ukazując czyste
oblicze. Ważne jest jednak to, że wraz z aktywnością plam w okresie Mini­
mum Maundera zmalało też zainteresowanie nimi ówczesnych uczonych.
Kościołowi były one nie w smak, więc ich zanikanie obserwowano z za­
dowoleniem. Naukowcy uznawali plamy jedynie za odległą ciekawostkę,
zaś ich brak nie dawał szans na zbadanie wpływu, jaki wywierają na życie
na Ziemi. Wątpliwe, by ktokolwiek dostrzegł powiązania między brakiem
plam a faktem, iż rządy Króla Słońce były jednym z najzimniejszych, naj­
bardziej ponurych okresów w historii. W Chateau Versailles złote rzeźby
przedstawiające Słońce, którymi ozdobiono powyginane żelazne bramy,
miały odbijać światło słoneczne tak jasno, by zmuszać patrzących do od­
wracania wzroku, co miało oznaczać, że zwykli ludzie nie są godni oglą­
dać oblicza bóstwa. Nikt jednak nie mrużył oczu za panowania Ludwika
XIV, gdyż dni pochmurnych było wówczas więcej niż słonecznych, więc

83
złote zdobienia pałacu, mające przydawać mu blasku, mogłyby równie do­
brze być z brązu.
Po śmierci Ludwika XIV plamy wróciły, zaś Słońce, jak często bywa ze
starzejącymi się ojcami, odzyskało nasz szacunek. Jeśli chodzi o pytanie,
czy Ludwik XTV miał jakikolwiek związek ze zniknięciem plam podczas
swych rządów, nauka w XXI wieku upiera się, ku naszemu rozczarowaniu,
że był to jedynie zbieg okoliczności. Szkoda, bo przydałby się nam teraz
taki superbohater, jak Król Słońce.
oje najwcześniejsze wspomnienie z dzieciństwa dotyczące Słoń­
M ca ma związek z jego dobrym smakiem. Było lato 1957 r., a ja
miałem około trzech i pół roku. Za naszym mieszkaniem (mieszczącym
się przy brudnej drodze w Danbury, w stanie Connecticut) znajdował
się ogród. Właściciel wynajmowanego przez nas mieszkania, bardzo
życzliwy człowiek, miał właśnie jakieś zmartwienie z powodu swoich
krzewów pomidorowych. Kazał mi wybrać i zerwać jednego dojrzałe­
go pomidora, a następnie odgryźć kęs. Pomidor był ciepły i wyśmieni­
ty! Poczułem w nim smak promieni słonecznych.
Lubię myśleć, że lato 1957 r. przyniosło ludziom na całym świecie uro­
dzaj rozkoszy podarowanych im przez Słońce. Rok ten nie był może wy­
jątkowy z punktu widzenia meteorologii, ale miał wielkie znaczenie, jeśli
chodzi o nasz związek ze Słońcem. Ludzka ewolucja zmieniła się funda­
mentalnie raz na zawsze 4 października 1957 r., wraz z wystrzeleniem
satelity Sputnik I. Rosyjska misja nie miała co prawda nic wspólne­
go z naszą gwiazdą, ale zainaugurowała erę lotów kosmicznych, któ­
re przyczyniły się do gwałtownego wzrostu posiadanej przez nas wie­
dzy o Słońcu.
W ciągu ostatnich 50 lat nasze pojmowanie Słońca przeszło zupełną
transformację. To prawda, że badania przeprowadzone w czasie trwa­
nia ery lotów kosmicznych zmieniły nasz sposób postrzegania Słońca
- stało się ono tylko jednym punktem pośród olbrzymiego kosmicz­
nego tłumu, ale to, co utraciło pod względem statusu, zyskało na polu
wartości ukrytych. Dawniej wydawało się nam, że Słońce jest po pro­
stu ogromnym grzejnikiem, lecz teraz już widzimy, że to skomplikowa­
ny i dynamiczny emiter energii oraz informacji, potężne źródło zarów­
no zdrowia, jak i chorób. W kolejnym rozdziale spojrzymy na Słońce
w nowym świetle, ujrzymy je jako naszego cichego partnera, niekie­
dy pomocnego, innym razem perfidnego, ale zawsze wywierającego
wielki wpływ na nasze życie.
ROZDZIAŁ 6

Plamy na Słońcu
ogrzewają nasz świat

uż od kilku lat wśród astronomów zyskuje na popularności pewien

J niekonwencjonalny pomysł. Idea ta pozostaje w sprzeczności ze sta­


rymi naukami i niepokoi rozważnych obserwatorów, zwłaszcza klimatolo­
gów. Słońce to zmienna gwiazda” - tłumaczy Lika Guhathakurta, główny
naukowiec organizowanego w siedzibie NASA w Waszyngtonie między­
narodowego programu Living with a Star1 (Życie z gwiazdą), promującego
fizykę Słońca. „Bzdury” - twierdzi Al Gore.
Bardzo szanuję Ala Gorea i głosuję na niego, kiedy tylko mam ku temu
okazję. Pewnego razu, gdy byłem w Waszyngtonie, słuchałem jego trafnego,
szczerego i bardzo zabawnego wykładu dotyczącego Bliskiego Wschodu.
Nie każdy potrafi rozśmieszyć widownię, poruszając się w temacie konflik­
tu Żydów i Arabów. Nie, to nie on wymyślił Internet, choć zaprzyjaźniony
ze mną naukowiec, który wraz z Gore em brał udział w prestiżowym spo­
tkaniu dotyczącym technologii informacyjnej, przyznał, że był on najby­
strzejszym uczestnikiem tej konferencji. Gdy mówimy o temacie zmian
khmatu, wierzę, że Gore stoi po właściwej stronie i w większości przypad­
ków posługuje się faktami. Oprócz tego warto wspomnieć, że jego przy­
toczona powyżej reakcja nie była skierowana bezpośrednio pod adresem

87
doktora Guhathakurty, lecz do tych naukowców, którzy są przekonani, że
zmiany w zachowaniu Słońca mają wpływ na klimat na Ziemi.
Podczas przemówienia w Aspen Institute w sierpniu 2011 r. Al Gore
tłumaczył to w ten sposób:

Nie ma już wspólnej rzeczywistości... w mieszanym towarzystwie (mam


tu na myśli ludzi z różnych partii) nie wolno już używać cholernego sło­
wa „klimat” (...). Zaś niektóre z tych właśnie osób - mogę wymieniać
z listy - są w to wszystko zamieszane. Co robią? Płacą pseudonaukow­
com, by ci udawali prawdziwych naukowców i głosili tezy typu: „Te
sprawy z klimatem to nonsens. Wytwarzane przez ludzi C02 nie za­
trzymuje ciepła. To pewnie wina wulkanów”. Bzdury! „Być może to
wina plam na Słońcu”. Bzdury! „Ziemia wcale nie staje się cieplejsza”.
Bzdury!

Jako osoba, która całym sercem zgadza się z twierdzeniem Guhatha­


kurty, iż zmiany aktywności Słońca wpływają na nasz klimat, ubolewam,
że wrzuca się tę tezę do jednego worka „bzdur” razem z twierdzeniami, że
„wytwarzane przez ludzi C02 nie zatrzymuje ciepła” i „Ziemia wcale nie
staje się cieplejsza” - twierdzeniami, pod którymi absolutnie się nie pod­
pisuję. Nie zgadzam się także na oskarżenia, że płacę pseudonaukowcom,
by ci preparowali obstrukcyjne androny (znam lepsze sposoby wydawa­
nia moich pieniędzy), bo nie jestem oszustem. Gwoli ścisłości, moja praca
zarówno nad niniejszą, jak i nad czterema poprzednimi książkami: Gaia:
The Growth ofan Idea (Gaja: Rozwój idei, 1986), Common Sense: Why
It’s No Longer Common (Zdrowy rozsądek: Dlaczego nie jest już zdrowy,
1994), Apokalipsa 2012: Kiedy skończy się cywilizacja? (2007) oraz After-
math: A Guide to Preparingfor and SurvivingApocalypse 2012 (Następstwa:
Jak przygotować się i przeżyć Apokalipsę 2012, 2010), nie była sponso­
rowana przez nikogo poza wymienionym na początku wydawcą, nie h-
cząc niewielkich dotacji od mojej matki, byłej żony oraz wsparcia od firmy
Visa, udzielanego zazwyczaj z oprocentowaniem 19,8%. Jeżeli jestem na­
rzędziem w rękach ekosceptyków, to narzędziem bardzo tępym, ponieważ
nigdy nie otrzymałem ani centa od nikogo, kto chciałby wpłynąć na to, co

88
piszę o hipotezie kapryśnego Słońca ani o czymkolwiek innym. W związ­
ku z powyższym roszczę sobie prawo do posiadania odmiennego zdania
niż szanowny były wiceprezydent.
Jakim cudem dotarliśmy do punktu, w którym za śmieszne, a nawet wy­
wrotowe, uważa się sugestie, że Słońce, które zapewnia nam światło i cie­
pło, może być również częściowo odpowiedzialne za doświadczane przez
nas obecnie globalne ocieplenie? Każda opinia kwestionująca obowiązu­
jący pogląd o antropogenicznym charakterze zmian klimatu nazywana jest
błędną i nielogiczną; to trend, który - podobnie jak wszystkie dyktatorskie
zarządzenia - trafi ostatecznie na śmietnik historii. Podkreślam, że nie za­
przeczam istnieniu zjawiska zmian klimatu. Wierzę, że w istocie nasza pla­
neta znacząco się ociepla, być może w stopniu nam zagrażającym, zaś samo
globalne ocieplenie zawdzięczamy przede wszystkim (choć nie wyłącznie)
emisji wytworzonych przez naszą cywilizację gazów cieplarnianych, takich
jak dwutlenek węgla czy metan. Odrzucam jednak totalitarne zapędy pró­
bujące zagłuszyć podejmowaną na ten temat dyskusję i oznajmić światu
ostateczne zakończenie debaty naukowej nad tą kwestią. To właśnie sta­
rał się zrobić Al Gore za pomocą swojego 24-godzinnego szturmu na glo­
balną telewizję we wrześniu 2011 r. Dopiero teraz jesteśmy u progu zrozu­
mienia rob, jaką Słońce odgrywa w procesie zmian khmatycznych. Tak jak
wspomniałem we wcześniejszej części książki, w czasie trwania Międzyna­
rodowego Roku Heliofizycznego 2007-2008, który stał się inspiracją dla
największych wspólnie prowadzonych projektów w historii nauki, wysłano
olbrzymią liczbę zaawansowanych technicznie sond, mających na celu ba­
danie Słońca i jego wpływu na Ziemię. Napływają do nas dane konieczne
do zbadania hipotezy kapryśnego Słońca. Ich analiza i interpretacja trwać
będzie co najmniej kolejną dekadę. Zamykanie tematu w tym momencie
byłoby szczytem arogancji i idiotyzmu.
Plamy na Słońcu to istotny czynnik w debacie o zmianach khmatu. Są
one najlepszym dostępnym nam zapisem aktywności słonecznej i mają
znaczenie przy anahzie cykh ocieplania i ochładzania, których na przestrze­
ni dziejów doświadczyła nasza planeta. Wróćmy raz jeszcze do wykresu
Usoskina. Widzicie te dwa duże szczyty w lewej części ilustracji, pomiędzy
12 000 a 10 000 lat temu? Tak jak tłumaczyłem w poprzednim rozdziale,

89
te drastyczne przyrosty aktywności słonecznej towarzyszyły potężnemu
globalnemu ociepleniu, które odwróciło bieg ostatniej epoki lodowcowej.
Zdrowy rozsądek podpowiada, że te dwa wydarzenia nie mogą być jedy­
nie zbiegiem okoliczności. Podobnie wygląda to w przypadku olbrzymie­
go wzrostu aktywności na drugim końcu wykresu, który przedstawia na­
gromadzenie plam słonecznych w ciągu ostatnich 150 lat. Czasami Słońce
po prostu ma ochotę bombardować nas promieniowaniem i nie ma tu żad­
nego drugiego dna. Niedawny wzrost aktywności naszej gwiazdy bez wąt­
pienia istotnie przyczynił się do podwyższenia temperatur, choć zapewne
nie tak znacząco, jak wyprodukowane i wypuszczone przez ludzi do atmos­
fery gazy cieplarniane. Żadnego z tych czynników nie należy ignorować.
Z punktu widzenia negatywnego wpływu na dobro powszechne, naj­
bardziej zabójczym gazem cieplarnianym jest gorące powietrze buchające
z ust ideologów biorących udział w debacie nad zmianami klimatycznymi.
Przed wygłoszeniem swojej tyrady Gore powinien był przypomnieć sobie
mądre słowa Georgea H.W. Busha: „Często samemu to powtarzam: musi­
my pokonać w sobie pokusę przypisywania złych motywów ludziom, któ­
rzy się z nami nie zgadzają”3.
„Bzdury” - to komentarz, który raczej nie wpisuje się w ducha otwar­
tego umysłu. Cechujący Gorea kalwiński zapał do triumfu nad szatanem
w postaci gazów cieplarnianych nie pozwala mu wziąć pod uwagę żadne­
go innego wytłumaczenia. Gdy zmieniał się klimat na Ziemi, a temperatu­
ry w ciągu ostatnich 150 lat rosły, zignorowano wpływ naszego jedynego
istotnego źródła ciepła i światła, nie biorąc pod uwagę możliwości, że tak­
że ono może być jedną z przyczyn tego zjawiska. Słońce i globalne ocie­
plenie? Brak związku...
W tym przypadku problemem jest nie tyle brak uprzejmości, ile brak
zrozumienia, że debata nad wpływem gazów cieplarnianych i plam na Słoń­
cu na globalne ocieplenie nie jest debatą wyłącznie naukową. Dialog sięga
o wiele głębiej. Pomimo ogromu danych pochodzących z satelitów, ekspe­
dycji naukowych, modeli komputerowych i eksperymentów laboratoryj­
nych, debata o zmianach klimatycznych przekształciła się w ideologiczną
waśń dotyczącą roli, jaką w świecie odgrywa ludzkość. Purytanie z obo­
zu Gorea podkreślają, jak bardzo winni kryzysu ekologicznego są ludzie,

90
i przypominają, że wraz z wielką władzą idzie w parze wielka odpowiedzial­
ność, więc ciężar naprawienia wszelkich szkód klimatycznych spada na nas.
Sceptycy, ci, którzy minimalizują rangę zmian klimatycznych oraz/lub ich
czynnika antropogenicznego, dostrzegają inne aspekty: my, ludzie, nie zaj­
mujemy tu miejsca za kierownicą - odgrywamy jedynie rolę pasażerów.

WYBRUKOWANE DOBRYMI INTENCJAMI

Gore to nieformalny przywódca klimatologów reprezentuj ących establi­


shment. Jego towarzysze z Międzynarodowego Zespołu ds. Zmian Klima­
tu (IPCC) chwalą się imponującymi osiągnięciami intelektualnymi i zawo­
dowymi oraz poświęceniem dla sprawy globalnego dobra powszechnego.
IPCC to organizacja założona w 1988 r. przez dwa podmioty ONZ - Pro­
gram Środowiskowy Organizacji Narodów Zjednoczonych oraz Świato­
wą Organizację Meteorologiczną. Na jej rzecz działa ponad 2000 klima­
tologów z co najmniej 150 krajów; większość z nich poświęca swój czas
i wysiłek, by opracowywać jednoznaczne raporty dotyczące globalnych
zmian klimatu. Członkowie IPCC zorganizowani są w trzech grupach: na­
uki fizyczne, wpływ czynników ludzkich i środowiskowych oraz opcje po­
lityczne. IPCC jest zgodny co do tego, iż zmiany klimatu zachodzą głównie
pod postacią globalnego ocieplenia. Zdecydowanie najważniejszą przy­
czyną takich zmian jest działalność człowieka, a konkretnie emisja gazów
cieplarnianych, takich jak dwutlenek węgla i metan. Zmiany klimatyczne,
które mają wiele niebezpiecznych następstw środowiskowych, jak choćby
nietypowo silne burze czy narastające pustynnienie niektórych obszarów,
powinny zostać spowolnione albo - lepiej - odwrócone poprzez ograni­
czenie wytwarzania gazów cieplarnianych. W przeciwnym przypadku mi­
liony, a być może miliardy ludzi znajdą się w niebezpieczeństwie wywo­
łanym przez rosnące temperatury i obniżające się wskaźniki jakości życia
- oto streszczenie filozofii IPCC.
Jeszcze przed porywczym wystąpieniem Gorea retoryka w debacie
nad zmianami klimatu osiągnęła fazę symulowanej uprzejmości typu: „Ty
pierwszy, Alfonsie”, „Ależ nie, ty pierwszy, Gastonie”. Sceptycy rzadko za­
pominali o dostrzeżeniu znaczenia gazów cieplarnianych, a purytanie za­

91
zwyczaj zdejmowali kapelusze z szacunku dla poczciwego, szanownego
Sola. Judith Lean, główna specjalistka z Amerykańskiego Morskiego Labo­
ratorium Badawczego (U.S. NRL) i zagorzała propagatorka tez głoszonych
przez IPCC, wciąż jest świadkiem takich subtelności. Jej zdaniem: „Stała
słoneczna to oksymoron. Dane satelitarne wskazują, że całkowite promie­
niowanie Słońca w stopniu istotnym wzrasta i spada z każdym cyklem wy­
stępowania plam na Słońcu. Zrozumienie zmienności Słońca to zadanie
kluczowe, bo cały nasz współczesny styl życia jest od tego uzależniony”4.
Pani Lean mogłaby uchodzić za zwolenniczkę hipotezy kapryśnego Słoń­
ca, oczywiście z wyjątkiem sytuacji, gdy w grę wchodzi zmiana klimatu.
Wśród fizyków zajmujących się Słońcem niewiele jest kobiet, więc przy­
padki takie są szczególnie widoczne. Dotyczy to zwłaszcza Lean, która pod­
czas naszego pierwszego spotkania w 2005 r., na konferencji sponsoro­
wanej przez Laboratorium Atmosferyczne i Fizyki Kosmicznej (LASP)
przy Uniwersytecie Kolorado, wyglądała jak Audrey Hepburn i cechowa­
ła się władczością Katharine Hepburn. Lean wspólprowadziła tę konfe­
rencję, która (jak pisałem w mojej poprzedniej książce Apokalipsa 2012)
dziwnym trafem odbyła się w jednym z najbardziej szalonych tygodni pod
względem aktywności tarczy słonecznej i liczby oraz rozmiarów plam sło­
necznych. Nawet pomimo faktu, iż wybuchy na Słońcu pojawiły się tuż
po huraganie Katrina oraz tuż przed huraganami Rita i Wilma (te ostatnie
były potężniejsze niż Katrina), o erupcjach tych nie wspomniał żaden spo­
śród około 100 zgromadzonych na konferencji heliofizyków. Temat ten nie
pojawił się ani podczas prezentacji, ani nawet (z tego, co wiem) podczas
przerw na kawę. Olbrzymie burze na Słońcu zbiegające się w czasie z po­
tężnymi burzami na Ziemi - czy może to mieć ze sobą jakikolwiek zwią­
zek? Lean ze stoickim spokojem zignorowała tę próbę odwrócenia uwagi
i przedstawiła naładowany faktami przegląd literatury dotyczącej wpływu
wahań aktywności Słońca na klimat Ziemi. Pani fizyk doszła do wniosku,
że moc naszej gwiazdy wzrasta i zmniejsza się w stopniu tak marginalnym
- około 0,1 procent od maksimum do minimum - że proces ten nie wpły­
wa znacząco na zmiany klimatu. Być może stanowisko IPCC na temat wa­
hań aktywności słonecznej jest zbyt zależne od opinii Lean, która posiada
status głównego autora IPCC w tej sprawie. Do roku 2012 Lean wybiera­

92
ła do publikacji jedynie prace naukowe własnego autorstwa lub takie, któ­
rych była współautorką. To nie jest nauka, lecz ideologia.
Jak na ironię, głoszone przez Lean zaprzeczenie roli Słońca w procesie
zmian klimatycznych kłóci się z treścią publikacji oferowanej na współor­
ganizowanej przez panią fizyk konferencji: „Niektóre modele empiryczne
szacują, iż moc Słońca zmieniła się o prawie 0,5 procent od czasów przed-
industrialnych. Modele klimatyczne wskazują, iż taka zmiana może odpo­
wiadać za ponad 30 procent ocieplenia, które nastąpiło od roku 1850”5.
Ponad 30 procent! To wcale nie są wartości marginalne.
Chciałbym podyskutować z Alem Gore em na temat hipotezy kapryśne­
go Słońca, ale prawdziwe życie to nie film Rocky, a mistrz nie wystawia do­
browolnie swojego podbródka w oczekiwaniu na ciosy chętnych. W takim
razie, niejako w formie hołdu dla oratorskich umiejętności Gorea, zapy­
tam: pamiętacie, jak tuż po tym, gdy wybrano go na wiceprezydenta, spo­
tkał się w debacie z H. Rossem Perotem i praktycznie na zawsze zmiótł go
ze sceny publicznej? Proponuję debatę pomiędzy Lean a astrofizykiem z in­
stytutu Harvard-Smithsonian, Willim Soonem, który podobnie jak Lean
pamięta, by z uprzejmości pokiwać twierdząco głową w reakcji na słowa
swoich oponentów:
„Trzeba przyznać, że znane nam obecnie wyniki badań naukowych po­
twierdzają niebywałą złożoność kwestii globalnego ocieplenia w XX wie­
ku. Dwoma głównymi czynnikami wydają się zmienna jasność Słońca oraz,
naturalnie, nagromadzenie gazów cieplarnianych” - pisze Soon, zagorza­
ły sceptyk, przekonany, iż wahania jasności Słońca występują w zakresie
niespełna 0,5 procent6. Od dawna Soon przekonywał opinię publiczną,
że za globalne ocieplenie w istotnej części odpowiada wzrost aktywności
plam słonecznych od połowy XIX wieku do około 1980 r. Po tej dacie rolę
głównego czynnika zmieniającego klimat przejęło nagromadzenie gazów
cieplarnianych. Mała podpowiedź dla pani Lean: Soon będzie przekony­
wał panią, iż silniejsze Słońce jest w stanie wyparować więcej wód z oce­
anów. Przypomni on, że para wodna, cięższa od dwutlenku węgla, w więk­
szości odpowiada za ocieplenie. Mała podpowiedź dla pana Soona: pani
Lean wie, że otrzymuje pan średnio 100 000 dolarów rocznie z tytułu li­
cencji paliwowych.

93
SAMOLUBNI MILIARDERZY

Gore twierdzi, że zadufani w sobie miliarderzy opłacają naukowców,


by ci ośmieszali tezę globalnego ocieplenia z ludzkiej winy. Być może to
prawda, przecież wartym miliardy dolarów koncernom paliwowym i ga­
zowym zależy na zachowaniu statusu quo. W istocie, wśród głównych
podmiotów opłacających pracę Soona są ExxonMobil i Fundacja Char-
lesa Kocha, finansowana przez wymienionego w jej nazwie prawicowego
potentata naftowego, gazowego i chemicznego. Tak więc po stronie pury-
tanów mamy zmowę, a po stronie sceptyków - chciwość. Obie sytuacje
prowokują do manipulowania wynikami badań, tak jak stało się w przy­
padku instytutu badającego zmiany klimatu przy Uniwersytecie Wschod­
niej Anglii w Wielkiej Brytanii (więcej szczegółów poniżej, w sekcji za­
tytułowanej Climategate). Jednak moim zdaniem większość naukowców
po obu stronach debaty motywowana jest pasją wiedzy i naprawdę wie­
rzą oni w głoszone przez siebie poglądy, którymi kierują się podczas po­
szukiwania odpowiednich źródeł wsparcia. To, że miliarder czy były wi­
ceprezydent wspiera pracę jakiegoś naukowca, nie zawsze musi oznaczać,
że naukowiec ten jest zobowiązany dostarczać pożądane przez swojego
sponsora wyniki. Naturalnie, nieco „osłodzone” dane łatwiej pomagają
przełknąć niektóre fakty.
Jeżeli ja miałbym otrzymać łapówkę... tzn. grant naukowy od wpływo­
wych sceptyków, który pomógłby mi sfinansować badania nad hipotezą ka­
pryśnego Słońca, starałbym się jak najdobitniej przedstawić światu fakt, iż
nasza planeta na przemian ocieplała się i schładzała w ciągu całej naszej hi­
storii, niezależnie od tego, czy wspomagaliśmy takie procesy, czy też nie,
zaś powiedzenie: „co się wznosi, zawsze musi opaść” dotyczy także global­
nych temperatur. Podobnie jak nasze ciało, które dostosowuje się do panu­
jących wokół warunków, poprzez pocenie się w zbyt gorącym otoczeniu
i drżenie w zbyt niskich temperaturach, tak klimat jest w stanie sam się re­
gulować poprzez proces zwany homeostazą. Oczywiście ramy czasowe dla
organizmów i planet są zupełnie różne - mówimy tu o różnicy: sekundy
kontra stulecia. Odmienne są także mechanizmy - Ziemia ochładza się na
przykład za pomocą wspomnianych wcześniej wulkanów. Niezależnie od

94
rodzaju mechanizmu, wzrost i spadek globalnych temperatur na przestrze­
ni dziejów jest faktem równie niepodważalnym, jak przypływy i odpływy.
Na dokładkę podałbym też atrakcyjny, choć naukowo naciągany argu­
ment, iż zmiana klimatu może niektórym wyjść na zdrowie, a nasz strach
przed globalnym ociepleniem jest tak naprawdę w dużym stopniu strachem
przed nieznanym. Ocieplenie z pewnością byłoby korzystniejsze niż począ­
tek kolejnej epoki lodowcowej z typowymi dla niej srogimi zimami i stę-
chłymi latami, głodem i zarazami. Czy naprawdę przeszkadzają nam łagod­
ne zimy, zwłaszcza w północnych szerokościach geograficznych Ameryki
Północnej, Europy, Rosji i Chin? W książce Aftermath pisałem o trwającej
przez tydzień fali upałów na Syberii, gdzie globalne ocieplenie jest popu­
larniejsze niż czekolada. Należy jednak uczciwie przyznać, że rosnące tem­
peratury nie byłyby korzystne dla wielomilionowej, żyjącej na obszarach
pustyń równikowych ludności krajów Trzeciego Świata.
Poza tym sądzę, że nie jesteśmy w stanie zaradzić globalnemu ocieple­
niu. Kto z nas w gruncie rzeczy wierzy, że1 rozwijający się świat, rosnąca po­
pulacja i prące do przodu gospodarki w najbliższym czasie pozwolą nam
na odpowiednie ograniczenie zużywania ropy, gazu i węgla (oraz na zwią­
zane z tym zmniejszenie emisji gazów cieplarnianych)? „Spokojnie, ludz­
kość znajdzie sposób, by się dostosować. Zawsze nam się to udawało i tak
też będzie w przyszłości” - mniej więcej tak brzmiałby mój tekst zachę­
cający sceptyków do wzięcia mnie pod swoje skrzydła. Patrząc optymi­
stycznie, warto zauważyć, że globalne ocieplenie na pewno wywoła kolej­
ną chłodną, odprężającą epokę lodowcową (choć prawdopodobnie nastąpi
to za dziesiątki tysięcy lat).
Jeżeli jednak pieniądze z Nagrody Nobla zbytnio ciążą kieszeniom
Gorea i IPCC, mógłbym forsować argument, iż domniemana rola Słoń­
ca w procesie globalnego ocieplenia ma pewien dezorientujący szkopuł,
polegający na niezgodności długości fal. Promieniowanie protonowe bę­
dące skutkiem wybuchów na Słońcu ma o wiele mniejszą długość fali niż
promieniowanie podczerwone transmitujące ciepło. Ocieplanie klimatu
za pomocą zastrzyku protonów jest równie efektywne, co gotowanie gula­
szu nad żarówką. Żeby w garnku pojawiło się choć kilka bąbelków, źródło
światła musiałoby być niezwykle silne. Oczywiście, jeżeli zostawilibyśmy

95
żarówkę włączoną np. na miesiąc, to zawartość garnka zapewne byłaby do­
kładnie ugotowana. Te same zasady obowiązują w przypadku mocy Słońca
i globalnego ocieplenia: poszczególne wybuchy na Słońcu nie są w stanie
ocieplić klimatu, ale skutki ich nagromadzenia są już odczuwalne.
Jako autor książki Common Sense: Why It's No Longer Common oferu­
ję także swoje usługi w dziedzinie wpajania zdrowego rozsądku, metodą
wstrząsową, członkom Partii Demokratycznej, gdyż wkrótce mam zamiar
dołączyć do grona jej byłych członków. W swoich oficjalnych komuni­
katach demokraci w stylu godnym Ala Gorea postanowili zminimalizo­
wać znaczenie plam słonecznych i zmienności mocy Słońca, jako czynni­
ków mogących w jakikolwiek sposób wiązać się z problemem globalnego
ocieplenia. Te nierozważne i krótkowzroczne kroki przypominają zacho­
wanie leniwych uczniów wydających z siebie zwierzęce odgłosy z ostat­
nich ławek w klasie. Paul Begala, główny apologeta demokratów, prze­
prowadził taki oto atak na Rona Johnsona, pochodzącego z Wisconsin
kandydata republikanów na senatora: „Ron Johnson uważa, że ani spala­
nie paliw kopalnych, ani żadna inna działalność prowadzona przez ludz­
kość nie może powodować globalnego ocieplenia. On wini za to plamy
na Słońcu. No cóż, wydaje mi się, że stary dobry Ron sam za długo prze­
bywał na Słońcu”7.
Mnie zaś wydaje się, że Begala za długo przebywał za biurkiem. To, iż
Johnson nie wierzy, że działalność człowieka ma wpływ na globalne ocie­
plenie, faktycznie umieszcza go w gronie pseudonaukowych sceptyków.
Jednak zdanie, iż wzmożona aktywność słoneczna może mieć coś wspól­
nego ze zmianą klimatu, jest nadzwyczaj rozsądne. Ośmieszanie tego po­
glądu, podobnie jak zrobił to Gore przy okazji swojej tyrady, w upokarzają­
cy sposób obraca się przeciwko osobom ośmieszającym, ponieważ opinia
publiczna uważa, że związek Ziemi ze Słońcem ma sens. Włączenie lampy
grzewczej powoduje przecież, że w pomieszczeniu robi się cieplej. Twier­
dzenie, że zwiększona aktywność Słońca (będącego źródłem praktycznie
wszelkiego ciepła i światła, jakich zaznała nasza planeta) może w jakiś spo­
sób być związana z globalnym ociepleniem, wydaje się zasadne z punktu
widzenia nie tylko nauki, ale przede wszystkim logiki. Nie wolno kpić ze
zdrowego rozsądku! PS w listopadzie 2012 r. „stary, dobry Ron” Johnson

96
zastąpił na stanowisku senatora szacownego demokratę Russa Feingolda,
który wcześniej sprawował ten urząd przez trzy kadencje.
Należy jednak oddać sprawiedliwość Gore owi i IPCC, przyznając, że
na ich barkach spoczywa ogromny ciężar. Muszą oni nie tylko udowodnić,
że działalność człowieka wywołuje zmiany klimatu i że zmiany te są dla nas
szkodliwe, lecz także dowieść prawdziwości tej tezy na tyle przekonująco,
by zainspirować nas do jak najszybszego działania. By móc zyskać popar­
cie dla walki z monopolem gigantów energetycznych, dla forsowania no­
wych regulacji i ograniczeń w dobie słabnącej gospodarki i dla promowa­
nia trybu życia, który (przynajmniej tymczasowo) cechuje się ograniczoną
swobodą i mniejszą wygodą, zwolennicy teorii szkodliwych zmian klima-
tycznych muszą pokazać światu, że już wkrótce grozi nam wielkie niebez­
pieczeństwo. Ostatnia okazja, która skłoniła Amerykanów do walki z za­
grożeniem, to zjednoczenie przeciwko terroryzmowi, który doprowadził
do ataków z 11 września 2001 r. Nie szukamy wymówek, ale jeżeli poja­
wia się zbyt wiele wątpliwości w całej sprawie związanej ze zmianą klima­
tu, to bardziej kusząca wydaje się perspektywa odłożenia działań do cza­
su, aż wszystko zostanie wyjaśnione. We współczesnym świecie są przecież
inne naglące problemy - pełen nienawiści konflikt między muzułmanami,
chrześcijanami i żydami, handel narkotykami i będąca jego następstwem
fala przemocy, widmo globalnej zapaści ekonomicznej - te wszystkie pro­
blemy nie zmuszają nas do zmniejszenia mocy klimatyzatorów.

WYBIJANIE NOWEJ DZIURY OZONOWEJ

Inicjowana przez klimatycznych purytanów kampania, mająca na celu


ograniczenie emisji gazów cieplarnianych, opiera się na historii pewnego
sukcesu, a mianowicie na ograniczeniu innych wyprodukowanych przez
ludzkość gazów. CFC (freony), bo o nich mowa, doprowadzają do zani­
kania w stratosferze warstwy ozonu, który chroni nas przed potencjalnie
rakotwórczymi promieniami ultrafioletowymi. Angielski naukowiec Ja­
mes Lovelock, zajmujący się atmosferą, w 1972 r. dokonał odkrycia, że
na całym świecie następuje nagromadzenie freonów wytwarzanych przez
tak niepozorne źródła, jak lodówki czy rozpylacze aerozolowe. W 1974 r.

97
F. Sherwood Rowland, Paul J. Crutzen i Mario J. Molina odkryli, w jaki
sposób aerozole - cząsteczki ciał stałych lub płynów rozproszone w po­
staci gazu - faktycznie wytwarzają dziurę w warstwie ozonowej. Odkrycie
to przyczyniło się w 1995 r. do przyznania tej grupie naukowców Nagro­
dy Nobla z chemii. W1989 r. wszedł w życie Protokół Montrealski w spra­
wie substancji zubożających warstwę ozonową. Celem traktatu było zre­
dukowanie, a docelowo całkowite wyeliminowanie emisji CFC. W wielu
przypadkach gazy te zastąpiono znacznie mniej korozyjnymi HCFC (chlo-
rofluorowęglowodorami). Międzynarodowa umowa osiągnęła swój cel:
emisja CFC została znacznie ograniczona, a warstwa ozonowa zaczęła się
regenerować.
Dziś istotna większość naukowców zajmujących się atmosferą nadal po­
zostaje przekonana, iż wyprodukowane przez ludzkość gazy cieplarniane
ogrzewają atmosferę. Usunięcie ze środowiska CFC rozwiązało poważny
problem i teraz również musimy podjąć odpowiednie kroki w celu zredu­
kowania nagromadzenia gazów cieplarnianych zmieniających nasz klimat
- oto niepodważalna argumentacja Gorea i IPCC. Różnica polega na tym,
że usunięcie ze środowiska freonów nie miało zbyt wielu negatywnych na­
stępstw gospodarczych. Przymusowa zmiana składu niektórych produktów
w aerozolu i nowe regulacje dotyczące utylizacji freonów z zezłomowanych
klimatyzatorów, lodówek i zamrażarek okazały się jedynymi poważnymi
zmianami, co sprawiło, że przejście z CFC na aerozole bardziej przyjazne
dla warstwy ozonowej odbyło się w sposób praktycznie niezauważalny. Je­
żeli ograniczenie emisji dwutlenku węgla, metanu i innych gazów cieplar­
nianych, za pomocą przejścia z wykorzystania paliw kopalnych na odna­
wialne źródła energii, byłoby równie bezbolesne, to zmiana ta zapewne
dokonałaby się już dawno temu.
Sceptycy jednak wytykają błędy w analogii ozon-gazy cieplarniane. Na
przykład największą dziurę ozonową nad Antarktyką zaobserwowano je-
sienią 2006 r. - długo po wprowadzeniu zakazu używania CFC. Dziura ta
była większa niż terytorium Ameryki Północnej. Największa dziura ozo­
nowa nad Arktyką pojawiła się jeszcze później, bo pod koniec zimy 2011 r.
Była co prawda o wiele mniejsza niż jej niesławny odpowiednik z półkuli
południowej, ale i tak pod względem rozmiarów stanowiła najpoważniej­

98
szy taki przypadek w historii półkuli północnej. Naukowcy zajmujący się at­
mosferą są zdania, że za opóźnienia w odnowie warstwy ozonowej odpowie­
dzialny jest długi okres rozkładu CFC wynoszący ponad 40 lat. Skoro ilość
produkowanych aerozoli na bazie chloru była największa w 1995 r. (szczyt
produkcji pojawił się tak późno z powodu problemów ze zgodnością z Pro­
tokołem Montrealskim), freony zapewne nadal będą przerzedzać warstwę
ozonową aż do połowy XXI wieku. Podsumowując, nikt nie zaprzecza, że
bez zakazu stosowania CFC problemy z warstwą ozonową byłyby o wie­
le większe niż obecnie. Nie da się jednak uciec od faktu, iż pojawienie się
rekordowych dziur ozonowych w latach 2006 i 2011 stoi w sprzeczności
z oczekiwaniami postawionymi przed zakazem emisji CFC. Czy możli­
we, że to Słońce pokazało tu swój kapryśny charakter? W trakcie rekordo­
wych zubożeń warstwy ozonowej w 2006 r. zanotowano wysoki lub wręcz
rekordowy poziom aktywności plam na Słońcu. Po tym okresie aktyw­
ność ta niemalże ustała na kolejne trzy lata, by powrócić akurat przy oka­
zji powstania rekordowej dziury ozonowej w roku 2011. „Całkowity glo­
balny poziom ozonu zwiększa się, opada, a następnie znowu się zwiększa
o 1 do 2 procent podczas wahań aktywności słonecznej z maksimum do
minimum, a następnie znowu do maksimum, co każde 11 lat. W wyni­
ku takich procesów ochronna warstwa ozonu podlega zmianom w tempie
porównywalnym do wywołanego przez ludzi zubożenia, spowodowane­
go emisją szkodliwych substancji chemicznych - pisze profesor astrono­
mii Kenneth R. Lang”8.
Podobnie jak freony, plamy słoneczne są w stanie wytworzyć nową
dziurę ozonową, bombardując atmosferę za pomocą tak zwanych koro-
nalnych wyrzutów masy CME (Coronal Mass Ejections). CME to po­
jawiające się na Słońcu eksplozje miliardów ton naładowanych energią
protonów. Wyrzucony w ten sposób obłok potrafi szybko dorównać roz­
miarami Słońcu, wywołując przy tym tworzącą zawiłe pola magnetyczne
falę uderzeniową i rozpędzając subatomowe cząsteczki do prędkości zbli­
żonych do prędkości światła. Niektóre koronalne wyrzuty masy, zwłaszcza
te wychodzące z północno-zachodniej ćwiartki tarczy słonecznej, docie­
rają do Ziemi. W typowych sytuacjach ziemskie pole magnetyczne kieru­
je je ku biegunom, gdzie wchodzą w atmosferę. Wchodzące w atmosferę

99
protony jonizują cząsteczki tlenu i azotu, które łączą się, tworząc tlenek
azotu. Tlenek azotu reaguje wtedy z ozonem (03- cząsteczką składającą
się z trzech atomów tlenu) i rozbija go na dwie części - zwykłą cząstecz­
kę tlenu złożoną z dwóch atomów (02) oraz trzeci, samotny atom tlenu.
Tego typu rozpad jest szkodliwy dla ludzi, ponieważ ozon pochłania pro­
mieniowanie słoneczne o długości fali między 200 a 300 nanometrów,
czyli w środku spektrum ultrafioletu (UV). Za każdym razem, gdy znisz­
czeniu ulega cząsteczka ozonu, zwiększa się ryzyko przebicia się przez at­
mosferę szkodliwego promieniowania UV, co może skutkować poparze­
niami, a czasem nawet rakiem skóry (więcej w Rozdziale 8: Kult Słońca
w XXI wieku).
Wywołane przez CME dziury ozonowe zazwyczaj zamykają się w cią­
gu kilku tygodni, a poziom ochrony przed promieniami UV zmniejsza się
w wyniku tego zjawiska o 1-2 procent. Później tlenek azotu - związek che­
miczny, który rozpuszczony w wodzie staje się kwasem azotowym - jest
wymywany z atmosfery w postaci kwaśnego deszczu. Następnie cząstecz­
ki ozonu formują się na nowo i dalej przechwytują promienie UV. Nie ma
problemu. Czasami jednak sytuacja staje się o wiele groźniejsza. Bada­
nia złóż substancji chemicznych w rdzeniach lodowych wykopanych na
Grenlandii wskazują na to, iż koronalny wyrzut masy z 1859 r., być może
najpotężniejszy wybuch słoneczny, jaki dotarł do Ziemi w ciągu ostat­
nich 150 lat (więcej na temat tego wybuchu, znanego jako efekt Carring-
tona, w Rozdziale 11), zniszczył 5 procent naszej warstwy ozonowej, co
porównać można do dziur, które powstały ostatnio nad biegunami wsku­
tek działania freonów. Uważa się, że dziura ozonowa z 1859 r. pozostała
otwarta do 1863 r. Weźmy pod uwagę fakt, iż w czasach, gdy ten potężny
wybuch dotarł do Ziemi, nie wynaleziono jeszcze freonów. Dla porów­
nania - w atmosferze wciąż pozostają tony tych trwałych aerozoli, mimo
że od wprowadzenia Protokołu Montrealskiego zakazującego ich wyko­
rzystywania minęło już prawie ćwierć wieku. Czy śmiercionośna synergia
między wysokim stężeniem niebezpiecznych gazów a niezwykle silnym
koronalnym wyrzutem masy jest aż tak nieprawdopodobna? Purytanie
twierdzą, że jest, ponieważ ich zdaniem związek między zmianami klima­
tu a plamami na Słońcu to bzdury.

100
KATASTROFY I STATYSTYKI

Argumentacja klimatycznych sceptyków jest jeszcze bardziej dziurawa.


Uważają oni, że w gruncie rzeczy klimat się nie zmienia, ale wraz z każdym
kolejnym kataklizmem ich teza wydaje się coraz bardziej niedorzeczna. By­
liśmy świadkami zbyt wielu megahuraganów, nietypowych tornad, rekor­
dowych burz śnieżnych i niszczycielskich powodzi, by móc to wszystko zi­
gnorować. Widzieliśmy zbyt wiele zniszczonych parkingów dla przyczep
kempingowych, rozprzestrzeniających się pożarów i zatopionych głów­
nych ulic. Gore i IPCC mają tu zdecydowaną przewagę w debacie - zna­
ją mnóstwo opowieści, które są co prawda zbyt niejasne, by móc służyć
za twarde naukowe dowody, ale jest w nich sporo prawdy. Przecież nawet
same historie o topnieniu - coraz liczniejsze dryfujące góry lodowe czy za­
nikająca arktyczna czapa lodowa - są w stanie zmrozić krew w żyłach opi­
nii publicznej. Na Ziemi rosną temperatury, więc można logicznie przyjąć,
że ocieplająca się planeta oznacza topniejące pokrywy lodowe. I tak jest
w istocie - od legendarnego Kilimandżaro w Tanzanii po południowoame­
rykańskie Andy i Mount Everest, koronę Himalajów. W 2011 r. Apa Sher-
pa zrezygnował ze wspinaczki wysokogórskiej, mając na koncie rekordo­
we 21 wejść na ten szczyt. Tłumaczył, iż Mount Everest stał się bardziej
niebezpieczny, ponieważ lód, który niegdyś był twardy, obecnie topnieje,
jest zbyt śliski i niestabilny9.
Wygląda na to, że pogoda faktycznie się zmieniła. Czy rzeczywiście mo­
żemy ufać własnym odczuciom? Pamiętacie, jak duże wydawały wam się
zaspy, gdy byliście jeszcze dziećmi? To prawda, ale wtedy wasz wzrost nie
przekraczał 120 centymetrów. Lata zawsze były nieznośnie gorące, zwłasz­
cza zanim zainstalowaliśmy w domach klimatyzatory. Kataklizmy zawsze
były tragedią, ale z pewnością nie pojawiały się tak często i nie były aż tak
straszne, jak dziś - tak przynajmniej nam się wydaje, gdy oglądamy progra­
my informacyjne w telewizji, ukazujące krystalicznie czysty obraz z całe­
go świata przez 24 godziny na dobę. Nie potrafię ustalić, czy współczesny
klimat zupełnie się rozstroił, czy po prostu dostosował do nowych reahów
- coś jak utwór Bacha grany na fortepianie, a nie na klawesynie, na który
został skomponowany.

101
Nie możemy ufać własnym przeczuciom, więc zmusza się nas do ma­
szerowania w rytm statystyk dotyczących zmian klimatu. W lecie 2011 r.
zarówno w Oklahomie, jak i w Teksasie zanotowano temperatury rekor­
dowo wysokie w skali całego kraju. W lipcu 2011 r. Oklahoma miała naj­
wyższą średnią temperaturę (i w dzień, i w nocy) w historii wszystkich po­
przednich miesięcy i stanów; 89,1 stopnia w skali Fahrenheita (32 stopnie
Celsjusza) to o cały stopień więcej od poprzedniego rekordu, również za­
notowanego w Oklahomie podczas suszy w 1954 r. W Teksasie zaobser­
wowano rekord dla dziennej i nocnej temperatury w miesiącach od lipca
do sierpnia: 86,8°F (30°C), który zbiegł się w czasie z rekordowymi po­
żarami i powodziami (jak na ironię, oba stany to zagłębia gazowo-naftowe,
czyli terytorium sceptyków).
W sumie w 2011 r. w całym kraju odnotowano 10 000 rekordów doty­
czących temperatur. Niezależnie od tego, jak wielkie liczby zobaczymy, za­
wsze gdzieś czaić się będzie Twainowskie przeświadczenie, że w naszym
świecie wyróżniamy „kłamstwa, bezczelne kłamstwa i statystyki”. Scepty­
cy, którzy dowiadują się, że wszystkie te rekordy padły w Oklahomie, Tek­
sasie czy gdziekolwiek indziej, zastanawiają się, skąd mamy taką pewność.
Czy podczas wielkiej suszy wiatach 30. ludzie gapili się na swoje termome­
try? Czy te wszystkie rekordy nie są po prostu skutkiem zbyt wielkiej ilości
danych? Z każdej elektronicznej nory wypełzają megapiksele i gigabajty,
a czasem jedynym sposobem na sprawienie, że ktoś zwróci na to wszystko
uwagę, jest ogłoszenie światu, że właśnie pobity został jakiś nowy rekord,
tak jak w przypadku teksańskich upałów. To prawda, że niezbadane życie
nie jest warte życia*, ale to nie znaczy, że każdy jego aspekt musi zostać
zdigitalizowany. Porównywanie współczesnych liczb z tym, co uzyskiwa­
no np. w czasach wielkiego kryzysu, to jakporównywanie jabłek zwykłych
i rajskich; owszem, istnieją podobieństwa, ale do szarlotki nadaje się kon­
kretny gatunek tych owoców. Cały ten stos danych przekłada się na nie­
spełna stopień Celsjusza w różnicy globalnych temperatur na przestrzeni
100 lat? Jak moglibyśmy to wszystko śledzić bez użycia superkomputerów?
Czy w ogóle bylibyśmy w stanie zauważyć zmianę? Mam nadzieję, że nikt
nie zgubił przecinka!
* Tymi słowy odpowiedział na zarzuty sądu Sokrates oskarżony o herezję (przyp. red.).

102
W2009 r. znany fizyk z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley Richard
A. Muller (dla przypomnienia: ten sam, który podkreślił wagę obalenia praw­
dziwości „wykresu kija hokejowego” przez Mclntyre a i McKitricka), posta­
nowił raz na zawsze odpowiedzieć na pytanie, czy w dzisiejszych czasach tem­
peratury rzeczywiście tak szybko rosną. Uzyskał on 600 000 dolarów z wielu
źródeł, wtym 15 000 od Fundacji Charlesa Kocha (zwyczajowo wspierającej
naukowców zaprzeczających zmianie klimatu). Grupa Mullera przyjrzała się
dwóm głównym argumentom sceptyków: nierzetelności odczytów pogodo­
wych i temperaturowych z przeszłości oraz twierdzeniu, iż obecność metro­
polii, będących swoistymi „wyspami cieplnymi”, zawyża dane, ponieważ zbyt
wiele badań przeprowadzanych jest właśnie na takich obszarach.
Po dwóch latach badań, pod koniec 2011 r. Muller i spółka oznajmi­
li światu, iż związani z IPCC naukowcy zajmujący się zmianami klima­
tycznymi nie mylili się: temperatury na lądzie wzrosły o stopień Celsjusza
(1,6°F) od lat 50. XX wieku. „Sceptycy mieli racjonalne argumenty i dwa
lata temu każdy z nas powinien być sceptycznie nastawiony. Teraz mamy
jednak pewność, że podany wcześniej raport dotyczący wzrostu tempera­
tur został przygotowany prawidłowo” - powiedział Muller10.
Reakcje były łatwe do przewidzenia i wahały się od komentarzy typu „a nie
mówiłem” pochodzących z obozu Gorea i IPCC, po zakamuflowane wy­
razy poczucia zdrady pojawiające się wśród sceptyków; Fundacja Charle­
sa Kocha kręciła nosem, że Muller zbadał jedynie wahania temperatur na
lądzie, a nie w oceanie, i zapewniała, że analizy wciąż trwają. Wierny swo­
jej roli bezstronnego rozjemcy Muller unieszczęśliwił oba obozy. Potwier­
dził co prawda wzrost temperatur na lądzie, ale wciąż nie jest pewien, czy
gazy cieplarniane są jedynym lub głównym powodem ocieplenia, i nie za­
mierza przyjmować tego ortodoksyjnego poglądu.

ZDERZENIE PÓL MAGNETYCZNYCH

Zrozumienie energetycznych zależności Układu Słonecznego nie jest


dla ludzi o słabych nerwach. Richard Michael Pasichnyk, niezmordowany,
niezależny i niezwykle pracowity badacz, którego poznaliśmy w poprzed­
nim rozdziale, kieruje naszą uwagę na dynamikę Układu Słonecznego, by

103
pomóc nam zrozumieć zmiany klimatyczne zachodzące na Ziemi. Do­
strzegł on wiele zbieżności, powiązań oraz zbiegów okoliczności i stwier­
dził, iż jego badania w dostateczny sposób dowodzą, że zachowanie Słońca
w sposób aktywny wpływa na nasz klimat, a nawet go kontroluje. Per­
spektywa ta współbrzmi z hipotezą kapryśnego Słońca. Pasichnyk pisze:

Cykle słoneczne skorelowane są z poziomem mórz, ciśnieniem atmos­


ferycznym oraz temperaturą powietrza w lecie, a zwłaszcza z tempe­
raturą powietrza nad oceanami w zimie. Poziom ozonu i cząstek (ae­
rozoli stratosferycznych) w górnych warstwach atmosfery waha się
wraz z długim cyklem słonecznym oraz ze zmianami klimatu. Zasięg
nowofundlandzkiej pokrywy lodowej w latach 1860-1988 związany
był z aktywnością Słońca (...). Jedenastoletni cykl słoneczny związa­
ny jest z temperaturą i ciśnieniem powietrza, suszami, powodziami,
poziomem wody w jeziorach, opadami śniegu, zalesieniem i rocznym
przyrostem drzew. Rzeki, takie jak Nil, Ohio czy Parana (w Argenty­
nie), podnoszą i obniżają swój poziom wody wraz ze zmianą aktywno­
ści Słońca. Istnieje wiele przykładów pokazujących wpływ 11-letniego
cyklu słonecznego na zjawiska pogodowe11.

Pasichnyk wyjaśnia, że strumień cząsteczek płynących ze Słońca joni­


zuje ziemską atmosferę, wywołując częściową próżnię wpływającą na ci­
śnienie powietrza. Jak wiemy z codziennych prognoz, wahania ciśnienia
mają swoje realne konsekwencje: układy wysokiego ciśnienia zapowiada­
ją dobrą pogodę, zaś niskie ciśnienie to zwiastun chmur i opadów. Nała­
dowane cząsteczki wyrzucone przez Słońce wchodzą w ziemską atmos­
ferę głównie w rejonach biegunów (jak wspomniałem wcześniej), gdzie
pole magnetyczne naszej planety jest najsłabsze. Po kilkudniowym opóź­
nieniu próżnia stworzona przez zjonizowane cząsteczki sprawia, że powie­
trze spływa z najwyższej warstwy (stratosfery) do tej znajdującej się niżej
(troposfery). Rezultatem tego zjawiska są zakłócenia ciśnienia powietrza
rozprzestrzeniające się następnie z obszarów polarnych (gdzie pojawiły się
cząsteczki) na resztę globu, w postaci frontów atmosferycznych zaznaczo­
nych na mapie dużymi literami N i W.

104
Im więcej cząsteczek ze Słońca, tym bardziej gwałtowne i intensywne
są burze. Łatwo zrozumieć ten mechanizm, gdy wyobrazimy sobie, że bu­
rze to tak naprawdę wiry atmosferyczne naładowywane od czasu do cza­
su za pomocą impulsów elektromagnetycznych pochodzących od Słońca.
Zaraz po słonecznym uderzeniu na Ziemi odnotowuje się wzrost częstotli­
wości pojawiania się błyskawic i burz; dotyczy to zwłaszcza wyższych sze­
rokości geograficznych, gdyż rejony w pobliżu równika są raczej odporne
na zmiany zachodzące na biegunach. Pasichnyk twierdzi, że zależnie od
tego, czy mamy do czynienia z minimum, czy z maksimum słonecznym,
aktywność burzowa na świecie wzrasta o 50 do 70 procent w ciągu czte­
rech dni po większych rozbłyskach12.
Tak więc, gdy Słońce trafia w Ziemię swoimi cząsteczkami, skutkuje to
piorunami i błyskawicami. Kiedy zaś Słońce wykazuje się nadzwyczajną
aktywnością, na Ziemi doświadczamy nadmiernej ilości błyskawic i pio­
runów. Bzdury? Nie zdaniem Władimira I. Wiernadskiego (1863-1945),
legendarnego rosyjskiego naukowca zajmującego się żywymi organizma­
mi. Przedstawił on koncepcję biosfery, obszaru ziemskiej powierzchni i at­
mosfery, w którym zazwyczaj znaleźć można organizmy żywe. Wiernadski
zauważył, że wchodząc w ziemską atmosferę:

...energia promieni (słonecznych) zmienia się, z jednej strony w naj­


różniejsze zjawiska magnetyczne i elektryczne, zaś z drugiej - w inne
niesamowite zjawiska chemiczne, molekularne i atomowe. Możemy
obserwować to w postaci zórz polarnych, błyskawic, światła zodiakal­
nego, jasności światła oświetlającego niebo w bezksiężycowe noce, ja­
sności chmur i innych procesów zachodzących w górnych warstwach
atmosfery. Ten tajemniczy świat zjawisk radioaktywnych, elektrycz­
nych, magnetycznych, chemicznych i spektroskopowych znajduje się
w ciągłym ruchu i jest niewyobrażalnie zróżnicowany13.

Pasichnyk teoretyzuje, że nasze modele pogodowe i klimatyczne defi­


niowane są przez zjawiska zachodzące w Układzie Słonecznym - zwłaszcza
przez złożone wzajemne oddziaływanie trzech olbrzymich pól magnetycz­
nych: naszej planety, Słońca i tak zwanego międzyplanetarnego pola ma­

105
gnetycznego IMF (Interplanetary Magnetic Field), które dociera do nas
i innych planet dzięki działaniu wiatru słonecznego (ziemskie pole magne­
tyczne jest niezależne od tego, które dociera do nas za sprawą wiatru sło­
necznego, lecz opiera się na momencie obrotowym płynnego metaliczne­
go jądra naszej planety). W wielkim uproszczeniu: wyobraźcie sobie trzy
magnesy różnej wielkości i o różnych kształtach, o zachodzącym na siebie
polu. Dwa z tych magnesów, Słońce i Ziemia, obracaj ą się wokół własnych
osi, wywołując efekt dynama, które wytwarza prąd elektryczny. Trzeci ma­
gnes jest mniej dynamiczny i ma łagodniej wyznaczone granice niż jego
dwaj bardziej wyraziści i wirujący towarzysze. Zależnie od relatywnej po­
zycji trzech poruszających się magnesów, czasami ich siły sumują się, kie­
dy indziej równoważą, a w jeszcze innych przypadkach wywołują ciekawe
anomalie, a nawet wyrzucają z siebie iskry wpadające w przestrzeń towa­
rzyszy. Wzajemne przecinanie się granic tworzy efekt fali, co w rezultacie
ma wpływ również na ziemską pogodę. Na przykład czasem pole magne­
tyczne naszej planety przekracza niewidzialną barierę energetyczną pomię­
dzy Ziemią a IMF. Takie zjawisko to przekroczenie granic sektora, w skró­
cie SBC (Sector Boundary Crossing). SBC wywołuje energetyczną falę,
w wyniku której na Ziemi wkrótce pojawia się cyklon, czyli forma układu
niskiego ciśnienia. SBC są statystycznie powiązane z częstotliwością wy­
stępowania burz w Arktyce, Antarktyce i wysoko położonych obszarach na
średnich szerokościach geograficznych. To, czy mamy tu do czynienia ze
związkiem przyczynowo-skutkowym, wciąż jest tematem dyskusji, choć
Pasichnyk wierzy, że wzajemne oddziaływanie pól magnetycznych ma bez­
pośredni wpływ na nasz klimat, a nawet na występowanie i siłę trzęsień zie­
mi oraz erupcji wulkanów.

RÓWNOWAŻENIE WINY

Teoria wyjaśniająca, w jaki sposób zjawiska zachodzące w Układzie Sło­


necznym kształtują ziemski klimat i aktywność sejsmiczną, zostanie z pew­
nością dopracowana w momencie, gdy stan naszej wiedzy się poszerzy
o dane z wysłanej w ramach Międzynarodowego Roku Heliofizycznego ar­
mady sond kosmicznych, badających wzajemne zależności wpływu Słońca

106
i Ziemi. Mimo to już dziś wiadomo, że nasza planeta podlega skompliko­
wanym, zmiennym zależnościom energetycznym związanym ze Słońcem
i strefą jego wpływów. Przez następne stulecia będziemy badać szczegóły
tego mechanizmu. Niektóre efekty są cykliczne, a co za tym idzie - dość
przewidywalne; inne zaś są przypadkowe i chaotyczne. Wydaje się więc,
że Układ Słoneczny jest równie kapryśny, jak jego główny rezydent - Sol.
Jaka zatem dziwna mieszanka słonecznych intryg i gazów cieplarnia­
nych doprowadziła do obecnego stanu, znanego jako współczesne ocie­
plenie? Kogo należy za nie bardziej winić - Sola czy matki wożące dzieci
na zajęcia pozalekcyjne swoimi paliwożernymi autami? Douglas V. Hoyt
i Kenneth H. Schatten proponują kompromis:

Pod koniec XVIII i na początku XIX wieku (minimum „współczesne” lub


„Daltona”) aktywność słoneczna się zmniejszyła, a klimat uległ ochłodze­
niu. Wiek XX przyniósł stopniowo wzrastający poziom aktywności sło­
necznej. Dziewiętnasty cykl, osiągający wartość szczytową w 1958 r., to
okres największej aktywności Słońca zanotowanej od czasów obserwa­
cji Galileusza z 1610 r. Szczyt z 1990 r. wydaje się drugim co do wielko­
ści maksimum. Wzrost globalnej temperatury w przybliżeniu pokrywa
się z aktywnością naszej gwiazdy. Współczesne zwiększenie stężenia
gazów cieplarnianych, takich jak dwutlenek węgla, również przyczy­
niło się do ocieplenia, więc nie tak łatwo ustalić, które zjawisko i w ja­
kim stopniu odpowiada za wzrost temperatur14.

Hoyt i Schatten, naukowcy ze zdecydowanie bardziej znanego nurtu na­


ukowego niż Pasichnyk, dochodzą do obiektywnego wniosku co do roli
plam słonecznych i gazów cieplarnianych w obecnej zmianie klimatu. Ich
uzasadnione tezy zdaje się potwierdzać Kenneth Lang. Lang wspomina
także, że globalne temperatury mierzone na morzach również wahały się w
zależności od cykli słonecznych przez ten sam okres 130 lat. „Temperatu­
ry powierzchniowe mierzone na lądzie powiązane są z długością cyklu sło­
necznego. Roczne średnie wyniki pomiarów na lądzie, na półkuli północ­
nej wzrastały lub opadały mniej więcej o 0,2° C, co pozostawało w bliskim
związku z długością cyklu słonecznego przez ostatnie 130 lat (...). Krót­

107
kie cykle są typowe dla wzmożonej aktywności Słońca, która najwyraźniej
ociepla naszą planetę, podczas gdy dłuższe cykle oznaczają zmniejszoną
aktywność słoneczną i niższe temperatury na powierzchni naszej planety.
Ciągle i rosnące spalanie paliw kopalnych pewnego dnia bardzo zaszko­
dzi naszemu środowisku, więc zarówno rozwijające się kraje, jak i potęgi
przemysłowe powinny dołożyć starań, by temu zapobiec. Aktywność Słoń­
ca jest jednak w stanie w znacznym stopniu przyspieszyć lub zahamować
proces globalnego ocieplenia”15.
Gra toczy się o wielką stawkę. Winą za wszelkie zaburzenia klimatyczne
przypisywane zjawisku globalnego ocieplenia - niszczycielskie megaburze
typu Katrina, postępujące pustynnienie prześladujące południowo-zachod­
nie obszary USA i wywołujące katastrofalne susze oraz głód w subsaharyj-
skiej Afryce, topnienie lodu na biegunach i niebezpieczne podnoszenie się
poziomu mórz, wzrost liczby chorób w wyniku rozprzestrzeniania się prze­
noszących patogeny owadów - można teraz obarczać, przynajmniej czę­
ściowo, nadpobudliwe Słońce. W najmniejszym stopniu nie zwalnia to nas
od kontrolowania emisji gazów cieplarnianych, które wciąż w dużej mierze
są odpowiedzialne za ten długofalowy kataklizm. Wręcz przeciwnie - by
osiągnąć ten sam rezultat, emisję gazów należy ograniczać w sposób jesz­
cze bardziej drastyczny. Działa tu prosta arytmetyka. Jeżeli Słońce nie by­
łoby tu czynnikiem, a zanieczyszczenie powietrza odpowiadałoby w 100
procentach za globalne ocieplenie, to redukcja temperatury o jedną trzecią
byłaby możliwa, poprzez zmniejszenie emisji gazów cieplarnianych o jed­
ną trzecią. Jeżeli jednak gazy cieplarniane odpowiedzialne są tylko za dwie
trzecie globalnego ocieplenia, to - by złagodzić ten proces o jedną trzecią
- musielibyśmy ograniczyć emisję o połowę, czyli znacznie bardziej (po­
łowa z dwóch trzecich to jedna trzecia). Z punktu widzenia każdej prag­
matycznej polityki, włączenie aktywności Słońca do obliczeń dotyczących
zmian klimatu sprawia, że ograniczenie emisji gazów cieplarnianych w każ­
dy możliwy sposób staje się kwestią jeszcze większej wagi.
Szkoda więc, że Gore i IPCC zachowują się tak, jakby każde odstęp­
stwo od ich stanowiska na temat emisji gazów, jako jedynej przyczyny
globalnego ocieplenia, oznaczało zdradę wobec świata prawdziwej nauki.
Purytanom wydaje się, że gdyby zakwestionowano ich absolutną nieomyl­

108
ność, setki lat odkryć naukowych poszłyby na marne, zaś postęp naukowy
w przyszłości zostałby na zawsze spowolniony w wyniku takiego niewyba­
czalnego błędu. To tak, jakby mieli oni moralny imperatyw obrony swojego
stanowiska za wszelką cenę, zaś cel uświęcałby środki. Jeżeli w grę wcho­
dzi ośmieszenie wpływu Słońca na nasz klimat i uznanie wszystkich ma­
jących inne zdanie za głupców plotących bzdury, to widocznie w oczach
purytanów są to na tyle niewielkie przewinienia, że klimatyczni bogowie
z pewnością im wybaczą. Jednak manipulowanie danymi w celu zmniej­
szenia roli, jaką Słońce odgrywa w procesie globalnego ocieplenia, to już
grzech śmiertelny.
ROZDZIAŁ 7

Skandal wokół
globalnego ochłodzenia

S
kandal znany pod nazwą Climategate wybuchł w listopadzie 2009 r.,
gdy włamano się do tysięcy wiadomości elektronicznych instytutu ba­
dawczego CRU (Climatic Research Unit) przy Uniwersytecie Wschodniej
Anglii w Wielkiej Brytanii, wysłanych w latach 1999-2009. Wśród wy­
kradzionej korespondencji było wiele listów od naukowców zajmujących
się badaniem zmian klimatycznych, którzy pisali o tym, jak ukryć, zmani­
pulować lub zatuszować odkrycia oparte na globalnych pomiarach tem­
peratury prowadzonych przez CRU. Ujawniono szokujące dane, według
których temperatura na całym świecie nieznacznie spadła w ciągu kilku
wcześniejszych lat. Ponadto instytut CRU uznał za stosowne usunąć giga­
bajty danych klimatycznych ze swoich komputerów, przypuszczalnie po to,
by zapobiec zapoznaniu się z nimi przez niezależne instytucje. Na szczęście
większość tych informacji została zapisana w formie kopii zapasowych na
innych serwerach, chociaż dostęp do nich wciąż jest utrudniony. Moment
ataku hakerów na CRU był oczywiście dokładnie zaplanowany tak, by za­
przepaścić feralną konferencję klimatyczną ONZ w Kopenhadze, zorgani­
zowaną mniej więcej miesiąc później, w grudniu 2009 r. Mieli być na niej
obecni prezydent Obama oraz inni światowi przywódcy. Podejrzenie po­

ili
pełnienia przestępstwa przez przeciwników konferencji zostało potwier­
dzone w listopadzie 2011 r., gdy na wiele tygodni przed konferencją klima­
tyczną ONZ w Durbanie (RPA) została opublikowana druga fala e-maili
z Uniwersytetu Wschodniej Anglii.
Początkowo pomyślałem, że afera Climategate była po prostu ustawio­
nym skandalem politycznym, a ujawnione dane zostały sfałszowane, ale -
jak się wkrótce dowiedziałem - Uniwersytet Wschodniej Anglii nie jest dru­
gorzędną instytucją zaangażowaną w debatę na temat globalnego klimatu.
Jej instytut CRU dostarcza konkretnych danych temperaturowych, na któ­
rych IPCC opiera swe prognozy i propozycje działania, pociągające za sobą
koszty liczone w miliardach dolarów. Większość skradzionych e-maili za­
wierała stwierdzenia neutralne lub dwuznaczne, które można było inter­
pretować w zależności od punktu widzenia. Niektóre z tych wiadomo­
ści zawierały zarzuty, że dane zostały dostosowane do poprzedzających je
„wniosków”, inne sugerowały ograniczenia wprowadzone w stosunku do
badań, które nie zgadzały się z przyjętą ideologią. Ale jedna z nich, nadesła­
na przez Philipa Jonesa, szefa instytutu CRU, była naprawdę kontrowersyj­
na. Pisał on: „Właśnie użyłem triku zastosowanego wcześniej przez Mikea
w »Nature«, dodałem swoje dane do temperatur w każdej serii z ostatnich
20 lat [czyli od 1981 r.] i z 1961 r. do danych Keitha, by ukryć spadek”1.
Jones twierdzi teraz, że słowo „trik” odnosi się w tym kontekście nie do
podstępu, lecz do wygodnej statystycznej metody zastosowanej po to, by
„porównać dwa różne zestawy danych lub ich większą liczbę w sposób pra­
widłowy i czytelny, za pomocą techniki zbadanej przez szerokie grono eks­
pertów w tej dziedzinie”2. Być może jest to ładnie podany stek bzdur, jak to
się mówi. Każda manipulacja, mająca na celu „ukrycie” spadku tempera­
tur, jest fałszowaniem danych, to jasne jak Słońce. Clive Crook, na łamach
czasopisma „Atlantic”, trafnie to określa: „Cóż. Wydaje mi się, i śmiem tu
kierować te słowa do innych czytelników o otwartych umysłach, że poja­
wiająca się w tych e-mailach wzmianka o triku, mającym na celu ukrycie
spadku temperatur, wywołała lawinę słusznych podejrzeń, że rzeczywiście
ktoś uciekł się do takiego triku”3.
Michael Mann był także zamieszany w kontrowersje związane z „wykre­
sem kija hokejowego”. Mann, który obecnie pracuje w Uniwersytecie Sta­

112
nu Pensylwania, prowadził regularną korespondencję z Jonesem, wspól­
nie z nim planując, w jaki sposób uporać się z natrętnymi klimatycznymi
sceptykami. Pozwólmy jednak klimatycznym purytanom przez chwilę się
cieszyć z wątpliwego zwycięstwa - z pewnością działają oni dla dobra bar­
dzo ważnej sprawy, dla ocalenia naszej cywilizacji od skutków przegrzania,
masowych zgonów oraz zniszczenia. Czy możemy usprawiedliwić Gorea
i IPCC za bezapelacyjne odrzucenie przeciwstawnych argumentów nauko­
wych z powodu tego, że nie są to normalne okoliczności? Czy zmiany kli­
matyczne stanowią nagły wypadek na tyle straszny, by nie dopuszczać scep­
tyków do głosu, nawet pomimo faktu, iż w normalnych okolicznościach ich
punkt widzenia mógłby być podstawą do konstruktywnej, intelektualnej
debaty? Czy osiągnęliśmy już taki poziom desperacji, że wszystko, co osła­
bia kolektywne postanowienie, by ograniczyć emisję gazów cieplarnianych,
ewidentnie odpowiadających za obserwowane dziś globalne ocieplenie,
naprawdę nam tak strasznie zagraża? Czy misja naukowców, którzy odkryli
to zagrożenie, zmieniła się z obiektywnego przedstawiania danych w pro­
pagowanie za wszelką cenę związanych z nimi implikacji politycznych?
„Jak na ironię, jedynym sposobem sprawdzenia, czy plamy słoneczne i wiatr
na Słońcu rzeczywiście odgrywają w zmianie naszego klimatu rolę większą, niż
uważa większość naukowców, byłoby właśnie ograniczenie emisji dwutlenku
węgla. Tylko w obliczu braku tej substancji badacze będą w stanie stwierdzić
z całą pewnością, jak wielki wpływ na nasz klimat mają czynniki naturalne” -
czytamy we wstępnym artykule miesięcznika „Scientific American”4.
Z pewnością łatwo mi przychodzi traktowanie klimatycznych puryta-
nów z góry i potępianie ich, ale mogę sobie wyobrazić, że oni mają do mnie
podobny stosunek.
A jeśli Słońce naprawdę ma jakiś związek z naszym wymykającym się spod
kontroli efektem cieplarnianym? Jeżeli nie znajdziemy sposobu na uspoko­
jenie tej gwiazdy, nie wtrącajmy się w jej funkcjonowanie! Wystarczająco
trudno jest nakłonić ludzi do przemyślenia swoich nawyków przyczyniają­
cych się do efektu cieplarnianego, a co dopiero zmusić ich do wprowadzenia
wszelkich niezbędnych zmian i poświęcenia się - gdyż jest to poświęcenie.
Staramy się postrzegać zmiany jako innowacyjne możliwości - bez podże­
gania do niepotrzebnego uciekania się do kwestii plam słonecznych. Dziś,

113
w obliczu globalnego kryzysu gospodarczego, jest to dziesięciokrotnie trud­
niejsze niż jeszcze parę lat temu. Oceniając moje zachowanie, Mao Zedong
mógłby przytoczyć swoją słynną uwagę: „Jesteś lekkomyślnym poszukiwa­
czem przygód, a twoje działania wpadają w ręce istniejącego porządku”5.
Nie można podważyć stanowiska IPCC, które mówi, że trywialne waha­
nia temperatury w przeciągu kilku ostatnich lat same w sobie nie są w sta­
nie zmienić klimatycznego kierunku, w jakim zmierzamy już od 150 lat.
Łatwo też przewidzieć, że nadgorliwcy uznają ten nieznaczny, lecz nieza­
przeczalny spadek temperatury za prawdziwe zagrożenie i dlatego uznają,
że mogą - oczywiście w dobrej wierze - usprawiedliwić ukrywanie istot­
nych informacji. To tak, jak z tymi dziwnymi śnieżycami, które atakowały
stan Waszyngton za każdym razem, gdy prezydent Obama mówił o global­
nym ociepleniu. Były to jednorazowe przypadki, które niczego nie dowo­
dziły, zwłaszcza w sensie naukowym, niemniej jednak umacniały pozycję
klimatycznych sceptyków. Większość ogólnodostępnych wiadomości czę­
ściej oddawała głos purytanom w tej historii z aferą Climategate, ogłasza­
jąc ujawnione informacje jako mało istotne, niekiedy nawet skupiając się
bardziej na złamaniu prawa, do jakiego doszło podczas zdobywania ukry­
wanych danych, niż na samym fakcie ich ukrycia (gdy reporterzy krzyczą
o tym, jak niewłaściwe było dokopanie się do źródła skrywanych infor­
macji, wątek natychmiast staje się popularny). Okazuje się, że prezenter
pogody z telewizji BBC otrzymał kopie feralnych e-maili z Uniwersytetu
Wschodniej Anglii miesiąc przed wybuchem skandalu - i nie zgłosił tego
faktu. Nie ma przymusu. Godnymi uwagi wyjątkami od tej dziennikarskiej
„nieśmiałości” w podtrzymywaniu obowiązującej opinii o zmianach klima­
tycznych były prawicowe media, takie j ak Fox News w Stanach czy brytyj -
ski „Telegraph”, które ukryły skandal w typowym dla siebie stylu, tak jak
czyniono to w prawicowych programach radiowych.

MINIMUM COLANINNA:
DOMNIEMANY DOWÓD WINY

Dane ukrywane podczas afery Climategate są dowodami domniemany­


mi. Spadek temperatur, który instytut CRU ewidentnie próbował zataić,

114
ściśle wiązał się ze spadkiem liczby plam na powierzchni Słońca. Poczyna­
jąc od roku 2007, nasza gwiazda zapadła w długi letarg, emitując rekordo­
wo niskie ilości energii. To uśpienie znane jest pod nazwą Minimum Co-
laninna, pochodzącą od nazwiska Robina Colaninna, który jako pierwszy
przewidział je w 2006 r. Co ciekawe, w latach 2007, 2008 i 2009 odnoto­
wano najniższą aktywność Słońca w ciągu ostatniego stulecia!
Eksperci z dziedziny heliofizyki uważają obecnie, że we wspomnianym
okresie słoneczny pas transmisyjny się zablokował, co doprowadziło do za­
niku plam. Tony Phillips, redaktor naczelny z NASA, proponuje takie oto
wytłumaczenie:

Rozległy system prądów plazmy zwany „prądami południowymi” (przy­


pominającymi prądy oceaniczne na Ziemi) przemieszcza się po po­
wierzchni Słońca, prądy zanurzają się we własną toń w obrębie bie­
gunów i wypływają niedaleko równika. Te splątane prądy odgrywają
kluczową rolę w 11-letnim cyklu słonecznym. Kiedy plamy zaczynają
zanikać, prądy powierzchniowe zmiatają ich magnetyczne pozostałości
i wciągają w głąb gwiazdy; 300 000 kilometrów pod jej powierzchnią
dynamo Słońca zwiększa pola magnetyczne zanikających pozostałości.
Pobudzone w ten sposób plamy wypływają z powrotem na powierzch­
nię niczym korek na wodzie i — voila I - tak zaczyna się nowy cykl sło­
neczny6.

Minimum, które zaczęło się w 2007 r., było spowodowane przyśpie­


szeniem pasa transmisyjnego Słońca. Zaburzyło to proces remagnetyza-
cji plam słonecznych, zapobiegając wypłynięciu plam na powierzchnię
gwiazdy, co miałoby miejsce w normalnych okolicznościach. Te zalega­
jące plamy wkrótce uległy rozproszeniu. Pomimo faktu, iż słoneczny pas
transmisyjny wrócił do swej zwyczajowej prędkości w roku 2008 oraz na
początku 2009, naukowcy wierzą, że w tamtym okresie nie było więcej
plam ulegających ponownemu namagnetyzowaniu się, nie zostały one
więc uwolnione z powrotem na powierzchnię gwiazdy. Chociaż częściej
myślimy o okresach maksimum słonecznego oraz związanym z nimi po­
tencjale występowania burz, istotne jest to, że te szczyty aktywności sło­

115
necznej rzadko trwają przez dłuższy czas i zwykle kończą się po kilku
większych burzach. Minima słoneczne mogą dla odmiany trwać w nie­
skończoność, a przynajmniej bardzo długo - tak było w przypadku trzylet­
niego okresu zniknięcia plam wiatach 2007-2009 (Minimum Colaninna)
lub bardziej znanego 70-letniego okresu niskiej aktywności słonecznej,
zwanego Minimum Maundera. Dlatego też brak plam słonecznych może -
i często tak się dzieje - mieć większy wpływ na nasz klimat niż ich nadmiar.
Aktywność słoneczna spadła więc, podobnie jak temperatura na Ziemi.
Jest to kolejny dowód na słuszność hipotezy kapryśnego Słońca. Pozosta­
je jeszcze fakt, że termosfera naszej planety, tj. górna warstwa atmosfery
położona na wysokości od 90 do ponad 600 kilometrów, zanikła podczas
Minimum Colaninna. Philbps tak opisuje to zjawisko:

Jest ona [termosfera] królestwem meteorów, zórz i satelitów, które prze­


mieszczają się w jej obrębie podczas okrążania Ziemi. Jest to także miej­
sce, w którym promieniowanie słoneczne ma pierwszy kontakt z naszą
planetą. Kiedy aktywność Słońca jest wysoka, jego promienie UV ocie­
plają termosferę, powodując, że pęcznieje niczym pianki nad ogniskiem
(to ocieplenie może skutkować wzrostem temperatury nawet o 1400
stopni w skali Kelwina - stąd nazwa „termosfera”). Gdy odnotowujemy
niską aktywność słoneczną, zachodzą zjawiska odwrotne do opisanych7.

Badacze uważają, że Minimum Colaninna było najbardziej skrajnym


przypadkiem obkurczenia się termosfery w ciągu ostatnich 40 lat. Ale skąd
o tym wiedzą? Czy był jakiś huk? Naukowcy mierzyh współczynnik rozpa­
du ponad 5000 satelitów od roku 1967, czyli niemal od początku (z wyjąt­
kiem pierwszej dekady) trwania ery kosmosu. Im termosfera była goręt­
sza, tym słabsze aerodynamiczne przyciąganie satebtów i szybszy ich zanik.
Tak więc dla statków kosmicznych oraz ich pilotów zniknięcie plam sło­
necznych w latach 2007-2009 było niczym chwila wytchnienia od zwy­
czajowego, niszczycielskiego tarcia. Ktoś mógłby powiedzieć: „wymarzo­
ne wakacje”, ponieważ - jak się okazuje - zanik termosfery przewidziany
przez Colaninna był dwa lub trzy razy większy, niż wynikałoby z samego
spadku aktywności Słońca.

116
Co innego mogłoby wpływać na termosferę tak bardzo, by przyczynić
się do jej zanikania? Phillips rozważa, czy tendencje klimatyczne tropos-
fery (najniższej warstwy atmosfery) mogły w jakiś sposób przyczynić się
do ochłodzenia i zaniku górnej warstwy atmosfery. „Jedno jest pewne: -
pisze Phillips - podczas długich minimów dzieją się dziwne rzeczy. W la­
tach 2008-2009 globalne pole magnetyczne Słońca oraz wiatr na jego po­
wierzchni osłabły. Promienie kosmiczne, zwykle niedocierające do naszej
gwiazdy ze względu na jej wietrzny magnetyzm, przeniknęły do wewnętrz­
nego Układu Słonecznego”8.
Jak wiemy, promieniowanie kosmiczne powoduje powstawanie chmur, któ­
re wszystko ochładzają. Podczas Minimum Colaninna, najniższego słonecz­
nego minimum stulecia, w pobliżu Słońca znalazło się więcej promieni z ko­
smosu niż zazwyczaj, o 19 procent więcej niż w przeciągu ostatnich 50 lat, jak
podaje Richard Mewaldt z Kalifornijskiego Instytutu Technologii9. Promienie
kosmiczne stanowią wiązki cząstek mniejszych niż atom, rozpędzonych nie­
malże do prędkości światła przez fale uderzeniowe wywołane wielkimi eksplo­
zjami w kosmosie. Gdy rozbijają się o górną warstwę ziemskiej atmosfery, siła
zderzenia tworzy masę podrzędnych cząstek zalewających dolną jej warstwę
i stających się w końcu jądrami atomowymi, wokół których zbiera się wilgoć.
Można powiedzieć, że jest to „sianie” chmur na ultramikroskopijną skalę. Tak
w skrócie przedstawia się mechanizm stymulacji wytwarzania chmur przez
promieniowanie kosmiczne w niższych warstwach atmosfery - mowa o chmu­
rach, które przesłaniając Słońce i przynosząc deszcz, dają nam wytchnienie od
gorąca. Kiedy zatem Słońce jest w spokojnym nastroju i nie sięga promieniami
reszty wszechświata, jak to zazwyczaj czyni, my na Ziemi również możemy się
nieco ochłodzić. Mamy tu kolejny przykład na poparcie hipotezy kapryśnego
Słońca, która głosi, że zmienne nastroje w zachowaniu naszej gwiazdy wpły­
wają na klimat oraz życie na Ziemi w sposób, o jakim nigdy nie myśleliśmy.

CZAS NA NAJCZARNIEJSZE SCENARIUSZE?

Afera Climategate z Anglii Wschodniej wydaje się skomplikowana, bo


nie chodzi w niej tylko o to, że temperatura na Ziemi spadła o kilka punk­
tów bazowych. Nikt z IPCC nie twierdził nigdy, że dane temperaturowe

117
będą gromadzone każdego roku. Kluczowym ukrytym faktem jest to, iż
ochłodzenie na Ziemi dokładnie pokrywało się z ochłodzeniem na Słońcu.
To naturalne, że każde ciało, także to na niebie, potrzebuje chwili odpo­
czynku po wielu dekadach wysokiej aktywności. Czy Słońce ucięło sobie
tylko krótką drzemkę w czasie ostatniego okresu uśpienia zwanego Mini­
mum Colaninna, czy też zdecyduje się na głęboką hibernację po tym, jak mi­
nie okres jego maksymalnej aktywności przypadający na lata 2012-2013?
Możemy być o krok od dobrej wiadomości, że rzeczywiście wkraczamy
w nowe minimum, ponieważ gdyby do naszej atmosfery dostawało się wię­
cej promieni kosmicznych, stałe zwiększone zachmurzenie mogłoby zrów­
noważyć skutki globalnego ocieplenia. Niestety nie na tyle, by zniwelować
ocieplenie spowodowane przez gazy cieplarniane, ale - odpukać - wystar­
czająco, by dać nam trochę więcej czasu na wdrożenie programu zmian kli­
matycznych proponowanych przez Gore’a/IPCC. Warto więc mieć nadzie­
ję, modlić się lub trzymać kciuki za to, by plamy słoneczne zaczęły zanikać.
Możemy sobie życzyć, by Słońce zmniejszyło swą aktywność i złago­
dziło tym samym nasze ocieplenie, ale nie mamy na to żadnego wpływu,
ewentualnie możemy uznać, że jest to w rękach jakiejś Wyższej Siły, któ­
rą trzeba przebłagać. Co nas czeka, jeśli przedłużenie słonecznego mini­
mum się nie ziści? Uznanie, że zmiany klimatyczne zachodzą cyklicznie,
to pogodzenie się z tym, że są one nieuniknione, że powinniśmy przy­
najmniej rozważyć zainwestowanie naszego czasu, wysiłków i bogactwa -
które teraz trwonimy, starając się odsunąć od siebie taką ewentualność -
w przygotowanie do życia w cieplejszym świecie. Jeśli globalne ocieplenie
jest nieuniknione, niemożliwe do zatrzymania - gdyż jest ono naturalnym
elementem klimatycznych przypływów i odpływów i/lub dlatego, że emi­
sja gazów cieplarnianych nie zostanie na czas wstrzymana - jakie musimy
podjąć środki zapobiegawcze, by ocalić życie i ograniczyć utratę mienia?
Sprzedać domek na plaży? Porzucić rynek energii słonecznej i zainwesto­
wać w spółki produkujące klimatyzację? Zacząć gromadzić rezerwy wody?
Pogodzenie się z tym, że globalne ocieplenie jest naszym przeznacze­
niem, przypomina ogłoszenie bankructwa - poniżające i kłopotliwe, cho­
ciaż czasami będące jedynym wyjściem. Nikt nie będzie przy nim obsta­
wał, gdyż jest to tchórzliwe przyznanie się do porażki. Kto ucierpi na tym

118
najbardziej? Nie jest to może temat do inspirującej dyskusji, ale na pewno
każdy chciałby znaleźć się w gronie udziałowców przy sprzedaży majątku
i podziale zysku. Czy powinniśmy zbudować zakłady odsalania wody na
każdym krańcu regionu Sahel, wysoko położonego ekologicznego koryta­
rza biegnącego w poprzek Afryki (oddzielającego Saharę, z którą graniczy
od północy, od łąk położonych na południu), by pomóc milionom ludzi,
którzy najdotkliwiej odczują skutki suszy? A może lepiej zacząć od Kalifor­
nii Dolnej w Meksyku, położonej niedaleko słonecznego San Diego? Jeże­
li są fundusze na budowę sztucznych raf koralowych wzdłuż wybrzeży Sta­
nów Zjednoczonych, w celu kontrolowania powodzi, czy nie powinniśmy
też chronić Bangladeszu czy kurortu The Hamptons? Dobrym pomysłem
może być prewencyjne przeniesienie tłumów ekologicznych uciekinierów
z terenów zniszczonych przez suszę, ale które narody miałyby dostąpić
hm... zaszczytu przyjęcia tych „imigrantów po przejściach” w swoje sze­
regi? Czy musimy tworzyć najgorsze, najczarniejsze scenariusze, by otwo­
rzyć ludziom oczy na prawdę, że do tej pory wszelkie działania, mające na
celu „powstrzymanie globalnego ocieplenia”, spaliły na panewce?
Najwyraźniej nasza debata na temat środowiska przyjęła charakter dia­
lektyczny. Musimy ukuć nową tezę. Purytanie i sceptycy w tej kwestii po­
winni się zjednoczyć i zgodnie uznać, że za zmiany klimatyczne odpowie­
dzialne są dwa różne czynniki: (l) nagromadzenie wytwarzanych przez
człowieka gazów cieplarnianych i (2) niedawne wahania aktywności Słoń­
ca. Nie jesteśmy w stanie kontrolować naszej gwiazdy, a jedynie jak naj­
dokładniej monitorować jej zachowanie. Za to prawdopodobnie możemy
wpływać na emisję i akumulację wyprodukowanych przez nas gazów cie­
plarnianych negatywnie oddziałujących na ziemski klimat i zagrażających
naszemu stylowi życia. Uczciwe - w miejsce dogmatycznego - podejście
do problemu to jedyny sposób zjednoczenia się dla wspólnego celu, czyli
uratowania naszej ukochanej cywilizacji. I nie jest to tylko czcze gadanie.

PTAKI SŁONECZNE WRACAJĄ

Znaki są tym, co zechcemy w nich dostrzec. Fakt, że cztery starożyt­


ne złote dyski słoneczne (symbolizujące cztery strony świata) ostatnio

119
powróciły do Chin, może być tylko zbiegiem okoliczności albo też sym-
bobzować odrodzenie naszej fascynacji Słońcem i jego zmiennym wpły­
wem na klimat Ziemi. W lutym 2001 r. dokonano niezwykłego odkrycia
archeologicznego - odnaleziono pochodzące sprzed 3000 lat pozostało­
ści po czczącym Słońce państwie Shu, położonym w centrum lub nieopo­
dal miejsca zwanego Jinsha - przedmieścia Chengdu, stolicy prowincji Sy-
czuan na zachodzie Chin. Wśród tysięcy skarbów wyeksponowanych na
wystawie w Jinsha Site Museum, najważniejszy artefakt wykonany ze zło­
ta przedstawia cztery ptaki krążące wokół Słońca, które posiada 12 spiral­
nych promieni. Jest to istny diadem napełniający nasze umysły światłem
i mądrością. Cóż za objawienie! Od dnia odkrycia tego wspaniałego skar­
bu wzór ten został formalnie przypisany chińskiemu Ministerstwu Kultu­
ry jako oficjalny symbol dziedzictwa kulturowego Chin. Został on nawet
wysłany w kosmos w statku załogowym Shenzhou 6 w 2005 r., by „opro­
mieniać” przestrzeń kosmiczną.
Ptaki słoneczne pochodzą z legendy o Houyi, bohaterze chińskiej mi­
tologii, który ocalił Ziemię od wypalenia przez 10 żarzących się słońc, bę­
dących metaforą globalnego ocieplenia, jeśli możemy tak to interpretować.
W starożytnych Chinach, na szczycie gigantycznego drzewa morwowego
górującego nad wschodnim niebem, żyło 10 złotych ptaków słonecznych,
dzieci boga i bogini nieba. Każdego ranka bogini przybywała z nieba na
rydwanie zaprzężonym w smoka i zatrzymywała się przy morwie, by za­
brać jednego z ptaków, który przez resztę dnia grał rolę Słońca i przemie­
rzał niebo, zsyłając na Ziemię żar i światło. Dzień za dniem, rok po roku,
rytuał ten był powtarzany, a każdy z ptaków wypełniał swoje zadanie co
10 dni, pozostałe zaś bawiły się wtedy na morwie. Chociaż podział obo­
wiązków wydawał się wręcz idealny, ptaki wkrótce zaczęły się nudzić; za­
pragnęły odmiany. Pewnego dnia postanowiły wszystkie razem polecieć
rydwanem i jednocześnie panować na niebie. Po niedługim czasie Ziemia
nadmiernie się nagrzała. Woda wyparowała z jej powierzchni, plony uschły,
wielu rolników zmarło na skutek pragnienia, zaś potwory niszczyły ziem­
ski krajobraz. Gdy bóg nieba usłyszał modlitwy ludzi błagających o ratu­
nek od nieznośnego upału, zezłościł się na słoneczne ptaki za lekkomyśl­
ne przejażdżki po jego królestwie. Wezwał wtedy Houyi, boga łucznictwa,

120
i nakazał mu skierowanie łuku w górę, by przestraszyć ptaki i zmusić je do
posłuszeństwa. Te jednak nie zwracały na łucznika uwagi i nie posłuchały,
gdy kazał im wrócić na drzewo morwowe.
Cesarz Chin kazał wtedy Houyi wysłać w niebo jedną strzałę. Trafi­
ła ona jednego ptaka, który runął na ziemię i spłonął. Łucznik wystrzelił
drugą strzałę, trzecią, czwartą, piątą... aż dziewięć z dziesięciu ptaków spa­
dło z nieba. Wraz ze śmiercią każdego ptaka Ziemia ochładzała się nieco,
powracały chmury, mgła i rosa, zaczynały tryskać źródła, płynąć rzeki, na
nowo wyrosły trawa oraz drzewa, wzeszły plony. Houyi napiął swój łukpo
raz ostatni, ale cesarz kazał mu się wstrzymać. Tak więc łucznik oszczędził
ostatniego ptaka, który od tamtej pory skazany był na mozolną, samotną
wędrówkę po niebie i niesienie Ziemi umiarkowanej ilości światła i ciepła.
Czy ludzie kiedykolwiek wierzyli, że wydarzenia opisane w legendzie
zdarzyły się w dosłownym sensie ? Czy rozsądek nie podpowiadał ludziom
sprzed 3000 lat tego samego, co dziś nam: że Słońce nie jest stadem pta­
ków, które można zestrzelić za pomocą łuku i strzał? A może w dawnych
czasach funkcjonowały inne interpretacje tej metafory? Być może jest to
pytanie analogiczne do tego, czy katolicy wierzą, że otrzymując Komu­
nię Świętą, naprawdę spożywają ciało i krew Jezusa Chrystusa. Uważam,
że ludzie rzadko dosłownie wierzą w jakieś ekstremalne założenia, ale na­
kaz, iż powinniśmy wierzyć w takie cuda, w pewien sposób czyni proces
wyznawania danej religii bardziej uduchowionym. My jednak, współcze­
śni sceptycy nastawieni negatywnie do bajek, musimy zawsze pamiętać, że
chociaż dana opowieść interpretowana dosłownie wydaje się nie mieć sen­
su, nie oznacza to, że jest całkiem pozbawiona wartości czy prawdy. Legen­
da o Houyi i złotych ptakach słonecznych idealnie obrazuje kwintesencję
zagadnienia, które omawiam: gdy nadmiernie aktywne Słońce powoduje
klimatyczne problemy na Ziemi, można je rozwiązać. Owszem, ten staro­
żytny mit wyolbrzymia rolę zmienności Słońca; nie kończy się też mora­
łem o zagrożeniach ze strony emisji gazów cieplarnianych. Trudno byłoby
ludziom żyjącym 3000 lat temu wysnuć trafne prognozy na ten temat. Ale
czyż to nie zastanawiający zbieg okoliczności, że wspaniałe odkrycie arche­
ologiczne związane z przypowieścią dotyczącą Słońca zostało dokonane
właśnie teraz, gdy zwracamy uwagę na wpływ tej gwiazdy na nasz klimat?

121
Uwaga do wszystkich potencjalnych współczesnych „zestrzeliwaczy
Słońca”: cesarz był wdzięczny Houyi za ocalenie świata i okrzyknął go
bohaterem, ale bóg nieba oszalał ze złości, że wymagało to uśmiercenia
dziewięciorga jego dzieci, i w ramach zemsty pozbawił łucznika nieśmier­
telności. Ten zaś przemierzał Ziemię w poszukiwaniu sposobu na odzyska­
nie wiecznego życia. Kiedy wspiął się na szczyt górski i zwrócił o pomoc
do Królowej Zachodu, ta nakazała mu zbudowanie pałacu z nefrytu. Gdy
Houyi dokończył dzieła, królowa dała mu w nagrodę eliksir zapewniający
życie wieczne. Poleciła mu pościć i medytować przez rok przed spożyciem
mikstury, w celu odzyskania mądrości niezbędnej do wkroczenia w nie­
śmiertelność. W przeciwnym razie bohater miał wiecznie cierpieć. Houyi
pokornie przystąpił do wypełniania zaleceń. Jednak jego żona Chang e wy­
kradła i zażyła ebksir. Królowa Zachodu wpadła we wściekłość i za karę wy­
gnała kobietę na Księżyc. Łucznik skoczył w górę na ratunek żonie, gdy ta
unosiła się do nieba, lecz było za późno. Wkrótce kobieta zniknęła we wnę­
trzu Księżyca, który zajaśniał srebrnym blaskiem. Według legendy w ten
sposób nasz satelita zyskał swe światło. Po śmierci małżonki Houyi stał się
zgorzkniały i despotyczny, a w końcu tak bardzo nie do zniesienia, że roz­
gniewany tłum pobił go na śmierć. Duch łucznika poszybował ku Słońcu.
W ten sposób postaci Houyi i Chang e stały się uosobieniem Ying i Yang,
Słońca i Księżyca.
ROZDZIAŁ 8

Kult Słońca
w XXI wieku

zy kiedy antropolodzy z przyszłości przyjrzą się naszej cywilizacji,

C uznają nas za ludzi oddających cześć Słońcu oraz otaczających kul­


tem Davida Hasselhoffa i Pamelę Anderson? Właściwie mieliby trochę ra­
cji. Słoneczny patrol to jeden z najpopularniejszych amerykańskich seriali
telewizyjnych w historii. Opowiada o słońcu i plaży, o ratownikach z Los
Angeles - niezbyt bystrych, ale za to atrakcyjnych, ukazuje styl życia i war­
tości tego typu ludzi bardzo dosłownie - takimi, jakie one są. Serial emito­
wano niemal w tylu krajach, w ilu koncern Coca-Cola sprzedaje swój na­
pój. Cóż za potęga! Kiedy piękna Pamela włożyła raz miękkie buty typu
ugg podczas kręcenia kolejnego odcinka - bum! - uggsy stały się świato­
wym fenomenem! Gdyby 1,1 miliarda widzów oglądających co tydzień se­
rial stanęło ramię w ramię, mogliby opasać Słońce!
W roku 2011 Słoneczny patrol zszedł z anteny. Jeśli producenci planują
jego powrót, mogliby poszukać nowych gwiazd w klubie Malibu Makos
Surf Camp z Malibu w stanie Kalifornia, gdzie motywem przewodnim j est
kombinacja mody plażowej i Halloween. Każdego ranka, zanim obozowi-
cze włożą swoje pianki do nurkowania, by posurfować czy popływać na
desce, pokrywają twarze, od czoła do podbródka, grubą warstwą kremu

123
z tlenkiem cynku. Chłopcy protestują, gdy rodzice smarują im nosy i po­
liczki, za to dziewczyny chętnie dają się pomalować różnymi kolorami: ró­
żowym, żółtym, zielonym. Pod koniec tygodnia wszyscy mają zaczerwie­
nione oczy, włosy niemal białe od nadmiaru słonej wody i słońca, zaś na
skórze pozostałości wielu warstw różnych kremów z filtrami słonecznymi
oraz maści cynkowych, których formuła dobierana jest tak, by produkt nie
zmywał się w wodzie - dzieciaki wyglądają jak wysmagani słońcem ucie­
kinierzy z aborygeńskiego Czasu Snu* albo statyści grający Munchkiny
w Czarnoksiężniku z krainy Oz.
Co się stało z naczelną zasadą współczesnych czasów głoszącą, że „lepiej
wyglądać dobrze niż czuć się dobrze”? Rak skóry - oto, co się stało. Jest to
choroba związana ze stylem życia, powstała w wyniku nadmiaru wolnego
czasu i ćwiczeń, zbyt długiego przebywania na plaży wbikini, braku umia­
ru w rzeźbieniu sylwetki oraz przesadnej chęci pochwalenia się swoim cia­
łem w blasku promieni słonecznych. Rak - ta grupa niekiedy śmiertelnych
chorób, często nazywana też nowotworami skóry, to bardzo wysoka cena,
jaką niektórzy z nas muszą zapłacić za zbyt częste i zbyt intensywne dla na­
szej skóry kąpiele słoneczne. Tę „epidemię” zapoczątkowała w latach 20.
ubiegłego wieku Coco Chanel. W przeciwieństwie do angielskich arysto­
kratów chowających się przed Słońcem w swoich kabinach, wylegiwała się
na pokładzie jachtu księcia Westminsteru, zamieniając bladą, ziemistą kar-
nację na złocisty brąz (jak u przystojnych marynarzy) i zapewniając sobie
pierwszą modną opaleniznę. Powszechnie uważa się, że opalenizna świad­
czy o zdrowym trybie życia, częstym przebywaniu na świeżym powietrzu,
czynnym wypoczynku i zażywaniu kąpieli słonecznych. Poza tym dzięki
opaleniźnie wygląda się szczuplej, co w czasach „wychudzonego” kulturo­
wego etosu jest nawet bardziej pożądane niż zdrowy wygląd. Ciemne ubra­
nia generalnie bardziej wyszczuplają optycznie niż jaśniejsze stroje o tym
samym kroju i - analogicznie - ciemniejszy odcień skóry uważa się za ko­
rzystny, bardziej twarzowy.
Nie możemy jednak winić Coco za masowe przemieszczenie się strefy
ciepłych rejonów naszego globu. Odpowiada za to niejaki Willis Haviland
Carrier, założyciel spółki Carrier Air Conditioning Company of Ameri-
* Czas Snu - mitologia australijskich Aborygenów (przyp. tłum.).

124
ca, produkującej systemy klimatyzacyjne, który w 1902 r. wynalazł pierw­
sze urządzenie do produkcji na masową skalę. To dzięki niemu lato w cie­
płych regionach stało się znośne. Przesunięcie się gorącego pasa zwiększyło
liczbę zachorowań na raka skóry, gdyż tereny Florydy, Arizony, Kalifor­
nii, a poza USA - Hiszpanii, Portugalii, południa Francji i Zjednoczonych
Emiratów Arabskich zamieszkiwali w większości ludzie o jasnej karnacji.
Jak na ironię, upowszechnienie technologii klimatyzacyjnej, która umoż­
liwiła taką migrację, przyczyniło się do wybuchu epidemii zachorowań
na nowotwory skóry, poprzez przyspieszenie zużycia ozonu zawartego
w stratosferze. Jak pisałem w Rozdziale 6, wydzielanie obecnych w sprę­
żarkach freonów i innych środków chłodzących do atmosfery spowodowa­
ło zmniejszenie grubości warstwy ozonowej, co z kolei doprowadziło do
wzrostu zachorowań na raka skóry. Większą liczbę chorych na ten nowo­
twór odnotowano także w Zjednoczonym Królestwie oraz prowincji Qu-
ebec, czyli bliżej biegunów (gdzie zwykle pojawiają się dziury ozonowe),
a także w okolicach Kaukazu, gdzie ludność też ma bledszą karnację i jest
tym samym bardziej podatna na oparzenia słoneczne.
Niczym ćmy wabione przez płomień świecy albo więźniowie podziem­
nych lochów lgnący do światła, emigranci z całego świata chcą na stale
uciec od mroźnych, ciemnych zim. Mówi się, że to Parada Rosę Bowl - za­
zwyczaj słoneczna, jasna uroczystość obchodzona corocznie w Nowy Rok
w Pasadenie, wstanie Kalifornia - najbardziej przyczyniła się do pobudze­
nia procesu migracji ludności do południowej Kalifornii. Zmarzlaki z pół­
nocnych regionów USA, widząc paradę w swoich telewizorach, natych­
miast zarzekają się, że raz na zawsze pożegnają się z zimnem. Każdy, kto jest
dostatecznie zdecydowany, realizuje takie postanowienie. Nikt nie zastana­
wia się: dlaczego miałbym żyć w tym upale? Ludzie częściej zadają sobie
pytanie: dlaczego nie? Nie myślą o tym, że mogą nabawić się raka skóry.
Zastanawiające jest to, że nikt dokładnie nie wie, ile przypadków no­
wotworów skóry notuje się w USA każdego roku. Dzieje się tak dlatego, że
mniej poważne, a zarazem bardziej powszechne formy nowotworu (patrz
niżej), jakie dermatolog jest w stanie usunąć podczas rutynowej wizyty,
zwykle nie są zgłaszane ani uwzględniane w statystykach. Przypadkiem
to te stosunkowo nieszkodliwe nowotwory częściej niż inne pojawiają się

125
w gorących rejonach naszej planety, chociaż statystyki dotyczące tej kwestii
są niepełne. Według informacji Narodowego Instytutu Badań nad Nowo­
tworami corocznie ponad 2 miliony Amerykanów poniżej 65. roku życia
leczy się na jakąś formę nowotworu skóry, chociaż nie do końca wiado­
mo, w jaki sposób powstają te statystyki1. Niezależnie od dokładnej licz­
by chorych trzeba założyć, że na raka skóry zapada wcale niemały procent
ludności. Zatem ze statystycznego punktu widzenia jest to choroba istot­
na. Na szczęście Słońce w większości przypadków „przegrywa” - nie po­
woduje permanentnych problemów ze skórą u ludzi i zwierząt poddanych
wpływowi jego niszczycielskich promieni. Ponad 90 procent wszystkich
przypadków zachorowań na raka skóry udaje się skutecznie leczyć, choć
nie zawsze wyleczyć całkowicie, gdyż choroba ta może niekiedy pozosta­
wiać szpecące blizny.
Jadąc drogą Pacific Coast Highway wzdłuż wybrzeża na północ, w stro­
nę Santa Monica w Kalifornii, od czasu do czasu mija się znaki informujące
0 poziomie zagrożenia pożarowego w danym dniu. Kiedy jest pochmurno
1 wilgotno, wskaźnik pokazuje poziom „niski”, zaś w słoneczne dni, zwłasz­
cza gdy jest gorąco i wieją suche wschodnie wiatry znad pustyni, poziom
zagrożenia jest „wysoki”. Dlaczego nie można ustawić podobnych znaków
informujących o zagrożeniu promieniowaniem UV w danym dniu? Każ­
dy rodzic przyzna, że wielki czerwony znak ostrzegający przed niebezpie­
czeństwem ze strony Słońca pomoże skłonić dzieci do pozostania w domu,
a przynajmniej do użycia kremu z odpowiednim filtrem i włożenia lepiej
osłaniającego ciało ubrania. Jeżeli brakuje funduszy rządowych, może spół­
ka Coppertone* mogłaby sfinansować taki program? Dysponujemy prze­
cież podstawowymi informacjami, jakie byłyby do tego przedsięwzięcia
potrzebne. Amerykański serwis meteorologiczny (National Weather Se-
rvice) zaczął publikować wskaźnik poparzeń słonecznych w 1994 r., zaś
w 2004 r. dane zaktualizowano, uzupełniono i przemianowano na wskaź­
nik promieniowania UV. W publikacji tej uwzględniono także wytyczne
Międzynarodowej Organizacji Zdrowia (WHO) zawarte we wskaźniku
Global Solar UV Index, jak dotąd najbardziej szczegółowym programie
obserwacji zmieniających się z dnia na dzień „nastrojów” Słońca. Wskaż-
* Amerykański producent kosmetyków z filtrem przeciwsłonecznym do pielęgnacji skóry (przyp. dum.).

126
nik ten ma określać najwyższy możliwy w danym dniu poziom zagrożenia
ze strony Słońca, występujący na ogół (jeśli żadne inne czynniki nie za­
burzą pomiaru) wczesnym popołudniem. Brane są pod uwagę takie dane,
jak pora roku, szerokość geograficzna i zachmurzenie. Skala tego wskaźni­
ka to przedział od 1 do 20, przy czym wynik powyżej 6 uznaje się za wa­
runki ryzykowne, zaś powyżej 10 oznacza, że powinniśmy zostać w domu.
Oczywiście trafność tych obliczeń dla każdego człowieka jest trochę inna,
bo zależy też od karnacji oraz indywidualnej podatności na działanie fil­
trów słonecznych.
W jakim stopniu wystawianie się na działanie promieni słonecznych
jest dla nas rytuałem, a w jakim formą rekreacji? Trudniej jest zrezygno­
wać z przyjemności, którą znamy i lubimy, niż w ogóle nie rozwinąć w sobie
nawyku opalania. Jeszcze trudniej zrezygnować z relaksu (który przecież
kojarzy się ze zdrowiem i z naturą), jakim jest leżenie na plaży, poddawa­
nie się pieszczotom promieni słonecznych i orzeźwiającej bryzy oraz mor­
skich fal... Wyrzeknięcie się tych rozkoszy tylko dlatego, że mogą być dla
nas niebezpieczne, jest sprzeczne z głosem naszej intuicji, wydaje się wręcz
absurdalne. To jednak zabawne, że od czasu, gdy Coco Chanel wylegiwała
się w słońcu na pokładzie jachtu księcia, nie minęło nawet 100 lat! W kon­
tekście całej historii ludzkości sięgającej ponad milion lat wstecz, opalanie
- chociaż zdaje się nam czymś naturalnym - jako forma spędzania wolne­
go czasu weszło do mody dopiero „wczoraj”. A jak prężnie wokół modnej
nagości rozwinął się nowy przemysł! Kurorty oraz publiczne plaże zajmu­
ją obecnie większość wszystkich linii brzegowych. Co prawda ryzyko za­
chorowania na raka skóry nieco ostudziło nasz entuzjazm. Zwiększa się za
to sprzedaż produktów z filtrem przeciwsłonecznym, a na plażach z roku
na rok można zobaczyć coraz więcej kapeluszy, parasoli i strojów chronią­
cych skórę przed szkodliwymi promieniami.
Nigdy nie zastanawiamy się nad tym, że światło słoneczne ma zmienny
skład widmowy i że mieszanka fal ultrafioletowych i podczerwonych nie
zawsze w ten sam sposób musi wpływać na nasze zdrowie, ciało, ekosys­
tem oraz globalny klimat. Tymczasem z danych uzyskiwanych z satelitów
badawczych monitorujących aktywność Słońca wynika, że struktura świa­
tła słonecznego rzeczywiście się zmienia w zależności od etapu solarnego

127
cyklu, czyli wspomnianego wcześniej 11-letniego okresu, podczas którego
aktywność naszej gwiazdy wzrasta, a następnie opada. Jedno z najbardziej
zaskakujących odkryć ujawniło, że promieniowanie słoneczne jest o wiele
mniej różnorodne w środku skali niż w jej skrajnych częściach. Gdy Słoń­
ce zbliża się do maksimum aktywności, notuje się wzrost całkowitej ilo­
ści promieniowania o 0,1 procent, a skok ilości fal ultrafioletowych (UV)
zwykle wynosi 0,6 procent. Takie skoki poziomu UV mają znaczny wpływ
na nasze samopoczucie i ściśle wiążą się z wysokimi wskaźnikami ryzy­
ka oparzeń słonecznych, raka skóry, katarakty oraz innych chorób oczu2.
Hipoteza kapryśnego Słońca sugeruje, że prawdopodobieństwo wystą­
pienia wyżej wymienionych schorzeń może równie dobrze zależeć nie tyl­
ko od pory roku, w której się opalamy, ale też od samego roku i jego miejsca
w 11-letnim cyklu słonecznym. Dlatego też powinniśmy wszyscy poważnie
rozważyć ograniczenie wystawiania się na działanie promieni słonecznych
wiatach, wktórych nasza gwiazda przejawia największą aktywność. Problem
w tym, że niewielu ludzi wybiega myślami tak daleko w przyszłość. Najdłuż­
szy cykl, do jakiego większość z nas jest w stanie się przyzwyczaić, to okres
czterech lat - tyle czekamy na kolejne wybory prezydenckie, Mistrzostwa
Świata wpiłce nożnej, igrzyska olimpijskie, prawdziwą zimę czy lato. Rząd fe-
deralny mógłby podjąć kroki, byprzypominać społeczeństwu o zachowaniu
większej ostrożności w latach maksimum aktywności Słońca, chociaż lob­
byści resortu przemysłowego zaprotestowaliby i każdego urzędnika, który
by wspierał taką ideę, obwiniliby o próbę wywołania recesji ich gałęzi prze­
mysłu. Najbliższe lato maksymalnej aktywności słonecznej czeka mnie, i nas
wszystkich, w roku 2013. Z pewnością nie będę jedynym rodzicem, który
nie pozwoli wtedy swoim dzieciom pojechać na obóz surfingowy z powodu
zagrożenia ze strony plam na Słońcu. Dlaczego? Moje dzieci, jak większość
klubowiczów Malibu Makos, mają dość jasną karnację. W przypadku takich
osób wystarczy, że promieniowanie UV trafi na kilka komórek o zaburzonym
mechanizmie produkcji DNA. Wtedy komórki takie zaczynają się namna-
żać w sposób niekontrolowany, co może w przyszłości rozwinąć się w zmia­
ny nowotworowe. Czy przyj emność spędzenia wakacji na plaży j est warta ta­
kiego ryzyka? A może powinienem pokryć swoje dzieci jakimś laminatem?

128
SŁONECZNA GRA W RZUTKI

By zrozumieć, w jaki sposób światło słoneczne powoduje nowotwór


skóry, wyobraźmy sobie, że co sekundę Słońce wyrzuca miliardy rzutków
w postaci promieni UV, zaś tarczą jest nasza skóra. Około 95 procent tych
promieni to typ UVA, czyli fale o długości 320-400 nanometrów (nano­
metr to milionowa część metra). Praktycznie cała reszta pozostałych „rzut­
ków”, pokonujących odległość 150 milionów kilometrów od Słońca do
naszej planety, to promienie UVB - fale o długości 260-320 nanometrów
(istnieją też fale typu UVC o długości poniżej 100 nanometrów, ale są one
załamywane po drodze i nie docierają do Ziemi). Jedynie niewielka grupa
rzutków typu UVA i UVB przebywa wszystkie bariery w postaci chmur,
różnych cząstek w powietrzu oraz cienia. Zdecydowana ich większość za­
trzymuje się na naszych ubraniach lub skórze, ale od czasu do czasu jeden
z nich, posiadający odpowiednią siłę wyrzutu oraz trajektorię lotu, prze­
bija się przez naskórek, zewnętrzną warstwę naszej skóry i dociera do jej
głębszej warstwy, by wniknąć do małych, okrągłych komórek podstawnych.
Niezły strzał, ale gdyby to naprawdę była gra w rzutki, Słońce uzyskałoby
tylko 10 na 50 możliwych do zdobycia punktów za trafienie w środek tar­
czy. Komórki podstawne tworzą dolną warstwę naskórka, więc szanse, że
Słońce w końcu trafi w którąś z nich, wcale nie są takie małe.
Jeżeli ostrze takiego rzutka UV trafi w łańcuch DNA komórki podstaw-
nej, ta może przekształcić się ona w komórkę rakową. Nowotwory komórek
podstawnych są jak dotąd najbardziej powszechną formą raka, stanowiąc
8-9 na 10 przypadków raka skóry. Osiemdziesiąt procent tych „niegoją-
cych się ran” powstaje na głowie i szyi, praktycznie wszystkie z nich są wi­
doczne gołym okiem: zwykle są to czerwone, wypukłe, łuskowate plamy
(przednowotworowe łuskowate plamy nazywane rogowaceniem aktynicz-
nym powstają w podobny sposób). Nowotwory komórek podstawnych
rozwijają się powoli i rzadko dają przerzuty, ale mogą być szpecące. Są to
najmniej groźne odmiany raka skóry, przy których wskaźnik wyzdrowień
wynosi 100 procent, zaś większość chorych wraca do pełni zdrowia, w sen­
sie zarówno medycznym, jak i kosmetycznym.

129
By zdobyć - powiedzmy - 25 punktów w naszej grze, Słońce musi się
bardziej postarać. Zamiast przebijać się w głąb skóry, jego rzutek musiałby
przekłuć powierzchnię skóry zbudowaną z martwych komórek i zatrzymać
się w warstwie komórek żywych znajdującej się tuż pod spodem. Nowo­
twory skóry, które powstają w warstwie nabłonka płaskiego - tj. w ko­
mórkach płaskich, kształtem przypominających rybie łuski - są zwykle
groźniejsze niż w przypadku raka komórek podstawnych i mogą się roz­
przestrzeniać, zwłaszcza jeśli rozwiną się na błonie śluzowej, na przykład
na ustach czy wewnątrz nosa. Jeżeli jednak taki nowotwór zostanie odpo­
wiednio wcześnie wykryty, co na szczęście zdarza się często (gdyż takie
zmiany także pojawiają się w widocznych miejscach na powierzchni skó­
ry), wskaźnik całkowitych wyzdrowień wynosi prawie 100 procent, cho­
ciaż niekiedy choroba zostawia po sobie permanentne blizny.
Gdyby Słońce chciało w naszej grze zdobyć 50 punktów, czyli uderzyć
w sam środek tarczy, musiałoby wywołać naprawdę poważną chorobę -
trafić w melanocyt, komórkę wytwarzającą pigment, której zadaniem jest
właśnie ochrona naszej skóry przed szkodliwym działaniem Słońca. Im czę­
ściej wystawiamy się na działanie promieni słonecznych, tym więcej mela-
niny (czyli pigmentu) produkuje nasze ciało - skóra staje się ciemniejsza
(bardziej opalona), dzięki czemu jest w stanie wchłonąć więcej promieni.
Należy jednak pamiętać, że wydolność tego mechanizmu jest ograniczo­
na i niejednakowa dla każdego człowieka. Czerniak (melanoma) powstaje
na skutek siły, z jaką rzutek UV trafia w DNA melanocytu. W przeciwień­
stwie do komórek nabłonka płaskiego czy podstawnych, mełanocyty są
dość mobilne, co oznacza, że mogą roznosić zmiany nowotworowe, do­
prowadzając do katastrofalnych dla zdrowia skutków. Melanoma objawia
się brązowymi, nieregularnymi plamami na skórze. Jeżeli leczenie zostanie
w porę rozpoczęte, powrót do zdrowia jest możliwy, jednak w przeciwień­
stwie do opisanych wcześniej odmian nowotworów skóry, czerniaki często
bywają śmiertelne. Faktem jest, że na półkuli zachodniej czerniak zalicza­
ny jest do najbardziej agresywnych form nowotworu. Co ciekawe, stany
w USA o najwyższym wskaźniku zachorowań na melanomę to te położo­
ne w północno-zachodnich i północno-wschodnich regionach kraju, które
raczej nie bywają mekką amatorów opalania. Dane te zostały zgromadzone

130
przez amerykańską Agencję Ochrony Środowiska w latach 2003-20073.
Według wszelkiego prawdopodobieństwa zjawisko to związane jest z fak­
tem, iż kurczenie się warstwy ozonowej w stratosferze przebiega najszyb­
ciej w pobliżu biegunów.

CZCIJ SŁOŃCE, ALE NA WŁASNE RYZYKO

Gdyby nasza gwiazda posiadała zdolność obserwacji, z pewnością by­


łaby dumna z powodu czci, jaką jej oddajemy, nawet pomimo faktu, iż jest
to dla nas ryzykowne. Przyznaję, że raz sam dałem się ponieść temu sło­
necznemu szaleństwu. Tym bardziej współczuję większości społeczeństwa
- ludziom, którzy świadomi zagrożenia zachorowania na raka skóry, nie
odmawiają sobie tej niemal religijnej ekstazy. Wiele lat temu, zanim zosta­
łem przykładnym ojcem smarującym swoje dzieci z uporem maniaka kre­
mami z filtrem przeciwsłonecznym od stóp do głów, miałem 22 lata i wła­
śnie kończyłem bteraturę komparatywną na Uniwersytecie Kalifornijskim
w San Diego. Black s Beach - plaża nudystów położona obok naszego kam­
pusu - kusiła mnie już od wielu miesięcy, więc pewnego wiosennego dnia
w końcu postanowiłem się tam wybrać. By dostać się na plażę, trzeba było
zejść z dość stromego klifu, unikając przy tym zderzenia z nadciągającą pa­
radą niesamowicie wysportowanych surferów, którzy biegli boso w górę
skalistą ścieżką, trzymając deski surfingowe nad głowami. Po dotarciu na
szczyt, rzucali swoje deski i wracafi w dół klifu na lotniach, szybując potem
nad Pacyfikiem, dopóki jakiś wewnętrzny okołodobowy alarm nie pod­
powiedział im, że czas lądować na plaży i ujarzmić lśniące w słońcu fale.
Mnie, chłopaka z Brooklynu, gdzie bawiono się co najwyżej przy hydran­
tach przeciwpożarowych, wszystko to zdumiewało.
„Słońce karmi mięśnie” - ogłosił Herodot, który w V wieku p.n.e. ujawnił,
że greccy atleci trenują nago na dworze właśnie po to, by wszystkie mięśnie
wystawić na korzystne działanie promieni słonecznych. Prawdziwi nadzy
atleci wyglądali podczas tych zajęć majestatycznie; połączenie ciała, piasku,
piłki i słońca wygląda tak naturalnie, jak ziemia, powietrze, ogień i woda.
Wtedy w San Diego, gdy znalazłem się już na tej plaży, pierwszym wi­
dokiem, jaki ujrzałem, był mecz siatkówki rozgrywany między mieszanymi

131
pod względem płci drużynami, w pełni profesjonalnie, z wykorzystaniem
strategii obrony i ataku. Wszyscy gracze byli kompletnie nadzy. Wydawa­
ło się, że ci opaleni dają „bladym tyłkom” nieźle popalić. Co ciekawe, nie
dostrzegłem na ciele żadnego z graczy ani śladu kremu do opalania z fil­
trem. Nie można odmówić swoistego piękna temu zaciekłemu meczowi
siatkówki rozgrywanemu przez nudystów. Ale czy było to oddawanie Słoń­
cu czci? Z pewnością odnosiło się wrażenie, że spotkanie jest w pewnym
sensie uduchowione i osoby niewtajemniczone nie mogą obcować z gro­
nem grających. Czułem się jak intruz, jak jeden z tych natrętnych uczestni­
ków mszy bożonarodzeniowej czy wielkanocnej, który przyjmuje Komu­
nię Świętą, zastanawiając się w duchu, czy aby na pewno Kościół powinien
go do niej dopuścić. Ale nie więcej jak 50 metrów dalej w stronę brzegu
zobaczyłem innych ludzi grających w siatkówkę. Ta grupa wydała mi się
bluźniercza. Dla nich uprawianie sportu nago było po prostu formą gry
towarzyskiej, podczas której uczestnicy dotykali się, puszczali do siebie
oczka i się objadali. Patrząc na obie grupy ludzi, widziało się dobro i zło
zestawione obok siebie jakby dla porównania. Gardziłem tą drugą - deka­
denckim motłochem - tak jak wiele lat później zacząłem też pogardzać tą
pierwszą: zamiast duchowego uniesienia ujrzałem przyziemne wartości,
jakby wzięte z nowojorskiej dyskoteki. Bóg prawdopodobnie zgodziłby się
z obydwoma moimi osądami, ale co na to Słońce? Czy w ogóle obchodzi­
łoby to tego Boga, czy może koncepcja dobra i zła leży zupełnie poza sferą
zainteresowań ducha, jaki mógłby emanować z monstrualnej kuli ognia?
Trzydzieści kilka lat później, po konfrontacji z egipskim bogiem Słońca
Ra, znalazłem kilka odpowiedzi na to niecodzienne pytanie. W 2011 r. re­
wolucyjny ruch w Egipcie doprowadził do obalenia Hosniego Mubaraka
z prezydenckiego stołka, na którym siedział - lub, jak twierdzą niektórzy,
byl przetrzymywany jako zakładnik - przez prawie 30 lat. Chociaż w mo­
mencie pisania tej książki wciąż nie wiadomo, kto lub jakie ugrupowanie
polityczne przejmie kontrolę nad społeczeństwem, nie ma wątpliwości,
że jednym z najsilniejszych bastionów przeciwko przejęciu państwa przez
ekstremistów jest świetność przeszłości Egiptu, tj. sprzed pojawienia się
islamu. Podziękujmy Ra i jego starożytnym apostołom za znakomite wy­
wiązanie się ze swych ról, dzięki czemu zbudowana przez nich cywiliza­

132
cja przetrwała (w sensie fizycznym i do pewnego stopnia także kulturo­
wym) 5000 lat (lub o wiele dłużej, jak twierdzą niektórzy egiptolodzy).
Ra i jego świta wciąż służą ludności egipskiej, która - chociaż nie odda­
je już czci Słońcu - korzysta z dobrodziejstw pozostawionych przez swo­
ich oddających cześć naszej gwieździe przodków. Gdyby nie ci starożytni
poganie i ich bogowie, nie byłoby teraz najbardziej rozwiniętego przemy­
słu w Egipcie - turystyki stanowiącej finansowe oraz kulturalne bogactwo
tego kraju. Podobnie jak Grecja, której przetrwanie również uzależnione
jest od spuścizny starożytnych przodków, Egipt nigdy nie osiągnąłby świa­
towego uznania, jakim cieszy się do dziś. Napoleon Bonaparte nigdy nie
zadałby sobie trudu, by to państwo najechać.
Gdyby bóg Ra czczony był obecnie, jaka teologia wiązałaby się z jego
kultem? Podstawową wartością w każdej religii oddającej cześć Słońcu wy­
daje się być nie dobro, lecz bycie niezawodnym, godnym zaufania. Słoń­
ce jest największą stalą w historii ludzkości, ważniejszą nawet niż chrze­
ścijański Bóg, ponieważ niektórzy ludzie w niego nie wierzą. Ta gwiazda
jest naszym jedynym dostarczycielem ciepła i światła, wschodząc i zacho­
dząc bez zmian od ponad 5 miliardów lat. Co jest bardziej niezawodne niż
egipskie piramidy? Woody Allen zażartował kiedyś, że „90 procent życia
polega na pokazywaniu się”, co można prawie dosłownie uznać za przy­
kazanie Ra/Słońca.

PAMIĘTAJ, ABYŚ SIĘ POKAZYWAŁ

Pokazywanie się jest naprawdę ważne. Czy ma ono na celu czynienie


dobra czy zła - w religii skupiającej się na Słońcu to kwestia drugorzędna.
Ra znika tak samo regularnie, jak się pojawia; umiera każdej nocy i od­
radza się każdego ranka. W swojej książce The Sungods Journey to the Ne-
therworld (Wyprawa boga Słońca w zaświaty) Andreas Schweizer pisze,
że Ra (lub „Re” - jak autor woli go nazywać) pod koniec każdego dnia
wchodzi na pokład łodzi i płynie do świata podziemnego4. W połowie dro­
gi między zachodem a wschodem słońca w mistyczny sposób łączy się ze
zmumifikowanym ciałem Ozyrysa, boga umarłych. Na początku tylko fa­
raonowie posiadali przywilej jednoczenia się z duszą boga Słońca, lecz

133
w końcu doktryna rozszerzyła grono tych, którzy dostąpią tego zaszczytu
i wszyscy, którzy zmarli w uduchowionym stanie, mogli odbyć tę samą po­
dróż przez „nocne morze” oraz osiągnąć życie wieczne i światłość w świę­
cie umarłych. Każdej nocy podczas snu wszyscy w metaforycznym sensie
odbywamy tę samą podróż, jaką odbywał bóg Ra: w głębokiej fazie snu re­
generujemy siły i łączymy się z odwieczną energią tworzenia. Nie wiem,
do jakiego stopnia starożytni Egipcjanie rozumieli koncepcję ruchu obro­
towego Ziemi, a co za tym idzie, również faktu, że gdy Ra rzekomo jedno­
czył się z mumią Ozyrysa, w rzeczywistości świecił jasno po drugiej stronie
globu. Czy powinniśmy pobłażliwie „wybaczyć” tę nieścisłość jako wyni­
kającą z ograniczonej wiedzy naukowej w tamtych czasach? Wolę uznać
całą tę historię za lekcję poglądową, z której można wywnioskować, że na­
prawdę oddani wierni czcili Ra z tą samą żarliwością w południe oraz o pół­
nocy, nawet pomimo świadomości, że znajdował się on po drugiej stronie
świata i nie mógł ich widzieć.
Ra kroczy niezbadanymi ścieżkami. Idea świadomego oddawania czci
Słońcu jako bóstwu, w sensie klękania i - powiedzmy - padania na twarz
każdego ranka, w południe, po południu, o zachodzie Słońca i północy, wy­
daje się dość dziwna, chociaż wcale nie mniej irracjonalna niż oddawanie
czci chrześcijańskiemu Bogu. Słońce nie może usłyszeć naszych modłów
ani w jakikolwiek sposób na nie reagować, choć my - kruche istoty ludz­
kie - możemy czerpać siłę i błogosławieństwo, jednocząc się ze źródłem
dobrodziejstw Ziemi, pewni, że Słońce istnieje i wpływa na nasze życie.
Inaczej jest z chrześcijańskim Bogiem - gdyby posiadał on wymiar antro-
pomorficzny i/lub empatyczny, jak zakłada większość wyznawców, byłby
(jeśli uznać, że jest to „On”) wobec tego zdolny do reagowania na modli­
twy i do korzystnego rozpatrywania naszych próśb - przy założeniu, że ist­
nieje. Bez wątpienia Bóg, nieważne jak mocno w niego wierzymy, może
okazać się jedynie wytworem naszej wyobraźni. To dziwne, że składamy
dziękczynienie Bogu - jednostce, której nikt nigdy nie widział ani nie sły­
szał - nie zaś Słońcu, które widzimy każdego dnia i którego działanie od­
czuwamy dosłownie na własnej skórze. Oddawanie czci jest formą wyraża­
nia wdzięczności za błogosławieństwa, jakich doświadczamy wżyciu, oraz
sposobem zapewnienia sobie ciągłości lub zwiększenia tychże błogosła­

134
wieństw. W przeciwieństwie do Boga, Ra nie zajmuje się osobistymi kwe­
stiami. Mniej skuteczne byłoby na przykład błaganie Ra o pomoc w zdo­
byciu określonej pracy niż poproszenie go, by zesłał na naszą ścieżkę życia
wiele dobrych możliwości zatrudnienia. Bóg Słońce nie interesuje się tym,
jak rozwiną się osobiste kwestie w życiu danego człowieka.
Rozumie to George Carlin. W dostępnym w Internecie popularnym
skeczu komediowym Religion Is Bullshit (Religia to głupota) Carlin przed­
stawia „wyluzowaną”, zabawną i niemoralną wersję kosmologii. Potępia
Boga jako żądnego zemsty i mało prawdopodobnego, ogłaszając, że woli
czcić Słońce, które - w przeciwieństwie do Boga - wszyscy możemy zo­
baczyć. Zapewniając ciepło, światło, pożywienie, kwiaty w parku, chociaż
także od czasu do czasu raka skóry, Słońce - dodaje Carlin - nigdy nie
sprawiło, że czuł się grzeszny czy niegodny. W jaki sposób okazać uwiel­
bienie temu wielkiemu słonecznemu bóstwu? Artysta czyni to poprzez
swój talent do rozśmieszania, ale większość z nas musi znaleźć inne for­
my autoekspresji. Robert Cox w swojej książce The Pillar of Celestial Fire
(Filar niebiańskiego ognia) proponuje - cóżby innego - medytację, którą
jego zdaniem od miliardów lat uprawia też Słońce. „Ta kula niebiańskiego
ognia jest tak naładowana duchową mocą, że przypomina lśniący kryształ
lub diament. Ta moc może być uznawana za krystaliczne serce Słońca”5.
Sprawa jest jasna. Okazuje się, że częstotliwość wibracji tego „jajowatego
kokonu świetlistej, subtelnej materii, która znajduje się w środku solarne-
go globu” (określenie Coxa), dokładnie pasuje do częstotliwości, z jaką
Carlin przewraca się w grobie!
Ale żarty na bok. Być może nasze próby odniesienia się do Słońca jako
do czującej istoty - nawet pomimo braku ku temu przesłanek - nie są do
końca bezcelowe. Antropomorfizacja nieożywionego obiektu wyostrza
nasze skupienie na określonej kwestii. Ale oczywiście coś za coś. Czyż nie
warto postarać się jednak o zwiększenie swoich możliwości koncentra­
cji nawet kosztem zagłębiania się w mylnych przesłankach? Ludzka po­
trzeba humanizowania jest niezaprzeczalna. Czy to za jej sprawą starożyt­
ny bóg Słońce przekształcił się w lśniącego chrześcijańskiego Pana Boga?
Być może Słońce jest najbardziej konstruktywnie postrzegane właśnie jako
furtka prowadząca do Boga. Jako największa manifestacja boskich mocy

135
w naszym życiu, Słońce w przedziwny sposób zasługuje jednak na nasze
uwielbienie. W czasach coraz częstszych wahań klimatycznych i solarne-
go zagrożenia dla naszej infrastruktury, czyż nie powinniśmy podjąć do­
datkowych starań, by włączyć Słońce do naszej religii? Może Bóg wolałby,
gdybyśmy kierowali swe modły bezpośrednio do jego prześwietnego sło­
necznego stworzenia niż do niewyraźnych, zmiennych wizerunków bó­
stwa na niebiosach - bo przecież nie wiemy, czy jest to on, ona, on/ona
jednocześnie, ono, oni, wszystko (lub nic)... Nie twierdzę, że powinniśmy
modlić się właśnie do Ra, ale tak jak chrześcijaństwo nakazuje modlić się
do Boga w imię Jezusa, może spróbowalibyśmy - do Boga w imię Słońca?
ROZDZIAŁ 9

Słońce
nas też uzdrawia

ływanie to mój ulubiony rodzaj ćwiczeń, ale także rodzaj nałogu, gdyż

P ogrzanie zimnego basenu na moim podwórku kosztuje krocie. Pew­


nego popołudnia, gdy Słońce już zachodziło, tuż po rozpoczęciu ćwiczeń
zacząłem odczuwać ból lewego barku, więc zamiast typowego pływania
w stylu dowolnym, zdecydowałem się kilkanaście razy pokonać długość
basenu pod wodą. Trwało to około 45 minut. Woda w moim basenie jest
słona i zawiera bardzo mało chloru, więc pływałem bez okularów ochron­
nych. Gdy w końcu wyszedłem, wszystko widziałem rozmyte. Świat wy­
glądał, jakby był wyprany z kolorów i nieco przekrzywiony. Każdy przed­
miot, na którym skupiałem wzrok, wydawał się mieć obrys zupełnie do
niego niepasujący. Pomyślałem, że nie ma co panikować; wystarczy prze­
myć oczy wodą, odczekać pół godziny i zjeść kolację, a wszystko wróci do
normy. Gdy to nie poskutkowało, byłem przekonany, że mój stan popra­
wi się, kiedy porządnie się wyśpię. Jednak obudziwszy się w środku nocy
i zerknąwszy na duże czerwone cyfry budzika, potrafiłem dostrzec jedy­
nie rozmyte zawijasy. Nawet po założeniu okularów do czytania wciąż le­
dwo zdołałem odczytać godzinę!

137
Następnego dnia zacząłem poważnie się martwić, że tracę wzrok. Posta­
nowiłem, że jeżeli uda mi się pracować na komputerze, będzie to oznacza­
ło, że tak naprawdę nic mi nie jest. Niestety, ku mojemu przerażeniu ostre
światło monitora sprawiło, że oczy zaczęły łzawić (wiem, że powinienem
udać się od razu do lekarza, ale nie znałem żadnego okulisty, poza tym był
piątek, a w weekend spodziewałem się wizyty dzieci, postanowiłem więc
do poniedziałku udawać, że nic się nie stało). Czytanie z kartek okazało się
nieco łatwiejsze niż z monitora; skupiłem się na tekście dotyczącym fotote-
rapii. Mrużąc oczy, przeczytałem, że jest to lecznicze wykorzystanie świa­
tła słonecznego i pochodzącego ze sztucznych źródeł. Natknąłem się na
sporo materiałów wydrukowanych ze strony sunlight.orgfree.com, wśród
których znaleźć można było kompendium wiedzy na temat fascynujących
badań nad fototerapią, folklor i wiele bzdur - wszystko to dałoby się pod­
sumować łacińskim przysłowiem starożytnego rzymskiego pisarza Pliniu­
sza: Sol est remediorum maximum (Słońce jest najlepszym lekarstwem).
W materiałach znalazło się wiele wzmianek na temat tego, iż promienio­
wanie podczerwone działa leczniczo na oczy, zaś autorzy wielu badań pisa­
li o terapeutycznych zaletach patrzenia prosto w Słońce, najlepiej o świcie
lub o zmierzchu. Nie byłem na tyle zdesperowany, by choć przez chwilę
popatrzeć prosto w Słońce - wolę słaby wzrok niż ślepotę. To, o czym prze­
czytałem, wydawało się jednak dość bezpieczne: „naturalnym sposobem
wystawienia siatkówki na światło podczerwone jest (...) spojrzenie w kie­
runku Słońca, najlepiej w południe, z zamkniętymi powiekami. Powieki
pełnią wtedy funkcję filtra, wpuszczając do siatkówki jedynie promienie
podczerwone. Konieczne jest długotrwałe wystawienie się na działanie
Słońca, trwające od 20 do 30 minut [sic]”1.
Patrzeć bezpośrednio na Słońce w południe przez 20 minut? Czy to
bezpieczne nawet przy zamkniętych powiekach? A jeśli na zawsze uszko­
dzę sobie wzrok i to robiąc coś, przed czym od zawsze nas wszystkich prze­
strzegano? Zawijasy i dziwne kontury nie chciały zniknąć, więc zamkną­
łem oczy i zwróciłem twarz ku południowemu Słońcu. Kiedy 20 minut
później otworzyłem oczy i spojrzałem w stronę basenu... voila! Odzyska­
łem dawny wzrok. Nie ma w tym nawet krzty przesady - ani w mojej hi­
storii, ani w tym, że przestrzegam was przed patrzeniem prosto w Słońce

138
z otwartymi oczami. I proszę nie pozywać mnie ani mojego wydawcy gdy
jednak się na to zdecydujecie. Nie chcę nikomu niczego gwarantować, ale
w moim przypadku patrzenie z zamkniętymi oczami w Słońce pomogło
i wciąż pomaga; zmęczenie oczu spowodowane pracą przy komputerze to
dla autora książek ryzyko zawodowe, więc często powtarzam leczniczą te­
rapię słoneczną.
Ostatnio za bardzo się wszystkim martwię! Dziesięciolecia słuchania
ostrzeżeń o niebezpiecznym wpływie Słońca zupełnie zagłuszyły mój zdro­
wy rozsądek. Dwadzieścia minut leżenia z twarzą zwróconą ku Słońcu?
Przecież na basenie czy na plaży robiłem to setki razy. Podczas wakacji
w 1973 r. wraz z moim współlokatorem Jackiem wybraliśmy się w podróż
autostopem z Providence w stanie Rhode Island do Key West na Flory­
dzie. Na miejscu znaleźliśmy plażę, rozebraliśmy się do spodenek i (po raz
pierwszy po długiej, mroźnej i samotnej zimie) wylegiwaliśmy się w słoń­
cu przez 8 godzin bez przerwy, bez żadnych kremów z filtrem słonecznym.
Pod wieczór moja skóra miała karmazynowy odcień, a włożenie T-shirta
zajęło mi pół godziny. Skóra schodziła mi przez następny miesiąc i 11 sta­
nów. Wzroku jednak nie straciłem.
Jaki j eszcze wpływ może na nasze oczy wywierać Słońce ? Powszechnie
wiadomo, że długotrwałe wystawienie na promieniowanie ultrafioletowe,
znajdujące się po przeciwnej stronie spektrum niż promieniowanie pod­
czerwone (które przywróciło mi wzrok), może wywołać zaćmę. Nie mia­
łem jednak pojęcia, że osoby, którym usunięto zaćmę, potrafią dostrzec
rzeczy, których nigdy wcześniej nie widziały.
„W pierwszym stuleciu naszej ery rzymscy lekarze usuwali nieodwracal­
nie spuchnięte i zamglone soczewki z oczu pacjentów. Leczyli w ten spo­
sób chorobę - zaćmę - która wciąż występuje i nadal jest nieodwracalna.
Od 1947 r. możliwe jest zastąpienie naturalnej soczewki plastikowym sub­
stytutem wprowadzonym do oka. Zanim jednak pojawiły się sztuczne so­
czewki, osoby, którym chirurgicznie usunięto naturalne soczewki, odkry­
wały, iż potrafią dostrzec ultrafiolet: błękit wydawał im się żywszy, a światło
ultrafioletowe, które z dużą siłą uruchamiało każdy napotkany na swojej
drodze fotoreceptor, przybierało barwę niebieskawego mleka wapienne­
go” - pisze Simon Ings2.

139
Poziom promieniowania ultrafioletowego wzrasta w okresie szczy­
towej aktywności naszej gwiazdy - hipoteza kapryśnego Słońca pozwa­
la przypuszczać, że ludzki wzrok jest szczególnie narażony na zaćmę
i inne podobne choroby właśnie podczas maksimum aktywności sło­
necznej, zaś podczas minimum aktywności ryzyko wystąpienia takich
schorzeń jest o wiele mniejsze. Co więcej, te optyczne turbulencje mają
też wpływ na królestwo zwierząt. „Owady, ptaki, ryby i myszy potrafią
widzieć światło charakteryzujące się mniejszą długością fali niż ludzie,
jak na przykład ultrafiolet. Wiele kwiatów posiada niesamowite wzo­
ry widoczne tylko w świetle ultrafioletowym, co ma na celu zwabienie
owadów przenoszących pyłki” - pisze Ings3. To niesamowite, że róże
na podwórku mojego sąsiada mogą być jeszcze piękniejsze, gdy patrzy
się na nie w ultrafiolecie.

WYMIAR FOTOTERAPEUTYCZNY

Patrzenie w Słońce z zamkniętymi oczami otworzyło mi je na fakt, iż na­


sza gwiazda potrafi nie tylko ranić, lecz także leczyć. Kiedyś byliśmy tego
świadomi, ale mając w pamięci mnóstwo ostrzeżeń na temat szkodliwości
Słońca, chyba zapomnieliśmy o tym, że to właśnie ono jest źródłem wszel­
kiego życia na Ziemi. Pierwsze słowa przysięgi Hipokratesa (przetłuma­
czonej z języka starogreckiego na polski) brzmią: „Przysięgam na Apollo-
na lekarza”. Apollo był naturalnie greckim bogiem Słońca.
Fototerapia w najprostszej postaci jest procesem wystawiania ciała
(człowieka lub zwierzęcia) na lecznicze działanie światła. Promienie świetl­
ne uruchamiają serię procesów biochemicznych, które w odpowiednich
warunkach potrafią pomóc pacjentowi. „Fotofizyczne zjawisko absorpcji
światła uruchamia serię procesów i reakcji, które skutkują najróżniejszy­
mi rezultatami, na przykład rozwojem roślin, specyfiką wzroku zwierząt,
rytmem okołodobowym czy opalenizną. Niepowtarzalną cechą fototera-
pii jest to, iż światło działa jak potężny lek” - pisze Leonard I. Grossweiner
w książce The Science ofPhototherapy4 (Nauka o fototerapii).
Od niepamiętnych czasów ludzie związani z medycyną postrzegali Słoń­
ce głównie jako źródło zdrowia, a nie jako przyczynę chorób. Dwunasto-

140
wieczny islandzki utwór poetycki głosił, iż w porze wiosennej wikingowie
zanosili chorych na nasłonecznione zbocza gór. Grossweiner zauważa, że
„hinduska literatura medyczna datowana na 1500 r. p.n.e. opisuje proces le­
czenia niepigmentowanych obszarów skóry poprzez smarowanie ich czar­
nymi nasionami roślin bavach.ee lub vasuchika, a następnie wystawienie ich
na działanie światła słonecznego”5.
W artykule zatytułowanym Terapia światłem, rok 1939 Cristina Luigi pi­
sze, że w pierwszej połowie XX wieku fototerapia była powszechnie stoso­
waną dziedziną medycyny: „Położone wysoko w górach uzdrowiska sło­
neczne stały się bardzo popularne wśród ludzi, których było stać na taki
luksus, zaś wiele osób miało w swoich domach kolorowe lampy służące do
leczenia najróżniejszych przypadłości. Eksperymenty przeprowadzone na
mikroorganizmach, zwierzętach, a nawet na ludziach, ujawniły wiele ko­
rzystnych efektów działania światła słonecznego, które uznawane i doce­
niane są i dziś (np. wzmocnienie układu odpornościowego i mięśniowe­
go, czy nawet łagodzenie objawów tzw. chandry)”6.
Prawdopodobnie najpopularniejszym zastosowaniem fototerapii jest
leczenie żółtaczki u noworodków. Ten typ leczenia odkryto w 1857 r., gdy
pielęgniarka (której imię niestety nie jest już dziś znane), pracująca w szpi­
talu Rochford w angielskim hrabstwie Essex, zauważyła, że żółtaczka wy­
stępująca wśród noworodków mijała bardzo szybko w dobrze oświetlo­
nych częściach oddziału. Żółtaczka noworodków w przypadkach na tyle
poważnych, by wymagała terapii, dotyka około 5 procent noworodków
w USA. Cierpiał na nią także mój chrześniak J.B., który pod niebieskim
światłem lamp ultrafioletowych wyglądał niczym mały robaczek święto­
jański. Potrzeba było kilku dni, by komórki jego wątroby mogły zacząć
wytwarzać enzymy eliminujące bilirubinę, żółtawy produkt rozpadu czer­
wonych krwinek. Zanim to nastąpiło, świetlne kąpiele z powodzeniem do­
konywały tego, czego nie potrafiła jeszcze jego malutka wątroba. Wyobraź­
cie sobie zbudowanego z klocków chudego konia wyścigowego, który stoi
uwięziony w swojej stajni, ponieważ jest za wysoki, by przejść przez drzwi.
Wystarczy zmodyfikować jego konstrukcję, by nowo powstały krótki i sze­
roki koń mógł bez problemu opuścić stajnię. W ten właśnie sposób niebie­
skie światło wpływa na cząsteczki bilirubiny: przekształca je tak, by ciało

141
mogło się ich pozbyć. Podczas procesu zwanego fotoizomeryzacją, foto­
ny - niezwykle małe cząsteczki światła - docierają do bilirubiny i osłabia­
ją wiązania energetyczne spajające cząsteczki. Celem jest przebudowanie
atomów tych cząsteczek w taki sposób, by bilirubina mogła przejść przez
nerki i zostać wydalona razem z moczem.
Wyobraźmy sobie teraz, że niektóre z tych wykonanych z klocków koni
zostały potraktowane zbyt brutalnie, w wyniku czego rozpadły się na ka­
wałki. Przypomina to fotojonizację, inny (choć związany z fotoizomery­
zacją) proces, który nastąpiłby, gdyby lampy naświetlające J.B. świeciły
zbyt mocno. Nadmierne naświetlenie niebieskim światłem powoduje nie
tylko osłabienie wiązań atomowych, lecz także usuwa niektóre elektro­
ny i jonizuje bilirubinę (czyli nadaje jej ładunek elektryczny), nadając jej
wiele nowych, potencjalnie niebezpiecznych właściwości chemicznych.
To tak, jakby postrzępić klocki, powodując powstanie na nich niebez­
piecznych drzazg.
Współczesna epoka kontrolowanej fototerapii rozpoczęła się na począt­
ku XX wieku, gdy duński fizyk Niels Finsen odkrył, że promieniowanie ul­
trafioletowe z łukowej lampy węglowej można wykorzystywać do leczenia
gruźhcy skóry (lampy łukowe wytwarzają światło, czasem niezwykle in­
tensywne, z łuków wywołanych przez elektryczną stymulację różnych sub­
stancji, takich jak np. węgiel w lampie Finsena). Charakterystyka światła
zmienia się w zależności od zastosowanej substancji. Typowe światło flu­
orescencyjne wykorzystywane współcześnie w domu czy w biurze to za­
zwyczaj lampy o niskiej intensywności, wykorzystujące parę rtęci. Okazuje
się, że promieniowanie UV bezpośrednio uszkadza DNA bakterii, między
innymi tych wywołujących gruźlicę skóry. Co więcej, gdy molekuły bak­
terii wystawione są na działanie światła UV, zwracają się przeciwko sobie,
stając się tym samym czynnikiem bakteriobójczym. Finsen, uznawany za
ojca współczesnej fototerapii, otrzymał w 1903 r. trzecią Nagrodę Nobla
w dziedzinie medycyny. Opracowana przez niego forma fototerapii, pole­
gająca na emitowaniu skoncentrowanego światła UV, została od tamtego
czasu zaadaptowana do leczenia trądziku, bielactwa nabytego (utrata pig-
mentacji skóry w wyniku problemów z tymi samymi melanocytami, o któ­
rych pisałem wcześniej), a w szczególności łuszczycy7.

142
Łuszczyca pojawia się wtedy, gdy układ odpornościowy wysyła wadliwe
sygnały przyspieszające produkcję komórek skóry, co skutkuje powstawa­
niem skorupiastych plam martwego naskórka na łokciach, kolanach, ple­
cach i w innych miejscach. Przez stulecia osobom cierpiącym na łuszczy­
cę i inne choroby skóry zalecano wystawianie ciała na działanie słońca, co
przynosiło pewne rezultaty. Wiatach 20. XX wieku opracowano rtęciowe
lampy łukowe pozwalające skupiać promienie UVB (potężniejsze światło
z zakresu ultrafioletu) na chorych obszarach skóry. W dużym uproszcze­
niu: promienie UVB uszkadzają i niszczą komórki skóry dotknięte łusz­
czycą w taki sam sposób, w jaki są one w stanie zniszczyć zdrowe komórki.
Istotą fotochemii jest zasada, że tylko światło wchłonięte jest w stanie
wywołać przemianę chemiczną. Absorpcja światła zależy w dużym stopniu
od koloru substancji absorbującej. „Wszelkie interakcje światła z układami
biologicznymi wykorzystują unikalne absorbujące światło cząsteczki zwa­
nej chromoforem, która znajduje się w naświetlanej tkance. W naturalnej
fotobiologii chromofory zazwyczaj obecne sąwmatriks endoplazmatycz-
nej, na przykład w cząsteczkach chlorofilu zielonych roślin czy w barwni­
ku siatkówki u kręgowców” - tłumaczy Grossweiner8. Z kolei w fototera-
pii medycznej stosować można chromofory pochodzące z zewnętrznych
źródeł, np. z barwników i innych związków chemicznych. Na przykład cza­
sem plamy łuszczycowe naciera się smołą węglową, która dzięki ciemnej
barwie lepiej wchłania lecznicze światło.
Inny istotny czynnik w absorpcji światła, a mianowicie nieprzezroczy-
stość substancji absorbującej, pozwala nam w nieoczekiwany sposób przyj­
rzeć się genialnym rozwiązaniom naukowym. Większość biologicznych
tkanek jest zbyt mętna, grudkowata i pełna swobodnie pływających frag­
mentów ciał stałych, by mogły mieć tam zastosowanie prawa konwencjo­
nalnej optyki. Promienie światła docierające do tkanek i innych „struktur
optycznie mętnych” są losowo rozproszone. W jaki więc sposób obliczyć
odpowiednią dawkę światła dla danego obszaru ciała? Okazuje się, że od­
powiedź przychodzi z nieba. Wiatach 30. XX wieku Subrahmanyan Chan-
drasekhar, kosmolog z Uniwersytetu w Chicago, opracował teorię tzw.
transportu promieniowania, pozwalającą na obliczenie rozprzestrzenia­
nia się światła winnej optycznie mętnej strukturze - wszechświecie (któ­

143
ry, jak wiadomo, jest pełen gwiazd, planet, różnego rodzaju kosmicznych
odpadów, czarnych dziur i wielu innych anomalii). Teoria transportu pro­
mieniowania - która dotyczy nie tylko wszechświata, lecz również fotote-
rapii medycznej - mówi, że przemieszczający się promień światła lub ja­
kiegokolwiek innego promieniowania traci energię w wyniku absorpcji,
zyskuje ją w wyniku emisji i redystrybuuje w wyniku rozpraszania. Ułoże­
nie równań pozwalających na precyzyjne obliczenie tych danych wymaga
niezwykłej błyskotliwości; Chandrasekhar zdobył dzięki temu Nagrodę
Nobla w 1983 r. Cóż za geniusz! Jego teorię z powodzeniem zaadaptowa­
no nie tylko do badania właściwości optycznych tkanek i w fototerapii (to
interesujący nas temat), lecz także przy dyfuzji neutronów w reaktorach
jądrowych, rozchodzeniu się fal dźwiękowych pod wodą i fal radarowych
w atmosferze.
W świecie fototerapii obliczenia dotyczące transportu promieniowania
okazały się szczególnie użyteczne po odkryciu grupy zewnętrznych roślin­
nych chromoforów, zwanych psoralenami. Od dawna wiadomo było, że
gdy bydło, konie i owce pasą się na terenach, gdzie występuje pewien rodzaj
roślin znanych jako Psoralea corylifolia, a następnie długo wygrzewają się na
słońcu, to skutkiem takiej kombinacji bywają wrzody, infekcje, oparzenia,
nowotwory skóry, a nawet (w ostrych przypadkach) drgawki i zgon. Paste­
rze, którzy wiedzieli o tych nieprzyjemnych właściwościach, być może czę­
sto zastanawiali się, dlaczego Bóg lub natura stworzyli takie piekielne ro­
śliny. Po wielu stuleciach udało się znaleźć odpowiedź na to pytanie: owe
rośliny były niezbędne, by móc odkryć psoraleny - rodzinę leków (poda­
wanych doustnie i bezpośrednio na skórę), które zwiększają wrażliwość na
światło słoneczne, tym samym zwiększając efektywność fototerapii. Psora­
leny o wiele skuteczniej, niż choćby smoła węglowa, uwrażliwiają skórę na
światło, wpływając nie tylko na jej powierzchnię, lecz również na (mglistą,
grudkowatą i mętną) tkankę podskórną. Obliczenia dotyczące transpor­
tu promieniowania są więc wymagane do ustalenia odpowiednich dawek
światła. Obliczenia te, z pewnością przeprowadzane metodą prób i błędów,
doprowadziły do tego, że fototerapeuci zaczęli korzystać z promieniowa­
nia UVA, słabszego niż UVB, by ograniczyć ryzyko wystąpienia oparzeń
lub raka skóry (kolejnym silnym fotoalergenem tego typu jest czerwo­

144
ny barwnik hiperycyna, obecny w niektórych owadach i w roślinach z ro­
dzaju Hypericum, m.in. w dziurawcu zwyczajnym; w związku z tym osoby
stosujące te zioła powinny unikać promieni słonecznych).
Pomimo skuteczności fototerapii, tego typu leczenie (zarówno z wyko­
rzystaniem lamp, jak i naturalnych promieni słonecznych) bardzo powoli
odzyskuje dawną popularność. Wydaje mi się, że odpowiada za to pewien
paradoks myślowy. Z jednej strony lekceważymy moc światła, odnosząc
się sceptycznie do wszelkich form „leczenia latarkami” (chyba że mówi­
my o świetle laserowym, ale to już zupełnie inny rodzaj terapii; w fotote­
rapii źródła światła wykorzystuje się do pobudzania stosunkowo subtel­
nych fotochemicznych reakcji łańcuchowych, podczas gdy w przypadku
terapii laserem tkanka jest odparowywana, ścinana lub usuwana), z dru­
giej zaś - boimy się (być może przesadnie), że promieniowanie UV może
być przyczyną raka skóry.
Obawy związane ze szkodliwym wpływem światła słonecznego wywo­
łały w nas uprzedzenie do fototerapii, która - zastosowana odpowiednio
- przynosi olbrzymie korzyści. Zadziwiające, że w pogoni za przyjemno­
ścią nie wahamy się wydać fortuny na wczasy na egzotycznej plaży, ale gdy
mówimy o zdrowiu, słońce to ryzykowny temat. Stwierdzenie, że słońce
poprawia nam nastrój i pobudza nasze organizmy, to dobre hasło w ulotce
biura podróży, ale świat zachodniej medycyny postrzega taki pogląd wręcz
jako prowokację. Nie wiem, czy słyszeliście, ale w wielu chińskich szpita­
lach w słoneczne dni między godziną 8.00 a 10.00 rutynowo przewozi się
pacjentów na zewnątrz budynku, by mogli korzystać z dobrodziejstw lecz­
niczych promieni słonecznych. Pomijając kwestie zdrowotne, jest to dla
uwięzionych w szpitalu pacjentów bardzo przyjemne. W USA takie prak­
tyki mogłyby zakończyć się procesem.

SŁONECZNA WITAMINA

W2004 r. doktor Michael F. Holick, autor UVAdvantage (Zalety UV),


książki zalecającej poprawę zdrowia poprzez rozważny kontakt ze świa­
tłem słonecznym, został zwolniony ze stanowiska profesora na wydziale
dermatologii szkoły medycznej przy Uniwersytecie Bostońskim. Holick

145
co prawda przyznaje, że nadmierna opalenizna może skutkować rakiem
skóry, ale uważa też, że ograniczony, regularny kontakt kończyn (nie twa­
rzy) ze światłem słonecznym podnosi w organizmie poziom witaminy D
(znanej też jako „słoneczna witamina”), wpływa pozytywnie na płod­
ność i rozwój kości, a także łagodzi objawy depresji. Czy dlatego zwol­
niono Holicka?
Orędownicy fototerapii, tacy jak Holick, znajdują się w podobnym po­
litycznym impasie, co osoby upierające się przy tym, że plamy słoneczne
wpływają na globalne ocieplenie: sprzeciwiają się dominującej opinii na­
ukowej dotyczącej Słońca. W tej kwestii tak naprawdę nie liczą się fakty.
Nieliczni dermatolodzy otwarcie zaprzeczyliby poglądom Holicka. Wysta­
wianie kończyn na działanie słońca przez 10 do 15 minut kilka razy w ty­
godniu powoduje, że ludzie o typowej karnacji zamieszkujący środkowe
szerokości geograficzne otrzymują wymaganą dawkę witaminy D3> Oso­
by z ciemniejszą karnacją potrzebują dłuższych sesji, a czasami koniecz­
ne okazują się także suplementy. Dermatolodzy stanowczo sprzeciwiają
się jednak temu, by ktoś z nich wygłaszał takie zalecenia. Doktor Barbara
Gilchrest, która zwolniła Holicka, powiedziała podobno, że „nikt, kto za­
leca kontakt ze słońcem” nie może pracować na jej wydziale9. Wspólnie
uzgodnione na użytek publiczny zalecenia dermatologiczne są takie, by
ograniczać, a nie promować wystawianie ciała na działanie słońca. Nale­
ży przy tym uświadamiać ludzi co do zagrożeń, a nie korzyści związanych
z promieniami słonecznymi. Jest to ta sama mentalność, którą da się za­
obserwować w przypadku Ala Gorea i IPCC, reagujących histerycznie na
wspomnienie o wpływie zachowania Słońca na zmiany klimatu. Puryta-
nie niekoniecznie muszą nie zgadzać się z taką hipotezą, ale bezwzględnie
dążą do rozwiązania kwestii uważanej przez nich za prawdziwą przyczynę
zmian klimatycznych, czyli emisji gazów cieplarnianych.
Przeciwnie niż debata na temat globalnego ocieplenia, która toczy się
bez wymuszonego uwikłania w poboczne wątki, spór dotyczący fototerapii
i kontaktu ze światłem słonecznym przerodził się w jeszcze większą i bar­
dziej naładowaną emocjami dyskusję dotyczącą witaminy D. Witaminę
tę otacza swego rodzaju magiczna aura. Na tle innych składników odżyw­
czych jest wyjątkowa, ponieważ możemy ją przyswoić nie tylko poprzez

146
spożycie odpowiednich pokarmów łub suplementów, lecz także wyprodu­
kować ją w skórze dzięki procesowi fotosyntezy. Wróćmy teraz na chwilę
do jednego z założeń hipotezy kapryśnego Słońca, które mówi, że Słoń­
ce w istotny sposób wpłynęło na rozwój człowieka. Warto zwrócić uwa­
gę, że witamina D wyewoluowała około 750 milionów lat temu, by pomóc
zachować szkielety wodnym stworzeniom po ich przeprowadzce z boga­
tych w wapń oceanów na słoneczny i suchy ląd, gdzie pierwiastka tego
było mniej i dlatego musiał być o wiele skuteczniej przyswajany (to wła­
śnie główna odżywcza rola witaminy D).
To zabawne, że my, ludzie, też posiadamy zdolność fotosyntezy, przy­
najmniej jeśli chodzi o witaminę D. Substancję tę możemy otrzymać od
Słońca, więc nie jest to prawdziwa witamina, gdyż takie z definicji muszą
pochodzić ze źródeł roślinnych lub zwierzęcych. Tak naprawdę jest ona
hormonem sterydowym występującym w pięciu postaciach, od witami­
ny Dj do Ds> Najważniejsze i najpowszechniejsze spośród nich to wita­
mina D2 i D3. Witamina D2 (ergokalcyferol) występuje w postaci natu­
ralnej w tuńczyku, łososiu, makreli i w tranie z dorsza. Jeszcze bardziej
powszechna jest w żywności wzbogaconej, np. w soku pomarańczowym
czy mleku (kubek mleka zawiera 25 procent zalecanej dziennej dawki).
Witamina D3 (chloekalcyferol) powstaje w „dobrym” cholesterolu (cho­
lesterolu o dużej gęstości) w momencie, gdy światło słoneczne z zakresu
UVB dociera do naskórka. Uważa się, że obie postacie witaminy D mają
bardzo podobne właściwości, choć istnieją wątpliwości co do tego, czy
witamina D2 jest równie skuteczna jak D3. „Witamina D sprzyja wchła­
nianiu wapnia i pomaga w utrzymaniu odpowiedniego stężenia wapnia
i fosforanu w surowicy, co umożliwia normalną mineralizację kości; (...)
niezbędna jest także w procesie wzrostu i kształtowania się kości (...);
bez odpowiedniego poziomu witaminy D kości stają się cienkie, łamli­
we lub zdeformowane (...). Dzięki wapniowi witamina D chroni także
osoby starsze przed osteoporozą - przeczytać można w ulotce dotyczą­
cej suplementów diety, wydanej przez amerykańskie narodowe instytu­
ty zdrowia”10.
Według danych Mayo Clinic, innym powszechnie dostrzeganym skut­
kiem niedoboru witaminy D są trudności w trawieniu tłuszczów - przy­

147
padłość znana osobom cierpiącym na mukowiscydozę lub przewlekłe za­
palenie jelit (chorobę Leśniowskiego-Crohna).
Na razie wszyscy są zgodni. Problemy zaczynają się w przypadku całego
mnóstwa innych gorzej udokumentowanych domniemanych właściwości
witaminy D. W ciągu ostatnich 10 lat witamina D przej ęła rolę witaminy E
jako „cudownego suplementu”. Uważa się, że jest ona pomocna w walce
z cukrzycą, artretyzmem, stwardnieniem rozsianym i różnymi chorobami
układu odpornościowego. Według niektórych opinii wszystkim tym scho­
rzeniom można przynajmniej częściowo zapobiec właśnie poprzez utrzy­
mywanie odpowiedniego poziomu witaminy D w organizmie. Opinie te
pojawiają się na tyle często, że rządy USA i Kanady wspólnie zleciły wy­
jaśnienie tej kwestii amerykańskiemu Instytutowi Medycyny, odpowie­
dzialnemu za kwestie zdrowotne organowi Narodowej Akademii Nauk.
Naukowcy doszli do następujących wniosków: „Pomimo licznych opi­
nii dotyczących korzystnego wpływu witaminy D, materiały dowodowe nie
potwierdzają istnienia ciągu przyczynowo-skutkowego między witaminą
D a wieloma następstwami zdrowotnymi, przypisywanymi temu związko­
wi chemicznemu. Odnotowane zainteresowanie witaminą D jako składni­
kiem odżywczym cechującym się szerokim i korzystnym zastosowaniem
jest zrozumiałe, jednakże dostępne nam dowody nie uzasadniają tego en­
tuzjazmu”.
W badaniu przeprowadzonym przez Instytut Medycyny dokonano sze­
roko zakrojonej analizy literatury medycznej wyszczególnionej przez ze­
spól 14 naukowców, dlatego też uważa się je za najbardziej obiektywną
analizę wpływu witaminy D na ludzkie zdrowie. W raporcie z analizy na­
pisano: „Dowody naukowe wskazują na to, iż wapń i witamina D są skład­
nikami kluczowymi dla poprawnego funkcjonowania kości. Uzyskane do­
wody nie potwierdzają jednak innych korzyści zdrowotnych związanych
z przyjmowaniem witaminy D czy wapnia. Należy wykonać dodatkowe ba­
dania w tym zakresie. Wyższe stężenie tych związków chemicznych nie wią­
że się z dodatkowymi korzyściami, a wręcz przeciwnie - kojarzone bywa
z innymi problemami zdrowotnymi [jak np. kamienie nerkowe czy uszko­
dzenie tkanek], co podważa w tym przypadku zasadność twierdzenia, że
im więcej, tym lepiej”.

148
W raporcie instytutu, zgodnie z wynikami analizy, w większości przypad­
ków obniżono zalecane spożycie witaminy D z 1000 do 600IU dziennie12.
Wielu cenionych naukowców postanowiło nie zgodzić się z wnioska­
mi instytutu, według których zwiększenie spożycia witaminy D przyno­
si skutki odwrotne do zamierzonych. Była wśród nich także Lubna Pal ze
szkoły medycznej przy Uniwersytecie Yale, która jest zdania, że niedobór
witaminy D ma „charakter pandemiczny”. Podczas swoich badań odkry­
ła ona wiele związków między niedoborem witaminy D a bezpłodnością
u kobiet, co pozwala sugerować, iż przyjmowanie suplementów tego związ­
ku chemicznego może oszczędzić kobietom dyskomfortu, traumy i kosz­
tów związanych z konwencjonalnymi metodami leczenia bezpłodności13.
Badania Lubny Pal rodzą parę interesujących spekulacji. Jeżeli brak wita­
miny D prowadzi do bezpłodności u kobiet, zaś pełna dawka tej substan­
cji zwiększa szanse na poczęcie, czy mogło to mieć wpływ na eksplozję
demograficzną, która dokonała się w ciągu ostatnich 150 lat i która jest
zbieżna z czasem wzmożonej aktywności słonecznej ? Czy migracja w bar­
dziej nasłonecznione obszary naszej planety miała wpływ na płodność ko­
biet w wieku rozrodczym? Być może istnieje związek pomiędzy wysokimi
wskaźnikami urodzeń w krajach rozwijających się a faktem, iż większość
tych krajów posiada słoneczny klimat.
W podobny sposób męski popęd płciowy jest blisko związany z opala­
niem i witaminą D. Szeroko zakrojone austriackie badanie przeprowadzo­
ne pod koniec 2009 r. pokazało, iż testosteron, który u mężczyzn odpowia­
da zarówno za płodność, jak i za popęd płciowy, osiąga wartości szczytowe
pod koniec lata w sierpniu, zaś spada w marcu i pod koniec zimy. Poziom
witaminy D w organizmie cechuje się takim samym cyklem14. Czy to moż­
liwe, że rewolucja seksualna, jaka dokonała się w ciągu ostatnich 150 lat,
była przynajmniej po części skutkiem wzmożonej aktywności słonecznej ?
Czy taka rewolucja miałaby miejsce, gdybyśmy nadal tkwili w małej epoce
lodowcowej? Wzmożona aktywność geomagnetyczna skutkująca zwięk­
szoną stymulacją skóry przez promienie UVB najwidoczniej bardzo zmo­
tywowała panów, podobnie jak wzrost globalnych temperatur, niezależ­
nie od tego, co było przyczyną takiego stanu rzeczy. Naturalnie plamy na
Słońcu to tylko jeden z czynników odpowiedzialnych za eksplozję demo­

149
graficzną, ale ma on także pewien związek z bardziej konwencjonalnymi
wyjaśnieniami, takimi jak zmiany obyczajów społecznych.
Badanie z roku 2011, opublikowane w raporcie amerykańskiego Insty­
tutu Medycyny, odkryło związek między gruźlicą, częściej spotykaną u lu­
dzi z ciemną karnacją, a niedoborem witaminy D. „Zwiększenie poziomu
witaminy D za pomocą suplementacji może wzmocnić odporność na cho­
roby zakaźne, takie jak gruźlica” - twierdzi główny autor badania Mario Fa-
bri, który prowadził prace badawcze na Uniwersytecie Kalifornijskim. Fa-
bri wprowadza do swojej argumentacji także czynnik historyczny: „Przez
stulecia witaminę D wykorzystywano do leczenia gruźlicy. Sanatoria leczą­
ce pacjentów chorujących na tę przypadłość zawsze znajdowały się w na­
słonecznionych miejscach, co zwykle pomagało pacjentom, choć nikt tak
naprawdę nie wiedział, dlaczego”15. Według raportu z Uniwersytetu John­
sa Hopkinsa, opublikowanego tuż po ogłoszeniu wyników badania Insty­
tutu Medycyny, podobna zależność obowiązuje także w przypadku raka
prostaty: „Kontakt ze światłem słonecznym wydaje się wpływać na ryzy­
ko wystąpienia raka prostaty u mężczyzn. Badania wskazują, iż wśród męż­
czyzn urodzonych w nasłonecznionych obszarach USA ryzyko takie jest
o połowę mniejsze w późniejszych etapach życia niż w przypadku męż­
czyzn urodzonych w miejscach otrzymujących mniej promieni słonecz­
nych. Ponadto, jak wynika z badania, kontakt ze słońcem w wieku doro­
słym również zmniejsza ryzyko wystąpienia śmiertelnych przypadków tej
choroby o połowę”16.
Powyższy raport wyszczególnia ponadto mniej istotne, choć wciąż
skłaniające do refleksji zależności pomiędzy zamieszkiwaniem południo­
wych szerokości geograficznych otrzymujących dużo światła słoneczne­
go a zmniejszonym ryzykiem chorób, takich jak zaburzenia układu krąże­
nia, cukrzyca czy rak okrężnicy. Wszystko sprowadza się do stwierdzenia,
że ludziom łatwiej prowadzić zdrowy, aktywny tryb życia w miejscach na­
słonecznionych.
W świetle istotnych dowodów przemawiających na korzyść regularnej,
umiarkowanej ekspozycji na działanie promieni słonecznych, mogłoby się
zdawać, że Holick zostanie doceniony, a nie skrytykowany. Ludziom radzi

ISO
się, by przyswajali witaminę D, wydając pieniądze na odpowiednie jedze­
nie i suplementy, spożywając dodatkowe kalorie i substancje chemiczne,
podczas gdy wgruncie rzeczy wystarczy wyjść na dwór, poćwiczyć, nacie­
szyć się słońcem i zadbać o to, by w przypadku dłuższej ekspozycji użyć
kremu z filtrem ochronnym. Poczujemy się lepiej i będziemy zdrowsi. Ta­
kich właśnie porad powinniśmy słuchać.
„Wszystko jest trucizną, decyduje tylko dawka” - twierdził Paracelsus,
legendarny XVI-wieczny szwajcarski lekarz. Miał na myśli substancje takie
jak sól - niegroźne (a nawet pożyteczne) w małych dawkach, lecz zabój­
cze w nadmiarze; woda jest absolutnie niezbędna do życia, ale jej nadmiar
powoduje utonięcie. By zrozumieć rolę, jaką w naszym zdrowiu odgrywa
Słońce, musimy po prostu potraktować promienie słoneczne w kategorii
„dawki”. Niewielka ilość światła słonecznego jest niezbędna do zachowa­
nia zdrowego ciała i umysłu; więcej słońca potrzebują osoby cierpiące np.
na łuszczycę oraz/lub deficyt witaminy D. Zbyt duża dawka światła sło­
necznego jest jednak w stanie poparzyć i uszkodzić skórę, a nawet wywo­
łać raka. Odpowiednie dawki różnią się w przypadku poszczególnych osób
i choć jeszcze daleko nam do wypisywania spersonalizowanych recept na
słońce, to obowiązkiem każdego z nas jest przemyślenie tej kwestii, a być
może nawet poradzenie się lekarza oraz/lub psychologa. Jaka dawka świa­
tła słonecznego będzie dla was odpowiednia? Ja osobiście wariuję bez słoń­
ca, a mając ciemną karnację, wchłaniam promienie słoneczne godzinami,
więc chyba nie jestem w tej dziedzinie obiektywną wyrocznią. Z drugiej
strony - eksperci, znani też jako dermatolodzy, tak bardzo boją się słońca,
że nawet doktor Holick, niesforny zwolennik światła słonecznego, twier­
dzi, że w dzień nigdy nie wychodzi na dwór bez nałożenia na twarz kre­
mu z filtrem. Patrząc na to z jeszcze innej strony, wypada wspomnieć, że
prawdziwie ochronne kremy z filtrem są obecne na rynku dopiero od kil­
ku dziesięcioleci, co oznacza, że większość ludzi żyjących na Ziemi wcze­
śniej przetrwała bez stosowania takich wynalazków.

151
ROZDZIAŁ 10

Plamy na Słońcu
a ludzki mózg

S
łońce wpływa na nasz nastrój i steruje naszymi emocjami, jakby pocią­
gało za sznurki kukiełek w teatrze, a my nawet nie zdaj emy sobie z tego
sprawy. Okazuje się, że wahania aktywności Słońca są w interesujący spo­
sób skorelowane z naszymi poglądami na życie. Innymi słowy: plamy sło­
neczne wpływają na nasz mózg!
Anna Krivelyova i Cesare Robotti, pisząc na zlecenie Banku Rezerw Fe­
deralnych w Atlancie, zgłębiają tę kwestię w raporcie zatytułowanym Play-
ing the Field: Geomagnetic Storms and the Stoch Market (Burze geomagne­
tyczne a gra na giełdzie):

Znaczna liczba badań psychologicznych dowiodła, że burze geomagne­


tyczne [zaburzenia pola magnetycznego Ziemi zwykle spowodowane
przez zderzenia energii na Słońcu] mają ogromny wpływ na ludzkie
nastroje, a te z kolei - jak dowiedziono - wpływają na ludzkie zacho­
wanie, osądy i decyzje dotyczące podejmowania ryzyka. Istotnym od­
kryciem niniejszego badania jest fakt, iż ludzie często przypisują swoje
uczucia i emocje niewłaściwym źródłom, co prowadzi do wydawania
nietrafnych osądów. Z naukowego punktu widzenia ludzie podatni na

153
wpływ burz geomagnetycznych mogą być bardziej skłonni do sprze­
dawania papierów wartościowych w dni burzowe, ponieważ za swoje
złe samopoczucie błędnie obwiniają negatywne perspektywy ekono­
miczne, nie zaś warunki środowiskowe1.

Innymi słowy: podczas burzy geomagnetycznej (GMS) mamy tenden­


cję do postrzegania przyszłości w ciemniejszych barwach. Znajomość pro­
gnoz przewidujących takie burze może pomóc ludziom, u których te zja­
wiska powodują złe samopoczucie, zrozumieć przyczynę ich negatywnych
uczuć i w ten sposób zmniejszyć nieco wahania nastroju. Alergicy prze­
cież wiedzą, że nie należy przejmować się kiepskim nastrojem podczas se­
zonu zachorowań na katar sienny. Jako ekonomiści, Krivelyova i Robotti
skupiają się przede wszystkim na zależnościach między przygnębiającym
wpływem burz geometrycznych a notowaniami giełdy. Ich wniosek brzmi
w skrócie następująco: osoby podatne na wpływ burz geomagnetycznych
mają tendencję do irracjonalnego wyszukiwania i przeceniania stosunko­
wo mało ryzykownych nabytków, takich jak na przykład weksle skarbowe.

ZAKŁÓCENIA GEOMAGNETYCZNE A LUDZKI MÓZG

Próby wyjaśnienia przyczyn wpływu GMS na zakłócenia w funkcjo­


nowaniu ludzkiego mózgu i ciała skupiają się na mechanizmach interak­
cji magnetycznej i jej skutkach. W roku 1992 Joseph Kirscłwink, geobio-
log z Kalifornijskiego Instytutu Technologii, odkrył, że nasz mózg zawiera
„niewielkie biologiczne sztabki magnesów zbudowane z kryształów mi­
nerału żelazowego zwanego magnetytem”2. Prawdopodobnie te maleń­
kie magnesy są wrażliwe na zaburzenia elektromagnetyczne o bardzo ni­
skiej (ULF) oraz ekstremalnie niskiej (ELF) częstotliwości, a więc takich,
jakie mogą być wywołane przez GMS.
Wiele przypisuje się zjawisku znanemu jako rezonans Schumanna,
które zostało matematycznie przewidziane przez Winfrieda Ottona Schu­
manna w roku 1952, a następnie potwierdzone na drodze eksperymentów
i zmierzone przez wielu naukowców. Schumann twierdził, że przestrzeń
między powierzchnią Ziemi a jonosferą (zjonizowanym rejonem atmosfe­

154
ry, zaczynającym się na wysokości około 800 kilometrów nad powierzch­
nią Ziemi) stanowi dla fal elektromagnetycznych ELF naturalną kabinę po­
głosową lub falowód. Ponadto pioruny, siłą rzeczy, zniekształcają tę kabinę,
tworząc silny rezonans. Badania nad rezonansem innych zjawisk elektro­
magnetycznych wykazały, że burze magnetyczne również wytwarzają re­
zonans, który wydaj e się mieć niewielki, ale j ednak istotny wpływ na nasze
życie - wystarczający, jak twierdzi coraz liczniejsze grono naukowców, by
stymulować niewielkie cząstki magnetyczne w naszym mózgu.
Neil Cherry z Uniwersytetu Lincolna w Nowej Zelandii twierdzi, że do­
wody naukowe dotyczące zjawiska rezonansu Schumanna „zdecydowa­
nie potwierdzają klasyfikowanie S-GMA jako klęski żywiołowej”. Cher­
ry argumentuje, że sygnał Schumanna jest ściśle związany ze wskaźnikami
aktywności słonecznej i geomagnetycznej (S-GMA), opisującymi liczbę
plam słonecznych i siłę wybuchów na powierzchni Słońca, które dały się
też odczuć na Ziemi. „Cherry (2002) wykazuje, że istnieje znaczna liczba
przekonujących dowodów naukowych na to, że mózg ludzki odbiera sy­
gnał rezonansu Schumanna i reaguje na niego (...). Ta reakcja mózgu wy­
wołuje zmiany cyklu produkcji melatoniny/serotoniny” - pisze Cherry3.
Wyjaśnijmy to wszystko prościej: plamy słoneczne wybuchają z siłą,
która dociera do naszej planety, przebija jej ochronne pole magnetyczne
i rezonuje w globalnej kabinie pogłosowej. To z kolei zaburza pracę naszego
mózgu, który produkuje wtedy mniej melatoniny. Skutki takich zaburzeń
mogą przejawiać się gorszym samopoczuciem, bezsennością, depresją,
a nawet próbą samobójczą. „Najbardziej prawdopodobnym wyjaśnieniem
związku między geomagnetyczną aktywnością a depresją i samobójstwa­
mi jest to, że burze geomagnetyczne mogą rozstrajać nasz rytm okołodo-
bowy oraz schemat produkcji melatoniny” - twierdzi Kelly Posner, psy­
chiatra z Uniwersytetu Columbia w Nowym Jorku4. Posner wyjaśnia, że
rytm okołodobowy jest zależny od czynników środowiskowych (na przy­
kład pod wpływem ciemności synchronizujemy nasz wewnętrzny zegar),
zaś pole magnetyczne może być jednym z takich czynników. Zakłócenia
w polu magnetycznym mogą zaburzać funkcjonowanie naszych zegarów
biologicznych, powodując sezonowe zaburzenia nastroju (SAD), a co za
tym idzie, zwiększając tendencje samobójcze.

155
„Słońce kształtuje nie tylko nasz klimat, lecz wpływa też na nasz nastrój
i światopogląd. Szczęśliwi ludzie mają »słoneczne usposobienie«. Mówi­
my, że »widzimy światło« mądrości, zaś głupotę i zło odnajdujemy w ciem­
nościach (...), gdy nasz organizm zwalnia, energia słabnie, a światopogląd
zasnuwaj ą chmury” - piszą Steele Hill i Michael Carlowicz w książce The
Sun (Słońce)5. Autorzy spekulują, że SAD przypomina stan hibernacji, nie­
co podobny do zachowania naszych kuzynów niedźwiedzi, które też nie
przepadają za zimą. Chociaż syndrom SAD był początkowo uznawany za
nienaukową koncepcję wywodzącą się z medycyny ludowej, został formal­
nie umieszczony w czwartym wydaniu klasyfikacji zaburzeń psychicznych
Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego - nie jako typowa choroba
(chociaż nazwa na to wskazuje), lecz jako nawracający sezonowo przypadek
ogólnej depresji, wywołany przede wszystkim brakiem światła słonecznego.
Mniej więcej 5 procent społeczeństwa Stanów Zjednoczonych cierpi na tę
przypadłość. Najwyższy wskaźnik SAD odnotowuje się w regionach cha­
rakteryzujących się długimi, ciemnymi zimami; statystycznie prawie jedna
na 10 osób zamieszkujących takie obszary, jak Skandynawia czy Nowa An­
glia, cierpi na sezonowe zaburzenia nastroju. Typowymi objawami SAD są:
depresja, bezpodstawny pesymizm, myśli samobójcze oraz nadmierna po­
trzeba snu; występują one przede wszystkim lub wyłącznie w określonej po­
rze roku. Leczenie obejmuje terapię światłem, terapię konwersacyjną, po­
dawanie środków antydepresyjnych oraz tabletek z melatoniną.
Chociaż sezonowe zaburzenia nastroju zwykle uznawane są za zjawi­
sko występujące zimą, istnieje też - dość rzadka, dotykająca poniżej 1 pro­
cent globalnej populacji - letnia odmiana tego schorzenia, gdy to nie brak,
lecz nadmiar światła słonecznego wywołuje przypadłość. Jak łatwo się
domyślić, letnia odmiana SAD częściej występuje w bardziej słonecznych
strefach klimatycznych. Na przykład na Florydzie mniej więcej jeden
na 55 mieszkańców (co stanowi prawie 2 procent populacji) cierpi na
letnie zaburzenia nastroju, które objawiają się niepokojem, bezsennością,
spadkiem wagi i zwiększonym libido. Badacze wciąż nie wiedzą, co
powoduje tę odmianę SAD - uważa się jednak, że poziom melatoniny nie
jest za nią odpowiedzialny. Główną przyczyną tego zaburzenia nastroju jest,
jak nietrudno zgadnąć, zwiększona wrażliwość na upał i światło. Ciepłe noce

156
najwyraźniej zaburzają rytm snu niektórych amatorów surfingu, zaś innym
jasne światło słoneczne daje wrażenie bycia uwięzionym w jego blasku.
Leczenie letnich zaburzeń nastroju polega na unikaniu w miarę możliwości
wychodzenia z domu, stosowaniu diety polegającej na spożywaniu potraw
podawanych na zimno, a także przyjmowaniu antydepresantów, zwłaszcza
takich, które obniżają temperaturę ciała pacjenta w nocy. Ponieważ letnia
odmiana SAD jest bardzo rzadka i uważana za ezoteryczną, przeprowadzono
niewiele badań nad jej skutkami w szerszym aspekcie. Niemniej jednak
osoby cierpiące na tę przypadłość powinny zachować szczególną ostrożność
przy podejmowaniu ważnych decyzji życiowych latem.

WPŁYW WAHAŃ ELEKTROMAGNETYCZNYCH

Jesteśmy w stanie bez trudu przewidzieć, jak długie, zimne okresy nie­
doboru światła wpłyną na nasz nastrój; możemy także współczuć ludziom,
którzy czują się przytłoczeni letnim słońcem. Ale co z przypadkowymi wa­
haniami w polu magnetycznym Ziemi? Jeśli weźmiemy magnes i potrze­
my nim o swoją głowę, czy zaburzy to tok naszych myśli? Rozsądek podpo­
wiada, że mózg - z elektrochemicznego punktu widzenia bardzo delikatny
organ - jest wrażliwy na zewnętrzne oddziaływanie elektromagnetyczne,
jakiego źródłem bywają liczne wybuchy na Słońcu. Według takiej samej pro­
stej logiki można dojść do wniosku, że Księżyc, którego przyciąganie grawi­
tacyjne wywołuje na Ziemi przypływy i odpływy, także musi w jakiś sposób
wpływać na ludzki organizm (w tym mózg), składający się przecież w więk­
szości z wody. Promieniowanie słoneczne niesie ze sobą ważny komponent
elektromagnetyczny, podobnie jak impulsy transmitowane przez nasz układ
nerwowy, a także myśli w naszym mózgu. W związku z tym wydaje się lo­
giczne, że słoneczne wahania mogłyby nam nieco poprzestawiać klepki.
Jak silny musiałby być wybuch na Słońcu, by wpływać na nasze mózgi?
Czy małe dzieci, mające cieńsze czaszki, byłyby na ten wpływ bardziej po­
datne? W jakim stopniu pole magnetyczne Ziemi chroni nasze mózgi przed
oddziaływaniem Słońca? Jak zauważono, od niepamiętnych czasów plamy
słoneczne pojawiały się i znikały w rytmie 11-letnich cykli, zaś częstotli­
wość i intensywność działania Słońca podczas maksimum jego aktywno­

157
ści przewyższały nieraz współrzędne odnotowane podczas minimum trzy­
krotnie lub nawet więcej. Przypuszczalnie ludzki mózg jest przyzwyczajony
do tego schematu wzrostów i spadków zachowania naszej gwiazdy. Mo­
żemy więc wnioskować, że działanie Słońca musiałoby radykalnie odbiec
od normy, by w odczuwalnym stopniu wpłynąć na nasz sposób myślenia.
„Wydaje się prawdopodobne, że mózg reaguje na pola elektromagne­
tyczne: gdyby spirale wytwarzające pola magnetyczne umieścić nad ludzką
czaszką, prawdopodobnie wywołałyby one skurcze mięśniowe” - czytamy
w opisie pewnego badania, zamieszczonym w „New Scientist”6. Rzeczy­
wiście, od 1985 r. proces zwany przezczaszkową stymulacją magnetyczną
(TMS) stosowany jest w leczeniu zaburzeń mózgu, takich jak schizofre­
nia, migrena i depresja kliniczna. Urządzenie do przeprowadzania TMS
przesyła impuls elektromagnetyczny do czaszki, zasadniczo rozregulowu-
jąc przekaz bodźców przez neurony.
Fakt, iż celowe przezczaszkowe „zastrzyki” elektromagnetyczne mogą
wpływać na mózg, nie oznacza bynajmniej, że jest on także podatny na o wie­
le słabsze wahania wywołane przez zaburzenia geomagnetyczne. Niemniej
jednak podstawowa zależność jest jasna: za każdym razem, gdy neuron wysy­
ła impuls do mózgu, zaburza pole elekromagnetyczne otaczające ten organ.
I na odwrót: uważa się, że zakłócenia otaczającego pola elektromagnetycz­
nego wpływają na funkcjonowanie neuronów (ten fakt powoduje niekiedy
obawy, że korzystanie z telefonu komórkowego szkodliwie wpływa na mó­
zg) *. W artykule stawiającym pytanie: Czy pewne częstotliwości fal elektroma­
gnetycznych wpływają nafunkcjonowanie mózgu?, Amir Raz, neuropsycholog
kliniczny z Uniwersytetu Columbia, sam sobie udziela odpowiedzi: „Zde­
cydowanie tak. Promieniowanie jest energią, a wyniki badań potwierdzają
oddziaływanie określonych typów fal na biologiczną tkankę, w tym także
tkankę mózgową (...). Na przykład niedawny raport sugeruje, że pola elek­
tromagnetyczne o niskiej sile, wywoływane przez burze geomagnetyczne
- zaburzenia pola magnetycznego Ziemi spowodowane podmuchami wia­
tru słonecznego - mogą mieć nieznaczny, lecz wymierny wpływ na współ­
czynnik samobójstw wśród kobiet”7.

* Wmaju2011 r. Międzynarodowa Agencja Badania Raka (IARC) oficjalnie zaklasyfikowała pole elektromagnetycz­
ne wytwarzane przez telefony komórkowe jako potencjalnie rakotwórcze (przyp. red.).

158
W innym artykule na temat związku między zaburzeniami pola magne­
tycznego Ziemi a liczbą samobójstw tygodnik „New Scientist” prezentuje
wyniki różnych badań, które wskazują na liczne istotne zależności (a nawet
luźne związki) między impulsami wywoływanymi przez burze geomagne­
tyczne a wzrostem wskaźnika samobójstw (a co się z tym wiąże, przypusz­
czalnie także i depresji)8. Badacze wykryli zależność między GMS a liczbą
samobójstw w strefie od miasta Kirowsk, położonego na północy Rosji, po
Australię i Republikę Południowej Afryki.
Należy jednak zachować szczególną ostrożność podczas analizy staty­
styk przypadków samobójstw. W krajach katolickich przypadki odbiera­
nia sobie życia z reguły nie są zgłaszane, ponieważ według nauk Kościo­
ła samobójstwo jest grzechem, a człowiekowi, który targnął się na swoje
życie, odmawia się mszy żałobnej oraz godnego pochówku. Takie stano­
wisko Kościoła niekiedy zmusza rodziny samobójców do przedstawienia
nieprawdziwych okoliczności zgonu ukochanej osoby. W krajach skandy­
nawskich natomiast, gdzie ludzie uważają, że społeczeństwo ma prawo znać
tego typu informacje, statystyki samobójstw są prowadzone skrupulatnie.
Wiele innych badań uzupełnia informacje o liczbie samobójstw innymi
statystykami, wiążąc zakłócenia geomagnetyczne z przypadkami depresji
klinicznej, liczbą osób przyjmowanych do szpitali psychiatrycznych, a na­
wet zaburzeniami akcji serca u płodów. Burze geomagnetyczne mogą za­
tem szaleć bez odczuwalnych dla przeciętnego człowieka skutków, ale naj­
wyraźniej mają jednak na nas pewien wpływ.
Według przytaczanego już wcześniej badania na zlecenie Banku Rezerw
Federalnych w Atlancie, tylko 10 do 15 procent populacji odczuwa wpływy
wybuchów geomagnetycznych na Słońcu. Prawdopodobnie osoby najbar­
dziej podatne na syndrom SAD stanowią wśród tej części społeczeństwa
liczną grupę. To prawdopodobnie skierowałoby wykres występowania se­
zonowych zaburzeń nastroju, spowodowanych burzami geomagnetyczny­
mi na Słońcu, w stronę regionów o długich, ciemnych zimach, położonych
na wyższych szerokościach geograficznych obu półkul (jestem ciekaw, jakie
wyniki dałoby badanie porównujące zakres występowania zaburzeń GMS/
SAD z grubością czaszki). W gruncie rzeczy jest to kwestia intensywności
tego zjawiska: jak duże zagrożenie stanowią dla nas zaburzenia cyklu wy­

159
stępowania plam słonecznych? Czy naprawdę prowadzą do zwiększenia
liczby samobójstw, czy tylko powodują okresową melancholię? Być może
wpływ plam słonecznych j est j ak alergia na orzechy: statystycznie występu-
je rzadko, ale jest niebezpieczna dla tych nielicznych, którzy są na nią po­
datni. Ci ludzie powinni więc przedsięwziąć dodatkowe środki ostrożności.
Nastroje Słońca wpływają na nasze samopoczucie niezależnie od tego,
czy mieścimy się w tych 10-15 procentach ludzi szczególnie na nie po­
datnych, czy też należymy do tej nieszczęsnej większości, która musi ja­
koś współżyć z osobami ulegającymi wpływom plam słonecznych. Uczu­
cie niepokoju spotęgowane przez to zjawisko z pewnością sięga aspektów
ludzkiego przetrwania wybiegających poza kwestie finansowe i może rów­
nie dobrze wpływać na procesy decyzyjne o dowolnym zakresie, od spo­
łecznego do jednostkowego. W jaki sposób możemy jednak wykorzystać
naszą wiedzę na temat GMS/SAD? Zwyczajna świadomość tego, że nasz
nastrój może ulegać negatywnym wpływom, choć nie z naszej winy, jest
z pewnością najlepszym sposobem złagodzenia tego zjawiska. Podobnie
rzecz się ma ze zrozumieniem, że inni ludzie także mogą być podatni na
wpływ GMS. Dobrze jest też przyjmować suplementy zawierające melato­
ninę, jeśli zauważymy u siebie zaburzenia snu przypadające na okresy wy­
sokiej geomagnetycznej aktywności Słońca. Naukowcy mogą także podjąć
próbę opracowania rzetelnych sposobów badania ewentualnej podatności
na wpływ burz geomagnetycznych u każdego człowieka. Spółki giełdowe,
departamenty obrony oraz inne instytucje, których właściwe funkcjonowa­
nie w znacznej mierze uzależnione jest od niezależnej od nastroju, obiek­
tywnej oceny ryzyka, mogłyby skorzystać z takich badań pod kątem wraż­
liwości na GMS i przeprowadzać je na kandydatach do pracy.
Ponadto ryzykowne operacje, takie jak otwieranie nowych spółek czy
wdrażanie innowacji technologicznych, bywają zaniedbywane w okresach
wzmożonej aktywności geomagnetycznej Słońca. Mogą na tym stracić na­
wet duże spółki giełdowe. Jak wynika z badania dla Banku Rezerw Fede­
ralnych w Atlancie, „niespotykanie wysoki poziom aktywności geomagne­
tycznej ma istotny, z punktu widzenia statystycznego oraz ekonomicznego,
negatywny wpływ na zwroty giełdowe z następnego tygodnia dla wszystkich
wskaźników rynkowych w USA”. Badacze znaleźli także „dowody znacznie

160
wyższych zwrotów na całym świecie w okresach zmniejszonej aktywności
geomagnetycznej”9. Warto zauważyć, że na giełdzie papierów wartościo­
wych rzeczywiście nastąpił spadek notowań w tygodniu następującym po
prognozowanej burzy geomagnetycznej, jaka miała miejsce 24-25 stycznia
2012r., chociaż (według agencji Associated Press) przez pozostałe dni tam­
tego miesiąca wskaźniki giełdowe utrzymywały się na zadowalającym po­
ziomie. Zarówno indeks Dowjones Industrial Average, jaki Standard & Po-
ors 500 zachowywały się inaczej, utrzymując się na wyrównanym poziomie
lub całkowicie spadając wprzeciągu tygodnia następującego po 25 stycznia
2012 r. „Niespodziewany spadek zaufania klientów pociągnął notowania
giełdy w dół ostatniego dnia miesiąca” - podaje Associated Press10. Czy za
zszargane nerwy inwestorów odpowiedzialny był geomagnetyzm Słońca?
Ile istotnych decyzji podjęto w przeszłości pod wpływem zachowania
naszej gwiazdy? Czy hipoteza kapryśnego Słońca kształtowała w jakiś ta­
jemniczy sposób historię ludzkości? Chociaż wciąż nie jest możliwe do­
kładne zbadanie, jaki procent populacji może być bardzo podatny na skoki
i spadki aktywności plam słonecznych, to nawet przy założeniu, że ten od­
setek będzie niski, nie możemy uznać, iż ogólny wpływ aktywności Słońca
jest statystycznie nieistotny. Niekiedy wystarczą jeden czy dwa skrajne wy­
niki takiego działania, by wpłynąć na wszystkich ludzi. Na przykład jeżeli
prezydent (czy inny ważny przywódca polityczny) jest podatny na wpływ
GMS/SAD, może to w negatywny sposób odbić się na podejmowaniu
przez niego kluczowych decyzji. Adrian Chen, blogger udzielający się na
stronie o nazwie Gawker*, pisze, że prezydent Obama cierpi na sezono­
we zaburzenia nastroju, co wprawia go w smutny, melancholijny nastrój11.
Jeżeli to prawda - odpukać - dla jego i naszego dobra miejmy nadzieję, że
to schorzenie, zwykle nawracające mniej więcej na początku listopada, nie
wpłynie na wyniki wyborów mających się odbyć pod koniec roku 2012**.
Uważam zależność GMS/SAD za „czynnik trymerowy” (trymer, ina­
czej klapka wyważająca, jest częścią steru statku, można powiedzieć - ste­
rem steru). Mniej więcej co 11 lat wybuchy słoneczne powodują, że trymer
wielkiego okrętu, jakim jest państwo, nieznacznie przesuwa się w stronę

* Amerykański blog zawierający wiadomości i (głównie) plotki z kraju i ze świata (przyp. tłum.).
** Książka została wydana w USA w X 2012 r.j 6 XI wybory prezydenckie wygrał Barack Obama (przyp. red.).

161
pesymizmu i przygnębienia. Oczywiście żaden trymer nie jest w stanie po­
konać szalejącego prądu; wielka fala optymizmu wywołana stanem poko­
ju i dobrobytu może zostać zmieciona przez kilka słonecznych wybuchów.
W ten sposób zależność naszego nastroju od aktywności geomagnetycznej
Słońca jest skazana na płynięcie pod prąd. W naszej kulturze optymizm
jest niemalże doktrynalny. Cała gospodarka wydaje się opierać na rosną­
cym zaufaniu klientów i wysokich oczekiwaniach. Może więc w wielkim
schemacie wszechrzeczy okazjonalny dotyk słonecznego pesymizmu jest
potrzebny jako hamulec dla wygórowanych wymagań?
Zjawisko plam słonecznych może wpływać na nasze myśli oraz nastrój
w sposób, jakiego nigdy byśmy się nie spodziewali. Warto więc, by psycho­
logowie rozważyli zbadanie grupy ludzi pod kątem podejmowania decyzji
podczas maksimum aktywności Słońca i porównali wyniki z rezultatami
podobnego badania wykonanego w okresie niskiej aktywności słonecznej
(wykluczenie wszelkich innych czynników wpływających na naszą ocenę
oraz rozumienie świata byłoby nie lada wyzwaniem, przede wszystkim cza­
sochłonnym i dlatego wymagającym sfinansowania). Jednym ze sposobów
uzyskania danych mogłoby być monitorowanie aktywności fal mózgowych
podczas geomagnetycznej burzy słonecznej, za pomocą techniki skanowa­
nia zwanej pozytonową tomografią emisyjną (PET) i innych tym podob­
nych metod. Można byłoby uznać, że rejony mózgu, które wykazywałyby
największą aktywność w trakcie badania, byłyby w szczytowej formie co
11 lat. Jak już wiemy, zwiększenie ilości promieniowania słonecznego sku­
tecznie zapobiega dotarciu promieni kosmicznych na Ziemię, zaś okresy ni­
skiej aktywności Słońca pozwalają tym promieniom - czyli wiązkom ener­
gii niepochodzącym od naszej gwiazdy - na opanowanie planety Ziemia.
Mózg niektórych ludzi może być szczególnie podatny na wahania promie­
niowania kosmicznego, innych zaś - wyjątkowo odporny na to zjawisko.

ZAKŁÓCENIA GEOMAGNETYCZNE
A POSTRZEGANIE INTUICYJNE

Pewne trwające pół wieku badanie przeprowadzone w Rosji wykazu­


je silną zależność między ograniczoną ekspozycją na promieniowanie ko­

162
smiczne a zwiększonym poziomem postrzegania parapsychicznego/in­
tuicyjnego. Jeżeli rosyjscy badacze mają rację, każdy skok na wykresie
Usoskina oznacza większą aktywność słoneczną i zarazem mniej promie­
niowania kosmicznego, a co za tym idzie - zwiększenie ludzkiej zdolności
postrzegania intuicyjnego. By zbadać tę kwestię, w roku 2006 udałem się
do Akademgorodka, zaawansowanego naukowo miasteczka badawczego
w Nowosybirsku na Syberii, gdzie dowiedziałem się, że przez prawie 50 lat
Rosjanie prowadzili badania naukowe, mające na celu wyjaśnienie związ­
ku między aktywnością Słońca i promieniami kosmicznymi a postrzega­
niem parapsychicznym/intuicyjnym. Aleksander V. Trofimow, naczelny
dyrektor Międzynarodowego Instytutu Badawczo-Naukowego Antropo-
ekologii Kosmicznej (ISRICA) oraz szef laboratorium w Helioklimatycz-
nym Centrum Naukowym Syberyjskiego Oddziału Medycyny Klinicznej
i Eksperymentalnej Rosyjskiej Akademii Nauk, zdecydowanie potwier­
dził, że promieniowanie kosmiczne może wpływać na naszą percepcję pa­
rapsychiczną/intuicyjną. Według Trofimowa promienie kosmiczne po­
wodują powstawanie chmur w atmosferze, ale także zaciemniają pewne
nieliniowe aspekty procesu wydawania opinii12. Obniżony poziom pro­
mieniowania kosmicznego, jaki obserwujemy podczas wzmożonej aktyw­
ności Słońca, wykazuje natomiast silny związek z percepcją intuicyjną
czy też parapsychiczną. Po roku 2006 odwiedzałem jeszcze Akademgo-
rodok, by zbadać kilka urządzeń skonstruowanych przez syberyjskich na­
ukowców, w celu zniwelowania wpływu promieni kosmicznych i w efekcie
ulepszenia pewnych form percepcji i komunikacji. Jak pisałem w książce
Apokalipsa 2012, wstępne eksperymenty przeprowadzone z wykorzysta­
niem tarcz pomocnych w komunikacji telepatycznej dały bardzo obiecu­
jące wyniki.
Kolejnym fascynującym obszarem syberyjskiego programu badawcze­
go jest wpływ promieni kosmicznych oraz ich blokowanie na powierzch­
ni wody, w celu zwiększenia aktywności słonecznej. Naukowcy, z którymi
się spotkałem, są przekonani, że fizyczna struktura wody posiada różne
poziomy ekspozycji na promieniowanie kosmiczne oraz że pochłanianie
go przez wysokie i niskie poziomy wody ma współmierne działanie na or­
ganizm ludzki, zwłaszcza mózg (który w 70 procentach składa się z wody,

163
zaś całe ciało dorosłego człowieka - w 60 procentach). Mózg niemowlęcia
zawiera jeszcze więcej wody i dlatego powinien być uznany za szczególnie
podatny na wahania promieniowania kosmicznego13.
Porównanie odkryć Banku Rezerw Federalnych w Atlancie i instytutów
badawczych z Akademgorodka skłania do postawienia interesujących py­
tań. Działanie geomagnetyczne związane z wysoką aktywnością słoneczną
wiąże się też z degradacją pewnych procesów decyzyjnych, jakie muszą za­
chodzić, byśmy mogli odnosić sukcesy na giełdzie. Jednak takie skoki ak­
tywności Słońca wiążą się także ze zwiększeniem intensywności odczuwa­
nia parapsychicznego/intuicyjnego. Czy jest to kwestia dominacji lewej,
czy prawej półkuli mózgowej ? Czy niektórzy ludzie są bardziej podatni na
wahania geomagnetyczne na Słońcu, inni zaś na wpływ promieniowania
kosmicznego? Jak skuteczne są wspomniane rosyjskie urządzenia chro­
niące ich użytkowników przed promieniami kosmicznymi i stymulujące
wpływ zwiększonej aktywności słonecznej? Czy możemy wykorzystać te
urządzenia w praktyce, w dziedzinie inwestycji giełdowych oraz innych
form ludzkiej działalności? Ile istotnych decyzji (nieświadomie) podjęto
w przeszłości pod wpływem wzmożonej lub osłabionej aktywności Słońca?
Być może poszukiwania zależności między naszą gwiazdą a ludzkim
mózgiem w końcu spełzną na niczym, tak jak stało się to kilkanaście dekad
po efekcie Carringtona (w roku 1859), kiedy błędne okazały się pochop­
ne wnioski, że wszelka aktywność człowieka - od rolnictwa po funkcjono­
wanie giełd - powiązana jest z aktywnością słoneczną. Tym razem jednak
nasza technologia jest bardzo zaawansowana i wyczulona - wystarczają­
co precyzyjna, by zarejestrować nawet najbardziej subtelne fale mózgowe,
a jednocześnie na tyle śmiała, by dosłownie przeniknąć do wnętrza Słońca
i zbadać jego materię. Z pewnością odnajdziemy nowe zależności między
naszą gwiazdą a funkcjonowaniem ludzkiego mózgu. Któregoś dnia może­
my nawet zacząć postrzegać siebie jako istoty „słonecznogłowe” - podłą­
czone mentalnie do Słońca bezprzewodowe receptory nastrojów tej gwiaz­
dy oraz odbiorniki specyficznych informacji na jej temat.

164
a szklanymi drzwiczkami biblioteczki w mieszkaniu przy Park Slope
Z w Brooklynie, w którym się wychowywałem, stała książka zatytuło­
wana Opowieść wszech czasów. Czy ta książka naprawdę była tak do­
bra? Przeczytałem kilka pierwszych stron, po czym powiedziałem mojej
matce, że autor po prostu chwali się tym, jak dobra jest jego książka.
Matka wyjaśniła mi, że tytuł odnosi się nie do jakości książki, lecz do
historii, o której ona opowiada, czyli o życiu, śmierci i zmartwychwsta­
niu Jezusa-z pewnością jednej z najpopularniejszych i najważniejszych
opowieści, jakie znała ludzkość, świętej historii, na której się wychowy­
wałem. Od mojego dzieciństwa w latach 60. XX wieku pojawiła się jed­
nak konkurencyjna „opowieść wszech czasów”: narodziny wszechświa­
ta 13,7 miliarda lat temu oraz późniejsze powstanie naszego świata.
Czy nasz świat zaczął się od „Słowa”, jak nauczał Jan w swojej ewange­
lii, czy też może, jak twierdzą kosmolodzy, będący zwolennikami teorii
Wielkiego Wybuchu, wszystko zaczęło się od nieciągłości - nieskończe­
nie małej i nieskończenie wybuchowej zmarszczki na strukturze po­
przedzającej czasoprzestrzeń? Różnice polegają na tym, że nieciągło­
ści pojawiają się same, zaś słowa ktoś musi wypowiedzieć.
Równie zagorzała debata toczy się wokół tego, jak to wszystko się za­
kończy. Pojawia się wiele hipotez - od długiej, pełnej ognia i siarki bi­
twy między Bogiem a Szatanem, jak przepowiada Apokalipsa św. Jana
- do wizji świata kończącego się „nie hukiem, ale skomleniem”, jeśli
się odwołać do wiersza T.S. Eliota*. Według tego drugiego scenariu­
sza świat zgaśnie powoli, stając się ofiarą własnej entropii. Jak dotąd
chyba nikt nie przedstawił hipotezy zakładającej „wielkie zaciemnie­
nie”, więc nie mam zamiaru proponować kolejnego czarnego scena­
riusza. Powiem jednak tak: wielomiesięczny brak energii elektrycznej
może nie być dosłownym końcem świata, ale jeżeli nie zabezpieczy­
my swoich sieci energetycznych przed wybuchami na Słońcu, to cze­
ka nas prawdziwe piekło.

T.S. Eliot, Wydrążeni ludzie, tłum. Cz. Miłosz.


ROZDZIAŁU

Słońce wkrótce zniszczy


naszą sieć energetyczną

O
dliczanie do końca znanej nam cywilizacji rozpoczęło się 28 sierpnia
1859 r., gdy do Ziemi dotarła pierwsza z dwóch olbrzymich fal plazmy.
Przez następne 42 godziny w wielu zakątkach świata - od biegunów po rów­
nik - na niebie pojawiła się krwistoczerwona zorza polarna. Potem 2 wrze­
śnia 1859 r. w naszą planetę trafił kolejny, jeszcze większy pocisk plazmowy.
Wyładowania elektryczne przechodziły z atmosfery na linie telegraficzne li­
czące wówczas 200 000 kilometrów długości. Skutkiem tego były zakłócenia
odczuwalne na obu półkulach; niektórzy operatorzy telegrafów stracih przy­
tomność w wyniku porażenia prądem. Osoby biwakujące w Górach Skali­
stych mogły czytać książki w nocy. W rosyjskich magnetometrach poprzepa-
lały się bezpieczniki. Tryskały iskry, wybuchałypożary, igłykompasówkręciły
się w kółko, statki zbaczały z kursu - wszystko za sprawą wydarzenia zwanego
efektem Carringtona, nazwanego tak na cześć Richarda Carringtona, brytyj­
skiego astronoma, który za pomocą teleskopu zaobserwował, a następnie na­
szkicował olbrzymią plamę na Słońcu, która dała początek fali plazmy.
Intelektualne „korzenie” hipotezy kapryśnego Słońca sięgają właśnie
tej daty, ponieważ wtedy po raz pierwszy w sposób naukowy powiązano
zachowanie plam na Słońcu z turbulencjami zachodzącymi na Ziemi. Po

167
wystąpieniu efektu Carringtona, pierwsze badania skupiły się głównie na
udowodnieniu zależności pomiędzy 11-letnim cyklem słonecznym a cykla­
mi w naturze i sferze gospodarczej. Na przykład, jeżeli dana rzeka wylewała
mniej więcej co 10 lat, naukowcy zakładali istnienie związku takich wyda­
rzeń z cyklem występowania plam na Słońcu, po czym analizowali dane do­
tyczące poziomu wód, by zyskać potwierdzenie prawdziwości swoich tez.
Jeżeli ceny zbóż rosły lub spadały z pewną regularnością, poszukiwano ana­
logii tego faktu we wzrostach i spadkach aktywności słonecznej. Tego typu
podejście zaowocowało odnalezieniem wielu korelacji i zbiegów okolicz­
ności - dużo dymu bez ognia (korelacje są dla statystyków formą poszlak;
rzadko kiedy można za ich pomocą jednoznacznie cokolwiek udowodnić,
ale jeżeli zbierze się ich wystarczająco dużo, wówczas sceptycy będą bez­
silni. Korelacje wskazują na związek pomiędzy dwiema zmiennymi, ale nie
muszą one oznaczać od razu związku przyczynowo-skutkowego. Na przy­
kład: jeżeli wysoki odsetek przestępców regularnie jada w barach szybkiej
obsługi, nie oznacza to, że jadanie serwowanych tam posiłków skłania lu­
dzi do popełniania przestępstw).
Na początku XX wieku liczba korelacji między plamami na Słońcu a roz­
maitymi zjawiskami na Ziemi znacznie wzrosła. Między innymi badanie
win z Bordeaux, wyprodukowanych od 1845 do 1915 r., ujawniło, iż naj­
lepsze roczniki pochodzą z lat szczytowej aktywności cykli słonecznych1.
Analogicznie - wina najsłabszej jakości pochodziły z lat niskiej aktywno­
ści Słońca. Teoria (wciąż niepotwierdzona) zakładała, iż „fale” pochodzące
z plam na Słońcu w pozytywny sposób wpłynęły na wzrost winorośli. Hi­
poteza kapryśnego Słońca rozpoczynałaby właśnie swoje drugie stulecie,
gdyby komuś udało się udowodnić związek przyczynowo-skutkowy po­
między zachowaniem Słońca a jakością tego magicznego - i na swój spo­
sób świętego - napoju. Roland Barthes uważa wino za „łyk słońca i ziemi”,
dodając przy tym: „Jest to przede wszystkim substancja zdolna do wywo­
ływania zmian, do odwracania sytuacji i ukazywania przeciwieństw. Potrafi
na przykład uczynić ze słabego mężczyzny siłacza, a z osoby małomównej
- gadułę. To właśnie źródło jej alchemicznej zdolności dziedziczenia cech
i filozoficznej mocy przemieniania i tworzenia ex nihilo”2. Hipoteza kapry­
śnego Słońca mogłaby również zyskać na popularności, gdyby moim po-

168
przedrukom udało się uzasadnić twierdzenie, że brak plam na Słońcu był
przyczyną zatonięcia „Titanica”. Trwający dwie dekady zanik aktywno­
ści słonecznej na przełomie wieków zbiegł się w czasie ze spadkiem tem­
peratur powierzchni mórz. Temu drugiemu zjawisku towarzyszyły dryfy
gór lodowych w kierunku na południe od Grenlandii, na obszary niegdyś
wolne od takich obiektów. Niektórzy ówcześni naukowcy zajmujący się
plamami na Słońcu byli zdania, że to właśnie główna przyczyna zatonię­
cia „Titanica”.
Plamy na Słońcu pojawiały się jako objaśnienie praktycznie każdego zja­
wiska wymagającego wytłumaczenia: „W ciągu następnych 20 lat ukaza­
ło się wiele prac wiążących zmiany na Słońcu z wahaniami temperatur na
Ziemi, opadami deszczu, suszami, przypływami rzek, cyklonami, popula­
cją owadów, zatonięciami statków, aktywnością gospodarczą, cenami zbóż,
jakością win i wieloma innymi czynnikami” - piszą Douglas V. Hoyt i Ken­
neth Schatten3. Hipotez było wiele, ale dowodów wciąż brakowało. Takjak
w przypadku Winlandii, nieszczęsnej kolonii wikingów na ziemiach Ame­
ryki Północnej, pierwsze próby zrozumienia wpływu zmian na Słońcu na
życie na Ziemi spaliły na panewce.
Cała nauka o plamach na Słońcu skupiała się praktycznie wokół tylko
jednej osoby - Williama Stanleya Jevonsa, błyskotliwego, lecz zdyskredy­
towanego ekonomisty. Na początku XX wieku Jevonsowi nie udało się wy­
kazać związku między plamami słonecznymi a stanem gospodarki. Jego ro­
zumowanie było całkiem zasadne: aktywność słoneczna wpływa na plony,
zwłaszcza w przypadku kukurydzy, która z kolei ma wpływ na całą gospo­
darkę. Urodzaj kukurydzy (a co za tym idzie - jej niższa cena) pozytywnie
oddziałuje na gospodarkę, ponieważ jego efektem jest ogólna obniżka cen
żywności, zaś zaoszczędzone pieniądze społeczeństwo wydaje na inne pro­
dukty (wypada w tym miejscu wspomnieć, że niestety obecnie ceny żyw­
ności wciąż rosną z powodu zwiększonego popytu na etanol z kukurydzy).
Książka Jevonsa zatytułowana Investigations in Currency and Finance (Ba­
dania na temat walut i finansów) zawierała trzy eseje wskazujące na zwią­
zek plam na Słońcu z cenami towarów i przedstawiające cykle wzrostów
i spadków ekonomicznych jako funkcję aktywności słonecznej4. Problem
z analizą Jevonsa polegał na tym, iż cykl słoneczny trwa około 11 lat, zaś

169
(według autora) cykl gospodarczy 10,4 roku. To, co może wydawać się nie­
wielką rozbieżnością, szybko urosło do rangi sporego błędu, więc Jevons
daremnie starał się przekalkulować (czyli zmanipulować) długość cyklu
słonecznego, skracając go o rok, co było niezgodne z udowodnionym na­
ukowo stanem faktycznym.
Błędy w metodologii Jevonsa brutalnie zdemaskowano do tego stopnia,
że od tamtej pory niewielu naukowców zdobyło się na odwagę, by konty­
nuować jego pracę. Szkoda, ponieważ ci, którzy uznali, że plamy na Słoń­
cu mogą być zjawiskiem istotnym dla naszego życia, mieli więcej racji, niż
im się wydawało. Wyprzedzali po prostu swoją epokę i popełnili kilka błę­
dów w obliczeniach. Mniejsza o plony kukurydzy i statki wycieczkowe. Na­
ukowcy powinni byli skupić się na kataklizmie, który dotknął ówczesne li­
nie telegraficzne (obecnie zwane niekiedy „wiktoriańskim Internetem”).
Mimo że rzeczywiste zniszczenia nie były zbyt duże, to całe zajście stano­
wiło ostrzeżenie przed mającym dopiero nadejść zagrożeniem - paraliżem
sieci energetycznej zasilającej naszą cywilizację.

SŁONECZNY
IMPULS ELEKTROMAGNETYCZNY

Osoby, dla których niezbędną częścią życia jest adrenalina, być może
ucieszą się na wieść, iż w najbliższej przyszłości Słońce najprawdopodob­
niej będzie starało się nas unicestwić. Pisząc o najbliższej przyszłości, mam
na myśli czasy, których większość z nas będzie w stanie dożyć. Tak jak na­
kreśliłem we wstępie, słoneczne eksplozje promieniowania plazmowego
(jak wprzypadku efektu Carringtona) sparaliżują naszą sieć energetyczną
na wiele miesięcy lub lat, pozbawiając tym samym dostępu do elektrycz­
ności nawet 100 milionów Amerykanów i wielu mieszkańców innych kra­
jów. Wynika to z danych zawartych w cytowanym we wstępie do niniejszej
książki raporcie, przygotowanym przez amerykańską Narodową Akademię
Nauk: SevereSpace WeatherEvents: UnderstandingSocietalandEconomicIm-
pacts (Groźne zjawiska pogodowe w kosmosie: zrozumienie społecznych
i ekonomicznych skutków). Ten przygotowany w 2008 r. we współpracy
z NASA raport stwierdza, że wybuch słoneczny rozmiarami dorównujący

170
tym z lat 1859,1909 i 1921 - czyli przed zbudowaniem sieci energetycz­
nych - obecnie wywołałby katastrofalne w skutkach, wielkie zaciemnienie
(te niewielkie wyrzuty plazmy są jednak niczym w porównaniu z eksplo­
zjami, które położyły kres ostatniej epoce lodowcowej; kiedy następnym
razem doświadczymy zjawiska o takiej skali, cała nasza cywilizacja pójdzie
z dymem). Jak pisałem w mojej książce zatytułowanej Aftermath: A Guide
to Preparingfor and SurvivingApocalypse 2012, ograniczenie lub brak dostę­
pu do energii elektrycznej przez długi, niesprecyzowany okres oznacza nie­
możność korzystania z telefonów, brak bieżącej wody, paliwa (zakładając,
że pompy są elektryczne), niemożność chłodzenia świeżej żywności i le­
ków, upadek bankowości, ochrony policyjnej i wojskowej. Według raportu
wydanego przez renomowaną organizację naukową, w wyniku następstw
efektu Carringtona, wielkie metropolie od Nowego Jorku, przez Chicago,
po Seattle prawdopodobnie staną się niezdatne do zamieszania. Mad Max?
To dobry moment na strach. Zaprzeczenie to skuteczna forma obrony,
ale nie można bez końca wstrzymywać oddechu. Wypuście powietrze z płuc
i przekonajcie sami siebie, że to jedynie najgorszy możliwy scenariusz, wy­
myślony przez naukowców w celu spędzania wam snu z powiek. W dzisiej­
szych czasach wszystko jest mocno przesadzone, a coraz to nowi eksper­
ci bredzą o coraz to nowych zagrożeniach. Poza tym wcześniej napisałem
przecież, że ostatnie badania naukowe nie dały żadnych konkretnych rezul­
tatów. Nie ma sensu zamartwiać się teorią wymyśloną przeszło 100 lat temu.
Może zatem wolicie zbagatelizować zagrożenie? Zaciemnienia nie są
przecież takie straszne, a światło świec bywa bardzo romantyczne. Może
właśnie tego nam trzeba. Powinniśmy zwolnić tempo, zrobić krok wstecz
i raz jeszcze zastanowić się nad szaleńczym pędem naszego XXI-wieczne-
go technologicznego wyścigu. Oczywiście - będą pewne niedogodności,
na przykład zatkanie się kanalizacji w wyniku awarii pomp. Będzie trochę
bałaganu, zwłaszcza gdy w naszych toaletach zacznie cofać się woda. Być
może nie wszystko pójdzie gładko, ale przecież jesteśmy twardzi. Potrafi­
my żyć z tego, co mamy, dostosowywać się, radzić sobie z przeciwnościami
losu. Wygląda jednak na to, że sami prosimy się o unicestwienie - linie elek­
tryczne szczelnie pokrywają nasze kontynenty niczym sieć piorunochro­
nów. Mamy szczęście, że Sol to nie Thor, który nie mógł się oprzeć przed

171
ciśnięciem w nas kilku gromów. Sol - źródło naszego życia - nie zna prze­
cież pokus ani umiaru. Niech Bóg ma nas w swojej opiece.
Powinniśmy modlić się o to, by efekt Carringtona nigdy więcej się nie
powtórzył. Gdy Słońce wyrzuca w naszym kierunku nadmiar plazmy - na­
ładowanej i magnetycznie zmiennej energii w postaci gazu, może ona za­
kłócić działanie sieci energetycznej, a nawet całkowicie ją sparaliżować.
Wyglądałoby to mniej więcej tak. Pojawia się wybuch na Słońcu, a w jego
wyniku ku Ziemi pędzą ogniste kule plazmy, zaś niektóre z nich uderzają
bezpośrednio w naszą planetę. Jeżeb będą to naprawdę duże pociski, mogą
przebić się przez nasze ochronne pole magnetyczne. Tego typu uderzenie
tworzy impuls elektromagnetyczny zwany słonecznym EMP (Electroma-
gnetic Pulse), innymi słowy - silny podmuch promieniowania elektroma­
gnetycznego. EMP rozpętuje geomagnetyczne burze w górnych warstwach
naszej atmosfery. Następnie wywołane przez burze prądy indukowane geo­
magnetycznie wnikają do północnoamerykańskiego systemu energetycz­
nego i podobnych systemów wysokiego napięcia na całym świecie, zakłó­
cając ich działanie.
Ten obrazek nie ma nic wspólnego z sianiem apokaliptycznej pani­
ki. W sporządzonym w 2010 r. raporcie, wspólnie sponsorowanym przez
Północnoamerykańską Korporację Niezawodności Elektrycznej (North
American Electric Reliability Corporation - NERC) oraz Departament
Energii, czytamy: „Przez wiele lat wiedzieliśmy, że [geomagnetyczne] bu­
rze są potencjalnie w stanie zagrozić układom produkującym i dystry­
buującym energię; zarówno współcześnie pozyskane doświadczenie, jak
i przeprowadzone analizy wydają się potwierdzać powyższe wnioski (...).
Ocena ta ukazuje, iż silne burze geomagnetyczne są w stanie wywołać
długotrwałe przerwy w dostawie energii elektrycznej na terenie Amery­
ki Północnej”5.
Na szczęście NERC, prywatna spółka ustalająca standardy niezawodno­
ści dla narodowej sieci energetycznej, jest świadoma problemu od 1990 r.,
kiedy to jej zarząd opublikował podniosłą uchwałę potwierdzającą istnie­
nie realnego zagrożenia. Niestety, od tej pory w NERC nie zrobiono prak­
tycznie nic. Biurokraci na korporacyjnych etatach zmarnowali 20 lat i nie
wykorzystali szansy na obronę naszego stylu życia.

172
PODWYŻSZONA WRAŻLIWOŚĆ NA EMP

Współczesna, powiązana technologicznie globalna cywilizacja jest


o wiele bardziej podatna na zagrożenie związane z EMP niż świat w 1990
r. Odpowiada za to postęp technologiczny, jaki dokonał się od tamtego cza­
su, bowiem jego dobrodziejstwa są całkowicie zależne od stałego dostępu
do energii elektrycznej. Wyobraźmy sobie, jak bardzo zagubieni byliby­
śmy bez systemu nawigacji satebtarnej, zależnego od sieci, która z pewno­
ścią ucierpiałaby w wyniku awarii elektryczności. W1990 r. mało kto po­
siadał GPS, większość z nas po prostu trzymała w schowku mapy. Jednak
nawet wówczas wiele samochodów posiadało elektroniczny układ zapło­
nowy, który również nie zadziałałby po wyładowaniach wywołanych przez
EMP. Gdybyśmy cofnęli się o kolejne 20 lat do roku 1970, kiedy elektro­
nika nie zawitała jeszcze do układów zapłonu, większość samochodów nie
uległaby awarii pod wpływem efektu Carringtona. W1859 r., kiedy po raz
pierwszy odnotowano takie zjawisko, EMP nie potrafiłoby dokonać zbyt
wielu zniszczeń, gdyż nie korzystano wtedy powszechnie z energii elek­
trycznej. Konstrukcją najbardziej przypominającą sieć energetyczną była
sieć telegraficzna, która, jak już wspomniałem, poważnie odczuła skutki
efektu Carringtona.
Zwróćmy uwagę na ostrzeżenie pochodzące z przygotowanego w 2008 r.
raportu Critical National Infrastructures Report (Raport o zagrożeniu kra­
jowych infrastruktur), sporządzonego przez Electromagnetic Pulse Com-
mission (Komisję ds. Impulsu Elektromagnetycznego), ponadpartyjną jed­
nostkę kierowaną przez doktora Williama Grahama, który w 1962 r. odkrył
zjawisko EMP:

Fizyczną i społeczną esencję USA podtrzymuje system systemów; zło­


żona i dynamiczna sieć przeplatających się nawzajem i współzależnych
infrastruktur (...), których harmonijna współpraca umożliwia wykony­
wanie milionów akcji i transakcji oraz przesyłanie informacji, co ra­
zem stanowi podstawę prawidłowego funkcjonowania społeczeństwa
naszego kraju. Wrażliwość tychże infrastruktur na zagrożenia - świa­
dome, przypadkowe czy będące dziełem natury-stanowi przedmiot

173
wielkich obaw współczesnego świata, dodatkowo spotęgowanych
przez wydarzenia z 11 września 2001 r. czy huragany Katrina i Rita6.

Podczas wydarzenia, które okazało się dla Amerykanów ostatnią oka­


zją do przeprowadzenia testów nuklearnych w atmosferze, EMP wywo­
łane przez bombę o sile 1,4 megatony, zdetonowaną na wysokości około
400 kilometrów nad Oceanem Spokojnym, wyłączyło latarnie, przepali­
ło bezpieczniki oraz linie telefoniczne na Hawajach, oddalonych o prawie
1300 kilometrów na wschód od eksplozji. Bomba o podobnej sile zdeto­
nowana na wysokości około 400 kilometrów nad Kansas - w sercu kraju
- zniszczyłaby większość urządzeń elektrycznych w kontynentalnej czę­
ści Stanów Zjednoczonych. Tak samo sytuacja wyglądałaby w przypadku
kolejnego efektu Carringtona.
Nikt nie wie, kiedy pojawi się następne tego typu zjawisko. Jak już wspo­
mniałem, wiemy jednak, że kolejny szczyt aktywności słonecznej - na­
stępna „czerwona strefa”, podczas której burze słoneczne będą występo­
wać najczęściej i będą najsilniejsze - rozpocznie się pod koniec 2012 r. Być
może przypadkowo okres ten często kojarzony jest z przepowiedniami Ma­
jów, którzy przypisywali szczególne znaczenie aktywności Słońca, zwłasz­
cza wtedy, gdy jest ono ustawione w jednej linii z centrum naszej galaktyki.
Takie zjawisko występuje raz na 5125 lat, najbliższa nam data to 21 grud­
nia 2012 r., czyli dzień przesilenia zimowego. Majowie zwracali uwagę na
takie cykle, choć nie ma żadnych bezpośrednich dowodów na to, że wiązali
je z końcem świata. Na szczęście jest jeszcze mniej dowodów na to, że taka
przepowiednia się spełni. Majowie jednak precyzyjnie przewidzieli apo­
kalipsę, jeżeli weźmiemy pod uwagę prawdziwe znaczenie tego greckiego
słowa oznaczającego „odsłonięcie”, czyli ukazanie prawdy, być może na­
wet przerażającej. Uniesienie zasłony pokazało nam, jak ważne jest dla nas
Słońce. Od niepamiętnych czasów cykle słoneczne osiągają maksimum co
około 11 lat, ale jest to pierwszy szczyt aktywności, którego doświadczymy
uzbrojeni w wiedzę na temat niszczycielskiego potencjału efektu Carring­
tona, zdolnego do sparaliżowania sieci energetycznych zasilających naszą
cywilizację. To w istocie przerażająca prawda i (być może) właśnie staro­
żytni Majowie pomogli nam ją odkryć.

174
ROZDZIAŁ 12

Prosty sposób
na bezpieczną przyszłość

edną z najciekawszych rzeczy w hipotezie kapryśnego Słońca jest fakt,

J że jest ona w stanie przypadkiem ukazać nam cechy ludzkiego charakte­


ru. Jak dowiedzieliśmy się z ostatniego rozdziału, istnieje realna groźba, że
wahania aktywności Słońca skutkujące efektem Carringtona mogą w przy­
szłości pogrążyć nasz świat w ciemności. To naprawdę poważne zagrożenie.
Dziesiątki razy miałem okazję opowiadać najróżniejszym ludziom o per­
spektywie „wielkiego zaciemnienia”, a moi słuchacze zazwyczaj przyjmo­
wali te informacje z pełną zrozumienia obawą. Zdarzało się, że próbowali
oni porównywać to zagrożenie do innych katastrof, np. do zjawisk będą­
cych następstwem zmian klimatu albo do ataków o charakterze militar­
nym. Inni z kolei przypominali sobie o zaciemnieniach, których mieli oka­
zje doświadczyć, niektórzy mieli nawet pozytywne wspomnienia związane
ze wspólnym przeczekiwaniem tej niedogodności. Istnieje jednak niewiel­
ki odsetek moich słuchaczy, którzy wyśmiewają taki scenariusz, określając
szanse jego wystąpienia jako bardzo niewielkie lub zapewniając mnie, że
władze z pewnością zajmują się tą kwestią, a fakt, że nic o tym nie wiadomo,
spowodowany jest względami bezpieczeństwa. Większość przytoczonych
powyżej reakcji jest akceptowalna, choć niekoniecznie trzeba się z nimi

175
zgadzać. Najtrudniej pogodzić mi się z tym, że gdy wskazuję pewnym lu­
dziom prosty i niedrogi sposób mogący zabezpieczyć nas przed globalnym
zaciemnieniem, ci ignorują te informacje i nie robią z nimi zupełnie nic.
By zrozumieć rozwiązanie opisanego wyżej problemu, musimy poznać
nieco więcej szczegółów. Transformatory są najsłabszym ogniwem sieci
elektrycznej, a co za tym idzie - także cywilizacji uzależnionej od takiej
sieci. Musimy więc chronić te urządzenia. Ochrona transformatorów to za­
pewnienie im możliwości przyjęcia dużej ilości prądu - na przykład 750
kilowoltów prądu zmiennego - a następnie przemiany (transformacji) ta­
kiej energii na mniejsze, łatwiej przyswajalne pakiety, np. w postaci pię­
ciu linii po 150 kilowoltów każda. Mniejsze transformatory będą mogły
wtedy jeszcze bardziej obniżyć napięcie aż do miejsca, w którym odbior­
cy - domy i biura - otrzymają prąd o standardowym napięciu. Rozdziela­
nie prądu nie jest nigdy procesem idealnie wydajnym, więc zawsze trochę
energii traci się po drodze na rzecz ciepła. Właśnie dlatego transformato­
ry bardzo się rozgrzewają (choć potężne wybuchy na Słońcu potrafiłyby
rozgrzać je do znacznie wyższych temperatur). Prąd indukowany geoma­
gnetycznie pochodzący ze słonecznych EMP ma jedynie kilka woltów na­
pięcia na metr kwadratowy, więc nie zagraża bezpośrednio ludziom. Więk­
szość z nas niczego by nawet nie poczuła. Jednakże te miniwstrząsy prądu
stałego potrafią wywołać zwarcie w największych nawet transformatorach
pracujących na prądzie zmiennym. (W układach prądu zmiennego kieru­
nek przepływu elektronów zmienia się okresowo. W przypadku prądu sta­
łego prąd wędruj e cały czas w j ednym kierunku. Nagły impuls prądu stałe­
go jest w stanie zaburzyć rytm zmienności, zakłócając pracę całego układu
prądu zmiennego).
Niestety, w przypadku takiego uszkodzenia wysłanie brygady elektry­
ków do ponownego włączenia prądu, po zniszczeniach przez EMP, nic by
nie dało. Największe i najbardziej podatne na uszkodzenia transformato­
ry, ważące 100 lub więcej ton, nie nadawałyby się po takim zdarzeniu do
naprawy, ponieważ impulsy elektromagnetyczne stopiłyby ich miedzia­
ne uzwojenie. Należałoby wtedy wymienić uszkodzony transformator na
nowy. Na światowym rynku obowiązuje obecnie trzyletni okres oczeki­
wania na duże przemysłowe transformatory, które są niezbędne do radze­

176
nia sobie z olbrzymimi napięciami płynącymi w rozbudowanych sieciach
energetycznych. Co więcej, urządzenia te muszą być dostosowane do wy­
mogów poszczególnych lokacji na mapie sieci energetycznej, więc nie da
się po prostu wyprodukować ich na zapas. Poza tym nie bez znaczenia jest
fakt, że największe transformatory nie są już produkowane w USA, co zda­
je nas na łaskę harmonogramów produkcyjnych i interesów politycznych
takich krajów, jak Chiny, Indie czy Brazylia.
Skoro więc transformatorów nie da się zastąpić, należy zapobiec ich
zniszczeniu. Podobnie jak musimy chronić nasze komputery i monitory
przed przepięciami, tak samo powinniśmy korzystać z urządzeń chronią­
cych sieć energetyczną. W dużym uproszczeniu chodzi tu o umieszczenie
specjalnego dławika o rozmiarach pralki pomiędzy ziemią a każdym więk­
szym transformatorem. Prąd indukowany geomagnetycznie, w wyniku wy­
buchu na Słońcu, zostałby zablokowany przez dławik, zanim byłby w stanie
uszkodzić transformator i sieć elektryczną. W USA i Kanadzie należałoby
osłonić w ten sposób około 350 transformatorów. Koszt takiej moderni­
zacji waha się od miliarda do 1,5 miliarda dolarów. To spora suma, ale to
wciąż mniej niż np. 1 procent amerykańskiej pomocy państwowej dla gi­
ganta ubezpieczeniowego AIG.
„Sytuacja wygląda zupełnie odwrotnie niż w przypadku naturalnych ka­
taklizmów. Zazwyczaj mniej rozwinięte regiony świata są najbardziej na­
rażone na tego typu katastrofy, zaś kraje technologicznie rozwinięte mogą
czuć się bezpieczniej” - mówi John Kappenman, inżynier elektryk z Du-
luth w stanie Minnesota, który (co opisałem w mojej książce Aftermath)
prowadzi krucjatę na rzecz montowania dławików1. Słońce nie kieruje się
religią, nie można mu też przypisywać żadnych intencji, ale paradoks stwa­
rzanego przez niego zagrożenia polega na tym, że obszary najbiedniejsze
i najsłabiej rozwinięte technologicznie ucierpiałyby w wyniku takiego kata­
klizmu o wiele mniej niż obszary zamieszkiwane przez bogatych. W istocie
może to nieco przypominać biblijną przepowiednię: „Ostatni będą pierw­
szymi, a pierwsi ostatnimi” (Ewangelia wg św. Mateusza 20:16). Kappen­
man musi odczuwać niemal biblijne powołanie, skoro od 30 lat prowadzi
kampanię na rzecz ochrony sieci energetycznych przed wybuchami sło­
necznymi.

177
Wydawać by się mogło, że ludzie ucieszą się na wieść, że istnieje spo­
sób na uniknięcie kataklizmu energetycznego, ale z doświadczenia wiem,
że tak nie jest. Niektórym dostępność rozwiązania odbiera romantyczny
charakter wiszącej nad nami groźby. Prawdopodobnie uważają oni, że po­
winno się reagować jedynie na najbardziej ekstremalne niebezpieczeństwa.
Czy to, że problem da się w jakiś sposób rozwiązać, sprawia, że staje się on
mniej istotny? Czy wiara w nasz system upoważnia nas do tego, by żywić
przekonanie, że jeżeli jakiś problem da się rozwiązać, to z pewnością roz­
wiąże się on sam? Inni ludzie wydają się sceptycznie nastawieni do pomy­
słu dławików - być może spodziewają się próśb o darowizny czy deklara­
cji przekazania procenta swoich podatków na to przedsięwzięcie (lub boją
się, że ktoś zmusi ich do uczestniczenia w wykładzie pełnym technicznych
niuansów). Na szczęście są także ludzie, dla których istnienie rozwiąza­
nia czyni całe zagrożenie bardziej realnym, wprowadza je do powszech­
nej świadomości i nie pozwala na jego wyparcie. Jak wiadomo, o wielu
przypadkach katastrofalnych zagrożeń wręcz boimy się myśleć, wmawia­
jąc sobie, że nic takiego nie może się wydarzyć (dotyczy to np. globalnego
konfliktu jądrowego, wydarzeń opisanych w Apokalipsie św. Jana itp.), a je­
żeli nawet się wydarzy, to ta sama beznadziejna sytuacja będzie dotyczyć
wszystkich. Fakt, iż dławiki mogą zapobiec wielkiemu zaciemnieniu, po­
woduje zmianę nastawienia z „zaprzeczenia” na „ból głowy”, „migoczące
czerwone światełko”, „obowiązek” czy jakkolwiek inaczej ludzie nazywają
ten obszar swojej mentalności, w którym pojawiają się sprawy niecierpiące
zwłoki (np. „Naprawmy ten dziurawy dach, zanim spadnie nam na głowę”).
W przekazywaniu informacji o tym, co możemy zrobić, by uratować na­
szą infrastrukturę energetyczną (a co za tym idzie, nasz ukochany styl ży­
cia), największym wyzwaniem jest dla mnie dotarcie do świadomości od­
biorców, czyli sprawienie, by ludzie w ogóle zaczęli zwracać na to uwagę.
Jeżeli ludzka psychika funkcjonowałaby w taki sposób, że wielokrotne po­
wtarzanie stanowiłoby sposób uwydatnienia danej kwestii (czyli powtó­
rzenie czegoś pięciokrotnie byłoby odpowiednio bardziej skuteczne niż
powtórzenie tego czterokrotnie, trzykrotnie itp.), to łatwo mógłbym wy­
wiązać się z mojej umowy dostarczenia czytelnikom informacji zawartych
w 70 000 słów. Napisałbym po prostu „dławikprzeciwzwarciowy” i powtó­

178
rzyłbym to 35 000 razy. Wszyscy jednak wiemy, że przekazanie jakiejś idei
wymaga czegoś więcej niż tylko powtórzeń. Potrzebna jest opowieść i zaj­
mująca narracja. Dlaczego tak jest, dlaczego potrzebujemy opowieści, sko­
ro mamy już fakty? Czy nie wystarczy fakt, że infrastruktura naszej cywili­
zacji jest poważnie zagrożona, że nasza codzienna rutyna legnie w gruzach,
jeżeli nie podejmiemy kroków zabezpieczających nas przed wybuchami na
Słońcu? Cechuje nas nadmierna (być może nawet chora) potrzeba posia­
dania fabuły, bohaterów, akcji oraz ujmującego i przekonującego uporząd­
kowania wydarzeń. Czy uzależnienie od opowieści to defekt naszego roz­
woju kognitywnego? Być może to ewolucyjna pozostałość po tradycjach
przekazywanych ustnie, po formie, która z braku dowodów musiała opie­
rać się na umiejętnościach opowiadającego. Niezależnie od źródeł tej po­
trzeby, wydaje się, że staliśmy się zbyt łakomi na magię opowieści. Doszło
do tego, że jeżeli do każdego kęsa faktów nie dostaniemy porcji narracyj­
nego deseru, to zaserwowane danie nie będzie nam smakować.
Oto więc opowieść, która przepali wasze bezpieczniki. W czerwcu 2010 r.
amerykańska Izba Reprezentantów autoryzowała Federalną Komisję Re­
gulacji Energetyki (organ zarządzający narodowymi placówkami użytecz­
ności publicznej) do instalacji opisanych wcześniej dławików przeciwzwar-
ciowych. Uchwalono ustawę dotyczącą niezawodności sieci energetycznej
i ochrony infrastruktury, nazwaną w skrócie GRID (Grid Reliability and In-
frastructure Defense Act), która pozwoliłaby przemysłowcom na przenie­
sienie kosztów takiej operacji na odbiorców. Ci zapewne musieliby zapłacić
od 5 do 10 dolarów więcej od gospodarstwa w skali roku. Izba przyjęła usta­
wę jednogłośnie - a działo się to w czasach, gdy większość polityków z Wa­
szyngtonu nie podeszłaby do swoich oponentów nawet po to, by udzie­
lić im pierwszej pomocy! Jednak zamiast podtrzymać rekomendację Izby
Reprezentantów, Senat zrobił, co mógł, by pomóc w zagładzie cywilizacji
i wykreślił wszelkie zapisy dotyczące ochrony sieci energetycznych przed
burzami słonecznymi. Co więcej, nawet ta rozmydlona wersja ustawy zo­
stała storpedowana, bo nie poddano jej nawet pod głosowanie. Tę nagłą
zmianę zawdzięczamy w większości staraniom członków senackiej podko­
misji do spraw energetyki, którzy zapewne chcieli oszczędzić przemysłow­
com wszelkich niedogodności.

179
(Sektor użyteczności publicznej nie jest obszarem cechującym się in­
nowacyjnością, jakiej wymagałaby ustawa Izby Reprezentantów. W2009 r.
sektor ten otrzymał bardzo niskie noty od amerykańskiej Izby Inżynierów,
która skrytykowała brak inwestycji w nowe sposoby generowania i prze­
kazywania energii. Przemysł elektroenergetyczny obecnie przeznacza na
badania rozwojowe mniejszy odsetek swoich dochodów niż jakikolwiek
inny sektor przemysłu, wliczając w to producentów karmy dla zwierząt).
W sierpniu 2010 r. (gościnnie) zamieściłem artykuł wstępny w „New
York Timesie”, prosząc na jego łamach senatorów, by przełamali impas i ru­
szyli z planem ochrony sieci energetycznej, zaproponowanym przez Izbę
Reprezentantów2. Nic z tego. W momencie pisania niniejszej książki nie
zaobserwowałem żadnego postępu w tej sprawie. To wielka szkoda, gdyż
środowiska naukowe są zgodne co do tego, że następny szczyt aktywno­
ści słonecznej, czyli okres, w którym burze słoneczne będą pojawiać się
częściej i będą silniejsze, ma rozpocząć się pod koniec 2012 i trwać przez
większą część roku 2013. Naturalnie nie musi to oznaczać, że właśnie wtedy
doświadczymy zjawiska na skalę efektu Carringtona, ale jest wielce praw­
dopodobne, że zbliża się kolejna „czerwona strefa”. Określenie daty na­
stępnego wielkiego wybuchu na Słońcu jest zadaniem pseudostatystycz-
nym. Eksperci zajmujący się Słońcem określają efekt Carringtona z 1859 r.
jako zjawisko pojawiające się raz na 100 lat, ignorując przy tym fakt, iż fe­
nomen o porównywalnej mocy zaobserwowano w 1921 r. oraz, jak wska­
zują najnowsze informacje, także w 1909 r. Trzy daty nie mogą stanowić
podstawy dokładnego pomiaru, ale warto wiedzieć, że tego typu katastro­
fa może wydarzyć się w każdej chwili, zwłaszcza w ciągu trwania któregoś
z 11-letnich cykli słonecznych.
We wrześniu 2010 r. byłem gościem odbywającej się w budynku lon­
dyńskiego parlamentu międzynarodowej konferencji The Electric Infra-
structure Security Summit*. Położono tam szczególny nacisk na zagro­
żenia, jakie dla sieci elektrycznych stwarza zjawisko słonecznego impulsu
elektromagnetycznego. Spotkanie, a także odbywające się następnego dnia
sympozjum za zamkniętymi drzwiami, były niepokojące i niezwykle od­
krywcze, jednakże uczestnicy musieli przysiąc, że nigdy nie ujawnią ich
* Szczyt poświęcony bezpieczeństwu infrastruktury elektrycznej (przyp. tłum.).

180
szczegółów. Mogę zdradzić jedynie, że przedstawiciele znaczących sekto­
rów społecznych, takich jak: energetyka, transport, wojsko i służba zdro­
wia, deliberowali nad koordynacją planów awaryjnych (każdy ze zgroma­
dzonych z pewnością wzdrygał się ze strachu na myśl, że wybuch słoneczny
może pojawić się podczas Letnich Igrzysk Olimpijskich 2012 w Londynie
czy też „Apokalimpiady 2012”), zaś cale spotkanie najtrafniej podsumo­
wać można słowami: „Módlmy się tak, jakby jutro miał się skończyć świat”.
Czy nastroje polityczne będą sprzyjać podjęciu odpowiednich kroków,
czy też może czeka nas powtórka z 1990 r., kiedy (jak już wspomniałem)
zarząd NERC złożył gołosłowne deklaracje i stracił nasz wspólny czas?
„Pod koniec 2010 r. pewien wysoki urzędnik Federalnej Komisji Re­
gulacji Energetyki odwiedził biuro kongresmena Roscoe Bartletta (re­
publikanina ze stanu Maryland) i powiedział mu, że jeżeli Stany Zjedno­
czone miałyby doświadczyć burzy słonecznej rozmiarami zbliżonej do
efektu Carringtona z 1859 r., to sieć energetyczna zostałaby sparaliżowa­
na na okres od roku do dwóch lat, co najprawdopodobniej spowodowa­
łoby śmierć 75 procent populacji USA - informuje Thomas Popik, prze­
wodniczący Fundacji na Rzecz Rozwiniętych Społeczeństw (Foundation
for Resilient Societies), komisji inżynierów pragnących chronić technolo­
gicznie zaawansowane społeczeństwa przed naturalnymi kataklizmami”3.
Bartlett wziął sobie tę wiadomość do serca i z pomocą kilku współpra­
cowników, m.in. kongresmenki Yvette Ciarkę (demokratki ze stanu Nowy
Jork) i kongresmena Trenta Franksa (republikanina z Arizony), zaczął cięż­
ko pracować na rzecz propagowania ochrony sieci energetycznej. Być może
wyżej wymienionej trójce uda się we współpracy z Senatem przeforsować
prawo nakazujące ochronę infrastruktury przed kataklizmem słonecznym.
Mając jednak na uwadze zachowanie się NERC i wspierających ją grup, nie
zdziwiłbym się, gdyby resort użyteczności publicznej zrobił wszystko, by
opóźnić wdrożenie takiego prawa.
Należy uczciwie przyznać, że zanim zaczniemy pracę nad zabezpieczaniem
sieci, musimy zrobić jeszcze jedną ważną rzecz. Niestety dławiki przeciwzwar-
ciowe blokujące EMP nie byłyby skuteczne wobec wszelkich rodzajów im­
pulsów elektromagnetycznych, takich jak te wywołane poprzez zdetonowa­
nie bomby jądrowej w atmosferze. Przystosowanie całej sieci energetycznej

181
do przetrwania wszelkich form EMP prawdopodobnie kosztowałoby od 10
do 20 miliardów dolarów i trwałoby co najmniej dekadę. Jakie są szanse na to,
że organizacja terrorystyczna czy jakieś niepokorne państwo wejdą w posia­
danie nie tylko broni jądrowej, ale także systemu rakietowego pozwalającego
na zdetonowanie pocisku w atmosferze nad USA? Przechytrzenie Amerykań­
skich Sił Zbrojnych przygotowanych na takiego typu sytuacje wymagałoby nie
lada sprytu. Biorąc pod uwagę stan obecnej gospodarki, byłem skłonny opto­
wać za tańszą wersją, zakładającą zabezpieczenie wyłącznie przed słonecznymi
EMP i zrezygnowanie z kosztownego planu ochrony przed wszelkimi forma­
mi impulsów elektromagnetycznych. Zmieniłem jednak zdanie po rozmowie
z Curtisem Bimbachem, prezesem i głównym specjalistą od spraw technolo­
gii w Advances Fusion Systems, nowoczesnej firmie zajmującej się pracami ba­
dawczo-rozwojowymi. Bimbach to genialny wynalazca, który odkrył nowy po­
tencjał w pozornie przestarzałej technologii lamp próżniowych. Czypamiętacie
jeszcze te szklane tuby, które migotały z tyłu odbiorników telewizyjnych? Bim­
bach stworzył nowoczesne, udoskonalone wersje tych tub, które można wyko­
rzystać do zabezpieczenia społeczeństwa przed wszelkimi formami EMP - nie
tylko tymi wywołanymi przez Słońce czy bomby jądrowe. Do zmiany zdania
przekonały mnie słowa Bimbacha, że broń EMP wcale nie musi być bronią ją­
drową - można na przykład zastosować do tego celu promienie lasera rentge­
nowskiego. Podobnie jak urządzenie do generowania EMP (pojawiające się
w najnowszej przeróbce filmu Oceans 11; Ryzykowna gra), tego typu broń by­
łaby przenośna i łatwo dałoby się ją ukryć. Co więcej, wcale nie trzeba było­
by detonować jej w atmosferze; atak na infrastrukturę energetyczną można by
przeprowadzić z ziemi. Podobno już kilka egzemplarzy takiego urządzenia roz­
mieszczonych strategicznie mogłoby wywołać EMP zdolne sparaliżować wie­
le strategicznych celów w korytarzu Boston-Waszyngton.
Muszę przyznać, że nie zdołałem w sposób niezależny potwierdzić spe­
cyfikacji tego typu potężnych przenośnych generatorów EMP. Podczas
szczytu w Londynie udało mi się jednak zapytać o nie Liama Foxa, ów­
czesnego brytyjskiego ministra obrony. Moje pytanie bardzo go zdziwiło,
powiedział tylko, że temat ten traktowany jest w Stanach Zjednoczonych
o wiele bardziej otwarcie niż w Wielkiej Brytanii. W istocie w emitowa­
nym przez stację CBS serialu Agenci NCIS: Los Angeles (sezon 3, odcinek

182
11) pojawił się wątek broni EMP, co dowodzi, że temat staje się coraz po­
wszechniejszy. Mimo że Birnbach nie przyznał tego otwarcie, odniosłem
wrażenie, iż tego typu broń jest zbyt zaawansowana technicznie, by mogli
ją opracować lub chociaż pozyskać typowi terroryści lub naukowcy z tzw.
„państw zbójeckich”, choć Chiny i Rosja prawdopodobnie byłyby w sta­
nie tego dokonać. O realności zagrożeń związanych z bronią EMP o wiele
dobitniej świadczy fakt, iż firma Birnbacha cieszy się patronatem sławne­
go Williama H. Joyce a, który pełnił wiele kierowniczych funkcji w prze­
myśle chemicznym, a także otrzymał nagrodę National Medal of Techno­
logy, którą w 1993 r. wręczył mu ówczesny prezydent Bill Clinton.

UWAGA NA ELEKTRONIKĘ

Jeżeli jesteśmy przy tym temacie, to warto wspomnieć, że zagrożona


jest nie tylko sieć energetyczna. W marcu 2010 r., podczas odbywającej
się w Waszyngtonie konferencji dotyczącej zagrożeń dla ludzkości, wygło­
siłem mowę o zagrożeniach związanych z EMP wywołanymi przez Słoń­
ce i nie tylko. Po prezentacji podeszła do mnie kobieta pracująca jako pi­
lot dla dużych linii lotniczych, chcąc zadać mi kilka pytań. Interesowało
ją, czy tego typu eksplozje byłyby w stanie uszkodzić układy elektronicz­
ne stosowane we współczesnych samolotach pasażerskich. Nasza rozmo­
wa szybko zeszła na temat przypadku lotu Air France 447, airbusa A330-
200, który spadł do morza w drodze z Rio de Janeiro do Paryża 1 czerwca
2009 r., powodując śmierć wszystkich 228 pasażerów i członków załogi.
Kobieta słyszała te same plotki co ja, według których samolot należący do
Air France rozbił się wskutek słonecznego impulsu elektromagnetyczne­
go. W momencie katastrofy airbus przelatywał przez obszar zwany ano­
malią południowoatlantycką, dorównującą rozmiarami Kalifornii dziu­
rą w ziemskim polu magnetycznym, które chroni nas przed słonecznymi
EMP. Dzień wcześniej, 31 maja 2009 r., na powierzchni Słońca, w jego pół­
nocno-zachodniej ćwiartce (tej, z której wybuchy mają największe szan­
se na dotarcie do Ziemi) zanotowano plamę oraz towarzyszącą jej erup­
cję plazmy. Czy to możliwe, że wywołany przez działanie Słońca impuls
elektromagnetyczny przemierzył przestrzeń kosmiczną, przebił się przez

183
ogromną wyrwę w ziemskim polu magnetycznym i przepalił obwody elek­
troniczne airbusa? Odpowiedź zależy od tego, jak dobrze chronione byty
te wrażliwe elementy. Elektronikę uodparnia się, biorąc pod uwagę nor­
malne warunki panujące w ochronnym polu magnetycznym naszej plane­
ty. Anomalia południowoatlantycka nie należy do „normalnych warun­
ków” i podstawowy poziom zabezpieczeń jej nie uwzględnia.
W rezultacie ustalono, że AF447 wleciał w obszar silnej burzy, co spra­
wiło, że wskaźnik temperatury pokrył się lodem. W wyniku tego dawał
on nieprawidłowe odczyty, co z kolei doprowadziło do pojawienia się fał­
szywych wskazań na czujnikach prędkości i zapoczątkowało serię awarii
wielu systemów komputerowych. Awarie te zdezorientowały członków za­
łogi samolotu, co ostatecznie doprowadziło do katastrofy airbusa. Zwią­
zek zawodowy pilotów podniósł jednak wrzawę na wieść o tym, że może
istnieć choćby ryzyko przepalenia skomplikowanych i istotnych układów
elektronicznych w samolotach, w wyniku działania słonecznego EMP. To
zrozumiałe, że ani związek, ani linie lotnicze nie chcą publicznie poda­
wać szczegółów dotyczących tej sprawy. Latanie samolotem i bez tego jest
w dzisiejszych czasach wystarczająco niebezpieczne.
Dość wspomnieć, że wszelkie typy mikroprocesorów, od tych w samolo­
tach po te w komputerach i telefonach komórkowych, elektronicznych zna­
kach drogowych i kolejowych, sprzęcie wojskowym, samochodowych ukła­
dach zapłonowych, kuchenkach mikrofalowych i odbiornikach telewizyjnych,
są wrażliwe na działanie EMP, niezależnie od tego, czy impuls taki pochodzi
od Słońca, czy od skonstruowanych przez człowieka urządzeń. Uodpornia­
nie wrażliwych komponentów elektronicznych przed działaniem EMP zwykle
polega na obudowaniu ich tzw. klatką Faradaya, miedzianą konstrukcją z uzie­
mieniem. Sama konstrukcja jest bardzo prosta, ale trudno zgrabnie wkompo­
nować ją w urządzenia, poza tym oznacza to dodatkowe koszty, choć chyba
warto je ponieść, jeżeli ma to zapobiec katastrofom lotniczym.

MÓDLMY SIĘ O PRZEBUDZENIE

Czy dentysta powiedział wam kiedyś, że plomba, która spełniała swo­


ją funkcję przez ostatnie lata, musi zostać zapobiegawczo usunięta, ponie­

184
waż wcześniej czy później pęknie, uszkadzając przy okazji ząb? W zeszłym
roku spotkał mnie taki przypadek, ale moja nowa plomba pękła już po kil­
ku tygodniach! Rozumiem więc, dlaczego obecna władza opóźnia moder­
nizację infrastruktury jak tylko się da. Odkładanie na później jest bardzo
łatwe, zwłaszcza gdy projekt wiąże się z proszeniem podatników o sięganie
do kieszeni i radzeniem sobie z niedogodnościami tylko po to, by pracu­
jący dla rządu inżynierowie mogli pobawić się prądem, który przecież na­
leżycie spełnia swoje zadanie. Stare przysłowie głosi: „Jeśli coś nie jest ze­
psute, nie naprawiaj”, a to samo zdaje się podpowiadać zdrowy rozsądek.
Bez wątpienia senatorowie z podkomitetu, którzy unicestwili projekt usta­
wy przyjęty przez Izbę Reprezentantów, postrzegali pomysł montowania
dławików jako przykład wtykania nosa w sprawy federalne, co z pewno­
ścią doprowadziłoby do prawdziwej lawiny utrudniających życie regulacji
lub czegoś jeszcze gorszego. Być może senatorowie byli zdania, że moder­
nizacja sieci energetycznej okazałaby się o wiele bardziej kosztowna, niż
było to planowane, bo przecież niedoszacowania są raczej regułą niż wy­
jątkiem. Poza tym remont mógłby się nie udać i wywołać całą serię awa­
rii. Wyborcy nigdy by im tego nie wybaczyli! Pozostaje jeszcze pytanie,
czy powinniśmy zdecydować się na droższy wariant zabezpieczenia przed
wszelkimi formami EMP (także tymi generowanymi przez broń), czy też
poprzestać na planie ekonomicznym w postaci ochrony wyłącznie przed
słonecznymi EMP. Co możemy zyskać, a co stracić? Jak podczas operacji
chirurgicznej - skoro ingerujemy w sieć energetyczną, może powinniśmy
zrobić wszystko za jednym razem? Czy modyfikacje da się przeprowadzić
etapami, rozpoczynając od jednej warstwy ochronnej, a później, w miarę
pozyskiwania funduszy, dodawać kolejne usprawnienia? Zanim wyciągnie­
my skalpel, musimy odpowiedzieć sobie na wiele pytań. Nie należy także
wykluczać możliwości sabotażu. Osoby uzyskujące dostęp do sieci ener­
getycznych, w celu ich zabezpieczania, powinny być gruntownie zlustro­
wane. Brakowałoby nam tylko tego, by jakiś uśpiony agent Al-Kaidy czy
domorosły terrorysta manipulował przy obwodach elektrycznych biegną­
cych wzdłuż i wszerz naszego kraju. Może więc najlepiej odłożyć to wszyst­
ko do momentu, aż wszystkie te sprawy się wyjaśnią. Mamy przecież wie­
le równie ważnych spraw na głowie.

185
Biorąc pod uwagę tę całą niepewność i dezorientację, zachowawcze
podejście wydaje się zrównoważone i rozsądne. Być może doskonale się
sprawdzi - do momentu, w którym światła zgasną na dobre.
Odwlekaniem spraw na później nie wygrano chyba nigdy żadnej debaty,
ale jakimś cudem i tak jest to dominujący trend. Zastanówcie się, jak czę­
sto słowa „poczekamy, zobaczymy” przebijają najbardziej racjonalne ar­
gumenty. W tym przypadku mówimy o podjęciu wszelkich niezbędnych
kroków w celu zabezpieczenia sieci energetycznych, o tym, że z roku na
rok stajemy się coraz bardziej zależni od prądu (a tym samym bardziej na­
rażeni na załamanie systemu dostarczającego energię elektryczną). Głów­
ny mankament tego argumentu to fakt, iż pozostaje on tylko argumentem.
Mało kto mu się sprzeciwi; większość osób przytaknie, po czym wróci do
swoich spraw. Nikt nic nie zrobi... bo nikt nic nie zrobi.
Przespaliśmy już dwa ostrzeżenia wysłane w naszym kierunku przez
Słońce. Kiedy 13 marca 1989 r. burza geomagnetyczna zniszczyła sieć elek­
tryczną zasilaną przez firmę Hydro-Quebec, 6 milionów odbiorców zostało
bez prądu na 9 długich kanadyjskich zimowych godzin. Niektórym przy­
wrócono zasilanie dopiero na wiosnę. W dniu tego zdarzenia słuchający ra­
dia mieszkańcy Minnesoty usłyszeli w odbiornikach nie swojego ulubieńca
Garrisona Keillora, lecz sygnały radiowe z zachodniego wybrzeża; z jakie­
goś powodu ich radioodbiorniki zaczęły odbierać transmisje radiowe kah-
fornijskiego patrolu drogowego. W New Jersey spahł się transformator wart
36 milionów dolarów, na krótką chwilę unieruchamiając elektrownię atomo­
wą. Inna burza geomagnetyczna pojawiła się w święto Halloween w 2003 r.,
niszcząc 14 transformatorów w RPA - usuwanie awarii sieci energetycznej
zajęło mieszkańcom tego kraju kilka lat. Zjawiska z lat 1989 i 2003 nie były
nadzwyczajnie silne; zdarzenie z 1989 r. oceniono na 16 procent potencja­
łu efektu Carringtona, zaś burza z 2003 r. była jeszcze słabsza. Gdyby zda­
rzenia te cechowały się taką samą silą, jak efekt Carringtona lub burze z lat
1909 i 1921, nasze życie nie wyglądałoby tak jak dziś.
W zaistniałej sytuacji cierpliwość nie jest cnotą, jak głosi przysłowie,
lecz szkodliwym nałogiem. Z każdym mijającym rokiem cywilizacja co­
raz bardziej uzależnia się od sieci energetycznej i grozi jej coraz większe
niebezpieczeństwo związane z awarią tejże sieci. Nawet średnich rozmia­

186
rów słoneczne EMP może sparaliżować sporą część współczesnego spo­
łeczeństwa. To kluczowa kwestia. Pytamy o zmiany w zachowaniu Słoń­
ca i o to, co może to oznaczać dla nas. Prawda jest taka, że nasza gwiazda
zmienia się o wiele wolniej i mniej niebezpiecznie niż nasza cywilizacja.
Od czasów, gdy ponad milion lat temu wykształcił się gatunek Homo sa­
piens, czerpał on niezbędne do życia zasoby lokalnie, posiłkując się póź­
niej także handlem i podróżami. Jednak na przestrzeni ostatnich 150 lat
stworzyliśmy ogromną globalną sieć energetyczno-informacyjną, od któ­
rej uzależnione jest nasze przetrwanie. Wydaje się, że ludzkość utworzyła
kolektyw, technologiczny układ nerwowy znajdujący się poza indywidu­
alnymi ciałami fizycznymi. Ta rozrastająca się globalna sieć pozwoliła nam
rozmnożyć się i wydłużyć nasze życie, zapewniając tym samym naszą do­
minację na Ziemi. Z każdym rokiem liczba ludności naszej planety rosła,
a wraz z nią również liczba zwierząt niezbędnych dla naszego przetrwa­
nia. Mimo to ta życiodajna infrastruktura wciąż jest niezwykle narażona
na zakłócenia, szczególnie na te będące skutkiem eksplozji na powierzch­
ni Słońca. Gdyby rozpad współczesnej sieci technologicznej miał nastąpić
dziś, z pewnością byłby on bardziej tragiczny w skutkach, niż gdyby się wy­
darzył 10 lat temu, i o wiele mniej destrukcyjny niż taki, który nastąpiłby
za 20 lat. Skoro czas działa przeciwko nam, to dlaczego tak mało wysiłku
i funduszy wkładamy w zabezpieczanie naszej infrastruktury? My, ludzie,
bywamy leniwymi optymistami - sądzimy, że skoro do tej pory nic złego
nam się nie przydarzyło, to zapewne nie przydarzy się nigdy. To prawda, że
mieliśmy już wiele przypadków awarii prądu spowodowanych uszkodze­
niem sprzętu, warunkami pogodowymi, działaniami militarnymi, a nawet
atakami cyberterrorystów. W odpowiedzi na te wydarzenia nasi inżyniero­
wie stworzyli systemy awaryjne, choć z pewnością okazałyby się one nie­
wystarczające w przypadku wydarzeń o skali efektu Carringtona.
Czy nie wolno nam mieć nadziei na niewielki wybuch słoneczny - wy­
starczająco duży, by spowodować widowiskowe zniszczenia, ale nie dość
potężny, by przyczynić się do prawdziwych katastrof? Czyż nie lepszy był­
by niewielki kryzys teraz niż olbrzymi kataklizm za kilka czy kilkanaście
lat? Mam na myśli na przykład wybuch o mocy jednej czwartej potencjału
efektu Carringtona, który z pewnością przepaliłby kilka transformatorów

187
i utrudnił (być może w dużym stopniu) życie milionom ludzi. Reakcja spo­
łeczeństwa zapewne zmusiłaby władze do przekonstruowania spalonych
obwodów, co przyspieszyłoby opracowanie ekspertyzy dotyczącej dławi­
ków i dodałoby ludziom motywacji do rozwiązania kwestii zabezpieczenia
sieci raz na zawsze. Huck Finn mówił: „Nie można modlić się kłamstwem”
i skłamałbym, gdybym powiedział, że naprawdę pragnę takiego ostrzegaw­
czego wybuchu na Słońcu. Nie mam jednak oporów przed modlitwą o to,
by Bóg zrobił, co trzeba, żeby przyspieszyć podjęcie przez nas kroków nie­
zbędnych do zabezpieczenia się przed awarią sieci energetycznych. Czy Sol
będzie musiał dać nam nauczkę? Odnoszę wrażenie, że czeka nas słonecz­
ny odpowiednik rozbudzającego spoliczkowania. Kilka ostrzegawczych
prztyczków w nos już dostaliśmy i raczej niczego nas to nie nauczyło. Py­
tanie jednak brzmi: jak bolesny będzie kolejny cios od Sola? Czy ostrzeże­
nie zostawi na naszej planecie ślad? A może czeka nas prawdziwy nokaut?

ZALETY ŻYCIA POZA SIECIĄ

Czy nowa „inteligentna sieć energetyczna” będzie w stanie poradzić


sobie z takim zagrożeniem? Niestety nie. Inteligentna sieć to zautomaty­
zowany, zdecentralizowany system, opracowany w celu monitorowania,
reagowania i kontrolowania podaży i popytu na energię, zarówno w skali
państwowej, jak i w konkretnych lokacjach. Okazuje się, że system ten jest
jeszcze bardziej podatny na uszkodzenia wywołane przez słoneczne EMP
niż nasza obecna „nieinteligentna” sieć energetyczna. Dzieje się tak, po­
nieważ sieć inteligentna jest mocno zależna od nadzorujących przebieg
procesu technologicznego systemów SCADA (Supervisory Control and
Data Acąuisition), wykorzystujących niezwykle wrażliwe urządzenia ste­
rujące zintegrowane wewnątrz sieci. Według EMPact America, organizacji
powołanej na rzecz ochrony naszej infrastruktury technologicznej przed
działaniem impulsów elektromagnetycznych, SCADA są bardzo podatne
na działanie wybuchów na Słońcu4. Coś takiego - inteligentna sieć, nieza­
leżnie od tego, jak bardzo złożona i sprytna, okazuje się bałwanem.
Biorąc pod uwagę zawodność sieci energetycznej, zarówno mądrej, jak
i głupiej, czyż nie nadszedł już czas na zamontowanie w domach słynnych

188
paneli słonecznych? Nie zaszkodzi, jak mawia moja matka. Rozgrywają­
cy w drużynie New England Patriots Tom Brady oraz jego żona Giselle
Biindchen, modelka firmy Victorias Secret, a od niedawna także ambasa­
dor środowiskowy ONZ, zamontowali panele słoneczne w swojej wartej
20 milionów dolarów i zajmującej obszar ponad 2000 metrów kwadrato­
wych posiadłości w dzielnicy Brentwood, w Los Angeles. Mam nadzieję,
że pamiętali o zabezpieczeniu przetworników - urządzeń zmieniających
prąd stały, pozyskany ze światła słonecznego, na prąd zmienny, z które­
go korzysta się w domu. Za niewielką dopłatą umieszcza się przetworniki
w metalowych skrzyniach, które chronią przed szkodliwym wpływem sło­
necznych EMR W razie „wielkiego zaciemnienia” bardziej problematycz­
ne jest to, w jaki sposób para celebrytów poradzi sobie z faktem posiadania
jednego z zaledwie kilku domów w zachodnim Los Angeles wyposażonych
w energię elektryczną. Sądzę, że mogliby spodziewać się nieproszonych
gości dobijających się do drzwi i wymachujących trzymanymi w dłoniach
urządzeniami elektrycznymi. Z drugiej strony - zawsze lepiej być w posia­
daniu cennego towaru (w tym przypadku elektryczności) niż go rozpacz­
liwie potrzebować. Przejście na energię słoneczną może sprawić, że zwią­
zek tych dwojga będzie iście elektryzujący.
Zupełne odłączenie się od wielkich sieci energetycznych lub korzysta­
nie z nich tylko jako z zapasowych źródeł (jak w przypadku Toma i Giselle)
uważa się za mądry sposób na zabezpieczenie przed kompletnym brakiem
elektryczności w czasach prawdziwego kryzysu. To faktycznie dobry po­
mysł i być może w sytuacji ogólnokrajowego zaciemnienia, przewidywa­
nego w raportach Narodowej Akademii Nauk, decydować będzie o czyimś
życiu lub śmierci. Układy zasilane energią słoneczną zapewniające użyt­
kownikom ogrzewanie i ciepłą wodę oraz urządzenia zasilane bateriami,
takie jak kalkulatory czy radia, mają sporą szansę na przetrwanie zaciem­
nienia wywołanego przez EMP, czego nie da się powiedzieć o konwencjo­
nalnych rozwiązaniach. Podobną przewagę mają w takim przypadku syste­
my zasilane wiatrem, energią geotermalną, benzyną/naftą/gazem i innymi
środkami niezależnymi od sieci energetycznych, jak choćby zwykłe baterie.
Wszystko, co uniezależnia was od sieci, zwiększa szanse na funkcjonowa­
nie waszego gospodarstwa domowego. Dobra wiadomość (a zarazem zła)

189
jest taka, że wy również, tak samo jak Tom i Giselle, wzbudzicie zazdrość
wszystkich sąsiadów, a niektórzy z nich w obliczu chaosu mogą przestać
wykazywać się sąsiedzką uprzejmością.
Być może jednak, zanim wszyscy zdobędziemy się na ucieczkę z sieci,
to sieć ucieknie od nas. W książce Why Microgńds Are Inevitable (Dlacze­
go rozwój mikrosieci jest nieunikniony?) autor Peter Asmus pisze, że elek­
tryczna sieć energetyczna zmienia oblicze i z jednostajnej masy zmienia się
w podzielony archipelag pojedynczych, choć zdolnych współpracować ze
sobą wysp, zazwyczaj zasilanych alternatywnymi źródłami energii, takimi
jak Słońce i wiatr. W razie katastrofy sieci takie mogą zostać odizolowane
i przetrwać samodzielnie5. Tego typu rozwiązanie to w gruncie rzeczy po­
wrót do korzeni. Pierwsze mikrosieci wynalazł Thomas Edison, którego
firma w 1896 r. zainstalowała 58 tego typu sieci zasilanych prądem stałym
oraz uruchomiła około 500 odizolowanych elektrowni na terenie USA, Ro­
sji, Chile i Australii. Pomysł na łączenie mikrosieci pojawił się przypadko­
wo, jako forma zabezpieczenia; gdy popsuł się generator w jednym mie­
ście, jego zadania mogły przejmować sąsiednie generatory, umożliwiając
swobodny przepływ energii elektrycznej do czasu naprawienia uszkodzo­
nego urządzenia. Powoli zaczęto korzystać z sieci nie tylko w formie zabez­
pieczenia, lecz jako głównego sposobu dostarczania energii. Wiele bezpo­
średnio ze sobą połączonych generatorów mogło pracować naprzemiennie,
by sprostać potrzebom energetycznym większych obszarów. Autostrada
energetyczna stopniowo zaczęła wypierać mikrosieci w podobny sposób,
w jaki lokalne drogi straciły na popularności na rzecz systemu autostrad.
Asmus definiuje „mikrosieć” jako „zintegrowany system energetyczny”
składający się z rozproszonych zasobów energii o różnym obciążeniu elek­
trycznym, funkcjonujący jako pojedyncza, autonomiczna sieć odizolowana
od istniejącej sieci energetycznej lub pracująca równolegle z nią. Zazwyczaj
mikrosieć łączy się z główną siecią tylko w jednym punkcie, co pozwala na
szybkie i wygodne odłączenie bez narażania się na spadki napięcia. Przebu­
dowa sieci energetycznej do postaci niezależnego zbioru mikrosieci przypo­
mina przeróbkę podłączenia przewodów lampek choinkowych tak, by za­
miast układu szeregowego, w którym prąd płynie po kolei przez wszystkie
żarówki, powstał układ równoległy. W tym drugim rodzaju połączenia każ­

190
da żarówka oddzielnie łączy się ze źródłem prądu. Zmiana układu z szere­
gowego na równoległy eliminuj e ryzyko awarii całego zestawu w przypadku
przepalenia się tylko jednej żarówki. W przypadku zasilania poszczególnych
mikrosieci Słońcem, wiatrem czy innym odnawialnym źródłem energii (tak
jak w przypadku większości obecnych projektów mikrosieci), znacznie spa­
da zużycie paliw kopalnych oraz emisja gazów cieplarnianych.
Jeśli więc nie chcecie narzucać się Tomowi i Giselle, być może dobrym
pomysłem będzie podłączenie się do mikrosieci. W obliczu „wielkiego
zaciemnienia” zdecydowanie lepiej być członkiem odseparowanej spo­
łeczności niż mieszkać w domu odseparowanym od reszty społeczności.
Polecam skontaktowanie się z Uniwersytetem Kalifornijskim w San Die-
go (UCSD), mojej Alma Mater. UCSD posiada obecnie jeden z najbar­
dziej rozbudowanych i zaawansowanych technicznie systemów dostar­
czania energii. W sieci tej znajduje się ponad 450 budynków, zaś energia
pozyskiwana z energii słonecznej i gazu ziemnego dociera do tak zróżni­
cowanych miejsc docelowych, jak akademiki, laboratoria badawcze, sale
gimnastyczne i innego typu budynki. Ten mierzący ponad 480 hektarów
kampus prawdopodobnie przetrwałby efekt Carringtona i mógłby nadal
pełnić swoją funkcję. Wszystko było tu jednak prostsze, ponieważ UCSD
od podstaw zaprojektowano jako zintegrowaną całość, co zarówno techno­
logicznie, jak i logistycznie znacznie uprościło tworzenie spójnie działającej
mikrosieci. Taki sam proces byłby o wiele trudniejszy na porównywalnym
co do powierzchni, losowo wybranym obszarze, np. San Diego. Władze ka­
lifornijskiej uczelni nie powinny jednak przypisywać sobie całego sukce­
su, ponieważ budowie mikrosieci w UCSD zapewne sprzyjał fakt, iż na tej
uczelni wprost roiło się od absolwentów szukających dogodnych miejsc
do wdrożenia opracowanych przez siebie zaawansowanych technologii.
Penn South, wspólnota mieszkaniowa dla średnio zamożnych obywate­
li, obejmująca 2820 mieszkań rozmieszczonych w dziewięciu budynkach,
położonych w manhattańskim dystrykcie Chelsea, ma powód do dumy,
i nie mówię tego tylko dlatego, że mieszka tam moja matka. Penn South
zostało zbudowane w 1957 r. przez lewicową organizację International La-
dies’ Garment Workers Union (ILGWU). Penn South zareagowało na pod­
wyżkę cen energii - wywołaną embargo OPEC na początku lat 70. - po­

191
przez utworzenie własnej mikrosieci. Mieszkańcy wybudowali na swoim
terenie niezależną elektrownię Penn South Power House, co sprawiło, że
nie było już potrzeby podłączania się do Con Edison, lokalnej nowojorskiej
elektrowni znanej z tego, że na biurkach j ej pracowników piętrzyły się skar­
gi od niezadowolonych klientów. Ponad połowa mieszkańców Penn South
zarabia mniej niż 40 000 dolarów rocznie, a przeciętne mieszkanie z jedną
sypialnią kosztuje 69 000 dolarów (około 10 procent ceny porównywal­
nych mieszkań w bardziej ekskluzywnych okolicach), co znaczy, że nie ma
tu zbyt wielu luksusów. Jednak z racji niezależności energetycznej osiedle
to korzystało z dobrodziejstw energii elektrycznej podczas olbrzymiego za­
ciemnienia w 2003 r., kiedy to większość północno-wschodniego wybrze­
ża USA pogrążona była w ciemnościach. W przypadku pojawienia się ko­
lejnego efektu Carringtona będzie to wymarzone miejsce zamieszkania.

CICHA ORGANIZACJA W IMIĘ SŁOŃCA

Osoby z natury podejrzliwe na pewno zdziwią się na wieść o powsta­


niu organizacji, która bez rozgłosu zajmuje się gromadzeniem danych do­
tyczących wpływu Słońca na Ziemię, korzystając przy tym z najbardziej
zaawansowanej technologii. International Space Weather Initiative (ISWI
- międzynarodowa inicjatywa na rzecz badań nad pogodą kosmiczną) od
czasu utworzenia w 2007 r. rozrosła się, skupiając wokół siebie 101 krajów
udostępniających instalacje naziemne służące badaniu pogody kosmicznej,
dzielących się danymi w czasie rzeczywistym i organizujących seminaria,
sympozja i programy edukacyjne. Podczas imprezy sponsorowanej przez
NASA, wiedeńskie Biuro ONZ do spraw Przestrzeni Kosmicznej, Japońską
Agencj ę Kosmiczną, Uniwersytet w Kyusiu oraz Bułgarską Akademię Nauk,
ISWI zapowiedziało pierwszą sesję plenarną w egipskim Heluan w 2010 r.
„Silne burze słoneczne mogą pozbawić nas elektryczności, uszkodzić
satelity i zakłócić sygnał GPS” - oznajmił dyrektor ISWI Joe Davila z nale­
żącego do NASA Centrum Lotów Kosmicznych imienia Roberta H. God-
darda, dodając przy tym, że spotkanie w Egipcie pomoże światu „przygo­
tować się na kolejne wielkie wydarzenie”6.

192
Większa część danych naukowych pochodzi z krajów uprzemysłowio­
nych, zaś większość tych krajów znajduje się stosunkowo blisko ziemskich
biegunów. Trzeba pamiętać, że kraje rozwijające się nie dysponują jeszcze
danymi dotyczącymi ich wrażliwości na zjawiska związane z kosmiczną po­
godą. Co ciekawe, ISWI jest w posiadaniu raportów z odległych miejsc, czę­
sto z krajów położonych na równiku i bynajmniej niesłynących w świecie
ze swoich przedsięwzięć naukowych. Typowe raporty z Nigerii, Boliwii czy
Fidżi dotyczą rozmieszczenia MAGD AS (Magnetic Data Acquisition Sys­
tem), jednostek monitorujących promieniowanie kosmiczne, zakłócenia
geomagnetyczne, elektryczne przewodnictwo gleby i zorze polarne, któ­
re coraz częściej pojawiają się na równikowym niebie. Łącznie jednostki
te utworzą najdokładniejszy naziemny system monitorowania ziemskiego
pola magnetycznego i związanych z nim zjawisk. ISWI oferuje pracę oso­
bom nawet z wykształceniem średnim, choć często ma ona charakter wo­
lontariatu. Nie chodzi tu tylko o motywujące działania na rzecz naszej pla­
nety, ale o dostęp do nowego źródła cennych informacji dotyczących tzw.
anomalii równikowej: „fontanny jonizacji okrążającej Ziemię raz dziennie
i zawsze zwróconej ku Słońcu; podczas burz słonecznych anomalia rów­
nikowa wzmaga się i zmienia kształt, zakłócając sygnały GPS i uniemożli­
wiając komunikację radiową” - pisze Tony Phillips7.
To wiemy na pewno: przy okazji kolejnego wielkiego wybuchu na Słoń­
cu najlepiej będzie znajdować się na równiku (pamiętajmy, że efekty dzia­
łania EMP są najsilniej odczuwalne w pobliżu biegunów, gdzie ziemskie
pole elektromagnetyczne jest najsłabsze). Owszem, nawigacja satelitarna
i radio mogą na chwilę przestać działać, ale jeżeli gdzieś na powierzchni
Ziemi będzie płynąć prąd, to najpewniej będzie to w rejonie zwrotników
Koziorożca i Raka, czyli w południowej części Ameryki Centralnej i pół­
nocnej części Ameryki Południowej, na Saharze, w Mikronezji i w połu­
dniowej Azji. To sytuacja bardzo niekorzystna dla Stanów Zjednoczonych,
ale być może w odświeżający sposób odwróci ona obecną polityczną i kul­
turalną światową równowagę sił.

193
ROZDZIAŁ 13

Czeka nas
sto katastrof nuklearnych

ez względu na to, jak kapryśna jest nasza gwiazda, jej aktywność nie

B napawa nas takim lękiem, z jakim będzie zmagać się przemysł jądrowy,
a wkrótce potem cala reszta ludzkości, kiedy nastąpi zwarcie sieci energe­
tycznej. Kiedy skończy się prąd, mieszkańcy Stanów Zjednoczonych będą
mieli mniej więcej miesiąc, zanim nasze 104 reaktory nuklearne zlokalizo­
wane w 65 miejscach na terenie 31 stanów zaczną wybuchać niczym bom­
by atomowe. Szkoda, ponieważ przemysł jądrowy w większości przypad­
ków sprawował się bez zarzutu.
Energia nuklearna kosztuje tyle samo, co ta pozyskiwana ze spalania
węgla i ropy naftowej, ale emituje mniej cząstek sadzy i mniej gazów cie­
plarnianych na kilowat. Można ją porównać do wzorowego ucznia, któ­
ry od czasu do czasu miewa napady złości. Pomimo okazjonalnych wybu­
chów, ten rodzaj energii (według wszelkich analiz kosztów) wciąż plasuje
się w czołówce pod względem korzyści, jakie przynosi dla dobra powszech­
nego. Marne to jednak pocieszenie, gdyż trudno spać spokojnie, mając
świadomość, że gdzieś na świecie istnieje tykająca śmiercionośna bomba.
Prawdziwym problemem związanym z energią nuklearną jest czynnik
strachu, obecny od czasów Hiroszimy i Nagasaki, poprzez kryzys kubań-

195
ski, awarię elektrowni jądrowej na wyspie Three Mile Island, po Czarno­
byl i Fukuszimę. Możliwość wypadku nuklearnego - katastrofy - wydaje
się wywoływać w nas większy strach, niż wynika to z rzeczywistego ryzyka
utraty życia czy zdrowia. Sytuację pogarsza fakt, iż promieniowanie radio­
aktywne jest zjawiskiem na poziomie subatomowym i niewielu ludzi wie,
że niesie ono za sobą ryzyko nowotworów. W zasadzie rzadko zdarzało się,
by reaktory atomowe emitowały do otaczającego środowiska znaczne ilo­
ści szkodliwego promieniowania. Co więcej, ryzyko uszczerbku na zdro­
wiu niesione przez te emisje jest znikome w porównaniu, na przykład, ze
skumulowanymi chorobami dróg oddechowych, spowodowanymi emisją
do atmosfery gazów pochodzących z procesów spalania w elektrowniach
węglowych. Pył węglowy nie jest jednak nawet w połowie tak straszny jak
promieniowanie radioaktywne, więc w tym przypadku rzeczywiste zagro­
żenie jest znaczne, a nasz strach usprawiedliwiony.
Z pewnością pozbywanie się odpadów o wysokim poziomie napromie­
niowania radioaktywnego stanowi prawdziwy problem, podobnie jak zwią­
zana z tym kwestia utylizacji odpadów o niskiej zawartości promieniowa­
nia i demontowania elektrowni atomowych, zwłaszcza ich radioaktywnych
komponentów, gdy zostaną już rozbrojone. Jednak w ciągu mniej więcej
kolejnych 10 lat te szkodliwe pozostałości będą usuwane o wiele bardziej
skutecznie dzięki rozwijającej się technologii spalania plazmy, która za­
kłada, że od początku do końca będą się tym procesem zajmować roboty.
Wrzucą one zbędne materiały do pieców, w których nastąpi ich całkowite
rozpuszczenie, bez żadnych toksycznych pozostałości. Wiem o tym, po­
nieważ kiedyś byłem prezesem Aerospace Consulting Corporation, spół­
ki zajmującej się zaawansowanymi badaniami z dziedziny fizyki plazmowej
z Albuquerque w stanie Nowy Meksyk. Spółka ta jest właścicielem paten­
tu US 7,026,570 B2 na urządzenie o nazwie Vulcan Plasma Desintegrator
- przenośnego, wytrzymującego skrajnie wysokie temperatury pieca przy­
stosowanego do tego właśnie procesu.
Przeciwnicy energii jądrowej bezwstydnie naciągali swe argumenty, wy­
olbrzymiając zagrożenie dla zdrowia. Po głębszym namyśle dochodzimy do
wniosku, że trudności z zabezpieczaniem odpadów radioaktywnych pro­
dukowanych przez reaktory jądrowe są nieporównywalne z korzyściami

196
z otrzymywania ogromnej ilości czystej energii. Ponadto elektrownie ato­
mowe nie są uzależnione od importu produktów - w przeciwieństwie do
przemysłu opartego na ropie naftowej i gazie ziemnym, które to paliwa aż
nazbyt często związane są ze zdradziecką polityką na Środkowym Wscho­
dzie, w Wenezueli czy gdziekolwiek indziej. Mimo to, z ciężkim sercem, ja
- prywatnie zwolennik przemysłu jądrowego - jestem zmuszony ostrzec
czytelników przed jego niszczycielskim potencjałem.
Funkcjonowanie wszystkich komercyjnych elektrowni nuklearnych
uzależnione jest od zewnętrznych dostaw energii elektrycznej. Kiedy na­
stąpi awaria sieci energetycznej (wcześniej czy później do tego dojdzie),
a środki bezpieczeństwa na wypadek słonecznego EMP nie zostaną wcze­
śniej wdrożone - oznacza to katastrofę danej elektrowni. Brakprądu dopro­
wadzi wówczas do wypadków i zanieczyszczenia ogromnych połaci grun­
tu promieniowaniem radioaktywnym, skutkiem czego tereny te nie będą
się nadawały do zamieszkania przez setki lat. Elektrownie jądrowe wciąż
projektowane są z założeniem, że jakakolwiek awaria w dostawie energii
elektrycznej zostanie sprawnie usunięta. Długoterminowa utrata zasila­
nia trwająca miesiąc lub dłużej - taka, jaka nastąpi, gdy następny wybuch
słoneczny o sile efektu Carringtona uderzy w naszą planetę - spowodu­
je krytyczne awarie elektrowni jądrowych, ponieważ chłodnie kominowe
przestaną funkcjonować. Brak prądu sparaliżuje zwłaszcza pompy dostar­
czające wodę potrzebną do chłodzenia zbiorników z wypalonym paliwem
jądrowym, co spowoduje ich przegrzanie - sytuację podobną do tej, jaka
wydarzyła się podczas katastrofy jądrowej w Fukuszimie, gdzie ekstremal­
na aktywność sejsmiczna i wysokie fale spowodowały awarię pomp.
„Jeśli pompy przestaną pracować, paliwo w reaktorach zagotuje się, tak
jak gotuje się woda w chłodnicy samochodu, kiedy psuje się pompa ukła­
du chłodzenia. Jeżeli woda w zbiornikach wypalonego paliwa jądrowego
się wygotuje, wskutek czego paliwo zostanie poddane działaniu powietrza,
metal (cyrkon) znajdujący się na pręcie paliwowym zapali się, podobnie
jak metal na sztucznych ogniach zapalanych w Dzień Niepodległości. Po­
nieważ zbiorniki wypalonego paliwa nie są odpowiednio zabezpieczone,
powstałe smugi materiału radioaktywnego dostaną się do atmosfery - pi­
sze Thomas Popik, którego Fundacja na Rzecz Rozwiniętych Społeczeństw

197
wystosowała w 2011 r. »petycję o zmianę ustawodawstwa« do Nuklearnej
Komisji Regulacyjnej (NRC)”1.
Pożary cyrkonu, o których pisze Popik, bywają tak gwałtowne, że nie­
mal nie sposób ich ugasić. W najlepszym wypadku można byłoby opra­
cować system natychmiastowego reagowania, w celu zażegnania takiego
niebezpieczeństwa. Lecz opisana przeze mnie prognoza/symulacja - dłu­
goterminowa utrata prądu z powodu znacznych zaburzeń aktywności sło­
necznej - raczej „najlepszym wypadkiem” nie jest. Procedury reagowania
w nagłych sytuacjach i zapobiegania awariom jądrowym zazwyczaj opie­
rają się na założeniu, że tylko jedna elektrownia, najwyżej dwie, uległaby
awarii w danym czasie, co oznacza, że można byłoby zaangażować wszyst­
kie odpowiednie służby z kraju, a nawet z zagranicy, do akcji ratunkowej.
Jeżeli jednak sieci energetyczne zostałyby zniszczone przez wybuchy na
Słońcu, których najprawdopodobniej byłoby wiele w krótkim czasie, być
może dziesiątki reaktorów mniej więcej jednocześnie uległyby poważnym
awariom, znacznie ograniczając możliwości podjęcia jakichkolwiek kro­
ków zaradczych, gdyż same ekipy ratownicze prawdopodobnie zostałyby
także odcięte od prądu.
Ta zgubna podatność na zniszczenie infrastruktury elektrowni jądro­
wych została potwierdzona w wielu zaawansowanych raportach technicz­
nych, łącznie z serią raportów Electromagnetic Pulse: Effects on the U.S. Po­
wer Grid (Impuls elektromagnetyczny i jego wpływ na sieć elektryczną
Stanów Zjednoczonych) z Narodowego Laboratorium w Oak Ridge, spo­
rządzonych w 2010 r. na zlecenie Federalnej Komisji Regulacji Energetyki
(FERC), we współpracy z departamentami Energii oraz Bezpieczeństwa
Wewnętrznego. Raporty z Oak Ridge wskazują, że większość stanów na
wschód od rzeki Missisipi oraz północno-zachodnie stany: Waszyngton,
Oregon i Idaho to tereny w USA o największym ryzyku awarii sieci ener­
getycznej w razie burzy na Słońcu2. Nie j est to dobra wiadomość, gdyż 71
ze 104 amerykańskich elektrowni jądrowych znajduje się na terenie wy­
mienionych stanów. Więcej niż 2 miliony Amerykanów żyje w odległo­
ści około 16 kilometrów od elektrowni zlokalizowanych w tych strefach
największego zagrożenia. Procedury ewakuacji ludności zwykle zakłada­
ją, że telefony i syreny alarmowe będą działać prawidłowo, co prawdopo­

198
dobnie nie będzie możliwe, jeżeli zabraknie prądu. Organizacja Popika
nawołuje do narzucenia elektrowniom atomowym wymogów zainstalo­
wania chłodzących systemów awaryjnych, które mogłyby działać nieza­
leżnie od dostępu do prądu. Szacowany koszt pojedynczego systemu to
„marne” 150 000 dolarów.
NRC wydaje się nie brać tych raportów pod rozwagę. W trudnych dla
gospodarki czasach jakiekolwiek narzucone przez rząd wydatki spotyka­
ją się z ostrym sprzeciwem, propozycje narzucenia takich kosztów często
kończą jako polityczna piłeczka odbijana w niekończącej się debacie wol­
norynkowej na temat przepisów prawa. Instalowanie chłodzących zbior­
ników awaryjnych byłoby kolejnym elementem już i tak wielce zawiłego
systemu produkcji i dostarczania energii, a poza tym stanowiłoby pożyw­
kę dla organów nadzorujących, poszukujących nowych dowodów, które
mogłyby być użyte przeciwko przemysłowi jądrowemu. Mimo wszystko
pomysł Popika wydaje się logiczny, jeżeli nie zacznie być postrzegany jako
zastąpienie zabezpieczeń sieci elektrycznych, których awaria zapoczątko­
wałaby lawinę innych, wspomnianych wyżej awarii. Ostateczne rozwiąza­
nie problemu powinno znaleźć się w samej sieci energetycznej, nad którą
NRC nie sprawuje bezpośredniej kontroli.
Na szczęście zanieczyszczenie nuklearne jest tylko niewielką częścią
scenariusza awarii sieci energetycznej. Ta dobra wiadomość jest jednocze­
śnie zła. W porównaniu z wielkim chaosem, jaki mógłby powstać na sku­
tek miesięcy lub nawet lat życia bez prądu (a w związku z tym również bez
podstawowych usług wymagających dostępu do elektryczności), nawet
seria awarii byłaby nieistotna wobec fali ogólnego przewrotu społeczne­
go. Nie jest to tylko prosta kalkulacja utraty życia i majątku, chociaż takie
straty z pewnością byłyby ogromne. Musimy także rozważyć psycholo­
giczny aspekt morderczego szaleństwa. Ludzie posiadają zdolność trak­
towania klęsk z rezerwą, zwłaszcza gdy - tak jak w przypadku katastrofy
nuklearnej - nie widzą w sytuacji nic, co mogłoby dotknąć ich osobiście.
Jednakże gdy spotyka ich krzywda ze strony innych ludzi, na przykład bra­
kuje pożywienia, czystej wody i lekarstw, sytuacja staje się nie do zniesie­
nia i pociąga za sobą krwawe walki. Potrzeba zemsty na zasadzie „oko za
oko” przekazywana jest z pokolenia na pokolenie, kładąc mroczny cień na

199
przyszłość ludzkości. Zapytajmy jednak ludzi, który scenariusz bardziej
ich przeraża: wizja katastrofy jądrowej czy rewolucji społecznej, a założę
się, że wskażą pierwszą opcję. Znów przemysł jądrowy jest piorunochro­
nem naszych obaw. Chociaż nie do końca jest to uzasadnione, wydaje się,
że taką właśnie rolę przypisuje się tej gałęzi przemysłu w naszej współcze­
snej mentalności. W końcu „dziadkami” energetyki jądrowej są Hiroszi­
ma i Nagasaki. Przywykliśmy już do strachu przed wszystkim, co nuklear­
ne, i dobrze nam z tym.
ROZDZIAŁ 14

Sekretne
ostrzeżenia Słońca

ozważając tak poważne scenariusze, jak upadek społeczeństwa, mo­

R żemy dojść do zdumiewających wniosków. Przypomnę często przy­


taczaną uwagę admirała Hymana Rickovera, który przewidział przejście
Marynarki Stanów Zjednoczonych na energię atomową. Jego zdaniem, nie
powinniśmy się martwić tym, że wojna nuklearna może zmieść ludzkość
z powierzchni Ziemi, ponieważ wtedy wykształcą się nowe, mądrzejsze ga­
tunki. Równie makabryczne, choć o wiele bardziej dla nas optymistyczne
w sensie krótkoterminowym, jest pewne niedawne badanie wskazujące na
to, że Słońce wysyła bardzo istotne, mogące wpłynąć na naszą przyszłość
wiadomości do radioaktywnych odpadów medycznych. To nie żart!
Pewnego dnia na początku 2011 r. otrzymałem e-mail o następującej
treści: „Zastanawiam się, skąd o tym wiedziałeś?”. Sądzę, że ktoś usłyszał,
jak udzielałem wywiadu na temat mojej wizyty w Akademgorodku - wspo­
mnianym już wcześniej odosobnionym centrum naukowym na Syberii,
gdzie dowiedziałem się o tych sekretnych wiadomościach. Jest to intry­
gujące zjawisko, znane amerykańskim naukowcom i - ku ich zdziwieniu
- nie tylko im. Do wspomnianego e-maila dołączony był link do artykułu
opisującego wnioski profesorów fizyki i inżynierii z uniwersytetów Stan-

201
forda i Purdue. Wynika z nich, że Słońce przesyła Ziemi (i być może także
innym planetom) sekretne wiadomości zawierające wskazówki co do ter­
minu kolejnego wielkiego słonecznego wybuchu. Okazuje się, że pewne
pierwiastki radioaktywne na naszej planecie zwalniają swój rozpad mniej
więcej 24-48 godzin przed erupcją plazmy na powierzchni Słońca, jej po­
dróżą ku Ziemi i zderzeniem z naszą planetą.
„Dnia 13 grudnia 2006 r. Słońce samo uprzedziło nas o wysłaniu w kie­
runku Ziemi strumienia cząstek i promieniowania powstałego po swoim
rozbłysku. Jere Jenkins, inżynier jądrowy z Uniwersytetu Purdue, podczas
pomiaru tempa rozpadu manganu-54 (krótkotrwałego izotopu stosowa­
nego w diagnostyce medycznej) zauważył, że to tempo nieznacznie spadło
niedługo przed rozbłyskiem na Słońcu, a stało się to półtora dnia przed roz­
błyskiem - pisze Dan Stober w »Stanford University News«”1.

BAROMETRY BURZ SŁONECZNYCH

Huragany zapowiadają swe przybycie w formie niskiego ciśnienia at­


mosferycznego kilka dni przed tym, jak się pojawią. Podobnie jest z bu­
rzami słonecznymi: kiedy „barometry” radioizotopowe zaczynają spadać,
oznacza to, że potężna burza słoneczna jest w drodze ku naszej planecie.
„Jeżeli ten wyraźny związek między przebłyskami słonecznymi a tem­
pem rozpadu promieniotwórczego potwierdzi się, może to doprowadzić
do opracowania metody przewidywania rozbłysków na Słońcu przed ich
nastąpieniem. Mogłoby to pomóc zapobiegać zniszczeniu satelitów i sie­
ci energetycznych oraz ocalić życie astronautów znajdujących się w prze­
strzeni kosmicznej” - uważa Stober.
Jak to możliwe? Najbardziej prawdopodobny scenariusz, jaki możemy
dziś wypracować, wydaje się pozornie niemożliwy: neutrina słoneczne -
cząstki, które w stanie spoczynku nie posiadają ładunku ani masy, zaś w mo­
mencie ruchu, nawet gdy płyną z prędkością światła, ich ładunek oraz masa
są nieskończenie małe - w jakiś sposób wpływają na regularność emisji czą­
steczek radioaktywnych nawet z odległości prawie 150 milionów kilome­
trów. Co więcej, niektóre zaburzenia tempa rozpadu promieniotwórczego
następują w środku nocy, co oznacza, że neutrina słoneczne - uznawane

202
za niezdolne do poruszania się torem innym niż linia prosta - przepłynęły
całą drogę już tu, na Ziemi, by wypełnić swe zadanie. „Nikt nie wie, w jaki
sposób neutrina wchodzą w reakcję z materiałami radioaktywnymi, zmie­
niając tempo ich rozpadu (...). Zgodnie z konwencjonalnym sposobem
myślenia, nie ma to sensu” - mówi profesor Ephraim Fischbach z Uni­
wersytetu Purdue. JereJenkins dodaje: „To, co tu sugerujemy, można wy­
razić następująco: coś, co w istocie nie wchodzi w reakcje z żadną materią,
zmienia coś innego, czego tak naprawdę nie da się zmienić”.
A więc jakieś niematerialne cząsteczki, miliard razy mniejsze niż krop­
ka na końcu tego zdania, mają dawać nam do zrozumienia, że zbliżają się
wybuchy słoneczne? Jak zauważa profesor Peter Sturrock z Uniwersyte­
tu Stanforda, jeżeli te tajemnicze partykuły nie są neutrinami, „muszą być
czymś, czego jeszcze nie zbadaliśmy, jakimś nieznanym rodzajem cząst­
ki także emitowanej przez Słońce i dającej zadziwiający efekt, co byłoby
jeszcze bardziej niezwykłe”. Bez względu na fakt, iż nie wiemy dokładnie,
jak przebiega ten proces, „wszystkie dowody prowadzą do jednego wnio­
sku, że Słońce »komunikuje się« z izotopami radioaktywnymi na Ziemi”
- podsumowuje Fischbach.
Czy Słońce nieświadomie informuje nas o swoich burzowych inten­
cjach? A może za tymi ostrzeżeniami kryje się jakiś cel? Możliwe, że te
zagadkowe przesłania słoneczne, bez wzgłędu na to, czy są wysyłane ce­
lowo, czy też nieświadomie, posłużą nam za prognozy zbliżających się
burz geomagnetycznych. By stwierdzić, czy to zjawisko „sekretnych wia­
domości” jest rzetelnym narzędziem zapowiadania GMS, trzeba będzie
skrupulatnie obserwować każdy wybuch słoneczny docierający do Zie­
mi oraz wpływ (czy też jego brak) na tempo rozpadu radioizotopów. Pew­
nego dnia to odkrycie mogłoby pomóc nam znacznie ograniczyć koszty
związane z wysyłaniem w kosmos satelitów, w celu prowadzenia badań
słonecznych. NASA, ESA (Europejska Agencja Kosmiczna) i badające
kosmos współpracujące z nimi organizacje z całego świata nie będą za­
chwycone, jeżeli ich błyskotliwe, kosztowne projekty rozsiane w Układzie
Słonecznym - realizowane w ramach Międzynarodowego Roku Heliofi-
zycznego - zostaną zniweczone przez zbiorniki jakichś radioaktywnych
glutów tu, na Ziemi! Pomyślmy jednak o pieniądzach, które moglibyśmy

203
zaoszczędzić. Nasz obecny stan wiedzy na temat metod wczesnego wy­
krywania plam słonecznych wymaga użycia skomplikowanego i kosztow­
nego narzędzia badawczego, które rozpoznaje fale dźwiękowe wywoływa­
ne przez plamy, gdy te wciąż znajdują się pod powierzchnią Słońca. Jest
to bardzo unowocześniona wersja sprzętu szpiegowskiego z czasów zim­
nej wojny, pozwalającego na zarejestrowanie wibracji szyb okiennych i na
ich podstawie zrekonstruowanie rozmów, które wprawiły szyby w drga­
nie. Różnica polega na tym, że nie „nadajemy na tych samych falach” co
plamy słoneczne, więc nie jesteśmy w stanie przewidzieć, która z bulgo­
czących na powierzchni naszej gwiazdy plam spowoduje wybuch na tyle
potężny, by dotarł do Ziemi. Urok techniki opracowanej przez uniwersy­
tety Stanforda i Purdue polega na tym, że ich detektory radioizotopowe
zarejestrują tylko „podejrzane” strumienie neutronów słonecznych podą­
żające ze Słońca ku naszej planecie, przepowiadając tym samym ich wy­
buch skierowany ku Ziemi.
Ostrzeżenie nie jest jednak równoznaczne z należytym przygotowa­
niem. Jeżeli operatorzy sieci energetycznych nie będą skłonni uwierzyć
w dane dotyczące tempa rozpadu radioizotopów i nie wyłączą przed wybu­
chem głównych ognisk sieci elektrycznych, ostrzeżenia, o których mowa,
okażą się bezcelowe. Trzeba uczciwie przyznać, że w tym momencie opera­
tor podejmuje znaczne ryzyko - wyłączając prąd klientom komercyjnym,
rządowi oraz mieszkańcom danego terenu, naraża się nie tylko na utratę
przychodu, ale również na lawinę pozwów, zwłaszcza jeśli przewidywane
zagrożenie nie nadejdzie. Usprawiedliwianie decyzji wartej miliardy dola­
rów wynikami badań, przeprowadzonych przez rządowe pojazdy kosmicz­
ne monitorujące zachowanie Słońca, to przecież nie to samo, co opiera­
nie się na tajemniczym, niewyjaśnionym procesie uważanym do niedawna
przez jego odkrywców za zjawisko niemożliwe z punktu widzenia praw fi­
zyki. Oczywiście sytuacja zmieniłaby się diametralnie, gdyby sektor uży­
teczności publicznej zignorował trafną przepowiednię opartą na analizie
zachowania tych zdradzieckich neutrinów i odczuł skutki wielkiego, para­
liżującego sieć energetyczną wybuchu słonecznego. Byłaby to bardzo wy­
soka cena. Wniosek jest następujący: musimy zainstalować dławiki prze-
ciwzwarciowe, żeby ocalić dostawy prądu.

204
SŁOŃCE JAKO EMITER

Ostrzeżenia wysyłane z kosmosu do sterty odpadów radioaktywnych?


Cóż za absurdalna koncepcja! Kto wie, dokąd nas zaprowadzi? Badacze
z uniwersytetów Stanforda i Purdue zgodnie uchylili drzwi wszelkiego ro­
dzaju spekulacjom. Czy Słońce może wysyłać nam także inne zawoalowane
wiadomości? Z pewnością wkrótce rozpocznie się naukowa szamotanina
wśród badaczy pragnących odkryć więcej takich tajemnych form komuni­
kacji między Słońcem a Ziemią. Wyobraźmy sobie nową wizję Słońca jako
gwiazdy emitującej setki, a nawet tysiące nieodkrytych dotąd form ener­
gii i informacji w stronę naszej planety. Czyż ta budząca grozę gwiazda nie
uchodziłaby wtedy w naszych oczach za boską?
Słońce może też blokować długości naszych fal radiowych. A jeśli jego
zdradzieckie neutrina wpływają na izotopy węgla-14 i berylu-10? Jak już
wcześniej wspomniałem, nasza współczesna nauka - zwłaszcza wszelkie
założenia na temat historii Ziemi sprzed na przykład wieku - w znacznej
mierze zależy od założenia, że radioizotopy węgla-14 i berylu-10 rozpada­
ją się w jednostajnym tempie. W chwili, kiedy piszę te słowa, nie istnieją
żadne dowody zaprzeczające temu stwierdzeniu, chociaż badania nad zde­
cydowanie osobliwym zjawiskiem neutrinów słonecznych wciąż są w po­
czątkowej fazie. Odkrycia naukowców ze Stanforda i z Purdue skupiają się
na radioaktywnych manganie i cezie, wykazując, że tempo rozpadu tych
pierwiastków nieznacznie zmniejsza się, gdy nadchodzi wybuch słonecz­
ny. Nawet jeśli tempo procesów rozpadu węgla-14 i berylu-10 jest stabilne,
jego spowolnienie byłoby prawdopodobnie tak minimalne, że nie zmniej­
szałoby to skuteczności datowania takich próbek geologicznych, jak rdzeń
lodowy czy słoje drzew. Tak przynajmniej uparcie twierdzi środowisko na­
ukowe. Gra toczy się o zbyt wiele karier, milionowych subwencji oraz pre­
stiżowych nagród. Nikt, łącznie z autorem tej książki, nie chciałby z po­
wodu jakichś tajemniczych neutrinów czy innego słonecznego voodoo
przyznać: „Ojej! Musimy na nowo przemyśleć historię Ziemi. Przeprasza­
my!”. Chociaż wydaje się to nieprawdopodobne, Słońce - oprócz wysy­
łania sekretnych ostrzeżeń odpadom radioaktywnym - może równie do­
brze przekazywać inne rodzaje wiadomości, których jeszcze nie umiemy

205
odczytywać. Być może wkrótce dowiemy się wiele ciekawego o informa­
cjach wysyłanych przez naszą gwiazdę. Jej związek z naszą planetą będzie
badany przez licznych naukowców z całego świata, współpracujących ze
sobą w szeroko zakrojonym projekcie, zwanym Międzynarodowym Ro­
kiem Heliofizycznym 2007-2008. Obserwujemy falę zainteresowania spo­
sobem wpływu wahań zachowań Słońca na... właściwie na wszystko. Słoń­
ce jest obecnie popularne, a trendy mody mają szczególne znaczenie dla
instytucji przydzielających dotacje na cele naukowe. Badania dotyczące
ochronnego pola magnetycznego Ziemi wydają się obiecującą dziedziną.
Pole to (omawiam je w następnym rozdziale) ostatnimi czasy jakby słab­
nie, co być może doprowadzi do intensyfikacji wysyłania sekretnych wia­
domości przez Słońce.
ROZDZIAŁ 15

itzy zagrożenia
i jedno
szczęśliwe zakończenie

O
prócz potencjalnych, będących następstwem wielkich anomalii sło­
necznych, zagrożeń omówionych w poprzednich rozdziałach, istnieją
jeszcze pewne szczególne okoliczności, które sprawiają, że niebezpieczeń­
stwa te stają się bardziej realne. Mam tu na myśli zanik ziemskiego pola
magnetycznego, zbliżenie się Ziemi do międzygwiezdnego obłoku ener­
gii i wahania nachylenia ziemskiej osi.

ZANIK POLA MAGNETYCZNEGO

Nasza planeta to ogromny elektromagnes - z jej żelazno-niklowe­


go jądra emanuje energia wywołana ruchem obrotowym. Podobnie jak
w przypadku każdego innego magnesu, ziemskie pole siłowe emitowane
jest z jednego bieguna, przebiega przez całą długość planety i wnika do
niej w miejscu drugiego bieguna. Co jakiś czas nasze pole magnetyczne
przechodzi proces „odwrócenia biegunów” lub zmiany polaryzacji. Ta­
kie zmiany nie niosą ze sobą żadnego fizycznego przemieszczenia mas lą­
dowych, lecz oznaczają długą i powolną zmianę położenia biegunów ma­
gnetycznych, podczas której będą one przejściowo pojawiać się w różnych

207
miejscach naszej planety. Po dokonaniu się zmiany, biegun magnetycz­
ny który niegdyś emitował pole magnetyczne, teraz będzie je pochłaniać,
zaś biegun niegdyś pochłaniający pole zacznie je emitować. (Biegun pół­
nocny tradycyjnie określa się jako biegun emitujący pole, zaś biegun po­
łudniowy - jako biegun pochłaniający. W historii naszej planety było jed­
nak tyle zmian biegunów, że terminy „północ” i „południe” nie pokrywają
się już z ich geograficznymi odpowiednikami). Uważa się, że od momen­
tu powstania naszej planety, czyb od 4,57 miliarda lat, na Ziemi dokonało
się już od 5000 do 10 000 takich zmian. Pogląd ten opiera się na badaniu
historii paleomagnetycznej. Badanie poszczególnych warstw skał, w któ­
rych każda warstwa odpowiada danej epoce geologicznej (im głębiej po­
łożona warstwa, tym starsza epoka), pokazuje, iż co pól miliona do milio­
na lat następuje zmiana kierunku ustawienia materiałów magnetycznych
o 180 stopni. Gdyby nie było żadnych zmian biegunów, osady magnetycz­
ne we wszystkich warstwach wskazywałyby ten sam kierunek.
Ostatnia zmiana biegunów miała miejsce około 740 000 lat temu i uwa­
ża się, że proces ten trwał od 2000 do 3000 lat. Podczas okresu przejścio­
wego odnotowano znaczne osłabienie ziemskiego pola magnetycznego.
Cały ten proces nie jest niczym nienormalnym; być może okresowe zmia­
ny biegunów wręcz pomagają we wzmocnieniu pola magnetycznego Zie­
mi. Patrząc na to z perspektywy Gai, chwilowe opuszczenie gardy bywa
przyjemne; gdy spada jej magnetyczna osłona, może ona do wob pławić
się w promieniach Sola. W przeciwieństwie do tego, Sol nieustannie zmienia
bieguny. Proces ten następuje co mniej więcej 22 lata, czyb co dwa maksima
słoneczne. Oznacza to około 100 000 zmian na rok słoneczny, tzn. okres po­
trzebny Słońcu na okrążenie centrum Drogi Mlecznej. Jeden rok słoneczny
przekłada się na około 225 mikonówlat ziemskich. Początek następnej zmia­
ny biegunów słonecznych spodziewany jest pod koniec 2012 r., zaś jej za­
kończenie nastąpić ma do końca 2013 r. Podczas trwania zmiany biegunów
odnotowuje się maksymalny okres aktywności plam słonecznych i innych
podobnych zakłóceń. W momencie, gdy zmiany biegunów ziemskich po­
krywają się ze zmianą biegunów na Słońcu, nasza planeta jest maksymal­
nie narażona na działanie wybuchów plazmy oraz innych losowych zjawisk
energetycznych pochodzenia słonecznego i kosmicznego.

208
Podobnie jak legendarna królowa burleski, Gypsy Rosę Lee, tak i Gaja
czasami zrzuca okrycie, tylko że w tym przypadku chodzi o powlokę ma­
gnetyczną. Proces ten mógłby się wydawać straszliwie długi nawet samej
Gypsy Rosę, która potrafiła zdejmować rękawiczkę przez 10 minut, ale
tak naprawdę - biorąc pod uwagę niezwykle długi okres istnienia Gai
- nawet trwająca 3000 lat zmiana biegunów przypomina 20-minutowy
striptiz. Tak jak pisałem w książce Aftermath, istnieją poszlaki wskazu­
jące na to, że pole magnetyczne naszej planety ulega destabilizacji. Oba
bieguny przemieszczają się średnio o 30 kilometrów rocznie, zaś bie­
gun północny najwyraźniej planuje opuścić Amerykę Północną na rzecz
Syberii. Konsekwencje takiej zmiany zaczynają być już odczuwalne. Na
przykład wędrówka biegunów zmusiła wiele portów lotniczych, w tym
lotnisko Tampa International, do rekalibracji orientacji (pasy startowe
oznaczane są numerycznie w oparciu o położenie względem punktów na
kompasie; wraz ze zmianą biegunów zmienia się też orientacja pasów;
wkrótce zmiany te będą na tyle duże, by nabrać znaczenia z nawigacyj­
nego punktu widzenia).
Jak wspomniałem wcześniej, zazwyczaj pole magnetyczne Gai nie po­
zwala, by promienie plazmy docierały na powierzchnię Ziemi. Dzieje się
tak poprzez kierowanie promieniowania w położony na wysokiej orbicie
obszar, nazwany pasem Van Allena. Silne wybuchy na Słońcu przepełniają
te pasy, zaś nadmiar plazmy rozlewa się po niebie w postaci pięknych zja­
wisk, zwanych zorzami polarnymi. Obecnie jednak sytuacja wygląda nie­
co inaczej. W połowie grudnia 2008 r. odkryto olbrzymią, rozciągającą się
od jednego do drugiego bieguna, dziurę w polu magnetycznym Ziemi. Na
zjawisko to natrafiono, gdy grupa pięciu satelitów badawczych NASA, zna­
nych pod wspólną nazwą THEMIS, niespodziewanie wpadła w taką dziu­
rę, wprawiając astrofizyków w osłupienie. „Gdy opowiadam o tym swoim
kolegom, większość z nich reaguje sceptycznie, zupełnie jakbym chciał ich
przekonać, że Słońce wschodzi na zachodzie. To zjawisko każe nam zwe­
ryfikować wszystko, co do tej pory wiedzieliśmy (...) być może czekają nas
najsilniejsze od wielu lat burze geomagnetyczne1” - twierdzi pracujący nad
projektem THEMIS David Sibeck z Centrum Lotów Kosmicznych imie­
nia Roberta H. Goddarda.

209
Nasze pole siłowe zanika i nie wiadomo, kiedy je odzyskamy. Dla Sola
i Gai to normalny obrót spraw. Dla nas jednak oznacza to znaczne osła­
bienie tarczy chroniącej przed promieniowaniem kosmicznym i słonecz­
nym, co jest równoznaczne ze zdarciem z nas ochronnej warstwy skóry lub
pozbawieniem wszystkich przewodów elektrycznych izolacji. Wynikające
z osłabienia osłony magnetycznej wystawienie nas na działanie promieni
kosmicznych i słonecznych z pewnością przyczyni się także do częstszego
występowania w żywych organizmach mutacji, takich jak rak.
Marnym pocieszeniem jest to, że zmiany biegunów mogą okazać się zba­
wienne dla naszego długofalowego rozwoju ewolucyjnego. Według ogól­
nie przyjętej zasady - im większa liczba mutacji, tym szybciej postępu­
je ewolucja. Czy biosfera mogłaby wyewoluować inaczej, gdyby ziemskie
pole magnetyczne znacznie osłabło? Być może zmiany biegunów wpływa­
ją na udoskonalenie zdolności nawigacyjnych; ziemska powłoka aż roi się
od istot wędrujących z jednego miejsca w drugie. Podczas zmiany biegu­
nów mogą pojawić się problemy związane np. ze zmianami kierunków na­
wigacji oraz z faktem, iż na Ziemi utworzy się kilka różnych biegunów. Za­
równo ludzie, jak i zwierzęta, a także liczne urządzenia polegają jednak na
tradycyjnej orientacji dwubiegunowej. Wyobraźcie sobie świat, w którym
kompasy pokazują inny kierunek w zależności od lokacji - igła wskazywa­
łaby południe w Londynie, wschód w Nowym Jorku, a zachód w Pekinie -
istny chaos! Wszystkie kompasy zachowywałyby się równie dziwnie - od
tych w plecakach harcerzy, po zamontowane w samolotach czy umiejsco­
wione w mózgach żywych istot. Nikt nie potrafiłby określić żadnego stałe­
go punktu orientacyjnego. Nikt oprócz istot nadrzędnych, które wykształ­
ciłyby w sobie nowy, lepszy zmysł orientacji.

ZAWIROWANIA
W MIĘDZYGWIEZDNYM OBŁOKU ENERGII

Módlmy się o to, by Sol wraz ze swoimi planetami nie zagubił się w prze­
strzeni międzygwiezdnej i nie został zmiażdżony, jak stało się to niedawno
w przypadku ciał niebieskich znajdujących się w gwiazdozbiorze Smoka.
Dnia 28 marca 2011 r. instrumenty zamontowane na należącej do NASA

210
sondzie Swift, wysłanej w ramach międzynarodowej misji na rzecz bada­
nia eksplozji promieni gamma, zanotowały wybuch o jasności 100 miliar­
dów słońc. Według aparatury eksplozja ta miała miejsce około 3,8 miharda
lat świetlnych stąd. Astronomowie są przekonani, że ten wybuch promie­
ni gamma był oznaką śmierci gwiazdy (prawdopodobnie przypominają­
cej rozmiarami nasze Słońce) pożeranej przez olbrzymią czarną dziurę,
twór o masie milion razy przekraczającej masę swojej ofiary. Zajście to
miało miejsce w środku niezbadanej galaktyki oznaczonej po prostu jako
0,3534. „To zjawisko znacznie odbiega od jakiejkolwiek zaobserwowa­
nej przez nas do tej pory eksplozji” - stwierdził Joshua Bloom, astronom
z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley, który pierwszy dostrzegł zna­
czenie tego wydarzenia2.
Promienie gamma sprawiają, że promienie rentgena wydają się otyłe
i ospałe. Ultrakrótkie promienie gamma są mniejsze niż średnica jądra ty­
powego atomu i mają działanie rakotwórcze, ponieważ potrafią bardzo ła­
two uszkodzić łańcuchy DNA. Na szczęście zazwyczaj atmosfera Ziemi
jest w stanie wchłonąć większość kosmicznego promieniowania gamma,
ale wydarzenia z 0,3534 nie stanowią żadnego wyjątku. Bloom sądzi, że
umierająca gwiazda rozgrzała się, wpadając w czarną dziurę, po czym za­
częła wirować niczym liść wpadający do odpływu kanalizacyjnego, emitu­
jąc przy tym olbrzymie ilości promieni gamma. Zwykle tego typu eksplozje
ustają w ciągu maksymalnie kilku dni, ale w tym konkretnym przypadku
strumienie energii utrzymywały się przez kilka miesięcy, zaś Ziemia była
akurat „na muszce”.
Czarne dziury są w centrum większości galaktyk, w tym także Drogi
Mlecznej. Gdy gwiazda przypadkowo znajdzie się zbyt blisko tych mrocz­
nych odkurzaczy, jest niszczona wraz z orbitującymi wokół niej planetami.
Na szczęście szanse na to, że wkrótce podzielimy los gwiazdy z 0,3534, są
znikome; astronomowie oceniają, że w obrębie danej galaktyki wydarze­
nie takie zdarza się raz na 100 milionów lat. Oznacza to, że od początku ist­
nienia związku Sola i Gai naszym kochankom udało się uniknąć tego typu
katastrofy już 40 lub 50 razy.
Na skraju naszego Układu Słonecznego czai się jednak zagrożenie, któ­
re może wpłynąć na losy Ziemi jeszcze za naszego życia, choć nie ma tu

211
mowy o kataklizmie na miarę wydarzeń z 0,3534. Wygląda na to, że nasz
układ trafił w nieodpowiednie towarzystwo, niczym bogaty bywalec Wall
Street z powieści Toma Wolfea Bonfire ofthe Vanities (Fajerwerki próżno­
ści). Znaleźliśmy się w kosmicznych tarapatach. Większość z nas jest in­
telektualnie świadoma ruchu Układu Słonecznego, ale wciąż trudno nam
sobie to wyobrazić. Ci, którym się to udaje, sądzą zapewne, że nasza gwiaz­
da, wraz z orbitującymi wokół niej planetami, dryfuje spokojnie przez ko­
smiczną pustkę, a zderzenie z jakimkolwiek innym obiektem wydaje się
niemożliwe, przynajmniej w ciągu naszego życia. Prawda jest jednak taka,
że Sol może zwieść nas na manowce.
Dowiedziono, iż hipoteza dotycząca potencjalnego wejścia naszego
Układu Słonecznego w niebezpieczny i destabilizujący obszar między­
gwiezdnego obłoku energii nie jest bezpodstawna. W cenionym magazy­
nie naukowym „Naturę” opisano istnienie „silnego międzygwiezdnego
pola magnetycznego w bliskim sąsiedztwie Układu Słonecznego”. Infor­
macje te oparte są na danych pozyskanych z bliźniaczych sond Voyager,
które badają zewnętrzne granice Układu Słonecznego od 1977 r.3. Odkry­
cie to opublikowano 24 grudnia 2009 r. Wesołych Świąt!
„Odkryliśmy silne pole magnetyczne tuż za granicami Układu Słonecz­
nego. Pole to spaja międzygwiezdny obłok energii i stanowi odpowiedź
na dręczące nas pytanie, w jaki sposób obłok taki może w ogóle istnieć” -
twierdzi pracujący dla NASA Merav Opher z Uniwersytetu Bostońskiego.
Opher wyjaśnia, że obłok ten jest co najmniej dwukrotnie potężniejszy, niż
do tej pory sądzono, zaś Układ Słoneczny właśnie zaczął wkraczać w jego
obszar, który „cechuje się turbulencjami lub posiada anomalię znajdującą
się w bezpośrednim sąsiedztwie Słońca”.
Ślepo wierzymy w Sola jako wszechpotężnego władcę Układu Słonecz­
nego, nie zastanawiając się nad tym, iż gwiazda, która wskazuje nam dro­
gę przez kosmos, jest w rzeczywistości płotką w porównaniu z otaczający­
mi ją zjawiskami. Zakładamy, że kosmiczna dobra pogoda nigdy nie minie,
i uznajemy, że jesteśmy przygotowani na wszelkie czyhające na nas zagro­
żenia. Nadciąga jednak kosmiczna nawałnica.
Obłok, w którego obszar właśnie wkraczamy, ma wielkość 30 lat świetl­
nych (prawie 290 bilionów kilometrów), temperaturę 6000 stopni Cel­

212
sjusza i jest bardziej rozrzedzony niż zarost nastolatka. Mimo to tarcie wy­
wołane przejściem przez taki obłok energii byłoby olbrzymie - owinąłby
się on wokół granic naszego Układu Słonecznego, znacznie go rozgrzewa­
jąc. Proces ten, zwany falą uderzeniową czołową, przypomina to, co dzie­
je się z dziobem promu kosmicznego wchodzącego w ziemską atmosferę.
Dane z sond Voyager wskazują, że obłok z trzech stron otoczony jest
przez olbrzymi bąbel rozgrzanego do temperatury miliona stopni Celsju­
sza gazu, będącego pozostałością eksplozji supernowej sprzed 10 milionów
lat (pamiętajmy, że czwarta strona to ta, na którą naciera nasz Układ Sło­
neczny). Dlaczego więc rozrzedzona, stosunkowo chłodna masa, taka jak
obłok międzygwiezdny, nie zostanie wchłonięta przez ekstremalnie gorą­
cy gaz pozostały po supernowej ? Wszystko dzięki spajającemu obłok polu
magnetycznemu. „Dane z sond Voyager ukazują, że obłok jest o wiele moc­
niej namagnetyzowany, niż dotąd sądzono (...). Pole to zapewnia dodatko­
we ciśnienie chroniące obłok przed zniszczeniem” - pisze Opher.
Z punktu widzenia Układu Słonecznego to bardzo dobrze, że pole ma­
gnetyczne obłoku jest na tyle silne, by zapobiec jego rozpadowi - można
wręcz dziękować za to Bogu. Obłok to bowiem jedyna rzecz, jaka dzieli
nas od rozgrzanego gazu, będącego pozostałością po supernowej. Gdyby
nie obłok, wszyscy rozpadlibyśmy się na atomy. Niech dobry Pan Bóg i/
lub głupie szczęście w dalszym ciągu chronią nas podczas naszej wędrów­
ki przez obłok mający, co warto przypomnieć, temperaturę 6000 stopni
Celsjusza - nie tak wiele, jak chmura po supernowej, ale dość, by nas po­
rządnie usmażyć.
Grupa naukowców pod przewodnictwem Ophera informuje, że aż do
teraz obłok międzygwiezdny nie mógł wkroczyć na teren Układu Słonecz­
nego dzięki spienionej warstwie bąbli magnetycznych, z których każdy
miał średnicę około 160 milionów kilometrów. Sam Opher twierdzi: „Pole
magnetyczne Słońca rozciąga się aż po granice Układu Słonecznego. W wy­
niku ruchu wirowego naszej gwiazdy jej pole jest poskręcane i pofałdo­
wane, trochę jak spódnica baletnicy. Daleko od Słońca, w miejscu, gdzie
obecnie przebywają sondy Voyager, fałdy zbiegają się w jednym miejscu”.
Innymi słowy, naszą fizyczną rzeczywistość chroni kosmiczny odpowied­
nik kostiumu baletnicy!

213
By lepiej zrozumieć to, co dzieje się na granicy naszego Układu Sło­
necznego, wyobraźcie sobie trzy mocno napierające na siebie balony. Ba­
lon nr 1, zwany też heliosferą, chroni Słońce i planety przed obłokami
energii, promieniowaniem kosmicznym oraz innymi atakami i zakłóce­
niami. Słońce wytworzyło heliosferę i nadmuchuje ją wiatrem słonecz­
nym. Balon nr 2 to międzygwiezdny obłok energii, rozrzedzona kombi­
nacja wodoru i helu napierająca na Balon nr 1. Balon nr 3 to pozostałość
po supernowej, rozgrzany worek gazu starający się przeniknąć do obło­
ku i doszczętnie go spalić. Jakie są szanse, że co najmniej jeden z balo­
nów pęknie? Opher i jego koledzy nie wypowiadają się na ten temat. Nie
chcą też mówić o skutkach, jakie spotkanie naszego Układu Słonecznego
z międzygwiezdnym obłokiem będzie miało dla Ziemi, nie licząc stwier­
dzenia, że możemy się spodziewać wzrostu ilości docierającego do naszej
planety promieniowania kosmicznego. Jak już wiecie z lektury tej książki,
może to skutkować różnymi zjawiskami, począwszy od podróży kosmicz­
nych, po opady deszczu.
O wiele mniej powściągliwości wykazuje Aleksiej Dmitriew, ceniony
rosyjski naukowiec, od 15 lat publikujący prace o podobnej tematyce. Jak
pisałem w książce Apokalipsa 2012, odwiedziłem Dmitriewa w miasteczku
Akademgorodok na Syberii. W oparciu o analizy danych z sond Voyager,
Dmitriew zaobserwował, iż atmosfery Jowisza, Saturna, Urana i Neptuna
są w niewytłumaczalny sposób pobudzone, czego dowodem są silne bu­
rze, erupcje i łuki plazmy rozchodzące się od powierzchni tychże planet
do ich księżyców. Dmitriew uważa, że turbulencje te wywołane są egzo­
gennymi zastrzykami energii skierowanymi w atmosfery poszczególnych
planet. Energia ta pochodzi z międzygwiezdnego obłoku energii, o któ­
rym pisałem wcześniej. Rosyjski uczony zaobserwował, że wkroczenie na
terytorium obłoku wywołało już skutki odczuwalne na Słońcu, wpływa­
jąc na pojawienie się wybuchów mających związek z niezwykle silnymi
huraganami, trzęsieniami i erupcjami, których doświadczamy tu, na Zie­
mi. Dmitriew zasłynął też stwierdzeniem, iż globalna katastrofa czeka nas
„nie w ciągu kilku dekad, lecz w ciągu kilku lat”. Pod naciskiem pytań sza­
cuje on, że nasz Układ Słoneczny pozostanie pod wpływem tego burzli­
wego środowiska przez blisko trzy kolejne tysiąclecia4.

214
To dziwne, że wieści o międzygwiezdnym obłoku energii nie wywoła­
ły głębszego zainteresowania, mimo że ostrzegało przed nim grono cenio­
nych naukowców zarówno z USA, jak i z Rosji. Być może powyższe rewe­
lacje zostały uznane za zbyt groźne, mogące wywołać wśród ludzi panikę.
Czy więc obecne władze świadomie umniejszają rangę tego odkrycia, by
nie straszyć społeczeństwa? Z drugiej jednak strony - po co martwić się
czymś, nad czym nie mamy absolutnie żadnej kontroli? Jedyne, co może­
my zrobić, to się modlić.

WAHANIA NACHYLENIA ZIEMSKIEJ OSI

„Miej oczy szeroko otwarte przed ślubem, a potem je przymknij”. Jest


to stara rada wypowiedziana przez Benjamina Franklina, którą Gaja powin­
na wziąć sobie do serca. Plotki głoszą, że Sol ma kochankę tuż za granicami
Układu Słonecznego. Nemezis, bo pod taką nazwą znana jest ta gwiazda,
leży podobno około 1,5 roku świetlnego stąd (ponad 14 bilionów kilome­
trów), czyli o wiele bliżej niż jakakolwiek inna gwiazda. Nie jest zbyt ja­
sna, więc mimo względnie niewielkiej odległości, nie możemy jej dostrzec.
Gdyby Gaja była zazdrosna, mogłaby robić Solowi wyrzuty, że traci czas
i energię na swoją ulotną kochankę. Sol i Nemezis okrążają się nawzajem;
pomiędzy nimi leży niewidzialny centralny ośrodek równowagi grawita­
cyjnej. W przeciwieństwie do nich Gaja, obraca się sama. Względem niej
Sol nigdy nie porusza się nawet o centymetr.
Wizja posiadania kochanki przez naszą życiodajną gwiazdę niektórym
może się wydawać skandaliczna, ale inni jedynie filozoficznie wzruszą ra­
mionami niczym Ben Franklin. Astronomowie szacują bowiem, że 55 pro­
cent gwiazd Mlecznej Drogi posiada tego typu orbitalnych towarzyszy, co
znaczy, że szanse na to, iż Sol jest właśnie jedną z takich gwiazd, są większe
niż „pół na pół”. Hipoteza Nemezis („ciemnej gwiazdy”) została przedsta­
wiona w 1984 r. przez Richarda A. Mullera5, tego samego naukowca z Uni­
wersytetu Kalifornijskiego w Berkeley, który na późniejszym etapie swojej
kariery „złamał” kij hokejowy przedstawiający globalne ocieplenie. Jako
student, Muller pracował pod okiem laureata Nagrody Nobla z fizyki Luisa
Alvareza, najlepiej znanego ze swojej teorii dotyczącej wyginięcia dinozau­

215
rów, według której one oraz 70 procent pozostałych żyjących wówczas na
Ziemi gatunków zwierząt wyginęły w wyniku uderzenia komety lub aste-
roidy. Alvarez i jego syn Walter odkryli w osadach skalnych warstwę iry­
du, pierwiastka chemicznego obecnego jedynie w meteorytach i innych
obiektach pochodzenia pozaziemskiego. Warstwa ta pochodzi sprzed 62
milionów lat, czyli z tego samego okresu, w którym wyginęły (między in­
nymi) te olbrzymie gady. Teorię Alvareza ostatecznie potwierdziło później­
sze odkrycie u wybrzeży półwyspu Jukatan krateru datowanego na ten sam
okres, znanego jako granica K-T (kreda-trzeciorzęd), czyli granica pomię­
dzy tymi dwoma okresami geologicznymi.
Alvarez zachęcił Mullera, by ten zbadał, czy to masowe wymieranie
było jednorazowym zjawiskiem, czy też serią kataklizmów powtarzają­
cych się cyklicznie. Pojawiły się dowody na to, iż masowe wymieranie fak­
tycznie miało miejsce jeszcze przed zagładą dinozaurów, chociaż nikt do
tej pory nie dowiódł, że tego typu zjawiska mogą być w jakiś sposób ze
sobą powiązane. Reakcją Mullera na wyzwanie Alvareza była hipoteza Ne­
mezis, zgodnie z którą co około 26 milionów lat orbita ciemnej gwiazdy
niebezpiecznie zbliża się do nas, wywołując grawitacyjne tsunami o nisz­
czycielskich skutkach dla naszego Układu Słonecznego, w tym także dla
Ziemi. Hipoteza Nemezis jest niezwykle intrygująca, ale Mullerowi nig­
dy nie udało się znaleźć żadnych potwierdzających ją dowodów. W koń­
cu jego uwaga skupiła się na badaniu zapisu kopalnego, które potwier­
dziło, iż masowe wymieranie zdarza się co mniej więcej 62 miliony lat,
czyli ostatnie takie wydarzenie miało miejsce dokładnie podczas granicy
K-T. Obliczenia Mullera dotyczące okresowości megakataklizmów zostały
w niezależny sposób potwierdzone w magazynie „Naturę”, ze statystycz­
ną pewnością wynoszącą 99 procent. Oznacza to, że kolejne gwałtowne
wymieranie powinno wydarzyć się lada chwila, a być może nawet nieco
się spóźnia6.
Większość badań związanych z Nemezis koncentruje się na wahaniach
nachylenia osi Ziemi. Skąd te wahania? Winne są jak zwykle wybryki Słoń­
ca i Księżyca, których pola grawitacyjne również doświadczają wahań, co
nie pozostaje bez wpływu na naszą orbitę. To jednak nie stanowi odpowie­
dzi na zadane wcześniej pytanie. Dlaczego orbity Słońca i Księżyca zacho­

216
wują się w ten sposób? Według Waltera Cruttendena z Instytutu Badaw­
czego BRI (Binary Research Institute), organizacji starającej się dowieść
istnienia naszego orbitalnego towarzysza, to właśnie Nemezis - niczym ty­
powa kochanka - pociąga sznurkami zza kurtyny. Cruttenden utrzymuje,
iż ciemna gwiazda zbliża się do naszego Układu Słonecznego co 25 200
lat, czyli 1000 razy częściej niż w szacunkach Mullera7.
Liczba podana przez Cruttendena opiera się na analizie wahań nachyle­
nia osi Ziemi, które (niezależnie od przyczyny) mają związek ze zjawiskiem
zwanym „precesją punktów równonocy”. Właśnie temu zjawisku zawdzię­
czamy pozorną wędrówkę gwiazd, to jest zmianę ich położenia względem
Ziemi o mniej więcej stopień co 70 lat. Wyobraźcie sobie to w ten sposób:
gdybyście patrzyli na tę samą gwiazdę z tego samego punktu na Ziemi o tej
samej porze roku, to po 70 latach zauważylibyście, że gwiazda przesunę­
ła się o stopień, czyli o mniej więcej szerokość waszego kciuka. Gdyby nie
wahania nachylenia osi, gwiazdy cały czas znajdowałyby się w tym samym
punkcie. Pomnóżcie 70 lat razy 360 stopni, a otrzymacie 25 200 lat, po któ­
rych całe niebo zatoczy na nieboskłonie koło. Właśnie dlatego większość
zwolenników hipotezy Nemezis, w tym także Cruttenden, sądzi, że tyle
właśnie wynosi długość orbity ciemnej gwiazdy wokół Sola.
Czy to wszystko wydaje się wam naciągane? Hipoteza Nemezis miała
trafić już na śmietnik nauki, ponieważ Muller odciął się od debaty na ten
temat, zaś nikt inny nie potrafił przedstawić żadnych przekonujących po­
szlak. Sol był już o krok od uwolnienia go od zarzutów posiadania obłąka­
nej kochanki (coś jak Fatalne zauroczenie na skalę kosmiczną), lecz poja­
wiły się nowe dowody. Najważniejszy z nich to nietypowa, wynosząca od
10 000 do 15 000 lat orbita Sedny, planetoidy odkrytej w 2006 r. przez Mi­
chaela Browna z Kalifornijskiego Instytutu Technologicznego. Brown, któ­
ry nie ma opinii człowieka z pogranicza nauki, j est najlepiej znany z tego, że
przedstawił argumenty, które ostatecznie doprowadziły do skreślenia Plu­
tona z listy planet. Zdaniem astrofizyka z Kalifornii: „Sedny nie powinno
tam być. Nie da się naukowo wytłumaczyć jej pozycji. Nigdy nie zbliża się
na tyle, by na jej orbitę wpłynęła obecność Słońca, ale nigdy też nie odda­
la się na tyle, by zmienić trajektorię pod wpływem innych gwiazd. Sedna
utkwiła w jednym miejscu; jest zamrożona i nie da się jej stamtąd ruszyć.

217
W gruncie rzeczy nic nie tłumaczy jej obecności w miejscu, w którym się
znajduje, chyba że tam powstała. Jej orbita jest jednak zbyt eliptyczna i po
prostu nie ma racji bytu. A jednak planetoida tam jest. Dlaczego?”

Brown przyznaje, że podczas badań skupiał się na małych obiektach


przemieszczających się z dużymi prędkościami, więc mógł przegapić obiekt
„tak duży i powolny jak Nemezis”. Czy taka planeta mogłaby posiadać wy­
starczająco dużą masę, by uzasadniało to nietypową orbitę Sedny?8
Cóż z tego, że jakaś oddalona o miliardy kilometrów od Ziemi mało zna­
na planetoida nie znajduje się tam, gdzie być powinna? Brown publicznie
nie wypowiadał się na temat ewentualnych zagrożeń związanych z Neme­
zis, ale Cruttenden w tym samym kontekście zachowuje się jak dziecko
w cukierni. Jest on pewien, że Nemezis okresowo wywołuje grawitacyjne
tsunami, mające wpływ na nasz Układ Słoneczny i będące powodem maso­
wego wymierania istot żywych na Ziemi. Konsekwencje rozwoju i upadku
ludzkiej cywilizacji są olbrzymie. Dla naszego dobra Sol powinien zosta­
wić Nemezis, choć oczywiście wiemy, że nie jest w stanie tego zrobić. Dwie
gwiazdy są niewolnikami grawitacji - uwięzionymi w beznamiętnym tań­
cu. Niczym kochankowie wirujący bez końca wokół drugiego kręgu piekła
Dantego, dwie gwiazdy są na siebie skazane na resztę wieczności. Miejmy
nadzieję, że jeżeli Nemezis istnieje, nigdy nie zbliży się do nas ani nie zro­
bi niczego, co wprawiłoby jej kochanka Sola w zły nastrój.

SOL I GAJA ZNOWU RAZEM

„Znowu razem, jakież to piękne uczucie”. Mało prawdopodobne, że


amerykański duet Peaches i Herb, wykonawcy piosenki Reunited (Pojed­
nani) nagrali swój przebój z myślą o pojednaniu Sola i Gai. Mimo to utwór
ten byłby idealną ścieżką dźwiękową do wydarzeń przewidywanych na 19
grudnia 2024 r., kiedy Słońce i Ziemia fizycznie zjednają się pierwszy raz
od 45 milionów stuleci.
To Gaja wykona pierwszy krok. Jak pisałem we wstępie do niniejszej
książki, w ciągu ostatnich 50 lat w stronę Słońca wysłano sporą liczbę sond
kosmicznych. Zazwyczaj sondy takie zbierają dane, pozostając na orbicie

218
wokół naszej gwiazdy. Jeśli jednak wszystko pójdzie zgodnie z planem,
a pozostała część funduszy przeznaczona na ten cel nie zostanie cofnięta,
sondy Solar Probe Plus - dwa obiekty wielkości samochodów osobowych
- zbliżą się do Słońca na odległość mniejszą niż jakakolwiek wystrzelona
dotąd sonda. Sondy znajdą się niespełna 6 milionów kilometrów od po­
wierzchni naszej gwiazdy i fizycznie przebiją się przez jej koronę (będącą
niejako formą atmosfery), by móc zbadać plazmę słoneczną.
Korona słoneczna jest być może największą zagadką w dziejach fizyki
słonecznej. Jej temperatura waha się w granicach od miliona do 3 milionów
stopni Celsjusza, czyli jest setki razy wyższa niż na widocznej powierzch­
ni Słońca, która znajduje się prawie 6 milionów kilometrów bliżej cen­
trum gwiazdy. To niezwykłe! Czy rzeczywiście ciepło wytworzone w j ądrze
Słońca, najcieplejszej jego części, rozprasza się, docierając na powierzchnię,
ale potem jakimś cudem ponownie wzmaga się w koronie? Fizycy zajmu­
jący się naszą gwiazdą od dawna sądzili, że Słońce posiada nietypowo go­
rące jądro zasilane procesem syntezy termojądrowej, tej samej siły, która
nadaje wybuchowe właściwości bombom wodorowym. Hipoteza ta poja­
wiła się w 1926 r., a jej autorem był brytyjski astronom sir Arthur Edding-
ton. Był on przekonany, iż Słońce to tak naprawdę ogromna kula plazmy -
energii w postaci gazowej - zasilanej wybuchami syntezy termojądrowej,
które promieniują ciepłem i światłem od jądra na zewnątrz. Teoria Edding-
tona tłumaczy, dlaczego grawitacja naszej gwiazdy nie doprowadza do im-
plozji i zmiany Słońca w czarną dziurę lub podobny obiekt. „Zewnętrz­
ne promieniowanie Słońca nie wystarczy. Musimy uwzględnić też proces
utrzymania wysokiej temperatury wnętrza, bez której Słońce zapadłoby
się pod własnym ciężarem” - pisze Eddington9.
Dlaczego grawitacja Słońca miałaby doprowadzić do jego implozji? Prze­
cież ani powietrze, ani ogień nie zapadają się pod własnym ciężarem. Kry­
tycy teorii Eddingtona zarzucają mu, że wymyślił fałszywy warunek hipo­
tetyczny, by oprzeć na nim swoją teorię. Model supergorącego jądra stał się
jednak tak powszechny, że niewielu fizyków słonecznych bierze pod uwagę
inne wytłumaczenie, pomimo licznych dowodów za nim przemawiających.
Na przykład zdrowy rozsądek dyktuje, że im dalej od termojądrowego ser­
ca, tym Słońce powinno stawać się zimniejsze. Problem polega na tym, że

219
w miarę oddalania się od jądra nasza gwiazda staje się coraz bardziej gorąca.
Co więcej, zgodnie z modelem Eddingtona, energia pochodząca ze Słoń­
ca powinna rozpraszać się w bezkształtnej formie wraz z oddalaniem się
w przestrzeń kosmiczną. Zamiast tego moc naszej gwiazdy wydaje się skon­
centrowana w heliosferze, osłonie posiadającej wyraźne granice oraz okre­
śloną charakterystykę. Nawet sam Eddington dostrzegł ten paradoks, czy­
niąc to bardziej otwarcie i uczciwie niż większość jego następców. Pisał on:
„Muszę przyznać, że ta hipoteza nie jest zgodna z wymogami obserwacji,
zaś krytycy byliby w stanie sprzeciwić się jej w wielu istotnych miejscach”.
By pogodzić sprzeczności pomiędzy teorią a zaobserwowanymi fakta­
mi, pojawiło się wiele teorii naukowych próbujących w iście akrobatyczny
sposób połączyć ogień i wodę. Dwie najpopularniejsze teorie głoszą, że:
1) pasy transmisyjne transportują ciepło z powierzchni do korony; 2) sła­
bo poznane anomalie grawitacyjne wywołują inwersję procesu konwekcji
cieplnej. Wspólnym mianownikiem tych dwóch oraz kilku innych uparcie
forsowanych teorii jest uznanie Słońca za wielki gotujący się kocioł, z któ­
rego energia w postaci ciepła wydostaje się na zewnątrz. W jaki sposób
odbywa się taki proces? Według jednego nurtu myślowego cechuje się on
nie tylko niezwykle wysoką temperaturą, lecz także olbrzymim hałasem.
Zwolennicy tej teorii są zdania, iż fale dźwiękowe pochodzące z gotują­
cego się Słońca dostają się do korony, gdzie zostają zamienione na ciepło.
Inni naukowcy modyfikują nieco to wyjaśnienie, zastępując fale dźwięko­
we magnetyzmem. W takim przypadku to fale magnetohydrodynamicz-
ne w skomplikowany sposób przedostają się do korony Słońca, zmieniając
się w energię cieplną. Trzeci tok myślowy zakłada, że w środku wewnętrz­
nego pola magnetycznego naszej gwiazdy płynie prąd elektryczny, któ­
ry nie znajdując ujścia, eksploduje niczym fala krótkich spięć, uwalniając
tym samym ciepło.
Istnieją jeszcze naukowi „renegaci”, którzy nie dają wiary scenariuszom
dotyczącym rozpraszania się ciepła z wnętrza na zewnątrz. Zastanawiają
się oni, czy Słońce nie jest czasem bardziej skomplikowanym obiektem,
który nie tylko generuje ciepło w jądrze, lecz również przechwytuje je ni­
czym antena. Według tej teorii ciemna materia, która prawdopodobnie
stanowi jedną czwartą masy wszechświata, w jakiś sposób zostaje uwię­

220
zioną w koronie i zmieniona w energię cieplną. Ciemna materia to uży­
teczny twór pozwalający wyjaśnić, dlaczego gwiazdy i galaktyki posiada­
ją silniejsze pole grawitacyjne, niż wskazywałaby na to ich pozorna masa.
Wyobraźcie sobie tuzin worków z ziemniakami, z których żaden nie róż­
ni się niczym od pozostałych, a mimo to sześć z nich waży po 4 kilogramy,
a kolejne sześć - po 6 kilogramów. By wyjaśnić tę rozbieżność, możemy
założyć istnienie niewidzialnej substancji, która w jakiś sposób znalazła się
w cięższych workach. Tak właśnie rozumują zwolennicy teorii ciemnej ma­
terii. Cały wszechświat waży więcej i ma silniejsze atrybuty grawitacyjne,
niż wynikałoby to z obliczeń. Liczby po prostu się nie zgadzają. Dlatego też
pojawiła się hipoteza ciemnej materii, przedstawiona w 1933 r. przez Fritza
Zwicky ego z Kalifornijskiego Instytutu Technologicznego. Problem z wy­
jaśnieniem zagadki korony w oparciu o ciemną materię polega na tym, iż
ta zaproponowana (anty) substancja jest - pomijając dowody w postaci lo­
gicznych wniosków - praktycznie niewykrywalna. Sprawia to, że jej wła­
ściwości fizyczne nie są znane.
Sonda Solar Probe Plus będzie naszą najlepszą jak dotąd szansą na roz­
wiązanie słonecznych zagadek. Jak już wspomniałem, start misji zapowia­
dany jest na 2015 r., ale zanim sonda dotrze do Słońca i wejdzie na od­
powiednią orbitę, minie prawie dekada, stąd też za datę pojednania Sola
i Gai podałem 19 grudnia 2024 r. Dick Fisher, dyrektor działu heliofizyki
w NASA, jest zdania, że sonda została zaprojektowana tak, by oprzeć się
działaniu temperatur panujących w koronie i funkcjonować poprawnie na­
wet przy 1500 stopniach Celsjusza10 (są to niewyobrażalnie wysokie tem­
peratury, ale stanowią one zaledwie jedną tysięczną maksymalnych tem­
peratur panujących w koronie, co znaczy, że sonda będzie w stanie pobrać
jedynie najbardziej zewnętrzne i najchłodniejsze próbki). Solar Probe Plus
przeprowadzi serię eksperymentów, w celu zbadania korony i wydobywa­
jącego się z niej wiatru słonecznego. Zadaniem jednego z eksperymentów
będzie analiza chemicznego składu pyłu, który odbije się od anteny son­
dy. Inne badanie skupi się na falach uderzeniowych wstrząsających zgro­
madzoną na Słońcu plazmą, zaś jeszcze inne pozwoli wykonać widmową
analizę składu chemicznego samej plazmy11. Każde nowe odkrycie przy­
czyni się do rozwinięcia i przeanalizowania hipotezy kapryśnego Słońca.

221
Nagły wzrost zainteresowania Solem każe zastanowić się, czy chodzi tu
wyłącznie o naukową ciekawość, czy też może przeznaczenie w jakiś spo­
sób pomaga nam dążyć ku przyszłości. Niezależnie od tego, czy związek
Słońca z Ziemią ma swój wymiar metafizyczny, nasza planeta i jej życiodaj­
na gwiazda na wiele sposobów zacieśniają łączące je więzi. Coraz energicz­
niej i śmielej badamy Słońce. Z racji jego wpływu na nasze satelity i sieci
energetyczne oraz proces globalnego ocieplenia stajemy się jednak coraz
bardziej zdani na łaskę ognistej gwiazdy. Wielkie migracje ku bardziej na­
słonecznionym obszarom północnej półkuli przyczyniają się do powięk­
szania rzeszy wyznawców Słońca, przynajmniej jeśli chodzi o styl życia.
Ceną za nasze poświęcenie jest wzrost liczby zachorowań na nowotwory
skóry, które są bezpośrednim rezultatem zbyt intensywnego kontaktu ze
słońcem. Coraz więcej mocy czerpiemy bezpośrednio od naszej gwiazdy,
korzystając z dobrodziejstw energii słonecznej - technologii wymagają­
cej od nas znacznie lepszego zgłębienia właściwości światła słonecznego.
Wszystko wskazuje na to, że nasza przyszłość - zarówno poszczególnych
jednostek, społeczeństw, jak i całej planety - będzie coraz bardziej zwią­
zana ze Słońcem.
Sol i Gaja nie byli ze sobą tak zżyci od czasów ich ognistych i zasnutych
kosmicznym pyłem początków. Duet Peaches i Herb skomentowałby to
słowami: „Znowu razem, bo już zrozumieliśmy”.
Zakończenie

ończąc pracę nad niniejszą publikacją, dochodzę do wniosku, że po­

K wstawanie każdej książki - a piszę je od 25 lat - to odrębny proces.


Niektóre jakby tylko czekały, by wyskoczyć z umysłu pisarza i zapełnić ko­
lejne strony. W takim przypadku konieczne jest uporządkowanie bałaga­
nu myśli i wypełnienie pewnych luk. Są też inne książki: powstają szyb­
ko, jak gdyby autor był tylko ich nośnikiem, samolotem transportującym
wahadłowiec kosmiczny na orbitę i powracającym bezceremonialnie do
swego hangaru. Ale istnieją także cenne tomy, w których każde słowo musi
być staranie wyważone, jak gdyby litera po literze wychodziły z wyciska-
cza do ciastek. Słoneczny kataklizm nie pasuje do żadnej z tych kategorii -
książka powstała w swój własny, wyjątkowy sposób. Pisanie jej przypomi­
nało wychylanie się raz po raz z wysoko położonego miejsca i spoglądanie
z zaciekawieniem w dół, chociaż towarzyszyły temu często zawroty głowy,
mdłości i uczucie śliskości pod stopami. Być może działo się tak dlatego, że
hipoteza kapryśnego Słońca pociąga za sobą utratę osobistej niezależności
i wywołuje uporczywy, gryzący niepokój towarzyszący przeświadczeniu,
że jakiś inny byt - jakieś bóstwo, Wielki Brat czy (jak w tym przypadku)
Słońce - kontroluje nasze życie. Doznalibyśmy podobnych odczuć, gdy­
by ktoś nam oznajmił, że jesteśmy uwiązani na smyczy o długości prawie
150 milionów kilometrów. Wciąż zastanawialibyśmy się, kiedy nastąpi ko­
lejne szarpnięcie i czy tym razem złamie nam kark.

223
Wracamy do teorii Kopernika, tym razem okrojonej. Jednym z powo­
dów, dla których jego odkrycie (że to Ziemia krąży wokół Słońca, a nie na
odwrót) było tak przełomowe, jest fakt, iż łatwo nam odnieść je do siebie,
spersonahzować. Każdy z nas pewnie spotkał ludzi, którzy w pewnym mo­
mencie boleśnie się przekonali, że świat nie krąży wokół nich. Właściwie
większości z nas też w jakimś stopniu to dotyczy. A teraz dowiadujemy się,
że gwiazda, wokół której odwiecznie krążymy, od czasu do czasu zachowu­
je się niewłaściwie. Kiedy to się zdarza, nasze Słońce jest w stanie znacznie
uprzykrzyć nam byt, my zaś nie możemy zrobić absolutnie nic, by temu
przeciwdziałać. W tym momencie ludzkie ego dostaje cięgi. Spójrzmy jed­
nak na dobre strony tego zjawiska: mamy teraz okazję, by o wszystkie na­
sze porażki obwiniać Słońce!
„To plamy słoneczne mnie do tego zmusiły!” Tym razem nasza gwiaz­
da postrzegana jest jako źródło mroku. To oczywiście pesymistyczna stro­
na hipotezy kapryśnego Słońca. Takie humorystyczne podejście jest lepsze
niż fatahzm przewidujący, że „Słońce wcześniej czy później nas dopadnie”.
Łatwo można też nabrać otuchy, odkrywając nowe, dynamiczne płaszczy­
zny współzależności między nami, Ziemią i naszą życiodajną gwiazdą. Cza­
sami odnosi się wrażenie, że wszyscy zmierzamy ku nowej erze zwiększo­
nej świadomości na temat Słońca, mentalnej szafy grającej, odtwarzającej
wesołe melodie ze słonecznym motywem przewodnim, jak O sole mio czy
Tyle słońca w całym mieście. Przynajmniej tak można się czuć, kiedy trafi
się dobry dzień.
By pozytywna, entuzjastyczna interpretacja hipotezy kapryśnego Słoń­
ca miała ręce i nogi, powinna przynajmniej wzmacniać naszą afirmację co­
dziennego życia i zapewniać odkrywcze doznania, jak to, które ogarnęło
mnie ostatnio w nowojorskim ratuszu: przechodnie, pojazdy, ptaki i wie­
wiórki - wszystko kręciło się dookoła siedziby władzy politycznej niczym
tancerze w balecie Georgea Balanchinea. Każdy ruch, jaki zaobserwowa­
łem, w ten czy inny sposób odbywał się z udziałem Słońca. Światło słonecz­
ne zawierało się w daniach spożywanych przez ludzi, zarówno świeżych,
jak i przetworzonych produktach, a także w mięsie zwierząt, które były kar­
mione słoneczną żywnością. Paliwo spalane przez samochody osobowe,
ciężarowe i autobusy zostało wytworzone z ropy, czyU pozostałości staro-

224
żytnych zielonych roślin, które wieki temu chwytały promienie słonecz­
ne, by piąć się w górę. Kolektory słoneczne także „spijają” promienie sło­
neczne w czystej postaci. Kiedy się dobrze nad tym zastanowić, wszystko
funkcjonuje dzięki Słońcu. I wszędzie w końcu zmiany aktywności naszej
gwiazdy dają się odczuć.

NOWY EGZYSTENCJALIZM

Każde realne zagrożenie dla cywilizacji przynosi własny zestaw ponu­


rych przemyśleń. Druga wojna światowa, oprócz zniszczenia na ogromną
skalę, przyniosła wielkie rozczarowanie, ponieważ - co najważniejsze -
w ogóle nie powinna się wydarzyć. Pierwsza wojna światowa, „ta wielka”,
rzekomo była „wojną mającą na celu zakończenie wszelkich wojen”. Oko­
ło połowy XX wieku - w czasach II wojny światowej - intelektualne zwąt­
pienie doprowadziło do narodzin egzystencjalizmu - wzniosłej, ale przy­
gnębiającej, indywidualistycznej doktryny wskazującej na wolność wyboru
jako wartość najwyższą, lecz zaprzeczającej własnej ideologii, gdyż ciesząc
się świętym prawem wolności wyboru, nieodwołalnie rezygnujemy z wła­
snej wolności i godności osobistej. By chronić tę wolność, ludzie musieli
więc zaprzestać dokonywania wyborów. Ten egzystencjalny dylemat zo­
stał przepowiedziany w książce Mdłości (1938) Jean-Paula Sartre a, która
jawi się jako przezabawnie niespieszna oda do alienacji. Główny bohater
tej powieści autobiograficznej idzie na spacer, przygląda się swemu życiu
i stwierdza, że robi mu się od niego niedobrze.
Zagrożenie - nuklearny Armagedon, jakie pojawiło się po wybuchu
bomby w Hiroszimie, także miało niemałe intelektualne oraz emocjonal­
ne znaczenie. Ruch z lat 60. głoszący hasło „Bóg umarł”, oparty na prze­
konaniu Nietzschego, że ludzkość zamordowała Boga, został wzmocniony
niespotykanym zagrożeniem - zagładą milionów ludzi w wyniku wyścigu
zbrojeń w czasie zimnej wojny. Ruch ten za śmierć Boga winił naukę i wy­
nikającą z niej naszą niezdolność do odczuwania pokory na tyle, by wierzyć
w transcendentne, wszechmogące bóstwo. Bóg po prostu nie mógł prze­
trwać naszego braku wiary. Potem pojawiła się koncepcja „zimy nuklear­
nej”. Ta niepewna z naukowego, ale wygodna z etycznego punktu widze­

225
nia hipoteza przedstawiona przez Carla Sagana i innych badaczy głosiła, że
jeżeli tylko jedna strona wystrzeli pociski nuklearne, druga zaś zrezygnuje
z podobnego zamierzenia, i tak w końcu ucierpią na tym obie, ponieważ
pył i popiół z wielkich pożarów po pierwszym wybuchu przesłonią Słoń­
ce na kilka lat, co doprowadzi do zarazy, głodu i chaosu na całym świecie.
Wiedza o tym, że przypadkowy skok aktywności Słońca jest w stanie spa­
raliżować cywilizację i zniszczyć nasze dotychczasowe codzienne życie, może
zabrzmieć niczym złowieszcze trąby apokalipsy w naszej zbiorowej psychi­
ce. Impuls słoneczny niszczący ziemską sieć elektryczną na kilka miesięcy
albo nawet lat jest najnowszym, największym egzystencjalnym zagrożeniem,
z jakim zmagała się ludzkość - o wiele groźniejszym niż na przykład global­
ne ocieplenie, gdyż wtedy zmiany klimatyczne zachodzą stopniowo, dzięki
czemu zyskujemy czas na przygotowanie się i przystosowanie do nowej sy­
tuacji. Możecie odłożyć tę książkę, położyć się spać i obudzić w świecie po­
zbawionym elektryczności do - powiedzmy - kolejnego 29 lutego. Spotka­
łyby nas wtedy wielkie niedogodności: brak prognoz pogody, schematów
ewakuacji, przedstawiciele instytucji zarządzania kryzysowego bąkający pod
nosem wymówki, samorządy lokalne oraz rząd oskarżający się nawzajem czy
blokujący drogi. Powiadomienie o zbliżającym się zagrożeniu w przypadku
słonecznego EMP, jeśli w ogóle by się pojawiło, dotarłoby do opinii publicz­
nej najwyżej kilka minut przed odcięciem ludzkości od prądu. Przerażają­
ca jest świadomość, że dysponujemy odpowiednimi środkami finansowy­
mi i rozwiązaniami technologicznymi, by uchronić sieci energetyczne przed
apokaliptycznym impulsem słonecznym, ale nic w tym kierunku nie robimy.
Jest to idealny moment rozpoczęcia nowej tradycji elegijnej, wedle któ­
rej czcimy pamięć zmarłej cywilizacji, nie zaś osoby. Pamiętacie postać
Emmeliny Grangerford z Przygód Hucka Piwna* Była to ponura poetka
układająca wierszowane epitafia dla każdego zmarłego w mieście. Potrafi­
ła znaleźć rym niemal do każdego nazwiska i zwykle zadziwiała przedsię­
biorcę pogrzebowego, gdyż układała swe wiersze od ręki, jak pisze Twain.
Jej dziełem była Oda ku pamięci śp. nieboszczyka Stephena Dowlinga Botsa,
która powstała po tym, jak młody Bots wpadł do studni. Spodziewajmy się,
że epitafia będą płynęły wartką rzeką, jeżeli nie dość szybko zaopatrzymy
sieć elektryczną w dławiki lub inne zabezpieczenia przeciwprzepięciowe.

226
KULTURA BZDURA

Niebezpieczeństwo czyhające na świat w postaci słonecznego impulsu


elektromagnetycznego uwolniło mnie od współczesnej kultury. Stało się
to ostatniego dnia roku 2010 o godzinie 10.00 rano. Jadąc do domu z lot­
niska LAX, na które odwoziłem moją matkę lecącą do Nowego Jorku, słu­
chałem jakiejś radiowej listy przebojów, tym razem przedstawiającej 10 naj­
lepszych albumów roku 2010. Wszystkie utwory brzmiały sztucznie, jakby
ta muzyka miała za dużo (elektronicznego) makijażu. Nagle radio zaszu­
miało, zatrzeszczało i wreszcie zamilkło. Pomyślałem sobie, że to pewnie
jakaś awaria sieci elektrycznej. W tamtej chwili porównywanie popowych
piosenek wydało mi się zupełnie bezcelowe, nawet absurdalne, wobec za­
grożenia ze strony impulsu słonecznego, który mógłby uniemożliwić nie
tylko nagrywanie, emitowanie i słuchanie tego typu muzyki, ale w ogóle
jej istnienie. Próżny trud...
Awaria radia sprawiła, że zacząłem zastanawiać się nad życiem. Wiszące
nad nami widmo „wielkiego zaciemnienia” w pewien sposób wyzwoliło
mnie od uwarunkowań współczesnej kultury: uznawania lichych standar­
dów opatrzonych trzema i czterema gwiazdkami, potrzeby poszukiwania
znaczenia w produktach machiny rozrywki dla mas oraz presji, by za tym
wszystkim nadążyć. A presja ta jest silna: mieszkam w Los Angeles, gdzie
wszystko, co dzieje się teraz, jest już niemodne, bowiem żyje się tym, co na­
stąpi jutro. Nie mogę pojąć, dlaczego nasz gatunek ma tak wielką obsesję na
punkcie własnej rozrywki. Czy naprawdę bardziej obchodzą nas najnowsze
plotki o Lindsay Lohan albo - dajmy na to - niuanse cyklu Pierścień Nibe-
lunga Wagnera niż własne przetrwanie? Mamy tendencję do stawania się
znawcami najdrobniejszych błahostek oraz do ignorancji w sprawach ży­
cia i śmierci. Ten niedobry nawyk dotyczy pełnej gamy kwestii - od soczy­
stych plotek serwowanych przez popkulturę do suchych faktów sędziwe­
go świata akademickiego. Bez wątpienia sztuka i rozrywka mają za zadanie
odciągać naszą uwagę od ważnych kwestii. Jest to psychologiczny mecha­
nizm obronny przed paraliżującym nas strachem. W obliczu groźby wiel­
kiego zaciemnienia możemy głaskać się wzajemnie po głowach i głosem
pełnym współczucia łagodnie zapewniać, jak negatywny wpływ na naszą

227
kruchą psychikę ma myślenie o przykrych sprawach. Możemy też odrzu­
cić nawyk przesadnego przejmowania się kulturą, przynajmniej dopóki nie
zrobimy wszystkiego, co w naszej mocy - niech to będzie przynajmniej za­
instalowanie listew przeciwprzepięciowych - by ochronić to, od czego tak
chętnie się uzależniliśmy.
Nie istnieje coś takiego jak „kultura bez prądu”. Już nie - od czasu, gdy
w nasze życie wkroczyły telewizja, Internet i telekomunikacja. Oczywiście
w społeczeństwie bez elektryczności wciąż będzie funkcjonował przepływ
myśli i obrazów. Niektóre z nich będą na pewno godne uwagi. Wyobraże­
nie sobie ludzi wspólnie śpiewających przy ognisku może chwilowo spra­
wić, że zrobi nam się ciepło na sercu. Kto wie, może się okazać, że wróci
moda na pieśni żałobne! Ale przesłanie chyba dla wszystkich jest jasne: po­
jedynczy, przypadkowy wybuch słoneczny może dosłownie usmażyć na­
szą cenną globalną kulturę elektroniczną w stopniu, jakiego nie jesteśmy
w stanie sobie nawet wyobrazić.
Przypomina mi się wers piosenki Bobby McGee, napisanej przez Krisa
KristofFersona, spopularyzowanej przezJanisJoplin: Freedomsjustanother
word for nothiri left to lose* **.

No dobrze, przyznaję, że wciąż cenię sobie naprawdę dobrą muzykę.


Wygląda na to, że wszyscy możemy już wkrótce zasmakować wspomnia­
nej „wolności”.

SŁOŃCE JAKO NASZ WRÓG

A gdyby „wielkie zaciemnienie” nastąpiło podczas meczu Super Bowl* * ?


Bywam niekiedy zapraszany do udziału w telewizyjnych programach do­
kumentalnych poświęconych kwestiom słonecznym. Gdyby ktoś zdecy­
dował się nakręcić dokument Super Bowl bez prądu, reżyser prawdopodob­
nie poprosiłby mnie o opisanie tego czarnego scenariusza krok po kroku.
W zależności od budżetu programu, można by spodziewać się nawet kilku
imponujących symulacji w hollywoodzkim stylu, ukazujących gigantycz­

* Tłumaczenie: „Wolność” to inne określenie sytuacji, gdy nie ma już nic do stracenia (przyp. dum.).
** Ostatnio, podczas 47. finału ligi futbolu amerykańskiego Super Bowl, 3 lutego 2013 r. na stadionie w Nowym Orle­
anie, w wyniku awarii prądu zgasły światła. Trwało to 35 minut i tym razem obyło się bez paniki (przyp. red.).

228
ną kroplę plazmy uderzającą w stadion, gasnące światła, zatrzymujące się
ruchome schody, 80 000 kibiców pchających się w panice do wyjść, może
też kilka dramatycznych ujęć zawodników stojących samotnie na boisku,
poklepujących boki swoich kasków w nadziei na odzyskanie wreszcie zasię­
gu połączenia radiowego z trenerem wykrzykującym instrukcje kolejnych
zagrywek. Po tym wszystkim nastąpi oczywiście wizualizacja upadku cy­
wilizacji w ciągu kolejnych tygodni, miesięcy od tragedii... itd., bla, bla, bla.
Czy przesadzam? Przyjrzyjmy się następującemu fragmentowi raportu
z Akademii Wojennej Armii USA:

Iran, Korea Północna, Chiny i Rosja prowadzą badania nad słonecznymi


impulsami elektromagnetycznymi i w dostępnych artykułach opisują
atak na Stany Zjednoczone za pomocą EMP. Ponadto Iran przeprowa­
dził także kilka testów pocisków na dużych wysokościach, co przypo­
minało ćwiczenie ataków za pomocą EMP. Jednak pomimo wszelkich
dowodów świadczących o tym, że EMP stanowi wyraźne i aktualne za­
grożenie, oraz mimo faktu, iż rząd USA zasługuje na uznanie za wdro­
żenie zaleceń Komisji ds. EMP, mających na celu ochronę Sił Zbrojnych
Stanów Zjednoczonych, zasługuje on także na krytykę z powodu nieza-
bezpieczenia najważniejszych obiektów infrastruktury cywilnej przed
skutkami uderzenia EMP. W obliczu naszego obecnego stanu nieprzy-
gotowania szacuje się, że w przeciągu roku od ataku EMP czy też „wiel­
kiej” burzy geomagnetycznej dwie trzecie populacji USA umrze z gło­
du i z powodu społecznych rozruchów1.

W panice nikt nie będzie się zastanawiał, czy brak prądu nastąpił na sku­
tek uwarunkowań naturalnych czy ludzkiej działalności. Mnie jednak nur­
tuje to pytanie, ten ostateczny test projekcyjny. Mecz Super Bowl udarem­
niony przez plazmę wyrzuconą ze Słońca to nie to samo, co wróg, który
wystrzeliwuje w kosmos urządzenie powodujące impulsy elektromagne­
tyczne. Ta ostatnia kwestia wywołałaby w nas także emocjonalną burzę. By­
łyby płomienne przemowy polityczne, dramatyczne sprawozdania w wia­
domościach, masowa mobilizacja wojskowa i gwałtowny wzrost poparcia
dla idei zemsty. Już wiele razy my, społeczeństwo USA, byliśmy atakowa­

229
ni w historii przez ludzi, więc nietrudno nam wyobrazić sobie kolejny atak
przeprowadzony ręką człowieka.
Skąd w nas ta potrzeba znajdowania sobie wrogów? Czy zbiorowa świa­
domość amerykańska została wypaczona przez niemal 100 lat walki z na­
zistami, komunistami oraz islamskimi ekstremistami? Nie stawiam tego
pytania po to, by zminimalizować zagrożenie ze strony ludzi, które j est oczy­
wiście całkiem realne. Świadczy o tym atak z 11 września 2001 r. Nawet nie­
bezpieczeństwo wymykającego się spod kontroli globalnego ocieplenia spo­
wodowane jest przez nas samych i nasz rozrzutny, niegospodarny styl życia.
Martwi mnie fakt, iż decyzje o mobilizacji militarnej są zbyt uzależnione od
naszych wybuchów złości. Ta potrzeba nienawiści, a przynajmniej słusznego
oburzenia, może też doprowadzić do przeoczenia jednego, ale za to najgroź­
niejszego niebezpieczeństwa dla naszej cywilizacji - niespokojnego Słońca.
Nie jest ono w żaden sposób złe czy działające rozmyślnie, nie posiada żad­
nych zamiarów - dobrych ani złych - wobec naszego gatunku oraz plane­
ty. Właściwie w przeciągu wielu stuleci wahania ilości emitowanej przez
Słońce energii niewątpliwie przyczyniły się do rozwoju ewolucyjnego, jaki
dziś obserwujemy. Skoro nie możemy się na Słońce gniewać ani obawiać
się tego, że ta złota kula świecąca na niebie naprawdę chce nam wyrządzić
krzywdę - to nie mamy w sobie wystarczająco dużo emocjonalnego pali­
wa, by podjąć środki ostrożności niezbędne do uchronienia się przed sło­
necznymi kaprysami. Moim zdaniem wolimy ukierunkowaną nienawiść
odczuwaną wobec wroga od nieukierunkowanej złości, jakiej doświadczy­
libyśmy, gdyby katastrofa miała nastąpić na skutek przypadkowego, niewi­
docznego dla nas, niezamierzonego wybuchu kosmicznego (to, czy nasza
gwiazda może w jakiś sposób być niszczycielskim wysłannikiem wyższej,
rozumnej siły - jak Bóg czy/i Szatan - jest poza zasięgiem naszej wiedzy
i zarazem niniejszego pytania). Komu więc moglibyśmy pogrozić pięścią?
W jaki sposób dalibyśmy upust złości i smutkowi? Przecież nie staremu,
wesołemu Solowi. Nikomu by to nawet nie przeszło przez myśl.
A może się mylę? Z punktu widzenia Słońca (gdyby takowy posiada­
ło) ogromny wybuch - wielkości dzisiejszego nawrotu efektu Carring-
tona - byłby nie czymś złym, a raczej oczyszczającym, wedługpodejścia
darwinistycznego. Poprzez osłabienie naszej obecnej cywilizacji, Słoń­

230
ce paradoksalnie przyspieszyłoby naszą ewolucję. Po zniszczeniu długo­
trwałej cywilizacji, nowe, silniejsze i lepsze społeczeństwa będą musiały
wykazać się niebywałym zapałem i innowacyjnością. Na przykład, kiedy
trzęsienia ziemi zrównują miasta z ziemią, odbudowuje się je, stosując
lepsze, bardziej odporne na tego typu katastrofy technologie. Gdy epide­
mia zarazy dziesiątkowała daną populację, ci, którzy przetrwali, płodzili
potomstwo z silniejszym układem immunologicznym, by następnym ra­
zem większy odsetek ludzi zdołał zwalczyć chorobę i przeżyć. Reasumu­
jąc, Sol mógłby postrzegać kataklizm jako fundamentalną podstawę ewo­
lucji, siebie zaś - jako głównego dostarczyciela takich katastrof. Z jego
punktu widzenia każdy układ przeciwzwarciowy ma na celu zapobie­
ganie kataklizmom na skalę światową, ale tym samym utrudnianie roz­
woju ludzkości. Oczywiście większości z nas nie spieszy się zbytnio, by
wspiąć się na szczyt ewolucyjnej drabiny - co to, to nie! Podoba nam się
szczebel, na którym właśnie stoimy. Dla nas o wiele ważniejsze jest za­
chowanie tego, co mamy, i ocalenie niewinnych ludzi oraz innych stwo­
rzeń przed cierpieniem i śmiercią.
Być może to tylko przypadek, że w obecnych czasach Słońce badane
jest wzdłuż i wszerz przez pojazdy wysyłane w przestrzeń kosmiczną w ra­
mach Międzynarodowego Roku Heliofizycznego, gdy wielka burza sło­
neczna, trwająca nieustannie przez ostatnie 150 lat, zbliża się do swojego
następnego maksimum aktywności, zaś nasza technologiczna infrastruk­
tura wkracza do czerwonej strefy podatności na skutki wybuchów słonecz­
nych. A może tak nie jest. Niniejsza książka nie oferuje żadnych teologicz­
nych założeń, a jedynie zwraca uwagę na fakt, że czas tych badań Słońca
jest dość fortunny. Wręcz podejrzanie fortunny! Sprawy toczą się tak, jak­
by czuwała nad nami jakaś opatrzność. Po wielu tysiącleciach w końcu po­
ziom rozwoju technologicznego pozwala nam na zbadanie Słońca z bliska,
przyjrzenie się, jak ono funkcjonuje i znalezienie odpowiedzi na pytanie,
co sprawia, że jest dla nas tak niebezpieczne. Zdobywamy tę wiedzę do­
słownie - odpukać - w ostatniej chwili, gdyż nigdy wcześniej nie byliśmy
tak podatni na zniszczenia spowodowane przez wybuchy słoneczne. Znów
kluczowym czynnikiem jest technologia, chociaż w tym drugim przypadku
tylko z powodu swej wrażliwości na słoneczne EMP. Czy to zbieg okolicz­

231
ności, że te dwa czynniki: nasza zwiększona podatność na działanie Słoń­
ca i rozległa wiedza na jego temat, mają miejsce jednocześnie?
Czy gramy ze sobą w grę „kto pierwszy stchórzy”? Czy może równocze­
sny rozwój możliwości i podatności w pewien sposób wpasowuje się w na­
turalny bieg zdarzeń? Czyż nie byłoby wspaniale, gdyby z tego najnowszego
zagrożenia dla naszej egzystencji można było wysnuć wniosek, że wszech­
świat udziela nam niezbędnych informacji, zgodnie ze stanem faktycznych
potrzeb, nawet j eśli nie j esteśmy świadomi, że musimy w danym momencie
je znać? Gdy Słońce zagraża naszemu światu, otrzymujemy wiedzę tech­
niczną niezbędną do zmniejszenia skutków tego niebezpieczeństwa i zwy­
ciężenia o włos w wyścigu o przetrwanie. Jakże wtedy cenilibyśmy życie!

MODLITWY DO SŁOŃCA

A co z sugestią, że możemy mieć wpływ na Słońce? Nauka i urojenia


rzadko idą w parze, to pierwsze odnosi się do drugiego pogardliwie, dru­
gie zaś patrzy z rozbawieniem na zmarszczone brwi pierwszego. Ale fakt,
że Słońce nieświadomie, przypadkowo ma wpływ na dużo więcej kwe­
stii, niż nam się wcześniej wydawało, wymaga od nas jakiejś formy nie­
liniowej reakcji, czyż nie? Nawet jeśli nie jest możliwe fizyczne uspoko­
jenie, zaczarowanie czy inny sposób wpłynięcia na zachowanie Słońca,
wciąż mamy święty, moralny obowiązek podjęcia takiej próby. Nie ma
wątpliwości, że oddawanie religijnej czci może być pomocne. Brzmi nie­
logicznie? Z pewnością, ale jeśli się nad tym zastanowić - niekoniecznie.
Modlitwa jest wspaniałym sposobem skupienia naszej wrażliwości, roz­
budzenia umiejętnego reagowania na wszelkie kaprysy naszej gwiazdy.
Ja na przykład modlę się do różnych bóstw i transcendentnych bytów,
w tym także do wszechświata, do którego zwracam się słowami: „Jesteś
najpotężniejszy, jesteś wszystkim, jesteś jedyny. Pragnę zawsze pozosta­
wać w harmonii z twymi intencjami”. Czy wierzę, że kosmos słyszy moje
błaganie? Nie, wszechświat, będący po prostu ogółem materii i energii,
nie posiada świadomości. Czy mimo to wierzę, że wznoszenie powyż­
szych modłów ocali mnie przed złem i/lub przyniesie korzyści? Absolut­
nie tak. I mam silne przeczucie, że zwracanie się do wszechświata i jego

232
„lokalnego” wysłannika, Słońca, może pomóc każdemu w osiągnięciu
zamierzonych celów.
O co moglibyśmy prosić Słońce? Byłoby zuchwalstwem pomyśleć, że
mamy większy wpływ na zapewnienie sobie i naszej planecie optymal­
nego poziomu aktywności Słońca niż sama „zainteresowana” gwiazda.
Z pewnością możemy stwierdzić, że prosperujemy najlepiej, gdy Słońce
nie odbiega zbyt daleko od swego przeciętnego zachowania - gdy skoki
i spadki jego aktywności nie przyjmują ekstremalnych wartości, zarów­
no pod względem zasięgu, jak i czasu trwania. Chcielibyśmy, by nigdy
już nie było chłodnych minimów - jak Minimum Maundera - ani mak­
simów tak silnych, jak to, które zakończyło ostatnią epokę lodowcową,
a gdyby zdarzyło się w obecnych czasach, z pewnością by nas upiekło!
Dobrze, ale gdzie możemy składać takie wnioski? Obcowanie ze Słoń­
cem - właściwie jest tak ze wszystkim - nie jest procesem negocjacji czy
nawet uprzejmego proszenia. To raczej zjednoczenie, w którym wszyscy
partnerzy łączą się, niekiedy uzupełniają, innym razem działają obok sie­
bie, by stworzyć spójną całość.
Skoro już o tym mowa, chciałbym przypomnieć kręgi błotne - prosty
rytuał opisany w mojej niedawno wydanej książce Aftermath, w którym jed­
na osoba maluje błotem trzy kręgi wokół szyi innej osoby, ku czci uświę­
conego związku Słońca i Ziemi.
Pierwszy błotny krąg symbolizuje obrączkę małżeńską głowy i ser­
ca, Słońca i Ziemi, narodzin i śmierci. Drugi krąg to metaforyczne ścię­
cie „głowy” wszelkich myśli, które odwodzą nas w życiu od dobra. Trzeci
krąg namalowany błotem symbolizuje wieczność oraz radość towarzyszą­
cą świadomości, że na orbicie wieczności koniec goni początek, początek
zaś koniec, itd.
Członkowie rodziny, przyjaciele, sąsiedzi, nieznajomi - każdy może
wykonać ten rytuał oraz poprosić nas o pomoc w jego wykonaniu na so­
bie. Błoto powinno pozostać na skórze do wyschnięcia, najlepiej na słoń­
cu. Uczestnictwo w tej ceremonii nie ma wpływu na wyznanie danej oso­
by ani nie wymaga żadnych dodatkowych wierzeń, oprócz nadziei, że Sol,
Gaja oraz ich dzieci będą w nadchodzących stuleciach żyć ze sobą w zgo­
dzie i harmonii.

233
SKORO JUŻ PRZY TYM JESTEŚMY...

Skoro już przy tym jesteśmy, poświęćmy kilka dławików przeciwzwar-


ciowych jako ofiarę składaną Słońcu. Reasumując, nie istnieje sposób na
uchronienie sieci elektrycznej USA przed impulsem elektromagnetycz­
nym, słonecznym czy też innego pochodzenia, przed maksimum słonecz­
nym przypadającym na lata 2012-2013. Możemy co najwyżej modlić się,
byśmy mieli szczęście i by udało nam się uniknąć burz słonecznych, które
nam grożą. Możemy też przez następną dekadę przygotowywać się na ko­
lejne wahania aktywności Słońca, przewidywane na lata 2023-2024. To
założenie jest realne. Trzymajmy kciuki albo módlmy się, by ludzkość zdo­
łała osiągnąć ten cel, zanim będzie za późno.
Przypisy

WSTĘP
1. Ilya G. Usoskin, A History ojSolar Activity over Millennia, „Living Reviews in Solar Physics” 5,
nr 3 (2008), http://www.livingreviews.org/lrsp-2008-3, poz. 14.
2. BrianFagan, TheLittlelceAge: How Climate Madę History, 1300-1850, Basic Books, Nowy Jork
2000, s. 107.
3. Jared Diamond, Upadek: dlaczego niektóre społeczeństwa upadły, a innym się udało, Prószyński
i S-ka, Warszawa 2008.
4. National Academy of Sciences/NASA, Severe Space Weather Events: Understanding Societaland
Economic Impacts, National Academies Press, Dystrykt Kolumbii, grudzień 2008, s. 77.

CZĘŚĆ SPECJALNA. HIPOTEZA KAPRYŚNEGO SŁOŃCA


1. Margaret Cheney, Tesla: Man Out oj Time, Dell, Nowy Jork 1981, s. 55-56.
2. Tony Phillips, Global Eruption Rocks the Sun, .NASA Science News”, 13 grudnia 2010, http: //
science.nasa.gov/science-news/science-at-nasa 2010/13dec_globaleruption/.
3. Thomas Kuhn, The University of Chicago Press 1962; wyd. 2 z dodanym Postscriptum 1970,
tłum. Helena Ostrołęcka, Postscriptum, tłum. Justyna Nowotniak.

ROZDZIAŁ 1: SOL KOCHA GAJĘ JUŻ 00 BUSKO PIĘCIU MILIARDÓW LAT


1. Carl Sagan, George Mullen, Earth and Mars: Erolution ojAtmospheres and Surjace Temperatures,
„Science” 177,1972, s. 52-56.
2. Emanuel Swedenborg, The New Jerusalem and Its Heauenly Doctrine, 1758, tłum. z łaciny, The
Swedenborg Society, Londyn 1911, s. 261.
3. James Lovelock, The Ages oj Gaia: A Biographs ot Our Lwing Earth, WW. Norton and Compa­
ny, Nowy Jork 1988, s. 17.
4. Lynn Margulis, Dorion Sagan, Microcosmos: Fou*■ Billion Years ojMicrobial Evolution, Summit
Books, Nowy Jork 1986, s. 55-56.
5. Margulis, Sagan, Microcosmos, s. 29.

ROZDZIAŁ 2: PLAMY NA SŁOŃCU ZAKOŃCZYŁY OSTATNIĄ EPOKĘ LOD


1. E.H. Gombrich, Krótka historia świata, Prószyński i S-ka, Warszawa 1999.
2. John A. Garraty, Peter Gay (red.), The Columbia History oj the World, Harper and Row, Nowy
Jork 1972.
3. Philippe Aries, Georges Duby (red.), Historia życia prywatnego, Od Cesarstwa Rzymskiego do
roku tysięcznego, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław 1998.
4. Brian Fagan, The Great W arming: Climate Change and the Rise and Fali ojCwilizations, Blooms-
bury Press, Nowy Jork 2008, s. 11.
5. John A. Garraty, Peter Gay (red.), The Columbia History oj the World, s. 47.
6. Ibidem, s. 46.

ROZDZIAŁ 3: DŁUGA I BURZLIWA HISTORIA NEGOWANIA PLAM SŁONE


1. Arystoteles, O niebie, Wydawnictwa Naukowe PWN, Warszawa 2003.

235
2. Wikipedia: Encyclopaedia Britannica (1777), Dr. Longs copy of Cassini, http://en.wikipedia.
org/wiki/File:Cassini_apparent.jpg.
3. John A. Garraty, Peter Gay (red.) The Columbia History ofthe World, s. 516.
4. Sheila Rabin, Nicolaus Copernicus (w:) Stanford Encyclopedia of Philosophy, http://plato.stan-
ford.edu/entries/copernicus/.
5. Mikołaj Kopernik, O obrotach sfer niebieskich I, 10, wyd. 1873.
6. Thomas Kuhn, Struktura rewolucji naukowych.
7. Galileo Galilei, Third Letter on Sunspots,from Galileo Galilei to Mark Welser, Discoveries and Opin­
iom of Galileo, tłum. Stillman Drakę, Doubleday Anchor Books, Garden City 1957, s. 122-144.
8. MMVSEC, 2.

ROZDZIAŁ 4: OD CIEPŁEGO ŚREDNIOWIECZA PO MAŁĄ EPOKĘ LODOWC


1. Brian Fagan, The Little Ice Age: How Climate Madę History, 1300-1850, Basic Books/Perseus,
Nowy Jork 2000, s. 13-15.
2. Fagan, The Little Ice Age, s. 13-15.
3. Willie Soon and Sallie Baliunas, Lessons and Limits of Climate History: Was the Twentieth Centu-
ry Climate Unusual?, George C. Marshall Institute, Dystrykt Kolumbii 2003, s. 16.
4. Stephen Mclntyre, Ross McKitrick, Corrections to the Mann et al. (1998) Proxy Data Base
and Northern Hemispheric Average Temperaturę Series, „Energy & Environment” 14, nr 6,
2003, s. 751-771.
5. Richard A. Muller, Global Warming Bombshell, „Technology Review”, 15 października 2004,
http://www.technologyreview.com/energy/13830.
6. Fagan, The Great W arming, s.14-15.
7. Simon Ings, A Natural History ofSeeing: The Art and Science ofVision, Norton, Nowyjork 2007,
s. 27.
8. Fagan, The Great W arming, s. 7, 11.
9. Stuart Clark, The Sun Kings: The Unexpected Tragedy of Richard Carrington and the Tale ofHow
Modern Astronomy Began, Princeton Univ. Press, Princeton 2007, s. 182.
10. Sułtan Hameed, Gaofa Gong, Prolonged Drought in Northern China During the Maunder Mini­
mum and Its Relation to Peasant Rebelliom and Fali of the Ming Dynasty, prezentacja, http://lasp.
colorado.edu/fri_am/Hameed_China_Drought.pdf.
11. Diamond, Upadek, roz. 2.
12. Bradd Shore, Rapanui: Tradition and Survival on Easter Island. Grant McCall, „American An-
thropologist” 84, 28 października 2009, s. 717-718.
13. Study ofDust in Ice Cores Shows Yolcanic Eruptions Interfere with the Effect ofSunspots on Global
Climate, wiadomości University at Buffalo, 11 czerwca 2002, http://www.buffalo.edu/news/
fast-execute.cgi/article-page.html?article=57350009.
14. Ram, Study of Dust in Ice Cores, x.
15. National Center for Atmospheric Research/University of Colorado-Boulder, Was the Little Ice
Age Triggered by Massive Volcanic Eruptions?, „Science Daily”, 30 stycznia 2012, http://www.
sciencedaily.com/releases/2012/01/120130131509.htm.

ROZDZIAŁ 5: KIEDY SŁOŃCE ZASNĘŁO


1. John A. Eddy, The Maunder Minimum, „Science”, 18 czerwca 1976, s. 1189-1202, http://www.
sciencemag.org/content/192/4245/1189.citation.
2. Ellen McClure, Sunspots and the Sun King: Souereignty and Mediation in Seventeenth Century
France, Univ. of Illinois Press, Urbana i Chicago 2006, s. 1, 2.
3. Ibidem, s. 61.
4. Cyt. w Ibidem, s. 64.
5. Ibidem, s. 66.

ROZDZIAŁ 6: PLAMY NA SŁOŃCO OGRZEWAJĄ NASZ ŚWIAT


1. Tony Phillips, Solar Dynamics Obseruatory: The „Variable Sun” Mission, „Science News”, 5 lutego
2010, http://science.nasa.gov/science-news/science-at nasa/2010/05feb sdo/.
2. Amy Bingham, Al Gore Calls BS on Climate Change Doubters, „ABC News”, 9 sierpnia 2011,
http://abcnews.go.com/blogs/politics/2011/08/al-gore-calls-bs-on-climate-change-doubt-
ers/.
3. George Bush, remarks at the Univ. of Michigan Commencement Ceremony in Ann Arbor,
4 maja 1991, http://www.presidency.ucsb.edu/ws/index.php?pid=19546&st=home+owner-
ship&stl=.

236
4. Phillips Solar, Dynamics Obsermtory, http://science.nasa.gov/science-news/science-at-na-
sa/2010/05feb_sdo/.
5. Gary Rottman, Robert Calahan, SORCE: Solar Radiation and Climate Experiment, Laboratory
for Atmospheric and Space Physics (LASP), Univ. of Colorado, NASA Goddard Space Flight
Center, 2004, s. 2.
6. Willie Soon, Solar Variability and Climate Change, Instytut Marshalla, 10 stycznia 2000, http: //
www.marshall.org/article.php ?id=91.
7. Ron Johnson: DSCC Attack, Freedom Eden”, 25 sierpnia 2010, http://freedomeden. blogspot.
com/2010/08/ron-johnson-dscc-attack.html.
8. Kenneth R. Lang, Cambridge Encyclopedia oftheSun, Cambridge Univ. Press, Cambridge 2001,
s. 180.
9. Everest Could Soon Become Impossible to Climb Because of Global Warming, Says Top Sherpa, Mail
Online, http://www.dailymail.co.uk/sciencetech/article-2107013/. '
10. Seth Borenstein, Skeptic Finds HeNowAgrees Global Warming Is Real, Boston.com, 30 paździer­
nika 2011, http://articles.boston.com/2011-10-30/news/30339465_l/.
11. Richard Michael Pasichnyk, The Unity ofthe Sun, Earth andMoon, „The Lmng Cosmos”, http://
www.livingcosmos.com/ unity.htm.
12. Ibidem, s. 5.
13. Vladimir I. Vernadsky, The Biosphere, Springer-Verlag, Nowy Jork 1997, s. 44.
14. Douglas V. Hoyt, Kenneth H. Schatten, The Role of the Sun in Global Warming, Oxford Univer-
sity Press, Nowy Jork 1997, s. 3-4.
15. Lang, Cambridge Encyclopedia ofthe Sun, s. 182-183.

ROZDZIAŁ 7: SKANDAL WOKÓŁ GLOBALNEGO OCHŁODZENIA


1. British Climatic Research Units Emails Hacked, Wikinews, 19 listopada 2009, http://en.wikin-
ews.org/wiki/British_Climatic_Research_Unit%27s_emails_hacked.
2. Clive Crook, Climategate Corrections and Revisions 2, http://www.theatlantic.com/politics/ar-
chive/2010/09/climategate-corrections-and-revisions-2/63071/.
3. Ibidem.
4. The Role of Sunspots and Solar Winds in Climate Change, Scientific American, 22 lipca 2009,
http://www.scientificamerican.com/article.cfm?id=sun-spots-and-climate-change.
5. Mao Tse-Tung, www.abovetopsecret.com/forum/threads514758/pgl.
6. Tony Phillips, Researchers Crack the Mystery ofthe Missing Sunspots, „NASA Science News”,
2 marca 2011, http://science.nasa.gov/science-news/science-at- nasa/2011/02mar_spot-
lesssun/.
7. Tony Phillips, A Puzzling Collapse ofEarths Upper Atmosphere, „NASA Science News”, 15 lip­
ca 2010, http: / / science.nasa.gov/science-news/science-at-nasa/2010/15jul_thermosphere/.
8. Tony Phillips, Cosmic Rays Hit Space Age High, „NASA Science News”, 20 września 2009, http://
science.nasa.gov/science-news/science-at-nasa/2009/20sep_cosmicrays.
9. Ibidem.

ROZDZIAŁ 8: KULT SŁOŃCA W XXI WIEKU


1. What You Need to Know About™ Melanoma and Other Skin Cancers, „National Cancer Institute
booklet”, http://www.cancer.gov/cancertopics/wyntk/skin.
2. Skin Cancer Preuention and Early Detection, American Cancer Society, http://www.cancer.org/
Cancer/CancerCauses / SunandUVExposure/.
3. Ultraviolet Radiation and Melanoma: With a Special Focus on Assessing the Risks of Stratospheric
Ozone Depletion, United States Environmental Protection Agency, grudzień 1987.
4. Andreas Schweizer The Sungod's Journey Through the Netherworld: Reading the Ancient Egyptian
Amduat, CornellUniv. Press, Ithaca, Nowy Jork 2010.
5. Robert Cox, ThePillarofCelestialFire: The Lost Science ofthe Ancient Seers Rediscouered, Sunstar
Publishing, Fairfield 1997, s. 71.

ROZDZIAŁ 9: SŁOŃCE NAS TEŻ UZDRAWIA


1. Sunlight and Sungazing, sunlight.orgfree.com/sungazing.htm.
2. Ings, A Natural History ofSeeing, s. 29-30.
3. Ibidem s. 28.
4. Leonard I. Grossweiner, The Science ofPhototherapy: An Introduction, Springer-Verlag, Dordrecht
2010, s. 3.
5. Grossweiner, The Science ofPhototherapy, s. ix.

237
6. Cristina Luigi, Light Therapy, Circa 1939, „Scientist: Magazine of the Life Sciences”, 1 lutego
2011, http://www.the-scientist.com/article/display/57954/.
7. Nobel Lectures, Physiology orMedicine 1901-1921, Elsevier Publishing Company, Amsterdam
1967, http:www.nobelprize.org/nobel_prizes/medicine/laureates/1903/finsen-bio.html.
8. Grossweiner, The Science ofPhototherapy, s. 3.
9. Dermatologists' Perspectioe on Myths and Facts About Vitamin D and Sun Exposure, „Health
Gazette”, 11 maja 2006, http://the-health-gazette.com/469/dermatologists-perspec-
tive-on-myths-and-facts-about-vitamin-d-and-sunexposure/.
10. Dietary SupplementFact Sheet: Vitamin D, National Institutes of Health, http://ods.od.nih.gov/
factsheets/VitaminD-QuickFacts/.
11. Vitamin D, Mayo Clinic, http://www.mayoclinic.com/health/vitamin-d/NS_patient-vita-
mind/.
12. Institute of Medicine, National Academy of Sciences Dietary Reference Intakesfor Calcium and
Vitamin D, 30 listopada 2010, http://www.iom.edu/Reports/2010/Dietary-Reference-In-
takes-for-Calcium-and-Vitamin-D.aspx.
13. Rebecca Smith, Vitamin D Can AidFertility, „The Telegraph”, 11 listopada 2008, http://www.
telegraph.co.uk/health/women_shealth/3434420/Vitamin-Dcan-aid-fertility.html.
14. Ibidem.
15. Rachel Champeau, Scientists Find Vitamin D Is Crucial in Humań Immune Response to Tubercu-
losis, UCLA Newsroom, 12 października 2011, http://newsroom.ucla.edu/portal/ucla/scien-
tists-find-vitamin-d-crucial-216881.aspx.
16. Prostrate Disorders Special Report: Vitamin D and Prostrate Cancer, Johns Hopkins Medicine
Health Alerts, 23 lipca 2009, http://www.johnshopkinshealthalerts.com/reports/prostate_
disorders/3115-l.html.

ROZDZIAŁ 10: PLAMY NA SŁOŃCU A LUDZKI MÓZG


1. Anna Krivelyova, Cesare Robotti Playing the Field: Geomagnetic Storms and the Stock Market,
working paper 2003-5b, Federal Reserve Bank of Atlanta, październik 2003, http://www.frbat-
lanta.org/filelegacydocs/wp0305b.pdf, 1.
2. Marcia Barinaga, GwingPersonalMagnetism a WholeNewMeaning, „Science” 256,15 maja 1992,
s. 967.
3. Neil Cherry, Humań Intelligence: The Brain, an Electromagnetic System Synchronised by the
Schumann Resonance Signal, „Medical Hypotheses” 60, czerwiec 2003, s. 843-844.
4. Catherine Brahic, Does the EartWs Magnetic Field Cause Suicides ? „New Scientist”, 24 kwietnia
2008, http://www.newscientist.com/article/dnl3769-doesthe-earths-magnetic-field-cause-
suicides.html.
5. Steele Hill, Michael Carlowicz, „The Sun”, Abrams, Nowy Jork 2006,26.
6. Brahic, Does the EartWs Magnetic Field Cause Suicides?.
I. Amir Raz, Could Certain Freąuencies of Electromagnetic Waves or Radiation Interfere with Brain
Function? „Scientific American”, 24 kwietnia 2006, s. 14.
8. Brahic, Does the EartWs Magnetic Field Cause Suicides?.
9. Krivelyova, Robotti Playing the Field: Geomagnetic Storms and the Stock Market, s. 1.
10. Stock Indexes Have Best January Since 1997, GazetteNet.com, 1 lutego 2012, http://www.
gazettenet.com/2012/02/01/stock-indexes-have-best-januarysince-1997.
II. Adrian Chen, Does Sad Obama Have Seasonal Affectioe Disorder?, 16 marca 2010, http://gawk-
er.com/5494258/does-sad-obama-have-seasonalaffective-disorder.
12. Alexander V. Trofimov, wywiad przeprowadzony osobiście.
13. The Water in You, USGS Water Science for Schools, http://ga.water.usgs.gov/edu/propertyyou.
html.

ROZDZIAŁ 11: SŁOŃCE WKRÓTCE ZNISZCZY NASZĄ SIEĆ ENERGETYC


1. Georges Lakhovsky, Influence ofCosmic Waves on the Oscillation ofLwing Cells, praca zaprezen­
towana Academie des Sciences przez profesora dArsonvala, 28 marca 1927, http://multiple-
waveoscillator.com/cosmicinfluenceMW01.html.
2. Roland Barthes, Wino i mleko, felieton (w:) Mitologie, Wydawnictwo Aletheia, Warszawa 2008.
3. Hoyt, Schatten, The Role ofthe Sun in Climate Change, poz. 4.
4. William StanleyJevons, Inuestigations in Currency and Finance, Macmillan, Londyn 1909.
5. North American Electric Reliability Corporation and the U.S. Department of Energy, High-Im-
pact, Low-Freąuency Event Risks to the North American Bulk Power System, czerwiec 2010, http: //
www.nerc.com/files/HILF.pdf.

238
6. Electromagnetic Pulse Commission (organ rządu USA), Critical National Infrastructures Report,
lipiec 2008, http://empcommission.org/docs/A2473- EMP_Commission-7MB.pdf.

ROZDZIAŁ 12: PROSTY SPOSÓB NA BEZPIECZNĄ PRZYSZŁOŚĆ


1. John Kappenman, wywiad przeprowadzony osobiście.
2. LawrenceE. Joseph, TheSunAlsoSurprises, „New York Times”, 15 sierpnia 2010, http://www.
nytimes.com/2010/08/16/opinion/16joseph.html.
3. Thomas Popik, przemówienie, Foundation for Resilient Societies, 8 lutego 2011, s. 6.
4. Freąuently Asked Questions, EMPact America, http://www.empactamerica.org/faq.php.
5. Peter Asmus, Why Microgrids Art Ineoitable, „Distributed Energy: The Journal of Energy Effi-
ciency and Reliability”, wrzesień-październik 2011, http://www.distributedenergy.com/DE/
Artides/Why_Microgrids_Are_Inevitable_l 547.aspx. Kolejny cytat również pochodzi z tego
źródła.
6. JoeDavila (w:) Tony Phillips The International Spact Weather Initiative, „NASA Science News”,
8 listopada 2010, http://science.nasa.gov/science-news/science-at-nasa/2010/08nov_iswi/.
7. Tony Phillips, The International Space Weather Initiatwe, „NASA Science News”, 8 listopada
2010, http: //science.nasa.gov/ science-news/science-at- nasa/2010/08nov_iswi/.

ROZDZIAŁ 13: CZEKA NAS STO KATASTROF NOKLEARNYCH


1. Thomas Popik, Petitionfor Rulemaking before the United States Nuclear Regulatory Commission
by the Foundation for Resilient Societies, 6 lutego 2011.
2. John Kappenman, Geomagnetic Storms and Their Impacts on the U.S. Power Grid, raport przy­
gotowany dla Oak Ridge National Laboratory, styczeń 2010, s. 1-17, http://www.fas.org/irp/
eprint/geomag.pdf.

ROZDZIAŁ 14: SEKRETNE OSTRZEŻENIA SŁOŃCA


1. Dan Stober, The Strange Case o/Solar Flares and Radioactwe Elements, „Stanford University
News”, 23 sierpnia 2010, http://news.stanford.edu/news/2010/august/sun-082310.htmL
Kolejne cytaty również pochodzą z tego źródła.

ROZDZIAŁ 15: TRZY ZAGROŻENIA I JEDNO SZCZĘŚLIWE ZAKOŃCZEN


1. David Sibeck, Giant Breach in Earths Magnetic Field Discovered, 16 grudnia 2008, http://sci-
ence.nasa.gov/headlines/y2008/16dec_giantbreach.htm?friend.
2. Robert Sanders, Gamma-Ray Flash Camefrom Star BeingEaten by Massiue Black Hole, „Science
Daily”, 16 czerwca 2011, http://www.sciencedaily.com/releases/ 2011/06/110616142709.
htm.
3. Merav Opher, A. Strong Highly-Tilted Interstellar Magnetic Field Near the Solar System, „Naturę”
462,24 grudnia 2009, http://www.nature.com/nature/journal/v462/n7276/ftill/nature08567.
html. Kolejne cytaty również pochodzą z tego źródła.
4. Alexey N. Dmitriev, Planetophysical State of the Earth and Life, tłum. A.N. Dmitriev, Andrew
Tetenov, Earl L. Crockett, ang. prezentacja sponsorowana przez Millennium Group, 8 stycznia
1998, http://tmgnow.com/repository/global/planetophysical.html.
5. M. Davis, P. Hut, R. Muller, Extinction ofSpecies by Periodic Comet Showers, „Naturę” 308,1984,
s. 715-717.
6. James W. Kirchner, Annę Weil Fossils Make W aves, „Naturę” 434,10 marca 2005, s. 147-148.
7. Walter Cruttenden, Precession oftheEquinox, Binary Research Institute, http://www.binaryre-
searchinstitute.org/bri/research/introduction/precession.shtml.
8. Cal Fussman, The Man Who Finds Planets, Discooer Magazine, 27 maja 2006, http://discover-
magazine.com/2006/may/cover/.
9. Arthur Eddington, The Internal Constitution ofthe Stars, Cambridge Univ. Press, Cambridge
1988.
10. NASA NASA Selects Science Inuestigations for Solar Probe Plus, 2 września 2010, http://www.
nasa.gov/topics/solarsystem/sunearthsystem/main/solarprobeplus.html.
11. Ibidem.

ZAKOŃCZENIE
1. Kevin Cogan, In the Dark: Military Planningfor a Catastrophic Critical Infrastructure Event, U.S.
Army War College, Carlisle, maj 2011, s. 18.

239
Podziękowania

Składam serdeczne wyrazy wdzięczności Johnowi Kappenmanowi,


inżynierowi elektrykowi z Duluth w stanie Minnesota, który całe swo­
je życie zawodowe poświęcił sprawie ochrony sieci elektrycznej zasi­
lającej naszą cywilizację; bez jego zaangażowania nie byłbym w sta­
nie zgłębić opisanych w książce zagadnień.
Dziękuję JeanettePerez, mojemu wydawcy, za mądrość, okazaną po­
moc oraz wyrozumiałość w najbardziej pracowitym okresie moje­
go życia.
Jestem ogromnie wdzięczny Andrew Stuartowi, wspaniałemu agen­
towi literackiemu, za zdefiniowanie na nowo pojęcia lojalności i oka­
zanie mi jej.
Najserdeczniej dziękuję mojej Mamie, Phoenix, Erice i Elii, które
w ciągu ostatniego roku mojego błądzenia po omacku pomagały mi
skupić się na celu tej wędrówki.
0 związku naszej historii z aktyw­
nością słoneczną przez długi czas
milczano. Teraz to się zmienia.
Po skrupulatnym badaniu liczą­
cej sobie 4,57 miliarda lat histo­
rii wspólnych relacji Ziemi i Słoń­
ca, dziennikarz naukowy i autor
bestsellerów, Lawrence Joseph,
pokazuje, że każdy aspekt naszej
ziemskiej egzystencji i ludzkich
zachowań podlegał w przeszłości,
1 w dalszym ciągu będzie podlegał,
zmianom zachodzącym na Słońcu.
Teza ta stanowi podstawy przed­
stawionej przez autora „hipotezy
kapryśnego Słońca". Zaczynamy
rozumieć, że Słońce jest gwiazdą
o wiele bardziej niespokojną i wy­
buchową, niż pierwotnie zakła­
dano. Musimy więc pogodzić się
także z tym, iż nasza przyszłość jest
w dużo większym stopniu zależna
od jego kaprysów, niż nam się po­
czątkowo wydawało.

Książka Słoneczny kataklizm po­


rusza szereg zależności, wskutek
których wiecznie zmieniające się
Słońce wpływa na nasze życie oso­
biste, ustala bieg historii i kształ­
tuje nasze przeznaczenie: - od roli
w procesie zmian klimatycznych
- po widmo katastrofalnych na­
stępstw wybuchów na Słońcu;
od wpływu aktywności naszej
gwiazdy na przemiany religij­
ne w średniowieczu - po sposób,
w jaki plamy słoneczne kształtują
nasze nastroje i umysły.

Nie jest to jednak opowieść o za­


gładzie ludzkości. Nasz los - za­
równo jako zbiorowości, jak i in­
dywidualnych jednostek - nie jest
totalnie uzależniony od słonecz­
nych kaprysów. Za pomocą napi­
sanych błyskotliwą prozą, fascynu­
jących opowieści Joseph pokazuje,

CD. -►
w jaki sposób powinniśmy wyko­
rzystać dostępną nam wiedzę i na­
rzędzia - w tym pozyskane nie­
dawno wyniki badań nad Słońcem
oraz najnowsze zdobycze techniki,
a także ludzką pomysłowość i in­
stynkt przetrwania - by stawić czo­
ła zagrożeniom, jakie mogą nas
spotkać ze strony naszej gwiazdy,
a także w celu zabezpieczenia
ludzkiej egzystencji, ziemskiej at­
mosfery, systemu satelitów, sieci
energetycznej i infrastruktury ją­
drowej przed nadchodzącym kata­
klizmem.

W jaki sposób Królowi Słońce, Lu­


dwikowi XIV, udało się zatrzymać
powstawanie plam na Słońcu przez
cały, trwający siedemdziesiąt dwa
lata, okres swojego panowania?
Dlaczego naukowcy z uniwersyte­
tów Stanforda i Purdue są pewni,
iż Słońce wysyła nam tajne i nie­
zwykle ważne wiadomości?

Słoneczny kataklizm to mądra


i zajmująca książka, która ukazu­
je nam nowy, dynamiczny i pełen
afirmacji wymiar związku między
nami, naszą planetą i naszą życio­
dajną gwiazdą.

LAWRENCE E. JOSEPH to futury­


sta i autor kilku książek, w tym pozycji
Apokalipsa 2012. Przez wiele lat Jo­
seph pisał o nauce, naturze, polityce
i biznesie dla takich gazet, jak „New
York Times , „Discover" czy „Salon .
Obecnie tworzy artykuły dla witryny
The Huffington Post. Zasłynął także
jako mówca - udzielił ponad pięciuset
wywiadów poświęconych tematyce EMP
i innych zjawisk związanych ze Słońcem
w filmach, programach telewizyjnych,
audycjach radiowych i w prasie.
NOWA, ODWAŻNA TEORIA DOTYCZĄCA WPŁYWU
SŁOŃCA NA ZIEMIĘ, ROLI, JAKĄ ODEGRAŁO ONO
W NASZEJ HISTORII, ORAZ NIEBEZPIECZEŃSTW,
JAKIE MOGĄ NAM GROZIĆ Z JEGO STRONY

„Doświadczamy jednej z największych, najpotężniejszych i najbardziej


nieustępliwych burz słonecznych w historii"- twierdzi dziennikarz
naukowy i ekspert w dziedzinie wiedzy o Słońcu, Lawrence Joseph.
Jego zdaniem pojedynczy wybuch na powierzchni naszej gwiazdy
może całkowicie zniszczyć nasz obecny tryb życia. Badając aktywność
słoneczną i jej wpływ na Ziemię od czasów ostatniej epoki lodowcowej
do chwili obecnej, łącząc wyniki przełomowych badań z zakresu fizyki
solarnej, biologii, polityki i kultury, Joseph uczula nas na wrażliwość
naszej infrastruktury. Oferuje także narzędzia i strategie niezbędne
do przechytrzenia Słońca i ochrony ziemskich satelitów oraz innych
kluczowych systemów przed nadchodzącą słoneczną apokalipsą.

Książka Słoneczny kataklizm nakazuje nam ponownie przemyśleć


sposób, w jaki postrzegamy ludzką historię, i na nowo zdefiniować
nasz związek z liczącym sobie 4,57 miliarda lat termojądrowym
olbrzymem, by móc zabezpieczyć naszą przyszłość.

Patroni medialni:

IrScusI
Cena: 39,90 zł z VAT

NIEZNANY i ksiazki.wp.pl
ŚWIAT

®DKRYWCY*PL faKinui

You might also like