Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 147

 

SEBASTIAN MIERNICKI

PAN SAMOCHODZIK I...


SKARB GENERAŁA
SAMSONOWA
 

TOM I

OFICYNA WYDAWNICZA WARMIA


 

WSTĘP

Młody oficer rosyjskiej armii w mundurze ze znakami artylerii stanął przed obliczem
łysego, grubego pułkownika.
- Słyszałem, że mocno wierzycie w Boga - powiedział pułkownik.
- Tak jest - odpowiedział porucznik.
- To przysięgnijcie na Boga i wierność carowi, że dochowacie tajemnicy.
- Przysięgam.
- Doskonale. Podejdźcie tu.
Pułkownik wskazał stół. Znajdowali się w plebanii, byli sami w pokoju należącym do
 proboszcza. Na blacie leżała mapa południowych terenów Prus Wschodnich.
- Tu spotkacie się z dwoma kozakami - pułkownik pokazał palcem miejsce nad
 jeziorem. - Wasze hasło: “Piotrogród”, a ich odzew: “Moskwa”. Powinni mieć ze sobą dwie
niewielkie skrzynki. Zakopiecie je w dowolnym miejscu, dobrze zamaskujecie i wycofacie się 
na południe. Macie unikać naszych i niemieckich wojsk. Po naszej stronie granicy
zameldujecie się w sztabie. Tam was znajdę. Jasne?
- Tak jest.
Porucznik artylerii wyszedł z plebanii, wsiadł na konia i wyruszył w kierunku lasu.
Było późne popołudnie. Dookoła grzmiały armaty, wszędzie unosił się kurz wznoszony
stopami tysięcy piechurów.
Zza drzwi wyszedł człowiek w generalskim mundurze. Był wysoki i miał brodę. Źle
się czuł, miał kłopoty z sercem.
- Można mu ufać? - zapytał generał.
- Tak - rzekł pułkownik. - Podjąłem dodatkowe środki bezpieczeństwa. Gdy tylko
 podadzą mi dokładne współrzędne miejsca, gdzie zakopali skrzynie - zostaną wysłani na
Kaukaz. Tam łatwo o żołnierską śmierć.
Po wyjściu generała pułkownik spojrzał pod stół, gdzie leżała spora skrzynka. Butem
uniósł jej wieko. Leżało tam kilkanaście woreczków. Jeden z nich był nie do końcu zawiązany
i ze środka błyszczały złote monety.
- Najlepiej ufać tylko sobie mruknął pułkownik.
Po godzinie padł rozkaz, że cały sztab przenosi się na południe. Pułkownik ukrył pod
mundurem sakiewki i dołączył do reszty oficerów. Doskonałe zapamiętał mapę okolicy i
wiedział, którędy uciekać.
 

Siedmiu wysokich rangą oficerów jechało w eskorcie szwadronu kozaków. Właśnie


wyjechali z lasu i zdążali w stronę widocznej z daleka wsi. Nagle z poboczy zaczęły strzelać
karabiny maszynowe. Ochrona podjęła rozpaczliwą próbę zdobycia pozycji wroga. Szeregi
kozaków ginęły w huraganowym ogniu karabinów niemieckich.
Oficerowie osłaniając generała wycofali się do lasu. W tym czasie pułkownik porzucił
swego konia i na piechotę kierował się na południe, co chwila patrząc na kompas. W marszu
trochę przeszkadzały mu woreczki ukryte pod mundurem.
 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

KAJAKOWA WYPRAWA ŁYNĄ • GDZIE JEST JACEK? • U ŹRÓDEŁ


RZEKI • KTO LUBI ŻYCIE BUSZMENA? • NIESPODZIEWANY GOŚĆ
• KRYJÓWKA HARCERZY • POSTÓJ W ZIELONOWIE •
ZNALEZISKO NA STRYCHU • WZYWAM PAWŁA

Wiosła równomiernie uderzały w wodę. Kajak szybko sunął rozbijając dziobem


drobne fale. Od dawna marzyłem o tej podróży. Udało mi się w długi majowy weekend
wyrwać z zatłoczonej Warszawy. Paweł, gdy się z nim żegnałem, mówił, że świąteczne dni na
 początku maja też spędzi na łonie natury. Umówił się z Olbrzymem, dziennikarzem z
Olsztyna, którego poznaliśmy w czasie odkrywania tajemnic “Walkirii”.
- Kiedy gdzieś staniemy? - pytała Zosia, moja siostrzenica.
- Nie po to wziąłem załoganta, żeby mi marudził - strofowałem ją.
Mnie też już dawała się we znaki żegluga Łyną. Wiosłowaliśmy ledwie dwie godziny,
ale nasze nieprzywykłe do wysiłku mięśnie już bolały. Postanowiłem zająć dziewczynę 
rozmową.
- Powiedz lepiej, gdzie jest Jacek - powiedziałem.
- Razem ze swoją drużyną survivalowców ruszyli szlakiem grupy “Pomorze” -
odpowiedziała.
- Możesz powiedzieć coś więcej?
- Oczywiście - szybko odpowiedziała. - Muszę jednak przestać wiosłować.
- Dobrze.
Odłożyliśmy wiosła. Byliśmy na środku niewielkiego jeziora Małe Brzeźno. Piętnaście
metrów od nas na wodzie unosiło się stadko krzyżówek.
- We wrześniu 1944 roku w Polskim Samodzielnym Batalionie Specjalnym
wyszkolono grupę spadochroniarzy zwiadowców o kryptonimie “Pomorze” - Zosia zaczęła
opowieść. Radzieckie dowództwo 2. i 3. Frontu Białoruskiego przygotowując ofensywę w
Prusach Wschodnich nie miało żadnych danych wywiadowczych na temat
sześciusettysięcznej niemieckiej Armii “Środek”. Grupa polskich spadochroniarzy wysłana do
Prus jako pierwsza jednostka aliancka weszła do najpilniej strzeżonego obiektu Trzeciej
Rzeszy, do kwatery Hitlera.
 

- To ciekawe. Mów dalej.


Dziewczyna rozsiadła się wygodnie. Odchyliłem się lekko do tyłu. Patrzyłem na lasy
na brzegu i słuchałem opowieści brzmiącej w tle.
- Prusy Wschodnie, czyli Ostwall, wał wschodni, stanowiły ogromny kompleks
obronny złożony z kilku pasów obronnych bunkrów. Umocnienia znajdowały się. w okolicach
Lidzbarka Warmińskiego, Ostródy, Kętrzyna. W środku tego systemu obronnego
umieszczono kwaterę Hitlera w Gierłoży. W nocy z 6 na 7 września 1944 roku dwunastu
spadochroniarzy z grupy “Pomorze” wyładowało niedaleko miejscowości Konopaty koło
Lidzbarka.
- Tutaj w Prusach mogła działać siatka wywiadowcza polskiego podziemia? -
zapytałem z niedowierzaniem.
- No pewnie. Chłopaki i Jacek wszystko dobrze sprawdzili. Już na początku
 października 1944 roku komandosi przesłali do dowództwa radzieckiego informacje o
wojskach koncentrowanych w Mrągowie, Kętrzynie, Szczytnie, Olsztynie, Nidzicy i Giżycku
oraz o umocnieniach, polach minowych, lotniskach polowych. Na początku listopada leśniczy
Herman Wajder po rozmowie z krewnym, żołnierzem Wehrmachtu, przekazał im informację 
o silnie strzeżonym obiekcie niedaleko Kętrzyna. Natychmiast z dowództwa przyszedł rozkaz
dokonania rozpoznania tego miejsca. Żołnierze ruszyli trasą przez Działdowo, Nidzicę,
Szczytno, Reszel. Po kilku dniach wędrówki o zmierzchu komandosi przeszli przez pierwszą 
linię ochrony. Druga strefa Wilczego Szańca była chroniona dwiema liniami zasieków i polem
minowym. Natknęli się tam na pojedynczego wartownika, którego obezwładnili i przesłuchali.
Jeniec zeznał, że dalej nie można już iść, bo w drugiej strefie jest znacznie więcej
wartowników. Komandosi zabrali wartownikowi identyfikator i chwilę obserwowali go
czekając, czy nie zaalarmuje dowództwa. Niemiec dalej patrolował swój teren. Jeszcze tej
samej nocy spadochroniarze zaczęli wycofywać się z rejonu Kętrzyna.
- Nie wierzę, że Niemiec nie zaalarmował swoich kolegów - wtrąciłem.
- Nie wiem. Niemcy musieli się połapać, że coś jest nie tak. W okolicach Mrągowa
doszło do potyczki z niemieckim patrolem, a koło Szczytna - do kolejnej strzelaniny. Po
dwóch dniach komandosi dotarli do bazy. Pod koniec listopada radzieckie samoloty
zbombardowały przebadany teren, lecz już było za późno. Hitler wyjechał z Gierłoży 20
listopada 1944 roku.
- Wyjazd Hitlera nastąpił na wieść o wizycie komandosów czy w obliczu zbliżających
się do Prus Wschodnich jednostek radzieckich? - dopytywałem się. - Armia Czerwona stała u
wrót Prus Wschodnich od sierpnia 1944, a ofensywa ruszyła dopiero w styczniu 1945 roku.
 

Dziewczyna wzruszyła ramionami w geście niewiedzy.


- Swoją drogą to ciekawa inicjatywa - stwierdziłem.
- Chłopaki chcą odbyć całą trasę piechotą, nocując w lesie, tak jak tamci komandosi -
 powiedziała Zosia.
Znowu chwyciliśmy za wiosła.
- Wujku, co to za ptak? - szepnęła Zosia.
Odwróciłem się we wskazanym przez nią kierunku.
- Przypatrz mu się uważnie, to żuraw. To co słychać, to klengor - odgłosy z ich
siedlisk.
Położyłem sobie na kolanach mapę tej okolicy.
- Gdzieś na południu powinien być wypływ z jeziora - mruknąłem.
To jedno mruknięcie brzmiało mi w uszach przez następną godzinę, gdy szukaliśmy
 przejścia wśród trzcin. Wreszcie udało się nam. Po trzystu metrach wiosłowania przez trzciny
wypłynęliśmy na jezioro Krzyż. Było ono bliźniaczo podobne do poprzedniego. Znowu
musieliśmy szukać przejścia wśród zarośli na południowo-wschodnim krańcu rozlewiska.
Krętą przecinką popłynęliśmy dalej.
- Wujku, jaka tu czysta woda - powiedziała Zosia i zanurzyła dłoń. - Jaka zimna -
 prawie krzyknęła.
W tym miejscu rzeka raz zwężała się, raz rozszerzała. Dookoła nas były same
trzęsawiska.
- Wiosłuj, bo nas ustawi w poprzek nurtu i będziesz musiała wysiadać - postraszyłem
 ją.
Po półgodzinie ciągłe wiosłowanie i płynięcie wśród wysokich krzewów i trzcin
zaczęło być męczące i monotonne. Co jakiś czas musieliśmy wysiadać, żeby przejść przez
drzewa leżące w poprzek rzeki. Niebawem dotarliśmy do rurowego przepustu na rzece.
- I co dalej? - zapytała Zosia.
- Wracamy - powiedziałem krótko.
- To po co tyle płynęliśmy?
- Chciałem płynąć sam, ale ty się uparłaś.
- Bo wujek to niby tak sobie płynie, a zawsze znajduje przygodę.
- Tym razem chciałem odpocząć i popłynąć stosunkowo czysty rzeką, jedenastą co do
długości w kraju.
- Paweł to odpoczywa - mówiła Zosia ocierając pot z czoła. - Przywiózł nas i kajak i
 pojechał sobie do Olbrzyma na kiełbaski z grilla
 

- Może do nich podpłyniemy, ale teraz zawracamy. Co do przygód, to nigdy ich sama
nie szukaj. One zostawiają znaki, które, jeśli masz oczy szeroko otwarte, znajdziesz na
 pewno.
Droga powrotna upłynęła nam w milczeniu. Minęliśmy Brzeźno Łyńskie, z którego
wypłynęliśmy i ruszyliśmy na północ. Pokonaliśmy jezioro Kiermoz Mały. Było już późne
 popołudnie, więc zacząłem rozglądać się za dogodnym miejscem na nocleg. Widziałem, że z
zachodu gnały ku nam ciężkie i czarne chmury burzowe. Sięgnąłem po mapę. Zobaczyłem, że
na następnym jeziorze Kiermoz Wielki jest wyspa. Postanowiłem, że tam zatrzymamy się na
noc. Już z daleka widać było wystającą, kilka metrów nad lustro wody wysepkę. Chwilę 
szukaliśmy dogodnego miejsca na dobicie do brzegu.
- Kto robi kolację? - rzeczowo spytała Zosia.
- Ty, ja rozbiję namiot - powiedziałem patrząc z niepokojem na czarne chmury.
Z daleka słychać było pierwsze grzmoty. Zosia chciała chyba dyskutować, ale
spojrzała na niebo i zaczęła wypakowywać nasze rzeczy. Kajak wyciągnęliśmy na brzeg i
 przypięliśmy go łańcuszkiem do drzewa. Ja stawiałem namiot, a Zosia wyjęła kociołek i słoik 
z klopsikami w sosie pomidorowym.
- Z czym mamy to jeść? - zapytała.
- Z chlebem.
- Jest wczorajszy.
- Będzie ci smakował jak prosto z pieca.
- Na czym mam je ugotować? - dopytywała się wskazując klopsiki.
Wykonałem szeroki gest ręki wskazując las jako źródło opału.
Dziewczyna wstała i ruszyła w poszukiwaniu chrustu. Znosiła go pół godziny. Ja w
tym czasie pościeliłem sobie w namiocie i rozsiadłem się na trawie patrząc na jej poczynania.
Zosia przygotowała małe palenisko, rozpaliła ogień i do kociołka wrzuciła naszą kolację.
- Wujek lubi życie buszmena - mruczała.
- Prawdziwy buszmen nie potrzebuje takich wynalazków jak słoik klopsików, żeby się 
najeść - odpowiedziałem. - Wszystko oferuje mu przyroda.
- Nie mógł wujek wziąć kilku “gorących kubków” i zapakowanego dietetycznego
chlebka?
Milczałem patrząc na niebo i obserwując ostatnie krzątaniny ptaków kryjących się 
 przed nadchodzącą burza.
- No tak, wujek tak samo odżywiał się w czasie wszystkich przygód - dogryzała mi
dziewczyna. - Te słoiki to talizman przywołujący niezwykłe przeżycia.
 

- Nie przywołasz ich, jeśli wszystko przypalisz.


- Jestem wykwalifikowaną pomocą detektywistyczna, a nie kuchtą - powiedziała
 podając mi talerz i pokrojone kromki chleba.
O tropik namiotu zaczęły uderzać pierwsze grube krople deszczu. Półtora metra nad
słabym już ogienkiem rozwiesiłem wojskową pałatkę, a do ognia wstawiłem nieduży, stary
czajnik. Po paru minutach skryci przed ulewą popijaliśmy gorącą herbatę i grzaliśmy dłonie
trzymanymi kubkami.
 Nagłe przed nami ktoś podniósł się z ziemi. Ów człowiek miał na sobie kompletny
amerykański mundur z demobilu. Z szerokiego ronda kapelusza na ponczo ściekała woda.
Zosia aż podskoczyła ze strachu.
- Cześć, Jacek. Co tu robisz? - zapytałem, gdy już zorientowałem się, kto nas
odwiedził.
- Wpadłem pożyczyć soli - odpowiedział uśmiechając się od ucha do ucha.
- Skąd się tu wziąłeś? - zapytała Zosia.
- Szliśmy zgodnie z planem, ale stwierdziliśmy, że zajdziemy do Olsztynka, zobaczyć
resztki pomnika ku czci bitwy pod Tannenbergiem - odpowiedział Jacek.
- O ile wiem, jego resztki zniknęły na początku lat osiemdziesiątych - wtrąciłem.
Jacek kiwnął głową.
- Zgadza się, ale słyszałem, że do dziś poszukiwacze militariów znajdują tam różne
ciekawostki. Poza tym chcieliśmy też pójść zbadać poniemieckie lotnisko w Gryźlinach, skąd
 jak słyszałem - startowały bombowce lecące nad Warszawę. Chcieliśmy także próbować
wejść do osławionego Łańskiego Imperium.
- A co to takiego? - zapytała Zosia.
- W Łańsku utworzono ośrodek wypoczynkowy dla władz Polski Ludowej -
odpowiedziałem. - Krążyły o nim legendy. Teraz pewnie nie jest tak pilnie strzeżony.
Proponuję, Jacku, żebyście spróbowali dotrzeć do wsi Zielonowo, gdzie mieszkał Michał
Lengowski, człowiek zasłużony dla tych ziem.
Zosia i Jacek lekko skrzywili się.
- A gdzie mieszkacie? - zapytałem Jacka.
- Mamy kryjówkę na północnym krańcu wyspy. Jeśli chcecie zobaczyć, jak żyją 
 prawdziwi komandosi, to zapraszam - powiedział Jacek 
Zasznurowaliśmy namiot i poszliśmy za chłopakiem Jacek szedł jak duch, nie było go
słychać. Między drzewami zobaczyliśmy już księżyc odbijający się w wodzie, a za nami ktoś
nagle zaświecił latarką.
 

- Hasło! - krzyknął młody męski głos.


- Bławatek - szepnął Jacek.
Światło zgasło. Odwróciłem się i zobaczyłem chłopaka w mundurze z siatką 
maskująca, ukrywającego się wśród gałęzi. W ciągu kilku sekund był znów niewidoczny.
Jacek poprowadził nas do świerka stojącego kilka metrów od brzegu jeziora. W
 powietrzu czułem lekki zapach dymu, ale nigdzie nie widziałem ogniska.
- Wykorzystaliśmy dziurę po wiatrołomie - zaczął opowiadać Jacek. - Połączyliśmy
nasze pałatki i środek powstałej w ten sposób płachty przywiązaliśmy linką do gałęzi. Potem
 pozostało już tylko obsypanie brzegów ziemią, zamaskowanie chrustem i wykopanie komina
oraz wejścia.
Mówiąc te słowa odsunął na bok dwa kawałki pnia brzozy. Szybko wsunął się do
środka. Weszliśmy za nim. W bazie harcerzy od razu zrobiło się ciasno. Wewnątrz palił się 
maleńki ogienek, nad którym buzowała woda w czajniku. Dwóch harcerzy spało zawiniętych
w śpiwory. Jeden siedział koło ognia i coś majstrował przy radiostacji. Z podziwem patrzyłem
na porządek panujący dookoła.
- Po co wam radio? - zapytała Zosią.
- Co wieczór nadajemy alfabetem Morse’a meldunki o naszym położeniu do centrali w
Łodzi - powiedział Jacek 
- To o nas też powiadomicie swoich? - dopytywała się.
- Już zameldowaliśmy o pojawieniu się na jeziorze tajemniczego kajaka z dwójka
tajemniczych osobników - zażartował Jacek. - Wiedziałem o was, gdy tylko wpłynęliście na
 jezioro.
- Jest was tylko pięciu? - zapytałem.
- Jest jeszcze jeden, który po sprawdzeniu waszego obozowiska i zameldowaniu mi o
waszym przybyciu ruszył na dalszy patrol - odpowiedział Jacek.
- Nie boisz się o niego? W taką noc sam jeden w lesie? - nie wytrzymałem. - Trochę 
chyba przesadzacie z tą zabawą w wojsko.
- Spokojnie - wyjaśniał Jacek. - Ludzie z naszej chorągwi są na obozie płetwonurków
nad jeziorem Gim. Chcemy podejść ich obóz i zrobić im jakiegoś psikusa. Tam są też
chłopaki z grupy survivalowej, którzy mają bronić obozu. Niech się wujek nie boi o Maćka.
To doskonały tropiciel, od małego jeździł z ojcem na polowania.
- Skąd u was wiedza o budowie takich baz? - pytałem dalej.
- Pamięta wujek Michała? Tego komandosa z GROM-u, którego poznaliśmy w
Mamerkach? Na początku kwietnia wziął nas na tydzień do Puszczy Piskiej i dał ostrą szkołę.
 

Pięciu chłopaków z mojej ekipy odpadło. Do domu wieźli też nasze rzeczy, których nie
mieliśmy już sił dalej nieść. Do końca wytrwaliśmy tylko my. Potrafimy za to wybudować
sobie schronienie w lesie, zrobić wygodne posłanie, rozpalić ogień w każdych warunkach,
robić zasadzki, organizować patrole.
- Zosiu, czas na nas - powiedziałem.
Jacek odprowadził nas do naszego namiotu. Do snu ukołysał nas deszcz szeleszczący
wśród pierwszych wiosennych liści.

Obudził mnie cichy trzask gałązki. Wyjrzałem przez maleńkie okienko. Wśród
krzaków zobaczyłem drużynę Jacka idącą w karnym szeregu w stronę wąskiego przesmyku.
Szybko założyłem spodnie i kurtkę.
- Zobaczymy, komandosi, jak się tu dostaliście - mruknąłem.
Cicho rozsunąłem suwak namiotu i wyczołgałem się na zewnątrz. Uznałem, że
tarzanie się po ziemi nie przystoi w moim wieku, więc dalej szedłem skulony, uważając, żeby
nie trzasnęła najmniejsza nawet gałązka. Powoli doszedłem do kilkunastometrowego
 przesmyku pomiędzy naszą wyspą a stałym lądem. Po naszej stronie brzeg wznosił się o pięć
metrów wyżej. Chłopcy mieli przeciągnięta nad wodą linę. Właśnie pierwszy harcerz kończył
 przejście. Posuwał się do przodu, podciągając się rękoma i pomagając sobie nogami
zarzuconymi na sznur. Przyznam, że przeprawa z głową w dół, przy takiej różnicy poziomów
wymagała żelaznych nerwów.
Pierwszy chłopak stanął już na drugim brzegu i zniknął w krzakach. Po trzech
minutach pojawił się znowu. Dał znak ręka i reszta grupy zaczęła przeprawę. Przyglądałem
się temu z zainteresowaniem. Przyroda powoli budziła się do życia. Z kłębków mgły
dochodziły odgłosy budzącego się ptactwa. Nagle ktoś położył rękę na moim ramieniu.
Prawie podskoczyłem.
- Jak przejdę, to wujek odwiąże linę - ni to zapytał, ni to polecił Jacek.
Jego twarz pokryta była zielono-brązowym kamuflażem. Widać było tylko oczy i
 błyskające bielą zęby.
- Jasne, wodzu - mruknąłem speszony, że tak łatwo dałem się podejść.
Gdy Jacek był już po drugiej stronie odwiązałem linę, a jeden z harcerzy pociągnął ją i
zaczął zwijać.
Wróciłem do naszego namiotu, gdzie Zosia spała w najlepsze. Nie mogłem już zasnąć,
więc usiadłem nad brzegiem i patrzyłem na wstający świt. Na nieruchomym lustrze wody
widziałem kręgi zostawiane przez ryby próbujące złapać pierwsze owady lecące tuż nad wodą.
 

Z pobliskich trzcin wypłynęła kaczka, odwróciła głowę w moją stronę i raz kwaknęła. Nagle
 przyśpieszyła i zniknęła w kolejnej kępce zarośli. Może przestraszyła się orła bielika,
majestatycznego władcy okolicy, który szybował wysoko w poszukiwaniu zdobyczy.
Z namiotu wyszła przeciągając się Zosia.
- Kto robi śniadanie? - zadała pytanie.
- Majtek, nie powinnaś się pytać, tylko robić - odpowiedziałem.
- Nie jestem majtek.
- Wiem, jesteś wyzwoloną kobietą - przerwałem jej. - Sama wprosiłaś się na rejs, więc
masz mnie słuchać.
- Dokąd dziś płyniemy?
Sięgnąłem po mapę.
- Odwiedzimy jezioro Pluszne powiedziałem. - Tyle, że w Swaderkach trzeba będzie
znaleźć jakiś transport dla naszego okrętu.
Szybko zjedliśmy śniadanie i zwinęliśmy obozowisko. Popłynęliśmy w stronę wsi
Kurki. Tuż przed mostem drogowym po prawej stronie znajdowało się lejkowate ujście rzeki
Marózki. Skręciliśmy w tę stronę. Najbliższe godziny spędziliśmy na wiosłowaniu pod prąd i
kilku przenoskach naszego kajaka przez zastawy wykonane przez rybaków. W Swaderkach
 poprosiliśmy leśnika jadącego honkerem, by podrzucił nas do jeziora Pluszne.
- Bardzo proszę - powiedział.
Parę minut zajęło nam przymocowanie kajaka do dachu i załadowanie bagaży do
wnętrza samochodu. Pojechaliśmy asfaltową drogą do wsi Kołatek, gdzie wodowaliśmy
kajak. Serdecznie podziękowaliśmy miłemu leśnikowi. Wypłynęliśmy na wody jeziora
Pluszne Małe, wąskiej zatoki jeziora Pluszne.
- Wujku, możesz pokazać mapę? - zapytała Zosia. - Gdzie jesteśmy?
Wskazałem na mapie nasze położenie.
- Pluszne Małe przypomina z góry skarpetkę - zauważyła siostrzenica.
Dochodziło już południe i słońce zaczęło mocno prażyć. Płynęliśmy wzdłuż prawego
 brzegu, bliżej lasu, z dala od rozłożonych po drugiej stronie ośrodków wypoczynkowych i
domków letniskowych. Około piętnastej dobiliśmy do brzegu w Zielonowie. Wysoko ponad
 brzegiem stały eleganckie domki letniskowe powstałe na bazie wykupionych starych domów
warmińskich. Zostawiłem Zosię przy obozowisku i z kanistrem w dłoni ruszyłem na
 poszukiwanie studni. Pośrodku wsi znajdowały się staw i stara studnia. Widziałem, że przy
 jednej z chałup przy samym wjeździe do wsi kręcą się jacyś ludzie. Podszedłem tam.
- Cześć, wujek! - powitał mnie Jacek niosący naręcze spróchniałych desek.
 

Pozostali harcerze dzielnie pracowali przy rozbiórce wiekowego już dachu. Przyglądał
się im młody mężczyzna stojący przy eleganckim BMW i bawiący się telefonem
komórkowym.
- Skąd się tu wzięliście i co robicie? - zapytałem.
- Mamy rozkaz odebrać jutro w Olsztynku kogoś z komendy hufca - odpowiedział
Jacek. - Będziemy go eskortować do obozu nad jeziorem Gim. To taka zabawa strategiczna
wymyślona przez naszego komendanta. Chłopaki z obozowiska nad Gimem wiedząc naszym
zadaniu i spróbują przejąć gościa po drodze. Zatrzymaliśmy się tutaj, bo chcemy zarobić na
 bilety autobusowe.
- Myślałem, że macie jakieś kieszonkowe. Mogę ci dać trochę.
- Nie, dziękuję. Chcemy zmylić ich czujki i pojechać z naszym VIP-em do Olsztyna, a
stamtąd ruszyć na piechotę. Nie będą się spodziewać naszego podejścia od północy. Ten pan
zapłaci nam za pomoc w rozbiórce dachu.
W tym czasie podszedł do nas młody mężczyzna.
- W czym problem? - zapytał.
- Chciałem nabrać wody ze studni odpowiedziałem. - Spotkałem mojego siostrzeńca.
Sam pływam po okolicy kajakiem.
- Kuba jestem - przedstawił się mężczyzna.
- Tomasz - powiedziałem podając mu rękę.
- Masz sprytnego siostrzeńca - mówił Kuba. - Nie dość, że zarobią trochę grosza, to
 jeszcze zanocują pod dachem. Jak rozbiorą ten daszek, to mogą tu zostać na noc. Dopiero
 jutro przywiozę ekipę remontową.
- Chcesz tę chałupę przerobić na domek letniskowy?
- Tak, kupiłem ją okazyjnie, a trzeba inwestować w ziemię.
Zadzwonił telefon komórkowy, więc Kuba podał mi rękę na pożegnanie i odszedł do
samochodu. Nabrałem wody ze studni i wróciłem na brzeg.
 Na obiad zjedliśmy nieśmiertelne klopsiki z makaronem, a potem urządziliśmy sobie
długą sjestę.
- Wujku! - słodką drzemkę przerwał mi krzyk Jacka.
Podniosłem się.
- Chodź szybko, coś znaleźliśmy
- Ja też chcę pójść, a nie można zostawić obozowiska - odezwała się Zosia.
- Przyślę tu któregoś z moich chłopaków - rzucił Jacek.
Poszliśmy za nim do chałupy. BMW na podwórku już nie było. Podekscytowany Jacek 
 

zaprowadził nas po trzeszczących, drewnianych schodach na strych. Nad nami było tylko
niebo. Harcerze dokładnie wszystko zdjęli. Teraz stali gromadką przy dziurze w podłodze.
- Jednemu z nas noga wpadła do dziury wyjaśniał Jacek. - Gdy wyjmował stopę,
zobaczył, że coś tutaj jest.
Zajrzałem do środka. Zobaczyłem jakieś szmaty i resztki niemieckich gazet.
- Masz latarkę? - zapytałem.
Jeden z harcerzy podał mi mały reflektorek. Położyłem się wciskając głowę i ramię do
środka. W powietrzu unosił się kurz, który kręcił w nosie. Ręką rozgarniałem gazety.
Ujrzałem niedużą, drewnianą skrzyneczkę. Ostrożnie wyjąłem ją z dziury. Zawiasy i haczyk 
zamykający wieko były już zardzewiałe. Otworzyłem ją i moim oczom ukazała się obita skórą 
oprawa. Niemiecki napis głosił: Christoph Hartknoch “Stare i nowe Prusy”. Dzieło wydano w
1684 roku.
- Czy to cenna książka? - zapytał jeden z harcerzy.
- Na rynku antykwarycznym byłaby wysoko ceniona odpowiedziałem. - Ma oryginalne
oprawy z epoki, wiele ilustracji i dotyczy tych terenów. Po dokładnym zbadaniu i
stwierdzeniu, czy należała do znanej osoby, jej cena mogłaby wzrosnąć.
Znowu zanurzyłem się w dziurę i wyjąłem rulon niemieckich gazet związanych
sznurkiem. Potem wydobyłem słoik z przedwojennymi markami i na koniec skórzaną torbę 
 przypominającą żołnierski chlebak. W środku była lornetka polowa i dwie złote
 pięciorublówki z carskimi orłami. Lornetka miała znaki niemieckiej armii, a data produkcji
wskazywała na rok 1914. Odwinąłem rulon gazet i okazało się, że w środku znajduje się mapa
z nagłówkiem: “Manewry XVII Korpusu Armijnego, 1908”. Obejmowała obszar od Olsztyna
do Ostródy na północy i do Działdowa na południu. Na zgięciach spod przetartego papieru
wystawał brezent. Ktoś na czerwono zaznaczył jakiś szlak biegnący z północy na południe.
Linia urywała się w prawym dolnym rogu, gdzie pojawiały się już polskie nazwy
miejscowości.
- Macie telefon? - zapytałem harcerzy. - Muszę zadzwonić po Pawła i przerwać mu
wypoczynek. Musi tu przyjechać i zawieźć te skarby do Warszawy. Ja zostanę, żeby dogadać
się z właścicielem chałupy.
 

ROZDZIAŁ DRUGI

AKTYWNY WYPOCZYNEK U OLBRZYMA • RYBKI DO BRYDŻA •


GOŚCIE OLBRZYMA • WEZWANIE OD JACKA • ROSYNANTEM
PRZEZ LAŃSKIE IMPERIUM • POLICJANCI PRZEBIERAŃCY • NA
SKRÓTY PRZEZ JEZIORO • POŚCIG ZA BMW • ZE
STARODRUKIEM DO WARSZAWY • CO BYŁO NA MAPIE? • ZOSIA
POTRZEBUJE POMOCY

Równo ciąłem kawałki drewna. Starałem się jak mogłem, chociaż od dawna nie
miałem siekiery w dłoniach. Dookoła śpiewało ptactwo zamieszkujące wyspę Olbrzyma, a
wysokie sosny chyliły swe czubki pod kolejnymi podmuchami wiatru. W powietrzu unosił się 
zapach smażonych ryb, które rano złowiliśmy z dziennikarzem.
- Dobrze ci idzie - powiedział Olbrzym stając obok mnie.
Zza szkieł okularów patrzyły na mnie uśmiechnięte oczy. Przyjechałem do niego
wczoraj, żeby wypocząć, a on od samego początku zorganizował mi tortury fizyczne.
 Najpierw znosiliśmy z lasu ścięte pnie kilku brzózek, które dziennikarz dostał od gajowego.
Wieczorem wspominaliśmy wspólne przygody w Mamerkach i opowiadał mi o swojej
wyprawie do Afryki. Dziś jeszcze przed świtem zabrał mnie na ryby; a potem zapędził do
rąbania drzewa.
- Paweł, dziś wieczorem na tradycyjnego piątkowego brydża przyjdzie gajowy i sąsiad
 prawie zza miedzy - powiedział.
- A ten sąsiad to kto? - zapytałem.
- Taki artysta, wiejski nauczyciel, miłośnik historii tych terenów. Właśnie sprzedał
chałupę po ciotce, więc dzisiaj będziemy świętować. Mam nadzieję, że umiesz grać w brydża.
- Jasne.
- Umyj się i dopilnuj ryb, a ja skończę z tymi brzózkami.
Czym prędzej pobiegłem pod prysznic. Potem zszedłem do kuchni i przewracałem na
 patelni wyfiletowane rybki.
Około osiemnastej na podwórko zagrody Olbrzyma wszedł gajowy.
- Marcin - powiedział podając mi dłoń.
 

Był niewysoki, miał krótkie, czarne wąsiki i krótkie włosy. W jego oczach widać było
 jakiś smutek. W domu Olbrzyma czuł się jak u siebie: natychmiast poszedł do salonu i zaczął
 palić w kominku.
- Trzy miesiące temu, na koniec wyjątkowo srogiej zimy, odeszła od niego żona -
wyjaśnił mi na ucho Olbrzym. - Dziewczynie z miasta początkowo podobało się mieszkać na
odludziu, na łonie przyrody. Jednak zima nie wytrzymała. Coraz częściej zaczęła jeździć do
miasta, niby do rodziców. Tam poznała jakiegoś bogatego faceta i sam rozumiesz.
Kiwnąłem ze smutkiem głową.
- Artysta się spóźnia? - dopytywałem się.
- No co ty, ma do przejścia pięć kilometrów przez las. Jak idzie, to zawsze znajdzie
coś, co go zainteresuje.
Po kwadransie pojawił się ostatni gość Olbrzyma.
- Cześć, jestem Rambo - przywitał mnie.
- To jego przezwisko - wyjaśnił Olbrzym.
Rambo ubrany był w spodnie dżinsowe, koszulę flanelową wypuszczoną na wierzch i
koszulkę z napisem: “I love NY”. Miał jasne włosy spięte w kucyk i krótką, ale strasznie
 poplątaną brodę.
W salonie siedliśmy do stołu nakrytego zielonym suknem. Olbrzym wniósł talerz z
rybami i chlebem oraz tackę z mocniejszymi trunkami. Rambo i Marcin wyjęli po talii kart.
Miałem grać w parze z Rambo, więc wyszliśmy na taras, żeby ustalić strategię gry. Chwilę 
 patrzyłem na jezioro i promienie słoneczne widoczne wśród drzew po zachodniej stronie
zatoki.
- Telefon do ciebie! - krzyknął Olbrzym.
Zakląłem w duchu spodziewając się nagłego wezwania do pracy.
Podniosłem słuchawkę do ucha.
- Czuwaj! - zagrzmiało w słuchawce.
Spojrzałem na nią ostrożnie.
- Czuwaj! - również ryknąłem.
Rambo i Olbrzym zaczęli się śmiać.
- Wiadomość od druha Jacka ze specjalnej grupy wędrownej “Pomorze” - poważnym
tonem mówił dziewczęcy głosik. - Natychmiast przyjechać do Zielonowa. Wujek Tomasz
wzywa. Zrozumiał druh?
- Tak - powiedziałem nieco osłupiały.
Przekazałem Olbrzymowi i gościom treść rozmowy i pożegnałem się z nimi.
 

- Gdzie jest Zielonowo? - zapytałem.


- W bok od Gryźlin, nad jeziorem Pluszne - wyjaśnił Olbrzym.
- Ja cię poprowadzę - powiedział Marcin.
- A my tu na was poczekamy - rzekł Rambo zbliżając się do stolika z trunkami.
Wsiedliśmy z Marcinem do Rosynanta i ostro ruszyłem przez las. W szybkiej jeździe
trochę przeszkadzały mi moje własne światła, ale nie chciałem przy Marcinie włączać
noktowizora, żeby nie zdradzać wszystkich tajemnic samochodu. Na szczęście gajowy znał tu
doskonale każdy skrawek ziemi i uprzedzał mnie, gdzie mam skręcać. Gdy już dojeżdżaliśmy
do asfaltu, chciałem skręcić do Olsztyna, stamtąd pojechać drogą na Olsztynek i skręcić do
Gryźlin.
- Skręć w lewo - powiedział Marcin. - Pojedziemy przez las.
Jechaliśmy krętą astaltówką w stronę Butryn.
- Teraz w prawo - nagle rzucil Marcin.
Posłusznie skręciłem. Jechaliśmy leśną, utwardzoną drogą mijając otoczone wysokim
 płotem młodniki. Potem droga zaczęła ostro opadać w dół. Nagle wjechaliśmy znowu na
asfalt.
- Wspomnienie Łańskiego Imperium - mruknął gajowy. - Dawni notable chcieli mieć
cywilizację nawet w takiej głuszy. Zresztą teraz ludzie są tacy sami. Niby idą do lasu
odpocząć w ciszy, ale nie uczą dzieci, żeby nie krzyczały ile sił w gardle. Psy puszczone
luzem szczekają wniebogłosy zadowolone z wolności. Wszyscy ciągną ze sobą cywilizację 
hałasu.
Po prawej stronie, w dole minęliśmy jeziorko.
- To Jełguń - powiedział Marcin widząc moje spojrzenie.
Przy krzyżówce skręciliśmy w prawo i jadąc ostro w dół dojechaliśmy do mostu i
doliny rzeki Łyny wypływającej w tym miejscu z jeziora Ustrych. Potem znowu wspinaliśmy
się. Jeszcze kawałek jechaliśmy asfaltem i gajowy kazał mi wjechać w leśną ścieżynkę.
Spojrzałem na kompas - jechaliśmy prawie idealnie na zachód. Resory Rosynanta skrzypiały
na wyboistej drodze, a nas czasami podrzucało do góry i uderzaliśmy głowami w dach. Jednak 
 pędziłem wiedząc, że wezwanie pana Tomasza w tak nietypowej formie musiało być
wynikiem jakiegoś ważnego wydarzenia. Po lewej stronie, między drzewami pobłyskiwała toń
 jeziora.
- To już Pluszne - powiedział Marcin. - Teraz pojedziemy wzdłuż brzegu.
W pędzie minęliśmy zabudowania leśniczówki Stawiguda i skręciliśmy na południe.
Bolały mnie ręce od tej szalonej jazdy i trzymania wyrywającej się na boki kierownicy. Nagle
 

wyjechaliśmy na piaszczystą łachę nad wąską zatoką.


- Hamuj! Jesteśmy na miejscu - krzyknął Marcin.
Wcisnąłem pedał. Przed maską samochodu jak spod ziemi wyrosły zamaskowane
dwie postacie. Twarz jednej z nich wydała mi się znajoma.
- Wujku, szybko! - krzyknął Jacek.
- Co się stało?
Z mroku wyszedł pan Tomasz.
- Dobrze, że jesteś - przywitał mnie. - Na strychu jednej z chałup odnaleźliśmy cenny
starodruk i mapę. Trzeba to natychmiast zawieźć do Warszawy.
- Pokażcie mi te cuda - poprosiłem.
Zosia podała mi skarby. W świetle reflektorów nie mogłem dokładnie obejrzeć ani
książki, ani mapy.
- Po co ten pośpiech? - zapytałem.
- Chcę postawić właściciela domu przed faktem dokonanym - tłumaczył mi szef. - To
młody biznesmen, który mógłby zorientować się co do wartości księgi, gdyby ja dostał do
ręki. Zrobimy to trochę naginając prawo.
Patrzyłem na Pana Samochodzika mocno zdziwiony. Rad nierad wziąłem skarby do
Rosynanta.
- Muszę jeszcze podrzucić Marcina do domu - powiedziałem.
- Może wujek podrzucić dwóch moich chłopaków do Gryźlin? - zapytał Jacek.
- Teraz, w nocy? - zapytałem zdumiony.
- Tak, pójdą do Olsztynka, gdzie rano muszą odebrać pewnego człowieka.
- Dobra, niech się szybko pakują.
Do Rosynanta wsiadło dwóch harcerzy. Jeden powiedział, że ma na imię Maciek, a
drugi miał przezwisko Bąbel.
Ruszyliśmy w stronę Gryźlin. Jechaliśmy wyboistą drogą, gdy nagle z lasu wyłonił się 
 policjant z lizakiem w dłoni. W krzakach stał jakiś samochód nie przypominający radiowozu.
- Dziwne - powiedziałem hamując.
Policjant poświecił mi latarką w oczy. Obok jego samochodu stał inny mężczyzna.
- Dobry wieczór! Kontrola drogowa - powiedział uprzejmym tonem.
- Chyba nie możecie tak ludzi zatrzymywać w lesie, mając nieoznakowany radiowóz -
 powiedziałem przez uchylone okienko.
Policjant spojrzał mi w oczy, a jego ręka wymownie spoczęła na spuście kałasznikowa
zawieszonego na ramieniu. Dopiero teraz zauważyłem, że był uzbrojony.
 

- Mieliśmy doniesienie, że ktoś się włamał do jednej z chałup w Zielonowie -


 powiedział.
- To chyba jakieś nieporozumienie. - zacząłem.
- W takim razie zapraszam powiedział policjant ruchem głowy wskazując swój
samochód.
Zauważyłem, że z Rosynanta nie wiem jakim cudem zniknęli harcerze. Wysiadłem i
ruszyłem w stronę samochodu stojącego w mroku. Zdziwiło mnie, że policjanci jeżdżą 
nowiutkim BMW.
- To przebierańcy! - usłyszałem krzyk Maćka.
Policjant skierował broń w stronę, skąd dobiegał krzyk. Mężczyzna stojący przy BMW
zaświecił tam latarką. Jedyne co zobaczyliśmy to las. Chłopcy przepadli jak kamień w wodę.
Policjant wycelował we mnie.
- Dawaj tę książkę - syknął.
Posłusznie podszedłem do Rosynanta. Widziałem, że Marcin właśnie odkłada na
miejsce telefon komórkowy i mruga do mnie. Wiedziałem, że wezwał policję, miałem
nadzieję - prawdziwą. Zwlekałem jak mogłem otwierając bagażnik i skrzynkę do przewożenia
cennych dzieł sztuki.
- Uciekamy! - nagle krzyknął drugi napastnik. - Policja tu jedzie!
Ten głos wydał mi się znajomy.
Fałszywy policjant wyrwał mi z rak książkę z mapą w środku i pobiegł do BMW. W
ostatniej chwili wystrzelił serię w opony Rosynanta. Błyskawicznie wsiadł za kierownicę i
ostro ruszył w las. Podbiegli do nas harcerze.
- Oni jadą na Kurki! - rzucił Bąbel.
- Skąd wiesz? - zapytałem.
- Ten w kominiarce miał włączony skaner na częstotliwości radiowej policji. Z
Olsztynka jadą radiowozy. Ten przebieraniec powiedział, że jedyna droga to uciekać na Kurki
- zameldował Maciek.
- Można tam dojechać krótszą drogą? - spytałem Marcina.
- Nie, tylko tędy albo przez jezioro - odpowiedział ze smutkiem patrząc na
 przestrzelone opony.
- No to przez jezioro - podjąłem decyzję.
- My zasuwamy do Olsztynka - powiedział Maciek.
Harcerze w jednej chwili zniknęli w lesie.
Włączyłem pompowanie kół i zawróciłem do Zielonowa. Włączyłem skaner 
 

częstotliwości policyjnej. Niestety, wskutek trzasków niewiele mogłem zrozumieć.


Usłyszałem jedynie, że Olsztynek już obstawiony. Marcin wziął do ręki telefon komórkowy,
który nagle wyświetlił komunikat, że chwilowo nie jesteśmy w zasięgu. Strzałka
 prędkościomierza powoli przesuwała się w prawo. Marcin dyskretnie zapiał pasy.
Przejechałem przez wieś w dzikim pędzie i nie zatrzymując się przy obozowisku pana
Tomasza wjechałem do wody. Widziałem, że szef ze zdumienia wypuścił z ręki kubek.
Marcin zamknął oczy.
- Marcin! W którą stronę? - krzyknąłem do gajowego.
- W prawo - powiedział z zaciśniętymi ustami.
Skręciłem, jednocześnie dodając gazu. Tępy dziób samochodu nie nadawał się do
szybkiego pływania, jednak mieliśmy bardzo dobre tempo. Włączyłem szperacze na dachu i
 powierzchnia wody w zimnym świetle reflektorów zamieniła się w pomarszczoną pustynię 
niczym lodowata powierzchnia Arktyki. Na lewym brzegu zobaczyłem światła jakichś
zabudowań. Skręciłem w tamtą stronę i po chwili wyjeżdżałem na piaszczysty brzeg. Po
kilkudziesięciu metrach jazdy przez łąkę wtoczyliśmy się na szutrową drogę. Skręciłem w
 prawo i pędziłem na złamanie karku. Tuż przed tym, jak wjechałem na asfaltową szosę, przed
naszym nosem przemknęło BMW.
Dodałem gazu i zacząłem pościg. Prędkość wzrastała, a drzewa zlewały się w ścianę 
zieleni. Kierowca BMW jechał tak, żeby zagradzać nam drogę.
Marcin co chwila próbował dodzwonić się na policję. W końcu udało mu się.
- Cześć, Heniu! - mówił do telefonu. - Tak, to mnie napadli. Jedziemy w stronę 
Swaderek. Wysyłacie radiowozy? Świetnie.
Pomyślałem, że rzeczywiście dobrze, gdyż BMW miało lepsze przyśpieszenie i mogło
 jechać szybciej od Rosynanta o trzydzieści kilometrów na godzinę. W ciemnościach mignęła
tablica z napisem: “Swaderki” i znowu pędziliśmy szosą przez las. BMW nie zostawiało
miejsca do wyprzedzenia. Tuż przed Kurkami we wstecznym lusterku zobaczyłem migające
światła radiowozów. Przepuściłem policjantów i teraz jechałem za nimi.
We wsi cala kolumna samochodów niemal przeskoczyła przez most na Łynie.
Kierowca BMW zaczął wykonywać nerwowe ruchy, a jego samochód zataczał się z jednego
 pobocza na drugie. Widziałem, że odsunęły się drzwi pierwszego policyjnego volkswagena
transportera. Na stopniu przyklęknął policjant z karabinem w dłoni. Wystrzelił krótka serię w
 powietrze i potem wycelował w BMW. Uciekające auto znowu wykonało kilka skrętów i
nagle zjechało na prawo wprost do maleńkiego stawku. Trysnęła fontanna wody.
Zahamowałem. Miałem lepsze hamulce od policyjnych wozów. Byłem pierwszy na
 

 brzegu. Kierowca BMW w stroju policjanta stał po kolana w wodzie. Jego auto powoli
zanurzało się w wodzie.
- Stój, policja! - na brzegu trzech stróży prawa celowało w uciekiniera.
Skoczyłem w stronę tonącego auta. Zanurzyłem się w cuchnącej obornikiem wodzie.
 Na tylnym fotelu zobaczyłem książkę. Z trudem otworzyłem drzwiczki i sięgnąłem po skarb.
Wyszedłem na brzeg, a Marcin podał mi koc. Natychmiast zaniosłem książkę do
Rosynanta i do końca odkręciłem ogrzewanie. W tym czasie dojechał do nas dowodzący akcją 
 policjant.
- Witaj, Heniu - przywitał się z nim Marcin. - To mój kuzyn, czwarty do naszych
 partyjek brydża u Olbrzyma. - wyjaśnił mi.
Uścisnąłem dłoń policjanta. Był niewysoki, miał lekki brzuszek i twarz
uśmiechniętego satyra.
- Dziękuję - powiedziałem.
- Nie ma sprawy - odpowiedział. - Od dawna szukaliśmy przebierańców napadających
w naszej okolicy na TIR-y. Może ten ptaszek to będzie nasz ślad.
- Było ich dwóch - zauważyłem.
- Wiem, oni najpierw pojechali w stronę Olsztynka, ale tam była nasza blokada, więc
szybko uciekli. Ten drugi musiał gdzieś wysiąść. Zaraz powiadomię chłopców. Sam pan
 jednak rozumie, że nocą, w lesie uciekinier ma duże szanse. Czy zginęło coś cennego?
- Prawdę mówiąc nie wiem - przyznałem się. - Książkę odzyskaliśmy, nie ma mapy.
Może jest ukryta w aucie.
- Jutro wydobędziemy BMW i będziemy wiedzieć zapowiedział Henio. - Czy była
cenna?
- Pochodziła z 1908 roku.
- No to była stara, a więc cenna - orzekł policjant.
Pożegnaliśmy się z policjantami. Odwiozłem Marcina do domu Podjechałem do
Olbrzyma, żeby przebrać się. Dziennikarz siedział sam i czytał książkę.
- A to się działo. - stwierdził patrząc na mnie.
Kiwnąłem głową i poszedłem zmienić odzież. Gdy zszedłem do niego, był zajęty
oglądaniem starodruku.
- Pozwolisz, że sobie zeskanuję obrazki? - zapytał.
Spojrzałem na zegarek. Było już po północy. Czekała mnie jeszcze podróż do
Warszawy, zostawienie w laboratorium książki i powrót do szefa. Kiwnąłem głową i
 położyłem się na kanapie, a Olbrzym zaczął skanować kolejne karty księgi. Po dwóch
 

godzinach obudził mnie, stawiając na stoliku filiżankę mocnej kawy i talerz z kanapkami.
- Jeśli chcesz, to pojadę z tobą - powiedział. - Rosynanta zostawisz tutaj. Marcin kupi
nowe opony i po powrocie wymienimy je. Weźmiemy mojego forda.
Zmęczony zgodziłem się. Po godzinie jechaliśmy już trasa E-7 do Warszawy. W
wygodnym wnętrzu forda zasnąłem. W tle słyszałem spokojna muzykę zespołu “Era”.
- Gust ci się zmienił? - spytałem. - Ostatnio słuchałeś starych rock’n’rolli.
- Tylko krowa nie zmienia poglądów - odpowiedział z poważnym wyrazem twarzy. -
Muzykę trzeba dostosować do potrzeb chwili. Te kawałki idealnie nadają się do podróży,
kiedy suniesz ciemną drogą jak żeglarz-odkrywca, prawie na oślep.
Około czwartej rano byliśmy przed Ministerstwem Kultury i Sztuki. Swoim
 przybyciem zaskoczyłem stróża nocnego. Poszedłem do laboratorium i włożyłem starodruk do
specjalnej gabloty utrzymującej stałą temperaturę i wilgotność. Wróciłem do Olbrzyma.
- Dlaczego zeskanowałeś sobie tę książkę? - zapytałem.
- To dzieło jest podstawą dla wszystkich miłośników historii Prus. Obrazki przydadzą 
mi się do artykułów.
- Może pojedziemy gdzieś na kawę zaproponowałem.
- O tej porze wszystko jeszcze śpi - zauważył Olbrzym.
- To jedźmy do mnie.
Szybko wypiliśmy u mnie kawę, zjedliśmy skromne śniadanie i jeszcze przed
 porannym szczytem wyjechaliśmy z Warszawy. W drodze powrotnej Olbrzym włączył kasetę 
z rockowymi piosenkami Billy Idola.
Przed Olsztynkiem zauważyliśmy zwiększoną liczbę radiowozów. Po drodze
opowiedziałem Olbrzymowi o naszych nocnych przejściach. Potem przez Gryźliny
dojechaliśmy do obozowiska szefa nad jeziorem Pluszne. Przy jego namiocie już stał
radiowóz. Pan Tomasz i Henio siedzieli popijając kawę.
- Mapy nie odzyskaliśmy - zakomunikował szef.
- Szukaliśmy tego drugiego przebierańca całą noc - poinformował mnie policjant. -
Zapadł się jak kamień w wodę.
- Szkoda mapy, ale pan z pewnością pamięta, co na niej było - zwróciłem się do pana
Tomasza.
- Niby tak - mruknął. - Nie przyglądałem się jej dokładnie.
- Trzeba będzie gdzieś znaleźć podobną i coś się panu przypomni - zauważył Olbrzym.
- Co z tym fałszywym policjantem? - zwrócił się do Henia.
Henio poprawił się i z dumą pogładził po mundurze.
 

- Odnieśliśmy sukces - powiedział. Ten człowiek, którego pan Tomasz poznał wczoraj
 jako Kubę, działał tu od dawna. Szajka przebrana za policjantów zatrzymywała TIR-y z
cennym ładunkiem, na przykład elektroniką, i zabierała całe kontenery. Jednak po numerach
rejestracyjnych BMW dotarliśmy do właściciela auta. Był nim przyboczny szefa jednego z
warszawskich gangów. W jego domu i garażu koledzy ze stolicy odnaleźli cały magazyn
skradzionych przedmiotów. Sprawa jest, jak to u nas mówią, rozwojowa i wiem, że chłopaki z
warszawskiej policji teraz ostro pracują, zatrzymując kolejnych członków gangu.
 Na plażę wjechał Rosynant z wymienionymi już oponami. Za jego kierownicą siedział
Marcin.
- To ten leśnik, który przewiózł wczoraj nas i kajak - powiedziała Zosia.
Marcin wysiadł i oddał mi kluczyki. Serdecznie podziękowałem mu za przysługę.
Policjant pożegnał się z nami i odjechał.
Wspólnie postanowiliśmy, że najpierw odwiozę pana Tomasza, Zosię i ich kajak do
Kurek, skąd wyrusza dalej na spływ, a potem wrócę do Olbrzyma.
W Kurkach pan Tomasz wodował kajak i z Zosią popłynęli Łyną na Jezioro Łańskie.
Korzystaliśmy z Olbrzymem z ładnej pogody i na tarasie zajadaliśmy usmażone
wczoraj rybki. Przy tej czynności zastał nas Rambo.
- Co się stało? - zapytał na wstępie.
Opowiedziałem mu całą historię, a jego mina stawała się coraz bardziej posępna.
- Ten Kuba kupił chałupę mojej ciotki - powiedział. - Bardzo mu zależało na kupnie.
Ucieszył się, że na podwórku stała ogromna stodoła. Mówił coś o gospodarstwie
agroturystycznym.
- Raczej chciał tam ukrywać kradzione TIR-y - zauważył Olbrzym. - Szkoda, że sam
nie zbadałem tej chałupy przed sprzedażą - ciągnął Rambo. - Najgorsze, że facet zapłacił mi, a
umowę mieliśmy podpisać u mojego znajomego notariusza dzisiaj. Co mam teraz robić?
- Masz kasę i dom, czego można chcieć więcej - rzeki Olbrzym oblizując palce po
rybach. - Ten Kuba pewnie nieprędko wyjdzie z więzienia.
- Nie pozostaje ci nic innego jak pójść na policję - powiedziałem.
Rambo przytaknął i poszedł do swojego domu.
 Następne dwa dni, przed powrotem do zatłoczonej i zakurzonej Warszawy,
 planowałem spędzić na leniuchowaniu. Olbrzym siadł do komputera, napisał tekst o nocnym
 pościgu i przesłał go pocztą elektroniczną do swojej redakcji. Potem dołączył do mnie.
Właśnie dyskutowaliśmy na temat sosów do mięs, gdy zadzwonił mój telefon komórkowy.
- Czuwaj! - tym razem w słuchawce usłyszałem rześki głos jakiegoś młodzieńca. -
 

Druh Paweł?
- Tak.
- Czytam wiadomość od druha Jacka. Mamy mapę. Dziś przyniesiemy do domu
Olbrzyma. Czuwaj!
- Czekaj! - krzyknąłem. - Nie odkładaj słuchawki! Powiedz mi, jak Jacek przesyła te
wiadomości.
- To druh Paweł nie wie? Grupa druha Jacka ma radiostację, nadaje meldunki do
komendy hufca, a my dzwonimy. Czuwaj!
Usłyszałem trzask odkładanej słuchawki.
- Będziesz miał dziś gości - powiedziałem do Olbrzyma.
- Przyjdzie Jacek ze swoimi komandosami’’ zapytał. - To świetnie, zrobię sobie o nich
fajny tekst ucieszył się.
Zaczął planować, co poda w czasie wieczornego ogniska.
- Powiedz, gdzie teraz może być pan Tomasz? - poprosiłem. - Trzeba go tu ściągnąć.
Olbrzym poszedł po mapę.
- Teraz powinni być gdzieś w okolicach jeziora Ustrych - powiedział patrząc na
zegarek. - Przez Łańskie mogli szybko przepłynąć; myślę, że w rządowym ośrodku
wypoczynkowym też nie powinni mieć problemów. Może złapiemy ich przy wypływie Łyny z
Ustrychu.
Wsiedliśmy do Rosynanta i ponownie przejechałem część nocnej trasy. Na moście
 przy jeziorze Ustrych stał wędkarz.
- Przepływał tędy jakiś kajak? - zapytałem go.
- Jakieś pół godziny temu - odpowiedział.
Z rozpaczą patrzyłem na rzekę i ciemny bór. Nigdzie nie było widać ścieżki wzdłuż
nurtu.
- Pobiegnę - powiedziałem do Olbrzyma.
- Jak chcesz, ale nic lepiej złapać ich we wsi Ruś? - zapytał.
- A jeśli zatrzymają się gdzieś po drodze na nocleg? - odpowiedziałem pytaniem.
Biegłem piętnaście minut przez prawie dziewiczy, wysokopienny sosnowo-świerkowy
 bór. Widziałem, że Łynę, co jakiś czas przegradzały zwalone pnie drzew lub głazowiska.
Miałem nadzieję, że te przeszkody zatrzymywały pana Tomasza i już niedługo ich dogonią.
- Pomocy! - nagle usłyszałem krzyk Zosi.
 

ROZDZIAŁ TRZECI

WYWRÓCONY KAJAK • W NURTACH ŁYNY • KTO MIESZKAŁ W


ZIELONOWIE? • OGLĄDAMY MAPĘ • CO TO JEST SKARB
SAMSONOWA? • PRZECHYTRZYĆ ZŁODZIEJA • TAJEMNICZE
SPOTKANIE • ODKRYCIE W JEZIORZE GIM • SKRADAMY SIĘ DO
OBOZU • UDANY SZTURM

Był to krzyk mrożący krew w żyłach. Przyśpieszyłem przeskakując przez zwalone


drzewa i przedzierając się przez krzaki. Za zakrętem zobaczyłem przewrócony kajak i Zosię 
 po szyję w wodzie, trzymającą się jakiejś cienkiej gałązki. Łyna w tym miejscu przypominała
górską rzekę, było mnóstwo podwodnych głazów, a prąd był bystry.
Pan Tomasz był przywalony do jednego z głazów kajakiem leżącym w poprzek nurtu.
Masy wody piętrzyły się nad nim i zalewały jego głowę. Nie bacząc na nic skoczyłem do
wody. Rzeka w tym miejscu była wyjątkowo głęboka. Znalazłem się pod wodą. Gdy
wynurzyłem głowę, prąd natychmiast zaczął mnie znosić na głazy. Od rozbitków dzieliło
mnie zaledwie kilka metrów, lecz pokonanie ich zajęło mi parę minut. Najpierw odsunąłem
kajak.
- Pomóżmy Zosi! - wycharczał przez sine usta Pan Samochodzik.
Posuwaliśmy się w stronę dziewczyny pomagając sobie nawzajem. Wspólnie
wypchnęliśmy Zosię na brzeg. Pięć metrów nad nami, na szczycie stromej skarpy zatrzymał
się Rosynant, z którego wyskoczył Olbrzym. Rzucił nam koce i z liną na ramieniu zsunął się 
w dół. Okrył zmarzniętych Zosię i pana Tomasza.
- Trzeba ratować kajak! - powiedział patrząc na rzekę.
We dwóch weszliśmy do wody. Przywiązaliśmy linę do kajaka. Olbrzym stojąc na
 brzegu ciągnął go, a ja w wodzie popychałem.
- Co się stało? - zapytałem siadając pod drzewem. Olbrzym przezornie zostawił na
 brzegu kurtkę.
- Do tej pory dobrze nam szło - jęknęła Zosia.
- Ten przełom Łyny to bardzo trudny odcinek - powiedział pan Tomasz. - Czasami
musieliśmy przepychać kajak pomiędzy zwalonymi drzewami albo zatrzymywać się przed
 podwodnymi głazami. Tutaj myśleliśmy, że rozpadem jakoś przepłyniemy. Niestety,
 

uderzyliśmy dziobem w kamienie. Przechyliło nas, a Zosia przestraszyła się i chciała


wysiadać.
- Woda tutaj taka czysta. Myślałam że jest płytko - powiedziała tłumiąc płacz.
- Reszty się domyślacie dodał szef.
- Dość gadania i rozpaczania - odezwał się Olbrzym wstając. - Musimy jechać do mnie
ogrzać się. Trzeba też załatać dziób kajaka.
- Nigdy więcej do niego nie wsiądę - łkała Zosia.
- Nie mazgaj się! - prawie krzyknął pan Tomasz - Trzeba zabrać nasze rzeczy do
Rosynanta.
Powoli wspinając się po skarpie znieśliśmy do samochodu plecaki, śpiwory i namiot
rozbitków. Potem wyciągarką Rosynanta wciągnęliśmy do góry kajak.
W ponurych nastrojach jechaliśmy do domu Olbrzyma. Po przebraniu się w ubrania
 pożyczone od dziennikarza zasiedliśmy przed kominkiem w jego salonie. Nad jeziorem
 powiewały na wietrze nasze mokre ciuchy.
- Dlaczego nas szukałeś? - zapytał mnie pan Tomasz.
- Dziś wieczorem przyjdzie tu Jarek z naszą mapą - powiedziałem popijając herbatę z
odrobiną rumu.
- Co? - szef aż podskoczył. - Skąd ją ma?
- Pewnie nam o tym opowie. Sam jestem ciekaw. Nic nie wiem. Ten chłopak 
 porozumiewa się ze mną używając bardzo lakonicznych meldunków.
Pan Tomasz usiadł.
- Jacek zmienił się nie do poznania - powiedział
Olbrzym do wieczora zabawiał nas rozmową. Polem przygotowaliśmy nad wodą 
ognisko i czekaliśmy na przybycie gości.
Pierwszy przyszedł do nas Rambo. Miał smutną minę. Przywitał się z panem
Tomaszem i Zosią.
- Musiałem anulować transakcję z tym Kubą - powiedział na wstępie. - Jednak nie ma
tego złego, co by na dobre nie wyszło. Mój adwokat zaproponował jego prawnikowi, żeby
uznać, że połowa tej sumy to odszkodowanie za rozebrany dach i zadośćuczynienie za
odstąpienie od kupna.
- Udało ci się - odezwał się Olbrzym. - Facet ma większe problemy na głowie.
- Jutro pójdę uważnie obejrzeć dom, może są tam jeszcze jakieś skrytki - rzekł Rambo.
- Może pójdziecie ze mną? - zapytał.
Kiwnęliśmy głowami, że się zgadzamy.
 

- Nie wiesz, skąd w twoim domu mogły znaleźć się ta książka i mapa? - spytał pan
Tomasz.
- Nie mam pojęcia - odpowiedział Rambo. - Mój ojciec przyjechał w te strony już w
czerwcu 1945 roku. W czasie wojny był w Armii Krajowej. Uciekając przed
 prześladowaniami nowej władzy skrył się tutaj. Podobno odwiedzali go oficerowie Urzędu
Bezpieczeństwa, ale w końcu dali mu spokój. Zielonowo było wtedy puste. Wybrał sobie
chałupę z największym obejściem i zaczął pracę w lesie. Kierował pracą robotników leśnych.
Zmarł piętnaście lat temu.
- A nie wiesz, kto mieszkał w tym domu przed wojną? - dopytywałem się.
- Kiedyś przyjechała jakaś wycieczka niemieckich turystów. Mówili, że mieszkał tam
oficer niemieckiej kawalerii zasłużony w czasie bitwy pod Tannenbergiem w 1914 roku.
Osiadł w tych stronach, bo twierdził, ze wie, gdzie jest skarb generała Samsonowa.
Coś we mnie drgnęło. Pan Tomasz uniósł brwi.
- Mapa! - nagle, równocześnie krzyknęliśmy Zosia, Olbrzym i ja.
- Spokojnie - ostudził nas szef. - Jeszcze jej nie widzieliśmy.
- Proszę bardzo - z ciemności wokół kręgu światła od ogniska wyszli Jacek i Maciek.
Jacek podał nam mapę. Pan Tomasz chwycił ją i pobiegł do domu Olbrzyma, żeby ją 
uważnie obejrzeć przy dobrym świetle. Ruszyliśmy za nim. Chłopcy natomiast zasiedli do
ogniska i z powagą nabijali kawałki kiełbasek na kijki.
Pan Tomasz rozłożył mapę na stole w salonie Olbrzyma. Była to niemiecka sztabówka
w skali 1:100 000. Widać było na niej dwie linie, czarną i czerwoną. Pierwsza biegła wzdłuż
zachodniego brzegu jeziora Pluszne w stronę Kurek. Druga ciągnęła się z Gryźlin na północ,
zakręcała na wschód obchodząc jeziora i potem na południe, aż do wsi Przeździęk Wielki na
trasie Nidzica-Wielbark.
- Powiedzcie mi, co to jest skarb generała Samsonowa? - odezwała się Zosia.
- Kasa armijna w betonowej skrzyni - wyjaśnił jej Rambo. - Około stu kilogramów
złotych rubli.
- I nikt tego do tej pory nie odnalazł? - dopytywała się.
- Jeśli tak, to bardzo skrzętnie to ukrył - odpowiedział jej Olbrzym. - W końcu gdzieś
kiedyś, ktoś
- Do rozmów o skarbie wrócimy jutro - powiedział pan Tomasz. - Mam pewną teorię 
na temat tych linii. Teraz chciałbym dowiedzieć się, jak nasi komandosi odzyskali tę mapę.
Ruszyliśmy więc w stronę ogniska, Jacek i Maciek właśnie oblizywali palce z tłuszczu
i resztek musztardy.
 

- Dobra, kozacy, powiedzcie, skąd macie to cudo? - zwrócił się do nich Pan
Samochodzik.
Oni spojrzeli po sobie i uśmiechnęli się.
- Mów - Jacek trącił łokciem kolegę.
- Po tym jak pożegnaliśmy pani Pawła - zaczął opowieść Maciek - ruszyliśmy w stronę 
Olsztynka kierując się najpierw na niemieckie lotnisko w Gryźlinach. Zauważyliśmy, że ktoś
się skrada przez las. Facet wyglądał nam znajomo, przypominał tego drugiego fałszywego
 policjanta. W pewnym momencie tuż przed resztkami pasa startowego ten człowiek położył
się w trawie Obok siebie położył mapę. Zaczął ja oglądać przy słabym świetle latarki, latarki.
Podczołgaliśmy się do niego bardzo blisko. Musiał być bardzo zajęty oględzinami, skoro nas
nie zauważył. Potem Bąbel zaświecił mu naszym halogenem w oczy i krzyknął: “Stój,
 policja!”, a ja wykorzystałem chwilę nieuwagi tego człowieka i buchnąłem mapę. Trzeba
 przyznać, że gonił nas dwa kilometry. Miał kondychę - powiedział z uznaniem Maciek.
- To jest złodziejstwo - powiedział oburzony pan Tomasz.
- Przechytrzyliśmy złodzieja - odpowiedział Jacek.
- Stanowczo przesadzacie z tymi zabawami w komandosów - mruknął szef.
- Maciek, mógłbyś opisać tego człowieka? - zapytałem.
- Już dawno go o to poprosiłem - wtrącił Jacek. - Z opisu wynika, że to był Batura.
- Masz absolutną pewność? - spytał pan Tomasz.
- Nie, było ciemno. - tłumaczył Maciek.
- Trudno - rzekł szef. - Nie uda się powiązać Batury z tym Kuba.
- Wiemy za to, że zna mapę - odezwałem się. - Jeśli domyśla się, o co chodzi, to może
 jest o krok od skarbu Samsonowa.
- Przyjdę jutro rano - powiedział Rambo. - Przejrzę skrzynie, które wywiozłem z domu
ciotki. Może znajdę coś ciekawego, a może dom w Zielonowie nadal kryje jakieś zagadki? -
rzekł odchodząc w mrok.
Pan Tomasz wstał i zamyślony poszedł wzdłuż brzegu wyspy. Harcerze także chcieli
się pożegnać.
- Gdzie ten wasz VIP? - zapytałem ich.
- W leśnej bazie - odpowiedzieli.
- Łobuzy z was, sami jedliście kiełbaski, a szychę z hufca karmicie korzonkami z lasu
- żartował z nich Olbrzym.
Z Olbrzymem zgasiliśmy ognisko i poszliśmy spać. Widziałem, że Zosia jeszcze długo
siedziała w salonie patrząc na mapę.
 

W nocy zachciało mi się pić. Zszedłem do kuchni i przechodziłem przez salon, gdy
zobaczyłem, że kanapa, na której miał spać Pan Samochodzik, jest pusta. Wyjrzałem przez
okno na podwórko. W szopie paliło się światło. Ubrałem się i poszedłem na dwór. W środku
warsztaciku nad rozbitym dziobem kajaka klęczeli pan Tomasz i Olbrzym.
- Też nie możesz spać? - zapytał szef.
- Zainteresowało mnie to światło - wyjaśniłem.
- Rozmawiamy o skarbie Samsonowa - powiedział Olbrzym. - Zastanawiamy się, czy
nie powinno łączyć się jego śmierci z zaginięciem armijnej kasy. Ciekawe, czemu popełnił
samobójstwo dopiero dziesięć kilometrów przed granicą.
- Może uważał, że jako dowódca armii powinien wyprowadzić ją z okrążenia? -
zasugerowałem.
- Dobra, dziób musi do jutra podeschnąć - odezwał się Pan Samochodzik wstając i
otrzepując ręce.
- Chce pan nim jeszcze gdzieś płynąć? - zapytałem z niedowierzaniem.
- Tak, rozdzielimy nasze siły - odpowiedział tajemniczo. - Jutro wam powiem, co
wymyśliłem.
Zabrzęczał telefon komórkowy Olbrzyma. Podniósł go do ucha i oddał mi.
- To do ciebie, druhu - powiedział uśmiechając się.
- Druh Paweł? - tym razem pytał męski głos. - Wyłączyłeś swój telefon, a ten podano
 jako drugi do kontaktów.
- Wiadomość od Jacka. Natychmiast spotkanie, punkt triangulacyjny 153,6 przed
 Nową Kaletką. Pilne.
- Pięknie dziękuję.
- Co Jacek wymyślił? - zapytał pan Tomasz.
- Tym razem był bardzo tajemnicą - odpowiedziałem. - Muszę zaraz jechać.
- Jechać z tobą? - jednocześnie spytali Olbrzym i szef.
- Dam sobie radę.
Poszedłem do domu ubrać się i wyjechałem na drogę z Olsztyna. Skręciłem w lewo.
Pustą szosą jechałem szybko. Na mapie sprawdziłem, gdzie jest ów punkt triangulacyjny i
wprowadziłem jego pozycję do samochodowego GPS-u. Po kilkunastu minutach jazdy
musiałem skręcić w prawo, w las. Leśna drogą jechałem z włączonym noktowizorem.
Trzydzieści metrów przed punktem spotkania zobaczyłem, że w krzakach czai się jakaś
 postać. Zatrzymałem więc samochód, otworzyłem boczne okienko i krzyknąłem w las.
- Może druh komandos chce, żeby go podwieźć?!
 

- Nie, dziękuję - dobiegło mnie z krzaków ciche mrukniecie.


Pojechałem dalej, Po chwili zatrzymałem samochód między drzewami i czekałem.
- Cześć! - z mroku wyszedł Jacek w pełnym rynsztunku.
Wysiadłem z Rosynanta.
- Co się stało? - zapytałem. - Po co ta konspiracja?
- Mówiłem wujkowi, że drużyna przeciwna czuwa i chce przejąć naszego VIP-a -
 powiedział z wyrzutem Jacek.
- Powiedz lepiej, co się stało?
- Jeden z moich ludzi w czasie zwiadu podsłuchał, ze płetwonurkowie z naszego hufca
widzieli pod wodą w jeziorze Gim zaprzęg konny od artylerii polowej i znaleźli amunicję do
rosyjskich karabinów.
- Może z drugiej wojny światowej - zasugerowałem. - Przecież przez Nową Kaletkę 
 przechodziła część jednostek radzieckich szturmujących Olsztyn w styczniu 1945 roku.
- A myśli wujek, że żołnierze radzieccy korzystaliby wtedy z nabojów
wyprodukowanych w 1913 roku? - retorycznie zapytał Jacek.
Przyznałem mu rację.
- Proponuję, żeby wujek poszedł z nami - kontynuował Jacek. - Dziś wchodzimy do
obozu. Jeśli nam się uda, to komendant zrobi wszystkim nocny apel. Wtedy będzie można
odpytać nurków. Opowiedzą wszystko, a będą woleli rozmawiać, niż stać na dworze.
Spojrzałem na zegarek. Była pierwsza w nocy - za późno, żeby kłaść się spać i
 porządnie wyspać. Przyznam, że byłem ciekaw, z jakiej metody skorzystają komandosi Jacka,
aby wejść ze swoim VIP-em do obozu.
- Zgoda - powiedziałem.
Jacek i harcerz, który stał na warcie wsiedli do Rosynanta i położyli się tak, żeby ich
nie było widać.
- Wystawili czujki w Nowej Kaletce - wyjaśnił Jacek. - Pojedziemy przez wieś, teren
domków letniskowych i wzdłuż jeziora za obozowisko harcerzy.
Zrobiłem, jak kazał. Rzeczywiście co jakiś czas widziałem dwu- i trzyosobowe patrole
harcerzy w takich mundurach, jakie mieli chłopcy Jacka. Na kolonii domków letniskowych na
wschodnim krańcu jeziora Gim Jacek kazał mi się zatrzymać. Wysiedliśmy i zamknąłem
Rosynanta. Poszliśmy w las nad oczko wodne o pięćdziesięciometrowej średnicy. Po drodze
natknęliśmy się na czujkę grupy Jacka i po chwili już siedzieliśmy pod pałatkami
rozwieszonymi między drzewami.
- Andrzej - przedstawił się VIP z komendy hufca.
 

Był niewysoki i szczupły. Miał szpakowate włosy i wąsik. Nosił okulary.


- Jak się panu podoba wśród komandosów? - zagadnąłem go.
- Świetnie - odpowiedział. - Mam chyba za duży plecak na takie wyprawy. Chłopcy
nieźle przegonili mnie przez lasy.
- Mój wujek służył w “czerwonych beretach” - powiedział o mnie z dumą Jacek.
Andrzej z uznaniem pokiwał głową. Wyjaśniłem mu, co mnie sprowadziło do
obozowiska Jacka.
- Kiedyś czytałem o tym skarbie, ale nie wierzę, że gdzieś jeszcze można coś znaleźć -
stwierdził. - Ludzka dociekliwość musi zawsze doprowadzić do odnalezienia skarbów, a
znalazca wcale się tym nie chwali.
- I tak bywa - przyznałem.
Chłopcy Jacka w tym czasie malowali twarze specjalnymi szminkami i sprawdzali,
czy żadna część oporządzenia nie brzęczy przy podskokach. Moją i Andrzeja twarze także
 pokryli kamuflażem. VIP-owi nawet zamalowali siwe włosy. Po pięciu minutach zatarli
wszystkie ślady po bazie.
- Pójdziemy gęsiego - dyrygował Jacek. - Maciek i Babel na szpicy, potem ja i wujek.
Dwóch ubezpiecza VIP-a, a jeden pilnuje tyłów.
- Tak jest - chórem odpowiedzieli harcerze.
 Najpierw szliśmy ścieżką. Zatrzymywaliśmy się co pięć minut. Przykucaliśmy i
wsłuchiwaliśmy się w odgłosy lasu. Przed domkami letniskowymi skręciliśmy w las.
Widziałem, że Maciek i Bąbel skradali się jak zawodowcy, według najlepszych sposobów
amerykańskich rangersów. Przez las posuwali się na lekko zgiętych nogach stawiając duże i
szerokie kroki. Wyglądało to może komicznie, ale pozwalało im badać nogami grunt w
 poszukiwaniu zdradliwych, łamiących się gałązek. Mogli też łatwo obserwować teren. W
 pewnej chwili zobaczyłem, że Maciek macha ręką nakazując, abyśmy położyli się.
 Natychmiast padliśmy. Pod Andrzejem trzasnęła gałązka.
- Co to było? - usłyszałem czyjś zaniepokojony głos.
 Nad krzakami zobaczyłem główki pięcioosobowej grupy harcerzy. Leżałem metr od
ścieżynki, którą szli. Ostatni postanowił wejść w las za potrzebą. Wgniotłem się w ziemię, a
ten chłopak szedł prosto na mnie. Czułem, jak Jacek szybko zasypuje mi plecy ściółką i potem
znika. Patrolujący harcerz zatrzymał się pół metra ode mnie. Rozpiął rozporek i zaczął siusiać.
Ciepła ciecz spływała mi po plecach. W duchu kląłem pomysł ze skradaniem się. Chłopak 
westchnął z ulgą i pobiegł za kolegami.
- Jak się wujek wykąpie, to go przyjmiemy do ekipy usłyszałem nad uchem chichot
 

Jacka.
Spojrzałem na niego groźnie.
Po chwili szliśmy dalej. W okolicach kempingu jakiś niespokojny pies wyczuł nas i
zaczął szczekać. Musieliśmy odskoczyć w głąb lasu. Jacek znalazł duży kawałek brzozowej
kory i na ciemnej stronie rysował fosforyzującym mazakiem plan wejścia do obozu.
- Maciek i Gustlik - wskazał na wysokiego chłopaka - ściągniecie patrol do toalety.
Potem ich załatwicie i sami pójdziecie trasą patrolu.
- Co to znaczy “załatwicie”? - zapytaliśmy jednocześnie ja i Andrzej .
- Indianie od zabicia przeciwnika bardziej cenili dotknięcie go specjalną maczugą -
wyjaśniał Jacek. - My i oni mamy takie kijki, ich dotknięcie oznacza “załatwienie”. I kiedy
ruszycie trasą patrolu, odwrócicie uwagę jedne go z wartowników. My w tym czasie
wejdziemy pomiędzy namioty, a Bąbel odpali petardę.
Wszyscy harcerze skinęli głowami. Maciek z Gustlikiem przedzierali się w stronę 
toalet. Chwilę obserwowali trasę dwuosobowego patrolu. Potem zaczęli się skradać. W
 pewnej chwili w sanitariacie zapaliło się światło.
- Już są w środku - szepnął Jacek.
Patrol natychmiast ruszył w stronę światła. Dwóch harcerzy weszło do środka. Po
minucie wyszli stamtąd gasząc żarówki Maciek z Gustlikiem. Ruszyli trasą patrolu.
Przechodząc koło wartownika stojącego najbliżej nas nagle zaświecili mu w oczy.
- Hasło! - ryknął na niego Maciek.
- Astrakan - odpowiedział przestraszony wartownik.
- Widziałeś tam w krzakach? - zapytał go Gustlik wskazując zarośla na lewo od nas.
- Nie - odpowiedział zdziwiony harcerz.
- To na co czekasz? Idź i sprawdź - rozkazał mu Maciek. - My ci poświecimy.
- Co się stało? - przybiegli dwaj sąsiedni wartownicy.
- Tam ktoś jest - mruknął Gustlik.
Cała trójka wartowników ruszyła we wskazanym kierunku.
- Przez taką dziurę w linii wart można całą armię wprowadzić - stwierdził Bąbel.
- Za dobrze nam idzie - cicho powiedział Jacek. - Trzeba wejść do jednego z
namiotów, załatwić wszystkich we śnie i chwilę odczekać.
Szybko poczołgaliśmy się do najbliższego namiotu. Chłopcy dotknęli pałkami
wszystkich śpiących. Na zewnątrz słyszałem, że Maciek i Gustlik pożegnali się z
wartownikami i poszli dalej. Po dziesięciu minutach weszli do naszego namiotu.
- Musieliśmy zdjąć jednego wścibskiego, który poszedł do toalety - zameldował
 

Maciek. - Mógł zobaczyć zlikwidowany patrol. Trzeba jednak działać szybko, bo mogą się 
zorientować, że kogoś brakuje.
- To atakujemy - zadecydował Jacek. - Maciek, zdejmiecie poczet sztandarowy, a ja z
Andrzejem pójdę obudzić komendanta. Reszta wybiega na plac apelowy i robi raban. Wujek,
 będziesz dowodził grupą szturmową.
Spojrzałem na niego zdziwiony.
Maciek i Gustlik podeszli do warty przy maszcie z flagą. Szybko rozprawili się z
czuwającymi. Jacek i Andrzej skradali się do namiotu komendanta obozu. Ja wyprowadziłem
resztę na plac. Bąbel odpalił lont petardy. Maciek zdejmował flagę, a z namiotu szefa obozu
dobiegł mnie pisk gwizdka. Z wielkim hukiem wybuchła petarda, a Maciek uniósł do góry
flagę obozu i machał nią na wszystkie strony. Komandosi Jacka darli się wniebogłosy
zadowoleni ze zwycięstwa. Z namiotu wyszedł zaspany i lekko przestraszony komendant.
- Nie spodziewałem się was tak szybko - mówił do Jacka. - Zwycięstwo macie pełne i
wysoko punktowane,
Jacek przedstawił mnie swojemu szefowi i wyjaśnił, po co przyszedłem. W tym czasie
drużynowi wyganiali z łóżek zaspanych harcerzy na nocny apel i ćwiczenia, które były karą za
sromotną klęskę.
Przede mną w rządzie stanęło ośmiu harcerzy.
- To oni wczoraj nurkowali i znaleźli ten zaprzęg - powiedział Jacek.
 

ROZDZIAŁ CZWARTY

ROZMOWA Z NURKAMI • PO CO BYŁY MANEWRY Z VIP-EM? •


PŁYNIEMY NA NURKOWANIE • GRANAT POD WODĄ • KTO
CHCIAŁ NAS NASTRASZYĆ? • POLOWANIE NA TAJEMNICZEGO
NURKA • SKRZYNKA Z JEZIORA • DO ORLEGO GNIAZDA

Uważnie patrzyłem na zaspane twarze nurków. Spoglądali na mnie z ciekawością.


- Możecie pokazać mi swoje znaleziska? - zapytałem.
- Oczywiście - odpowiedział najstarszy z nich.
Poszedł w stronę swojego namiotu i po chwili wrócił. Podał mi lekturowe pudełko z
nabojami. Karton ledwo trzymał się w całości, ale na spodzie opakowania widać było pieczęć
z dwugłowym orłem carów uraz datę: “1913”. Na mój gust były to naboje do rosyjskich
karabinów marki mosin.
- Dużo tego odkryliście? - pytałem.
- Na dnie był cały zaprzęg jednego działa polowego i masa takich gadżetów -
odpowiedział drużynowy nurków. - Nie mieliśmy jeszcze czasu dokładnie spenetrować całego
obszaru poszukiwań.
- Gdzie on się znajduje?
- W zachodniej części jeziora są dwie zatoki, a to jest w tej większej.
- Mogę jutro z wami popłynąć na nurkowanie?
- Pewnie.
Umówiłem się z harcerzami, że przyjadę około dziewiątej rano. Pożegnałem się z
Jackiem, Andrzejem i komendantem obozu. Maciek odprowadził mnie do Rosynanta i
wróciłem do domu Olbrzyma.
Była czwarta rano, pora najlepszego snu. Czułem w oczach straszny piasek. Nawet nie
 próbowałem wracać do łóżka, tylko w ubraniu położyłem się na rozkładanych fotelach
Rosynanta.

Rano nie spałem długo. Przed ósmą obudził mnie Olbrzym.


- Śniadanie - wołał pukając w szybę.
Przeciągnąłem się i ruszyłem do łazienki. Gdy zasiadałem do stołu, wszystkie oczy
 

 były zwrócone na mnie. W kuchni aż było czuć nieme pytanie. Pałaszowałem jajecznicę i
milczałem jak grób.
- To opowiadaj - nie wytrzymał szef.
- Nurkowie znaleźli w jeziorze Gim resztki rosyjskiej artylerii - powiedziałem.
- Dlaczego w jeziorze? - zapytała Zosia
- Zapewne osiemdziesiąt lat temu to, co teraz jest dnem jeziora, było podmokła łąką 
albo bagnem - stwierdziłem.
- Z łąki wszystko by pozbierano - zauważył pan Tomasz. - Gorzej, jeśli zaprzęg utonął
w bagnie. Zresztą zaraz można to sprawdzić. Masz aktualną mapę okolicy, najlepiej w tej
samej skali co ta stara? - spytał Olbrzyma.
- Jasne - odpowiedział sięgając na półkę.
Podał nam nie jedna, a plik map w różnej skali. Wybraliśmy dwie: jedną w skali 1:100
000 i drugą w skali l : 25 000. Najpierw porównaliśmy dwie “setki”, starą i nową.
- W zachodniej części jeziora dawniej były dwie wąskie zatoczki, teraz ta południowa
 jest znacznie większa - powiedziała Zosia.
 Na dokładniejszej mapie zobaczyliśmy, że kształt dna jeziora w tym miejscu
odpowiada temu, co widzieliśmy na starej mapie jako ląd.
- No to jesteśmy w domu - mruknął Olbrzym. - Rosyjscy artylerzyści z jakichś
 powodów zjechali z głównej drogi. Najprawdopodobniej uciekali. Chcieli pojechać na skróty i
wjechali w bagno.
- Paweł, jedź do nurków - rozkazał szef. - Zobaczysz, co tam jest i spotkamy się w
domu ciotki Rambo, który powinien chyba już przyjść.
Wszyscy spojrzeliśmy na zegarki. Było wpół do dziewiątej.

Czym prędzej ubrałem się, powiedziałem wszystkim: “Cześć!” i wsiadłem do


Rosynanta. Punkt dziewiąta zameldowałem się w obozie harcerzy. Już wszyscy ochłonęli po
nocnej akcji komandosów Jacka. Teraz harcerki posyłały w ich stronę zalotne spojrzenia i
widać było, że bardzo chcą poznać tych twardzieli. Drużyna, która przegrała te specyficzne
 podchody, snuła się po obozie ze smętnymi minami.
Zapytałem Maćka, gdzie mieszka instruktor obozu nurków.
- W tamtym namiocie - wskazał mi kierunek nożem, którym kroił chleb.
Podszedłem do charakterystycznego, półokrągłego wojskowego namiotu.
- Dzień dobry, można wejść? - zapytałem stając przed opuszczonymi połami.
- Wal śmiało - dobiegło ze środka.
 

U wejścia stanął Andrzej i zarzucił poły na dach.


- Szukam szefa instruktorów nurkowania - powiedziałem.
- No to znalazłeś - odpowiedział. - To ja. Siadaj. Chłopaki jeszcze szykują sprzęt.
Wyruszamy za pół godziny. Może napijesz się kawy?
- Chętnie.
- Nurkowałeś kiedyś? - zapytał mnie stawiając czajnik na małej kuchence gazowej.
- Trochę, jak byłem w “czerwonych beretach” - powiedziałem skromnie.
- To i tak jesteś lepszy od tych chłopaków.
Popatrzył na mnie uważnie.
- Mam tu gdzieś piankę, która powinna być na ciebie dobra - rzekł szukając wśród
ubiorów rozwieszonych na sporym stojaku. - Jacek dużo mi opowiadał o twojej pracy. Cieszę 
się, że będę mógł ci pomóc.
W końcu znalazł kombinezon i podał mi go. Przebrałem się w kącie namiotu.
Po kilku minutach rozmowy o mojej pracy poszliśmy w stronę przystani.
- Większość harcerzy dziś wraca do domu - wyjaśnił Andrzej widząc moje
zainteresowanie krzątaniną w obozie. - Na tydzień dłużej zostają nurkowie i survivalowcy. Ci
ostatni po dzisiejszej nocy chyba będą mieli bardzo ciężkie dni - dodał uśmiechając się.
- Powiedz, czemu miała służyć ta akcja z przemycaniem ciebie do obozu? - zapytałem.
- W hufcu zastanawiano się nad sensem istnienia takiej samodzielnej grupy jak ta
Jacka - opowiadał. - Wreszcie ktoś z samej góry uznał, ze trzeba sprawdzić, co oni właściwie
robią i jaki będzie z tego pożytek dla naszej organizacji. Muszę przyznać, ze drużyna Jacka
 jest świetna. Jeszcze dzisiejszej nocy z komendantem obozu napisaliśmy raport. Osobiście
zaproponowałem, żeby Jacek zajął się organizowaniem większej takiej grupy. Z rozmów z
 jego chłopakami wynika, że połowa z nich to fenomenalni kandydaci na oficerów służb
mundurowych.
Przy pomoście w kształcie litery “L” stały dwie plastykowe łodzie wiosłowe z
doczepionymi silnikami oraz trzy sześcioosobowe pontony. Jeden z nich był markowym
“Zodiakiem” używanym przez wszystkie najlepsze jednostki specjalne świata. Łodzie miały
holować część mostu pontonowego, na którym rozłożono sprzęt.
- To nasza baza, a pontony służą do przewiezienia ludzi - wyjaśnił mi Andrzej.
Wsiedliśmy do jednej z łodzi holujących. Mały konwój wypłynął na jezioro. Tego
niedzielnego poranka woda i niebo miały kolor stali. Na powierzchni jeziora widziałem
drobne fale znaczące przejścia szkwałów. Gdy powiał wiatr, czułem na twarzy przenikliwe
zimno. Dobrze, że chroniła mnie pianka. Płynęliśmy na zachód patrząc na jeszcze puste plaże
 

letnisk i domów wypoczynkowych na północnym brzegu jeziora.


Holujące łodzie i obciążone pontony płynęły dość wolno. Nasz rejs trwał prawie
godzinę. Potem harcerze zakotwiczyli przęsło mostu pontonowego.
- W bazie mogą być tylko instruktorzy i sprzęt nurkujący - rozkazał Andrzej. - Reszta
niech siedzi w pontonach.
Podał mi pas balastowy, płetwy, maskę i butlę. Sprawdziłem ciśnienie i wszystkie
zawory, przeczyściłem maskę. Potem upewniłem się, czy ustnik jest sprawny. Widziałem, że
wszyscy, że wszyscy, czyli sześciu harcerzy i Andrzej, którzy mieli nurkować w tej turze,
robili to samo. Andrzej jeszcze raz obejrzał nasze przyrządy i pierwsza dwójka zeszła do
wody.
- No to chlup! - krzyknął Andrzej.
Zanurzyliśmy się pod wodę. W tym miejscu było zaledwie pięć metrów głębokości.
Znaleźliśmy się w innym świecie. Nurkowanie zawsze przypominało mi swobodny lot
 ptaków. Jeden z harcerzy poprowadził nas do miejsca, gdzie miał znajdować się zaprzęg.
Mimo że płynęliśmy przy dnie, było coraz płycej. Wokół panowały ciemności od mułu, który
unosił się z dna. Światła naszych reflektorów rozcinały mrok jak promienie laserów, jednak 
zaledwie na odległość półtora metra.
Płynąłem jako drugi, więc przed wszystkimi zauważyłem resztki powozu. Z dna
wystawały obręcze kół. Zobaczyłem też resztki zaprzęgu, jakieś sprzączki i śruby.
Prowadzący harcerz z dumą pokazał mi pudełko z nabojami. Przyśpieszyłem, żeby opłynąć
dużym kręgiem teren naszych podwodnych poszukiwań. Chciałem w spokoju obejrzeć
wszystko, zanim reszta nurkujących rozpierzchnie się na boki i płetwami podniesie w górę 
kolejne warstwy mułu
Bardzo powoli zataczałem krąg. Widziałem wystające z dna kości koni, a nawet
daszek oficerskiej czapki. Potem odkryłem sprzączkę paska. Gdy za nią pociągnąłem, mym
oczom ukazała się skórzana torba, a właściwe jej nędzne resztki. W środku znajdowały się 
maleńki grzebyk, brzytwa, monokl i naboje do rewolweru. Wziąłem brzytwę i jeden pocisk.
Zawróciłem do grupy.
Właśnie Andrzej sprawdzał butle jednego z harcerzy, gdy kątem oka zauważyłem, jak 
któryś z nurków pociąga za wystające z mułu maleńkie druciane kółeczko. Zaświeciłem w
tamta stronę. Chłopak zdziwiony przyglądał się zawleczce granatu. Przed oczami stanął mi
koszmarny obraz, naszych rozerwanych podwodnym wybuchem ciał, porozbijanych
 bębenków w uszach. Pchnąłem szybko płetwami. Znalazca zawleczki przestraszył się i zrobił
ruch, jakby chciał uciec. Złapałem go i wyrwałem mu z rak kółko. Pchnąłem go w górę, w
 

stronę powierzchni wody. Po omacku szukałem po dnie. Muł stworzył ścianę ciemności. Moje
 palce trafiły na coś twardego. To był granat zaczepny o jajowatej skorupie. Wsadziłem
zawleczkę na miejsce i zacząłem uciekać od grupy mając nadzieję, ze cała siła wybuchu skupi
się na mnie. Płynąłem tak w oszołomieniu kilkanaście sekund i nic. “Mam szczęście” -
 pomyślałem. Nagle na ramieniu poczułem czyjś silny ucisk. Obróciłem się przestraszony. To
 był Andrzej. Z przerażeniem patrzył na granat w mojej dłoni. Pokazał mi dłonią, że
wypływamy. Szybko skierowaliśmy się ku powierzchni.
- Coś ty znalazł? - krzyknął wypluwając wodę.
- Granat ćwiczebny - powiedziałem przyglądając się znalezisku.
- A, panowie saperzy? Szukacie tutaj bomb? Powinniście uprzedzić ludzi - zagrzmiał
nam nad uszami czyjś głos.
W płaskodennej łódeczce siedział staruszek. Zza burty wystawały trzy ogromne
wędziska.
- Dzisiaj rano nurkował tu taki jeden - kontynuował wędkarz. - Pływał i pływał. Raz
zaczepił się o mój haczyk. Potem widziałem, jak na tamten brzeg wynosił małą, metalową 
skrzyneczkę.
To mówiąc wskazał ręką pobliski, południowy brzeg Gimu.
Upewniliśmy dziadka, że nie ma niebezpieczeństwa i podziękowaliśmy mu za
informację. Z daleka widzieliśmy, jak płetwonurkowie wchodzą do pływającej bazy.
Popłynęliśmy w ich stronę. Gdy już zasiedliśmy w łodzi, Andrzej usiadł tak, żeby nikt nie
widział znaleziska.
- Co to za diabelstwo? - pytał zdumiony oglądając granat.
- Granat ćwiczebny, bez zapalnika i ładunku wybuchowego - wyjaśniłem. - Używany
do ćwiczenia rzutów granatem.
- Po co Ruskim coś takiego?
- To nie rosyjskie, lecz nasze i współczesne.
- Jest tam tego więcej?
- Nie wiem i o to chodziło naszemu tajemniczemu nurkowi - tłumaczyłem. -
Podejrzewam, że to mój przeciwnik podrzucił to cudo. Teraz na wszelki wypadek musisz
wezwać saperów i skończyć nurkowanie w tym rejonie. O to mu właśnie chodzi. Chce mnie tu
zatrzymać. Wiemy za to, że on coś znalazł.
- Jasny gwint, masz rację - przyznał Andrzej. - Muszę przerwać nurkowanie i wezwać
specjalistów. Obiecuję, że będę nurkował z nimi i jeśli coś znajdziemy, to cię, zawiadomię, a
ty możesz ścigać tego gościa. Powiedz tylko, skąd wiedział, gdzie nurkować.
 

- Twoi nurkowie byli bardzo gadatliwi. Przecież o ich odkryciu dowiedzieli się 
chłopcy Jacka, którzy byli tu na patrolu przed szturmem na obóz. Mój wróg pewnie gdzieś tu
wynajmuje domek albo ma namiot. Plotki w takiej wiosce roznoszą się bardzo szybko...
Andrzej skinął głową i zamyślił
- Mam do ciebie prośbą - powiedział. - Ja tu zostanę, a ty wezwij saperów.
- Mogę potem pożyczyć “Zodiaka”?
- Jasne.
Andrzej wydał rozkazy i został z jednym instruktorem na pływającym przęśle. Nasze
 pontony ruszyły z pełną prędkością do obozu.
 Na miejscu poszedłem do namiotu komendanta. Opowiedziałem mu całą historię.
- Pech, po prostu pech - zmartwił się. - Sam pan jednak rozumie, że nie możemy
ryzykować. Jeśli tam coś jeszcze jest i wybuchnie?
- Rozumiem to doskonale - powiedziałem.
Potem zadzwoniłem do saperów, którzy obiecali przyjechać w ciągu dwóch godzin.
Zdjąłem piankę i przebrałem się w swoje ubranie. Poszedłem szukać drużyny Jacka.
Miałem szczęście, bo właśnie się pakowali.
- Potrzebuję waszej pomocy - powiedziałem.
Cała szóstka stanęła na baczność.
- Rozkazuj, wodzu! - zażartował Jacek.
- Dwóch z was musi pójść do Nowej Kaletki i na letnisku poszukać samochodu z
warszawską rejestracją. Może to być alfa romeo. Popytajcie też, kto we wsi wynajmuje pokoje
turystom. Reszta popłynie ze mną - dyrygowałem.
- Brać cały ekwipunek? - zapytał Maciek.
- Tak, będzie wam ciężej, ale nie będę was długo zatrzymywał - odpowiedziałem.
 Na przeszpiegi do wsi poszli dwaj harcerze: Bąbel i Arnie. Z pozostałą czwórką 
wsiadłem do pontonu. Ostro ruszyłem w stronę bazy Andrzeja. Lekko podskakiwaliśmy na
falach, które obryzgiwały nas kroplami wody. Na szczęście zrobiło się cieplej i zza chmur 
niekiedy wychodziło słońce.
Po kilkunastu minutach byłem przy Andrzeju.
- Saperzy będą za godzinę - powiedziałem.
Dałem mu też krótkofalówkę od komendanta obozu oraz suchy prowiant
 przygotowany przez kucharzy.
- Czeka cię długi dzień - powiedziałem na pożegnanie.
Pomachał nam, gdy pruliśmy w stronę południowego brzegu.
 

Przy małym cypelku skierowałem się do brzegu. Po chwili sztywne dno pontonu
zaszorowało o przybrzeżny piasek. Czapla dotąd spokojnie siedząca na resztkach pomostu
wędkarskiego leniwie uniosła się w powietrze.
- Wiemy, że nurek, zapewne Batura, wylądował gdzieś w tym rejonie - mówiłem
chłopakom. - Z mapy wynika, że brzeg tu jest bagnisty, a on pewnie przyjechał samochodem.
Musiał więc utorować sobie ścieżkę w zaroślach. Tacy tropiciele jak wy z pewnością znajdą 
kilkugodzinne ślady. Maciek, ty wylądujesz tutaj i ruszysz na wschód, wzdłuż brzegu. Jeśli
coś znajdziesz, zagwiżdżesz. Jacka podwiozę półtora kilometra dalej i on ruszy na zachód,
spotkacie się więc przy tym małym strumyku - wskazałem im palcem na mapie.
Obaj skinęli głowami na znak, że zrozumieli.
Maciek szybko wyskoczył na brzeg. Po trzech minutach to samo zrobił Jacek. Z
dwójką harcerzy podpłynąłem do strumienia. Jeden, nazywano go Luśnia, został przy
 pontonie, a Gustlik poszedł ze mną wzdłuż strumyka.
 Nagle Gustlik, który szedł ze mną, schylił się, a potem zszedł do strumienia. Po chwili
trzymał w dłoniach maleńki, zardzewiały element zawiasu.
- Leżał na wierzchu, zauważyłem go dzięki słońcu, które dobrze oświetliło piaszczyste
dno potoku - powiedział.
- Myślisz, że szedł tędy? - zapytałem go.
- Jeśli tak, to nurt skutecznie zatarł wszystkie ślady. Niech pan zobaczy, że brzegi
zarastają chaszcze, przez które dawno nikt nie szedł.
Z tyłu usłyszałem tupot. To biegli Jacek i Maciek.
- Nic - powiedzieli chórem.
- Idziemy dalej - zdecydowałem.
Po pięciu minutach doszliśmy do polnej drogi biegnącej prostopadle do strumyka.
- Tu stał samochód - powiedział Maciek pokazując spory kawałek wygniecionej ziemi.
- Przeszukamy teren dookoła - rzucił Jacek i zaczął krążyć w trawach po pas.
- Szeroki samochód, z niskim zawieszeniem - orzekł Maciek przyglądając się śladom
opon na drodze.
- Może masz rację, o ile ktoś tędy później nie przejeżdżał - zauważyłem.
- Rozstaw kół na drodze odpowiada tym wgnieceniom trawy.
Przyjrzałem się uważnie i musiałem przyznać, że chłopak miał rację.
 Naszą debatę przerwał gwizd Jacka. Machał do nas ręką. Przedarliśmy się do niego. W
trawie leżała płaska metalowi skrzyneczka z wyłamanym zamkiem Brakowało jej też jednego
zawiasu, który leżał obok. Rzecz jasna była pusta. W środku był tylko skrawek brezentu z
 

naklejoną na niego mapą. Nie miało to żadnej wartości, bo widać tam było jedynie symbole
zabudowań i napis cyrylicą: “Warszawa”.
- Był szybszy - skomentował Jacek.
- Nic tu już nie wymyślimy. Wracamy do pontonu - rozkazałem.
Po kilkunastu minutach wiozłem chłopaków Jacka do Nowej Kaletki. Widzieliśmy, że
w miejscu naszych odkryć podwodnych już byli saperzy, którzy właśnie schodzili pod wodę.
Zatrzymałem się przy pomoście we wsi. Jacek i jego harcerze wysiedli.
- Spotkamy się przy sklepie za pół godziny - powiedziałem.
Wróciłem do obozu i wsiadłem do Rosynanta. Przez las pojechałem do wsi. Jacek i
Bąbel już stali przy sklepie.
- Wiemy, gdzie nocował Batura - obwieścił Jacek.
- Od jednej z kobiet dowiedzieliśmy się, że jej sąsiadka przyjęła wczoraj jakiegoś
letnika - zameldował Bąbel. - Żadnego samochodu na podwórku nic ma. Maciek i chłopaki
obserwują gospodarstwo.
Poszliśmy za Bąblem do wsi. “Podejrzane” gospodarstwo znajdowało się najbliżej
osiedla domków letniskowych. Podwórko było puste. Widzieliśmy tylko kury grzebiące w
 piachu i kota leniwie idącego do szopy.
- Idę tam - powiedziałem.
Jacek spojrzał na mnie zdziwiony.
- Nie mam nic do ukrycia - stwierdziłem.
Otworzyłem żelazną furtkę i wszedłem na podwórze. Prawic natychmiast w drzwiach
domu z pruskiej, czerwonej cegły stanęła kobieta koło pięćdziesiątki.
- Panowie pewnie z policji? - pytała i stwierdzała zarazem. - Teraz już takich młodych
chłopaków werbujecie do szpiegowania ludzi.
- Ależ, proszę pani. - próbowałem wytłumaczyć.
- Ja swoje wiem. Znowu moja życzliwa sąsiadka doniosła, że niby przyjmuję ludzi bez
meldunku. Ja mam wszystkie dokumenty w porządku. Temu, co dziś wyjechał, powiedziałam
wprost, że jakiś dziwny. Po prawdzie to nawet uczciwie zapłacił.
- Wyjechał? - zapytałem zdenerwowany, że znowu Batura mi się wymyka. - Dokąd
 pojechał?
- Już mówię, jaz władza nie chcę zadzierać. Niech pan wejdzie, po co mamy na
dworze język strzępić, żeby sąsiedzi słuchali.
Wszedłem za kobietą do domu. W środku widać było przepych. Podłogi pachniały
 pastą, a z kuchni dolatywały smakowite zapachy.
 

- Pan siada - powiedziała prowadząc mnie do salonu.


Całą jedną ścianę zajmowała ogromna kanapa. Obok stała misternie rzeźbiona
etażerka. Stół i fotele już były zaledwie stylizowane na stare meble.
- Tę szafkę jeden Niemiec chciał kupić ode mnie za duże pieniądze - tłumaczyła
widząc moje zainteresowanie meblami. - Mogłabym za to kupić malucha. Tę kanapę to jakiś
konserwator nawet wpisał do rejestru zabytków, bo niby pochodzi z pałacu w Sztynorcie.
- Niech pani powie, jak wyglądał ten człowiek? - spytałem przybierając urzędowy ton.
Pomyślałem, że jako stróż prawa wyciągnę od niej więcej informacji.
- No, taki blondyn. - i dokładnie opisała Jerzego Baturę, szczegóły jego garderoby oraz
wyposażenie, kolor i numery rejestracyjne jego samochodu.
- Kiedy tu przyjechał?
- No, wczoraj.
- Co robił?
- Pytał, czy ktoś we wsi nie znalazł przypadkiem starych rosyjskich rzeczy. U nas nikt
nie lubi Rusków za masakrę, jaką urządzili tu w czerwcu 1945 roku. Wtedy mój mąż
 powiedział, że harcerze wyłowili z jeziora jakieś rosyjskie naboje. On, znaczy ten pan, wsiadł
do samochodu i szybko gdzieś pojechał. Wrócił późnym wieczorem, a dziś rano tez gdzieś
wyjechał. Godzinę temu jakiś taki mokry przyszedł, zabrał rzeczy i zapłacił za spanie.
- Nie wie pani, dokąd pojechał?
- Pytał, czy wiem, która wieś po niemiecku nazywała się Adlershorst. Znam trochę 
niemiecki i wiem, ze to znaczy “orle gniazdo”, więc od razu pomyślałam, że Orłowo.
- Dziękują, bardzo nam pani pomogła.
- A to groźny przestępca?
- Bardzo groźny - nastraszyłem kobietę.
- Nie powie pan nikomu? - zapytała mnie tajemniczo.
- Oczywiście.
- Dzisiaj rano, jak wyjechał, sprzątałam w jego pokoju. Na stole zostawił jakąś mokrą 
książkę. Widziałam zapiski po rosyjsku. Ktoś tam pisał: “Nasza misja ma skończyć się w
Adlershorst, gdzie generał ma odebrać przesyłkę”. Tyle zdążyłam przeczytać, bo słyszałam
 jak wjeżdża na podwórko.
Te słowa zelektryzowały mnie. Wybiegłem na dwór.
- Chłopaki, dziękuję wam za pomoc - powiedziałem do harcerzy Jacka. - Idźcie do
Gierłoży. Sam muszę rozprawić się z Baturą!.
- Murzyn zrobił swoje, Murzyn może odejść - mruknął Jacek.
 

- Słuchajcie, komandosi, odwaliliście kawał dobrej roboty. Macie swoje zadanie do


wykonania. Naprawdę przyszedł czas na pożegnanie.
Spuścili głowy. Żal mi ich było, ale nie mogłem zabrać harcerzy ze sobą. Każdego z
nich serdecznie uściskałem i wsiadłem do Rosynanta.
 Na monitorze pokładowego komputera wyświetliłem mapę okolicy. Szybko znalazłem
Orłowo. Pojechałem przez Zgniłochę w stronę Jedwabna. Skręciłem w prawo na Jabłonkę i po
dziesięciu kilometrach, na skrzyżowaniu, jeszcze raz w prawo. Po drodze zmieniłem barwę 
Rosynanta i jego numery rejestracyjne. Przez wieś Orłowo przejechałem bardzo wolno
wypatrując alfy romeo Batury. Tak dojechałem do mostku na Łynie. Tu musiałem zawrócić.
Zatrzymałem się na skraju lasu. Ukryłem w krzakach samochód i wziąłem lornetkę.
Wszedłem na spory kasztan i obserwowałem okolicę. Po dwóch godzinach siedzenia
zauważyłem wyjeżdżająca ze wsi alfę romeo. Szybko zszedłem z drzewa. Batura skręcił kilka
metrów dalej w leśną przesiekę. Odczekałem minutę i pojechałem za nim. Widziałem świeże
ślady opon jego auta. Jechałem przez las około pół godziny, żeby wyjechać na szosę niedaleko
Jabłonki. Zobaczyłem, że Batura pojechał prosto w las, w stronę rezerwatu “Koniuszka II”.
Ruszyłem w tym samym kierunku. Batura kierował się krętą, leśną droga na północ. Jak 
wynikało z mapy - do brzegów jeziora Omulew. Zwolniłem spodziewając się zasadzki. Gdy
ujrzałem kraniec lasu i błyski słońca na jeziorze, zjechałem w las, pomiędzy drzewa. Dalej
 poszedłem pieszo.
Widziałem tylko jakieś walące się zabudowania. Skradałem się w wysokich trawach.
Wokół panowała cisza. Najpierw dyskretnie zajrzałem do domu. Przez brudne okna
widziałem jedynie puste pokoje, zakradłem się do szopy. Paliło się tam światło i pracował
agregat prądotwórczy. Na długim stole suszyły się jakieś dokumenty. Rozejrzałem się na boki,
ale zanim zobaczyłem cokolwiek, poczułem silne uderzenie w tył głowy.
 

ROZDZIAŁ PIĄTY

PAMIĘTNIK NIEMIECKIEGO PORUCZNIKA • ZASADZKA W


NOWEJ KALETCE • LEGALNE WAGARY • POSZUKIWANIA W
DOMU PUŁKOWNIKA VON BRECSKOVA • MAPA ZE ZŁOTĄ
ARMADĄ • OGLĄDAMY WIĘZIENIE PAWŁA • SZTURM NA MELINĘ
BANDZIORÓW

Paweł pojechał do harcerzy, a My czekaliśmy na przyjście Rambo. Wreszcie około


dziesiątej zobaczyliśmy go wchodzącego na podwórko Olbrzyma. Na ramieniu miał
wypchaną torbę.
- Dzień dobry, przepraszam za spóźnienie - powiedział na wstępie. - Do późna
czytałem te papierzyska - to mówiąc walnął ręką w torbę.
Przeszliśmy do salonu, gdzie Rambo zaczął wykładać na stolik różne książki.
- Najważniejsze jest to - rzekł wyjmując zeszyt w grubych tekturowych oprawach.
Wziąłem kajet do ręki. Na okładce ktoś starannie napisał drukowanymi literami po
niemiecku: “Diariusz Thomasa Raubego, porucznika kawalerii korpusu gen. Mackensena”.
- Najciekawsze założyłem żółtą karteczką - podpowiedział Rambo.
Zacząłem głośno czytać:
- Mój pułk należał do XVII Korpusu. Od początku wojny walczyliśmy tylko raz z
Rosjanami z III Korpusu. Po dwóch tygodniach przerzucono nas na północ od Olsztyna. Nasi
dowódcy doskonale znali zamiary wroga. Naszym zadaniem było otoczenie sił generała
Samsonowa od wschodu. W samej wielkiej bitwie nie brałem czynnego udziału. Otrzymałem
od sztabu zadanie specjalne. Miałem ścigać mały konwój rosyjski, który prowadzony przez
 jednego z chłopów z Gryźlin przeszedł nocą na północ od naszych jezior i potem kierował się 
na południe. Zasadziłem się na nich we wsi Nowa Kaletka. Rozstawiłem trzy ciężkie karabiny
maszynowe i strzelców. Po godzinie nadjechały drogą dwa wozy i kilkudziesięciu kozaków.
Widziałem na lawecie bez działa wielką betonową skrzynię. Drugi wóz był przykryty
 brezentem...
- Tamtędy jechał skarb Samsonowa! - przerwała mi Zosia
- Cicho, dziewczyno - strofował ją Olbrzym.
- Czekaliśmy, aż wjadą w matnię - czytałem dalej. - Nasze karabiny maszynowe ścięły
 

 połowę kozaków. Reszta rozproszyła się po wsi. Między chałupami doszło do walki na
szable, rewolwery i bagnety. Nie zważając na pojedynki naszych strzelców z Rosjanami
zacząłem z jedną, naprędce zebraną drużyną ścigać powozy. Po lewej widzieliśmy tonącą w
 bagnie lawetę. Jeden z kaprali dobił konie rzucając tam granat. Woźnicę zastrzelił z karabinu.
 Nie mieliśmy czasu brać jeńców. Rosjanie mieli nad nami przewagę pięciu minut i nie mogli
daleko odjechać. Pędziliśmy jednak przez wsie Gummendorf, Dembenofen i nic nie
znaleźliśmy... - przerwałem. - Dalej to już jakieś wspomnienia wojenne z frontu zachodniego
- powiedziałem kartkując zeszyt.
- Nigdy nie dowiedział się, że może był ostatnim żywym człowiekiem, który widział
kasę Samsonowa - podpowiedział Rambo.
- Paweł znajdzie skarb - orzekła Zosia.
- Nie mów hop - odezwał się Olbrzym. - Nasz dzielny porucznik i poprzedni lokator 
domu cioci Rambo nic nie wspomnieli, że skrzynia tonęła w bagnie.
- Musiało się z nią stać coś dziwnego - powiedziałem. - Z pewnością była ciężka i
niełatwo było ją załadować na pełny już drugi wóz. Jednocześnie konwój rozpłynął się w
 powietrzu.
- Pozwólcie, że wam coś wyjaśnię - wtrącił się Rambo. - Otóż ów porucznik nie był
lokatorem domu w Zielonowie. Był nim jego dowódca, który wycyganił ten pamiętnik od
wdowy po swoim podopiecznym. Nasz porucznik zginął w czasie wojny. Już po wojnie,
 pułkownik w stanie spoczynku Teodor von Brecskov kupił sobie niewielki mająteczek we wsi
Zielonowo i urządzał wycieczki po okolicy. To on właśnie szukał skarbu. A miał jedną 
dodatkową wskazówkę.
W tej chwili Rambo wyjął ze starej niemieckiej książki pożółkła już kartkę.
- Oto wydany jeszcze w XIX wieku romans - tłumaczył Rambo. - To słabiutkie
literacko dzieło było własnością pułkownikowej von Brecskov. Między dwiema stronami
schowała na pamiątkę list od męża z frontu. Zachowała się tylko jedna kartka. Otóż z tych
zapisków wynika, że porucznik Raube znalazł w lesie kapitana rosyjskiej kawalerii. Ów oficer 
 bredził coś o wielkim skarbie w zamian za pomoc w przedostaniu się do Szwecji. Jednak 
znaleziono przy nim złoty krzyż skradziony z jednego z kościołów. Raubego, głęboko
wierzącego katolika, wzburzyło to tak, że zastrzelił Rosjanina. Jak przyznał się Brecskovowi,
miał potem wyrzuty sumienia.
- Czy wiadomo, gdzie do tego doszło? - zapytałem.
- Niestety nie - smutno pokręcił głową Rambo. - Nic więcej nie znalazłem.
Przejrzyjcie resztę książek, może jeszcze tam coś znajdziecie. Mnie się to nie udało.
 

Blisko godzinę wertowaliśmy pozostałe księgi. Były to głównie podręczniki


wojskowości. Rzeczywiście nic interesującego tam nie było.
- Trzeba powiadomić Pawia - powiedziałem.
Olbrzym zadzwonił pod numer telefonu komórkowego Pawła, lecz mój pracownik nie
odbierał.
- Co robimy, wujku? - zapytała Zosia.
- Jedziemy do Zielonowa - zadecydowałem. - Zapakujemy także mój kajak. Zosiu, ty
też pakuj swoje rzeczy. Musisz wracać jutro do szkoły.
- Wujku - jęknęła - a Jacek może się włóczyć?
- Nie jęcz. Jacek ma zwolnienie ze szkoły od komendanta hufca.
- To ty mi wystawisz z pieczątką ministerstwa. Nikt w szkole się nie przyczepi.
- Nie będę autorytetem ministerstwa popierał wagarów.
Olbrzym i Rambo patrzyli na mnie z niemą prośbą.
- Dobra - ugiąłem się pod presją. - Tylko na dwa dni
- Dobre i to - mruknął pod nosem Olbrzym.
Wszystkie rzeczy i kajak zapakowaliśmy do dodg’a Olbrzyma.
- Po co panu kajak? - zapytał mnie Rambo.
- Mam przeczucie, że w tej wyprawie kajak mi się przydać - odpowiedziałem.
Wsiedliśmy do półtoratonowej półciężarówki i ruszyliśmy w stronę Zielonowa.
 Nim wyjechaliśmy z lasu, drogę zajechał nam policyjny radiowóz.
- Dokąd jedziecie? - zapytał Henio wysiadając z auta.
- Do Zielonowa - odpowiedział Olbrzym wychylając się z szoferki.
- Szukacie kolejnych książkowych skarbów - stwierdził policjant. - To dobrze, że
 będziecie w okolicy. Szukam Pawła, musimy go przesłuchać w sprawie Kuby. Bez jego
zeznań gagatek wyjdzie jutro na wolność.
- Dzwoniliśmy do niego, ale nie odbierał - wyjaśniłem. - Proszę go szukać u harcerzy
nad jeziorem Gim.
- O, tam jest niezła historia - rzekł Henio wsiadając do radiowozu. - Ktoś znalazł w
wodzie granat i poszukiwania przerwano. Wezwano pirotechników i nurków.
Zaskoczył nas tą wieścią.
- Dziwne, że Paweł nie odzywa się - mruknąłem wsiadając do dodge’a.
Przez lasy Olbrzym powiózł nas do Zielonowa. Wysiedliśmy przed chałupą ciotki
Rambo.
- Ogary poszły w las - powiedział Rambo otwierając drzwi i zapraszając nas do
 

środka.
W części pokojów stały jeszcze stare, chylące się ku ruinie meble niemieckie.
- Po czym rozpoznać skrytkę? - zapytała Zosia.
- Dawniej ludzie chowali skarby za piecem, pod progiem lub na i rogach budynków -
mówił pod nosem Olbrzym.
- Pamiętajmy, że mieszkał tu człowiek wykształcony i do tego pruski oficer -
odezwałem się. - Musimy wczuć się w to, jak myślał. Sądzę, że osiadł tu tylko po to, żeby
szukać skarbu. Dopiero z czasem pewnie spodobała mu się okolica i został. Jeśli robił jakieś
skrytki, to były one tymczasowe.
- Wiemy, że coś ukrył na strychu - zauważył Rambo. - Trzeba skupić się na dolnej
części domu i piwnicy.
- Czemu chcecie zostawić strych w spokoju? - zapytała Zosia.
- Pewnie nie pakował dwóch grzybów w przysłowiowy barszcz - rzekł Rambo.
- Pomyślmy chwilę, jak zorganizować poszukiwania i czego właściwie szukamy -
 przerwał dyskusję Olbrzym.
- Proponuję bardzo dokładnie przeszukać wszystkie pomieszczenia - zabrałem głos. -
Mamy do przeszukania trzy pokoje, kuchnię, piwnicę i ewentualnie strych. Czterem osobom
nie powinno to zabrać więcej niż godzinę.
Umówiliśmy się, że wydające się podejrzanymi rejony będziemy oznaczać i potem
skupimy na nich swoją uwagę.
Krążyliśmy po domu ponad godzinę i w końcu wszyscy zebraliśmy się w kuchni.
- Sądzę, że tutaj nic nie ma - powiedział Olbrzym patrząc na kuchnię. - Pułkownik 
chyba nic by nie chował w królestwie pani Brecskov.
- Piwnica też była jej domeną - dodał Rambo.
- W pokojach godne uwagi są tylko stara kanapa, którą dokładnie sprawdziłem, oraz
obraz - stwierdziłem.
Popatrzyli na mnie zdziwieni.
- Wisi on na najgrubszej ścianie budynku - mówiłem. - Zauważyliście, co
 przedstawia?
Przecząco pokręcili głowami.
- Okręt znanego angielskiego korsarza Drake’a atakujący hiszpańską Złotą Armadę -
ostatnie dwa słowa szczególnie podkreśliłem.
Wszyscy przeszliśmy do największego pokoju tuż za kuchnią, przy szczytowej ścianie
 budynku. Obraz wisiał spokojnie po tej samej stronie co piec.
 

- Pamiętam, że jako dziecko uwielbiałem mu się przyglądać - rzekł Rambo. - Wisiał


tam od zawsze i nikt go nigdy nie ruszał.
Olbrzym zdjął obraz i postawił go na podłodze. Serca nam żywiej zabiły. Na ścianie
widzieliśmy jaśniejszą plamę o rozmiarach cegły.
- No proszę - mruknął Olbrzym drapiąc się po głowie. - Zaraz skoczę po jakiś młotek.
- Czy możemy? - zapytałem Rambo, właściciela domu. - Oczywiście - odpowiedział.
Olbrzym zjawił się po minucie ze skrzynką z narzędziami.
- Jeżdżąc dodge’em trzeba mieć ze sobą cały warsztat - wyjaśnił.
Wyjął młotek i opukał jaśniejsze miejsce. Tynk odpadł i ujrzeliśmy luźno wsadzoną 
cegłę. Potem dziennikarz sięgnął po śrubokręt i podsadził cegłę. Wyjął ją, a naszym oczom
ukazała się nieduża buteleczka. W środku był rulon papieru. Ostrożnie odkręciłem kapsel i
wyjąłem papier.
- Kolejna mapa! - krzyknęła Zosia
- Ta linia to pewnie jakaś rzeka - powiedział Rambo zaglądając mi przez ramię.
- Masz rację - przyznałem. - Tutaj są zaznaczone jakieś drzewa. Wyrysowany nad nimi
liść dębu zapewne oznacza, że chodzi tu o dęby. Ta strzałka i napis: “hier” wszystko wyjaśnia
Pułkownik Brecskow odnalazł skarb Samsonowa.
- Gdzie jest złoto? - zapytał Olbrzym
W mojej głowie zaczęła jarzyć się niewielka iskierka. Czułem, że jestem bliski
odkrycia tajemnicy. Wyszedłem na dwór i odetchnąłem świeżym powietrzem. To samo zrobił
Olbrzym, lecz stał z boku i udawał, że na mnie nie patrzy.
- Mam! - krzyknąłem.
Ta myśl była jak światło błyskawicy. Na krótko rozjaśniła i ukazała w ostrych rysach
 pewien obraz. Wróciłem do środka.
- Słuchajcie, przypomniałem sobie - powiedziałem. - Oficjalna wersja ukrycia kasy
armii Samsonowa głosi, że skrzynię zakopano w nocy z 29 na 30 sierpnia 1914 roku w
głębokim dole, przy grupie potężnych dębów gdzieś w okolicy Wielbarka.
- Nasz pułkownik szukał więc dębów i je znalazł, na co wskazuje ta mapa - rzekł
Olbrzym.
- O to chodzi, że jeśli ktoś znajduje skarb, to go zabiera i najwyżej chowa w inne
miejsce - zwróciłem mu uwagę. - Do tej pory znaleziono tylko sztandar ze szczerozłotym
krzyżem świętego Jerzego.
- Złote ruble na strychu wskazują na to, że Brecskov coś znalazł - dodał Olbrzym.
- Pytanie brzmi więc, co Brecskov zrobił ze skarbem? - podsumował naszą dyskusję 
 

Rambo.
- Myślę, że odpowiedzi trzeba szukać w najbliższej okolicy - rzekłem.
W tym momencie zadzwonił telefon komórkowy Olbrzyma.
- Tak - powiedział dziennikarz do słuchawki nieco zdziwiony. - Dzięki, to znaczy
czuwaj!
- Miałeś seans informacyjny z Jackiem - stwierdziłem.
- Jacek pilnie nas wzywa na spotkanie - odrzekł. - Skoczę po mapę.
Wrócił po kilkunastu sekundach.
- Jacek chce spotkać się z nami w okolicach wsi Jabłonka - Olbrzym relacjonował
rozkładając mapę. - Niedaleko punktu 149,3. Podał, że chodzi o życie Pawła.
- O matko! - jęknęła Zosia.
- Kiedy mamy tę randkę? - zapytałem.
- O siedemnastej - odpowiedział Olbrzym.
- Jacek przesadza z tą zabawą w komandosów - stwierdziłem. - Jeżeli Paweł jest w
niebezpieczeństwie, to Jacek powinien wezwać policję.
- Skąd pan wie, że tego nie zrobił? - wtrącił Olbrzym. - To duży i mądry chłopak.
Miejmy nadzieję, że wie, co robi.
Musieliśmy odczekać jeszcze godzinę. Ze zdenerwowania paliłem jednego papierosa
za drugim. Rambo grzebał wśród desek na strychu, Zosia siedziała koło mnie i gryzła
 pojedynczy pukiel swoich włosów. Olbrzym oglądał znalezioną przez nas mapę.
- Zauważyliście, że Brecskov nie zaznaczył stron świata? - zapytał.
- Dla wojskowego normalnym jest, że napis na mapie biegnie z zachodu na wschód -
odpowiedziałem.
- No tak, ale ten napis jakiś taki koślawy... - mruczał.
- Znalazłem coś! - powiedział Rambo, gdy go zawołaliśmy, bo czas już było jechać.
- Później, później - rzuciłem i poganiałem Olbrzyma.
Pojechaliśmy w stronę Kurek, potem Zgniłochy i skręciliśmy na drogę do Jabłonki.
- To powinno być gdzieś tu - rzekł Olbrzym zatrzymując dodge’a.
Dookoła był tylko las. Punkt siedemnasta z lasu wyszedł Jacek.
- Co ty wyprawiasz? - ze złością ryknąłem na chłopaka.
Skulił się, ale natychmiast wyprostował
“Ma charakter” - pomyślałem.
- Paweł jest więziony w gospodarstwie niedaleko jeziora Omulew - powiedział. -
Pojedziemy do naszej bazy.
 

Jezioro Omulew z lotu ptaka przypomina wykrzywioną literę “H”. Obóz harcerzy
znajdował się po północnej stronie poziomej poprzeczki owego “H”. Tym razem komandosi z
 pałatek zrobili dwa spore namioty.
- Chodźcie za mną - rzekł Jacek i nic oglądając się poszedł w stronę brzegu jeziora.
Położyliśmy się w krzakach na nadbrzeżnej skarpie.
- Niech wujek patrzy - powiedział Jacek podając mi lornetkę.
Po drugiej stronie w odległości około stu metrów od brzegu zobaczyliśmy samotne
zabudowania gospodarskie Na podwórzu stały alfa romeo i wojskowa ciężarówka star. Jacyś
mężczyźni właśnie ładowali stare meble.
- Skąd wiesz, że tam jest Paweł? - zapytałem Jacka.
- Wracamy - mruknął Jacek.
Posadził nas w bazie. Byliśmy sami. Jego harcerze gdzieś zniknęli.. Jacek opowiedział
nam wszystko, co się dziś wydarzyło do chwili jego rozstania się z Pawłem.
- Przyszliśmy tu, rozbiliśmy obóz i zobaczyliśmy, co się stało z Pawłem - zakończył
lakonicznie.
- Zaraz, zaraz - odezwałem się. - Dlaczego przyszliście właśnie tu?
Jacek zaczął się krzywić, kręcić.
- No, wal - zachęciła go Zosia.
- W Olsztynie skserowaliśmy sobie mapę zdobytą na Baturze wyjaśniał Jacek. -
Zobaczyliśmy, że Adlershorst to wcale nie obecne Orłowo. Teraz to po prostu skrzyżowanie
dwóch dróg. Wiedzieliśmy, że Paweł w końcu się zorientuje i go tam spotkamy. Tutaj tylko
zatrzymaliśmy się na nocleg. Przypadkiem widzieliśmy, jak skradał się do tamtej zagrody.
Potem ktoś podjechał Rosynantem na podwórze i tyle.
- Skąd wiecie, że Paweł jest w niewoli? - zapytał Olbrzym.
- Wykonaliśmy dokładne rozpoznanie terenu. Paweł jest więziony w stodole.
- Trzeba wezwać policję - zadecydowałem.
- Myślę, że trzeba to zrobić w ostateczności - wtrącił się Olbrzym. - Właściciel
gospodarstwa może przecież oskarżyć Pawła o włamanie, bezprawne wtargnięcie na teren
 jego posesji.
- Więzienie kogoś jest bezprawne - przerwałem jego wywód.
- Policja w tej sytuacji nic nie zrobi - oponował Olbrzym. - Owszem, uwolni Pawła,
ale przyzna rację Baturze, który chyba właśnie tam gospodarzy. Jeżeli dobrze rozegramy
uwolnienie Pawła, to może uda nam się czegoś ciekawego dowiedzieć o tamtym ptaszku.
Potraktujmy rozwiązanie siłowe jako ostateczność. Pomyślmy nad podstępem.
 

- Zrobimy tak - odezwał się Jacek wyraźnie zadowolony z przebiegu dyskusji. - Luśnia
i Arnie zostaną w bazie. Reszta moich chłopaków już jest po drugiej stronie. My dostaniemy
się tam kajakiem wujka.
Blisko godzinę trwała wahadłowa przeprawa kajakiem.
- Zosia i Rambo wypłyną na jezioro i w odpowiednim momencie zapalą latarkę -
dyrygował Jacek.
W tym czasie podpełzli do nas Maciek, Bąbel i Gustlik.
- Maciek, zepsujesz motorówkę cumującą przy pomoście - rozkazywał Jacek. -
Gustlik, wysypiesz gwoździe na drogę. Bąbel, dokonasz sabotażu, wrzucając petardy i świece
dymne do chałupy i na podwórko. Wujek, Olbrzym i ja uwolnimy Pawła. Czekamy do
zmroku.
Jeszcze godzinę leżeliśmy w przybrzeżnych krzakach. Gdy zaczęło robić się ciemno,
Jacek dał znak swoim chłopcom. Harcerze zaczęli się skradać.
Maciek schylony szedł wzdłuż brzegu. Przy pomoście stojącym wśród trzcin wszedł
do wody i podpłynął do motorówki. Trzymając się burty niewidocznej z gospodarstwa zbliżył
się do silnika. Chwilę coś przy nim robił i zniknął pod deskami przystani.
Gustlik na obrzeżu drogi położył deskę z wbitymi w nią gwoździami. Przywiązał do
niej kilkumetrowy sznurek i położył się w trawie.
- Skąd mieliście gwoździe - szeptem zapytałem Jacka.
- Zdobyczne - odpowiedział uśmiechając się.
Bąbel miał najtrudniejsze zadanie. Gdy zajął dogodną pozycję, dał nam znak ręką.
Jacek poczołgał się pierwszy, za nim Olbrzym i ja. Siostrzeniec od razu nadał solidne
tempo. Po stu metrach dyszałem. Po dwustu myślałem, że serce mi wyskoczy uszami.
- Ja tutaj poczekam - powiedziałem oparty o ścianę niewielkiego chlewika.
Jacek i Olbrzym skinęli głowami Dom - kryjówka Batury - stał frontem do jeziora.
Chlewik, za którym ukryłem się, był po lewej stronie. Niewielka szopa na narzędzia i stodoła
- po prawej. Na podwórku stał star, do którego ładowano meble. Widziałem także wnętrze
furgonetki wypełnione pudłami z telewizorami. Tuż przed drzwiami chałupy parkowała alfa
romeo. Wokół kręciło się kilku osiłków. Dwóch z nich było uzbrojonych w automaty
kałasznikowa. Jeden patrzył na ciemne wody jeziora, a drugi na drogę do lasu. W tej chwili
 pożałowałem, że nie wezwaliśmy policji.
Jacek i Olbrzym wykorzystali sad rosnący pomiędzy gospodarstwem a jeziorem, żeby
 przedostać się w stronę stodoły.
Wtedy Bąbel odpalił petardy i świece dymne. Podwórze zasnuły gęste kłęby dymu, a z
 

chałupy wybiegło trzech mężczyzn wyraźnie oszołomionych. Jeden z osiłków na podwórzu


wskoczył do forda furgonetki, a drugi do szoferki stara. Najpierw furgon, a potem star pędem
wyjechały z gospodarstwa. Wtedy Gustlik pociągnął za sznur, a ford zatrzymał się z
 poprzebijanymi oponami. W jego tył z ogromną siłą uderzył star. Obaj kierowcy nie przypięci
 pasami uderzyli głowami w kierownice i padli nieprzytomni.
Jacek rzucił kamieniem w głowę wartownika od strony jeziora. Olbrzym podbiegł do
 padającego mężczyzny i zabrał mu broń celując w stojących na podwórzu. Cała akcja
zaczynała wymykać się spod jakiejkolwiek kontroli.
Trzej bandziorzy, którzy wybiegli z chałupy, ruszyli w stronę jeziora. Z pierwszym w
 bójkę wdał się Olbrzym. Obaj szarpali się trzymając za załadowany i odbezpieczony automat.
Dwaj bandyci natarli na wybiegającego na brzeg Maćka. Chłopak nie znanym mi
chwytem powalił jednego z napastników. Zrobił to tak skutecznie, że przeciwnik nie ruszał się 
Ostatni, niższy i grubszy od kolegów, przestępca wskoczył do motorówki. Ta pod wpływem
 jego pędu, z odciętymi cumami natychmiast wypłynęła na jezioro. Uciekinier próbował
odpalić silnik, ale bezskutecznie. Wtedy Rambo na kajaku zapalił silny reflektor.
- Stać! Policja! - krzyknął.
Przestępca nieco zdezorientowany podniósł ręce do góry.
W tym czasie Olbrzym wyrwał się z uścisku swojego przeciwnika, który teraz trzymał
karabin. Myślałem, że zdesperowany mężczyzna zacznie strzelać. Jednak Olbrzym kopnął
tamtego w krocze, a potem głębokim hakiem w splot słoneczny i znowu odebrał broń.
Wtedy ze stodoły wyszedł skrępowany sznurami Paweł prowadzony przez dwóch
uzbrojonych ludzi. Jeden z nich trzymał lufę pistoletu przy skroni mojego pracownika.
 Nagle na swoim ramieniu poczułem silny uścisk czyjejś dłoni. Po sekundzie stałem
oko w oko z człowiekiem ubranym na czarno w kominiarce na głowie.
 

ROZDZIAŁ SZÓSTY

KIM JEST KUBA? W SKRYTCE BATURY • MAM TOWARZYSZA


NIEDOLI • O WŁOS OD ŚMIERCI • WKRACZA POLICJA • KTO
MNIE URATOWAŁ? • POMAGAMY BATURZE • PORANNE
PRZESŁUCHANIA • PAMIĘTNIK TEODOR VON BRECSKOVA

W głowie ćwierkało mi tysiąc słowików. Czułem, że wszystkie stawy ścierpły mi.


Powoli otworzyłem oczy. Siedziałem przywiązany do słupa w stodole. Przy czarnym, lekko
 podniszczonym biurku z pięknie rzeźbionymi nogami siedział Jerzy Batura. Przy lampce
oglądał jakieś pożółkłe kartki. Wyczuł, że się budzę i spojrzał w moim kierunku. W jego
oczach zobaczyłem dziwny smutek.
- Bardzo mi przykro, że tak się, stało - powiedział. - Musisz tak jeszcze trochę 
 posiedzieć. Po co za mną jechałeś? - nagle zapytał ze złością. - Wpakowałeś się tam, gdzie cię 
nie potrzeba. Powinieneś zająć się skarbem Samsonowa.
- Co ty gadasz? - moje gardło było suche jak wiór 
Batura sięgnął po butelkę wody mineralnej i przytknął mi ją do ust. Piłem łapczywie, a
woda ściekała mi po brodzie.
- Będą cię trzymać, dopóki policja nie wypuści Kuby - tłumaczył mi Batura. - To syn
“Bossa”, szefa jednej z mafii na Wybrzeżu. Zajmowali się porwaniami TIR-ów. Tutaj je
rozładowywali i przechowywali towar. Teraz melina jest spalona.
- Te meble to pewnie twoja zdobycz?
- Zgadłeś, lecz to nie łup, tylko uczciwie kupione od okolicznych ludzi antyki. Kuba
widział, jak Pan Samochodzik z tymi harcerzami znalazł coś na strychu chałupy, którą kupił i
 poprosił mnie o pomoc w odzyskaniu tych rzeczy. Słusznie podejrzewał, że mogą być cenne.
Trochę przeholował, a ty przyczyniłeś się do jego aresztowania. “Boss” ci tego nigdy nie
zapomni. Jego ludzie czekają na przyjazd swojego szefa.
- Powiedz, co znalazłeś w jeziorze Gim? - poprosiłem.
- Parę niewiele wartych kartek z rozkazami, jedną mapę oraz pamiętnik pewnego
rosyjskiego oficera. Jedyne ważne zdanie podejrzała ta wścibska gospodyni z Nowej Kaletki.
To ona powiedziała ci.
- Tak.
- No właśnie. Ciekawość kobiet zawsze mnie przerażała. Otóż ten rosyjski oficer z
 

XIII Korpusu miał konwojować skrzynię i zawieźć ją na spotkanie z Samsonowem.


- Dlaczego mi to wszystko mówisz? - przerwałem mu pytaniem. - Pewnie chcesz coś
ukryć?
- Nie wierzysz mi? Sam zobacz.
Wymownie spojrzałem na krępujące mnie sznury.
Batura wstał i rozwiązał mi nogi, a potem ręce.
- Nie próbuj uciekać - powiedział. - Na zewnątrz stoją uzbrojeni ludzie.
Grzecznie usiadłem na wskazanym przez niego krześle. On zaczął mnie związywać.
Gdy schylił się do nóg, kopnąłem go w ramię. Jego głowa uderzyła o biurko. Na chwilę 
zamroczyło go. Szybko zerwałem się z miejsca. Jednak ścierpnięte nogi odmówiły
 posłuszeństwa. Czułem, że nie mogę oderwać stóp od ziemi. Jakoś dotarłem do drzwi.
Wyjrzałem przez szparę. Podwórko było puste. Cicho wyszedłem. Skradałem się wzdłuż
ściany. Nagle w drzwiach chałupy stanął niski, łysiejący mężczyzna w obstawie dwóch
rosłych osiłków o tępym wyrazie twarzy.
- Łapcie go! - usłyszałem za sobą krzyk Batury.
Ochroniarze małego natychmiast wyszarpnęli pistolety i wymierzyli we mnie. W
specyficzny sposób rozumieli słowo “łapać”. Siła perswazji dwóch luf kalibru dziewięciu
milimetrów była ogromna, więc grzecznie podniosłem ręce.
- Coś ty zrobił? - syknął mi do ucha Batura.
- To ten? - zapytał łysawy wskazując mnie.
- Tak - grzecznie odpowiedział Batura.
- Zwiążcie go - rozkazał tamten.
Znowu związano mnie jak barana i rzucono pod słup w stodole. Potem łysawy, do
którego ochroniarze mówili per “Boss”, wezwał Baturę na zewnątrz. Słyszałem, jak się 
kłócili. Po chwili do mych uszu dobiegł krótki okrzyk Batury. Wrota stodoły otwarły się i
gangsterzy wrzucili do środka Jerzego. Na moich oczach zaczęli go kopać i okładać pięściami.
- Dość - przerwał “Boss”. - Tego też zwiążcie i rzućcie obok tego inspektorka z
ministerstwa. Obaj poczekają na wyrok.
Baturę związano silniej niż mnie i ułożono obok. Cała jego twarz obficie krwawiła.
Miał rozbity nos i jeden łuk brwiowy. Bandyci zostawili nas samych.
Przysunąłem ucho do ust Batury. Słyszałem słaby oddech. Zaparłem się plecami o słup
i podciągnąłem nogi. Powoli prostowałem się i podnosiłem oparty o wspornik. Gdy już byłem
w pionie, drobnymi podskokami, uważając, żeby się nic przewrócić, ruszyłem do biurka,
gdzie stała butla z wodą. Chwyciłem ją dłońmi związanymi na plecach. Odbyłem powrotną 
 

trasę i nad twarzą Batury delikatnie przechyliłem butelkę. Woda nieco go ocuciła. Syczał z
 bólu i przewracał się z boku na bok. Miał dość przytomności, żeby nie dotykać twarzą 
klepiska, bo mógłby nabawić się zakażenia krwi.
- Słowo daję, odbiło ci - wyjęczał.
- Czemu cię tak pobili? - zapylałem
Odwrócił twarz pokazując, że nie chce ze mną rozmawiać.
Znowu w podskokach udałem się do biurka i zacząłem czytać rosyjskie zapiski. Batura
miał rację. Najciekawsze było tylko to jedno zdanie o spotkaniu w Adlershorst.
Wrota stodoły znowu otwarły się z hukiem. Do środka wpadło dwóch nie znanych mi
 bandziorów. Chwycili mnie i wyprowadzili na zewnątrz.
- “Boss” cię wzywa - rzekł jeden z nich. - Zacznij się modlić.
Wtedy usłyszałem na podwórzu jakieś trzaski, huk petard albo wystrzałów.
 Natychmiast gangster przystawił mi lufę pistoletu do skroni. Obaj wyprowadzili mnie na
dwór. Widziałem na drodze dwa rozbite samochody. Po lewej, od strony jeziora, stał Olbrzym
z kałasznikowem w ręku i chyba nie bardzo wiedział, co ma zrobić. Celował w eskortujących
mnie przestępców. Pojezierze dryfowała motorówka z “Bossom” trzymającym ręce w górze.
Silny promień reflektora oślepiał szefa bandy. Na podwórku ujrzałem skradających się w
cieniu i oparach dymu Maćka i Bąbla.
Poczułem uścisk w sercu i drobne łzy nabiegły mi do oczu. “Kochane chłopaki,
 przyszli mnie ratować” pomyślałem. Jednocześnie kląłem ich w duchu, że nie wezwali na
 pomór policji. Obróciłem się w stronę bandyty trzymającego pistolet przy mojej głowie.
Chciałem w ten sposób dać harcerzom i Olbrzymowi czas na przeprowadzenie jakiejś akcji.
 Na czole bandziora ujrzałem drgającą czerwoną plamkę, taką jaką ma celownik laserowy w
karabinach snajperskich.
- Ty. - bandyta przeklął.
Jednocześnie jego palec zacisnął się na spuście. Koniuszek aż zbielał. Wtedy ujrzałem,
 jak Jacek leżący do tej pory pod ścianą stodoły pięknym kopniakiem w kolano powalił
 bandytę. Potem ciosem w gardło oszołomił go, odebrał mu broń i rzucił daleko w trawę. Drugi
 bandzior już chciał uciekać, ale nagle stanął oko w oko z Olbrzymem mierzącym do niego z
karabinu. Gdy uciekinier zatrzymał się, w ułamku sekundy otrzymał od Maćka lewy prosty w
 podbródek. W tym czasie podwórko aż zaroiło się od ubranych na czarno postaci. Od razu
domyśliłem się, że to policja.
Reszta wydarzeń zlała się w jeden krótki film. Ktoś rozciął moje więzy i prawie
zaniósł mnie do radiowowozu. Położono mnie i okryto kocem. Przez otwarte drzwi widziałem
 

 przestępców zakutych w kajdanki, prowadzonych do innych policyjnych aut, których nagle


zrobiło się bardzo dużo.
Obok mnie usiadł pan Tomasz.
- Jak się czujesz? - zapytał.
- Dobrze - szepnąłem.
- To było nieodpowiedzialne - prawie ryknął Henio stając w drzwiach.
- Przepraszam, ale skąd mogliśmy wiedzieć, że to przybierze taki obrót - tłumaczył się 
szef.
- Pan, dorosły człowiek, uległ namowom tych domorosłych komandosów? - naigrywał
się policjant, wskazując ruchem głowy harcerzy Jacka stojących w karnym szeregu dwa metry
od radiowozu.
- Sądziliśmy, że tutaj będzie tylko Batura ze swymi pomagierami - wyjaśniał Pan
Samochodzik. - Batura nie jest gangsterem hulającym po okolicy z bronią.
- Gdzie jest Batura? - zapytałem słabym głosem.
- Uciekł - krótko skwitował Henio.
- Jak to? - zakrzyknął pan Tomasz zrywając się z miejsca.
- To proste, leżał związany w stodole. Moi chłopcy uwolnili go i zaprowadzili do
radiowozu. To byli policjanci z innej grupy i myśleli, że odbili zakładnika Pawła Dańca. Nie
 pilnowali go, a on to wykorzystał.
- Znajdziecie go, macie jego samochód, podam wam jego adres - przerwał szef.
- Znajdziemy, ale co z tego. To nie on uwięził Pawła. W sądzie może się tłumaczyć, że
 bandyci zmusili go siłą do współpracy, wszak znaleźliśmy go związanego.
- Skąd wiecie, że to nie Batura uwięził Pawła? - zapytał Olbrzym.
- Od wczoraj obserwowaliśmy tę melinę.
- Czy to znaczy, że Batura uratował mi życie? - zapytałem. - To raczej Jacek 
obezwładnił tego gangstera. Wasz snajper co prawda celował, ale nie zdążyłby strzelić.
Policjant kiwnął głową. Sięgnął pod bluzę i wyciągnął mały magnetofon.
- Coś wam puszczą - powiedział. - To nagranie rozmowy “Bossa” z Baturą zrobiliśmy
dzięki mikrofonowi kierunkowemu.
Henio nacisnął guzik i z głośnika usłyszeliśmy przebieg kłótni.
- Trzeba go zabić - syczał “Boss”
- Paweł Daniec to pracownik ministerstwa, podopieczny niejakiego Pana
Samochodzika - tłumaczył Batura.
- Co to za gość ten Pan Samochodzik? Z jakiej jest grupy?
 

- To też urzędas, ale gdyby Dańcowi coś się stało, to nie spocząłby, aż wpakowałby cię 
za kratki. Tak jak Kubę 
W tym momencie “Boss” zaczął obrzucać Jerzego wyzwiskami.
- Ty to zrobisz - ryknął na Baturę gangster 
- Ani ja, ani nikt inny - mruczał Batura.
- A niby dlaczego?
- Bo ja tak mówię. Ten facet pokaże mi, gdzie jest skarb Samsonowa.
- A co to?
- Skrzynia ze złotymi rublami.
- Dużo tego jest? - dopytywał się “Boss”.
- Podobno sto kilogramów.
- W sam raz na wyciągnięcie Kuby z paki - sapnął “Boss”. - Najpierw wyciągnę z
niego, gdzie jest złoto, a potem go...
- Nie - przerwał Batura.
Znowu posypały się wyzwiska i przekleństwa,
- Bierzcie go! - krzyczał “Boss”. Na koniec usłyszeliśmy jeszcze krzyk Batury.
Słuchałem tego zdumiony.
- Ma facet, jak to u nas mówią, co trzeba na miejscu - Henio skomplementował
Baturę.
Wszyscy przytaknęliśmy.
- Jutro, a w zasadzie dziś - odezwał się Henio patrząc na zegarek - zapraszam was
wszystkich na komendę do Olsztynka w celu złożenia zeznań, a teraz proponuję sen. Nie
muszę dodawać, ze jutrzejsza obecność u mnie jest obowiązkowa.
Wszyscy jakoś zapakowaliśmy się do Rosynanta i pojechaliśmy do obozu, gdzie już
czekali Zosia i Rambo. Usiedliśmy przy ognisku i rozprawialiśmy nad przejściami dnia
dzisiejszego. Z lasu dobiegało pohukiwanie puszczyka. Najpierw Jacek, a potem Maciek 
wstali i zniknęli w zaroślach.
- Zadziwia mnie postawa Batury - odezwał się pan Tomasz - Może nie jest taki do
końca zepsuty?
- Może - zabrał głos Olbrzym. - Najbardziej śmieszy mnie, że my robiliśmy takie
 podchody, a policjanci już o wszystkim wiedzieli. Pewnie komandosi mieli niezły ubaw
 patrząc na nas.
- Wcale nie - rzekł Jacek wychodząc z krzaków. - Dowódca grupy antyterrorystycznej,
 po tym jak nas skrzyczał, powiedział, że powinniśmy wziąć udział w selekcji “Żołnierza
 

Polskiego”.
Olbrzym aż gwizdnął z uznaniem.
- A co to takiego? - zapytała Zosia.
- To taki obóz przetrwania organizowany przez wojsko - wyjaśnił jej Olbrzym. -
Przyjeżdżają tam przedstawiciele polskich jednostek specjalnych, żeby wyłapywać, nazwijmy
to, młode talenty.
- Zaraz Maciek przyprowadzi gościa - cicho powiedział Jacek gmerając patykiem w
żarze.
- A kto to taki? - spytał Rambo.
- Niespodzianka - odrzekł Jacek.
Chłopak był dziwnie zamyślony. Wpatrywał się w ogień i milczał. My też siedzieliśmy
w ciszy. Po minucie usłyszeliśmy ciche stąpania.
W krąg światła wszedł Maciek podtrzymując Baturę. Jerzy miał zabandażowaną głowę 
i nos. Na plastrach było widać ślady świeżej krwi. Natychmiast zrobiliśmy mu miejsce przy
ognisku. Zosia podała Baturze kubek z gorącą herbatą.
- Zosiu, zrób panu Jerzemu kanapki - łagodnie powiedział pan Tomasz.
Patrzyliśmy na Baturę jak na ducha.
- Dziękuję ci - powiedziałem do niego.
On tylko skinął głową na znak, że usłyszał.
Olbrzym przyniósł ze swojego dodge’a koc i okrył nim Baturę. Ten początkowo
sprawiał wrażenie, że chce odrzucić tę pomoc, ale w końcu szczelnie się zawinął.
Patrzyłem na mego największego i najgroźniejszego wroga w chwili upadku.
Powinienem czuć satysfakcję, ale było wręcz odwrotnie.
- Skąd pan się tu wziął? - zapytał Baturę pan Tomasz. - Może zawieźć pana do
szpitala?
Batura tylko pokręcił głową.
- Pana Jerzego znalazł Luśnia, który miał teraz wartę - wyjaśnił Jacek. - Dał znak, a
my z Maćkiem poszliśmy sprawdzić, o co chodzi. Opatrzyliśmy rany, chociaż uważam, że łuk 
 brwiowy powinno się zaszyć.
- Nie trzeba - mruknął Batura.
- Zgodził się z nami przyjść pod warunkiem, że nie wezwiemy policji - mówił Jacek.
Widziałem, że pan Tomasz zamyślił się.
- Pan Batura przecież nic takiego złego nie zrobił. - cicho powiedziała Zosia.
- Z tego co wiem, policja szuka pana Jerzego tylko jako świadka - odezwał się Pan
 

Samochodzik. - Panie Jerzy, powinien pan jednak sam się zgłosić na komendę. Jutro
 będziemy zeznawać i mogę porozmawiać z panem Heniem.
- Bez łaski - rzucił Batura.
 Nawet pobity miał w sobie sporo godności.
- Chciałem ci coś dać - powiedział Batura do mnie.
Zza pazuchy wyjął kartkę papieru i podał mi. Jednocześnie powoli wstał.
- Co to jest? - zapytałem go.
- Okłamałem cię, mówiąc, że nie znalazłem nic ciekawego. Po tym wszystkim należy
ci się to. W rozgrywce o skarb Samsonowa powinniśmy grać uczciwie.
Zdziwiło mnie to stwierdzenie. “Czyżby Batura chciał zejść z drogi przestępstwa?” -
 pytałem sam siebie. O tym samym pomyślał chyba pan Tomasz.
- Ta historia z “Bossem” nauczyła pana czegoś? - nieśmiało zapytał mój szef.
- Tak. Należy zadawać się tylko z najlepszymi - odpowiedział Batura. - Do zobaczenia
 pod dębami - rzucił odchodząc w las.
Długo patrzyliśmy za nim.
- Co on miał na myśli z tymi dębami? - milczenie przerwała Zosia.
- Dęby, pod którymi ukryto złoto - rzucił Olbrzym.
- W filmie “Terminator” jest taka scena, gdy robot-morderca ogląda posterunek i mówi
do policjanta: “Wrócę tu” - odezwał się Maciek. - Po chwili wjeżdża do środka samochodem i
wybija w pień całą załogę posterunku. Jak Batura powiedział o tych dębach, to aż mi ciarki po
 plecach przeszły.
- Co to za kartka? - spytała Zosia patrząc na prezent od Batuty.
Wtedy i ja rzuciłem na nią okiem.
- To dalszy ciąg pamiętnika rosyjskiego oficera wiozącego tajemniczą skrzynię -
 powiedziałem czytając tekst.
- Daj, ja przeczytam - rzekł pan Tomasz odbierając mi kartkę. - Z niemieckiej zasadzki
wydostało się nas zaledwie kilku. Konie ciągnące wóz były mocno zmęczone, więc
zatrzymaliśmy się w lesie na krótki popas. Widzieliśmy pędzące drogą patrole niemieckiej
kawalerii i samochody sztabowe. Późnym popołudniem pojechaliśmy lasami dalej na
 południe. Przejeżdżaliśmy przez bagniste tereny i trzeba było wyciągać wóz, którego koła
grzęzły w podmokłym gruncie. Widząc jakąś wieś skręciliśmy na wschód. Wynajęty przez nas
 przewodnik, jakiś Polak, już dawno uciekł. Szybko przekroczyliśmy szeroką drogę i znowu
skierowaliśmy się na południe. Zatrzymaliśmy się na skraju wsi. Widzieliśmy, jak pluton
niemieckich karabinów maszynowych skosił szwadron kozackiej kawalerii. Musieliśmy
 

odczekać do wieczora. Niemcy poszli dalej na południe, a my za nimi. Widząc, że wieśniacy


wysłali jednego chłopca konno w stronę niemieckich wojsk, szybko skryliśmy się w lesie.
Tam postanowiliśmy ukryć skrzynię i rozdzielić się. Zabrałem swoją skrzyneczkę i ruszyłem
konno na północ. Wrzucę to wszystko do jeziora, gdzie nas zaatakowali Niemcy i polegnę jak 
oficer.
- Szkoda, że nie podał żadnych nazw miejscowości - zauważyła Zosia.
- Trzeba będzie wszystko to sprawdzić na mapie - odezwał się Jacek.
- Jutro się tym zajmiemy - przerwał dywagacje pan Tomasz. - zaraz będzie świtać, a
musimy porządnie się wyspać.
- To ja się pożegnam - powiedział ziewając Olbrzym. - Spotkamy się w komendzie w
Olsztynku.
Pożegnaliśmy go chóralnym “Cześć!”. Razem z dziennikarzem pojechał Rambo.
Udaliśmy się na spoczynek.

Obudziłem się około dziewiątej rano. Przez szybę Rosynanta widziałem, że siedzący
wianuszkiem harcerze Jacka rozmawiają z Heniem, który uważnie zapisuje ich słowa.
Pośpiesznie ubrałem się, przygładziłem włosy i wysiadłem z auta.
- Witamy śpiąca królewnę - przywitał mnie policjant.
- Pewnie nie spałeś? - sennie zagadnąłem.
- O, nie zgadłeś. Nawet nie wiesz, jak po kilkunastu godzinach pracy miękkie są akta
spraw leżące na biurku - odpowiedział żartem.
- Rozmyśliłeś się i chcesz poprawić statystyki aresztując nas - również żartowałem. -
Idealnie pasujemy do obrazu porachunków mafijnych.
- Jakbyś zgadł. Pomyślałem, ze zapomnicie o obywatelskich obowiązkach i nas nie
odwiedzicie, a warto. W Olsztynku stał Tannenberg-Denkmal, pomnik ku czci niemieckiego
zwycięstwa. Jak sadzę, ten temat was interesuje?
 Następne godziny nie były już tak wesołe. Henio przesłuchiwał nas, a wezwany przez
niego policjant wszystko notował. Skończyliśmy w porze obiadowej.
- Co zrobicie z Baturą? - zapytał policjanta pan Tomasz.
- Pan Jerzy Batura już złożył zeznania wyjaśnił nam Henio. - Zgłosił się dobrowolnie
w asyście swojego adwokata. Potem pojechał na pogotowie, gdzie udzielono mu fachowej
 pomocy. Na razie nie możemy mu postawić żadnego konkretnego zarzutu, więc jest wolny.
Policjant szybko pożegnał się z nami.
Po chwili przyjechali Olbrzym i Rambo.
 

- Warn też świecili lampa w oczy? - zapytał na wstępie Olbrzym.


Z jego pytania wynikało, że przedpołudnie spędził w towarzystwie policjanta pilnie
zapisującego każde jego zdanie. Dziennikarz tryskał energią, a Rambo miał bardzo tajemniczą 
minę.
- No, powiedz im - Olbrzym szturchnął ramieniem swego towarzysza.
Wszyscy patrzyliśmy z oczekiwaniem.
- Mam cichą satysfakcję, gdyż wszyscy wczoraj zapomnieliście o tym, że ja
dokonałem odkrycia - tłumaczył Rumbo.
- Tam na strychu? - zapytał Pan Samochodzik.
- Tak jest. Otóż jest to pamiętnik pułkownika Teodora von Brecskova. Był w tej samej
dziurze, co torba z książką i mapą. Jeśli macie czas i ochotę, to wam przeczytam.
- Nie marudź, tylko czytaj - poganiał go Olbrzym.
 

ROZDZIAŁ SIÓDMY

EUROPA PRZED PIERWSZĄ WOJNĄ ŚWIATOWĄ • PLANY


ROSYJSKIEJ AGRESJI NA PRUSY WSCHODNIE • SPOTKANIE
STRATEGÓW • HISTORYCZNA DECYZJA • CZY UFAĆ
OLBRZYMOWI? • KTÓRĘDY UCIEKAŁ GENERAŁ? • ŚWIATŁO W
MELINIE • BATURA UCIEKA Z KSIĘGĄ

W Europie od dawna narastało napięcie, które mogło doprowadzić tylko do jednego -


starcia europejskich mocarstw. Wszyscy w pułku czuliśmy niepokój, ale i zadowolenie. Od
dawna trzeba było wyjaśnić pewne sprawy pomiędzy nami a bezradnymi i rozgadanymi
Francuzami połączonych sojuszem z zadufanymi Anglikami. Wierzyliśmy w siłę naszej
najlepszej na świecie piechoty. Po wybuchu wojny natychmiast skierowano nas na południe
od Gąbina. Przeciw sobie mieliśmy III Korpus rosyjski dowodzony przez generała porucznika
Jepanczina.
Cała nasza 70. brygada 35. dywizji piechoty z XVII Korpusu generała kawalerii
Augusta von Mackensena przybyła na miejsce pociągami. Szczerze mówiąc w drodze młodsi
oficerowie ostro pili, a ja większość czasu spędziłem w sztabie brygady ustalając taktykę i
zapoznając się z naszymi planami obronnymi w rejonie Wielkich Jezior Mazurskich.
- Rosjanie planują prowadzić uderzenie nie na Berlin, jak tego chcą Francuzi, lecz w
kierunku Węgier i Bałkanów - opowiadał nam oficer wywiadu. - W stronę Prus Wschodnich
zaatakują dwa korpusy, których zadaniem będzie raczej akcja demonstracyjna. Dowodzą nimi
dwaj skłóceni ze sobą generałowie. Rennenkampf w czasie wojny rosyjsko-japońskiej nie
wsparł brygady kawalerii Samsonowa, za co ten drugi spoliczkował go. Obaj należą też do
dwóch zwalczających się klik politycznych.
Skoncentrowaliśmy swoje siły w trzech rejonach: między Toruniem a Iławą, w
okolicach Olsztyna oraz, pomiędzy Tylżą i Wielkimi Jeziorami Mazurskimi.
- Jakie siły wystawili przeciw nam Rosjanie? - zapytał generał porucznik Hennig,
dowódca naszej dywizji.
- Północna Armia “Niemen” generała Rennenkampfa liczy około czternastu dywizji
 piechoty i pięć dywizji kawalerii - tłumaczył człowiek z wywiadu. - Południowa Armia
“Narew” generała Samsonowa to piętnaście dywizji piechoty i trzy dywizje kawalerii.
 

- Nasza VIII Armia to w sumie dziewięć dywizji - zauważyłem. - Jak mamy obronić
Prusy?
Wtedy na naszą naradę przybył sam von Mackensen. Spojrzał na nas groźnie.
- Jakieś wątpliwości, panowie? - zapytał.
- Rozmawiamy o planach obronnych - tłumaczył mu podpułkownik von Duncker, szef 
sztabu korpusu. - Panowie, każde wojska atakujące Prusy Wschodnie staną przed trudnym
dylematem - rozdzielić się czy skoncentrować na jednym kierunku. Przyczyną takich trudnych
wyborów jest Giżycko z Twierdzą Boyen, strzegącą wąskiego przesmyku pomiędzy długim
 pasem jezior biegnących z północy na południe. Raczej nie połączą sił, choćby ze względu na
wzajemną niechęć dwóch generałów. Nie będą działać w sposób skoordynowany i nie będą 
się wspierać. Właśnie w tym upatrujmy naszą szansę.
W dniu 17 sierpnia Rosjanie, mimo że nie zakończyli koncentracji sił i nie
zabezpieczyli tyłów, zaatakowali. Dwa dni później doszło do nierozstrzygniętej bitwy pod
Gąbinem. Nasza dywizja została zmuszona do odwrotu.
W tym czasie oddelegowano mnie do sztabu VIII Armii, gdzie miałem brać udział w
 pracach planistycznych pod dowództwem samego generała pułkownika Maxa von Prittwitz
und Gaffron. Naczelne dowództwo cały czas naciskało, żeby atakować.
Wieczorem 20 sierpnia otrzymaliśmy alarmującą informację.
- Dziś południowe skrzydło wojsk rosyjskich wkroczyło do Prus Wschodnich od
 południa - powiadomił nas osobiście jeden z oficerów z ostródzkiego garnizonu.
- W tej sytuacji, zgodnie z rozkazami mamy wycofać się, żeby wyrwać nasze siły z
okrążenia - powiadomił nas po chwili milczenia von Prittwitz.
Wszyscy obecni patrzyli na siebie zdumieni. Natychmiast zaczęliśmy nad mapami
ustalać przebieg operacji odwrotowej. Następnego dnia rano otrzymałem rozkaz ze Sztabu
Generalnego natychmiastowego wyjazdu do Hamburga. Najpierw samochodem odwieziono
mnie do Królewca. Stamtąd samolotem łącznikowym odleciałem do Poznania. Pierwszy lot w
życiu zrobił na mnie niesamowite wrażenie. Pilot był doskonały. Jak się później
dowiedziałem, przeniósł się do eskadry myśliwskiej i zginał gdzieś nad Francją. Z Poznania
 pociągiem pojechałem do Hamburga.
Rankiem dnia następnego dowiedziałem się, że generał von Prittwitz został
zdymisjonowany. Na jego miejsce mianowano generała Paula von Hindenburga. Jego nowym
szefem sztabu został generał Erich Ludendorff. Obaj pierwszy raz w życiu spotkali się na
dworcu. W pociągu jadącym z powrotem do Prus Wschodnich zostałem wezwany przed
oblicze obu generałów.
 

- Niech pan opowie, jak wygląda sytuacja - poprosił mnie Hindenburg.


Ten dobrze zbudowany oficer patrzył na mnie łaskawie, w przeciwieństwie do
Ludendorffa.
- Jest niedobrze - starałem się referować krótko. - Naszej VIII Armii grozi okrążenie.
Rosjanie dysponują ponad dwukrotną przewagą liczebną.
- Dość! - ryknął Ludendorff. - Proszę powiedzieć, jak szybko piechota może
 przemieścić się z frontu sprzed Armii “Niemen” naprzeciw Armii “Narew”?
- Wykorzystując kolej w ciągu dwóch dni - oświadczyłem.
- Jest pan wolny - mruknął Ludendorff.
- Dziękujemy panu - powiedział Hindenburg wstając z fotela i podając mi rękę.
Podróż do Prus odbyła się w atmosferze ciągłych narad wojennych. Ludendorff 
forsował plan zniszczenia najpierw jednej grupy rosyjskiej, potem drugiej. Dostałem zadanie
sprawdzenia postępów armii Rennenkampfa. Wysłano mnie autem na północ. Telefonicznie
nadałem meldunek, że Armia “Niemen” zatrzymała się. Wtedy podjęto historyczną decyzję o
 przerzuceniu naszych sił z północy na południe.
- Panie generale - referował Ludendorff Hindenburgowi. - Proponuję najpierw
zniszczyć skrzydłowe I i VI Korpusy rosyjskie i związać centrum walką, żeby nasze korpusy
mogły je zamknąć w kotle.
- To ryzykowny manewr - skomentował Hindenburg.
- Generale, proszę to zrobić na moją odpowiedzialność - odpowiedział Ludendorff.
Skierowano mnie jako oficera łącznikowego do sztabu I Korpusu generała pułkownika
Hermana von Francois. W tym czasie mój korpus brał udział w ciężkich walkach z VI
Korpusem rosyjskim w okolicach Biskupca. Nawet do nas dotarły echa sporu pomiędzy moim
dowódcą a generałem von Belowem, dowodzącym I Korpusem Rezerwowym. Cieszyło mnie,
ze mogłem zobaczyć tak doskonałego stratega jak von Francois. Z perspektywy czasu
dochodzę do wniosku, że to on był właściwym twórcą naszego zwycięstwa.
W czasie walk doszło do niezwykłego zdarzenia. Z całym sztabem omawialiśmy
aktualna sytuacje Staliśmy na przydrożnej łące. Nagle ujrzeliśmy jakieś samochody. Okazało
się, że był to sztab generała porucznika Sireliusa, dowódcy rosyjskiej V dywizji piechoty
gwardii. Von Francois zachował się jak dżentelmen i oficer. Zasalutował rosyjskiemu
generałowi. Tamten odpowiedział salutem i pojechał dalej.
Z tamtych czasów pozostała sympatia, jaką darzył mnie von Francois. Po zwycięstwie
wróciłem do macierzystej jednostki i razem z nią odbyłem szlak bojowy. Wtedy porucznik 
Thomas Raube opowiedział mi niezwykłą historię pościgu za rosyjskim konwojem. Po wojnie
 

 przeniesiono mnie w stan spoczynku. Po moim zamieszkaniu w Zielonowie dowiedziałem się,


że w czasie walk zaginęła gdzieś skrzynia ze złotymi rublami. Zacząłem interesować się tą 
historią i większość mego czasu poświęciłem poszukiwaniom.

- Na tym urywa się pamiętnik von Brecskova powiedział Rambo. - Widać, że ktoś
wyrwał kilka ostatnich kartek.
- Musiał to zrobić bardzo dawno - orzekł pan Tomasz oglądając pamiętnik. - Zapewne
zrobił to sam von Brecskov. Jeśli połączymy to z faktem, że prawdopodobnie on wyrysował
mapę znalezioną za obrazem i tę na strychu, to znaczy, że znalazł miejsce ukrycia skarbu.
Pytanie, czy go wykopał i jeśli tak, to gdzie go ukrył.
- Cóż więc robimy? - zapytał Jacek.
- Wy idziecie dalej do Kętrzyna - rzekł pan Tomasz - Paweł odwiedzi miejsca
związane z bitwą. Co do mnie, to popłynę kajakiem rzeką Omulew i będę zbierał informacje
na temat skarbu od okolicznej ludności. Zosiu, musisz wybrać: płyniesz czy jedziesz
- Wolę jeździć - odpowiedziała patrząc wymownie na jeszcze nie zagojone odciski od
wiosła.
- My dołączymy do Pawła - powiedzieli prawie zgodnie Rambo i Olbrzym.
- Nam nie śpieszy się do Kętrzyna - orzekł Jacek.
- Jednak tam pójdziecie - twardo powiedział pan Tomasz.
Harcerze spojrzeli po sobie. Czułem, że nie podporządkują się decyzji Pana
Samochodzika. Zbliżał się już wieczór, więc zaczęliśmy przygotowania do kolacji.
Umówiliśmy się, że pojadą z Zosią po Olbrzyma i Rambo następnego dnia rano i razem
ruszymy w objazd.
Jacek i jego komandosi przejrzeli mapy i szybko zaszyli się w swych namiotach. Zosia
ułożyła się do snu w Rosynancie, a ja przygotowałem sobie legowisko w namiocie szefa.
Pan Tomasz siedział na brzegu. Lekko zgarbiony beznamiętnie ćmił papierosa.
- Nad czym pan tak duma? - zapytałem siadając obok.
W oczekiwaniu na odpowiedź nabijałem fajkę.
- Słuchając wspomnień pułkownika Brecskowa przypomniał mi się pewien artykuł -
wyjaśnił. - Dziennikarz z tych terenów pisał w nim o bitwie pod Tannenbergiem. Wiesz, kto
 był autorem?
Przecząco pokręciłem głową.
- To był nasz Olbrzym - powiedział pan Tomasz. - Zastanawia mnie jego milczenie.
Jest stąd, zna tu prawie każdy kąt i z pewnością wiele słyszał, w tym i plotek. Nawet w mitach
 

i legendach może być wiele prawdy. Nie zastanawia cię jego postawa?
Milczałem zdumiony.
- Sądzi pan, że nasz przyjaciel coś kombinuje? - odezwałem się po chwili.
- Nie, ale w czasie waszej wycieczki obserwuj, na co zwraca szczególną uwagę -
odpowiedział szef.
- Może nasze podejrzenia są nieuzasadnione? W tym artykule nie musiało być nic
ważnego.
- A właśnie że przedstawił tam interesującą teorię - rzeki Pan Samochodzik. - Co
ciekawsze, jego przypuszczenia pokrywają się z naszymi odkryciami. Otóż w dniu 28
sierpnia, decydującym o przebiegu bitwy pod Olsztynkiem, generał Samsonow wyjechał z
 Nidzicy i rano znalazł się w Nadrowie. W tym samym dniu oddziały niemieckie zajęły
 Nidzicę zamykając Rosjanom drogę odwrotu na południe. Samsonow razem z generałem
Martosem obserwował pole bitwy. W tym czasie dwa wyborowe pułki rosyjskiej piechoty
uciekały w panice. Samsonow starał się uporządkować szeregi uciekających, które w drugim
ataku na linie niemieckie zostały zdziesiątkowane ogniem karabinów maszynowych.
Dowódca jednego z tych pułków usiłował zebrać żołnierzy wokół siebie, wbił w ziemię 
sztandar pułku i czekał. Żołnierze nie mieli już jednak ochoty atakować i pułkownik wkrótce
został sam. Oficer popełnił samobójstwo strzałem w głowę.
- W obliczu klęski Samsonow postanowił wydać rozkaz o wycofaniu się - przerwałem.
- Tak jest. W tym momencie tracimy pewność co do losów rosyjskiego generała.
Według przewodnika po Tannenbergu wydanego w 1927 roku, do którego dotarł Olbrzym,
dowództwo rosyjskie przeniosło się do Gryźlin. Inni historycy sugerują, ze Samsonow uciekał
na południe. Co do obecności Rosjan w Gryźlinach nie można mieć wątpliwości. Otóż 28
sierpnia przybył tam XIII korpus armijny generała Klujewa, który otrzymał ostatni rozkaz
obrony sil centralnych przed atakiem z północnego wschodu. Dopiero 29 sierpnia o trzeciej
rano Rosjanom udało się oderwać od atakującej piechoty niemieckiej. Trzy godziny później
 Niemcy odkryli rosyjską ucieczkę i rozpoczęli pościg. Część Rosjan uciekła. Wcześniej
Rosjanie wykłuli oczy nauczycielowi z Gryźlin i rozerwali końmi syna pastora.
- Skąd u nich tyle barbarzyństwa? - powiedziałem nieco zdumiony. - Przecież
wkraczając do Olsztyna jedynie obstawili urzędy administracyjne. Zażądali też od mieszczan
zapasów żywności, ale nie były to jakieś ogromne ilości. Jedyne ich wybryki to
zakwaterowanie się oficerów w domach panien lekkich obyczajów w pobliżu olsztyńskiego
ratusza.
- Nie masz racji - odpowiedział pan Tomasz. Rosjanom zdarzały się gwałty, grabieże,
 

ale rzeczywiście takie okrucieństwo jak w Gryźlinach jest zadziwiające. Dlaczego to zrobili?.
 Nic mi nie przychodziło do głowy.
- Kim w hierarchii społecznej takiej wsi byli nauczyciel i syn pastora? - podpowiadał
mi szef.
- To elita - rzuciłem.
- Zgadza się, byli jednymi ze światlejszych mieszkańców wsi. Są więc dwie
możliwości: albo Rosjanom zależało na podporządkowaniu ludności przez zastraszenie, albo
obaj mężczyźni odmówili pomocy.
- W czym?
- Rzecz jasna w ucieczce. Wojskom carskim brakowało map tych terenów. Działały
 prawie na ślepo. Korpus, który znalazł się niedaleko Olsztynka i Gryźlin był oddzielony od
głównych sil Samsonowa jednostkami niemieckimi, a próby przebicia się nie dały rezultatów.
Potrzebna była bezpieczna droga przejazdu między jeziorami Pluszne a Łańskim. Według
źródeł historycznych, armia Samsonowa uciekała wzdłuż zachodniego brzegu jeziora Pluszne
wycofując się w kierunku Swaderek i Kurek. Powstaje pytanie, skąd znalezione przez nurków
w jeziorze resztki rosyjskich zaprzęgów? Wystarczy spojrzeć na mapę, żeby stwierdzić, że
 Nowa Kaletka wcale nie leży na trasie rosyjskiej ucieczki.
- Jechał tamtędy tajemniczy konwój - wyjaśniłem.
- Masz pewność, że tylko ten konwój? - zapytał szef. - Może ów konwój był ostatnim
albo pierwszym z wielu grup uciekających żołnierzy. Popatrz na mapę.
W tym momencie pan Tomasz wyjął mapę z manewrów w 1908 roku odkrytą na
strychu w Zielonowie i przyświecił mi latarką. Wodząc palcem po mapie mówił:
- Jeżeli ktoś uciekał przez Nową Kaletkę, to prawdopodobnie trasa dalej prowadziła
 przez Jedwabno i Zimną Wodę, gdzie Rosjanie dowiedzieli się o zajęciu przez wroga Nidzicy.
Widać, że z Zimnej Wody prowadzi przez lasy prosta droga w kierunku wsi Przeździęk 
Wielki przy szosie Nidzica-Wielbark. Gdy sztab Samsonowa wyjechał z lasu, oficerowie
mogli stwierdzić jedynie, że Wielbark został zdobyty przez Niemców, a drogi są obstawione
 przez stanowiska karabinów maszynowych. W tym samym czasie Niemcy byli już w
Muszakach. Jedyna droga ucieczki mogła prowadzić na południe, ku granicy niemiecko-
rosyjskiej. W nocy z 29 na 30 sierpnia generał Samsonow zjawił się w Karolinenshof. Chodzi
tu o leśniczówkę Karolinka, leżącą sześć kilometrów od Wielbarka i drugie tyle od granicy.
Dlaczego tak blisko Rosji Samsonow podjął decyzję o samobójstwie? Czy naprawdę chodziło
 jedynie o przegraną? Co się stało ze złotem? Generał Potowski, szef sztabu Samsonowa,
wspomina, że jego dowódca myślał o odebraniu sobie życia już widząc klęskę swoich wojsk,
 

ale być może załamała go wiadomość o zaginięciu armijnej kasy.


- Pomyślmy więc, gdzie mogli zakopać skarb - powiedziałem.
Pan Tomasz zamyślił się na chwilę.
- Podobno czterech oficerów strzegących skarbu zakopało go w głębokim dole koło
dębów gdzieś w pobliżu Wielbarka. Dęby mogły rosnąć tylko w pobliżu jakichś zabudowań,
gdyż okoliczne lasy obfitowały w drzewa iglaste. Wyjście z okrążenia przeżył tylko jeden
oficer, który jakoby usiłował odkopać złoto po drugiej wojnie światowej. Inna wersja mówi,
że ten, który przeżył, obwiesił się woreczkami ze złotem i uciekł w świat. Powstaje więc
 pytanie, dlaczego złoto zakopano? Z okolic leśniczówki Karolinka prowadziło wiele dróg ku
granicy i można było przedzierać się przez las. Może po prostu w obliczu klęski czterech
oficerów postanowiło podzielić się skarbem. Dlaczego przeżył tylko jeden, można się 
zaledwie domyślać. Dziwne, że o odkryciu złota nic nie wiadomo, a jeden ze sztandarów
znaleziono.
- Wydaje mi się, że skarb ukryło gdzieś na trasie ucieczki - zasugerowałem. - Jeśli
złoto doniesiono tak blisko granicy, to można je było transportować dalej.
- Pamiętaj, że Samsonow uciekał na piechotę - zwrócił mi uwagę pan Tomasz.
- Sądzi pan, że ciężko było nieść złoto? - zapytałem.
- Oczywiście. Komu chciałoby się nieść betonową skrzynię? Dlaczego w ogóle mówi
się o betonowej, a nic drewnianej skrzyni?
- Dużo pytań, mało odpowiedzi.
- Sens posiadania betonowego albo metalowego kufra mógł wynikać z tego, żeby nie
zniszczyły się jakieś papiery - powiedział pan Tomasz.
- Podobno razem ze złotem wieziono dokumenty i sztandary - zauważyłem.
- Pomyśl, w jakiej sytuacji zakopałbyś złoto? - nagle zapytał Pan Samochodzik.
- Przyparty do muru, ale mając jeszcze jakąś swobodę ruchu - odpowiedziałem.
- Otóż to. Musimy znaleźć takie miejsce, gdzie ci oficerowie mogliby być przekonani,
że są w okrążeniu, a jednocześnie mieliby czas na ukrycie skarbu.
- Dlatego ja objadę tereny bitwy pod Tannenbergiem, a pan popłynie kajakiem?
- Zdecydowana większość miejscowej ludności to ludzie, którzy tu przybyli po
ostatniej wojnie, ale jak sam doskonale wiesz, właśnie w takich małych społecznościach nic
się nie ukryje. Może gdzieś przypadkiem czegoś się dowiesz?
- Gdzie się spotkamy? - spytałem.
- Tu - szef stuknął palcem w mapę. - We wsi Kociak. Jutro o dziewiętnastej .
Jeszcze chwilę siedzieliśmy nad wodą wsłuchani w plusk ryb w jeziorze i
 

 pohukiwania sów, zapatrzeni w mroczne chmury co chwila przysłaniające sierp księżyca. Od


suchego igliwia, na którym siedzieliśmy, parowało ciepło nagromadzone w ciągu dnia i
 przyjemnie pachniało.
 Nagle obaj wbiliśmy wzrok w gospodarstwo, melinę przestępców widoczną po drugiej
stronie jeziora. Między domami zobaczyliśmy słabe światło latarki.
- Może to policja? - wyszeptałem.
- Raczej ktoś z szajki przestępczej - powiedział pan Tomasz
- Bandyci chyba baliby się tu wracać.
- Może chcą zatrzeć jakieś ślady?
- Płyniemy? - zaproponowałem.
- Tak, tylko weź telefon komórkowy - rozkazał szef. - Nie będziemy tym razem bawić
się w komandosów.
Po minucie już płynęliśmy kajakiem na drugą stronę jeziora. Delikatnie wkładaliśmy
w wodę pióra wioseł, żeby nie robić hałasu. Po przepłynięciu pół kilometra już byliśmy przy
 brzegu. Wysiadłem pierwszy i podciągnąłem kajak głęboko w głąb lądu.
Powoli skradaliśmy się do zabudowań. Wkoło panowała przejmująca cisza. Wydawało
mi się, że bicie mojego serca słyszy każdy w promieniu kilometra. Przyczailiśmy się za
stodołą, w której byłem więziony. Cały czas rozglądaliśmy się na wszystkie strony bojąc się,
że ktoś nas zaskoczy. Ze środka dobiegał odgłos delikatnego stukania w drewno. Zajrzałem
 przez szparę między deskami. W środku, przy meblach stał jakiś mężczyzna i z latarką w ręku
oglądał trochę podniszczony barokowy kredens. W słabym świetle rozpoznałem twarz Jerzego
Batury. Pan Tomasz, skradając się za mną, nagle stracił równowagę i całym ciałem uderzył o
ścianę. Latarka natychmiast zgasła, a Batura wybiegł na dwór. Usłyszeliśmy tylko szum
silnika i szmer żwiru pod kołami. W nosie kręcił smród spalin.
- No to po ptakach - mruknął pan Tomasz.
- Zgadza się - rzekłem patrząc na niego wymownie.
- No co? - zaperzył się. - Już szron na głowie, już nie to zdrowie, jak śpiewali “Starsi
Panowie”.
Stojąc u wrót stodoły widzieliśmy, że w owym barokowym kredensie wszystkie
drzwiczki i szuflady były otwarte. Na wszystkich półkach leżały grube tomiska.
- To dokumenty landratury ze Szczytna - powiedział pan Tomasz podchodząc bliżej do
 półek.
Zaczęliśmy przeglądać księgi. Zawierały one różne rozporządzenia, wpisy do ksiąg
wieczystych, akty zgonu i urodzin. Po prostu kronika niemieckiej administracji w Szczytnie.
 

- Brakuje dwóch tomów - powiedziałem patrząc na zbiór.


- Tak, których? - spytał pan Tomasz zadzierając głowę i spoglądając na najwyższe
 półki.
- Z listopada 1914 oraz listopada 1915 roku - odpowiedziałem. - Wszystkie księgi są 
tu ułożone chronologicznie.
- Tego pierwszego tomu nie ma, gdyż Rosjanie od 11 listopada do 12 grudnia 1914
roku znowu opanowali południe Prus Wschodnich - powiedział szef opierając się o mebel.
Pewnie wtedy ewakuowano całą administrację, ale zapiski wykonano w wyjątkowo grubej,
 jak widzę, księdze grudniowej.
Sprawdziłem. Wszystko się zgadzało.
- To dlaczego brakuje tej z listopada 1915 roku? - spytałem.
- Batura ją wziął - odpowiedział Pan Samochodzik. - Teraz pomyślmy, jak to wszystko
stąd zabrać.
Czułem, że czeka mnie kolejny wyjazd do Warszawy, do naszego laboratorium.
- Może do rana to wszystko nie zginie - rzekłem wymownie patrząc na zegarek.
- Idziemy spać, ale weź dwa tomy poprzedzające ten listopad 1915 roku - powiedział
 pan Tomasz.
Zrobiłem, jak kazał, i wróciliśmy do kajaka.
Cicho położyliśmy się w namiocie. Pan Tomasz poprosił o telefon komórkowy.
- Heniu, mam do ciebie prośbę - zaczął rozmowę z policjantem. - Wyślij dwóch
wolnych chłopaków do tego gospodarstwa. Jest tam parę rzeczy, które chciałbym
zabezpieczyć. Tak? Dziękuję.
Szef postawił na swoim. Położyłem się spać. On czytał te niemieckie księgi. W
 pewnym momencie aż prychnął ze śmiechu. Rozbudziło mnie to, więc wyszedłem na chwilę 
 przed namiot. Rozejrzałem się po obozie. Namioty harcerzy Jacka zniknęły.
 

ROZDZIAŁ ÓSMY

ZNIKNIĘCIE HARCERZY • POLICYJNI FLIP I FLAP • SAMOTNY


REJS • DZIEWCZYNA POD MOSTEM • PIKNIK Z SIARKĄ • HANDEL
TAJEMNICAMI • BÓJKA NA MOŚCIE • GDAKANIE W ŚRODKU
LASU

Obudził mnie poranny śpiew ptaków. Obróciłem się na drugi bok. Paweł cicho chrapał
zawinięty w śpiwór po same uszy. “Świeże powietrze i przeżycia robią swoje” - pomyślałem.
Po cichu wdziałem spodnie i kurtkę. Wyszedłem z namiotu, żeby rozkoszować się poranną 
ciszą. Pierwsze kaczki wypłynęły już na jezioro. Wysoko w górze widziałem maleńki cień
orła bielika. Rozejrzałem się po obozowisku. Wtedy przypomniałem sobie, że Paweł mówił
 przed snem o zniknięciu namiotów harcerzy Jacka.
- Dzień dobry! - zawołała Zosia przez uchylone okienko Rosynanta. - A gdzie Jacek z
chłopakami? - zapytała rozglądając się dookoła.
- Pewnie wykonują dalszy ciąg swej tajnej misji - zażartowałem.
Z namiotu wysunął zaspaną głowę Paweł.
- Już wstaliście? - pytał przeczesując ręką włosy.
Spojrzałem na zegarek. Zbliżała się ósma.
- Dobra, wstawać zuchy - poleciłem.
- Kto robi śniadanie? - zapytała Zosia dobierając na tę okazję ton zaczepny.
Paweł czym prędzej ukrył głowę w namiocie.
- Tradycyjnie ty - powiedziałem do Zosi. - My musimy zająć się pewną ważną sprawą.
- Kobiety nie są odpowiednie do ważnych spraw? - Zosia była już podenerwowana.
- A lubisz inwentaryzację starych ksiąg niemieckiej administracji?
- O, nie - jęknęła Zosia.
- Wczoraj w nocy mieliśmy kolejne spotkanie z Batura - opowiadałem jej. - Tym
razem był lepszy i uciekł z jedną księgą. Dziś musimy odstawić do Warszawy to, co nam
zostawił.
- Może po prostu sprowadzimy wóz z ministerstwa? - wtrącił się Paweł.
Przyznałem mu rację. W wyścigu z Batura. ważny był każdy dzień, a wożenie
archiwaliów nic było teraz najistotniejsze.
 

Zosia zajęła się przygotowaniem śniadania.


- Dziś podam szanownym panom tradycyjne danie szefa kuchni, czyli klopsiki w sosie
 pomidorowym z czerstwym chlebem - kpiła.
- Pycha - mruknął Paweł.
Ubrani w dresy stanęliśmy obaj nad brzegiem jeziora. Paweł wsunął do wody czubek 
dużego palca u nogi.
- Zimna - powiedział poprawiając ręcznik zawieszony na ramieniu. - Nie będziemy się 
chyba tu myć? Przecież mydłem zabrudzimy wodę.
- Tak jest! - krzyczała Zosia znad butli z gazem. Częste mycie skraca życie! -
Ostrożnie dmuchała na drewnianą łyżkę, którą mieszała potrawę, próbując, czy sos jest już
dostatecznie gorący.
- Paweł - szepnąłem - faktycznie nie będziemy truć wody mydłem, ale ochlapać się 
trochę trzeba.
Paweł opluskał sobie twarz, ręce i klatkę piersiową zrobiłem to samo. Potem
usiedliśmy na trawie i zjedliśmy śniadanie. Po godzinie przedzwoniliśmy do ministerstwa po
samochód z konwojentem, który miał zabrać księgi znalezione w melinie złodziei. Przed nami
 były trzy godziny czekania. Postanowiliśmy z Pawłem wykorzystać ten czas na
inwentaryzację ksiąg. Wsiedliśmy do kajaka i popłynęliśmy na drugą stronę.
- Jeśli ktoś spróbuje mnie porwać z tej samotni pomiędzy garnkami i ważnymi
sprawami mężczyzn, to nie będę się długo opierała - straszyła nas Zosia.
Szybko wiosłowaliśmy płynąc na drugą stronę. Przybiliśmy do brzegu w tym samym
miejscu co wczoraj. Spacerkiem poszliśmy do gospodarstwa. Na podwórzu stał radiowóz.
Jeden z młodych policjantów właśnie był zajęty podglądaniem przez lornetkę Zosi
 przygotowującej się do porannej kąpieli. Przypominał małą beczułkę. Patrząc zajadał kanapki
zawinięte w przetłuszczony papier.
- Marian, chodź, zobacz, jaka lala! - krzyknął do kolegi.
Jego kolega jednak solidnie wypełniał swe obowiązki i cicho zaszedł nas od tyłu. Był
szczupły, wręcz chudy, a jego mundur aż lśnił czystością. Wyglądał jak trochę odchudzony
 plakat reklamujący uroki pracy w policji.
- Przepraszam, można wiedzieć, czego panowie tu szukają? - grzecznie zapytał.
Wymowę jego wypowiedzi podkreślała dłoń spoczywająca na kolbie przewieszonego
 przez ramię kałasznikowa.
Okazaliśmy swe dokumenty. W tym czasie podglądający niechętnie odjął od oczu
lornetkę. Obejrzałem się na drugą stronę. Chyba tracił najlepsze widoki.
 

- Szef mówił, że panowie tu przyjdą - powiedział Marian po uważnym obejrzeniu


naszych legitymacji. - Proszę bardzo - ręką wskazał szopę. - Poczekamy, aż przyjedzie wasz
transport - dodał na koniec. - A ty czuwaj i nie oglądaj się za laskami - powiedział do kolegi.
 Następne dwie godziny byliśmy zajęci spisywaniem kolejnych ksiąg. Było ich
siedemdziesiąt i obejmowały lata 1910-1916. Zapisano w nich wszystko, co było związane z
 pracą landrata rezydującego w Szczytnie.
Potem jeszcze chwilę posiedzieliśmy razem z policjantami. Byli takimi
 przeciwieństwami jak Flip i Flap. Tak ich też ochrzciłem w myślach.
Przed dwunastą przyjechała furgonetka z ministerstwa. Szybko spisaliśmy protokół i
samochód udał się w drogę powrotną. Jeszcze do Nidzicy miał być eskortowany przez Flipa i
Flapa.
Znowu siedliśmy do kajaka.
- Co robimy z resztą dnia? - zapytał Paweł. - Nie zdążymy dziś objechać nawet połowy
 pola bitwy przed wieczornym spotkaniem.
- Proponuję, żebyśmy spotkali się jutro wieczorem - powiedziałem. - Wezmę twój
telefon komórkowy i jeśli będziesz mi potrzebny, to zadzwonię pod numer Olbrzyma.
Po pięciu minutach byliśmy już w obozowisku. Paweł szybko spakował swoje rzeczy
do Rosynanta. Zosia demonstracyjnie przeniosła swój plecak do samochodu. Szczerze
 przyznam, że cieszyła mnie perspektywa samotnego rejsu. Miałem nadzieję, że płynąc
samotnie więcej zobaczą i przeżyję. Oboje szybko odjechali do domu Olbrzyma, który czekał
na nich od rana.
Zwinąłem namiot i razem z resztą rzeczy upakowałem na przodzie kajaka.
Zepchnąłem go na wodę i powoli wiosłując ruszyłem na wschód. Spoza rzadkich chmur 
 przygrzewało majowe słońce. Zdjąłem więc kurtkę i w samej flanelowej koszuli cieszyłem się 
ciepłem i słabymi powiewami wiatru. Oczy syciłem pierwszą wybujała tego roku zielenią i
radosnym przebudzeniem przyrody.
Płynąłem pod wiatr, więc nie wyczuła mej obecności łania pijąca wodę u ujścia rzeki
Omulew z jeziora o tej samej nazwie. Delikatnie przyhamowałem wiosłami, żeby przyjrzeć
się temu sielskiemu widokowi. Sarna cały czas strzygła uszami. Gdy podniosła łeb i ujrzała
mnie, czmychnęła w las jednym pięciometrowym susem. Jeszcze tylko kilka sekund
słyszałem łomot jej kopyt.
Żegluga z nurtem nie sprawiała większych problemów. Po niecałym kilometrze
musiałem wysiąść z kajaka i przepchnąć go nad kamieniami pod niewielkim mostkiem na
leśnej drodze. Dalej rzeka raz rozszerzała się, raz zwężała. Płynąłem pod cudownie zielonym
 

 baldachimem gałęzi olch, wierzb i wysokich sosen. Po lewej stronie widziałem podmokły las
 brzozowy. Już z daleka słyszałem odgłosy samochodów przejeżdżających po moście na
drodze Jedwabno-Nidzica.
Pod mostem rzeka miała już bystry nur!. Po prawej stronie zobaczyłem siedzącą rudą 
dziewczynę. Gryzła warkocz i płakała. Szybko przeprawiłem się przez kamienie i skręciłem
do brzegu. Zmusił mnie do tego wzrok panienki. Widziałem w nim straszną desperacje.
Czułem, że za chwilę może stać się coś strasznego. Dziób kajaka zaszurał o maleńkie
otoczaki. Tyłem mojego okrętu trochę zarzuciło, gdy chciał go porwać ostry prąd rzeki.
Wysiadłem i podszedłem do dziewczyny. Patrzyła na mnie z przestrachem. Cały czas
chlipała, a łzy wielkie jak groch same spływały po rumianych policzkach. Widziałem na jej
nosie początki piegów, które pojawiły się po pierwszych słonecznych dniach. Była bardzo
zgrabna, a jej figurę tylko podkreślały obcisłe spodnie i flanelowa koszula w kratę fantazyjnie
zawiązana nad pępkiem. Usiadłem obok niej, jednak nie nazbyt blisko, żeby jej nie
 przestraszyć i aby nie pomyślała, że jestem jakimś rzecznym podrywaczem.
- Daleko stąd do wsi? - zapytałem.
Pociągając nosem pokręciła głową.
- To przez niego? - dopytywałem się wskazując głową na srebrny pierścionek 
zaręczynowy.
Milczała, a nad nami z hukiem przetaczały się samochody.
- Jak masz na imię? - zapytałem.
- Co pan? Jakiś podrywacz? - mruknęła przez zaciśnięte na warkoczu zęby.
- Życzliwy.
Słabo uśmiechnęła się.
- To jest pan okazem muzealnym.
- Pracuję w muzealnictwie, więc część pracy przenoszę do życia osobistego. Na imię 
mam Tomasz - powiedziałem podając jej rękę.
- Sara - prawie szepnęła wysuwając w moją stronę wąską dłoń.
- To nie jest chyba normalne, że ładne dziewczyny siedzą pod mostami, chyba że są 
odmianą rzecznych syren.
- No, teraz to chyba mnie podrywasz.
- W moim wieku można sobie pozwolić na drobne krotochwile z młodymi pannami
 pod mostami.
Widziałem, że powoli przełamałem pierwsze lody. Postanowiłem kuć żelazo póki
gorące.
 

- Powiedz szczerze, co się stało.


- A czy to kogokolwiek obchodzi?
- Mnie. Zatrzymałem się tu tylko dla ciebie. Może jesteś głodna?
 Nieśmiało przytaknęła głową.
- Zapraszam na słoik klopsików i stary chleb. Może jednak podpłyniemy kawałek 
dalej. Jedzenie pod mostem nie jest w moim zwyczaju. Pewnie znasz jakieś urocze miejsce
nad rzeką.
Znowu kiwnęła głową i wstała otrzepując spodnie z piasku. Wsiedliśmy do kajaka i
 popłynęliśmy jakieś pół kilometra w dół rzeki. W pewnym momencie dziewczyna wskazała
ręką na maleńką wysepkę na środku rzeki. Rosła tam tylko jedna smukła brzoza. Jej młode
listki lekko trzepotały na wietrze. Po prawej stronie był jeszcze las, a po lewej łąki.
Wyspa miała może trzy metry szerokości i sześć długości. Porastała ją młoda trawa.
Drzewko rosło przy krańcu położonym bliżej wsi. Gałązki opadały tak nisko, że gdybym
rozbił tam namiot, to byłbym niewidoczny dla mieszkańców Kociaka. Pomyślałem, że to
idealne miejsce na obóz.
- We wsi jest sklep? - zapytałem dziewczynę wyjmując kuchenkę.
Skinęła głową i sama sięgnęła po patelnię, talerze i chleb. Nie pozwoliła mi nawet
kiwnąć palcem przy robieniu obiadu. Wśród moich zapasów znalazła nawet jakieś przyprawy
i wkrótce w powietrzu uniósł się aromat, jakiego jeszcze w czasie tej wyprawy nie czułem.
“Taki załogant to skarb” - pomyślałem.
Właśnie podawała mi talerz z klopsikami, równo przyciętymi kromkami chleba
dokładnie posmarowanymi masłem, gdy na brzegu pojawiło się dwóch osiemnastoletnich
chłopaków.
- Hej, Siarka! Rzucasz Milionera dla emeryta? - krzyczeli.
- Patrz, piknik se zrobili - mówił jeden do drugiego.
 Na szczęście szybko poszli swoją droga. Dziewczyna jakby straciła ochotę na
 jedzenie.
- Zepsułem ci reputację’? - zapytałem.
Pokręciła głową.
- Siarka to chyba dobre przezwisko - zagadywałem. - Jest w nim imię i rude włosy.
Sara wzruszyła ramionami. Jadłem nie odzywając się. Pospolite klopsiki smakowały
niebywale. Wkoło unosił się charakterystyczny zapach rzeki, a w powietrzu latały pierwsze
wiosenne motyle.
- Dokąd płyniesz? - zapytała Sara.
 

- Przed siebie. Szukam ciekawych ludzi.


- Ja jestem nudna.
- Wcale nie. Masz jakąś tajemnicę, doskonale gotujesz i jesteś śliczną dziewczyną.
- Faceci to tylko jedno myślą. Kobieta powinna być w kuchni i być ładna - powiedziała
ze złością. - Lubię gotować, studiuję filologię polską.
- Wybacz. Jestem starym kawalerem, pracuję w ministerstwie i nigdy nie miałem
czasu na ożenek. Później już ślub nie miał sensu, bo polubiłem taki styl życia.
Sara sprawiała wrażenie, jakby podjęła jakąś szaloną decyzję.
- Może potrzebujesz dobrej kucharki i wioślarki - rzekła układając się na trawie.
Patrzyła na mnie przy tym zalotnie.
- Od problemów nie można uciekać - odpowiedziałem.
Westchnęła i usiadła.
- Przepraszam, że to tak wyrażę, ale jesteś człowiekiem starej daty. Kociak to
miejscowość wypoczynkowa, do której latem przyjeżdżają do swoich dacz różni ludzie. W
tym starsi i bogaci. Niejeden proponował mi miłe spędzenie czasu. Oczywiście wiesz, co się 
za tym kryło. Zawsze odmawiałam. Teraz pierwsza sama zaproponowałam szalona ucieczkę 
w nieznane i moja oferta została odrzucona.
- Gdybym cię wziął ze sobą, żałowałabyś tego. Po pierwsze, nie zaoferuję ci mile
spędzonego czasu, bo mam tu swoją robotę. Po drugie, to nie jest sposób na rozwiązywanie
kłopotów z narzeczonymi.
- A jaką masz tutaj robotę? - spytała przymrużając oczy.
W tym momencie zrozumiałem, że się wygadałem.
- Ty masz swoje tajemnice, a ja swoje - odpowiedziałem.
- Zrobimy więc barter, czyli handel wymienny - zaproponowała Sara. - Twoja
tajemnica za moją.
- Kto pierwszy?
- Żadne z nas nie zgodzi się być pierwszym, więc będziemy losować. Źdźbło trawy
wygrywa.
Szybko urwała jedną trawkę i ukryła ręce za sobą. Wskazałem na jej prawą dłoń i
wygrałem. Sara zaczęła opowieść.
- W ubiegłym roku latem poznałam tutaj fajnego chłopaka. Na imię ma Piotr.
Przyjechał tu na dwa tygodnie do domku swojego ojca. Skończył ekonomię i od września miał
 pracować jako makler. Zamiast dwóch tygodni został tu na dwa miesiące. Jego ojciec, bardzo
 bogaty człowiek, uważał, że jestem zabawką syna, więc pochwalał nasze spotkania. Jak się 
 

zapewne domyślasz, dla nas to nie była zabawa. Piotr planował znaleźć pracę w Olsztynie,
gdzie studiuję. Wtedy do akcji wkroczyła jego matka. Stwierdziła, że złamię karierę Piotra, bo
chcę wykorzystać go i zostać kurą domową.
Smutno pokiwałem głową.
- Ojciec Piotra za namową żony zaczął gnębić wieś. Najpierw, gdy gmina chciała
odkupić od niego kawałek niepotrzebnego mu pola, żeby postawić tam oczyszczalnię 
ścieków, zaproponował strasznie wygórowaną cenę. Gmina kupiła grunty od sąsiada. Ojciec
Piotra miał dobrych prawników i znalazł jakąś lukę w prawie. Udało mu się zablokować
 budowę zaskarżając wszystko do sądu. Teraz odkupił od powojennego właściciela prawa do
 budynku, gdzie mieści się wiejski dom kultury. Chce zwrotu swojej własności i ma zamiar 
zrobić tam hotel. Gdyby to zrobił, to wszyscy straciliby zarobek na letnikach, którzy latem
wynajmują pokoje w wiejskich chałupach. Cała wieś uważa, że to moja wina.
 Na policzkach Sary znowu pojawiły się wielkie krople łez.
- A co ze ślubem? - zapytałem.
- Rodziców Piotra to nie obchodzi. Chcą zemścić się na całej wsi. Jego ojciec tak boi
się chłopaków z Kociaka, że wynajął czterech goryli, żeby pilnowali jego daczy i domu
kultury. Od pół roku są z nimi tylko kłopoty. Czasami piją i chodzą po wsi szukając zaczepki.
 Nasi się ich boją, bo ci faceci mają broń.
- A policja?
- Nasz posterunkowy powiedział, że ojciec Piotra miał prawo wynająć ochronę. Nigdy
nie udało się tych osiłków złapać pijanych z bronią u pasa, więc nie można nic zrobić.
- A twoi rodzice?
- Ojciec powiedział, że mnie wyklnie i nie będzie chciał widzieć w domu. Mama się 
go boi.
Znowu poleciał strumień łez. Podałem Sarze paczkę chusteczek higienicznych.
- Teraz ty - powiedziała do mnie, gdy już się nieco uspokoiła.
- Moja historia jest nieco umiej dramatyczna. Razem ze swoim współpracownikiem i
grupą przyjaciół szukamy legendarnego skarbu generała Samsonowa.
- Wszyscy go szukają - zaśmiała się Sara. - Ten skarb to jak mityczne Eldorado.
- Chyba tak - pokiwałem głową. - Ważne, że można ciekawie spędzić czas.
Było już późne popołudnie, a chciałem jeszcze dziś zrobić zakupy.
- Może odwiozę cię do wsi - zaproponowałem dziewczynie.
- Dobrze.
- Nie zaszkodzę ci?
 

- Chyba już nic nie zmieni stosunku ludzi do mnie. Ledwie mnie tolerują.
Wsiedliśmy do kajaka i popłynęliśmy. Nurt rzeki był leniwy, a koryto szerokie.
Płynęliśmy pomiędzy wysepkami zarośniętymi kępkami drzew. Tuż za mostem na asfaltowej
drodze w środku Kociaka znajdował się niewielki pomost. Przybiłem do niego. Sara została
 przy moście, żeby popilnować moich rzeczy, a ja przeszedłem na drugą stronę do sklepu.
Jedno wejście prowadziło do sklepiku i punktu pocztowego. Najpierw trzeba było
 przecisnąć się pomiędzy plastykowymi stolikami zajętymi przez miejscowych. Patrzyli na
mnie nieufnie. Zrobiłem zakupy wzbogacając “spiżarnię” nie tylko o klopsiki, ale i pulpety,
fasolkę po bretońsku oraz gołąbki. Wychodząc zobaczyłem stojący tuż przy sklepie spory
 budynek. “Wiejski Dom Kultury” oznajmiał szyld. Przy rogu ujrzałem znaczek świadczący,
że budowla jest zabytkiem.
Dłuższą chwilę stałem przyglądając się temu zabytkowi. Był to piętrowy dom z
murowanym parterem i drewnianym poddaszem. Właśnie ta drewniana zabudowa miała
wartość zabytkowa. Był to rzadki przykład niemieckiej sztuki budowlanej z rzeźbionymi
gzymsami. “Trzeba sprawdzić, co to za cudo” - pomyślałem i ruszyłem do mostu. Kątem oka
ujrzałem dziwnie znajomą postać ubraną na zielono, niosącą kurę pod pachą. Stwierdziłem, że
to musiało być tylko złudzenie.
Przy moście wokół Sary stało trzech ubranych na czarno osiłków z ogolonymi
głowami.
- Oj, bądź dla nas miła, bo wszystko opowiemy Piotrusiowi i przyszłej teściowej -
mówił jeden z nich próbując ramieniem objąć dziewczynę.
Sara strząsnęła jego rękę.
- Hola, panowie! - krzyknąłem przeciskając się do Sary.
- Uwaga na kości, panie starszy powiedział jeden z byczków.
 Na odległość aż śmierdziało od nich piwem. Już ten zapach wzbudzał we mnie agresję 
i gotował krew. Nie cierpiałem podpitych młodzieńców, którzy w grupie czuli się pewni
siebie.
- Czego chcecie od tej dziewczyny? zapytałem.
Jednocześnie oglądałem się na ludzi siedzących przed sklepem. Liczyłem, że pomogą 
mi. Oni jednak obojętnie przyglądali się całej scenie. W tle znowu przemknęła jakaś zielona
 postać.
- Siarka, nie stać cię na młodszych kawalerów i obrońców - zażartował ten, który był
chyba najważniejszy.
- Wsiadaj pan do łódeczki i spływaj - powiedział jeden z osiłków odpychając mnie.
 

Rzuciłem torbę z zakupami na ziemię. Kiedyś trenowałem judo, niedawno Paweł


zrobił mi dodatkowe przeszkolenie. Najlepiej zapamiętałem zasadę: “Ugiąć się, aby
zwyciężyć”. Chwyciłem rękę napastnika, zgiąłem się, trochę podszedłem pod niego i z całą 
siłą pociągnąłem go. Chłopak mógłby w cyrku prezentować salto mortale. Wykonał ślicznego
koziołka na moim grzbiecie i upadł plecami na asfalt.
Jego koledzy chwycili mnie pod ręce.
- Wal, Maniek, w starucha! - krzyczeli do powstającego kolegi.
Sara zaczęła krzyczeć. Tubylcy tylko popijali piwko ciekawi darmowego widowiska.
Osiłkowie trzymali mnie pod łokcie. Szarpnąłem się do przodu. Lewą piętą kopnąłem
tego z lewej w krocze, a gdy się zgiął, poprawiłem podnosząc pięść w kierunku jego nosa.
 Nieładnie jest bić leżącego, ale tego, który wstawał kopnąłem w ramię i znowu upadł. Ten z
 prawej otoczył moją szyję silnym ramieniem i kopnął od tyłu w moje kolana. Automatycznie
zgięły się, a ja zacząłem lecieć plecami do tyłu. “Zasada numer dwa: będąc w parterze
sprowadź przeciwnika do tego samego poziomu” - przypomniały mi się słowa Pawła.
“Łatwiej powiedzieć, niż zrobić” - pojawiła się druga refleksja. Jednak szarpnąłem
 przeciwnika za kostkę, a on stracił równowagą i zaczął lecieć na mnie. Przyciągnąłem kolana
 prawie pod brodą i całą siłą swych nóg odepchnąłem go od siebie. Nie spodziewał się tego,
wiać poszybował do tyłu wprost na niska barierkę, przez którą przeleciał wprost do rzeki.
Wtem z głębi wsi dobiegł nas huk podobny do wystrzałów. Osiłkowie natychmiast zbystrzeli.
- To pewnie Wiewiór strzela - krzyknął jeden z nich. - Wieśniaki znowu atakują.
Szybko powstali i lekko zataczając się pobiegli w stronę wybuchów.
- Jeszcze się policzymy - ryknął na odchodnym Maniek.
- Coś ty najlepszego zrobił? - Sara pomogła mi wstać i otrzepać odzież z kurzu.
Widziałem, że gawiedź przed sklepem tym razem patrzyła w stronę, dokąd pobiegli
młodzieńcy.
Czułem się strasznie zmęczony po walce.
- Tam w dole jest jakieś bezpieczne miejsce na obóz? - zapytałem Sarę. - Nie dam
rady wrócić w miejsce, gdzie jedliśmy obiad.
- Wsiadaj - powiedziała wpychając mnie do kajaka.
Popłynęliśmy ponad kilometr w dół rzeki. W pewnym momencie dziewczyna przybiła
do prawego brzegu. Przede mną znajdowała się niewielka polana.
- Dookoła są gęste zarośla malin - powiedziała Sara. - Będziesz tutaj w miarę 
 bezpieczny. Te bandziory mogą chcieć się zemścić. Wszyscy we wsi boją się, że mogą komuś
spalić chałupę.
 

- Ciekawe, co to były za strzały.


- Nieważne. Jutro ci powiem. Przyjdę do ciebie rano.
Sara szybko zniknęła w lesie. Zbliżał się wieczór, więc czym prędzej - mimo bólu w
 plecach i nadwyrężonego ścięgna - postawiłem namiot. Na kolację zrobiłem sobie herbatę i
kanapki z serem.
Wsłuchany w ciszę zapomniałem o Pawle. Rozmyślałem, jak mogę pomóc Sarze. Coś
mi przyszło do głowy. Zadowolony z pomysłu postanowiłem położyć się spać. Nagle z lasu
dobiegło mnie gdakanie kury. “Źle z tobą, Tomaszu” - pomyślałem. “Jedni widzą białe
myszki, a ty słyszysz kury w środku lasu”.
 

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

MARATON PRZEZ MOJE ŚNIADANIE • KOMANDOSI Z KURĄ • CO


ZROBIĆ Z PTAKIEM? • KIM SĄ ŁYSI? • JACEK ZOSTAŁ
DZIADKIEM • POTOMEK HETMANA JAZŁOWIECKIEGO NA
POLOWANIU • HARCERZE KONTRA OSIŁKI •  POZNAJEMY
GENERAŁA SAMSONOWA

Całą noc przespałem spokojnie mimo bólu kości. Właśnie przewracałem się z jednego
 boku na drugi i naciągałem śpiwór na głowę, gdy nagle podrzucił mną straszny huk. Czym
 prędzej otworzyłem suwak namiotu. Rzekę spowijała jeszcze lekka mgła. Wysoko w górze
ujrzałem dwie sylwetki wojskowych samolotów odrzutowych: Mig-21 i Mig-29. Właśnie nad
lasami piloci postanowili przekroczyć prędkość dźwięku. Towarzyszy temu zawsze straszliwy
łomot.
Wiedziałem, że już nie zasnę. Zimne kłębki mgły orzeźwiły mnie do reszty, więc
usiadłem przed namiotem, żeby zapalić papierosa. Potem postawiłem czajnik na kuchence i
 pokroiłem chleb na śniadanie. Posmarowałem go masłem i zacząłem kroić ser.
 Nagle za sobą w krzakach usłyszałem huk wystrzału i trzask gałęzi. Przez moje
śniadanie w dzikim pędzie przeleciał lis. Jego ruda kita prawie dotknęła mego nosa. W biegu
 był tak przypłaszczony do ziemi, że nogi rozstawiał na boki. Sadził wielkimi susami i trafił
łapami w moje właśnie pokrojone kromki.
Oglądałem swoje podeptane śniadanie, gdy pojawił się kolejny gość. Był to wiekowy
 już myśliwy, który w biegu przeładowywał sztucer i gonił za lisem.
- Przepraszam - rzucił depcząc po moim kocu i zniknął w krzakach.
Po takiej defiladzie postanowiłem skryć się w namiocie i tam przyrządzić sobie
 posiłek.
Piłem drugi kubek herbaty zagryzając go nowymi kanapkami, gdy nad rzeka
zobaczyłem kolejnego przybysza. Był to jeden z chłopaków Jacka, zdaje się Arnie. Uzbrojony
w saperkę spacerował wzdłuż brzegu i kopał w wilgotnej ziemi. Do woreczka foliowego
zbierał długie i obrzydliwe dżdżownice.
 “Zgłodnieli i będą łowić ryby” - pomyślałem z satysfakcja. Potem zreflektowałem się 
 jednak i zdziwiłem, że harcerze są właśnie tu, chociaż powinni być teraz gdzieś pomiędzy
 

Szczytnem a Mrągowem. Pewnie śledzili mnie idąc wzdłuż brzegów rzeki.


- Pójdę zobaczyć waszą bazę mruknąłem sam do siebie. Ruszyłem za Arnim. Chłopak 
zbierał robaki z wielką zaciekłością, chociaż widziałem, że się trochę brzydzi. W pewnym
momencie zawrócił w las. Skradałem się za nim. Po niecałych pięciu minutach ujrzałem
wśród krzewów smużkę dymu. Arnie zniknął w bazie, a po chwili dobiegło mnie radosne
gdakanie.
- A więc nie przesłyszało mi się - szepnąłem przypominając sobie wczorajsze dziwne
odgłosy z lasu.
Jak zwycięzca wkroczyłem do bazy komandosów. Między czterema drzewami
rozstawili płotek z suchych gałęzi. W środku tej palisady ustawili swe namiociki z pałatek.
 Nie spodziewali się chyba nikogo. Na mój widok zdębieli.
- O rany - jęknął Maciek.
- Jak nas wujek znalazł? - zapytał Jacek.
Wtedy zobaczyłem kurę zajadającą robaki tłoczące się w starej puszce. Prawie padłem
ze śmiechu.
- Z wojowników zamieniacie się w rolników? - żartowałem.
- Nie wiedziałem, że komandosi wożą ze sobą na akcje żywy inwentarz. Może wam
kupić krowę. Codziennie będziecie mieli świeże mleko.
- Ta kura to zapłata za przysługę - wyjaśnił zakłopotany Jacek.
- Pomogliśmy jednej pani porąbać drewno, posprzątaliśmy podwórko, załataliśmy
dach, a Maciek nawet naprawił traktor. Dostaliśmy kurę, żeby ją zjeść.
- Jesteście okrutni - powiedziałem. - Tuczycie biedne zwierzę przed śmiercią.
- Chłopaki, nie ukrywajmy - mruknął Gustlik. - Żaden z nas nie potrafił jej zabić ani
nawet wypatroszyć. Może pan potrafi?
W jego pytaniu słyszałem cień prośby i nadziei. Podał mi przy tym wielki nóż, długi
 prawie na czterdzieści centymetrów.
- Jedząc konserwy mam czasami wyrzuty sumienia - odpowiedziałem chowając ręce
za siebie.
- No to ją wypuścimy - orzekł Jacek.
- Zróbcie to na skraju wsi - poradziłem. - Rano widziałem lisa, który potrafi rozprawić
się z drobiem w przeciwieństwie do pewnych komandosów.
Zrobili obrażone miny.
- Nie możecie jej komuś odsprzedać? - pytałem. - Jedliście coś?
Przy obu pytaniach pokręcili głowami.
 

- No to sprzedajcie.
- Komu? - zapytali.
- W Kociaku.
- Wstyd - mruknął Gustlik.
- To idźcie do sąsiedniej wsi.
- Ktoś pomyśli, że kradziona - rzucił Jacek.
Kura w tym czasie zżarła już cale robactwo i zaczęła chodzić wśród chłopaków. Jej
kroki znaczyły białe kropki guana. Harcerze tylko odsuwali się od ptaszyska.
- Dobra, chodźcie do mojego obozu zadecydowałem. - Nakarmię was i popędzę do
Kętrzyna.
Zrezygnowani i głodni zaczęli się zbierać.
- Który z was widział mnie wczoraj we wsi? - zapytałem znienacka.
Odruchowo spojrzeli na Maćka.
- Nikt - mruknęli nieskładnym chórem.
- Kłamiecie. Maciek, jak to było?
Chłopak udawał zajętego pakowaniem plecaka.
- Niby co? - zapytał niewinnie.
- To ciebie wczoraj widziałem we wsi z kurą pod pachą. Masz nawet na spodniach
 białe ślady kurzych kupek.
Spojrzał na nogawki.
- Niosłem kurę, ale pana nie widziałem.
Chwyciłem go za ramię.
- Od kiedy harcerze kłamią? zapytałem.
Obejrzał się na Jacka.
- No, powiedz - mruknął mój siostrzeniec.
- Wracałem właśnie z tym ptaszyskiem zaczął opowiadać Maciek. - Zobaczyłem pana
 bójkę z tymi trzema kolesiami. Mogłem biec na pomoc, ale słyszałem we wsi, że oni są 
uzbrojeni. Bałem się, że trzem nie dam rady. Zresztą pan nie chciał, żebyśmy dalej zajmowali
się sprawa skarbu Samsonowa. Wymyśliłem więc podstęp, małą dywersję, aby odwrócić ich
uwagę. Ten czwarty łysy spał sobie na leżaku przed rezydencją tego bogacza. Podłożyłem mu
w pobliżu małą petardę. Jak wybuchła, od razu podskoczył, wyrwał pistolet za pasa, szybko
dwa razy wystrzelił w powietrze i zaczął wodzić lufą dookoła.
- Dziwne - zastanawiałem się.
- Wcale nie - poważnie odpowiedział Jacek. - Facet chciał kogoś trafić. Dlatego
 

najpierw dwa razy wywalił w powietrze, że niby były to strzały ostrzegawcze. Wszyscy we
wsi je słyszeli. Był kryty, pod względem prawnym nie można by mu było nic zarzucić i mógł
swobodnie strzelać do intruza.
- To straszne - mruknąłem.
- Już o nich wiele słyszeliśmy - powiedział Jacek. - Sterroryzowali całą wieś. Nikt nie
chce im się przeciwstawić. Kobieta, u której zarobiliśmy kurę, odmówiła im sprzedaży jajek.
Potem w nocy ktoś chciał podpalić jej stodołę. Na szczęście sąsiad zobaczył ogień i szybko
ugaszono pożar.
W czasie naszej rozmowy kura kręciła się po obozie. W końcu na dłużej zniknęła w
 jedynym jeszcze stojącym namiocie. Gdy skończyliśmy dyskusję, usłyszeliśmy donośne
gdakanie.
- Chyba zostaliście dziadkami - zaśmiałem się.
Chłopcy patrzyli na mnie zdumieni.
- Wasza kura zniosła jajko - zawiadomiłem ich.
Jeden przez drugiego zaglądali do szałasu, z którego słychać było radosne gdakanie.
Wszyscy nagle opadli na ziemię.
- I co teraz? - zapytał Luśnia drapiąc się po wydatnym nosie.
Przyznam, że nie wiedziałem, co im poradzić, więc na wszelki wypadek uciekłem.
- Dziadziusie, czekam na was w swoim obozie - oświadczyłem przybierając radosny
wyraz twarzy. - Arnie wie, gdzie to jest, bo tam zbierał robaki.
Szybko szedłem przez las, a za sobą słyszałem donośne gdakanie. Przypomniałem
sobie jednak opowieść o bandziorach ze wsi. Zacząłem dumać, co z tym fantem zrobić.
Byłem tak zamyślony, że nie zauważyłem Sary siedzącej na kocu przed moim
namiotem. Obok niej przycupnął ów myśliwy, który biegł za lisem.
- Dzień dobry! - przywitała mnie Sara.
- Bardzo pana przepraszam za poranne najście - powiedział myśliwy podając mi dłoń.
- Jestem Tadeusz Jazłowiecki - przedstawił się.
Jego strój niczym nie różnił się od tego, co nosili chłopcy Jacka. Pod szyją miał
zawiązaną chustę ze złotą broszką. Przedstawiała ona szlachecki herb Abdank, który na
 pierwszy rzut oka przypominał zwykłe “W”. Jego szczupła twarz, zimnoniebieskie oczy,
cienki siwy wąsik, wszystko to emanowało szlacheckością. Mimo że wybrał się na polowanie,
wyglądał bardzo elegancko.
- Czy jest pan może potomkiem sławnego hetmana? - zapytałem.
Jego twarz aż pokraśniała.
 

- O, widzę, że zna pan historię - rzekł uśmiechając się. - Moja rodzina wywodzi się z
linii założonej przez Michała Jazłowieckiego, syna Jerzego, hetmana wielkiego koronnego.
To on w 1528 roku pod Kamieńcem Podolskim z garstką ludzi rozgromił czambulik tatarski
liczący tysiąc jeźdźców.
- Pod tym samym Kamieńcem, który pojawia się w “Panu Wołodyjowskim”? -
wtrąciła Sara.
- Tak jest. Potem Asłan, sułtan tatarski, podstępem ściągnął go do Oczakowa i tam
ufającego gospodarzowi Jerzego Jazłowickiego pojmali Tatarzy, którzy wypuścili go dopiero
 po wypłaceniu znacznego okupu. Mój przodek później dzielnie walczył pod rozkazami
hetmana Jana Tarnowskiego z Wołochami pod Obertynem, a także i z Tatarami. W 1561 roku
został hetmanem polnym koronnym, a w 1569 hetmanem wielkim koronnym i wojewodą 
ruskim zarazem. Za jego rządów Tatarzy nie śmieli najeżdżać ziem ruskich. W 1571 roku
Jerzy chciał jeszcze podejść pohańców wracających z wielkimi łupami z Moskwy, jednak 
Tatarzy uciekli bocznymi drogami. Mój wielki przodek zmarł w 1575 roku.
- To chyba wspaniałe znać tak dobrze historię swojej rodziny? - zapytała Sara.
Starszy pan zadowolony z siebie pogładził wąsika.
- Młoda panno, jestem profesorem historii i to pozwoliło mi dosyć dokładnie
 prześledzić losy mojej rodziny. W moim rodzie bardzo ważna była tradycja.
- Widzę, że nie dopadł pan lisa - zmieniłem temat.
- Ach, ten rudzielec zawsze mi ucieka - powiedział machnąwszy ręką. - Ganiam za
nim od dwóch lat. Można powiedzieć, że prawie się przyjaźnimy. Gdy jest okres ochronny na
lisy, przyjeżdżam tu, żeby podglądać życie jego rodziny. Gdy wolno polować, to za nim
 biegam. Teraz nie wolno na niego polować, więc tylko go przegoniłem od wsi. Chłopi z
Kociaka skarżą się, że podbiera im kury.
- Zawsze pamiętam, że pan tutaj przyjeżdżał na polowania - wtrąciła Sara.
- Tak. W czasie pierwszego polowania na Rudzielca zaczaiłem się na niego z
drylingiem. Kula przeszła mu nad uchem zostawiając na głowie łysą krechę. Po tej bliźnie
zawsze go rozpoznam. Przez te dwa lata prowadzimy ze sobą grę. Sam nie wiem, czy
naprawdę chcę go zastrzelić. Kiedyś sam go uwolniłem z wnyków. Przez ten czas, jak za nim
chodzę, nie strzelałem do innej zwierzyny.
- Polowanie stało się pretekstem do wyjazdu w las - stwierdziłem.
- Wie pan, że tak - odpowiedział. Chyba część myśliwych w końcu dochodzi do
takiego etapu w swym łowieckim życiu. Mój przyjaciel, lekarz anestezjolog, teraz częściej
chodzi do lasu z kamerą wideo niż z dubeltówką.
 

- Jak tam sytuacja we wsi? - spytałem Sarę.


- Po staremu - odrzekła. - Osiłki piją od rana. Czuję, że będzie jakaś awantura. Na
dzisiaj zaplanowano wiejskie zebranie w sprawie domu kultury i oczyszczalni ścieków. Ma
 przyjechać ojciec Piotra.
- Rzeczywiście, może być gorąco - stwierdziłem.
Z lasu dobiegł nas trzask gałęzi i gdakanie.
- O, zbliża się mój siostrzeniec ze swymi komandosami - oznajmiłem.
Faktycznie z lasu wyszli harcerze. Arnie prowadził kurę jak psa na smyczy. Ptaszysko
miało na szyi zawiązany sznurek z nie zaciskającym się węzłem. Zauważyłem, że jedno
skrzydło dziwnie odstawało na bok.
Profesor patrzył na grupę zdziwiony, a Sara nie ukrywała swego rozbawienia. Za to
chłopcy na widok ślicznej dziewczyny przybrali dziarskie miny i wyprężyli torsy.
Dokonałem prezentacji.
- Wybraliście fajny sposób na uczczenie spadochroniarzy z grupy “Pomorze” -
 pochwalił harcerzy historyk. Co prawda nie cierpię reżimu, któremu służyli, czyli sowieckiej
Rosji, ale wy młodzi powinniście się bawić w takie rzeczy.
- Może ci komandosi chcieli służyć Polsce - odezwał się Maciek. - Nie mogli zostać
cichociemnymi zrzucanymi przez aliantów, więc byli tymi, którzy walczyli z hitlerowcami z
drugiej strony.
- To odwieczny problem Polaków - powiedział zadumany profesor. - Zawsze musimy
wybierać mniejsze zło.
- Powiedzcie, co się stało ze skrzydłem kury? - zapytałem.
- Wiemy, że ptaki czasami nie chcą zajmować się jajkami, które dotknęli ludzie -
wyjaśnił Gustlik. - Gdybyśmy zostawili kurę w lesie, szybko zginęłaby. Żal nam było tego
 jajka. Postanowiliśmy jej jajko owinąć w chustkę i przywiązać do kury, żeby je czuła, grzała
swoim ciałem i nie przeszkadzała nam w marszu.
- Skąd ją macie? - spytała ostro Sara.
- Od twojej sąsiadki - odpowiedział jej Jacek. - Pomogliśmy jej w gospodarstwie, więc
nam ją dała na obiad. Nie potrafiliśmy jej zabić.
- Mieliśmy opory moralne - dodał Maciek.
Całą szóstką patrzyli na Sarę jak zaczarowani.
- Moja mama ją wam przygotuje - oświadczyła dziewczyna.
- O, nie! - zarzekał się Jacek. - Postanowiliśmy, że jej nie zjemy, choćbyśmy mieli
 paść z głodu.
 

- Nie padniecie - oświadczył Tadeusz Jazłowiecki. - Zapraszam wszystkich do siebie


na późny już obiad - mówił spoglądając na zegarek.
- A potem idziecie do Kętrzyna - dorzuciłem.
- Skarb Samsonowa. - zaczął Jacek.
- Szukacie skarbu? - przerwał profesor uśmiechając się.
Przytaknęliśmy.
- To tym bardziej zapraszam, opowiem wam coś, co was zainteresuje.
Patrzyliśmy na historyka zaintrygowani. On wstał, otrzepał spodnie.
- Mieszkam w ostatnim domku letniskowym za wsią, po drugiej stronie rzeki -
 powiedział idąc w stronę Kociaka. - Do zobaczenia, powiedzmy za półtorej godziny.
Zastanawiałem się, gdzie zostawię kajak. Bałem się go przycumować przy moście ze
względu na osiłków.
- Swój okręt możesz pozostawić u moich rodziców - Sara jakby czytała w moich
myślach.
Ustaliliśmy więc, że ja popłynę z dziewczyną, a chłopcy pójdą na piechotę i spotkamy
się u Sary.
Po kilkunastu minutach zwinąłem swoje obozowisko i płynęliśmy pod prąd w stronę 
wsi. Widać było, że gospodarstwo rodziców Sary nie jest najbogatsze, ale było bardzo
zadbane. Jej mama pozwoliła mi postawić namiot w sadzie, a gromada psów po oszczekaniu
mnie i obwąchaniu stwierdziła, że jestem dobrym człowiekiem i udała się na posterunki
wzdłuż płotu. Tam całą swoja uwagę psiny poświęciły obserwacji przechodzących drogą.
Dziewczyna zostawiła mnie na chwilę i wróciła z dwoma słojami ogórków kiszonych.
- Nie wypada chyba na takie przyjęcie przyjść z pustymi rękoma - rzekła sadowiąc się 
obok mnie.
Pod jej nieobecność zadzwoniłem do ministerstwa i teraz paląc papierosa czekałem na
odpowiedź patrząc w leniwy nurt rzeki.
 Nagle psy przy płocie rozszczekały się, a po chwili dobiegł nas ich skowyt.
- Nie ma jej! - dobiegł nas krzyk mamy Sary. - Idźcie już sobie, pijaki!
Zerwaliśmy się na równe nogi i pobiegliśmy do bramy. Przy furtce stało trzech
ochroniarzy. Byli to ci sami, z którymi wczoraj musiałem się bić. Brakowało co prawda
Mańka, ale był ten, którego nie znałem, Wiewiór.
- O, pani kłamie - bełkotliwie mruknął Wiewiór. - Nasza Sara jest z tym ramolem.
Przyznam, że nie czułem się na siłach do kolejnej bitwy. Na psy nie można było
liczyć. Prawdopodobnie ochroniarze użyli miotaczy pieprzu i biedne zwierzęta rozbiegły się 
 

 po całym podwórku.


- Chodź do nas, mała! - ryczał drugi łysol. - Zapraszamy cię na imprezę! Nie możesz
nam odmówić. Nam się nudzi.
- Dość tego, panowie - prawie ryknąłem.
- Te, judoka, lepiej się nie rzucaj - odpowiedzieli chórem.
- W czym problem, wujku? - nagle usłyszałem za sobą.
Błyskawicznie obejrzałem się. Za mną stał Jacek i Arnie. Obaj byli uzbrojeni w
solidne kije. Na drodze po dwóch stronach osiłków wyrośli jak z pod ziemi pozostali
harcerze. Maciek i Gustlik udawali, że wydłubują swoimi solidnymi nożami komandosów
 brud zza paznokci. Luśnia i Bąbel niedbale opierali się o długie kije.
Ochroniarze spojrzeli na siebie. Maciek powoli pociągnął nożem po
kilkucentymetrowej średnicy konarze jaśminu. Gałąź natychmiast opadła ukazując równe
cięcie. Kozik był ostry jak samurajski miecz. Za to Bąbel zaczął bawić się swoim kijem
niczym Michał Wołodyjowski. Stało się najgorsze: w każdej chwili mogło dojść do regularnej
 bitwy z ochroniarzami. Ci jednak czuli respekt przed nożem Maćka i naszą przewagą 
liczebną.
- No, Siarka, zapraszamy na imprezę - rzekł pojednawczo Wiewiór. - Bez przymusu.
Łysole obrócili się i ruszyli do willi, której pilnowali. Szli w kierunku Maćka i Luśni.
Jeden z nich specjalnie trącił łokciem Luśnię. Chłopak lekko się zatoczył. Osiłek bezczelnie
obejrzał się na niego. W tym momencie Gustlik rzucił swoim nożem. Ostrze delikatnie
 przecięło papierosa trzymanego przez ochroniarza w prawej dłoni.
- Chciałem powiedzieć przepraszam - Gustlik akcentował każde słowo.
Jego aluzja była bardzo wyraźna. Mógł równie dobrze zrobić tym nożem coś o wiele
gorszego. Nie pochwalałem takich zachowań, lecz widocznie tylko przemoc oddziaływała na
wyobraźnię osiłków.
- Tak, przepraszam - mruknął łysol patrząc na kikut papierosa.
- Co wy chcieliście najlepszego zrobić?! - krzyknąłem na chłopaków, gdy łysi zniknęli
za zakrętem.
- Matko Boska, przecież oni będą chcieli na was się zemścić - lamentowała mama
Sary.
- To chyba jedyna metoda na tych głupoli - orzekł Maciek.
Ze smętnymi minami ruszyliśmy na proszony obiad u profesora. Po drodze mijaliśmy
willę z ochroniarzami. Gdy przechodziliśmy koło niej, firanki w oknach lekko zadrgały.
Budowla była brzydka, typowa dla domków letniskowych bogatych ludzi, którzy nie mają 
 

gustu, a na wieś chcą za wszelką cenę przenieść to, co mają w mieście.


Domek profesora przypominał za to ranczo. Był piętrowy, z drewna. Okiennice
ochraniały okna. Historyk przywitał nas w drzwiach. Przebrał się już w zwykle spodnie,
koszulę i sweter. Całe wnętrze jego siedliska składało się z kuchni, salonu z kominkiem,
dwóch sypialni i maleńkiej łazienki. Przy rozsuniętym stole stały już talerze i półmiski.
Umyliśmy ręce i zasiedliśmy do posiłku. Chłopcy zajadali, aż im się uszy trzęsły.
Tadeusz Jazłowiecki podał nam pyszny barszcz, a na drugie gulasz wołowy, do którego
świetnie pasowały ogórki przyniesione przez Sarę.
Po obiedzie wszyscy rozsiedliśmy się. Sara mimo protestów gospodarza poszła do
kuchni zrobić nam kawy i herbaty. Od razu poleciał jej pomóc Maciek. Profesor zasiadł w
 bujanym wiklinowym fotelu, z kapciucha nabił tytoniem fajkę i przez opary dymu spojrzał na
mnie mrużąc oczy.
- Niech pan powie, czemu pan szuka tego skarbu? - poprosił.
Powiedziałem mu o swojej pracy i o tym, czego się do tej pory dowiedzieliśmy o
skarbie Samsonowa. On tylko słuchał, pykał i mruczał: “To ciekawe”. Gdy skończyłem,
zabrał głos.
- Otóż widzi pan, napisałem grubą książkę o Tannenbergu. Nie mogłem jej wydać w
Polsce, ale Uniwersytet Londyński zrobił to bardzo chętnie. Zresztą za honorarium autorskie
wybudowałem ten domek i wykształciłem syna. Badałem przebieg działań wojennych, ale
szczególnie interesowały mnie losy generała Samsonowa.
- A skarb? - wtrącił Jacek.
- To rzecz uboczna. Zaraz wyjaśnię dlaczego. Mój stryj Tomasz wielokrotnie w gronie
rodzinnym opowiadał o tamtych wydarzeniach. Jako podporucznik został przydzielony do
sztabu armii generała Samsonowa. Doskonale znał języki francuski, niemiecki i angielski. Co
ważne, miał udokumentowane przez, rosyjski urząd szlachectwo. Według niego kasy armijne
 przewożono w jaszczu artyleryjskim w drewnianej, okutej skrzyni. Ważne, że kasy pułkowe
znajdowały się przy pułkach, a armijne na tyłach. Stryj mówił najczęściej o tej bitwie: “Dla
cesarstwa to było wielkie lanie”. W 1917 roku, gdy moja rodzina znalazła się w Kijowie, było
też tam dwóch oficerów armii carskiej. Obaj w czasie spotkań na salonach opowiadali o
skarbie Samsonowa. Według nich złota było bardzo dużo. Zapamiętałem, że ojciec i stryj
nazywali obu oficerów mitomanami.
- Dlaczego? - zapytałem.
- Już po drugiej wojnie światowej mój stryj zetknął się z byłym pułkownikiem armii
carskiej. Ów mężczyzna za towarzyski nietakt został wyrzucony z korpusu paziów prosto do
 

Czeczenii. Służył tam w wojskach pacyfikujących buntowników na przełomie XIX i XX


wieku. Według relacji emerytowanego oficera kasy przewożono w brezentowych wiaderkach,
takich jakich używano do karmienia lub pojenia koni. Ich pojemność wynosiła około czterech
litrów. Od czasów wojny rosyjsko-japońskiej armia carska odchodziła od wypłacania żołdu w
złocie dając żołnierzom banknoty. Zastanawia mnie, po co przewożono złoto Samsonowa w
 betonowej skrzyni. Miałoby to sens, gdyby chodziło o zachowanie w dobrym stanie jakichś
dokumentów. Drugie pytanie, czy rzeczywiście to złoto miało służyć do opłacenia ludzi,
tworzenia nowej administracji na podbitych terenach. Z mojej wiedzy wynika, że Rosjanie
 byli bardziej skłonni do wymuszania posłuszeństwa przy pomocy nahajki i kozaków.
- Może pan coś opowiedzieć o samym Samsonowie? - poprosiłem.
- Oczywiście - rzekł profesor popijając kawę. - Aleksander Wasiliewicz Samsonow
urodził się 13 lutego 1859 roku. Jako osiemnastolatek brał udział w wojnie z Turcją. W wieku
czterdziestu trzech lat był już generałem. Podczas wojny rosyjsko-japońskiej dowodził
Ussuryjską Brygadą Konną, a potem dywizją kozaków syberyjskich. Właśnie wtedy doszło do
kłótni z Rennenkampfem. Samsonow podobno spoliczkował go na jakimś dworcu. Do 1907
roku służył w Warszawie, a w 1909 roku mianowano go atamanem dońskich kozaków i
gubernatorem Turkiestanu. W chwili wybuchu pierwszej wojny światowej był na urlopie
zdrowotnym, gdyż chorował na astmę serca. Był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną z
twarzą okoloną krótką brodą. Żołnierze podobno go uwielbiali i uważali za zdolnego dowódcę 
Dopiero 26 sierpnia 1914 roku Samsonow przybył do swojej armii. Dzień później główna
kwatera armii rosyjskiej znajdowała się w Nidzicy. Następnego dnia rankiem Samsonow
opuścił Nidzicę. Znalazłem wspomnienia brytyjskiego oficera łącznikowego, pułkownika sir 
Alfreda Knoxa, który stwierdził, że rosyjski generał przeniósł się w okolice Jedwabna. Już
wtedy powiedział Brytyjczykowi, żeby uciekał, gdyż sytuacja jest krytyczna. Jeszcze tego
samego dnia generał pojechał do Nadrowa, gdzie był świadkiem klęski wojsk rosyjskich XV
Korpusu. Tam podjął decyzję o wycofaniu tego korpusu. Sam udał się do Orłowa, a stamtąd
do granicy. Dokładnej trasy przejazdu sztabu i stupięćdziesięcioosobowej ochrony nie znam.
Jednak wiem, że generał wyjechał z lasów w okolicach wsi Puchałowo. Otóż odkryłem też
relację niemieckiego porucznika o nazwisku Balia. Jego kompania karabinów maszynowych
 batalionu “Graf von Wartenburg” zrobiła wypad w kierunku rosyjskich taborów znajdujących
się we wsi Ruskowo, na wschód od Puchałowa. Właśnie wtedy Niemcy w zasadzce zniszczyli
cały oddział kozaków chroniących generała. Samsonow ze sztabem uciekał dalej na piechotę.
Z opisu tej tułaczki wynika, że musieli pójść na północ i potem zawrócić na południe w stronę 
leśniczówki Karolinka, gdzie w nocy z 29 na 30 sierpnia zmarł. Co się działo z generałem
 

 przez cały dzień 29 sierpnia, dokładnie nie wiem. Wtedy zapewne, jeśli skarb Samsonowa
istnieje, został zakopany.
 

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

USTALAMY TRASĘ WYPRAWY • SZUKAMY DĘBÓW • JEDZIEMY


DO NIDZICY • CZY OLBRZYM NAS OSZUKUJE? • ZWIEDZAMY
NIDZICKI ZAMEK • TAJEMNICZY POSZUKIWACZ SKARBU • DĘBY
POD WAPLEWEM • CZY KTOŚ JUŻ ZNALAZŁ ZŁOTO? • DĘBOWE
WZGÓRZA • NOWY TROP

Ostro ruszyłem po wertepach w stronę domu Olbrzyma. Przejechałem przez przysiółek 


 Natać Mała, okrążyłem zatokę jeziora Omulew i ruszyłem na północ. Po półgodzinie
zajechałem na podwórze gospodarstwa dziennikarza. Olbrzym z Rambo właśnie grzebali przy
silniku dodge’a.
- Co tak długo? - na wstępie zapytał Olbrzym ocierając brudne dłonie o nogawki
kombinezonu roboczego.
- Musieliśmy załatwić jeszcze jedną rzecz odpowiedziałem. - W gospodarstwie, gdzie
 była melina Batury, znajdowały się księgi landratury ze Szczytna. Niestety, Batura zabrał
 jeden tom. Wydaje mi się, że musiał być bardzo ważny.
- Ciekawe, co mogło być takiego istotnego w oficjalnych dokumentach? - zastanawiała
się Zosia.
- Jestem pewien, że prędzej czy później spotkamy tego twojego Baturę w czasie naszej
wycieczki - rzekł Olbrzym.
W tym momencie przypomniały mi się słowa pana Tomasza i jego wątpliwości
związane z dziwnym zachowaniem dziennikarza. Być może w kronice znajdował się drobny,
ale arcyważny szczegół. To, że Batura zabrał tylko ten jeden tom świadczyło, iż może
straciliśmy jakiś istotny trop.
Rozsiedliśmy się z Zosią w salonie domu Olbrzyma. Gospodarz i Rambo poszli umyć
się i przygotować do drogi, zacząłem uważnie oglądać półki z książkami. Znajdowały się tam
dzieła dotyczące drugiej wojny światowej, kilka albumów fotograficznych, opasie tomiska na
temat dziejów Warmii i Mazur.
- No to dokąd najpierw jedziemy? - spytał Olbrzym schodząc z góry, gdzie znajdowała
się jego sypialnia.
Rozłożył na stole mapę okolic Olsztyna.
 

- Może odwiedzimy wszystkie miejsca związane z bitwą pod Tannenbergiem? -


zasugerowała Zosia.
- Wiesz, ile tego jest? - odpowiedział pytaniem Rambo, który właśnie wyszedł z
kuchni niosąc tacę z filiżankami i dzbankiem mocnej herbaty.
- Zastanówmy się, według jakiego klucza rozpoczniemy nasze poszukiwania -
 powiedziałem. - Możemy prześledzić wszystko związane z Samsonowem. Druga metoda, to
szukać owych dębów nad rzeką, jeśli wierzyć mapie Brecskova. Trzecie wyjście, to
rzeczywiście pojechać we wszystkie miejsca, gdzie toczyły się walki.
- Jestem za tym ostatnim - zapowiedziała Zosia.
- Ja za Samsonowem - rzekł Rambo.
- Stawiam na dęby - dodał Olbrzym.
Spojrzeliśmy po sobie i parsknęliśmy śmiechem.
- Gdzie dwóch Polaków, tam trzy partie - śmiał się Olbrzym.
- Może gdzieś na szlaku bitewnym odnajdziemy ciekawy szczegół - odezwała się 
Zosia. - Poza tym taka wycieczka będzie chyba ciekawsza.
- Tu nie chodzi o wycieczkę, ale o skarb - ripostował Rambo. - Złoto przez jakiś czas
wędrowało ze sztabem Samsonowa. Nie wiemy, kiedy i w jakiej okolicy zakopano skrzynię.
Może śledząc trasę wędrówki Samsonowa coś wypatrzymy.
- I co z tego? - ostro zapytał Olbrzym. - Jeśli Brecskov znalazł złoto, to mógł je gdzieś
 przenieść i wtedy tracimy jakikolwiek ślad. Mamy za to mapę niemieckiego pułkownika.
Wynika z niej, że wiedział, gdzie jest zakopana skrzynia. Mamy też złotego rubla ukrytego
 przez niego na strychu. Trzymał go tylko na wzór, żeby porównać z ewentualnym
znaleziskiem?
Przysłuchiwałem się uważnie wszystkiemu, zwłaszcza temu, co mówił Olbrzym.
Ziarno nieufności zasiane przez pana Tomasza zaczynało kiełkować.
Teraz cała trójka spojrzała na mnie oczekując decyzji.
- Proponuję kompromis - odezwałem się po chwili namysłu. - Przejażdżka po polu
 bitwy jest kusząca, ale ścigamy się z Batura, który może mieć konkretny ślad, a więc i
 przewagę nad nami. Przez ponad osiemdziesiąt lat mogło się wiele zmienić. Szukanie dębów i
rzeczki jest trudniejsze niż poszukiwania igły w stogu siana. Jeśli zaś chodzi o trasę śladami
Samsonowa, to jest tylko jeden problem - nie wiemy, kiedy złoto zakopano, a z tego wynika,
że nie wiemy także, gdzie szukać.
Zosia, Olbrzym i Rambo patrzyli na mnie z niemym pytaniem w oczach.
- Najlepszym rozwiązaniem jest, według mnie, wzięcie map, przewodników i
 

konfrontowanie rzeczywistości z przeszłością - kontynuowałem. - Najrozsądniej chyba będzie


 pojechać trasą Samsonowa.
- A więc do Nidzicy! - zakrzyknął Rambo.
- Dlaczego tam? - spytała Zosia.
- To właśnie tam przybył generał Samsonow 26 sierpnia 1914 roku - wyjaśnił jej
Rambo.
- Możesz wydrukować kilka egzemplarzy map terenu bitwy? - poprosiłem Olbrzyma.
- Oczywiście - odpowiedział włączając komputer.
- Będziemy wsadzać patyczki? - domyślała się Zosia.
- Masz rację - przytaknąłem. - Spróbujemy naszej metody. W czasie wędrówki
zaznaczymy sobie ważne i interesujące nas miejsca.
- Zeskanuję tylko ten rejon i trochę go powiększę - mówił Olbrzym wkładając
odpowiednio złożoną mapę do skanera.
- Możesz zrobić jeszcze podwójną mapę - zasugerował Rambo.
Olbrzym spojrzał na niego pytająco.
- Chodzi mi o to, żebyś na starą mapę z 1908 roku nałożył współczesną - tłumaczył
Rambo. - Albo lepiej tę starą wydrukuj na kalce. Możesz?
- Jasne - mruknął dziennikarz.
- Chcę, żebyśmy mogli porównać to jak jest teraz z tym, jak było prawie sto lat temu.
Było już późne popołudnie. Obawiałem się, że obróbka map może długo potrwać.
Olbrzym też spojrzał na zegarek.
- Może zrobicie kanapki i herbatę w termosie? - zaproponował.
Rambo ruszył do kuchni. Pchnąłem tam lekko opierająca się Zosię i poszedłem za nią.
Po dwóch minutach kręcenia się po kuchni wszedłem do salonu. Spojrzałem Olbrzymowi
 przez ramię. Właśnie zaczynał drukować mapy. Widziałem, że wcale ich nie skanował, miał
 je już gotowe i ukryte w swoim archiwum. Po cichu zawróciłem. Olbrzym był jasnowidzem
albo coś przed nami ukrywał.
Wszedł do kuchni po dziesięciu minutach.
- Już się drukuje - wyjaśnił sięgając do słoika po ogórka kiszonego.
Sprawnie pokroił go na plasterki i podsunął Zosi robiącej kanapki. Widziałem, że pod
maską rubaszności był spięty.
Po kwadransie byliśmy gotowi do drogi.
Pojechaliśmy przez Kurki do Olsztynka i dalej trasą E-7 do Nidzicy. Już z daleka
widzieliśmy wieże krzyżackiego zamku wznoszącego się na wysokim wzgórzu. Zatrzymałem
 

się na sporym rynku, przy którym stał ratusz. Ruszyliśmy w stronę usytuowanego na
siedemnastometrowym wzgórzu zamku. Przez furtkę weszliśmy na podzamcze.
- Kiedyś widziałem tu pokaz umiejętności ślicznej kuszniczki z warszawskiego
Bractwa Miecza i Kuszy - wspominał Olbrzym. - Dali wspaniały pokaz walk podczas “Dni
 Nidzicy”.
 Nidzicki zamek stoi na planie kwadratu o bokach długości sześćdziesięciu jeden
metrów. W rogach ma solidne kwadratowe baszty. Wejścia na dziedziniec broniła kiedyś
 brama wyposażona w bronę, czyli kratownicę.
- Czemu w tym zamku od zewnątrz są okna na parterze? - dziwiła się Zosia.
- Zamek wielokrotnie przebudowywano - wyjaśniał jej Rambo. - Poza tym kiedyś był
otoczony bagnami i nie tak łatwo było podejść do niego oblegającym wojskom.
Po kocich łbach weszliśmy na dziedziniec otoczony krużgankami. Na moment
 przymknąłem oczy i ujrzałem w wyobraźni kondukt rycerzy krzyżackich wracających z
wyprawy na polskie wioski przygraniczne. W uszach brzmiał stukot końskich kopyt i chrzęst
oporządzenia.
- Poszukajmy jakiegoś przewodnika - zaproponował Rambo.
Po opłaceniu biletów wstępu przyszedł do nas przewodnik. Był to niski i łysiejący
 jegomość, który ubytki w owłosieniu maskował zaczesując włosy z jednego boku na drugi.
Miał przy tym zwyczaj gestykulować i kręcić głową przy opowiadaniu, więc niesforne
kosmyki co chwila zmieniały położenie. Jedna ręka była stale zajęta poprawianiem czupryny.
- Tak zwany przygródek zbudowano w 1310 roku - zaczął opowieść oprowadzając nas
 po muzeum znajdującym się na parterze. - W 1381 roku miasto otrzymało prawa miejskie, a
osiem lat później toczyły się tu bezowocne rokowania polsko-krzyżackie. Po bitwie pod
Grunwaldem zamek zajęli Polacy, lecz opuścili go po trzech miesiącach. W 1414 roku
Władysław Jagiełło wziął zamek głodem. W czasie wojny trzynastoletniej zamek ponownie
znalazł się w rękach polskich, gdyż jego komendant należał do Związku Pruskiego. W latach
1520-1521 warownia ponownie znalazła się w rękach polskich. W 1807 roku stacjonowały tu
wojska francuskiego marszałka Michela Neya, a także polskie legiony generała Józefa
Zajączka. Później Francuzi zrobili tu sobie magazyn zboża, a chleb wypiekali w kościele
ewangelickim.
- Czy był tu generał Samsonow? - wypaliła Zosia, nieco znudzona opowieścią.
Włosy przewodnika na skutek zburzenia toku opowieści wykonały salto mortale i
 jegomość musiał chwilą je poprawiać.
- Państwo szukają skarbu? - zapytał z uśmiechem. - Wiele osób go szuka i pyta o
 

Samsonowa. Otóż powiem pani, że miasto bardzo ucierpiało w czasie bitwy nad Wielkimi
Jeziorami Mazurskimi. Zniszczeniu uległy rynek i główna ulica. Kościół ewangelicki
 podpalili pijani Rosjanie, a dworzec zbombardowało rosyjskie lotnictwo.
- To już wtedy były bombowce? - dziwiła się Zosia.
- Nie - zaprzeczył Olbrzym. - Na początku wojny lotnictwo spełniało jedynie rolę 
rozpoznania. Walki powietrzne czasami sprowadzały się do wzajemnego strzelania do siebie
 pilotów uzbrojonych w pistolety. Bombardowania przeprowadzano zrzucając z powietrza
granaty. To Niemcy w ten sposób zbombardowali lotnisko polowe przy twierdzy Osowiec tuż
 po wybuchu wojny. W odwecie Rosjanie zorganizowali podobną wyprawę na koszary w Ełku.
Bardzo szybko dostrzeżono nowe możliwości samolotów i powstały myśliwce oraz
 bombowce.
Przewodnik słuchał opowieści uśmiechając się lekko.
- Może was zainteresuje, że dzisiaj rano byłem na rybach nad jeziorem Mielno -
odezwał się. - Wracając widziałem jakiegoś blondyna w samochodzie terenowym. Miał z tyłu
masę sprzętu i coś węszył przy cmentarzu żołnierzy rosyjskich w Waplewie. Rośnie tam
trochę dębów.
- To Batura! - krzyknęła Zosia.
Szybko podziękowaliśmy przewodnikowi i pobiegliśmy do samochodu.
- Czego on szuka w Waplewie? - pytała Zosia zapinając pasy.
- Pod Waplewem doszło do ważnego starcia - tłumaczył jej Olbrzym.
 Nadstawiłem ucha chcąc wiedzieć, co teraz powie dziennikarz.
- Można jednak podejrzewać, że zakopano tam własność jednostki niemieckiej -
mówił Olbrzym. - Właśnie w tych okolicach Rosjanie 28 sierpnia 1914 roku rozbili jedną z
dywizji XX Korpusu niemieckiego dowodzonego przez generała artylerii Friedricha von
Scholtza. Tego dnia nad Mazurami panowała gęsta mgła. Wszędzie było słychać odgłosy
artylerii, lecz nikt nie wiedział, kto i do kogo strzela. Jedna z niemieckich dywizji właśnie
forsowała rzekę Marózkę, gdy nagle podniosła się mgła. Rosjanie mieli doskonale wstrzelaną 
w to miejsce artylerię i rozpoczęli masakrę zakończoną atakiem na dywizję od południa i
 południowego wschodu.
Słuchałem opowieści i pędziłem E-7 na północ w stronę Olsztynka. Jednak na tej
trasie panował ogromny ruch i musiałem uważać. Po półgodzinie dojechaliśmy do Waplewa i
 prawie przeskoczyliśmy przez most na rzece Marózce. Ostro skręciłem w lewo przejeżdżając
tuż przed “nosem” rozpędzonego TIR-a. Zatrzymaliśmy się przy zaniedbanym cmentarzu.
- Dęby są - oświadczył Rambo rozglądając się na boki.
 

- Batury nie ma - dodała Zosia.


Bezradnie staliśmy.
- Pojedźmy kawałek dalej - zaproponowała Zosia.
Wsiedliśmy do Rosynanta i wolno ruszyliśmy na północny zachód polną drogą w
stronę przesmyku między dwoma jeziorkami.
- Stój! - nagle krzyknął Olbrzym.
Wcisnąłem pedał hamulca.
Dziennikarz wysiadł i zaczął badać pobocze.
- Patrzcie, tu stał jakiś samochód o szerokich oponach - wskazywał palcem. - To
musiało być coś wielkości Rosynanta. Dookoła są dziury. Prawdopodobnie po jakiejś sondzie.
Słyszałem, że teraz są takie urządzenia, w których wsuwa się w ziemię cienkie czujniki na
głębokość do dwóch metrów. One wyłapują wszystkie metale w promieniu kilkudziesięciu
metrów. Ten twój Batura mógłby mieć coś takiego?
Ponuro pokiwałem głową.
- To zobaczmy, czy gdzieś kopał - zaproponował dziennikarz.
Rozeszliśmy się na wszystkie strony. Poszedłem w kierunku przesmyku, przeszedłem
nad wąską strugą łączącą dwa jeziorka i zamarłem. Przed sobą ujrzałem grupę wiekowych
dębów. Z niepokojem obiegłem je dookoła. Nigdzie nie widziałem nawet śladu dziury.
- Chodźcie tu! - zawołałem resztę kompanii.
Przybiegli natychmiast. Stanęli i patrzyli zdumieni.
- Pasuje do planu Brecskova - mruknął Olbrzym.
- Przyniosę wykrywacz metali - rzuciłem biegnąc do Rosynanta.
Po pięciu minutach byłem z powrotem. Założyłem słuchawki i zacząłem obchodzić
teren.
Całe towarzystwo rozłożyło się na trawie i spokojnie przyglądało się poszukiwaniom.
Moje łażenie po półgodzinie straciło sens. Zrezygnowany zdjąłem słuchawki. W tym
czasie zza zakrętu wyjechał jakiś mężczyzna na rowerze. Miał na sobie marynarkę, czapkę z
daszkiem i spodnie ze spiętymi nogawkami, żeby nie wkręciły się w łańcuch. Miał ogorzała,
 pomarszczoną twarz i około sześćdziesięciu lat. Zatrzymał się przy nas i patrzył z uśmiechem.
- Państwo są już drudzy dzisiaj, których nabrał ten pułkownik - odezwał się.
Patrzyliśmy na niego zdziwieni.
- Może pan podać więcej szczegółów? - poprosił Olbrzym.
- O, to już kupa czasu minęła, jak tu znaleźli skrzynkę - zaczął opowiadać.
- A kiedy konkretnie? - dopytywała się Zosia. - Może w przybliżeniu.
 

- Gdzieś między rokiem 1984 a 1987 - odrzekł starszy pan. - Pewien oficer z
Bydgoszczy będąc na szkoleniu w Moskwie spotkał tam byłego oficera carskiego, który dał
mu mapy z miejscem ukrycia skrzyni. Polski oficer po powrocie do kraju łaził po okolicach
cmentarza żołnierzy rosyjskich tu niedaleko, w Waplewie. Szukali też inni, którym tę mapę 
sprzedał. Okopywali prawie wszystkie dęby w okolicy. Pewnego dnia przy stuletnim dębie
rosnącym tu przy dróżce ksiądz odkrył porzuconą drewnianą skrzynkę o wymiarach 40 na 40
na 80 centymetrów. Miała zaczepy umożliwiające mocowanie jej do siodła. Była pusta, a
wokół drzewa widniały trzy ogromne dziury.
- A ten pułkownik jeszcze tu przyjeżdżał? - zapytałem.
- Pewnie. Mieszkał u takiego jednego w Pawłowie. Jak wypił, to wszystkim opowiadał
o wielkim skarbie. Ten, u którego mieszkał, Janek go wołali, pewnego dnia pokłócił się z tym
oficerem. Wszyscy sąsiedzi słyszeli. Potem pułkownik wsiadł do swojego auta i pojechał w
stronę Warszawy. Rozbił się o drzewo w lesie przed Frąknowem. Jedni mówili, że był pijany,
inni, że coś z hamulcami w samochodzie było nie tak. Milicja to nawet tego Janka w
kajdankach zabrała.
- I co, i co? - Zosia była zniecierpliwiona.
- Janek jednak wrócił do domu, sprzedał chałupę i zniknął. Podobno wyjechał na
Śląsk.
- No to wszystko jasne - mruknął Olbrzym.
Mężczyzna pożegnał się i wciąż uśmiechając się wsiadł na rower i odjechał.
- Co robimy? - zapytała Zosia.
Spojrzałem na zegarek. Było już późne popołudnie.
- Proponuję zjeść kanapki i odwiedzić jeszcze jakieś miejsce - odezwałem się.
Rambo pobiegł po kanapki, które zjedliśmy grzejąc się w promieniach majowego
słońca.
- Dokąd jedziemy? - zadał pytanie Rambo rozkładając mapę. - Może do Nadrowa?
Tam Samsonow był świadkiem klęski swoich wojsk i podjął decyzję o odwrocie.
- Możemy - powiedział Olbrzym sprawiając wrażenie lekko znudzonego.
- A może skoczymy do Eichenbergu? - nagle zapytała Zosia spoglądając na mapę 
leżącą na kolanach Rambo.
Zamarłem. Widziałem, że Olbrzym też spojrzał na dziewczynę z niepokojem w
oczach. Rambo był zdumiony.
- Co ty powiedziałaś? Powtórz! - prosiłem.
- Eichenberg - Zosia spokojnie tłumaczyła. - Taką nazwę widzę na zachód od wsi
 

Bujaki. O ile znam niemiecki, znaczy to Dębowa Góra.


Popatrzyliśmy. Rzeczywiście na niemieckiej mapie była taka nazwa.
- Wiecie, proponuję wrócić do mnie i uważnie przestudiować mapy i przewodniki po
naszym regionie - odezwał się Olbrzym. - Teraz jest już za późno na uważne obejrzenie
dwóch wzgórz. Dziś zaplanujemy dokładnie trasę wycieczki i na mapach prześledzimy drogę 
ucieczki Samsonowa.
Sugestia Olbrzyma wydawała się rozsądna, więc zapakowaliśmy się do Rosynanta i
wróciliśmy do samotni dziennikarza.
Olbrzym wyniósł na taras z widokiem na jezioro stolik i plastykowe krzesła. Zosia
zrobiła ogromne kubki z kawą i usiedliśmy nad naszymi mapami.
- No to dawaj te swoje przewodniki - powiedział Rambo do Olbrzyma.
Dziennikarz poszedł do swojej domowej biblioteczki i wrócił z naręczem książek.
- A gdzie masz ten przewodnik Mieczysława Orłowicza? - zapytał Rambo. - Ten
reprint.
- Poczytam go - sucho stwierdził Olbrzym.
- A nie mogę ja? - spytała Zosia.
Uważnie patrzyłem na twarz Olbrzyma. Widziałem, że szuka jakiegoś wyjścia z
sytuacji. Widząc moje spojrzenie z rezygnacją podał dziewczynie książkę. Sam sięgnął po
 pierwsze z brzegu wydawnictwo i beznamiętnie je przeglądał.
Rambo, Zosia i ja zatopiliśmy głowy między strony i zaczęliśmy porównywać opisy z
tym, co widzieliśmy na mapach. Tylko nasz gospodarz udawał, że robi to samo. Obserwował,
 jakie miejsca sprawdzamy lub patrzył ponad swoim przewodnikiem na toń wody. Na
drobnych falach połyskiwały ostatnie promienie słońca. Co chwila słyszeliśmy plusk 
rzucających się ryb. Sprawiały wrażenie, jakby pławiły się w zachodzącym słońcu.
- Macie coś? - Zosia patrzyła na nas z wyczekiwaniem.
Wszyscy pokręciliśmy głowami. Dziewczyna spojrzała na nas triumfalnie.
- Słuchajcie - zaczęła opowieść. - O Dębowej Górze znalazłam tylko wzmiankę, że
 jest na zachód od wsi Bujaki.
Kiwnęliśmy głowami.
- Z map wynika, że w rzeczywistości są to dwa wzgórza - zauważył Rambo. - To
 północne jest nie zarośnięte, a południowe owszem, tak.
- To północne według współczesnych oznaczeń ma spory dołek na szczycie -
wskazałem miejsce na mapie.
- Słuchajcie dalej - przerwała nam Zosia. - Sprawdziłam też inną trasę wycieczki.
 

Orłowicz napisał tam o miejscowości Napiwoda i lasach na północ od niej: Są to lasy


mieszane, a wśród drzew trafiają się wspaniałe okazy dębów, jesionów, sosen, jodeł.
- Masz więc do przeszukania sto pięćdziesiąt kilometrów kwadratowych lasu - ostro
 powiedział Olbrzym zaglądając jej przez ramię. - Tyle było za czasów Orłowicza.
- Dobra, dobra. - Zosia nic dawała się zbić z tropu. - Dalej jest tu napisane o Złotych
Górach, których nie mogę znaleźć na mapach, oraz Błędnych Górach, a te znajdują się na
 południe od Kociaka. I teraz ciekawostka. Przy południowym brzegu jeziora Omulew
znajdowała się leśniczówka Terten. Kolo niej rosło kilka okazałych dębów. Największy z nich
nosił miano “dębu cesarza Wilhelma” i miał wówczas średnicę tak dużą, że mogło go objąć
dopiero czterech ludzi.
- Nic wiem, czemu uparliście się na te dęby? - spytał Olbrzym.
Trop wskazany przez Zosię jest bardzo ciekawy - zauważyłem. - Spójrzcie na mapę.
Owa leśniczówka była na południe od wsi Jabłonka, do której ten rosyjski oficer miał zawieźć
skrzynkę.
- Jasny gwint - mruknął Rambo drapiąc się po czuprynie.
 

ROZDZIAŁ JEDENASTY

TELEFON DO MINISTERSTWA • WIEJSKIE ZEBRANIE • MILIONER 


CHCE ZNISZCZYĆ WIEŚ • RATUJĘ DOM KULTURY • PROPOZYCJA
PROFESORA • KTO WE WSI ROZRABIA? • CZY SARA POGODZI SIĘ
Z RODZICAMI? • KOMANDOSI JEDZĄ ŻUŻEL • NA POMOC SIARCE
• WPADAM W PUŁAPKĘ • FLIP I FLAP WKRACZAJĄ DO AKCJI

Wyszliśmy od profesora z szumem informacji w głowach. Zbliżał się wieczór i jak to


na wsi bywa, o tej porze ożywiało się życie towarzyskie. Ludzie siedzieli na ławeczkach przed
chałupami nieufnie spoglądając na nasz pochód.
- O której jest to wiejskie zebranie? - zapytałem Sarę.
- O osiemnastej - odpowiedziała.
Jej twarz od razu spoważniała, przypomniała sobie o zamieszaniu, jakie spowodowała
 jej osoba.
- Twój narzeczony będzie? - dopytywałem się.
- Nie, Piotr jest teraz na szkoleniu w jednym z londyńskich banków.
Gdy padły słowa o narzeczonym, chłopakom od razu zrzedły miny.
- Myślę, że stawimy się w komplecie - powiedziałem za siebie i chłopaków.
- To nie musimy ruszać do Kętrzyna? - ucieszył się Jacek.
Zadumałem się przez chwilę.
- I tak was sprawa skarbu wciągnęła bardziej, niż bym chciał - mówiłem z rezygnacją 
w głosie. Sądzę, że trasę odbędziecie innym razem, bo chyba kończy się wam zwolnienie ze
szkoły.
- Następny tydzień i tak się nie liczy, bo wszędzie w naszych szkołach są matury, zajęć
 praktycznie nic ma - rzucił Maciek.
- Przydacie się tu jako zbrojne i zgrane ramię sprawiedliwości - zażartowałem.
Harcerze chyba poważnie potraktowali moje słowa o zbrojnym ramieniu, bo od razu
zaczęli dyskutować nad planem działania w czasie zebrania.
Z niecierpliwością czekałem na telefon od naszego ministerialnego archiwisty, do
którego dzwoniłem w południe. Spojrzałem na telefon komórkowy. O dziwo, teraz na ekranie
 była wyświetlona informacja, że jestem poza zasięgiem przekaźników.
 

- Jest tu gdzieś telefon? - spytałem Sarę.


- Parę osób ma, ale niechętnie pozwalają dzwonić - odpowiedziała dziewczyna. - Koło
sklepu był automat, ale łysole go zdewastowali.
- Wujek musi wyjść na jakieś wzgórze - doradził mi Jacek.
- Po drugiej stronie rzeki w lesie jest wyżej - podpowiedziała Sara.
Do spotkania została jeszcze godzina. Poszedłem więc na drugą stronę rzeki. Za
mostkiem skręciłem w lewo na brukowaną drogę. Po około pół kilometra ujrzałem po lewej
stronie prymitywne pole biwakowe. Tuż za nim leśna droga skręcała w prawo. Szedłem po
kolana w wysokich trawach. Widocznie dawno nikt tędy nie szedł. Spacer sprawiał mi
ogromną przyjemność. Po prawej stronie mijałem młodniki świerkowe, a po lewej las
mieszany z przewagą sosny. Nie było żadnych krzaków i łatwo wypatrzyłem ścieżynę 
wydeptaną przez zwierzęta. Prowadziła wprost do wzgórza, które było widać z daleka.
Wzniesienie miało kilkanaście metrów wysokości i podejście na szczyt było dosyć
strome. Jednak zobaczyłem, ze było ono równo podzielone wąwozami, które prowadziły ku
górze. Wchodziłem potykając się o zwalone drzewa. Na szczycie ekran telefonu pokazał, że
stąd mogę swobodnie rozmawiać. Wybrałem numer pracownika archiwum i po chwili już z
nim rozmawiałem.
Okazało się, że próbował od kilku godzin dodzwonić się do mnie. Domyślił się 
 jednak, że mam kłopoty z telefonem i czekał w pracy. Przekazał interesujące mnie informacje.
Po kilku minutach wracałem do wsi cicho pogwizdując.
Choć zegar w sali wiejskiego domu kultury późnił się o sto minut, to wszyscy zjawili
się punktualnie. Stół prezydialny przykryto tradycyjnie zielonym suknem. Pierwsze rzędy
 pokrytych dermą krzeseł były wolne. Środek obsadzili mieszkańcy wsi, tyły zbuntowani. Pod
samą ścianą na drewnianych ławach o wyrobionych od siedzenia kantach zasiadła młodzież.
W kąciku przycupnęły dwie kobiety, chyba przyjaciółki, częstujące się “Tic-Tacami”.
- Na każdym zebraniu jest taka rzecz, że ktoś musi zacząć - rzekł sołtys Kodaka,
Walendziak.
Był starszym już mężczyzną ubranym w waciak i adidasy. Pod watowaną kurtką 
roboczą miał białą koszulę i cienki jak śledź czarny krawat.
- Najpierw uczcijmy chwilą ciszy tych mieszkańców Kociaka, którzy odeszli do
wieczności - powiedział Walendziak. - Zebraliśmy się tu w sprawach zamachów na wiejski
dom kultury, oczyszczalnię ścieków oraz w związku z brakiem bezpieczeństwa. Zaprosiłem tu
inspektora kulturalnego z gminy, pana od budownictwa oraz naszego dzielnicowego.
Wszyscy trzej panowie siedzieli przy stole prezydialnym. Ten od kultury był niskim
 

młodzieńcem w okularkach, które co rusz przecierał wielką chustka do nosa. Specjalista od


 budownictwa, trochę starszy od kolegi, założył elegancki garnitur, a bawił się kluczykami
samochodowymi i pocierał cienki wąsik pod nosem. Policjant patrzył na wszystkich
wystraszony.
- Co do domu kultury. - zaczął inspektor z gminy.
- Najłatwiej wszystko zlikwidować! - krzyknął zachrypniętym głosem jeden z
mężczyzn.
Spod czapki z daszkiem wystawały długie ciemnoblond włosy. Sprawiał wrażenie,
 jakby dopiero przyszedł prosto spod sklepu. Nie on jeden tego wieczora wypił jedno piwko,
żeby nabrać odwagi do zabierania głosu.
- We wsi jest jeszcze dom kultury - kontynuował urzędnik. - Wszyscy pamiętają 
 poczynania nieobecnego już tutaj animatora życia kulturalnego. Proszę państwa, zarząd gminy
nie chce likwidować domu kultury. Pamiętajcie jednak, że zgodnie z nowym prawem musi on
zarobić połowę kosztów swojego utrzymania.
 Na sali zrobiło się cicho. W tym momencie do sali wszedł mężczyzna koło
 pięćdziesiątki. Lekko łysiejący i pewny siebie, aż tryskał zapachem pieniędzy i dobrej wody
kolońskiej. Za nim wtoczyło się czterech osiłków. Dwóch zostało przy drzwiach, a pozostali
stanęli za swoim szefem, który zasiadł w pierwszym rzędzie.
- Otóż to - odezwał się Milioner zakładając nogę na nogę i pokazując wszystkim
 pantofle z krokodylowej skóry. - Ja chcę zrobić tu biznes. Po co ma chałupa niszczeć.
Ochroniarze surowym wzrokiem rozglądali się po sali. Nikt nie śmiał przerywać. W
tym czasie na spotkanie przyszli chłopcy Jacka. Stanęli obok mnie i Sary. Byliśmy sami w
kącie naprzeciw drzwi.
- Taki dom to zaplecze spotkań międzyludzkich - nieśmiało powiedział jeden z
młodych mieszkańców Kociaka. Rozpoznałem w nim jednego z tych, którzy nazwali Sarę 
imieniem Siarka.
- Alternatywa dla młodzieży jest prosta: albo dom kultury, albo przystanek - podniosła
się kobieta w kurtce w kolorowe kwiatki. - Z tego ostatniego miejsca wszystkich przegania
 policja.
Przy tych słowach dzielnicowy tylko kiwnął głową.
- Proszą państwa, dom kultury tak naprawdę nie istnieje - argumentował inspektor.
Powiedzmy to sobie prosto w twarz. Nowa dyrektorka jest do niczego, a złodzieje ukradli już
wszystko co cenniejsze. Zostały stoły, krzesła, tablica z rzutkami, kilka gier planszowych i
 płyty analogowe ze starymi przebojami.
 

- To jednak starcza młodym, żeby mieć gdzie umawiać się w chłodne dni na randki
-znowu wstała kobieta w kurtce w kwiatki.
- My wiemy, kto ukradł! - krzyczał ktoś ukryty za plecami tłumu. - To te łyse pały
Milionera!
Ochroniarze rzucili w tłum spojrzenia jak błyskawice.
- Balcerek, nie kłam w żywe oczy! - ryknął Wiewiór. - Widziałeś, złapałeś za rękę?
- My wiemy, kto wie i dzwonił na policję - odezwał się Walendziak. - Na policji oficer 
dyżurny powiedział, że kontroluje sytuację.
- Ależ, bez świadka nie możemy ścigać przestępców - mruknął policjant.
- Ja powiem, że to łysi wszystko rąbnęli, a potem mi gospodarka pójdzie z dymem! -
krzyczał Balcerek.
W tym momencie wstałem. Widziałem, że łysi, Balcerek i harcerze Jacka znaleźli się 
niebezpiecznie blisko siebie.
- Przepraszam bardzo - powiedziałem wychodząc na środek.
 Na sali zrobiła się cisza jak makiem siał. Sołtys otworzył szeroko oczy.
- Nazywam się Tomasz NN. - przedstawiłem się. - Jestem dyrektorem departamentu w
Ministerstwie Kultury i Sztuki, które jak państwo wiedzą opiekuje się także zabytkami. A
dom kultury, w którym się znajdujemy, jest zabytkiem wysokiej klasy.
- Kto pana nasłał? - spokojnie zapytał Milioner.
- Jestem tu tylko przejazdem - odpowiedziałem mu. - Otóż, zainteresowałem się 
sprawą państwa domu kultury. Może nie wszyscy wiedzą, ale właśnie tu powstała jedna z
 pierwszych polskich szkół w Prusach Wschodnich. Wcześniej, w czasie powstania
styczniowego w 1863 roku tędy prowadził szlak przemytników broni. Właśnie w tym
 budynku zatrzymywali się wieczorem przed nocnym skokiem przez granicę zaborów
 pruskiego i rosyjskiego. Wojciech Kętrzyński tu zmierzał, gdy go zatrzymał patrol pruskiej
żandarmerii w podolsztyńskiej wsi Jaroty. Z tych względów obiekt ten ma status zabytku. Pan
wie, co to oznacza? - zwróciłem się do Milionera. - Bez pozwolenia opiekuna zabytku nie
można wbić w ścianę nawet jednego gwoździa, a co dopiero zmieniać przeznaczenie budowli.
- Ja jestem gminnym konserwatorem zabytków - odezwał się elegant z gminy.
- To czemu pan nic nie robił w tej sprawie? - zapytałem.
- Skąd pan wie? - odpowiedział bezczelnie. - Uznałem, że propozycja zrobienia tu
hotelu jest bardzo rozsądna.
- A czy wie pan, ile pieniędzy przeznaczyli Szwedzi z województwa Halland na
renowację tego obiektu i stworzenie tu domu kultury, miejsca spotkań i regionalnego
 

muzeum? - rzuciłem w jego stronę. - Powinien pan solidnie wypełniać swoje obowiązki.
Oświadczam, że jeszcze dziś spiszę protokół, a pojutrze przyślę tu i do gminy komisję 
kontrolną z ministerstwa.
- Zaraz, zaraz - przerwał mi Milioner. - Myślę, że musimy się dogadać. Ja jestem
właścicielem budynku.
- Myślę, że tą transakcja, o której nie powiadomiono ani naszego ministerstwa, ani
Państwowej Służby Ochrony Zabytków w Olsztynie, powinien zająć się urząd skarbowy -
teraz już straszyłem na całego.
Mój bluff zadziałał. Milioner jakby skulił się słysząc słowa o urzędzie skarbowym.
- Teraz mianuję, bo mam takie uprawnienia, społecznego opiekuna zabytku -
ciągnąłem swoją tyradę. - Myślę, Saro, że nie odmówisz?
Dziewczyna aż się wyprostowała ze zdziwienia. Milioner zrobił się czerwony na
twarzy.
- Jasne, że nie - dziewczyna odpowiedziała po chwili wahania.
- To znaczy, że dom kultury zostaje? - zapytał Walendziak.
- Oczywiście - rzekłem. - Nasze ministerstwo będzie chciało zobaczyć akt własności
szanownego biznesmena.
Widziałem, że twarze mieszkańców Kociaka pokraśniały, a zaciśnięte pięści Milionera
zbielały. Ochroniarze patrzyli na mnie zimno, a harcerze Jacka dumni podnosili w górę kciuki
 pokazując, że odwaliłem kawał porządnej roboty.
- Następny temat to oczyszczalnia... - zaczął sołtys.
- To skandal, żeby jeden człowiek całej wsi szkodził! - odważnie krzyczał Balcerek.
- Proszę państwa, ten pan wygrał z gminą proces - wyjaśniał inspektor od
 budownictwa. - Teraz musimy się z nim dogadać.
- Co tu się dogadywać?! - krzyczeli ludzie.
- W łeb takiego!
Podniósł się straszny tumult. Ochroniarze ciasnym kręgiem otoczyli swego
chlebodawcę. Z tego co krzyczano zrozumiałem, że gmina chciała postawić oczyszczalnię 
ścieków na gruntach należących do Milionera. Początkowo wyraził na to zgodę. Jednak kiedy
 jego syn związał się z Sara, wtedy podyktował wyższą niż początkowo cenę za metr 
kwadratowy gruntu. Potem, gdy sąsiad sprzedał ziemię pod tę inwestycję, zaczął protestować
twierdząc, że będzie mu śmierdziało. Gmina przegrała w sądach wszystkich instancji.
- Mogę prosić o uwagę? - odezwał się profesor.
 Nie zauważyłem, kiedy wszedł. Teraz stał trzymając w dłoni wygasłą fajeczkę.
 

Wszyscy ucichli.
- Jak rozumiem, problem tkwi w strefie ochronnej oczyszczalni, która zachodzi na
część posiadłości obecnego tu przedsiębiorcy - wykładał Tadeusz Jazłowiecki. - Otóż, moje
grunty sąsiadują z ziemiami tego pana. Gotów jestem tanio sprzedać gminie swoją działkę w
zamian za mniejszy kawałek po drugiej stronie rzeki. Swój domek przeniosę tam za własne
 pieniądze.
Po tej deklaracji na sali wybuchły brawa. Milioner wyszedł z sali trzaskając drzwiami.
Inspektorzy patrzyli na wszystko z tępymi minami.
- Naprawdę nie wiem, co powiedzieć - zabrał glos Walendziak.
- Wypijmy zdrowie letników! - ryknął Balcerek.
Podszedł do mnie i zionąc piwskiem objął mnie za szyję.
- Dzięki, łaskawco! - bełkotał mi w kołnierz. - Przyjeżdżaj do mnie, kiedy chcesz.
Dam ci pokój i żarcie, jakiego w domu nie dostaniesz.
Jakoś uwolniłem się z jego objęć.
- Myślisz, że dam radę? - zapytała mnie Sara.
- Oczywiście - odpowiedziałem. - Masz nawet teraz mocniejsze karty, niż
 planowałem. Dziwna była reakcja twojego przyszłego teścia, gdy powiedziałem o umowie
kupna budynku.
- Ładnie pan go załatwił - gratulował mi Maciek.
- I to bez użycia noża - zauważyłem.
- To było świetne zagranie - rzekł profesor podając mi rękę.
- Pan też uczynił ładny gest.
- Nie mogłem już patrzeć, jak latem do miejscowości letniskowej przyjeżdżają turyści,
a większość domów ma zwykle sławojki.
Pożegnaliśmy się. Samotnie wracałem przez wieś, ale widziałem twarze
uśmiechających się do mnie mieszkańców Kociaka. Mama Sary, gdy szedłem do swojego
namiotu, zaprosiła mnie na placki ziemniaczane ze śmietaną domowej roboty. Nie mogłem
odmówić.
Przy stole rozmawialiśmy o Sarze.
- Jak to będzie z tym wyklęciem córki - zapytałem ojca Sary.
Ten się trochę zmieszał, podrapał za uchem.
- Wie pan, w nerwozji człowiek różne rzeczy gada, a potem żałuje - odpowiedział po
chwili.
Mama Sary aż pokraśniała.
 

- Jak Sara przyjdzie, to się pogodzicie? - kułem żelazo póki gorące.


- Pewnie, muszę w końcu poznać tego swojego zięcia - mówił tata.
- Może mi co w gospodarce doradzi, jak taki dobry w tych pieniądzach.
W czasie dalszej rozmowy rodzice Sary opowiadali mi, jak odkładali każdy grosz,
żeby dziewczyna mogła uczyć się i studiować.
Po kolacji poszedłem do swojego namiotu. Wyciągnąłem na zewnątrz karimatę i w
ciepły wieczór patrząc w gwiazdy myślałem o tym, co opowiadał o swoich badaniach
 profesor. Jednocześnie jakaś myśl kołatała mi się po głowie. Nie wiedziałem, co to było, ale
czułem, jak w dołku pod żebrami mnie ściskało. To był znak, że mój mózg zarejestrował jakiś
ważny szczegół, na który nie zwróciłem początkowo uwagi.
Moje rozmyślania przerwało człapanie kapci.
- Przepraszam, że przeszkadzam, ale martwię się o Sarę - powiedziała mama
dziewczyny. - Jeszcze nie wróciła do domu. Zawsze uprzedzała, jak miała być później.
Zerwałem się z miejsca.
- Ostatnio widziałem ja z harcerzami, zaraz sprawdzę - mówiłem ubierając kurtkę.
Od rzeki dochodził już nocny chłód.
Ruszyłem do sąsiadów Sary. gdzie harcerze Jacka zostawili swoje plecaki.
- Poszli z Siarką do lasu z drugiej strony rzeki - tłumaczyła mi miła gospodyni. -
Gdzieś pod wzgórzem chcieli rozbić obóz.
Znowu ruszyłem tam, skąd dzwoniłem z telefonu komórkowego. Po lesie roznosił się 
 jakiś tajemniczy zapach i odgłos skwierczącego tłuszczu. Niczym pies wystawiłem nos do
wiatru i zacząłem iść tropem zapachu. Po chwili ujrzałem kopię obozu, w jakim znalazłem
komandosów rano.
- Dawaj ten żużel - usłyszałem głos Maćka.
- Zaraz będzie gotów - odpowiadał mu Arnie.
- Mówię wam - pycha, aż cudownie parzy wargi - zachwalał Gustlik.
- W życiu nie podejrzewałem, że to może być takie dobre - mruczał Jacek.
Obejrzałem się na boki. Nie było widać wartownika, którego mieli zwyczaj wystawiać.
“Głód przytępił czujność” - pomyślałem. Ukryty za drzewem zajrzałem do wnętrza obozu.
Chłopaki zajadali się zwykłą, pospolitą kaszanka.
- Dobry wieczór - odezwałem się nagle.
Wszyscy aż podskoczyli.
- Nie widzieliście Sary? - zapytałem.
- Nie, odprowadziliśmy ją z Gustlikiem do wsi jakieś dwie godziny temu - tłumaczył
 

się Jacek.
- No to mamy problem - mruknąłem.
Jacek w lot pojął, że stało się coś niedobrego.
- Luśnia i Arnie zostają przy obozie - wydal rozkaz. - W razie czego walicie
 petardami.
W piątkę wróciliśmy do Kociaka. Cała wieś już spała. W oknach widać było
 bladoniebieskie światła telewizorów.
 Na przystanku przy domu kultury siedzieli dwaj miejscowi chłopcy. Kurzyli papierosy.
- Widzieliście Siarkę? - zagadnął ich Maciek.
Spojrzeli na siebie.
- Tak - odpowiedział jeden po chwili wahania. - Szła tędy jakieś dwie godziny temu.
Zaczepiło ją tych dwóch łysych, razem poszli do willi Milionera.
Prawie biegiem ruszyliśmy do posiadłości Milionera. W promieniu dwudziestu
metrów od budynku ciągnęła się wysoka siatka uwieńczona drutem kolczastym.
- Jeśli wujek wejdzie do środka, to niech da nam znak, czy wszystko w porządku -
szepnął mi do ucha Jacek. Mogą wujka zmusić, żeby nas wysłał spać. Jak wujek powie w
zdaniu “Jacek” to znaczy, że wszystko jest dobrze, w przeciwnym razie niech wujek użyje
“chłopcy”.
Przycisnąłem guzik znajdujący się przy furtce. Firanka w jednym z okien na parterze
drgnęła. Po chwili otworzyły się drzwi i wyszedł do mnie Milioner.
- Chce się pan dogadać? - w jego głosie słyszałem ledwo skrywaną satysfakcję.
- Nie, przyszedłem po Sarę - powiedziałem twardo. - Mam świadków, którzy widzieli,
że tu wchodziła.
- To dorosła dziewczyna, może już wyszła albo dobrze bawi się z moimi chłopakami.
- Chciałbym z nią porozmawiać, bo inaczej wezwę policję.
Milioner zimno na mnie popatrzył.
- Aleś pan czepialski - powiedział otwierając furtkę.
W salonie siedziało dwóch osiłków. Na stole stała wódka i zakąski. Przy stole
siedziała Sara. Przed nią leżał jakiś dokument. Widziałem, że dziewczyna była pijana.
Patrzyłem na to zgorszony.
- Jak mówiłem, jest dorosła i robi co chce - mówił Milioner. - Chciałem panu
zaoszczędzić tego widoku, bo pan chyba jej bardzo ufa.
Sara patrzyła na mnie błędnymi oczami, w których widziałem prośbę o pomoc.
- Wstawaj, idziemy - chwyciłem ją za rękę.
 

- Chwila - z kanapy poderwał się ochroniarz Maniek. - Ona nie chce wyjść. Prawda? -
zwrócił się do Sary.
Dziewczyna tylko się rozpłakała.
- W takim razie idę po jej matkę - oświadczyłem.
- Nie chcę pić, chcę do domu - bełkotała dziewczyna.
Spojrzałem na Milionera. Ten skinął na osiłka. Maniek przystawił mi do kręgosłupa
coś, co wydawało się być lufą i wykręcił mi rękę.
- Pogoń harcerzyków, bo będzie źle - sapał mi do uszu.
Zaprowadził mnie do drzwi, otworzył je i ukrył się.
- Pamiętaj o dziewczynie - syknął.
- Idźcie spać, chłopcy! - krzyknąłem pomny uwag Jacka.
Miałem nadzieję, że tym razem harcerze wezwą policję. Jacek skinął mi ręką i cała
grupa zniknęła.
Maniek zaprowadził mnie do piwnicy, związał ręce. Wtedy zobaczyłem, że faktycznie
miał pistolet. Dołączył do niego Wiewiór i we dwóch wrzucili mnie w kąt pomieszczenia. Po
godzinie znieśli też Sarę.
Wiewiór na silę rozwarł mi szczęki i wlał mi do ust alkohol. Natychmiast go
wyplułem. Krztusiłem się, a on oblał jeszcze moje ubranie.
- Wywieź ich do lasu, rozbierz, ale ubranie połóż obok - Milioner wydawał rozkazy. -
Potem walnij tego starego tak, żeby do rana się nie obudził. To powinno załatwić całą sprawę.
Ochroniarze wrzucili mnie i Sarę na tylne siedzenia forda mondeo. Pilotem otworzyli
drzwi garażu i wyjechali na podjazd. Wtedy kierowcę oślepiło światło reflektorów
 przeciwmgielnych i błysk policyjnego koguta.
Łysi błyskawicznie wyskoczyli z pojazdu i uciekli do willi. Jacek i Bąbel pomagali
mnie i Sarze wysiąść. Zobaczyłem, że za radiowozem czają się nasi dobrzy znajomi, czyli Flip
i Flap. Poznali mnie i skinęli głowami.
Z policyjnego radia dobiegały glosy rozmów, ściągano posiłki. W willi pogasły
wszystkie światła.
- Gdzie są twoi chłopcy - zapytałem Jacka.
- Czają się z profesorem na tyłach.
- Jak sprowadziliście policję?
- Przez nasza radiostacją. Weszliśmy na policyjną częstotliwość i tyle.
Po kilkunastu minutach aż zaroiło się od niebieskich świateł. Milioner i jego
ochroniarze poddali się. Karetka pogotowia zabrała Sarę na płukanie żołądka i oddział
 

detoksykacyjny.
Serdecznie podziękowałem policjantom, którzy nas uratowali. Ruszyłem w stronę 
willi. Na stoliku w salonie nadal leżała kartka papieru. Miała to być umowa pomiędzy Sarą,
 jako opiekunem zabytku, a Milionerem. W dokumencie była mowa o zgodzie na adaptacje
domu kultury na hotel. Brakowało tylko podpisu Sary.
Porwałem pismo na strzępy i zmęczony wyszedłem na dwór.
- Dobra robota, Jacek - pochwaliłem siostrzeńca.
Usiadłem na ziemi i wystukałem numer telefonu komórkowego Olbrzyma. Chciałem
ściągnąć do Kociaka Pawia i wreszcie odpocząć po emocjonującym dniu. Jednak ekranik 
wciąż wyświetlał informację, że jestem poza zasięgiem przekaźników. Cały czas po głowie
tłukła mi się jakaś natrętna myśl.
 

ROZDZIAŁ DWUNASTY

“ZATRUTA” HERBATA • SAMOTNA WYPRAWA OLBRZYMA •


ŚLEDZĘ DZIENNIKARZA • GDZIE JEST MOTOCYKL? •
ODWIEDZAMY DĘBOWE WZGÓRZA • SZPIEGOMANIA •
SPOTYKAMY BATURĘ • DĘBY LEŚNICZÓWKI TERTEN •
JASTRZĘBIA GÓRA

Odkrycie Zosi wprowadziło nas w stan euforii.


- Czuję, że jutro znajdziemy skarb - mówił z nadzieją Rambo.
- Pamiętajcie dzięki komu - przechwalała się Zosia.
Widziałem, że Olbrzym cały czas był dziwnie nieswój.
- Proponuję szybko kłaść się spać i jutro skoro świt ruszać w teren - powiedziałem.
Wszyscy zgodzili się na tę propozycję. Rambo pożegnał się i pobiegł do swojego
domu.
Olbrzym przygotował dla nas łóżka w dwóch pokojach znajdujących się obok salonu.
- Mogę zadzwonić do szefa? - poprosiłem dziennikarza.
- Naturalnie - odpowiedział podając telefon komórkowy.
Wystukałem numer swojego telefonu, który pożyczyłem panu Tomaszowi. Usłyszałem
 jedynie, że “abonent chwilowo znajduje się poza zasięgiem”.
- Chcecie herbaty przed snem? - zapytał gospodarz.
- Bardzo chętnie - odpowiedziała Zosia.
Gdy kładliśmy się spać, Olbrzym przyniósł nam dwa ogromne kubki mocnej herbaty i
 poszedł do swojej sypialni.
- Dobrej nocy i miłych snów o skarbie rzekł na dobranoc.
Zosia szybko wypiła swoja herbatę i ułożyła się do snu. Zza ściany słyszałem tylko jej
westchnienie ulgi. Zapewne cieszyła się, że może spać w cywilizowanych warunkach.
Łyknąłem herbaty i natychmiast ten łyk wyplułem do doniczki stojącej na oknie. Na
czubku języka poczułem słodki smak łagodnego, ale skutecznego środka uspokajającego.
Olbrzymowi zależało, żebyśmy zasnęli. Cicho otworzyłem okno i wylałem zawartość kubka
uważając, żeby na dnie zostały liście herbaty. Chciałem, żeby uwierzył, że wszystko wypiłem.
Ułożyłem ubranie tak, aby móc je szybko założyć. Naciągnąłem kołdrę i starałem się 
 

uspokoić oddech. Po półgodzinie drzwi mojego pokoju cicho otworzyły się. W mroku przez
 przymknięte oczy widziałem głowę i ciekawskie spojrzenie dziennikarza. Ostrożnie wszedł,
zajrzał do kubka i potem chwilę stał nasłuchując pod drzwiami pokoju Zosi.
“Ładne rzeczy” - pomyślałem.
Olbrzym wyszedł. Po chwili usłyszałem, jak zamykał drzwi wejściowe i szedł po
żwirze rozsypanym na podwórku. Zakradłem się do okna wychodzącego na dziedziniec
domostwa Olbrzyma. Przez nie domknięte okiennice widziałem, jak wolno podszedł do
garażu. Otworzył drzwi, a potem skierował się do małej komórki. Wyszedł z niej z łopatą,
wykrywaczem metali i poniemieckim mauserem na ramieniu.
- Co on kombinuje? - pytałem sam siebie.
Co chwila zerkając przez okno szybko odziałem się. Olbrzym wytoczył z garażu
motocykl BMW R75 z wózkiem bocznym. Było to prawdziwe cacko, najczęściej używał go
Wehrmacht w czasie drugiej wojny światowej. Model, którego posiadaczem był dziennikarz,
 był wersją specjalnie przygotowaną dla Afrika Korps, z filtrem na wlocie powietrza do
gaźnika i poprawionym systemem chłodzenia. Bagaż włożył do wózka i potoczył motocykl w
dół po ścieżce prowadzącej do mostku i dalej do lasu.
Otworzyłem okno i wskoczyłem do Rosynanta. W oddali słyszałem szum pracującego
silnika motocykla. Nie włączałem świateł, lecz uruchomiłem na przedniej szybie noktowizor i
wolno ruszyłem śladem dziennikarza.
Szybko ujrzałem na leśnej drodze czerwone światła pozycyjne motocykla. Pomimo
wieku maszyny Olbrzym jechał szybko. Widziałem, jak przed główną drogą zwolnił, poprawił
 bagaż i kask, a potem skręcił w lewo. Na asfalcie ostro przyśpieszył. Bałem się o tak późnej
 porze jechać bez świateł, ale musiałem. W szalonym pędzie przejechaliśmy przez Nową 
Kaletkę i Zgniłochę. Olbrzym skręcił na Jedwabne. W miasteczku nagle zatrzymał się przed
skrzyżowaniem. Trochę zapatrzyłem się we wsteczne lusterko, gdzie widziałem odległe
światła samochodu. Zastanawiałem się, co zrobić, gdy musiałem wdepnąć pedał hamulca.
Byłem pięćdziesiąt metrów od dziennikarza. Ostro skręciłem kierownicą w prawo chcąc skryć
się za jakimś budynkiem.
Za moimi plecami przeleciał jakiś samochód z ryczącym klaksonem. Powoli z
 powrotem wyjechałem na szosę. Olbrzyma już nie było. Dojechałem do krzyżówki. W lewo
 prowadziła droga na Wielbark i Szczytno, a w prawo w stronę Nidzicy. Właśnie tam w oddali
ujrzałem słabe, pojedyncze światełko. Pomknąłem w tamtą stronę.
Motocykl co chwila ginął mi przed oczami za kolejnymi zakrętami lub w dołach. Gdy
 przejechałem przez most na strudze, która na mapie nosiła nazwę Czarna i była dopływem
 

rzeki Omulew, straciłem Olbrzyma z oczu. Zjechałem w lewo na pobocze. Wysiadłem i


wsłuchiwałem się w szum lasu. Gdzieś w oddali słyszałem przez chwilę ryk motoru.
Zapaliłem fajkę i zadumałem się. Oparłem się o płotek otaczający wysokie drzewo.
Patrzyłem w gwiazdy i zastanawiałem się, co robi Olbrzym. Nagle fajka o mało nie wypadła
mi z ust. Stałem pod ogromnym dębem.
- Jutro tu wrócimy - powiedziałem do siebie.
Wsiadłem do Rosynanta. Chciałem poczekać w domu na Olbrzyma i poważnie się z
nim rozmówić. Gdy cofałem samochód, na szosie usłyszałem straszliwy ryk silnika i ujrzałem
 pędzące BMW Olbrzyma.
- Jasny gwint - mruknąłem.
Włączyłem komputer i spojrzałem na mapę regionu. Wynikało z niej, że jeśli pojadę 
dwa kilometry na południe, powinienem dojechać do skrzyżowania drogi asfaltowej i leśnej.
Wjeżdżając w tym miejscu w las miałem szansę wyjechać z niego pomiędzy wsiami
Zgniłocha a Dłużek. W ten sposób przejechałbym po cięciwie łuku, który miał do pokonania
Olbrzym.
Pędziłem jak szalony, bo to przecież ja miałem zaskoczyć Olbrzyma. Jazda po
wertepach była stresująca. Bałem się urwać zawieszenie, ale nie zdejmowałem nogi z gazu.
Ekwilibrystyki, jaką wyprawiałem z kierownicą, nie da się opisać. Po kwadransie
wyskoczyłem na asfalt. Teraz jechałem już prawie dwieście kilometrów na godzinę. Droga do
domu Olbrzyma minęła nie wiem kiedy. Wpadłem na podwórko i zaparkowałem Rosynanta
na poprzednim miejscu. Szybko wysiadłem i podbiegłem do okna.
- Jak się udała wycieczka? - padło pytanie z mroku.
Zamieniłem się w słup soli. Pod okapem, ukryty w mroku stał Olbrzym. Jego skupioną 
twarz właśnie rozjaśniał płomień zapalniczki, gdy zapalał papierosa. Potem spojrzał na mnie i
uśmiechnął się.
- Byłeś u jakiejś dziewczyny? - pytał drwiąco.
- A ty do swojej jeździsz motocyklem? - odparowałem.
- Nie mam motoru - odpowiedział wzruszając ramionami.
Ruszyłem do garażu. Otworzyłem drzwi i zapaliłem światło. Po raz kolejny
zamieniłem się w słup soli. W stodole, w której Olbrzym zainstalował swój park maszynowy,
 były tylko ford i dodge.
Olbrzym stał za mną i tylko się uśmiechał.
- Byłem u szefa skłamałem. - Niepokoiłem się o niego.
- I co?
 

- Wszystko w porządku, na razie nic interesującego nie znalazł.


Dziennikarz spojrzał na mnie uważnie.
- To idziemy spać? - zapylał.
Skinąłem głową.
W milczeniu wróciliśmy do domu. Kładłem się do łóżka i było mi obojętne, czy nasz
gospodarz jeszcze będzie gdzieś jeździł. Nie minął kwadrans, gdy cicho otworzyły się drzwi
do pokoju Zosi. Dziewczyna była ubrana w dres i miała całkiem rześkie spojrzenie. Przysiadła
na brzegu łóżka i trąciła mnie w ramię.
- Wszystko widziałam - szepnęła. - Gdzie byliście?
Ostrożnie wstałem z łóżka i zakradłem się do drzwi. Wychyliłem głowę do salonu. Z
góry dobiegało chrapanie Olbrzyma.
- Co widziałaś? - spytałem.
- Jak najpierw Olbrzym, a potem wujek nagle wyjechaliście - opowiadała. - Po jakimś
czasie Olbrzym wrócił, ale nadjechał nie z tej strony co zwykle. Pięć minut siedział w stodole
i potem stanął na podwórku. Wyraźnie czekał na wujka.
- Jak to się stało, że nie zasnęłaś? - dopytywałem się.
- Wypiłam herbatę, bo nie chciałam zasnąć, ale podumać. Po paru minutach poczułam
się senna i to wydało mi się podejrzane. Do tego to dziwne zachowanie Olbrzyma. Siłą woli
starałam się nie zasnąć.
- Olbrzym mnie wykiwał. - opowiedziałem Zosi przeżycia nocy.
Postanowiliśmy obserwować naszego gospodarza i jeszcze długo po tym, jak Zosia
 poszła do siebie, myślałem o dziwnym zachowaniu Olbrzyma.

Rano zjedliśmy śniadanie prawie w milczeniu. Jak zbawienia oczekiwaliśmy przyjścia


Rambo.
- Pamiętaj, żebyś zabrała wszystkie rzeczy - zwróciłem uwagę Zosi.
Spojrzała na mnie pytająco.
- Wieczorem jesteśmy umówieni z panem Tomaszem i dziś będziemy razem z nim
nocować - wyjaśniłem.
Zosia kopnęła mnie w kostkę pod stołem. Jej spojrzenie było skierowane na Olbrzyma.
Chodziło jej o to, że nie można pozostawiać Olbrzyma samego i widocznie chciała go
obserwować. Uważałem jednak, że po nocnych wydarzeniach nie możemy już dłużej
korzystać z jego gościnności.
 Nasz gospodarz udawał, że nic nie widzi i głośno komentował serwis informacyjny
 

nadawany w radio.
Tuż przed ósmą przyszedł Rambo. Uśmiechał się od ucha do ucha. Pogładził się po
koszuli.
- Założyłem dziś lepszy strój, bo jak coś znajdziemy, to może pokażą nas w telewizji -
 powiedział.
Uśmiechnęliśmy się.
- To dokąd wpierw jedziemy? - zapylała Zosia.
- Myślę, że najpierw na Dębowe Wzgórza powiedziałem. - Potem skoczymy do tej
leśniczówki Terten z dębem cesarza Wilhelma, a na koniec... do pana Tomasza.
Widziałem jak Olbrzym zamarł, gdy na moment zawiesiłem głos.
Ustaliliśmy, że Olbrzym z Rambo pojada fordem za mną i Zosią, żebym nie musiał ich
wieczorem odwozić do domu. Odniosłem wrażenie, że i mnie, i dziennikarzowi było to na
rękę.
 Nasza mała kawalkada uzbrojona w kanapki i wykrywacze metali ruszyła na
 poszukiwania. Wszyscy czuliśmy, że dziś może zdarzyć się coś ważnego.
Pojechaliśmy przez Olsztyn do Olsztynka, a stąd trasa E-7 aż za Waplewo do
Witramowa. Kilometr za wsią zatrzymaliśmy samochody na poboczu. Łagodnym stokiem
weszliśmy na północne wzniesienie Dębowych Wzgórz. Jego wschodnia część, od strony
 jeziora Borówko, była porośnięta lasem mieszanym. Opodal szczytu znajdowała się wielka
dziura świadcząca o tym, że kiedyś znajdowała się tu żwirownia.
Olbrzym i ja założyliśmy słuchawki wykrywaczy metali, a Zosia i Rambo poszli
szukać dębów. Dziennikarz od niechcenia zamiatał powierzchnię łąki swoim wykrywaczem.
Po godzinie obaj usiedliśmy zmęczeni. Po chwili podeszła do nas Zosia.
- Dębów brak - oznajmiła. - Są tylko młode dębczaki.
- Jak są młode, to były też stare, które ktoś ściął - zauważył Olbrzym.
- Gdzie jest Rambo? - zapytałem Zosię.
- Poszedł na drugą górkę.
Poszliśmy za Zosią na południowe wzgórze. Ta górka była cała obrośnięta lasem.
Powoli wspinaliśmy się wśród gęsto rosnących drzew i krzewów. Pod nogami szeleściły nam
resztki zeszłorocznych liści.
Jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności każde z nas poszło w inną stronę. Po
 półgodzinie marszu przed siebie zawróciłem i zacząłem nasłuchiwać. Gdzieś po wschodniej
stronie wzgórza coś błysnęło. Cicho zacząłem skradać się w tamtą stronę. Moim oczom
ukazał się przedziwny widok.
 

Olbrzym spacerował niedbale trzymając wykrywacz na ramieniu. W odległości


kilkunastu metrów za nim skradała się Zosia. Kolejne dziesięć metrów dalej czaił się Rainbo.
Ukryty za krzakami spokojnie obserwowałem poczynania tej ekipy.
Dziennikarz usiadł i zapatrzył się na łąkę i leżące za nią jezioro Borówko.
Rozglądałem się na boki. Nigdzie nie widziałem żadnych dębów.
 Naraz z lasu od strony wsi Bujaki wyjechał samochód terenowy marki nissan. Wysiadł
z niego Jerzy Batura.
- Olbrzym umówił się z Batura - powiedziałem sam do siebie.
Jednak dziennikarz na widok samochodu Batury rzucił się na ziemię. Z bocznej
kieszeni wojskowych spodni, które dzisiaj założył, wyjął małą lornetkę wojskową i zaczął
obserwować Baturę. Mój wróg zapalił papierosa, otworzył tylne drzwi samochodu i wyjął dwa
spore metalowe pudełka. Potem przez plecy przewiesił coś, co z daleka wyglądało jak złożona
antena, i ruszył w naszą stronę. Olbrzym zaczął czołgać się do tyłu. To samo robili Zosia i
Rambo.
Batura wszedł kilkanaście metrów w las. Otworzył pudła i zaczął łączyć je jakimiś
kablami. Potem rozłożył to co miał na plecach i wbił głęboko w ziemię. Przez chwilę 
obserwował skrzynie i co chwila patrzył na las. Z daleka widziałem, jak się uśmiechnął. Wyjął
laserowy dalmierz i skierował go w las. Celował w miejsce, gdzie leżał dziennikarz.
W końcu Batura zebrał swój sprzęt i zaniósł go do samochodu. Zabrał z niego łopatę i
wykrywacz metali. Potem szybko wbiegł w las. Widziałem, jak moi towarzysze rozpaczliwie,
starając się nie zwrócić na siebie uwagi, czołgali się głębiej w las. Jerzy w tym czasie zaczął
szperać wykrywaczem wśród drzew.
“Czyżby coś znalazł w miejscu, które potraktowaliśmy po macoszemu?” -
 pomyślałem.
Jerzy chodził w kółko i coraz częściej z niedowierzaniem kręcił głową. W końcu
machnął ręką i usiadł. Najwyraźniej sprzęt Batury coś wskazał, ale teraz Jerzy nie mógł tego
odnaleźć. Nagle wszystko zrozumiałem i zacząłem się głośno śmiać.
Wstałem i ruszyłem w stronę Batury, który patrzył na mnie jak na ducha.
- Gratuluję - powiedział podając mi rękę na powitanie. - Jak tu dotarłeś i gdzie reszta
twojej kompanii?
- Trochę poczytaliśmy i znaleźliśmy te góry - odpowiedziałem. - Znalazłeś coś w
Waplewie?
- Nie - odrzekł. - Jakiś staruszek uświadomił mnie, że to fałszywy ślad.
- Powiedz, co takiego ciekawego było w dokumentach landratury ze Szczytna? -
 

zapytałem.
Batura wzruszył ramionami.
- Nie wiem, o czym mówisz.
- Zabrałeś jedną księgę.
Uznałem, że dalsza dyskusja nie ma sensu.
- To chyba się pożegnamy - powiedziałem. - Do zobaczenia pod dębami.
- Do zobaczenia - rzekł Batura schodząc do swojego auta.
Gdy nissan Batury zniknął już w lesie, odwróciłem się do moich towarzyszy ukrytych
w lesie.
- To teraz wstańcie! - krzyknąłem.
Wstali otrzepując się z ziemi.
- Włączony wykrywacz Olbrzyma zmylił sprzęt Batury - wyjaśniłem im.
Dziennikarz spojrzał na swoją maszynę, która faktycznie była włączona. Jednym
 pstryknięciem palca wyłączył urządzenie.
- Co teraz? - zapytała Zosia.
- Jedziemy do leśniczówki - odpowiedziałem.
Siedząc w Rosynancie widziałem we wstecznym lusterku, jak Rambo opowiadał coś
Olbrzymowi żywo gestykulując.
- Wujku, śledziłam Olbrzyma i widziałam, że wcale nie szuka skarbu - powiedziała
Zosia.
Patrzyłem na Olbrzyma, który śmiał się z opowieści kolegi i w końcu machnął ręką.
- Zosiu, nasz dziennikarz prowadzi dziwną grę - powiedziałem.
- Właśnie, może specjalnie włączył swój wykrywacz, żeby zaalarmować Baturę? -
spytała.
- Nie, Zosiu. Myślę, że Olbrzym coś przed nami ukrywa. Może zwrócił uwagę na coś,
co my pominęliśmy, jakiś drobny szczegół, który jemu, znającemu ten teren, dużo powiedział.
- Wujku, powinniśmy dokładnie obejrzeć te trasy zaznaczone na mapie Brecskova.
Może tam są jakieś istotne szczegóły.
- Masz rację.
Ruszyliśmy na wschód, przez linię kolejową, do Żelazna, a potem polnymi duktami do
Orłowa i na skrzyżowaniu skręciliśmy na północ, do Jabłonki. Po pięciu kilometrach
zjechaliśmy w las, na drogę, która prowadziła do meliny bandy “Bossa” nad jeziorem
Omulew.
W miejscu niemieckiej leśniczówki stał tylko jeden dom z czerwonej cegły.
 

Obszczekani przez sforę psów weszliśmy na podwórze.


- Dzień dobry! - powiedzieliśmy zgodnym chórem na powitanie mężczyzny, który
wyszedł nam naprzeciw zaalarmowany szczekaniem psów.
- Dzień dobry! - odpowiedział mrużąc oczy.
Miał na sobie stare dżinsy i powyciągany sweter. Jego wiek oceniałem na około
czterdziestu lat. Głowa mężczyzny stanowiła wielki czarny mętlik poplątanych włosów.
- Szukamy dębów, które gdzieś tutaj rosły - od razu wypaliła Zosia.
- Wy jesteście pewnie od skarbu Samsonowa. - powiedział. - Zapraszam.
Całą gromadą wtłoczyliśmy się do przestronnej sieni, a potem do pokoju, gdzie stał
olbrzymi drewniany stół i ręcznie rzeźbione krzesła. Ściany i półki zdobiły różnej wielkości
figurki diabłów, Chrystusów frasobliwych, aniołów i zwierząt.
- Siadajcie - zapraszał nas gospodarz. - Mam na imię Franciszek i zaszyłem się tu
uciekając przed zgiełkiem wielkich miast.
- To pan jest pewnie artystą? - domyślała się Zosia.
- O, artyzm to rzecz względna - rzucił pan Franciszek machając ręką.
- Od dawna pan tu mieszka? - zapytał Olbrzym.
- Jakieś dziesięć lat. Uciekłem z Bieszczad, gdzie zaczęło robić się tłoczno.
- To można żyć ze sztuki? - dopytywał się Rambo.
- To zależy, na jakiego klienta się trafi. Moje większe rzeźby i odlewy z brązu trafiają 
do warszawskich galerii sztuki. Starcza mi na spokojne życie na odludziu. Teraz jednak 
zaczyna się tu robić niebezpiecznie. Od policjantów słyszałem o waszych przygodach w
zagrodzie nad jeziorem.
- A co z tymi dębami? - spytałem.
- Chodzi wam o dąb cesarza Wilhelma? Trzymacie na nim ręce.
Spojrzeliśmy na swoje dłonie, a potem na blat stołu. Faktycznie był wykonany z dębu.
- Chłop, od którego kupiłem te zabudowania opowiadał, że dąb runął w październiku
1944 roku. Jeden z Mazurów, którzy tu jeszcze mieszkali do 1956 roku, mówił, że okoliczna
ludność uznała to za zły omen. Wróżba sprawdziła się, gdy na początku 1945 roku ruszyła
rosyjska ofensywa styczniowa i wojska radzieckie zajęły dawne Prusy Wschodnie. Wtedy
 przyjechał tu jakiś emerytowany pułkownik i najpierw z grupą robotników, a potem sam
grzebał w ziemi. Podobno coś znalazł, a mieszkał niedaleko.
- W Zielonowie! - przerwała mu Zosia.
- Może i tak, ale podobno był zapalonym myśliwym i miał domek myśliwski w
miejscu zwanym Jastrzębią Górą.
 

- Czy może pan nam wskazać, gdzie stały te dęby? - poprosiłem.


- A jeszcze stoi dwanaście. Wszystko tu się zmieniło, Lasy Państwowe prowadziły
swój wyręb, cały teren dokładnie zryto. To co wiem, to tylko z opowieści.
Podziękowaliśmy za informacje i wyszliśmy na dwór. Tuż przed bramą stał ogromny
dąb. Na tablicy informacyjnej ustawionej przez leśników widniała informacja, że rośnie w tej
okolicy dwanaście dębów, których wiek ocenia się na 300-380 lat. Obwód najgrubszego
wynosił 640 centymetrów, a wysokość najwyższego 29 metrów.
- Pomyszkujmy trochę po okolicy - zaproponowała Zosia.
- Co to da? - zapytał Olbrzym. - Jeśli von Brecskov coś znalazł, to wykopał i gdzieś
 przewiózł.
- Wiemy gdzie: na Jastrzębią Górę - zauważyłem. - Stanowczo za mało wiemy
natomiast o naszym pułkowniku.
Jeszcze godzinę łaziliśmy po lesie oglądając dęby.
- To bez sensu. Jedźmy do pana Tomasza - pierwsza zbuntowała się Zosia.
Byliśmy już zmęczeni, więc przystaliśmy na tę propozycję. Po czterdziestu minutach
dojeżdżaliśmy do Kociaka. Z daleka widzieliśmy łunę niebieskich świateł policyjnych we wsi.
Zaniepokojony dodałem gazu.
 

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

TROPIMY OLBRZYMA • ZNALEZISKO POD BRZÓZKĄ • SKRYTKA


W STODOLE • NA SKRÓTY PRZEZ LAS • NARADA WOJENNA •
GDZIE SZUKAĆ SKARBU? • WYPRAWA NA JASTRZĘBIĄ CÓRĘ •
PALĄC W LESIE • W PODZIEMNYM LABIRYNCIE

Pędem wjechaliśmy pomiędzy policyjne radiowozy. Wyskoczyłem z Rosynanta.


Miałem złe przeczucia.
- Paweł, tutaj! - usłyszałem zmęczony głos szefa siedzącego pod płotem.
Koło pana Tomasza wianuszkiem stali harcerze Jacka.
- Co się stało? - zapytałem zaniepokojony.
Dłuższą chwilę trwało, nim szef opowiedział mi przeżycia tego wieczoru. Wsadziłem
go do samochodu i zawiozłem do namiotu. Mimo jego protestów ułożyłem go spać.
- Co tu robicie? - ostro spytałem Jacka.
- Niech wujek nie krzyczy, gdyby nie my, to cienko byłoby z wujkiem Tomaszem -
oznajmił z dumą Jacek.
Z kolei harcerze opowiedzieli mi wszystko z detalami.
- To my się pożegnamy - rzekł Olbrzym.
- Nie spotkamy się jutro? - niewinnym głosem spytała Zosia.
Olbrzym trochę się zmieszał.
- Muszę sprawdzić, czy w redakcji nie chcą czegoś od mojej skromnej osoby, a poza
tym są przecież telefony - odpowiedział nieco zmieszany.
Pożegnaliśmy się. Zajrzałem do szefa, który spał niczym małe dziecko.
- No, tropiciele - zwróciłem się do chłopców. - Potrzebuję waszej pomocy.
- Rozkazuj, wodzu - odpowiedzieli.
- Zosiu, zostaniesz z wujkiem Tomaszem i popilnujesz, żeby nie wdał się znowu w
 jakąś awanturę, a my pojedziemy szukać śladów Olbrzyma.
Harcerze rozsiedli się w Rosynancie. Wszyscy wzięli ze sobą latarki.
Podjechaliśmy w miejsce, gdzie wczoraj zniknął mi z oczu Olbrzym. Po stu metrach
leśnej drogi w reflektorach mignął mi napis: “Rezerwat Dęby Napiwodzkie”. Gwałtownie
wcisnąłem pedał hamulca.
 

- Czyżby Olbrzym miał swój własny ślad? - spytałem sam siebie.


- Co wujek mówił? - zainteresował się Jacek.
- Nic. Szukajcie śladów dorosłego mężczyzny i świeżo rozkopanej ziemi.
Harcerze skinęli głowami. Na mapie sprawdziłem, że faktycznie zaznaczono taki
rezerwat. Miał on trzy hektary powierzchni. Chodziłem po lesie i wpatrywałem się w ziemię.
W oddali widziałem błyski latarek chłopców. Sam skierowałem się na zachód. Szybko
dotarłem do maleńkiej strugi. Szedłem wzdłuż jej brzegów, a nad głową szumiały mi stare i
wysokie dęby. W pewnym momencie ujrzałem czarne odciski wojskowych butów, jakie nosił
Olbrzym. Ślady prowadziły od strony strumyka. Wgłębienia już wyschły, ale wciąż były
widoczne. Tuż przy brzegu ziemia była miękka i odciski stóp utrzymały się przez cały dzień.
 Najpierw ruszyłem w kierunku, skąd prowadziły ślady. Przeszedłem przez płyciznę 
zdejmując buty. Po drugiej stronie ujrzałem leśną ścieżkę. W świetle latarki znalazłem odciski
opon motocykla.
- Więc tu się zatrzymał i przeszedł do rezerwatu - mruknąłem do siebie.
Zawróciłem do strumyka. Znowu przeszedłem przez wodę i znalazłem się w
rezerwacie. Przyjrzałem się wgłębieniom po butach. Olbrzym szedł prosto jak po sznurku. Na
kompasie sprawdziłem, jaki wybrał kierunek. Szedł na azymut dwóch stopni w kierunku
 północy. Uważnie przyglądałem się ściółce i szedłem tropem dziennikarza. Po przejściu około
dwudziestu metrów dotarłem do pnia zwalonej brzózki. Poświeciłem dookoła. Tuż obok 
zobaczyłem na ziemi ciemny pas zostawiony przez ten sam konar, który musiał w tym
miejscu leżeć przynajmniej od roku. Oznaczało to, że ktoś przesunął drzewo. Skrytka musiała
 być pod nim.
Faktycznie, brzózka leżała tak, że przecinała w poprzek niewielki pagórek. Zaparłem
się i dość łatwo przesunąłem pień. Zacząłem kopać saperką, którą przezornie wziąłem z
Rosynanta. Pół metra pod powierzchnią ostrze łopatki zazgrzytało o coś twardego. Szybko
zacząłem rozgarniać ziemię. To, co odkryłem, przeraziło mnie; zastanawiałem się, dlaczego
Olbrzym ukrywał przed nami to miejsce. Zakopałem dziurę i przeniosłem konar na miejsce.
Po dwudziestu minutach byłem już przy Rosynancie. Harcerze czekali na mnie.
- Sprawdziliśmy teren w miarę dokładnie - zameldował Jacek. - Nie byliśmy tylko
tam, nad drugim strumykiem, gdzie wujek myszkował. Nic nie znaleźliśmy. A wujek jak?
- Też nic - skłamałem. - Teraz zrobicie jeszcze jedną rzecz.
Wsiedliśmy do Rosynanta i podjechaliśmy w okolice domu Olbrzyma. Na wysepce,
gdzie stał jego dom, panowały ciemności. Włączyłem noktowizor na przedniej szybie.
- Ale bajer - Maciek aż gwizdnął z zachwytu.
 

- Jacek, wiesz, co macie zrobić - rzuciłem.


Jacek, Maciek i Gustlik wysiedli z Rosynanta i cicho podbiegli do mostku. Najpierw
Maciek przeszedł na drugą stronę. Wrócił po pięciu minutach i dał znak kolegom. We trójkę 
zaczęli skradać się do stodoły na podwórku Olbrzyma.
Zwolniłem hamulec ręczny i samochód potoczył się do wody. Z cichym szumem
wtoczył się do jeziora. Trójka harcerzy, która siedziała w aucie, jęknęła z podziwem.
Włączyłem śrubę i motor zaczął cicho pracować. Zbliżyłem się do brzegu wysepki w
umówionym z chłopcami miejscu.
Jacek i jego zwiadowcy pojawili się po piętnastu minutach. Po kolei wskoczyli na
maskę i potem przez szyberdach weszli do środka.
- Wszystko jasne - rzucił Jacek.
Włączyłem bieg i Rosynant cicho popłynął w stronę wyjścia z zatoki, nad którą stało
domostwo dziennikarza.
- Pod podłogą stodoły jest pomieszczenie - opowiadał Maciek. - Po uchyleniu sporej
klapy ukazuje się podjazd. Na dole znaleźliśmy, tak jak pan mówił, motocykl BMW i starego
niemieckiego mausera w wersji snajperskiej. Trzeba przyznać, że ładnie go przerobił i dba o
 broń. Nie strzelał z niej od bardzo dawna. Znam się na tym, bo mój ojciec pracuje w
 policyjnym laboratorium balistycznym.
- Tak jak pan mówił, na oponach znaleźliśmy ślady czarnoziemu znad rzeki przy
rezerwacie - kontynuował Gustlik. - Było też sporo igliwia z sosen. Musiał jechać przez las
sosnowy.
- No właśnie - mruknąłem i skręciłem kierownicą w lewo.
Podpłynęliśmy do wschodniego brzegu zatoki. Do domu Olbrzyma dojeżdżało się z
asfaltówki od zachodu. Zosia mówiła, że Olbrzym pamiętnej nocy właśnie tędy przyjechał. W
noktowizorze ujrzałem dogodny wjazd na brzeg i cicho wyprowadziłem Rosynanta na leśną 
drogę biegnącą wzdłuż jeziora. Ruszyłem drożyna kierując się według wskazań kompasu
 prawie idealnie na południe. Cały czas patrzyłem na wskazania GPS-u oraz na mapę. Szybko
minęliśmy jezioro Łabuny Duże mając po prawej stronie, a potem po lewej Dłużek.
Wyjechaliśmy na asfalt naprzeciw jakiejś leśniczówki. We wsi Dłużek znowu posiłkując się 
mapą skierowałem się do wioski Nowe Brzozowe - i już byliśmy na drodze Jedwabne-
 Nidzica. Spojrzałem na zegarek. Znając możliwości niemieckiego motocykla Olbrzyma i
teren stwierdziłem, że mógł dojechać do swojego domu tędy szybciej niż ja naokoło.
- Wszystko jasne - mruczałem.
Była już późna noc, gdy wróciliśmy do Kociaka. Harcerze zaszyli się w swych
 

namiotach, a ja usnąłem w Rosynancie zaparkowanym w sadzie rodziców Sary.

Obudziło mnie stukanie w okno samochodu. Za szybą ujrzałem twarz Zosi.


- Wujku, pobudka! - wołała.
Skinąłem głową i zacząłem wychodzić ze śpiwora.
- Gdzie się; włóczyliście? - zapytał mnie przy śniadaniu pan Tomasz.
Harcerze milczeli jak zaklęci.
- Szef kazał mi uważać na Olbrzyma - wyjaśniłem. - Otóż Olbrzym jeździł w
nieznanym celu do rezerwatu “Dęby Napiwodzkie”.
- Kolejne dęby - westchnęła Zosia.
- I co? - dopytywał się pan Tomasz.
- I nic - skłamałem.
- Jakie mamy plany na dziś? - pytała Zosia.
- Usiądziemy po raz kolejny nad mapą i zbierzemy całą naszą wiedzę -
odpowiedziałem.
Po posiłku szef rozłożył starą mapę z 1908 roku i wyjął notes. Usiedliśmy w kółko.
- Przyjrzyjmy się czerwonej linii zaznaczonej przez Brecskova - zaczął Pan
Samochodzik. - Zaczyna się w Gryźlinach. Potem biegnie na północ od jezior Pluszne i
Łańskie i dochodzi do Nowej Kaletki.
- Tam konwój prowadzony przez rosyjskiego oficera wpadł w zasadzkę Thomasa
Raubego - wtrąciła Zosia.
- Tak, potem ta linia prowadzi do Jabłonki - kontynuował szef.
- Na południe od niej, przy leśniczówce Terten rosły ogromne dęby - zauważyłem.
- Ciekawe, dlaczego linię tę poprowadzono aż do wsi Przeździęk Wielki? -
zastanawiał się Pan Samochodzik.
- Widocznie Brecskov nie wiedział, co się stało z rosyjskim oficerem i wytyczył
najkrótszą drogę do granicy - stwierdził Jacek. - Za to z opowieści profesora wiemy, co się 
stało z Samsonowem. Skarb prawdopodobnie ukryto 29 sierpnia 1914 roku. Ciekawe, czy
Samsonow popełnił samobójstwo, bo przegrał bitwę, czy dlatego, że kasa gdzieś zniknęła.
- Stawiam na poczucie honoru carskiej armii - oznajmił szef. - W tamtych czasach taka
klęska musiała być ogromnym ciosem dla godności generała. Jak dziecko dał się wprowadzić
w niemiecką zasadzkę.
- Skupmy się na skarbie - głośno myślałem. - Jeżeli złoto ukryli oficerowie ze sztabu
Samsonowa, to w takim razie musieli zrobić to tuż po rozbiciu ochrony. Wcześniej było zbyt
 

wielu świadków. Ktoś mógłby wykopać skarb po zakończeniu wojny.


- Niech wujek nie zapomina o tajemniczej skrzyni pod Waplewem - zwróciła mi
uwagę Zosia.
- Tak, to dziwna opowieść - przytaknąłem. - Niestety nie wiemy, co w niej było.
Zapewne coś, co dało się sprzedać i dlatego ten chłop, który wykopał skrzynię pewnie musiał
wyjechać, żeby ukryć fakt nagłego wzbogacenia się. Myślę, że Dębowe Wzgórza można
wykreślić z listy potencjalnych miejsc ukrycia skrzyni.
Wszyscy przytaknęli.
- Pozostaje więc leśniczówka Terten - kontynuowałem. - Na to miejsce wskazuje fakt,
że tam zmierzał ów anonimowy oficer rosyjski ze swoim konwojem. Prawdopodobnie
tamtędy przejeżdżał też Samsonow.
- Jest jeszcze coś - przerwał mi pan Tomasz. - W czasie wizyty u profesora widziałem
angielskie wydawnictwo na temat bitwy pod Tannenbergiem. Zaznaczono tam trasy ruchów
rosyjskich wojsk. Jedna ze strzałek prowadziła w kierunku Kociaka. Opisano tam
 jednocześnie niemiecki kontratak w tym samym rejonie.
- Jeśli skarb był koło Terten, to von Brecskov go wykopał - stwierdziła Zosia.
- Tak jest - potwierdziłem. - Jeśli tam było coś ukryte, to wykopał skarb i wywiózł go
w nie znane nam miejsce, czyli prawdopodobnie na Jastrzębią Górę.
- Gdzie to może być? - zastanawiała się Zosia.
- Tu - Gustlik palcem wskazał punkt na niemieckiej mapie. - Jak wół jest napisane
Habichtsberg i są symbole jakichś zabudowań. Ta niemiecka nazwa oznacza chyba Jastrzębią 
Górę.
Wszyscy spojrzeliśmy w miejsce, gdzie Gustlik trzymał palec.
- To około trzech kilometrów stąd - rzekł pan Tomasz. - Idziemy tam. Zerwaliśmy się 
z miejsc. Przeszliśmy przez most i skręciliśmy w lewo.
Ruszyliśmy szeroką, piaszczysta drogą w stronę lasu. Chłopcy Jacka prowadzili nas
 przez las według mapy i wskazań kompasu. Zostaliśmy z szefem trochę w tyle.
- Muszę coś panu powiedzieć - zwróciłem się do pana Tomasza.
Jeszcze trochę zwolniliśmy kroku.
- Mów - rozkazał.
- Otóż Olbrzym ukrywa przed nami wielce tajemniczą rzecz - i opowiedziałem o tym,
co odkryłem w rezerwacie.
- To straszne i dziwne zarazem - orzekł szef.
- Co robimy? - pytałem. - Moglibyśmy zakończyć poszukiwania i po prostu szczerze z
 

nim porozmawiać.
- Jeśli ma coś na sumieniu, to wyprze się, musiałbyś mu coś udowodnić.
- Tylko co?
- Myślę, że Olbrzym jest uczciwym człowiekiem i tak naprawdę działa w dobrej
wierze. Poczekajmy, a może sam nam wszystko opowie.
- Miejmy nadzieję.
Po godzinie marszu dotarliśmy na miejsce. Przed nami, pośrodku lasu znajdowały się 
ruiny niegdyś dwupiętrowej budowli z czerwonej cegły. Front miał dwadzieścia metrów
szerokości, a ściany szczytowe mierzyły dziesięć metrów.
- To chyba był ów pałacyk myśliwski Brecskova - powiedziała Zosia.
- Mieszkał w takiej budzie w Zielonowie mając taki gmach tutaj? - zastanawiał się 
Maciek.
Weszliśmy przez nie istniejące już drzwi. Okoliczna ludność wyniosła już wszystko,
co nadawało się do wyniesienia. Chodziliśmy po usłanym cegłami parterze. Nad nami
wznosiły się w niebo resztki ścian pierwszego piętra. Ze środka budynku sterczał ogromny
komin.
- Dziwne, że nigdzie nie ma paleniska - zauważył pan Tomasz. - Pewnie było w
 piwnicy. Poszukajmy zejścia do piwnicy.
Kwadrans chodziliśmy dookoła nic mogąc nic znaleźć. Gustlik obchodząc budynek 
znalazł ledwo widoczne spod ziemi okienko piwniczne.
- Zawalone - oznajmił wyjmując głowę ze środka dziury.
- Tu jest swastyka! - krzyknął Arnie stojąc przed jedną ze ścian.
Pobiegliśmy w tamtym kierunku. W narożnym pomieszczeniu z czterema oknami
ujrzeliśmy resztki fresków przedstawiających sceny myśliwskie. Na jednym z rysunków
wojownik uderzał dzidą w stojącego niedźwiedzia. Przy siodle wisiała tarcza, tak zwana
 pawęż z wyrysowaną swastyką o zaokrąglonych ramionach.
- Von Bresckov był faszystą - orzekła Zosia.
- Niekoniecznie - oznajmił pan Tomasz. - To starogermański symbol słońca
zapożyczony przez ruchy faszystowskie.
- Podobne znaki umieszczali na swoich pojazdach żołnierze z 5. dywizji Waffen SS -
dodał Maciek. - Widziałem kiedyś w książce.
- Szukajmy dalej - rozkazał szef.
Węszyliśmy w okolicach budynku. Jacek i jego koledzy zaczęli chodzić po sporej
oficynie stojącej dwadzieścia metrów od domu.
 

- Wujku! - po chwili usłyszeliśmy wołanie Jacka.


Podbiegliśmy do harcerzy stojących nad dziurą w podłodze.
- Odsunęliśmy gruz i odkryliśmy klapę w podłodze - powiedział Maciek.
Wziąłem latarkę z rąk Gustlika i poświeciłem w głąb. Widziałem tylko unoszący się w
 powietrzu kurz. Kichnąłem parę razy i zsunąłem się w dół. Pod nogami zachlupotała mi woda.
Było jej niewiele, jakieś dwa centymetry.
- Jacek i Maciek, zejdźcie tu z latarkami - zawołałem. - Tu jest woda, więc szkoda,
żeby wszyscy moczyli sobie buty.
Chłopcy błyskawicznie zeszli do piwnicy. Promienie latarek ledwo przebijały się przez
wirujący pył.
- Tu jest jakiś tunel - powiedział Maciek wskazując latarką ciemny otwór w ścianie.
Weszliśmy do przejścia. Miało dwa metry wysokości i tyle samo szerokości. Całe było
wykonane z cegły. Z niepokojem patrzyłem na łukowate sklepienie obawiając się, czy
wytrzyma, ale wyglądało, że zachowało się w doskonałym stanie.
Po przejściu dziesięciu metrów musieliśmy skręcić w lewo, a po kolejnych pięciu, w
 prawo. Jeszcze dziesięć kroków i stanęliśmy przed metalowymi drzwiami. Nacisnąłem
klamkę, ale ani drgnęły.
- Dajcie scyzoryk - poprosiłem harcerzy.
Maciek podał swój. Wybrałem ostrze z szydłem i zacząłem gmerać przy zamku. Po
minucie manipulacji coś stuknęło i drzwi ze skrzypieniem zawiasów ustąpiły.
- Uwaga! - krzyknąłem świecąc pod nogi.
Tuż przed nami czerniał w podłodze otwór zapadni.
- Brecskov nie lubił nieproszonych gości - orzekł Jacek.
Poświeciłem na wprost. W mroku na wysokości dziesięciu centymetrów od podłogi
ujrzałem drut przeciągnięty od ściany do ściany.
- Tam jest kolejna pułapka - powiedziałem wskazując podejrzane miejsce. - To pewnie
 jakiś potykacz, czyli drut połączony z zawleczką granatu. Jego pociągnięcie powoduje
wysunięcie się zabezpieczenia ładunku i wybuch.
Skoczyłem nad półtorametrowej szerokości zapadnią uważając, żeby nie dotknąć
 potykacza. Obejrzałem pułapkę. Faktycznie o drut zaczepiono zawleczkę granatu. Wybuch w
takiej wąskiej przestrzeni zmasakrowałby każdego intruza i zawalił cały tunel. Rozbroiłem
granat. Wysypałem ładunek wybuchowy i roztarłem go po podłodze. Skorupę i zapalnik 
wrzuciłem do dołu. Poświeciłem w zapadnię. Pięć metrów głębiej ujrzałem sczerniały już
szkielet.
 

- Fiu, fiu - gwizdnął Maciek.


- Uważajcie - przestrzegłem chłopców.
Skoczyli na moją stronę. Drzwi same zamknęły się za nami z suchym trzaskiem. Teraz
stanowiły ze ścianą jedną gładką powierzchnię. Nie było nawet klamki.
- To jest pułapka - mruknął nieco przerażony Jacek.
- Nie z takich wychodziliśmy, komandosi - pocieszałem chłopców. - Teraz nie mamy
odwrotu, więc uważajcie na każdy krok.
Ruszyliśmy dalej. Tunel zwężył się do metra szerokości i obniżył do półtora metra
wysokości. Szliśmy gęsiego. Zanim zrobiłem krok, uważnie oglądałem ściany i podłogę.
 Najpierw delikatnie stawiałem stopę i dopiero, gdy nic się nie stało, przenosiłem na nią ciężar 
całego ciała.
Tajne przejście co chwila zakręcało. Straciłem już orientację. W pewnej chwili tunel
skończył się ślepą ścianą. Po bokach przy podłodze widniały dwa metrowej wysokości
mniejsze tunele.
- Von Brecskov zrobił tu prawdziwy labirynt - orzekł Jacek.
- Nie mamy jednak żadnej nici Ariadny - żartował Maciek. - Najgorsze, że kończą się 
nam baterie w latarkach.
- Zgaście swoje i czekajcie - rozkazałem.
Pochyliłem się i wszedłem w tunel z prawej strony. Ścierając wiekowy kurz czołgałem
się na kolanach. Po dwóch metrach doszedłem do metalowych drzwiczek. Pchnąłem je lekko.
Ustąpiły bardzo łatwo. Uważnie je obejrzałem. Z drugiej strony nie miały żadnego uchwytu.
Do tego były głęboko osadzone we framudze z cegieł. Gdyby zatrzasnęły się za mną, nie
miałbym odwrotu. Poświeciłem do środka pomieszczenia. W mroku ujrzałem resztki
zabudowy kuchni. Po chwili stwierdziłem, że moja głowa znajduje się w palenisku owego
wysokiego komina. Nad sobą, wysoko w górze ujrzałem okrągły skrawek błękitnego nieba.
Sprawdziłem jeszcze, że schody wyjściowe są zawalone stosem gruzu.
- Nie jest tak źle, zawsze jakoś stąd wyjdziemy - mruknąłem do siebie.
Zawróciłem do chłopców.
- Wujku, wydrapaliśmy jedną z cegieł - szepnął Jacek. - Za tą ślepą ścianą jest jakieś
 pomieszczenie.
- Dobra, na razie nic nie róbcie - powiedziałem. - Sprawdzę ten drugi tunel.
Znowu zanurkowałem w mrok. Tym razem musiałem czołgać się pod górkę. Cegły
 były wilgotne i trochę zsuwałem się. W pewnym momencie, gdy chwyciłem za jedną z
wystających z podłogi cegieł i na nią przeniosłem ciężar ciała, poczułem dotknięcia kilku
 

ostrzy. Natychmiast rozluźniłem uchwyt na cegle i zjechałem metr w dół. W świetle latarki
widziałem głownie kilku sztyletów chowających się w podłodze. To była kolejna pułapka.
Uznałem, że nie ma sensu pchać się dalej, lecz trzeba wracać do tej ślepej ściany.
- Tam była kolejna pułapka - wyjaśniłem chłopcom. - Zajmijmy się waszym
odkryciem.
Zaświeciłem przez otwór powstały po usunięciu cegły. Oprócz wirującego kurzu nic
nie widziałem.
- Wygrzebcie jeszcze kilka - rozkazałem.
Harcerze nożami wyskrobywali zaprawę i usuwali kolejne cegły. Po dłuższej chwili
 powstał otwór, przez który można było się przecisnąć. Ruszyłem pierwszy. Znalazłem się w
składnicy ksiąg. Wzdłuż ścian stały półki zastawione opasłymi tomami. Na podłodze leżał
niemiecki luger. Sprawdziłem magazynek. Brakowało dwóch nabojów. Za mną przeciskali się 
Jacek i Maciek.
- Poszukajcie wyjścia stąd - poprosiłem.
Zacząłem przeglądać księgi. Były to jakieś materiały organizacyjne komórki partii
faszystowskiej w Szczytnie z lat 1926-1945 oraz dokumenty landratury w Szczytnie. Serce
zabiło mi szybciej. Szukałem grzbietu, gdzie byłby zapisany rok 1914 lub 1915. Znalazłem je
na samym początku półki. Wtedy moja latarka zaczęła gasnąć.
 

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

NIE MA WYJŚCIA • ROZBIJAM SUFIT • BADAMY KSIĘGI •


NOTATKI LANDRATA • CO ROBI PAN TOMASZ? • ALARMOWE
ŚWIATEŁKO • NOC W “DĘBACH NAPIWODZKICH” • MÓJ
“KOLEGA” Z MINISTERSTWA • “PLUSKWA” W ROSYNANCIE •
DĘBY KOŁO KOCIAKA • CZY OLBRZYM WYJAWI SWOJĄ
TAJEMNICĘ?

Zastanawiałem się, jak długo jeszcze wytrzymają latarki chłopców. Ich reflektorki
dawały także już tylko żółtawe promienie, ledwo rozświetlające mrok na odległość dwóch
metrów.
- Znaleźliście coś? - zapytałem.
- Nie! - odkrzyknęli.
- Macie zapasowe baterie? - dopytywałem się.
Ponownie zaprzeczyli.
- To sprężcie się! - krzyknąłem.
- Nie ma stąd wyjścia - po kilku minutach oznajmił Jacek.
- Możemy zawsze wrócić - zauważył Maciek.
- A jak otworzysz drzwi koło zapadni? - spytałem.
Zgasiliśmy latarki.
- No to czekamy na pomoc wujka Tomasza - rzekł Jacek sadowiąc się na podłodze.
Maciek także opadł na podłogę. Jego ciężkie buty głucho uderzyły o podłogę.
- Sprawdzaliście sufit? - pytałem chłopaków opukując latarką murowany strop.
 Nagle jedna z cegieł wysunęła się i zjechała mi po ręce. Natychmiast odskoczyłem.
- Kryjcie się! - krzyknąłem do harcerzy.
Moje obawy o konstrukcję sufitu okazały się uzasadnione. Posypało się jeszcze kilka
cegieł. Wszystkie opadły w miejsce, gdzie leżał pistolet. W słabym świetle latarki widziałem
zwisające korzenie traw.
- Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - skomentował Maciek.
Stałem pod otworem w suficie. W oczy sypały mi się okruszki ziemi. Nagle ujrzałem
 błysk słonecznego światła. W dół osuwał się solidny, chyba pięćdziesięciokilogramowy,
 

kamienny słup przydrożny, jakie Niemcy umieszczali w lesie dla orientacji w terenie.
Odskoczyłem, a do środka pomieszczenia zaczęła sypać się ziemia. Gdy na podłodze utworzył
się solidny kopczyk, podeszliśmy w trójkę do dziury. Zadarliśmy głowy.
- Już myślałem, że was jakieś gnomy albo trolle zżarły - usłyszeliśmy głos Gustlika
zaglądającego do środka. - Panie Tomaszu, oni są tutaj! - krzyczał.
Po chwili harcerze pomogli nam wyjść z pułapki.
- Czemu tak długo nie dawaliście znaku życia? Co się z wami działo? - pytał pan
Tomasz z niepokojem w głosie.
- Von Brecskov zrył to wzgórze jak kret - odpowiedziałem.
Jacek i Maciek opowiedzieli, co przeżyliśmy. W tym czasie rozglądałem się na boki.
Wyszliśmy spod ziemi około pięciu metrów od budynku.
Pan Samochodzik sam zszedł z nową latarką do podziemnego pomieszczenia.
- Znalazłeś to, co zabrał nam sprzed nosa Batura - stwierdził po wyjściu wskazując
księgę w mojej dłoni.
- Pewnie kopię - powiedziałem kartkując opasłe tomisko.
- I to drugą kopię - rzekł pan Tomasz. - Rozmawiając z naszym archiwistą 
dowiedziałem się, że oryginalne dokumenty znajdują się w Niemczech i historycy dawno je
opisali.
Ręce mi opadły. Nie odkryliśmy więc nic nowego.
- Nie martw się, papiery partii faszystowskiej też mogą być ciekawe - rzekł szef 
klepiąc mnie po ramieniu.
- Myśli pan, że von Brecskov tu ukrył odnaleziony skarb Samsonowa? - spytałem.
- Nie, to miejsce nie pasuje do tej mapy, którą schował w swoim domu - odpowiedział.
- Bardziej do tego szkicu pasuje leśniczówka Terten, ale wtedy oprócz rzeki i dębów
zaznaczyłby jeszcze dom. Bardziej skłaniam się do tego, co było zakopane pod Waplewem
albo w rezerwacie “Dęby Napiwodzkie”. Oba miejsca, jak wiesz, są puste.
- Wujek coś znalazł w rezerwacie? - zapytał Jacek, który podsłuchiwał naszą 
rozmowę.
- Nie - mruknąłem zatapiając nos w księdze.
Czytając nagle natrafiłem na coś, od czego serce mocniej mi zabiło.
- Posłuchajcie tego! - krzyknąłem do reszty towarzystwa i zacząłem czytać notatki
sporządzone przez szczycieńskiego landrata Victora von Posera - W październiku 1914 roku
nakazałem żandarmom poszukiwania zwłok poległego na terenie naszego powiatu generała
Aleksandra Samsonowa. Uczyniłem to na prośbę wdowy po generale, przekazaną nam za
 

 pośrednictwem Czerwonego Krzyża. - tu notatki urywają się - wyjaśniłem przerzucając


kolejne kartki.
- Od 11 listopada do 5 grudnia Rosjanie ponownie zajmowali południe Prus
Wschodnich - wyjaśnił szef.
- Czekajcie, czekajcie - mówiłem wyszukując wzrokiem, czy gdzieś nie zapisano
nazwiska generała. - Mam! W dniu 21 września 1915 roku zgłosiła się do mnie wdowa po
generale Samsonowie. Przyjechała w towarzystwie kapitana barona von Boenigka z
Ministerstwa Wojny. Powiedziałem jej, że wiele na temat mogił w okolicach Wielbarka mogą 
wiedzieć nauczyciel nazwiskiem Passauer oraz nadleśniczy Russius. Obaj powiedzieli, że w
wielbarskich lasach pochowano jakiegoś wyższego rangą oficera i uczynił to robotnik leśny
Michał Jedamski. To on zabrał znajdujący się przy zmarłym złoty zegarek, który przekazał
dowództwu w Olsztynie. Po rozmowie z wdową i naszym żandarmem wydobył ukryty w
chałupie złoty medalion z podobizną żony i dzieci generała Samsonowa. Później wskazał
miejsce pochówku.
- Cały czas ani słowa o skarbie - wzdychała Zosia.
- W dniu 9 listopada 1915 roku znowu pojawili się pani Samsonowa i baron von
Boenigk z trumna z domu pogrzebowego w Berlinie. Miejsce pochówku zostało tymczasem
godnie przygotowane. Następnie pani Samsonowa odmówiła nad grobem modlitwę i udała się 
do leśniczówki, gdzie pozostała przez czas ekshumacji. Gdy grób został potem ostrożnie
otworzony w mojej obecności, ku naszemu zaskoczeniu zwłoki generała znaleźliśmy w
suchym, piaszczystym podłożu bez najmniejszych oznak zepsucia. Leżał przed nami
spokojnie, tak jakby został pochowany przed kilkoma dniami. Po umieszczeniu zwłok w
trumnie zostały one w uroczystym pochodzie jego żony, kapitana von Boenigka,
nadleśniczego Russiusa i moim zawiezione na dworzec w Przeździęku Wielkim w honorowej
asyście sprowadzonego ze Szczytna oddziału strzelców.
- Czemu landrat nie napisał ani słowa o rozbitej samobójczym strzałem głowie? -
zastanawiała się Zosia.
- Może nie wypadało, nawet o wrogim oficerze, napisać, że popełnił samobójstwo -
domyślałem się.
- Przeczytaj dalej - rzekł pan Tomasz zaglądając mi przez ramię i wskazując palcem
fragment tekstu.
- Rozmawiałem później z generałem von Francois, że na ciele nie widać było
 jakiejkolwiek rany. Wszyscy byliśmy jednak przekonani, że Samsonow sam podniósł na
siebie rękę. Dziwne. - dodałem na koniec.
 

- Proponuję, żeby harcerze zostawili tu wartę - zabrał głos pan Tomasz. - Jak tylko
wrócimy do Kociaka, Paweł przywiezie tu wasze rzeczy. Poczekacie, aż przyjedzie samochód
z ministerstwa i zabierze księgi.
Harcerze skinęli głowami i rozsiedli się na trawie. Jacek wyznaczył Gustlika i
Arniego, żeby poszli z nami i spakowali harcerskie obozowisko. Chłopcy i Zosia poszli
 przodem. z panem Tomaszem zostaliśmy w tyle, żeby spokojnie porozmawiać.
- Nie daje mi spokoju sprawa Olbrzyma - powiedziałem.
- Jaka sprawa? - zdziwił się.
- Zauważył pan, że nie odezwał się do nas przez cały dzień?
- Pewnie musiał coś zrobić w redakcji.
- Najpierw sam pan kazał zwrócić na niego uwagę, a teraz.
- A teraz nic.
Pod nogami cicho trzaskało wysuszone igliwie zaściełające rzadko używaną drogę.
Szef wydawał się mocno zamyślony, więc dreptaliśmy za harcerzami w milczeniu.
- Daj mi telefon - powiedział Pan Samochodzik.
O dziwo, dodzwonił się ze środka lasu do ministerstwa. Zamówił furgon z kierowca i
dwoma strażnikami.
- Jeszcze dziś trzeba wywieźć te księgi i zasypać oba wejścia - wyjaśnił.
Do Kociaka nie odezwał się ani słowem. Potem usiadł przed swoim namiotem i zaczął
czytać znalezione akta NSDAP, pochodzące z przełomu 1944 i 1945 roku.
Pomogłem harcerzom spakować obóz i wygrzewając się w promieniach słonecznych
czekaliśmy na samochód z ministerstwa. Na podwórko wyszli rodzice Sary.
- Jak zdrowie córki? - zapytałem.
- Jutro zabieramy ją ze szpitala - odpowiedział ojciec Siarki. - Strasznie dziewczyna
 przeżyła to wszystko.
- Najważniejsze, że jest zdrowa - rzekł Gustlik.
Rodzice tylko skinęli głowami.
- Wujek Tomasz chichocze - szepnęła mi na ucho Zosia, która ostatni kwadrans
spędziła zaglądając szefowi przez ramię.
Znudzony bezczynnością zacząłem wraz z harcerzami przygotowywać obiad.
- Właściwy człowiek na właściwym stanowisku - dowcipkowała Zosia widząc, jak 
mieszam makaron gotujący się na butli z gazem.
Gdy już wszystko było gotowe, podszedł do nas Pan Samochodzik. Był dziwnie
zadowolony.
 

- Tradycyjne danie kuchni ministerialnej na wyjeździe: klopsiki w sosie pomidorowym


- mówił zacierając ręce i zaglądając do garnków.
Akurat zjedliśmy, gdy Arnie zauważył furgon z ministerstwa. Szybko zapakowaliśmy
się z harcerzami do Rosynanta. Po półgodzinie byliśmy przy ruinach pałacyku von Brecskova.
Jacek i reszta wartowników zmieniła pozycje z leżących na horyzontalne. Na nasz widok 
 powoli podnosili się z ziemi.
- Nareszcie - przywitał nas Jacek. - Już chcieliśmy przygotować kolację z korzonków.
Dzięki pomocy harcerzy udało się sprawnie przenieść księgi z piwnicy do samochodu.
Pistolet luger schowałem do woreczka foliowego i ukryłem w schowku w Rosynancie.
- Zasypcie dziurę i kładźcie się spać - rozkazałem harcerzom. - Zabiorę jeszcze Maćka
i Gustlika.
Chłopcy, którzy mieli zostać, zrobili obrażone miny.
- Wasze zadanie jest równie ważne - pocieszałem ich.
Wróciłem do Kociaka i niecierpliwie czekałem na zmrok. Wraz ze zbliżającym się 
zachodem słońca na horyzoncie pojawiły się ciemne, burzowe chmury.
- Zmokniecie - powiedziałem do chłopców ruchem głowy wskazując czarne
kłębowiska na niebie.
Tylko wzruszyli ramionami. Postanowiłem wykonać część pracy, zanim spadnie
deszcz. Zapaliłem silnik i już trzeci raz tego popołudnia na krótką chwilę włączyło się 
alarmowe światełko.
- Muszę go dać do przeglądu - mruknąłem.
- To takie maszyny potrzebują opieki mechanika? - zdziwił się Gustlik.
Zaśmiałem się i ruszyłem do rezerwatu “Dęby Napiwodzkie”. Po dziesięciu minutach
 jazdy ukryłem Rosynanta za stertą ściętych pni.
Dodatkowo okryłem go siatką maskującą i posypałem zeszłorocznymi liśćmi.
Uzbrojeni w latarki i saperki ruszyliśmy nad strumyk.
Gdy odsunęliśmy brzózkę i odkopaliśmy znalezisko, chłopcy lekko się przestraszyli.
Potem, po drugiej stronie strugi w zacisznym miejscu wykopaliśmy dół, do którego
 przenieśliśmy w płachcie brezentu moje odkrycie. Jeszcze tylko harcerze przyklepali ziemię i
szybko przeszliśmy z powrotem do rezerwatu. Kazałem chłopcom ukryć się i czekać.
Schowaliśmy się w głębokiej dziurze po wiatrołomie, skąd widzieliśmy brzózkę. Po
godzinie usłyszeliśmy warkot motoru. To jechał Olbrzym. Grube krople deszczu zaczęły
uderzać o liście nad nami.
Dziennikarz zsiadł z motoru. Rozpadało się na dobre, więc założył deszczak. Usiadł
 

na brzózce i zapalił papierosa. Leżeliśmy, a on siedział około trzech godzin. Przemokliśmy do


cna, a Olbrzym ani drgnął. W końcu wstał, wsiadł na BMW i odjechał.
- Dziwnie się zachowywał - stwierdził Maciek.
- Może lubi siedzieć w lesie w czasie burzy - odezwał się Gustlik.
Faktycznie, burza w lesie robi niesamowite wrażenie. Korony drzew szumią uginając
się pod naporem porywów wiatru. Deszcz tworzy symfonię dźwięków przerywaną głośnymi
grzmotami. Co chwila mrok lasu rozświetlają błyskawice, na ułamki sekund wyostrzając
wszystkie kontury i tworząc straszliwe cienie o różnych kształtach.
Biegiem ruszyliśmy do Rosynanta. Znowu zapaliło się alarmowe światełko. Na pełny
regulator odkręciłem ogrzewanie, żeby nasze ubrania szybciej wyschły.
Odwiozłem harcerzy na Jastrzębią Górę i wróciłem do Kociaka. Przedtem
sprawdziłem, czy Jacek i jego drużyna starannie zasypali dziurę.
- Dzwonił do pana ten kolega z ministerstwa? - zapytał ojciec Sary, gdy wysiadałem z
samochodu.
Zrobiłem zdziwioną minę.
- Był tu, jak państwo poszli do lasu - opowiadał gospodarz. - Przyjechał też takim
terenowym samochodem jak pański. Powiedziałem mu, że poszliście gdzieś. To zapytał, czy
może zostawić panu wiadomość. Pięć minut kręcił się przy pana aucie i pojechał.
- Czy to był wysoki, młody blondyn? - zapytałem.
- Tak.
To z pewnością był Batura. Ciekawe, co kombinował przy Rosynancie. Wsiadłem i
włączyłem silnik. Czerwona lampka znowu mrugnęła. W pokładowym komputerze wybrałem
funkcję sprawdzania wszystkich systemów pojazdu. Po minucie na ekranie wyświetliła się 
informacja, że coś pobiera dodatkową moc z zasilania. To coś uruchamiało się wraz z
włączeniem silnika.
Otworzyłem więc maskę i zacząłem grzebać w okolicach akumulatora. Potem w
świetle latarki sprawdziłem resztę. Po godzinie znalazłem “pluskwę” przyczepiona kabelkami
do układu elektrycznego auta.
- Toś ty taki - mruknąłem.
Przyglądałem się “pluskwie”. Miałem identyczne w swoim “zestawie szpiegowskim”.
Pozwalały śledzić na ekranie monitora komputera trasę przejazdu samochodu, do którego były
 przyczepione. Batura wiedział więc i o Jastrzębiej Górze, i o rezerwacie. W obu wypadkach
mógł jedynie wpakować się w kłopoty.
- Umów się z Olbrzymem na jutro po śniadaniu - powiedział szef stukając w okienko
 

samochodu.
Pokazałem mu “pluskwę”. On tylko wzruszył ramionami.
- Kładź się spać - powiedział.

Rano obudziłem się z lekkim bólem głowy. Zaspanymi oczami rozglądałem się po
świecie za szybami Rosynanta. Na podwórku stał dodge Olbrzyma. Przy namiocie pana
Tomasza widziałem siedzących w kółku szefa, dziennikarza, Rambo, Sarę i Zosię.
Przy studni umyłem się w lodowatej wodzie. Potem założyłem świeże ubranie i
 poszedłem do towarzystwa siedzącego przy namiocie.
- Witamy naszego śpiocha! - radośnie zakrzyknął na mój widok pan Tomasz.
Bez słowa sięgnąłem po kubek z herbatą i kanapkę.
- Jak się czujesz? - zapytałem Sarę, gdy już przełknąłem pierwszy kęs.
- Dobrze - odpowiedziała.
- Gdzie dzisiaj szukamy? - pytała Zosia.
- Znam dwa miejsca z dębami - tajemniczo odezwał się Pan Samochodzik. - Jedno jest
 prawie pewne, że tam coś jest. Drugie jest tuż, tuż. Poczekamy jeszcze na przybycie naszych
dzielnych komandosów.
Szef był w nadzwyczaj dobrym humorze. Droczył się z nami mówiąc, że dziś
odkryjemy tajemnicę skarbu Samsonowa. Po półgodzinie przyszli do nas spoceni harcerze.
- Jak tam, jastrzębie? - dopytywał się pan Tomasz.
- Miał wujek rację - odpowiedział Jacek.
Byłem zdziwiony tajemnicami szefa. Patrzyłem na niego z niemym pytaniem w
oczach.
- Poczekaj jeszcze chwilę - rzekł odgadując, o czym myślę. - Chodźcie za mną - rzucił
do wszystkich.
Grzecznie ruszyliśmy za nim na drugą stronę rzeki. Potem przeszliśmy pół kilometra
drogą i za polem namiotowym skręciliśmy w las. Po kilkunastu minutach weszliśmy na
wzgórza.
- Patrzcie - powiedział Pan Samochodzik.
Dookoła nas był dębowy las.
- Jedynie stąd mogłem dzwonić z telefonu komórkowego - opowiadał pan Tomasz. -
Początkowo niczego nie zauważyłem. Jednak mój mózg zarejestrował ten obraz, który
 przypomniałem sobie dopiero wczoraj późnym wieczorem.
 Nasza gromadka pożerała wzrokiem całą okolicę.
 

- Według planu von Brecskova od dębów do rzeczki było blisko - zauważył Olbrzym.
- Stąd do Omulewa jest kilometr.
- Skąd wiesz, że owa kreska była rzeką, a nie na przykład drogą? - odpowiedział pan
Tomasz. - Mamy tu aż dwie leśne drogi. Jedną w dole od strony Kociaka, drugą dalej na
 południe prowadziła ona do pałacyku von Brecskova.
- Pan nas chyba czaruje - odezwał się Maciek. - Te dęby z pewnością nie mają więcej
niż sześćdziesiąt lat, więc są chyba za młode jak na czasy Tannenbergu.
Chłopak miał rację.
- Jesteś dendrologiem? - zapytał pan Tomasz. - Skąd wiesz, czy pułkownik von
Brecskov nie był właścicielem tego lasu i sam nie kazał posadzić tu dębów? Teraz spójrz na
mapę z 1908 roku.
Maciek rzucił okiem i zaczerwienił się.
- Wtedy też rosły tu dęby - powiedział Jacek patrząc na mapę. - Wyraźnie zaznaczono
rodzaj rosnących drzew.
- Tam dalej są większe i grubsze drzewa! - zawołała Zosia pokazując na wschód.
- Przeszukanie tego lasu zajmie nam dużo czasu - zauważyłem.
- Masz rację - przytaknął Pan Samochodzik. - Dlatego najpierw pojedziemy do innych
dębów. Tam poznamy część tajemnicy sprzed lat.
Wróciliśmy do Kociaka. Dodge’a Olbrzyma obsiedli Rambo i harcerze. Do Rosynanta
wsiadł pan Tomasz, Zosia i Sara.
- Do rezerwatu! - zakomenderował szef.
Widziałem, że Olbrzym lekko pobladł.
Ostro ruszyłem w stronę Jedwabna. Zatrzymaliśmy się przed tabliczką informacyjną,
że w tym miejscu zaczyna się rezerwat.
- Prowadź, chłopcze - rzekł pan Tomasz klepiąc mnie po ramieniu. Pod pacha trzymał
akta szczycieńskich faszystów.
Skierowałem się w stronę strumyka. Olbrzym z każdym kolejnym krokiem bladł coraz
 bardziej. Harcerze ciekawie spoglądali w jego stronę. Pan Samochodzik zachowywał się jakby
nigdy nic i głęboko wdychał świeże, leśne powietrze. Doszedłem do miejsca, gdzie
znajdowała się brzózka i zamarłem. Przed nami był pusty dół. Ktoś przed nami wyjął z niego
 betonową skrzynię. Ślady na trawie wskazywały, że ciągnął ją w stronę strugi.
- Batura był tu przed nami! - krzyknęła przerażona Zosia.
Maciek, Gustlik i ja zaczęliśmy śmiać się. Wtórował nam szef. Reszta patrzyła na nas
zdziwiona.
 

- Powiedz im - poprosił mnie pan Tomasz.


- Wczoraj z chłopcami schowaliśmy do betonowej skrzyni, która ważyła ze sto
kilogramów, trochę kamieni - wyjaśniłem.
Wszyscy wyobrazili sobie wściekłą minę Batury.
- Dobra, a gdzie złoto? - spytała Zosia.
- O tym opowie nam szanowny kolega redaktor - twarz Pana Samochodzika nagle
spoważniała.
Olbrzym cofnął się. Obejrzał się za siebie, jakby chciał uciec.
 

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

CO WYDARZYŁO SIĘ NA JASTRZĘBIEJ GÓRZE? • DZIADEK 


OLBRZYMA • WRÓG W PUŁAPCE • KŁAMSTWA KRONIKARZA •
POMAGAMY BATURZE • TAJEMNICA PUŁKOWNIKA
LEBIEDIEWA • CZAS POŻEGNAŃ • PRZY GROBIE GENERAŁA
SAMSONOWA

Chłopcy stanęli łukiem za Olbrzymem zamykając mu drogę ucieczki. Dziennikarz


zawahał się przez chwilę.
- Nie rozumiem, o co wam chodzi? - zapytał.
- O twoje wycieczki do tego miejsca - powiedziałem. - Tej nocy, kiedy jechałeś tu
motorem, śledziłem cię. Zauważyłeś to i potem wróciłeś do domu na skróty przez las.
Ostatniej nocy też tu byłeś. Obserwowaliśmy cię.
- To przypadek - stwierdził Olbrzym.
- Jestem pewien, że miałeś ważne powody, żeby tak postępować - odezwał się pan
Tomasz. - Pozwólcie, że przeczytam wam fragment dokumentów NSDAP ze Szczytna. Może
to rozwiąże twój język.
Pan Samochodzik usiadł na pniu brzozy. Dopiero teraz zauważyłem, że w trzymanej
na kolanach księdze miał pozakładane różne strony. Wszyscy patrzyliśmy na niego z
wyczekiwaniem.
- Na wstępie powiem wam, że są to zapiski kronikarza komórki partyjnej - zaczął szef.
- Nasz towarzysz partyjny, emerytowany pułkownik von Brecskov, na którego pomoc zawsze
mogliśmy liczyć, pod koniec 1944 roku powiedział, że przekaże skarbowi Trzeciej Rzeszy sto
kilogramów złota. Miał to być sławny skarb Samsonowa.
- A jednak go znalazł! - zawołała Zosia.
Widziałem, że harcerzom po tej rewelacji opadły ręce. Chyba stracili nadzieję na to, że
to my odnajdziemy złoto. Olbrzym wyraźnie zainteresował się opowieścią.
- Początkowo nie wierzyliśmy tym zapewnieniom. Von Brecskov miał wiele zalet,
lecz nikt nie traktował poważnie jego poszukiwań. Po cichu wszyscy naśmiewali się z niego.
Pod koniec listopada przyjechał do Szczytna swoją bryczką. “Mam u siebie dwóch
 bolszewickich szpiegów” oznajmił Kriegerowi, szefowi naszej komórki, oraz Blockowi z
 

gestapo. Obaj nie wierzyli własnym uszom. “Jak to możliwe?” pytali jeden przez drugiego.
Von Brecskov nie zdążył niczego wyjaśnić, gdy Block chwycił za telefon. “Sprowadzę ludzi,
którzy ich aresztują” oznajmił oficer. “Nic z tego” przerwał von Brecskov. “Ci ludzie
zaprowadzą mnie do skarbu Samsonowa”. Kiedy wszyscy już się uspokoili, von Brecskov
opowiedział wszystko. “Dobrze znam język polski” mówił. “W moim pułku służyło wielu
Polaków. Ci bolszewicy też są Polakami służącymi Sowietom. Zostali zrzuceni na
spadochronach. Skontaktowali się z grupa komunistycznych spadochroniarzy działających na
tym terenie. Zresztą to oni zabili komendanta obozu jenieckiego w Działdowie. Ci dwaj
otrzymali rozkaz dotarcia do leśniczówki w Kociaku i spotkania się z leśniczym, który miał
im pomóc w odnalezieniu skrzyń. Na pamięć nauczyli się, jak dotrzeć do skarbu. Przez
 pomyłkę trafili do mojego pałacyku myśliwskiego. Ukryłem ich w tajemnej piwnicy.” “W tej,
w której w czasie plebiscytu z 1920 roku trzymaliśmy broń?” dopytywał się Krieger.
“Będziemy was śledzić i wkroczymy do akcji, gdy wskażą kryjówkę” przerwał oficer gestapo.
“Nic z tego” ostro powiedział von Brecskov. “Są doskonale wyszkoleni i domyślą się, że są 
śledzeni”. “Co pan proponuje?” zapytał Błock. “Pójdę z nimi i wtedy ich aresztujecie. Dam
wam znać”. Po wyjściu von Brecskova oficer gestapo zadzwonił do swoich przełożonych w
Olsztynie. Ci obiecali przysłać drużynę z jednostki specjalnej “Brandenburg”, przebraną w
rosyjskie mundury. Mieli udawać sowieckich partyzantów. Doskonale znali język rosyjski i
 już nie raz przechodzili przez wrogą linię frontu. Nazajutrz do siedziby landratury przyjechał
na koniu chłopiec z listem od von Brecskova. Pułkownik napisał w nim: “Zapraszam dziś o
siedemnastej”. Była godzina piętnasta. Natychmiast do ciężarówki wsiedli nasi
spadochroniarze, ja, Block i Krieger. “Brandeburczykami” dowodził porucznik Klotsky. Jego
matka pochodziła z Gdańska. Świetnie znał język polski. Dowodził grupą piętnastu żołnierzy.
Pojechaliśmy do wsi Wały. Tam zostawiliśmy auto i dwóch żołnierzy. Resztę drogi
 przebyliśmy pieszo. Punkt siedemnasta stawiliśmy się na Jastrzębiej Górze. Klotsky kazał
swoim ludziom otoczyć budynek. Wtedy z drzwi wybiegł von Brecskov. Był ranny. Jego
ramię krwawiło. “Zauważyli was” powiedział kryjąc się za drzewem. W domu zrobiło się 
ciemno. “Pojechaliśmy do lasu, we wskazane przez nich miejsce, moją bryczką” szybko
opowiadał. “Gdy wykopaliśmy betonową skrzynię, jeden z nich wyciągnął pistolet i
wymierzył we mnie. Powiedział, że nie mogą zostawić świadków. Wtedy ja wyciągnąłem
swojego lugera i strzeliłem do niego. Zabiłem go. Ten drugi miał ukryty pod płaszczem
automat i mierzył do mnie. Musiałem wyjąć całe złoto. Nie było go wcale sto kilogramów,
lecz zaledwie dwie nieduże sakiewki i trochę zetlałych już banknotów. Załadowałem to
wszystko do skrzynki, którą mieliśmy ze sobą. Potem kazał mi zasypać dół razem ze
 

zwłokami kolegi. Całą drogę, powrotną trzymał mnie pod lufą.” “Gdzie teraz jest?” przerwał
mu Klotsky. “Nic wiem” odpowiedział von Brecskov. “Na górze mieli radiostację. Gdy był
zajęty nadawaniem meldunku, uciekłem. Teraz może zszedł do piwnicy”. “Czy tutaj są tylko
te jedne drzwi?” dopytywał się oficer. “Jest jeszcze podziemne wejście” odpowiedział von
Brecskov. “Poprowadzę was”. Razem z nim do podziemia poszedł sierżant i dwóch żołnierzy.
Gdy von Brecskov otworzył drzwi, ze środka padł strzał. To ten komunista go zastrzelił.
 Natychmiast “Brandeburczycy” ścięli go seriami ze schmeisscrów. Ciało naszego towarzysza
odebrała wdowa i pochowała na rodzinnym cmentarzu w Gdańsku. Skarbu nie znaleźliśmy.
Do zapadni wrzuciliśmy zwłoki tego spadochroniarza. Postanowiliśmy, że w piwnicy zrobimy
nasz tajny magazyn, a dom wysadzimy w powietrze.” Reszta notatek jest już dla nas nieistotna
- powiedział pan Tomasz zamykając księgę.
- Czyli skarb przepadł - smutno powiedziała Zosia.
- Za to dowiedzieliśmy się nowych faktów na temat grupy “Pomorze”, bo to pewnie
oni odebrali na lądowisku tych dwóch emisariuszy - rzekł zadumany Jacek.
- Dlaczego, Zosiu uważasz, że skarb przepadł? - zapytał pan Tomasz.
- Nie ma go tu, na Jastrzębiej Górze też - odpowiedziała.
- Pojawia się pytanie, skąd Rosjanie wiedzieli, gdzie szukać skarbu? - spytałem.
- Chyba rzeczywiście przyszedł czas na wyjaśnienia - odezwał się Olbrzym.
Wszyscy spojrzeli na niego z zainteresowaniem.
- Moja opowieść będzie równie ponura jak ta - mówił Olbrzym zapalając papierosa. -
Mój dziadek służył w armii Samsonowa. Był dowódca baterii artylerii. Nigdy nie udało mi się 
dowiedzieć, w którym korpusie czy dywizji. Gdy już wynik bitwy był przesadzony, dostał
rozkaz stawienia się w sztabie. Tam powiedziano mu, że ma odebrać dwóch żołnierzy
wiozących ważną przesyłkę w umówionym punkcie, gdzieś w lesie, i razem z nimi schować
to coś. Zobowiązano go pod przysięga, żeby nikomu nie zdradził skrytki. Rozkazano mu
także, aby jak najlepiej zamaskował to miejsce.
Zrobił tak, jak mu kazali. Spotkał się z dwoma kozakami, którzy na dwóch luzakach
wieźli dwie nieduże skrzynki. Potem zakopali je i zaczęli przedzierać się w stronę granicy.
Dziadek gdzieś po drodze zgubił tych kozaków. Potem przedarł się przez kordon niemiecki.
Podobno spotkał po drodze Samsonowa i zameldował o wykonaniu rozkazu. Generał nie
wiedział jednak, o co chodzi i nie było z nim żadnego kontaktu. W końcu Samsonow odegnał
mojego dziadka. Tak przynajmniej opowiadał dziadek.
Po uzyskaniu przez Polskę niepodległości zgłosił się do polskiej armii. Walczył w
wojnie polsko-bolszewickiej z 1920 roku. Potem przeszedł na wcześniejszą emeryturę. Po
 

agresji ZSRR na wschodnie tereny Polski zapukali do jego domu ludzie z NKWD, zapakowali
go do pociągu i chcieli wysłać na Sybir.
- Za co? - spytała Zosia.
- Służył w carskiej armii, potem w polskiej bił się z bolszewikami. Na szczęście uciekł
z transportu i potem przez tydzień na piechotę wracał do Lwowa. Nie poszedł do domu, gdzie
czekali ci z NKWD, tylko do znajomych. W 1941 roku do Lwowa wkroczyli Niemcy i
dziadek nie musiał się już ukrywać. Zapomniał o środkach bezpieczeństwa w 1944 roku, gdy
wrócili Rosjanie. Oni nie zapomnieli o nim. Złapali go i zapowiedzieli darowanie życia, jeśli
wskaże, gdzie ukrył skarb.
- Skąd o tym wiedzieli? - zapytałem.
- Jeden z tych żołnierzy, którzy razem z nim zakopywali skrzynie, przeżył i kiedyś po
 pijanemu pochwalił się tajnemu informatorowi NKWD. To pewnie on po aresztowaniu
zdradził wszystko. Mój dziadek zapewniał, że milczał jak grób. Był bardzo religijny i nie
złamał przysięgi. Opowiedział to wszystko mojemu, też już nieżyjącemu ojcu na łożu śmierci.
- Jak dotarłeś w to miejsce? - pytał pan Tomasz.
- Mieszkam tu i wiele wolnego czasu mogłem poświęcić poszukiwaniom -
odpowiedział Olbrzym. - Szukałem relacji różnych ludzi, ale głównie analizowałem ruchy
wojsk. Choć to miejsce w żadnym wypadku nie nadawało się na skrytkę, to jednak tu
znalazłem tę skrzynię i ten szkielet. Początkowo myślałem, że mój dziadek zabił tu jednego z
tych kozaków. Nie chciałem, żebyście znaleźli to miejsce i zaczęli węszyć wokół szkieletu ze
względu na pamięć o dziadku. Teraz wiem, że było zupełnie inaczej. Mam nadzieję, że mi
wybaczycie.
- Oczywiście - powiedział za wszystkich pan Tomasz.
- Jedna rzecz się nie zgadza - odezwała się Zosia. - Przecież dziadek zakopywał dwie
skrzynie, a tu jest jedna i to betonowa.
- Myślałem, że dziadek specjalnie pomylił fakty, a może to nie jest ten właściwy skarb.
- Pozostaje jeszcze pytanie, czy coś było ukryte w leśniczówce Terten? - zastanawiał
się Jacek.
- Z tego co wiemy, dąb runął w październiku 1944 roku, a w listopadzie von Brecksov
nawet nic zająknął się swoim partyjnym kolegom na ten temat stwierdziłem.
- Mamy paradoksalną sytuację - zabrał glos Pan Samochodzik. - Z różnych relacji
wiemy, że coś było ukryte w Waplewie, w leśniczówce Terten i tu. Ponadto poszukiwacze
tego skarbu twierdzą, że jest on ukryty gdzieś w okolicach Wielbarka, gdzie zmarł Samsonow.
Betonowa skrzynię, w której kiedyś było złoto, a właściwie, zaledwie dwie sakiewki, ma teraz
 

Batura.
- To złoto zabrał i ukrył spadochroniarz, ale swoją tajemnicę zabrał do grobu -
 powiedziałem.
- Jesteśmy w martwym punkcie - podsumował nasze dywagacje Jacek.
- Trzeba wziąć pod uwagę jeszcze jedną możliwość - zabrał głos Rambo, który milczał
do tej pory. - Któryś ze szturmujących żołnierzy mógł zabrać złoto.
- Pozostaje nam więc sprawdzić Jastrzębią Górę - zachęcał nas Maciek. - Ten
spadochroniarz musiał gdzieś tam ukryć skarb.
- Trzeba też uwolnić Baturę - zaśmiał się Pan Samochodzik.
Spojrzeliśmy na niego zdziwieni.
- Przecież nasz konkurent dzięki “pluskwie” założonej w Rosynancie trafił w to
miejsce - tłumaczył szef. - Dotarł więc i do pałacyku von Brecskova. Prawdopodobnie wpadł
w pułapkę.
- Powiedzcie mi jeszcze, co oznaczała mapa znaleziona w Zielonowie? - zastanawiał
się Olbrzym.
- Albo narysował to miejsce, albo to w leśniczówce Terten - odpowiedział pan
Tomasz. - Napisał jednak: “hier”; sądzę, że chodziło o tę skrytkę, a mapę narysował, gdy
spadochroniarze powiedzieli mu, dokąd chcą pojechać. Zapewne wykonał ją i posłał
wiadomość do Szczytna jeszcze przed przyjazdem tu.
- Dużo tych znaków zapytania - mruknął Maciek wsiadając do dodge’a.
Po czterdziestu minutach zajechaliśmy na Jastrzębią Górę. Od razu ujrzeliśmy
zaparkowanego nissana Batury. Harcerze podłożyli mu pod opony gwoździe.
- To na wszelki wypadek - wyjaśnił Jacek. - Daleko nie ucieknie z przebitymi dętkami.
Z Jackiem, Maćkiem i Gustlikiem zeszliśmy do podziemi przez wejście w oficynie.
Wzięliśmy ze sobą zwój liny i latarki. Gdy otworzyliśmy metalowe drzwi, usłyszeliśmy jęk 
Batury. Tak jak myśleliśmy, leżał na dnie zapadni. Miał dziwnie wykręconą nogę.
Owinąłem się w pasie liną i zszedłem do niego. Bez słowa znosił to, jak mu
usztywniłem nogę złamaną poniżej kolana. Potem chłopcy wciągnęli go na górę i ostrożnie
wynieśli na dwór. Przyjrzałem się szkieletowi. Były na nim jeszcze strzępki ubrania, ale
 brakowało dokumentów. Za to z przodu czaszki była ogromna dziura, a z tyłu mała, takiego
samego kalibru jak luger.
- Ciekawe - mruknąłem do siebie.
Reszta szkieletu nie miała śladów serii, od których jakoby miał zginąć ten człowiek.
Ktoś zastrzelił go strzałem w tył głowy. Identyczną dziurę miał ten znaleziony przy betonowej
 

skrzyni, a którego pochowaliśmy w lesie. Harcerze wrócili do mnie z brezentową płachtą. Z


całym szacunkiem dla zmarłego ułożyłem na niej kości. Kimkolwiek był, należał mu się 
 przyzwoity pogrzeb.
Wynieśliśmy kości na zewnątrz i zakopaliśmy pod wysoką sosną. Chłopcy zrobili
krzyż z dwóch brzozowych kijków.
- W kronice NSDAP napisano kłamstwa - oświadczyłem wszystkim. - Ci dwaj ludzie
zginęli od strzałów w tył głowy. Ktoś dokonał na nich egzekucji.
- Przypatrz się murom - powiedział pan Tomasz. - Noszą ślady strzelaniny.
- Za to w tunelu nie ma ani śladu - stwierdziłem. - Dodam, że ktoś użył lugera, który
leżał na środku pomieszczenia, gdzie znajdowały się księgi.
- Proponuję, żebyś z Olbrzymem odwiózł Baturę do szpitala - rzekł szef. - My w tym
czasie pomyszkujemy tu sobie.
Wsiadłem do nissana Batury usuwając przedtem gwoździe spod kół. Olbrzym zasiadł
za kierownica Rosynanta.
- Te kamienie to ty włożyłeś? - rzucił Batura, gdy już wyjechaliśmy na szosę do
 Nidzicy.
Radośnie przytaknąłem.
- Niezły dowcip - mruknął.
- Ciesz się, że usunąłem z tunelu potykacz z granatem - rzuciłem. - Zbieralibyśmy
niejeden, a dwa szkielety, o ile dokopalibyśmy się do ciebie przez zawalony tunel.
- Znaleźliście coś? - zapytał.
- Nic oprócz samych niewiadomych.
Od tej pory Matura milczał. Odezwał się w izbie przyjęć nidzickiego szpitala, gdy
oddawałem mu kluczyki do jego samochodu.
- Dzięki za wyciągnięcie z dołu - rzekł podając mi rękę. - Do zobaczenia kiedyś pod
dębami, bo wyścig po skarb Samsonowa chyba jeszcze się nic skończył.
- Już prawie tak - odpowiedziałem. - Jeśli go znajdziesz, to z całego serca ci
 pogratuluję. Po prostu trzeba znać dokładne miejsce albo mieć szczęście.
Wsiadłem do Rosynanta i razem z Olbrzymem wróciliśmy na Jastrzębią Górę.
Wszyscy leżeli pod drzewami spoceni i wachlowali się tym, co mieli pod ręką.
- I co tam? - zapytałem.
- Odwaliliśmy masy gruzu i nic, żadnej skrytki - odpowiedziała Sara. - Jedźmy do
Kociaka na obiad.
Wszyscy ochoczo przystali na tę propozycję. Przy wspólnym posiłku zastał nas
 

 profesor.
- Dzień dobry! Smacznego! - powiedział witając się z nami. - Pan pytał o generała
Samsonowa - powiedział do Pana Samochodzika. - Coś sobie przypomniałem. Otóż, gdy
 porucznik Balla 29 sierpnia zmasakrował pod Rustkowem eskortę Samsonowa, rosyjski
generał błąkał się po lasach. Wszędzie do końca walczyły resztki jego armii. O dziesiątej
wieczorem oficerowie sztabu postanowili pójść pieszo najpierw w stronę Wielbarka, a potem
na południe do granicy. Tak naprawdę to zabłądzili. Dzisiaj patrzyłem na mapę i
 przypominałem sobie to, czego dowiedziałem się na ten temat. Cały sztab najpierw
 przekraczał jakaś leśną drogę, potem szosę Wielbark-Nidzica i tuż za nią nasyp kolejowy.
Musieli to zrobić gdzieś na północ od leśniczówki Karolinka. Gdy doszli do szosy Wielbark-
Chorzele, stwierdzili, że nie ma z nimi generała Samsonowa.
- Dopiero wtedy? - dziwiła się Zosia.
- No właśnie - kiwnął głową profesor. - Po generała zawrócił jego ordynans
nazwiskiem Kupczyk. W lesie znalazł samotnie stojącego generała. Ten przegnał go. Za to
wtedy odnalazł generała jakiś artylerzysta i pomógł mu iść. Generał chorował na serce i był
coraz słabszy. W końcu rozkazał artylerzyście uciekać, bo nie ma już wyjścia z matni. Ów
oficer artylerii wydostał się z okrążenia i potem złożył odpowiednie zeznania. Cały sztab
wydostał się z terenu walk.
- Tym artylerzystą był pewnie dziadek Olbrzyma - zauważył Jacek.
- A coś o skarbie. - prosiła Zosia.
- Powiem tylko tyle, że w sztabie był oficer, pułkownik Lebiediew. Był on tam szefem
informacji. Kiedyś słyszałem, jak pewien chłop z okolic ówczesnej granicy niemiecko-
rosyjskiej opowiadał, że do jego domu przybył rosyjski oficer obwieszony woreczkami ze
złotymi rublami. Zapłacił nimi za chleb i mleko i uciekał dalej. Wieczorem 30 sierpnia do
sztabu dowódcy całego frontu nadszedł dziwny telegram: “Po pięciodniowej walce na
obszarze Nidzica-Olsztynek-Biskupice większa część 2. Armii została zniszczona. Dowódca
zastrzelił się. Resztki armii uciekają przez rosyjską granicę. Pułkownik Lebiediew.” Rodzą się 
 pytania, skąd człowiek, który nie był ze sztabem do końca wiedział tak dużo o śmierci
generała, czy to on był obwieszony owymi woreczkami ze złotem i dlaczego reszta oficerów
sztabu dotarła do rosyjskich wojsk dopiero 31 sierpnia, kiedy nadano depeszę potwierdzającą 
rewelacje Lebiediewa.
- Jeśli ów Lebiediew przeniósł ruble przez granicę, to szukaliśmy ducha, a nie złota -
Jacek nie krył rozczarowania.
- Przykro mi, że zepsułem wam humory, ale taka jest prawda - rzekł profesor.
 

Szef pokazał mu dokumenty NSDAP, które historyk wypożyczył, żeby zrobić sobie
zdjęcia interesujących go stron i wykonać notatki.
- Kolejne Eldorado runęło w gruzach - mruknął Pan Samochodzik maczając skórkę 
chleba w resztkach sosu z klopsików.
- Eee tam, warto było - machnął ręką Maciek.
- Zaraz, zaraz, a co kryła betonowa skrzynia? - pytał Olbrzym. - Co zakopał mój
dziadek?
- Tego prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy - odpowiedział pan Tomasz. - Żeby
znaleźć skrytkę na tak dużym obszarze lasów, trzeba mieć konkretne wskazówki, a nie tylko
stwierdzenie: “przy grupie dębów”. Poza tym czy to złoto rzeczywiście warte było tylu
cierpień ludzkich. Czy jest większy skarb niż to, że siedzimy tu sobie w spokoju grzejąc się w
 promieniach majowego słońca i możemy po prostu pogadać?
 Na dłuższą chwilę zapadło milczenie. Przerwał je Jacek.
- Przed nami jeszcze długa droga do Kętrzyna - powiedział. - Chłopaki, zbieramy się.
- Pozwólcie, że się z wami pożegnam - rzekła Sara wstając od stołu. - O szesnastej
mam autobus do Olsztyna. Powinnam jeszcze pouczyć się przed ostatnimi zaliczeniami.
Profesor także musiał wracać na swoją uczelnię. Po półgodzinie, gdy Olbrzym i
Rambo odjechali, Sara poszła do autobusu, a harcerze ruszyli do Kętrzyna, zostaliśmy sami.
Pan Tomasz zniknął na godzinę z moim telefonem komórkowym.
- Paweł, nie martw się, nie pierwszy raz przegrywasz z historia - pocieszał mnie, gdy
wrócił. - Jest nadzieja, że kiedyś odkryjesz prawdę - mówił mrugając do mnie.
Pomogłem mu wodować kajak. Pan Samochodzik chwycił za wiosło i popłynął z
nurtem rzeki Omulew. Chciał dopłynąć do Wielbarka, na jezioro Sasek Mały, potem różnymi
strugami i jeziorami do Pasymia i stamtąd na jezioro, nad którym stał dom Olbrzyma. Kajak 
miał zostać u dziennikarza.
Zapakowaliśmy się do Rosynanta i ruszyliśmy w drogę do domu.
- Wujku, dokąd jedziemy? - zapytała Zosia, gdy zamiast do Nidzicy skręciłem do
Jedwabna.
- Należy chyba oddać ostatni hołd głównemu bohaterowi naszej przygody -
odpowiedziałem.
Z Jedwabna skręciłem na Wielbark i potem na zachód w stronę Nidzicy. Gdy droga
zbliżyła się do nasypu kolejowego, skręciłem w leśną ścieżynę i nią dojechałem do
leśniczówki Karolinka. Leśniczy pokazał nam drogę do pomnika na symbolicznym grobie
Samsonowa. Wyglądało to jak usypana góra kamieni. Niegdyś była tam tablica z napisem:
 

“Generał Samsonow, przeciwnik Hindenburga, padł w bitwie pod Tannenbergiem


30.8.1914r.”
 

ZAKOŃCZENIE

Chwilę staliśmy z Zosią przy kopczyku.


- Jak wujek myśli, czy ktoś odnajdzie kiedyś skarb Samsonowa? - zapytała Zosia.
Skinąłem głową.
- Tak, o ile już tego nie zrobiono - odpowiedziałem. - Pamiętaj, że jeszcze w 1914
roku Rosjanie wkroczyli na te tereny. Wtedy pułkownik Lebiediew mógł wykopać skrzynie.
- W kronice była przecież relacja von Brecskova. - mówiła Zosia.
- Pamiętaj, że te słowa nie są prawdą.
Powoli wracaliśmy do Rosynanta. Przekręciłem kluczyk w stacyjce i ostro zawróciłem
do Wielbarka.
- Co wujek znowu robi? - pytała zdziwiona Zosia.
- Chyba nie chcesz, żebyśmy wydawali ci usprawiedliwienie do szkoły za
 poszukiwania bez efektów.
 Na pustej szosie dodałem gazu. Pędem przejechałem przez ulice Kociaka i
zatrzymałem się przed ruinami domku na Jastrzębiej Górze.
- Przecież przetrząsnęliśmy tutaj każdy kąt - mówiła zdziwiona Zosia, gdy podawałem
 jej saperkę.
- Wykop tamten kamień - powiedziałem. - Mówiłem ci, że ktoś tu skłamał pisząc o
szturmie na pałacyk. Pan Tomasz nie powiedział wam, że te kartki, na których spisano
opowieść, zostały wklejone.
- Po co von Brecskov uśmiercił sam siebie? - z niedowierzaniem pytała Zosia.
- Po to, żeby zatrzymać skarb dla siebie. Prawdopodobnie rzeczywiście zgłosili się do
niego jacyś ludzie ze wskazówkami dotyczącymi miejsca, gdzie trzeba szukać. Von Brecskov
zabił ich obu. W magazynku lugera brakuje dwóch nabojów.
- Co się stało z pułkownikiem?
- Pan Tomasz sprawdził w naszych ministerialnych archiwach. Mamy tam częściowe
listy pasażerów statków wypływających z Królewca w styczniu 1945 roku. Widnieje tam
nazwisko von Brecskov. Jeżeli płynął tym statkiem, na który był zapisany, to zginął.
Transportowiec został zatopiony w Zatoce Gdańskiej przez radziecki okręt podwodny.
Prawdopodobnie nasz emerytowany pułkownik przed wyjazdem sam wysadził w powietrze
domostwo, chcąc ukryć spoczywające pod ziemią archiwum.
- Jeżeli von Brecskov zabrał skarb ze sobą, to po co kopię?
 

- Zaraz zobaczysz - odpowiedziałem pomagając jej odsunąć kamień.


Jeszcze tylko mocno stuknąłem w cegły i znowu otworzyła się dziura umożliwiająca
wejście do piwnicy. Chwyciłem latarkę i saperkę i skoczyłem w dół.
- Czego wujek szuka? - dopytywała się Zosia.
- Miejsca, gdzie upadł Maciek.
- A co w nim jest takiego szczególnego?
- Gdy padł, to jego buty stuknęły o podłogę. Dźwięk był taki, jakby pod spodem była
 pusta przestrzeń.
Kwadrans opukiwałem deski podłogi. W końcu znalazłem właściwe miejsce. Uważnie
obejrzałem listwy. W kurzu rysowały się ledwo widoczne linie. Włożyłem ostrze łopatki w
szpary i na wysokość centymetra uniosłem fragment podłogi. Zaświeciłem pod spód.
Szukałem jakiejś miny-pułapki. Nic jednak nie było. Gdy odsłoniłem skrytkę, ujrzałem na
dnie dwie niewielkie skórzane sakiewki.
- Zosiu, przynieś z Rosynanta hermetyczne pudło, w którym przechowujemy nasze
znaleziska! - krzyknąłem do dziewczyny.
 Na dłoń wysypałem z woreczków dwie garście zaśniedziałych francuskich monet z
1805 roku.

You might also like