Professional Documents
Culture Documents
Dokumen - Tips 27 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik I Skarb Generala Samsonowa
Dokumen - Tips 27 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik I Skarb Generala Samsonowa
SEBASTIAN MIERNICKI
TOM I
WSTĘP
Młody oficer rosyjskiej armii w mundurze ze znakami artylerii stanął przed obliczem
łysego, grubego pułkownika.
- Słyszałem, że mocno wierzycie w Boga - powiedział pułkownik.
- Tak jest - odpowiedział porucznik.
- To przysięgnijcie na Boga i wierność carowi, że dochowacie tajemnicy.
- Przysięgam.
- Doskonale. Podejdźcie tu.
Pułkownik wskazał stół. Znajdowali się w plebanii, byli sami w pokoju należącym do
proboszcza. Na blacie leżała mapa południowych terenów Prus Wschodnich.
- Tu spotkacie się z dwoma kozakami - pułkownik pokazał palcem miejsce nad
jeziorem. - Wasze hasło: “Piotrogród”, a ich odzew: “Moskwa”. Powinni mieć ze sobą dwie
niewielkie skrzynki. Zakopiecie je w dowolnym miejscu, dobrze zamaskujecie i wycofacie się
na południe. Macie unikać naszych i niemieckich wojsk. Po naszej stronie granicy
zameldujecie się w sztabie. Tam was znajdę. Jasne?
- Tak jest.
Porucznik artylerii wyszedł z plebanii, wsiadł na konia i wyruszył w kierunku lasu.
Było późne popołudnie. Dookoła grzmiały armaty, wszędzie unosił się kurz wznoszony
stopami tysięcy piechurów.
Zza drzwi wyszedł człowiek w generalskim mundurze. Był wysoki i miał brodę. Źle
się czuł, miał kłopoty z sercem.
- Można mu ufać? - zapytał generał.
- Tak - rzekł pułkownik. - Podjąłem dodatkowe środki bezpieczeństwa. Gdy tylko
podadzą mi dokładne współrzędne miejsca, gdzie zakopali skrzynie - zostaną wysłani na
Kaukaz. Tam łatwo o żołnierską śmierć.
Po wyjściu generała pułkownik spojrzał pod stół, gdzie leżała spora skrzynka. Butem
uniósł jej wieko. Leżało tam kilkanaście woreczków. Jeden z nich był nie do końcu zawiązany
i ze środka błyszczały złote monety.
- Najlepiej ufać tylko sobie mruknął pułkownik.
Po godzinie padł rozkaz, że cały sztab przenosi się na południe. Pułkownik ukrył pod
mundurem sakiewki i dołączył do reszty oficerów. Doskonałe zapamiętał mapę okolicy i
wiedział, którędy uciekać.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Może do nich podpłyniemy, ale teraz zawracamy. Co do przygód, to nigdy ich sama
nie szukaj. One zostawiają znaki, które, jeśli masz oczy szeroko otwarte, znajdziesz na
pewno.
Droga powrotna upłynęła nam w milczeniu. Minęliśmy Brzeźno Łyńskie, z którego
wypłynęliśmy i ruszyliśmy na północ. Pokonaliśmy jezioro Kiermoz Mały. Było już późne
popołudnie, więc zacząłem rozglądać się za dogodnym miejscem na nocleg. Widziałem, że z
zachodu gnały ku nam ciężkie i czarne chmury burzowe. Sięgnąłem po mapę. Zobaczyłem, że
na następnym jeziorze Kiermoz Wielki jest wyspa. Postanowiłem, że tam zatrzymamy się na
noc. Już z daleka widać było wystającą, kilka metrów nad lustro wody wysepkę. Chwilę
szukaliśmy dogodnego miejsca na dobicie do brzegu.
- Kto robi kolację? - rzeczowo spytała Zosia.
- Ty, ja rozbiję namiot - powiedziałem patrząc z niepokojem na czarne chmury.
Z daleka słychać było pierwsze grzmoty. Zosia chciała chyba dyskutować, ale
spojrzała na niebo i zaczęła wypakowywać nasze rzeczy. Kajak wyciągnęliśmy na brzeg i
przypięliśmy go łańcuszkiem do drzewa. Ja stawiałem namiot, a Zosia wyjęła kociołek i słoik
z klopsikami w sosie pomidorowym.
- Z czym mamy to jeść? - zapytała.
- Z chlebem.
- Jest wczorajszy.
- Będzie ci smakował jak prosto z pieca.
- Na czym mam je ugotować? - dopytywała się wskazując klopsiki.
Wykonałem szeroki gest ręki wskazując las jako źródło opału.
Dziewczyna wstała i ruszyła w poszukiwaniu chrustu. Znosiła go pół godziny. Ja w
tym czasie pościeliłem sobie w namiocie i rozsiadłem się na trawie patrząc na jej poczynania.
Zosia przygotowała małe palenisko, rozpaliła ogień i do kociołka wrzuciła naszą kolację.
- Wujek lubi życie buszmena - mruczała.
- Prawdziwy buszmen nie potrzebuje takich wynalazków jak słoik klopsików, żeby się
najeść - odpowiedziałem. - Wszystko oferuje mu przyroda.
- Nie mógł wujek wziąć kilku “gorących kubków” i zapakowanego dietetycznego
chlebka?
Milczałem patrząc na niebo i obserwując ostatnie krzątaniny ptaków kryjących się
przed nadchodzącą burza.
- No tak, wujek tak samo odżywiał się w czasie wszystkich przygód - dogryzała mi
dziewczyna. - Te słoiki to talizman przywołujący niezwykłe przeżycia.
Pięciu chłopaków z mojej ekipy odpadło. Do domu wieźli też nasze rzeczy, których nie
mieliśmy już sił dalej nieść. Do końca wytrwaliśmy tylko my. Potrafimy za to wybudować
sobie schronienie w lesie, zrobić wygodne posłanie, rozpalić ogień w każdych warunkach,
robić zasadzki, organizować patrole.
- Zosiu, czas na nas - powiedziałem.
Jacek odprowadził nas do naszego namiotu. Do snu ukołysał nas deszcz szeleszczący
wśród pierwszych wiosennych liści.
Obudził mnie cichy trzask gałązki. Wyjrzałem przez maleńkie okienko. Wśród
krzaków zobaczyłem drużynę Jacka idącą w karnym szeregu w stronę wąskiego przesmyku.
Szybko założyłem spodnie i kurtkę.
- Zobaczymy, komandosi, jak się tu dostaliście - mruknąłem.
Cicho rozsunąłem suwak namiotu i wyczołgałem się na zewnątrz. Uznałem, że
tarzanie się po ziemi nie przystoi w moim wieku, więc dalej szedłem skulony, uważając, żeby
nie trzasnęła najmniejsza nawet gałązka. Powoli doszedłem do kilkunastometrowego
przesmyku pomiędzy naszą wyspą a stałym lądem. Po naszej stronie brzeg wznosił się o pięć
metrów wyżej. Chłopcy mieli przeciągnięta nad wodą linę. Właśnie pierwszy harcerz kończył
przejście. Posuwał się do przodu, podciągając się rękoma i pomagając sobie nogami
zarzuconymi na sznur. Przyznam, że przeprawa z głową w dół, przy takiej różnicy poziomów
wymagała żelaznych nerwów.
Pierwszy chłopak stanął już na drugim brzegu i zniknął w krzakach. Po trzech
minutach pojawił się znowu. Dał znak ręka i reszta grupy zaczęła przeprawę. Przyglądałem
się temu z zainteresowaniem. Przyroda powoli budziła się do życia. Z kłębków mgły
dochodziły odgłosy budzącego się ptactwa. Nagle ktoś położył rękę na moim ramieniu.
Prawie podskoczyłem.
- Jak przejdę, to wujek odwiąże linę - ni to zapytał, ni to polecił Jacek.
Jego twarz pokryta była zielono-brązowym kamuflażem. Widać było tylko oczy i
błyskające bielą zęby.
- Jasne, wodzu - mruknąłem speszony, że tak łatwo dałem się podejść.
Gdy Jacek był już po drugiej stronie odwiązałem linę, a jeden z harcerzy pociągnął ją i
zaczął zwijać.
Wróciłem do naszego namiotu, gdzie Zosia spała w najlepsze. Nie mogłem już zasnąć,
więc usiadłem nad brzegiem i patrzyłem na wstający świt. Na nieruchomym lustrze wody
widziałem kręgi zostawiane przez ryby próbujące złapać pierwsze owady lecące tuż nad wodą.
Z pobliskich trzcin wypłynęła kaczka, odwróciła głowę w moją stronę i raz kwaknęła. Nagle
przyśpieszyła i zniknęła w kolejnej kępce zarośli. Może przestraszyła się orła bielika,
majestatycznego władcy okolicy, który szybował wysoko w poszukiwaniu zdobyczy.
Z namiotu wyszła przeciągając się Zosia.
- Kto robi śniadanie? - zadała pytanie.
- Majtek, nie powinnaś się pytać, tylko robić - odpowiedziałem.
- Nie jestem majtek.
- Wiem, jesteś wyzwoloną kobietą - przerwałem jej. - Sama wprosiłaś się na rejs, więc
masz mnie słuchać.
- Dokąd dziś płyniemy?
Sięgnąłem po mapę.
- Odwiedzimy jezioro Pluszne powiedziałem. - Tyle, że w Swaderkach trzeba będzie
znaleźć jakiś transport dla naszego okrętu.
Szybko zjedliśmy śniadanie i zwinęliśmy obozowisko. Popłynęliśmy w stronę wsi
Kurki. Tuż przed mostem drogowym po prawej stronie znajdowało się lejkowate ujście rzeki
Marózki. Skręciliśmy w tę stronę. Najbliższe godziny spędziliśmy na wiosłowaniu pod prąd i
kilku przenoskach naszego kajaka przez zastawy wykonane przez rybaków. W Swaderkach
poprosiliśmy leśnika jadącego honkerem, by podrzucił nas do jeziora Pluszne.
- Bardzo proszę - powiedział.
Parę minut zajęło nam przymocowanie kajaka do dachu i załadowanie bagaży do
wnętrza samochodu. Pojechaliśmy asfaltową drogą do wsi Kołatek, gdzie wodowaliśmy
kajak. Serdecznie podziękowaliśmy miłemu leśnikowi. Wypłynęliśmy na wody jeziora
Pluszne Małe, wąskiej zatoki jeziora Pluszne.
- Wujku, możesz pokazać mapę? - zapytała Zosia. - Gdzie jesteśmy?
Wskazałem na mapie nasze położenie.
- Pluszne Małe przypomina z góry skarpetkę - zauważyła siostrzenica.
Dochodziło już południe i słońce zaczęło mocno prażyć. Płynęliśmy wzdłuż prawego
brzegu, bliżej lasu, z dala od rozłożonych po drugiej stronie ośrodków wypoczynkowych i
domków letniskowych. Około piętnastej dobiliśmy do brzegu w Zielonowie. Wysoko ponad
brzegiem stały eleganckie domki letniskowe powstałe na bazie wykupionych starych domów
warmińskich. Zostawiłem Zosię przy obozowisku i z kanistrem w dłoni ruszyłem na
poszukiwanie studni. Pośrodku wsi znajdowały się staw i stara studnia. Widziałem, że przy
jednej z chałup przy samym wjeździe do wsi kręcą się jacyś ludzie. Podszedłem tam.
- Cześć, wujek! - powitał mnie Jacek niosący naręcze spróchniałych desek.
Pozostali harcerze dzielnie pracowali przy rozbiórce wiekowego już dachu. Przyglądał
się im młody mężczyzna stojący przy eleganckim BMW i bawiący się telefonem
komórkowym.
- Skąd się tu wzięliście i co robicie? - zapytałem.
- Mamy rozkaz odebrać jutro w Olsztynku kogoś z komendy hufca - odpowiedział
Jacek. - Będziemy go eskortować do obozu nad jeziorem Gim. To taka zabawa strategiczna
wymyślona przez naszego komendanta. Chłopaki z obozowiska nad Gimem wiedząc naszym
zadaniu i spróbują przejąć gościa po drodze. Zatrzymaliśmy się tutaj, bo chcemy zarobić na
bilety autobusowe.
- Myślałem, że macie jakieś kieszonkowe. Mogę ci dać trochę.
- Nie, dziękuję. Chcemy zmylić ich czujki i pojechać z naszym VIP-em do Olsztyna, a
stamtąd ruszyć na piechotę. Nie będą się spodziewać naszego podejścia od północy. Ten pan
zapłaci nam za pomoc w rozbiórce dachu.
W tym czasie podszedł do nas młody mężczyzna.
- W czym problem? - zapytał.
- Chciałem nabrać wody ze studni odpowiedziałem. - Spotkałem mojego siostrzeńca.
Sam pływam po okolicy kajakiem.
- Kuba jestem - przedstawił się mężczyzna.
- Tomasz - powiedziałem podając mu rękę.
- Masz sprytnego siostrzeńca - mówił Kuba. - Nie dość, że zarobią trochę grosza, to
jeszcze zanocują pod dachem. Jak rozbiorą ten daszek, to mogą tu zostać na noc. Dopiero
jutro przywiozę ekipę remontową.
- Chcesz tę chałupę przerobić na domek letniskowy?
- Tak, kupiłem ją okazyjnie, a trzeba inwestować w ziemię.
Zadzwonił telefon komórkowy, więc Kuba podał mi rękę na pożegnanie i odszedł do
samochodu. Nabrałem wody ze studni i wróciłem na brzeg.
Na obiad zjedliśmy nieśmiertelne klopsiki z makaronem, a potem urządziliśmy sobie
długą sjestę.
- Wujku! - słodką drzemkę przerwał mi krzyk Jacka.
Podniosłem się.
- Chodź szybko, coś znaleźliśmy
- Ja też chcę pójść, a nie można zostawić obozowiska - odezwała się Zosia.
- Przyślę tu któregoś z moich chłopaków - rzucił Jacek.
Poszliśmy za nim do chałupy. BMW na podwórku już nie było. Podekscytowany Jacek
zaprowadził nas po trzeszczących, drewnianych schodach na strych. Nad nami było tylko
niebo. Harcerze dokładnie wszystko zdjęli. Teraz stali gromadką przy dziurze w podłodze.
- Jednemu z nas noga wpadła do dziury wyjaśniał Jacek. - Gdy wyjmował stopę,
zobaczył, że coś tutaj jest.
Zajrzałem do środka. Zobaczyłem jakieś szmaty i resztki niemieckich gazet.
- Masz latarkę? - zapytałem.
Jeden z harcerzy podał mi mały reflektorek. Położyłem się wciskając głowę i ramię do
środka. W powietrzu unosił się kurz, który kręcił w nosie. Ręką rozgarniałem gazety.
Ujrzałem niedużą, drewnianą skrzyneczkę. Ostrożnie wyjąłem ją z dziury. Zawiasy i haczyk
zamykający wieko były już zardzewiałe. Otworzyłem ją i moim oczom ukazała się obita skórą
oprawa. Niemiecki napis głosił: Christoph Hartknoch “Stare i nowe Prusy”. Dzieło wydano w
1684 roku.
- Czy to cenna książka? - zapytał jeden z harcerzy.
- Na rynku antykwarycznym byłaby wysoko ceniona odpowiedziałem. - Ma oryginalne
oprawy z epoki, wiele ilustracji i dotyczy tych terenów. Po dokładnym zbadaniu i
stwierdzeniu, czy należała do znanej osoby, jej cena mogłaby wzrosnąć.
Znowu zanurzyłem się w dziurę i wyjąłem rulon niemieckich gazet związanych
sznurkiem. Potem wydobyłem słoik z przedwojennymi markami i na koniec skórzaną torbę
przypominającą żołnierski chlebak. W środku była lornetka polowa i dwie złote
pięciorublówki z carskimi orłami. Lornetka miała znaki niemieckiej armii, a data produkcji
wskazywała na rok 1914. Odwinąłem rulon gazet i okazało się, że w środku znajduje się mapa
z nagłówkiem: “Manewry XVII Korpusu Armijnego, 1908”. Obejmowała obszar od Olsztyna
do Ostródy na północy i do Działdowa na południu. Na zgięciach spod przetartego papieru
wystawał brezent. Ktoś na czerwono zaznaczył jakiś szlak biegnący z północy na południe.
Linia urywała się w prawym dolnym rogu, gdzie pojawiały się już polskie nazwy
miejscowości.
- Macie telefon? - zapytałem harcerzy. - Muszę zadzwonić po Pawła i przerwać mu
wypoczynek. Musi tu przyjechać i zawieźć te skarby do Warszawy. Ja zostanę, żeby dogadać
się z właścicielem chałupy.
ROZDZIAŁ DRUGI
Równo ciąłem kawałki drewna. Starałem się jak mogłem, chociaż od dawna nie
miałem siekiery w dłoniach. Dookoła śpiewało ptactwo zamieszkujące wyspę Olbrzyma, a
wysokie sosny chyliły swe czubki pod kolejnymi podmuchami wiatru. W powietrzu unosił się
zapach smażonych ryb, które rano złowiliśmy z dziennikarzem.
- Dobrze ci idzie - powiedział Olbrzym stając obok mnie.
Zza szkieł okularów patrzyły na mnie uśmiechnięte oczy. Przyjechałem do niego
wczoraj, żeby wypocząć, a on od samego początku zorganizował mi tortury fizyczne.
Najpierw znosiliśmy z lasu ścięte pnie kilku brzózek, które dziennikarz dostał od gajowego.
Wieczorem wspominaliśmy wspólne przygody w Mamerkach i opowiadał mi o swojej
wyprawie do Afryki. Dziś jeszcze przed świtem zabrał mnie na ryby; a potem zapędził do
rąbania drzewa.
- Paweł, dziś wieczorem na tradycyjnego piątkowego brydża przyjdzie gajowy i sąsiad
prawie zza miedzy - powiedział.
- A ten sąsiad to kto? - zapytałem.
- Taki artysta, wiejski nauczyciel, miłośnik historii tych terenów. Właśnie sprzedał
chałupę po ciotce, więc dzisiaj będziemy świętować. Mam nadzieję, że umiesz grać w brydża.
- Jasne.
- Umyj się i dopilnuj ryb, a ja skończę z tymi brzózkami.
Czym prędzej pobiegłem pod prysznic. Potem zszedłem do kuchni i przewracałem na
patelni wyfiletowane rybki.
Około osiemnastej na podwórko zagrody Olbrzyma wszedł gajowy.
- Marcin - powiedział podając mi dłoń.
Był niewysoki, miał krótkie, czarne wąsiki i krótkie włosy. W jego oczach widać było
jakiś smutek. W domu Olbrzyma czuł się jak u siebie: natychmiast poszedł do salonu i zaczął
palić w kominku.
- Trzy miesiące temu, na koniec wyjątkowo srogiej zimy, odeszła od niego żona -
wyjaśnił mi na ucho Olbrzym. - Dziewczynie z miasta początkowo podobało się mieszkać na
odludziu, na łonie przyrody. Jednak zima nie wytrzymała. Coraz częściej zaczęła jeździć do
miasta, niby do rodziców. Tam poznała jakiegoś bogatego faceta i sam rozumiesz.
Kiwnąłem ze smutkiem głową.
- Artysta się spóźnia? - dopytywałem się.
- No co ty, ma do przejścia pięć kilometrów przez las. Jak idzie, to zawsze znajdzie
coś, co go zainteresuje.
Po kwadransie pojawił się ostatni gość Olbrzyma.
- Cześć, jestem Rambo - przywitał mnie.
- To jego przezwisko - wyjaśnił Olbrzym.
Rambo ubrany był w spodnie dżinsowe, koszulę flanelową wypuszczoną na wierzch i
koszulkę z napisem: “I love NY”. Miał jasne włosy spięte w kucyk i krótką, ale strasznie
poplątaną brodę.
W salonie siedliśmy do stołu nakrytego zielonym suknem. Olbrzym wniósł talerz z
rybami i chlebem oraz tackę z mocniejszymi trunkami. Rambo i Marcin wyjęli po talii kart.
Miałem grać w parze z Rambo, więc wyszliśmy na taras, żeby ustalić strategię gry. Chwilę
patrzyłem na jezioro i promienie słoneczne widoczne wśród drzew po zachodniej stronie
zatoki.
- Telefon do ciebie! - krzyknął Olbrzym.
Zakląłem w duchu spodziewając się nagłego wezwania do pracy.
Podniosłem słuchawkę do ucha.
- Czuwaj! - zagrzmiało w słuchawce.
Spojrzałem na nią ostrożnie.
- Czuwaj! - również ryknąłem.
Rambo i Olbrzym zaczęli się śmiać.
- Wiadomość od druha Jacka ze specjalnej grupy wędrownej “Pomorze” - poważnym
tonem mówił dziewczęcy głosik. - Natychmiast przyjechać do Zielonowa. Wujek Tomasz
wzywa. Zrozumiał druh?
- Tak - powiedziałem nieco osłupiały.
Przekazałem Olbrzymowi i gościom treść rozmowy i pożegnałem się z nimi.
brzegu. Kierowca BMW w stroju policjanta stał po kolana w wodzie. Jego auto powoli
zanurzało się w wodzie.
- Stój, policja! - na brzegu trzech stróży prawa celowało w uciekiniera.
Skoczyłem w stronę tonącego auta. Zanurzyłem się w cuchnącej obornikiem wodzie.
Na tylnym fotelu zobaczyłem książkę. Z trudem otworzyłem drzwiczki i sięgnąłem po skarb.
Wyszedłem na brzeg, a Marcin podał mi koc. Natychmiast zaniosłem książkę do
Rosynanta i do końca odkręciłem ogrzewanie. W tym czasie dojechał do nas dowodzący akcją
policjant.
- Witaj, Heniu - przywitał się z nim Marcin. - To mój kuzyn, czwarty do naszych
partyjek brydża u Olbrzyma. - wyjaśnił mi.
Uścisnąłem dłoń policjanta. Był niewysoki, miał lekki brzuszek i twarz
uśmiechniętego satyra.
- Dziękuję - powiedziałem.
- Nie ma sprawy - odpowiedział. - Od dawna szukaliśmy przebierańców napadających
w naszej okolicy na TIR-y. Może ten ptaszek to będzie nasz ślad.
- Było ich dwóch - zauważyłem.
- Wiem, oni najpierw pojechali w stronę Olsztynka, ale tam była nasza blokada, więc
szybko uciekli. Ten drugi musiał gdzieś wysiąść. Zaraz powiadomię chłopców. Sam pan
jednak rozumie, że nocą, w lesie uciekinier ma duże szanse. Czy zginęło coś cennego?
- Prawdę mówiąc nie wiem - przyznałem się. - Książkę odzyskaliśmy, nie ma mapy.
Może jest ukryta w aucie.
- Jutro wydobędziemy BMW i będziemy wiedzieć zapowiedział Henio. - Czy była
cenna?
- Pochodziła z 1908 roku.
- No to była stara, a więc cenna - orzekł policjant.
Pożegnaliśmy się z policjantami. Odwiozłem Marcina do domu Podjechałem do
Olbrzyma, żeby przebrać się. Dziennikarz siedział sam i czytał książkę.
- A to się działo. - stwierdził patrząc na mnie.
Kiwnąłem głową i poszedłem zmienić odzież. Gdy zszedłem do niego, był zajęty
oglądaniem starodruku.
- Pozwolisz, że sobie zeskanuję obrazki? - zapytał.
Spojrzałem na zegarek. Było już po północy. Czekała mnie jeszcze podróż do
Warszawy, zostawienie w laboratorium książki i powrót do szefa. Kiwnąłem głową i
położyłem się na kanapie, a Olbrzym zaczął skanować kolejne karty księgi. Po dwóch
godzinach obudził mnie, stawiając na stoliku filiżankę mocnej kawy i talerz z kanapkami.
- Jeśli chcesz, to pojadę z tobą - powiedział. - Rosynanta zostawisz tutaj. Marcin kupi
nowe opony i po powrocie wymienimy je. Weźmiemy mojego forda.
Zmęczony zgodziłem się. Po godzinie jechaliśmy już trasa E-7 do Warszawy. W
wygodnym wnętrzu forda zasnąłem. W tle słyszałem spokojna muzykę zespołu “Era”.
- Gust ci się zmienił? - spytałem. - Ostatnio słuchałeś starych rock’n’rolli.
- Tylko krowa nie zmienia poglądów - odpowiedział z poważnym wyrazem twarzy. -
Muzykę trzeba dostosować do potrzeb chwili. Te kawałki idealnie nadają się do podróży,
kiedy suniesz ciemną drogą jak żeglarz-odkrywca, prawie na oślep.
Około czwartej rano byliśmy przed Ministerstwem Kultury i Sztuki. Swoim
przybyciem zaskoczyłem stróża nocnego. Poszedłem do laboratorium i włożyłem starodruk do
specjalnej gabloty utrzymującej stałą temperaturę i wilgotność. Wróciłem do Olbrzyma.
- Dlaczego zeskanowałeś sobie tę książkę? - zapytałem.
- To dzieło jest podstawą dla wszystkich miłośników historii Prus. Obrazki przydadzą
mi się do artykułów.
- Może pojedziemy gdzieś na kawę zaproponowałem.
- O tej porze wszystko jeszcze śpi - zauważył Olbrzym.
- To jedźmy do mnie.
Szybko wypiliśmy u mnie kawę, zjedliśmy skromne śniadanie i jeszcze przed
porannym szczytem wyjechaliśmy z Warszawy. W drodze powrotnej Olbrzym włączył kasetę
z rockowymi piosenkami Billy Idola.
Przed Olsztynkiem zauważyliśmy zwiększoną liczbę radiowozów. Po drodze
opowiedziałem Olbrzymowi o naszych nocnych przejściach. Potem przez Gryźliny
dojechaliśmy do obozowiska szefa nad jeziorem Pluszne. Przy jego namiocie już stał
radiowóz. Pan Tomasz i Henio siedzieli popijając kawę.
- Mapy nie odzyskaliśmy - zakomunikował szef.
- Szukaliśmy tego drugiego przebierańca całą noc - poinformował mnie policjant. -
Zapadł się jak kamień w wodę.
- Szkoda mapy, ale pan z pewnością pamięta, co na niej było - zwróciłem się do pana
Tomasza.
- Niby tak - mruknął. - Nie przyglądałem się jej dokładnie.
- Trzeba będzie gdzieś znaleźć podobną i coś się panu przypomni - zauważył Olbrzym.
- Co z tym fałszywym policjantem? - zwrócił się do Henia.
Henio poprawił się i z dumą pogładził po mundurze.
- Odnieśliśmy sukces - powiedział. Ten człowiek, którego pan Tomasz poznał wczoraj
jako Kubę, działał tu od dawna. Szajka przebrana za policjantów zatrzymywała TIR-y z
cennym ładunkiem, na przykład elektroniką, i zabierała całe kontenery. Jednak po numerach
rejestracyjnych BMW dotarliśmy do właściciela auta. Był nim przyboczny szefa jednego z
warszawskich gangów. W jego domu i garażu koledzy ze stolicy odnaleźli cały magazyn
skradzionych przedmiotów. Sprawa jest, jak to u nas mówią, rozwojowa i wiem, że chłopaki z
warszawskiej policji teraz ostro pracują, zatrzymując kolejnych członków gangu.
Na plażę wjechał Rosynant z wymienionymi już oponami. Za jego kierownicą siedział
Marcin.
- To ten leśnik, który przewiózł wczoraj nas i kajak - powiedziała Zosia.
Marcin wysiadł i oddał mi kluczyki. Serdecznie podziękowałem mu za przysługę.
Policjant pożegnał się z nami i odjechał.
Wspólnie postanowiliśmy, że najpierw odwiozę pana Tomasza, Zosię i ich kajak do
Kurek, skąd wyrusza dalej na spływ, a potem wrócę do Olbrzyma.
W Kurkach pan Tomasz wodował kajak i z Zosią popłynęli Łyną na Jezioro Łańskie.
Korzystaliśmy z Olbrzymem z ładnej pogody i na tarasie zajadaliśmy usmażone
wczoraj rybki. Przy tej czynności zastał nas Rambo.
- Co się stało? - zapytał na wstępie.
Opowiedziałem mu całą historię, a jego mina stawała się coraz bardziej posępna.
- Ten Kuba kupił chałupę mojej ciotki - powiedział. - Bardzo mu zależało na kupnie.
Ucieszył się, że na podwórku stała ogromna stodoła. Mówił coś o gospodarstwie
agroturystycznym.
- Raczej chciał tam ukrywać kradzione TIR-y - zauważył Olbrzym. - Szkoda, że sam
nie zbadałem tej chałupy przed sprzedażą - ciągnął Rambo. - Najgorsze, że facet zapłacił mi, a
umowę mieliśmy podpisać u mojego znajomego notariusza dzisiaj. Co mam teraz robić?
- Masz kasę i dom, czego można chcieć więcej - rzeki Olbrzym oblizując palce po
rybach. - Ten Kuba pewnie nieprędko wyjdzie z więzienia.
- Nie pozostaje ci nic innego jak pójść na policję - powiedziałem.
Rambo przytaknął i poszedł do swojego domu.
Następne dwa dni, przed powrotem do zatłoczonej i zakurzonej Warszawy,
planowałem spędzić na leniuchowaniu. Olbrzym siadł do komputera, napisał tekst o nocnym
pościgu i przesłał go pocztą elektroniczną do swojej redakcji. Potem dołączył do mnie.
Właśnie dyskutowaliśmy na temat sosów do mięs, gdy zadzwonił mój telefon komórkowy.
- Czuwaj! - tym razem w słuchawce usłyszałem rześki głos jakiegoś młodzieńca. -
Druh Paweł?
- Tak.
- Czytam wiadomość od druha Jacka. Mamy mapę. Dziś przyniesiemy do domu
Olbrzyma. Czuwaj!
- Czekaj! - krzyknąłem. - Nie odkładaj słuchawki! Powiedz mi, jak Jacek przesyła te
wiadomości.
- To druh Paweł nie wie? Grupa druha Jacka ma radiostację, nadaje meldunki do
komendy hufca, a my dzwonimy. Czuwaj!
Usłyszałem trzask odkładanej słuchawki.
- Będziesz miał dziś gości - powiedziałem do Olbrzyma.
- Przyjdzie Jacek ze swoimi komandosami’’ zapytał. - To świetnie, zrobię sobie o nich
fajny tekst ucieszył się.
Zaczął planować, co poda w czasie wieczornego ogniska.
- Powiedz, gdzie teraz może być pan Tomasz? - poprosiłem. - Trzeba go tu ściągnąć.
Olbrzym poszedł po mapę.
- Teraz powinni być gdzieś w okolicach jeziora Ustrych - powiedział patrząc na
zegarek. - Przez Łańskie mogli szybko przepłynąć; myślę, że w rządowym ośrodku
wypoczynkowym też nie powinni mieć problemów. Może złapiemy ich przy wypływie Łyny z
Ustrychu.
Wsiedliśmy do Rosynanta i ponownie przejechałem część nocnej trasy. Na moście
przy jeziorze Ustrych stał wędkarz.
- Przepływał tędy jakiś kajak? - zapytałem go.
- Jakieś pół godziny temu - odpowiedział.
Z rozpaczą patrzyłem na rzekę i ciemny bór. Nigdzie nie było widać ścieżki wzdłuż
nurtu.
- Pobiegnę - powiedziałem do Olbrzyma.
- Jak chcesz, ale nic lepiej złapać ich we wsi Ruś? - zapytał.
- A jeśli zatrzymają się gdzieś po drodze na nocleg? - odpowiedziałem pytaniem.
Biegłem piętnaście minut przez prawie dziewiczy, wysokopienny sosnowo-świerkowy
bór. Widziałem, że Łynę, co jakiś czas przegradzały zwalone pnie drzew lub głazowiska.
Miałem nadzieję, że te przeszkody zatrzymywały pana Tomasza i już niedługo ich dogonią.
- Pomocy! - nagle usłyszałem krzyk Zosi.
ROZDZIAŁ TRZECI
- Nie wiesz, skąd w twoim domu mogły znaleźć się ta książka i mapa? - spytał pan
Tomasz.
- Nie mam pojęcia - odpowiedział Rambo. - Mój ojciec przyjechał w te strony już w
czerwcu 1945 roku. W czasie wojny był w Armii Krajowej. Uciekając przed
prześladowaniami nowej władzy skrył się tutaj. Podobno odwiedzali go oficerowie Urzędu
Bezpieczeństwa, ale w końcu dali mu spokój. Zielonowo było wtedy puste. Wybrał sobie
chałupę z największym obejściem i zaczął pracę w lesie. Kierował pracą robotników leśnych.
Zmarł piętnaście lat temu.
- A nie wiesz, kto mieszkał w tym domu przed wojną? - dopytywałem się.
- Kiedyś przyjechała jakaś wycieczka niemieckich turystów. Mówili, że mieszkał tam
oficer niemieckiej kawalerii zasłużony w czasie bitwy pod Tannenbergiem w 1914 roku.
Osiadł w tych stronach, bo twierdził, ze wie, gdzie jest skarb generała Samsonowa.
Coś we mnie drgnęło. Pan Tomasz uniósł brwi.
- Mapa! - nagle, równocześnie krzyknęliśmy Zosia, Olbrzym i ja.
- Spokojnie - ostudził nas szef. - Jeszcze jej nie widzieliśmy.
- Proszę bardzo - z ciemności wokół kręgu światła od ogniska wyszli Jacek i Maciek.
Jacek podał nam mapę. Pan Tomasz chwycił ją i pobiegł do domu Olbrzyma, żeby ją
uważnie obejrzeć przy dobrym świetle. Ruszyliśmy za nim. Chłopcy natomiast zasiedli do
ogniska i z powagą nabijali kawałki kiełbasek na kijki.
Pan Tomasz rozłożył mapę na stole w salonie Olbrzyma. Była to niemiecka sztabówka
w skali 1:100 000. Widać było na niej dwie linie, czarną i czerwoną. Pierwsza biegła wzdłuż
zachodniego brzegu jeziora Pluszne w stronę Kurek. Druga ciągnęła się z Gryźlin na północ,
zakręcała na wschód obchodząc jeziora i potem na południe, aż do wsi Przeździęk Wielki na
trasie Nidzica-Wielbark.
- Powiedzcie mi, co to jest skarb generała Samsonowa? - odezwała się Zosia.
- Kasa armijna w betonowej skrzyni - wyjaśnił jej Rambo. - Około stu kilogramów
złotych rubli.
- I nikt tego do tej pory nie odnalazł? - dopytywała się.
- Jeśli tak, to bardzo skrzętnie to ukrył - odpowiedział jej Olbrzym. - W końcu gdzieś
kiedyś, ktoś
- Do rozmów o skarbie wrócimy jutro - powiedział pan Tomasz. - Mam pewną teorię
na temat tych linii. Teraz chciałbym dowiedzieć się, jak nasi komandosi odzyskali tę mapę.
Ruszyliśmy więc w stronę ogniska, Jacek i Maciek właśnie oblizywali palce z tłuszczu
i resztek musztardy.
- Dobra, kozacy, powiedzcie, skąd macie to cudo? - zwrócił się do nich Pan
Samochodzik.
Oni spojrzeli po sobie i uśmiechnęli się.
- Mów - Jacek trącił łokciem kolegę.
- Po tym jak pożegnaliśmy pani Pawła - zaczął opowieść Maciek - ruszyliśmy w stronę
Olsztynka kierując się najpierw na niemieckie lotnisko w Gryźlinach. Zauważyliśmy, że ktoś
się skrada przez las. Facet wyglądał nam znajomo, przypominał tego drugiego fałszywego
policjanta. W pewnym momencie tuż przed resztkami pasa startowego ten człowiek położył
się w trawie Obok siebie położył mapę. Zaczął ja oglądać przy słabym świetle latarki, latarki.
Podczołgaliśmy się do niego bardzo blisko. Musiał być bardzo zajęty oględzinami, skoro nas
nie zauważył. Potem Bąbel zaświecił mu naszym halogenem w oczy i krzyknął: “Stój,
policja!”, a ja wykorzystałem chwilę nieuwagi tego człowieka i buchnąłem mapę. Trzeba
przyznać, że gonił nas dwa kilometry. Miał kondychę - powiedział z uznaniem Maciek.
- To jest złodziejstwo - powiedział oburzony pan Tomasz.
- Przechytrzyliśmy złodzieja - odpowiedział Jacek.
- Stanowczo przesadzacie z tymi zabawami w komandosów - mruknął szef.
- Maciek, mógłbyś opisać tego człowieka? - zapytałem.
- Już dawno go o to poprosiłem - wtrącił Jacek. - Z opisu wynika, że to był Batura.
- Masz absolutną pewność? - spytał pan Tomasz.
- Nie, było ciemno. - tłumaczył Maciek.
- Trudno - rzekł szef. - Nie uda się powiązać Batury z tym Kuba.
- Wiemy za to, że zna mapę - odezwałem się. - Jeśli domyśla się, o co chodzi, to może
jest o krok od skarbu Samsonowa.
- Przyjdę jutro rano - powiedział Rambo. - Przejrzę skrzynie, które wywiozłem z domu
ciotki. Może znajdę coś ciekawego, a może dom w Zielonowie nadal kryje jakieś zagadki? -
rzekł odchodząc w mrok.
Pan Tomasz wstał i zamyślony poszedł wzdłuż brzegu wyspy. Harcerze także chcieli
się pożegnać.
- Gdzie ten wasz VIP? - zapytałem ich.
- W leśnej bazie - odpowiedzieli.
- Łobuzy z was, sami jedliście kiełbaski, a szychę z hufca karmicie korzonkami z lasu
- żartował z nich Olbrzym.
Z Olbrzymem zgasiliśmy ognisko i poszliśmy spać. Widziałem, że Zosia jeszcze długo
siedziała w salonie patrząc na mapę.
W nocy zachciało mi się pić. Zszedłem do kuchni i przechodziłem przez salon, gdy
zobaczyłem, że kanapa, na której miał spać Pan Samochodzik, jest pusta. Wyjrzałem przez
okno na podwórko. W szopie paliło się światło. Ubrałem się i poszedłem na dwór. W środku
warsztaciku nad rozbitym dziobem kajaka klęczeli pan Tomasz i Olbrzym.
- Też nie możesz spać? - zapytał szef.
- Zainteresowało mnie to światło - wyjaśniłem.
- Rozmawiamy o skarbie Samsonowa - powiedział Olbrzym. - Zastanawiamy się, czy
nie powinno łączyć się jego śmierci z zaginięciem armijnej kasy. Ciekawe, czemu popełnił
samobójstwo dopiero dziesięć kilometrów przed granicą.
- Może uważał, że jako dowódca armii powinien wyprowadzić ją z okrążenia? -
zasugerowałem.
- Dobra, dziób musi do jutra podeschnąć - odezwał się Pan Samochodzik wstając i
otrzepując ręce.
- Chce pan nim jeszcze gdzieś płynąć? - zapytałem z niedowierzaniem.
- Tak, rozdzielimy nasze siły - odpowiedział tajemniczo. - Jutro wam powiem, co
wymyśliłem.
Zabrzęczał telefon komórkowy Olbrzyma. Podniósł go do ucha i oddał mi.
- To do ciebie, druhu - powiedział uśmiechając się.
- Druh Paweł? - tym razem pytał męski głos. - Wyłączyłeś swój telefon, a ten podano
jako drugi do kontaktów.
- Wiadomość od Jacka. Natychmiast spotkanie, punkt triangulacyjny 153,6 przed
Nową Kaletką. Pilne.
- Pięknie dziękuję.
- Co Jacek wymyślił? - zapytał pan Tomasz.
- Tym razem był bardzo tajemnicą - odpowiedziałem. - Muszę zaraz jechać.
- Jechać z tobą? - jednocześnie spytali Olbrzym i szef.
- Dam sobie radę.
Poszedłem do domu ubrać się i wyjechałem na drogę z Olsztyna. Skręciłem w lewo.
Pustą szosą jechałem szybko. Na mapie sprawdziłem, gdzie jest ów punkt triangulacyjny i
wprowadziłem jego pozycję do samochodowego GPS-u. Po kilkunastu minutach jazdy
musiałem skręcić w prawo, w las. Leśna drogą jechałem z włączonym noktowizorem.
Trzydzieści metrów przed punktem spotkania zobaczyłem, że w krzakach czai się jakaś
postać. Zatrzymałem więc samochód, otworzyłem boczne okienko i krzyknąłem w las.
- Może druh komandos chce, żeby go podwieźć?!
Jacka.
Spojrzałem na niego groźnie.
Po chwili szliśmy dalej. W okolicach kempingu jakiś niespokojny pies wyczuł nas i
zaczął szczekać. Musieliśmy odskoczyć w głąb lasu. Jacek znalazł duży kawałek brzozowej
kory i na ciemnej stronie rysował fosforyzującym mazakiem plan wejścia do obozu.
- Maciek i Gustlik - wskazał na wysokiego chłopaka - ściągniecie patrol do toalety.
Potem ich załatwicie i sami pójdziecie trasą patrolu.
- Co to znaczy “załatwicie”? - zapytaliśmy jednocześnie ja i Andrzej .
- Indianie od zabicia przeciwnika bardziej cenili dotknięcie go specjalną maczugą -
wyjaśniał Jacek. - My i oni mamy takie kijki, ich dotknięcie oznacza “załatwienie”. I kiedy
ruszycie trasą patrolu, odwrócicie uwagę jedne go z wartowników. My w tym czasie
wejdziemy pomiędzy namioty, a Bąbel odpali petardę.
Wszyscy harcerze skinęli głowami. Maciek z Gustlikiem przedzierali się w stronę
toalet. Chwilę obserwowali trasę dwuosobowego patrolu. Potem zaczęli się skradać. W
pewnej chwili w sanitariacie zapaliło się światło.
- Już są w środku - szepnął Jacek.
Patrol natychmiast ruszył w stronę światła. Dwóch harcerzy weszło do środka. Po
minucie wyszli stamtąd gasząc żarówki Maciek z Gustlikiem. Ruszyli trasą patrolu.
Przechodząc koło wartownika stojącego najbliżej nas nagle zaświecili mu w oczy.
- Hasło! - ryknął na niego Maciek.
- Astrakan - odpowiedział przestraszony wartownik.
- Widziałeś tam w krzakach? - zapytał go Gustlik wskazując zarośla na lewo od nas.
- Nie - odpowiedział zdziwiony harcerz.
- To na co czekasz? Idź i sprawdź - rozkazał mu Maciek. - My ci poświecimy.
- Co się stało? - przybiegli dwaj sąsiedni wartownicy.
- Tam ktoś jest - mruknął Gustlik.
Cała trójka wartowników ruszyła we wskazanym kierunku.
- Przez taką dziurę w linii wart można całą armię wprowadzić - stwierdził Bąbel.
- Za dobrze nam idzie - cicho powiedział Jacek. - Trzeba wejść do jednego z
namiotów, załatwić wszystkich we śnie i chwilę odczekać.
Szybko poczołgaliśmy się do najbliższego namiotu. Chłopcy dotknęli pałkami
wszystkich śpiących. Na zewnątrz słyszałem, że Maciek i Gustlik pożegnali się z
wartownikami i poszli dalej. Po dziesięciu minutach weszli do naszego namiotu.
- Musieliśmy zdjąć jednego wścibskiego, który poszedł do toalety - zameldował
Maciek. - Mógł zobaczyć zlikwidowany patrol. Trzeba jednak działać szybko, bo mogą się
zorientować, że kogoś brakuje.
- To atakujemy - zadecydował Jacek. - Maciek, zdejmiecie poczet sztandarowy, a ja z
Andrzejem pójdę obudzić komendanta. Reszta wybiega na plac apelowy i robi raban. Wujek,
będziesz dowodził grupą szturmową.
Spojrzałem na niego zdziwiony.
Maciek i Gustlik podeszli do warty przy maszcie z flagą. Szybko rozprawili się z
czuwającymi. Jacek i Andrzej skradali się do namiotu komendanta obozu. Ja wyprowadziłem
resztę na plac. Bąbel odpalił lont petardy. Maciek zdejmował flagę, a z namiotu szefa obozu
dobiegł mnie pisk gwizdka. Z wielkim hukiem wybuchła petarda, a Maciek uniósł do góry
flagę obozu i machał nią na wszystkie strony. Komandosi Jacka darli się wniebogłosy
zadowoleni ze zwycięstwa. Z namiotu wyszedł zaspany i lekko przestraszony komendant.
- Nie spodziewałem się was tak szybko - mówił do Jacka. - Zwycięstwo macie pełne i
wysoko punktowane,
Jacek przedstawił mnie swojemu szefowi i wyjaśnił, po co przyszedłem. W tym czasie
drużynowi wyganiali z łóżek zaspanych harcerzy na nocny apel i ćwiczenia, które były karą za
sromotną klęskę.
Przede mną w rządzie stanęło ośmiu harcerzy.
- To oni wczoraj nurkowali i znaleźli ten zaprzęg - powiedział Jacek.
ROZDZIAŁ CZWARTY
były zwrócone na mnie. W kuchni aż było czuć nieme pytanie. Pałaszowałem jajecznicę i
milczałem jak grób.
- To opowiadaj - nie wytrzymał szef.
- Nurkowie znaleźli w jeziorze Gim resztki rosyjskiej artylerii - powiedziałem.
- Dlaczego w jeziorze? - zapytała Zosia
- Zapewne osiemdziesiąt lat temu to, co teraz jest dnem jeziora, było podmokła łąką
albo bagnem - stwierdziłem.
- Z łąki wszystko by pozbierano - zauważył pan Tomasz. - Gorzej, jeśli zaprzęg utonął
w bagnie. Zresztą zaraz można to sprawdzić. Masz aktualną mapę okolicy, najlepiej w tej
samej skali co ta stara? - spytał Olbrzyma.
- Jasne - odpowiedział sięgając na półkę.
Podał nam nie jedna, a plik map w różnej skali. Wybraliśmy dwie: jedną w skali 1:100
000 i drugą w skali l : 25 000. Najpierw porównaliśmy dwie “setki”, starą i nową.
- W zachodniej części jeziora dawniej były dwie wąskie zatoczki, teraz ta południowa
jest znacznie większa - powiedziała Zosia.
Na dokładniejszej mapie zobaczyliśmy, że kształt dna jeziora w tym miejscu
odpowiada temu, co widzieliśmy na starej mapie jako ląd.
- No to jesteśmy w domu - mruknął Olbrzym. - Rosyjscy artylerzyści z jakichś
powodów zjechali z głównej drogi. Najprawdopodobniej uciekali. Chcieli pojechać na skróty i
wjechali w bagno.
- Paweł, jedź do nurków - rozkazał szef. - Zobaczysz, co tam jest i spotkamy się w
domu ciotki Rambo, który powinien chyba już przyjść.
Wszyscy spojrzeliśmy na zegarki. Było wpół do dziewiątej.
stronę powierzchni wody. Po omacku szukałem po dnie. Muł stworzył ścianę ciemności. Moje
palce trafiły na coś twardego. To był granat zaczepny o jajowatej skorupie. Wsadziłem
zawleczkę na miejsce i zacząłem uciekać od grupy mając nadzieję, ze cała siła wybuchu skupi
się na mnie. Płynąłem tak w oszołomieniu kilkanaście sekund i nic. “Mam szczęście” -
pomyślałem. Nagle na ramieniu poczułem czyjś silny ucisk. Obróciłem się przestraszony. To
był Andrzej. Z przerażeniem patrzył na granat w mojej dłoni. Pokazał mi dłonią, że
wypływamy. Szybko skierowaliśmy się ku powierzchni.
- Coś ty znalazł? - krzyknął wypluwając wodę.
- Granat ćwiczebny - powiedziałem przyglądając się znalezisku.
- A, panowie saperzy? Szukacie tutaj bomb? Powinniście uprzedzić ludzi - zagrzmiał
nam nad uszami czyjś głos.
W płaskodennej łódeczce siedział staruszek. Zza burty wystawały trzy ogromne
wędziska.
- Dzisiaj rano nurkował tu taki jeden - kontynuował wędkarz. - Pływał i pływał. Raz
zaczepił się o mój haczyk. Potem widziałem, jak na tamten brzeg wynosił małą, metalową
skrzyneczkę.
To mówiąc wskazał ręką pobliski, południowy brzeg Gimu.
Upewniliśmy dziadka, że nie ma niebezpieczeństwa i podziękowaliśmy mu za
informację. Z daleka widzieliśmy, jak płetwonurkowie wchodzą do pływającej bazy.
Popłynęliśmy w ich stronę. Gdy już zasiedliśmy w łodzi, Andrzej usiadł tak, żeby nikt nie
widział znaleziska.
- Co to za diabelstwo? - pytał zdumiony oglądając granat.
- Granat ćwiczebny, bez zapalnika i ładunku wybuchowego - wyjaśniłem. - Używany
do ćwiczenia rzutów granatem.
- Po co Ruskim coś takiego?
- To nie rosyjskie, lecz nasze i współczesne.
- Jest tam tego więcej?
- Nie wiem i o to chodziło naszemu tajemniczemu nurkowi - tłumaczyłem. -
Podejrzewam, że to mój przeciwnik podrzucił to cudo. Teraz na wszelki wypadek musisz
wezwać saperów i skończyć nurkowanie w tym rejonie. O to mu właśnie chodzi. Chce mnie tu
zatrzymać. Wiemy za to, że on coś znalazł.
- Jasny gwint, masz rację - przyznał Andrzej. - Muszę przerwać nurkowanie i wezwać
specjalistów. Obiecuję, że będę nurkował z nimi i jeśli coś znajdziemy, to cię, zawiadomię, a
ty możesz ścigać tego gościa. Powiedz tylko, skąd wiedział, gdzie nurkować.
- Twoi nurkowie byli bardzo gadatliwi. Przecież o ich odkryciu dowiedzieli się
chłopcy Jacka, którzy byli tu na patrolu przed szturmem na obóz. Mój wróg pewnie gdzieś tu
wynajmuje domek albo ma namiot. Plotki w takiej wiosce roznoszą się bardzo szybko...
Andrzej skinął głową i zamyślił
- Mam do ciebie prośbą - powiedział. - Ja tu zostanę, a ty wezwij saperów.
- Mogę potem pożyczyć “Zodiaka”?
- Jasne.
Andrzej wydał rozkazy i został z jednym instruktorem na pływającym przęśle. Nasze
pontony ruszyły z pełną prędkością do obozu.
Na miejscu poszedłem do namiotu komendanta. Opowiedziałem mu całą historię.
- Pech, po prostu pech - zmartwił się. - Sam pan jednak rozumie, że nie możemy
ryzykować. Jeśli tam coś jeszcze jest i wybuchnie?
- Rozumiem to doskonale - powiedziałem.
Potem zadzwoniłem do saperów, którzy obiecali przyjechać w ciągu dwóch godzin.
Zdjąłem piankę i przebrałem się w swoje ubranie. Poszedłem szukać drużyny Jacka.
Miałem szczęście, bo właśnie się pakowali.
- Potrzebuję waszej pomocy - powiedziałem.
Cała szóstka stanęła na baczność.
- Rozkazuj, wodzu! - zażartował Jacek.
- Dwóch z was musi pójść do Nowej Kaletki i na letnisku poszukać samochodu z
warszawską rejestracją. Może to być alfa romeo. Popytajcie też, kto we wsi wynajmuje pokoje
turystom. Reszta popłynie ze mną - dyrygowałem.
- Brać cały ekwipunek? - zapytał Maciek.
- Tak, będzie wam ciężej, ale nie będę was długo zatrzymywał - odpowiedziałem.
Na przeszpiegi do wsi poszli dwaj harcerze: Bąbel i Arnie. Z pozostałą czwórką
wsiadłem do pontonu. Ostro ruszyłem w stronę bazy Andrzeja. Lekko podskakiwaliśmy na
falach, które obryzgiwały nas kroplami wody. Na szczęście zrobiło się cieplej i zza chmur
niekiedy wychodziło słońce.
Po kilkunastu minutach byłem przy Andrzeju.
- Saperzy będą za godzinę - powiedziałem.
Dałem mu też krótkofalówkę od komendanta obozu oraz suchy prowiant
przygotowany przez kucharzy.
- Czeka cię długi dzień - powiedziałem na pożegnanie.
Pomachał nam, gdy pruliśmy w stronę południowego brzegu.
Przy małym cypelku skierowałem się do brzegu. Po chwili sztywne dno pontonu
zaszorowało o przybrzeżny piasek. Czapla dotąd spokojnie siedząca na resztkach pomostu
wędkarskiego leniwie uniosła się w powietrze.
- Wiemy, że nurek, zapewne Batura, wylądował gdzieś w tym rejonie - mówiłem
chłopakom. - Z mapy wynika, że brzeg tu jest bagnisty, a on pewnie przyjechał samochodem.
Musiał więc utorować sobie ścieżkę w zaroślach. Tacy tropiciele jak wy z pewnością znajdą
kilkugodzinne ślady. Maciek, ty wylądujesz tutaj i ruszysz na wschód, wzdłuż brzegu. Jeśli
coś znajdziesz, zagwiżdżesz. Jacka podwiozę półtora kilometra dalej i on ruszy na zachód,
spotkacie się więc przy tym małym strumyku - wskazałem im palcem na mapie.
Obaj skinęli głowami na znak, że zrozumieli.
Maciek szybko wyskoczył na brzeg. Po trzech minutach to samo zrobił Jacek. Z
dwójką harcerzy podpłynąłem do strumienia. Jeden, nazywano go Luśnia, został przy
pontonie, a Gustlik poszedł ze mną wzdłuż strumyka.
Nagle Gustlik, który szedł ze mną, schylił się, a potem zszedł do strumienia. Po chwili
trzymał w dłoniach maleńki, zardzewiały element zawiasu.
- Leżał na wierzchu, zauważyłem go dzięki słońcu, które dobrze oświetliło piaszczyste
dno potoku - powiedział.
- Myślisz, że szedł tędy? - zapytałem go.
- Jeśli tak, to nurt skutecznie zatarł wszystkie ślady. Niech pan zobaczy, że brzegi
zarastają chaszcze, przez które dawno nikt nie szedł.
Z tyłu usłyszałem tupot. To biegli Jacek i Maciek.
- Nic - powiedzieli chórem.
- Idziemy dalej - zdecydowałem.
Po pięciu minutach doszliśmy do polnej drogi biegnącej prostopadle do strumyka.
- Tu stał samochód - powiedział Maciek pokazując spory kawałek wygniecionej ziemi.
- Przeszukamy teren dookoła - rzucił Jacek i zaczął krążyć w trawach po pas.
- Szeroki samochód, z niskim zawieszeniem - orzekł Maciek przyglądając się śladom
opon na drodze.
- Może masz rację, o ile ktoś tędy później nie przejeżdżał - zauważyłem.
- Rozstaw kół na drodze odpowiada tym wgnieceniom trawy.
Przyjrzałem się uważnie i musiałem przyznać, że chłopak miał rację.
Naszą debatę przerwał gwizd Jacka. Machał do nas ręką. Przedarliśmy się do niego. W
trawie leżała płaska metalowi skrzyneczka z wyłamanym zamkiem Brakowało jej też jednego
zawiasu, który leżał obok. Rzecz jasna była pusta. W środku był tylko skrawek brezentu z
naklejoną na niego mapą. Nie miało to żadnej wartości, bo widać tam było jedynie symbole
zabudowań i napis cyrylicą: “Warszawa”.
- Był szybszy - skomentował Jacek.
- Nic tu już nie wymyślimy. Wracamy do pontonu - rozkazałem.
Po kilkunastu minutach wiozłem chłopaków Jacka do Nowej Kaletki. Widzieliśmy, że
w miejscu naszych odkryć podwodnych już byli saperzy, którzy właśnie schodzili pod wodę.
Zatrzymałem się przy pomoście we wsi. Jacek i jego harcerze wysiedli.
- Spotkamy się przy sklepie za pół godziny - powiedziałem.
Wróciłem do obozu i wsiadłem do Rosynanta. Przez las pojechałem do wsi. Jacek i
Bąbel już stali przy sklepie.
- Wiemy, gdzie nocował Batura - obwieścił Jacek.
- Od jednej z kobiet dowiedzieliśmy się, że jej sąsiadka przyjęła wczoraj jakiegoś
letnika - zameldował Bąbel. - Żadnego samochodu na podwórku nic ma. Maciek i chłopaki
obserwują gospodarstwo.
Poszliśmy za Bąblem do wsi. “Podejrzane” gospodarstwo znajdowało się najbliżej
osiedla domków letniskowych. Podwórko było puste. Widzieliśmy tylko kury grzebiące w
piachu i kota leniwie idącego do szopy.
- Idę tam - powiedziałem.
Jacek spojrzał na mnie zdziwiony.
- Nie mam nic do ukrycia - stwierdziłem.
Otworzyłem żelazną furtkę i wszedłem na podwórze. Prawic natychmiast w drzwiach
domu z pruskiej, czerwonej cegły stanęła kobieta koło pięćdziesiątki.
- Panowie pewnie z policji? - pytała i stwierdzała zarazem. - Teraz już takich młodych
chłopaków werbujecie do szpiegowania ludzi.
- Ależ, proszę pani. - próbowałem wytłumaczyć.
- Ja swoje wiem. Znowu moja życzliwa sąsiadka doniosła, że niby przyjmuję ludzi bez
meldunku. Ja mam wszystkie dokumenty w porządku. Temu, co dziś wyjechał, powiedziałam
wprost, że jakiś dziwny. Po prawdzie to nawet uczciwie zapłacił.
- Wyjechał? - zapytałem zdenerwowany, że znowu Batura mi się wymyka. - Dokąd
pojechał?
- Już mówię, jaz władza nie chcę zadzierać. Niech pan wejdzie, po co mamy na
dworze język strzępić, żeby sąsiedzi słuchali.
Wszedłem za kobietą do domu. W środku widać było przepych. Podłogi pachniały
pastą, a z kuchni dolatywały smakowite zapachy.
ROZDZIAŁ PIĄTY
połowę kozaków. Reszta rozproszyła się po wsi. Między chałupami doszło do walki na
szable, rewolwery i bagnety. Nie zważając na pojedynki naszych strzelców z Rosjanami
zacząłem z jedną, naprędce zebraną drużyną ścigać powozy. Po lewej widzieliśmy tonącą w
bagnie lawetę. Jeden z kaprali dobił konie rzucając tam granat. Woźnicę zastrzelił z karabinu.
Nie mieliśmy czasu brać jeńców. Rosjanie mieli nad nami przewagę pięciu minut i nie mogli
daleko odjechać. Pędziliśmy jednak przez wsie Gummendorf, Dembenofen i nic nie
znaleźliśmy... - przerwałem. - Dalej to już jakieś wspomnienia wojenne z frontu zachodniego
- powiedziałem kartkując zeszyt.
- Nigdy nie dowiedział się, że może był ostatnim żywym człowiekiem, który widział
kasę Samsonowa - podpowiedział Rambo.
- Paweł znajdzie skarb - orzekła Zosia.
- Nie mów hop - odezwał się Olbrzym. - Nasz dzielny porucznik i poprzedni lokator
domu cioci Rambo nic nie wspomnieli, że skrzynia tonęła w bagnie.
- Musiało się z nią stać coś dziwnego - powiedziałem. - Z pewnością była ciężka i
niełatwo było ją załadować na pełny już drugi wóz. Jednocześnie konwój rozpłynął się w
powietrzu.
- Pozwólcie, że wam coś wyjaśnię - wtrącił się Rambo. - Otóż ów porucznik nie był
lokatorem domu w Zielonowie. Był nim jego dowódca, który wycyganił ten pamiętnik od
wdowy po swoim podopiecznym. Nasz porucznik zginął w czasie wojny. Już po wojnie,
pułkownik w stanie spoczynku Teodor von Brecskov kupił sobie niewielki mająteczek we wsi
Zielonowo i urządzał wycieczki po okolicy. To on właśnie szukał skarbu. A miał jedną
dodatkową wskazówkę.
W tej chwili Rambo wyjął ze starej niemieckiej książki pożółkła już kartkę.
- Oto wydany jeszcze w XIX wieku romans - tłumaczył Rambo. - To słabiutkie
literacko dzieło było własnością pułkownikowej von Brecskov. Między dwiema stronami
schowała na pamiątkę list od męża z frontu. Zachowała się tylko jedna kartka. Otóż z tych
zapisków wynika, że porucznik Raube znalazł w lesie kapitana rosyjskiej kawalerii. Ów oficer
bredził coś o wielkim skarbie w zamian za pomoc w przedostaniu się do Szwecji. Jednak
znaleziono przy nim złoty krzyż skradziony z jednego z kościołów. Raubego, głęboko
wierzącego katolika, wzburzyło to tak, że zastrzelił Rosjanina. Jak przyznał się Brecskovowi,
miał potem wyrzuty sumienia.
- Czy wiadomo, gdzie do tego doszło? - zapytałem.
- Niestety nie - smutno pokręcił głową Rambo. - Nic więcej nie znalazłem.
Przejrzyjcie resztę książek, może jeszcze tam coś znajdziecie. Mnie się to nie udało.
środka.
W części pokojów stały jeszcze stare, chylące się ku ruinie meble niemieckie.
- Po czym rozpoznać skrytkę? - zapytała Zosia.
- Dawniej ludzie chowali skarby za piecem, pod progiem lub na i rogach budynków -
mówił pod nosem Olbrzym.
- Pamiętajmy, że mieszkał tu człowiek wykształcony i do tego pruski oficer -
odezwałem się. - Musimy wczuć się w to, jak myślał. Sądzę, że osiadł tu tylko po to, żeby
szukać skarbu. Dopiero z czasem pewnie spodobała mu się okolica i został. Jeśli robił jakieś
skrytki, to były one tymczasowe.
- Wiemy, że coś ukrył na strychu - zauważył Rambo. - Trzeba skupić się na dolnej
części domu i piwnicy.
- Czemu chcecie zostawić strych w spokoju? - zapytała Zosia.
- Pewnie nie pakował dwóch grzybów w przysłowiowy barszcz - rzekł Rambo.
- Pomyślmy chwilę, jak zorganizować poszukiwania i czego właściwie szukamy -
przerwał dyskusję Olbrzym.
- Proponuję bardzo dokładnie przeszukać wszystkie pomieszczenia - zabrałem głos. -
Mamy do przeszukania trzy pokoje, kuchnię, piwnicę i ewentualnie strych. Czterem osobom
nie powinno to zabrać więcej niż godzinę.
Umówiliśmy się, że wydające się podejrzanymi rejony będziemy oznaczać i potem
skupimy na nich swoją uwagę.
Krążyliśmy po domu ponad godzinę i w końcu wszyscy zebraliśmy się w kuchni.
- Sądzę, że tutaj nic nie ma - powiedział Olbrzym patrząc na kuchnię. - Pułkownik
chyba nic by nie chował w królestwie pani Brecskov.
- Piwnica też była jej domeną - dodał Rambo.
- W pokojach godne uwagi są tylko stara kanapa, którą dokładnie sprawdziłem, oraz
obraz - stwierdziłem.
Popatrzyli na mnie zdziwieni.
- Wisi on na najgrubszej ścianie budynku - mówiłem. - Zauważyliście, co
przedstawia?
Przecząco pokręcili głowami.
- Okręt znanego angielskiego korsarza Drake’a atakujący hiszpańską Złotą Armadę -
ostatnie dwa słowa szczególnie podkreśliłem.
Wszyscy przeszliśmy do największego pokoju tuż za kuchnią, przy szczytowej ścianie
budynku. Obraz wisiał spokojnie po tej samej stronie co piec.
Rambo.
- Myślę, że odpowiedzi trzeba szukać w najbliższej okolicy - rzekłem.
W tym momencie zadzwonił telefon komórkowy Olbrzyma.
- Tak - powiedział dziennikarz do słuchawki nieco zdziwiony. - Dzięki, to znaczy
czuwaj!
- Miałeś seans informacyjny z Jackiem - stwierdziłem.
- Jacek pilnie nas wzywa na spotkanie - odrzekł. - Skoczę po mapę.
Wrócił po kilkunastu sekundach.
- Jacek chce spotkać się z nami w okolicach wsi Jabłonka - Olbrzym relacjonował
rozkładając mapę. - Niedaleko punktu 149,3. Podał, że chodzi o życie Pawła.
- O matko! - jęknęła Zosia.
- Kiedy mamy tę randkę? - zapytałem.
- O siedemnastej - odpowiedział Olbrzym.
- Jacek przesadza z tą zabawą w komandosów - stwierdziłem. - Jeżeli Paweł jest w
niebezpieczeństwie, to Jacek powinien wezwać policję.
- Skąd pan wie, że tego nie zrobił? - wtrącił Olbrzym. - To duży i mądry chłopak.
Miejmy nadzieję, że wie, co robi.
Musieliśmy odczekać jeszcze godzinę. Ze zdenerwowania paliłem jednego papierosa
za drugim. Rambo grzebał wśród desek na strychu, Zosia siedziała koło mnie i gryzła
pojedynczy pukiel swoich włosów. Olbrzym oglądał znalezioną przez nas mapę.
- Zauważyliście, że Brecskov nie zaznaczył stron świata? - zapytał.
- Dla wojskowego normalnym jest, że napis na mapie biegnie z zachodu na wschód -
odpowiedziałem.
- No tak, ale ten napis jakiś taki koślawy... - mruczał.
- Znalazłem coś! - powiedział Rambo, gdy go zawołaliśmy, bo czas już było jechać.
- Później, później - rzuciłem i poganiałem Olbrzyma.
Pojechaliśmy w stronę Kurek, potem Zgniłochy i skręciliśmy na drogę do Jabłonki.
- To powinno być gdzieś tu - rzekł Olbrzym zatrzymując dodge’a.
Dookoła był tylko las. Punkt siedemnasta z lasu wyszedł Jacek.
- Co ty wyprawiasz? - ze złością ryknąłem na chłopaka.
Skulił się, ale natychmiast wyprostował
“Ma charakter” - pomyślałem.
- Paweł jest więziony w gospodarstwie niedaleko jeziora Omulew - powiedział. -
Pojedziemy do naszej bazy.
Jezioro Omulew z lotu ptaka przypomina wykrzywioną literę “H”. Obóz harcerzy
znajdował się po północnej stronie poziomej poprzeczki owego “H”. Tym razem komandosi z
pałatek zrobili dwa spore namioty.
- Chodźcie za mną - rzekł Jacek i nic oglądając się poszedł w stronę brzegu jeziora.
Położyliśmy się w krzakach na nadbrzeżnej skarpie.
- Niech wujek patrzy - powiedział Jacek podając mi lornetkę.
Po drugiej stronie w odległości około stu metrów od brzegu zobaczyliśmy samotne
zabudowania gospodarskie Na podwórzu stały alfa romeo i wojskowa ciężarówka star. Jacyś
mężczyźni właśnie ładowali stare meble.
- Skąd wiesz, że tam jest Paweł? - zapytałem Jacka.
- Wracamy - mruknął Jacek.
Posadził nas w bazie. Byliśmy sami. Jego harcerze gdzieś zniknęli.. Jacek opowiedział
nam wszystko, co się dziś wydarzyło do chwili jego rozstania się z Pawłem.
- Przyszliśmy tu, rozbiliśmy obóz i zobaczyliśmy, co się stało z Pawłem - zakończył
lakonicznie.
- Zaraz, zaraz - odezwałem się. - Dlaczego przyszliście właśnie tu?
Jacek zaczął się krzywić, kręcić.
- No, wal - zachęciła go Zosia.
- W Olsztynie skserowaliśmy sobie mapę zdobytą na Baturze wyjaśniał Jacek. -
Zobaczyliśmy, że Adlershorst to wcale nie obecne Orłowo. Teraz to po prostu skrzyżowanie
dwóch dróg. Wiedzieliśmy, że Paweł w końcu się zorientuje i go tam spotkamy. Tutaj tylko
zatrzymaliśmy się na nocleg. Przypadkiem widzieliśmy, jak skradał się do tamtej zagrody.
Potem ktoś podjechał Rosynantem na podwórze i tyle.
- Skąd wiecie, że Paweł jest w niewoli? - zapytał Olbrzym.
- Wykonaliśmy dokładne rozpoznanie terenu. Paweł jest więziony w stodole.
- Trzeba wezwać policję - zadecydowałem.
- Myślę, że trzeba to zrobić w ostateczności - wtrącił się Olbrzym. - Właściciel
gospodarstwa może przecież oskarżyć Pawła o włamanie, bezprawne wtargnięcie na teren
jego posesji.
- Więzienie kogoś jest bezprawne - przerwałem jego wywód.
- Policja w tej sytuacji nic nie zrobi - oponował Olbrzym. - Owszem, uwolni Pawła,
ale przyzna rację Baturze, który chyba właśnie tam gospodarzy. Jeżeli dobrze rozegramy
uwolnienie Pawła, to może uda nam się czegoś ciekawego dowiedzieć o tamtym ptaszku.
Potraktujmy rozwiązanie siłowe jako ostateczność. Pomyślmy nad podstępem.
- Zrobimy tak - odezwał się Jacek wyraźnie zadowolony z przebiegu dyskusji. - Luśnia
i Arnie zostaną w bazie. Reszta moich chłopaków już jest po drugiej stronie. My dostaniemy
się tam kajakiem wujka.
Blisko godzinę trwała wahadłowa przeprawa kajakiem.
- Zosia i Rambo wypłyną na jezioro i w odpowiednim momencie zapalą latarkę -
dyrygował Jacek.
W tym czasie podpełzli do nas Maciek, Bąbel i Gustlik.
- Maciek, zepsujesz motorówkę cumującą przy pomoście - rozkazywał Jacek. -
Gustlik, wysypiesz gwoździe na drogę. Bąbel, dokonasz sabotażu, wrzucając petardy i świece
dymne do chałupy i na podwórko. Wujek, Olbrzym i ja uwolnimy Pawła. Czekamy do
zmroku.
Jeszcze godzinę leżeliśmy w przybrzeżnych krzakach. Gdy zaczęło robić się ciemno,
Jacek dał znak swoim chłopcom. Harcerze zaczęli się skradać.
Maciek schylony szedł wzdłuż brzegu. Przy pomoście stojącym wśród trzcin wszedł
do wody i podpłynął do motorówki. Trzymając się burty niewidocznej z gospodarstwa zbliżył
się do silnika. Chwilę coś przy nim robił i zniknął pod deskami przystani.
Gustlik na obrzeżu drogi położył deskę z wbitymi w nią gwoździami. Przywiązał do
niej kilkumetrowy sznurek i położył się w trawie.
- Skąd mieliście gwoździe - szeptem zapytałem Jacka.
- Zdobyczne - odpowiedział uśmiechając się.
Bąbel miał najtrudniejsze zadanie. Gdy zajął dogodną pozycję, dał nam znak ręką.
Jacek poczołgał się pierwszy, za nim Olbrzym i ja. Siostrzeniec od razu nadał solidne
tempo. Po stu metrach dyszałem. Po dwustu myślałem, że serce mi wyskoczy uszami.
- Ja tutaj poczekam - powiedziałem oparty o ścianę niewielkiego chlewika.
Jacek i Olbrzym skinęli głowami Dom - kryjówka Batury - stał frontem do jeziora.
Chlewik, za którym ukryłem się, był po lewej stronie. Niewielka szopa na narzędzia i stodoła
- po prawej. Na podwórku stał star, do którego ładowano meble. Widziałem także wnętrze
furgonetki wypełnione pudłami z telewizorami. Tuż przed drzwiami chałupy parkowała alfa
romeo. Wokół kręciło się kilku osiłków. Dwóch z nich było uzbrojonych w automaty
kałasznikowa. Jeden patrzył na ciemne wody jeziora, a drugi na drogę do lasu. W tej chwili
pożałowałem, że nie wezwaliśmy policji.
Jacek i Olbrzym wykorzystali sad rosnący pomiędzy gospodarstwem a jeziorem, żeby
przedostać się w stronę stodoły.
Wtedy Bąbel odpalił petardy i świece dymne. Podwórze zasnuły gęste kłęby dymu, a z
ROZDZIAŁ SZÓSTY
trasę i nad twarzą Batury delikatnie przechyliłem butelkę. Woda nieco go ocuciła. Syczał z
bólu i przewracał się z boku na bok. Miał dość przytomności, żeby nie dotykać twarzą
klepiska, bo mógłby nabawić się zakażenia krwi.
- Słowo daję, odbiło ci - wyjęczał.
- Czemu cię tak pobili? - zapylałem
Odwrócił twarz pokazując, że nie chce ze mną rozmawiać.
Znowu w podskokach udałem się do biurka i zacząłem czytać rosyjskie zapiski. Batura
miał rację. Najciekawsze było tylko to jedno zdanie o spotkaniu w Adlershorst.
Wrota stodoły znowu otwarły się z hukiem. Do środka wpadło dwóch nie znanych mi
bandziorów. Chwycili mnie i wyprowadzili na zewnątrz.
- “Boss” cię wzywa - rzekł jeden z nich. - Zacznij się modlić.
Wtedy usłyszałem na podwórzu jakieś trzaski, huk petard albo wystrzałów.
Natychmiast gangster przystawił mi lufę pistoletu do skroni. Obaj wyprowadzili mnie na
dwór. Widziałem na drodze dwa rozbite samochody. Po lewej, od strony jeziora, stał Olbrzym
z kałasznikowem w ręku i chyba nie bardzo wiedział, co ma zrobić. Celował w eskortujących
mnie przestępców. Pojezierze dryfowała motorówka z “Bossom” trzymającym ręce w górze.
Silny promień reflektora oślepiał szefa bandy. Na podwórku ujrzałem skradających się w
cieniu i oparach dymu Maćka i Bąbla.
Poczułem uścisk w sercu i drobne łzy nabiegły mi do oczu. “Kochane chłopaki,
przyszli mnie ratować” pomyślałem. Jednocześnie kląłem ich w duchu, że nie wezwali na
pomór policji. Obróciłem się w stronę bandyty trzymającego pistolet przy mojej głowie.
Chciałem w ten sposób dać harcerzom i Olbrzymowi czas na przeprowadzenie jakiejś akcji.
Na czole bandziora ujrzałem drgającą czerwoną plamkę, taką jaką ma celownik laserowy w
karabinach snajperskich.
- Ty. - bandyta przeklął.
Jednocześnie jego palec zacisnął się na spuście. Koniuszek aż zbielał. Wtedy ujrzałem,
jak Jacek leżący do tej pory pod ścianą stodoły pięknym kopniakiem w kolano powalił
bandytę. Potem ciosem w gardło oszołomił go, odebrał mu broń i rzucił daleko w trawę. Drugi
bandzior już chciał uciekać, ale nagle stanął oko w oko z Olbrzymem mierzącym do niego z
karabinu. Gdy uciekinier zatrzymał się, w ułamku sekundy otrzymał od Maćka lewy prosty w
podbródek. W tym czasie podwórko aż zaroiło się od ubranych na czarno postaci. Od razu
domyśliłem się, że to policja.
Reszta wydarzeń zlała się w jeden krótki film. Ktoś rozciął moje więzy i prawie
zaniósł mnie do radiowowozu. Położono mnie i okryto kocem. Przez otwarte drzwi widziałem
- To też urzędas, ale gdyby Dańcowi coś się stało, to nie spocząłby, aż wpakowałby cię
za kratki. Tak jak Kubę
W tym momencie “Boss” zaczął obrzucać Jerzego wyzwiskami.
- Ty to zrobisz - ryknął na Baturę gangster
- Ani ja, ani nikt inny - mruczał Batura.
- A niby dlaczego?
- Bo ja tak mówię. Ten facet pokaże mi, gdzie jest skarb Samsonowa.
- A co to?
- Skrzynia ze złotymi rublami.
- Dużo tego jest? - dopytywał się “Boss”.
- Podobno sto kilogramów.
- W sam raz na wyciągnięcie Kuby z paki - sapnął “Boss”. - Najpierw wyciągnę z
niego, gdzie jest złoto, a potem go...
- Nie - przerwał Batura.
Znowu posypały się wyzwiska i przekleństwa,
- Bierzcie go! - krzyczał “Boss”. Na koniec usłyszeliśmy jeszcze krzyk Batury.
Słuchałem tego zdumiony.
- Ma facet, jak to u nas mówią, co trzeba na miejscu - Henio skomplementował
Baturę.
Wszyscy przytaknęliśmy.
- Jutro, a w zasadzie dziś - odezwał się Henio patrząc na zegarek - zapraszam was
wszystkich na komendę do Olsztynka w celu złożenia zeznań, a teraz proponuję sen. Nie
muszę dodawać, ze jutrzejsza obecność u mnie jest obowiązkowa.
Wszyscy jakoś zapakowaliśmy się do Rosynanta i pojechaliśmy do obozu, gdzie już
czekali Zosia i Rambo. Usiedliśmy przy ognisku i rozprawialiśmy nad przejściami dnia
dzisiejszego. Z lasu dobiegało pohukiwanie puszczyka. Najpierw Jacek, a potem Maciek
wstali i zniknęli w zaroślach.
- Zadziwia mnie postawa Batury - odezwał się pan Tomasz - Może nie jest taki do
końca zepsuty?
- Może - zabrał głos Olbrzym. - Najbardziej śmieszy mnie, że my robiliśmy takie
podchody, a policjanci już o wszystkim wiedzieli. Pewnie komandosi mieli niezły ubaw
patrząc na nas.
- Wcale nie - rzekł Jacek wychodząc z krzaków. - Dowódca grupy antyterrorystycznej,
po tym jak nas skrzyczał, powiedział, że powinniśmy wziąć udział w selekcji “Żołnierza
Polskiego”.
Olbrzym aż gwizdnął z uznaniem.
- A co to takiego? - zapytała Zosia.
- To taki obóz przetrwania organizowany przez wojsko - wyjaśnił jej Olbrzym. -
Przyjeżdżają tam przedstawiciele polskich jednostek specjalnych, żeby wyłapywać, nazwijmy
to, młode talenty.
- Zaraz Maciek przyprowadzi gościa - cicho powiedział Jacek gmerając patykiem w
żarze.
- A kto to taki? - spytał Rambo.
- Niespodzianka - odrzekł Jacek.
Chłopak był dziwnie zamyślony. Wpatrywał się w ogień i milczał. My też siedzieliśmy
w ciszy. Po minucie usłyszeliśmy ciche stąpania.
W krąg światła wszedł Maciek podtrzymując Baturę. Jerzy miał zabandażowaną głowę
i nos. Na plastrach było widać ślady świeżej krwi. Natychmiast zrobiliśmy mu miejsce przy
ognisku. Zosia podała Baturze kubek z gorącą herbatą.
- Zosiu, zrób panu Jerzemu kanapki - łagodnie powiedział pan Tomasz.
Patrzyliśmy na Baturę jak na ducha.
- Dziękuję ci - powiedziałem do niego.
On tylko skinął głową na znak, że usłyszał.
Olbrzym przyniósł ze swojego dodge’a koc i okrył nim Baturę. Ten początkowo
sprawiał wrażenie, że chce odrzucić tę pomoc, ale w końcu szczelnie się zawinął.
Patrzyłem na mego największego i najgroźniejszego wroga w chwili upadku.
Powinienem czuć satysfakcję, ale było wręcz odwrotnie.
- Skąd pan się tu wziął? - zapytał Baturę pan Tomasz. - Może zawieźć pana do
szpitala?
Batura tylko pokręcił głową.
- Pana Jerzego znalazł Luśnia, który miał teraz wartę - wyjaśnił Jacek. - Dał znak, a
my z Maćkiem poszliśmy sprawdzić, o co chodzi. Opatrzyliśmy rany, chociaż uważam, że łuk
brwiowy powinno się zaszyć.
- Nie trzeba - mruknął Batura.
- Zgodził się z nami przyjść pod warunkiem, że nie wezwiemy policji - mówił Jacek.
Widziałem, że pan Tomasz zamyślił się.
- Pan Batura przecież nic takiego złego nie zrobił. - cicho powiedziała Zosia.
- Z tego co wiem, policja szuka pana Jerzego tylko jako świadka - odezwał się Pan
Samochodzik. - Panie Jerzy, powinien pan jednak sam się zgłosić na komendę. Jutro
będziemy zeznawać i mogę porozmawiać z panem Heniem.
- Bez łaski - rzucił Batura.
Nawet pobity miał w sobie sporo godności.
- Chciałem ci coś dać - powiedział Batura do mnie.
Zza pazuchy wyjął kartkę papieru i podał mi. Jednocześnie powoli wstał.
- Co to jest? - zapytałem go.
- Okłamałem cię, mówiąc, że nie znalazłem nic ciekawego. Po tym wszystkim należy
ci się to. W rozgrywce o skarb Samsonowa powinniśmy grać uczciwie.
Zdziwiło mnie to stwierdzenie. “Czyżby Batura chciał zejść z drogi przestępstwa?” -
pytałem sam siebie. O tym samym pomyślał chyba pan Tomasz.
- Ta historia z “Bossem” nauczyła pana czegoś? - nieśmiało zapytał mój szef.
- Tak. Należy zadawać się tylko z najlepszymi - odpowiedział Batura. - Do zobaczenia
pod dębami - rzucił odchodząc w las.
Długo patrzyliśmy za nim.
- Co on miał na myśli z tymi dębami? - milczenie przerwała Zosia.
- Dęby, pod którymi ukryto złoto - rzucił Olbrzym.
- W filmie “Terminator” jest taka scena, gdy robot-morderca ogląda posterunek i mówi
do policjanta: “Wrócę tu” - odezwał się Maciek. - Po chwili wjeżdża do środka samochodem i
wybija w pień całą załogę posterunku. Jak Batura powiedział o tych dębach, to aż mi ciarki po
plecach przeszły.
- Co to za kartka? - spytała Zosia patrząc na prezent od Batuty.
Wtedy i ja rzuciłem na nią okiem.
- To dalszy ciąg pamiętnika rosyjskiego oficera wiozącego tajemniczą skrzynię -
powiedziałem czytając tekst.
- Daj, ja przeczytam - rzekł pan Tomasz odbierając mi kartkę. - Z niemieckiej zasadzki
wydostało się nas zaledwie kilku. Konie ciągnące wóz były mocno zmęczone, więc
zatrzymaliśmy się w lesie na krótki popas. Widzieliśmy pędzące drogą patrole niemieckiej
kawalerii i samochody sztabowe. Późnym popołudniem pojechaliśmy lasami dalej na
południe. Przejeżdżaliśmy przez bagniste tereny i trzeba było wyciągać wóz, którego koła
grzęzły w podmokłym gruncie. Widząc jakąś wieś skręciliśmy na wschód. Wynajęty przez nas
przewodnik, jakiś Polak, już dawno uciekł. Szybko przekroczyliśmy szeroką drogę i znowu
skierowaliśmy się na południe. Zatrzymaliśmy się na skraju wsi. Widzieliśmy, jak pluton
niemieckich karabinów maszynowych skosił szwadron kozackiej kawalerii. Musieliśmy
Obudziłem się około dziewiątej rano. Przez szybę Rosynanta widziałem, że siedzący
wianuszkiem harcerze Jacka rozmawiają z Heniem, który uważnie zapisuje ich słowa.
Pośpiesznie ubrałem się, przygładziłem włosy i wysiadłem z auta.
- Witamy śpiąca królewnę - przywitał mnie policjant.
- Pewnie nie spałeś? - sennie zagadnąłem.
- O, nie zgadłeś. Nawet nie wiesz, jak po kilkunastu godzinach pracy miękkie są akta
spraw leżące na biurku - odpowiedział żartem.
- Rozmyśliłeś się i chcesz poprawić statystyki aresztując nas - również żartowałem. -
Idealnie pasujemy do obrazu porachunków mafijnych.
- Jakbyś zgadł. Pomyślałem, ze zapomnicie o obywatelskich obowiązkach i nas nie
odwiedzicie, a warto. W Olsztynku stał Tannenberg-Denkmal, pomnik ku czci niemieckiego
zwycięstwa. Jak sadzę, ten temat was interesuje?
Następne godziny nie były już tak wesołe. Henio przesłuchiwał nas, a wezwany przez
niego policjant wszystko notował. Skończyliśmy w porze obiadowej.
- Co zrobicie z Baturą? - zapytał policjanta pan Tomasz.
- Pan Jerzy Batura już złożył zeznania wyjaśnił nam Henio. - Zgłosił się dobrowolnie
w asyście swojego adwokata. Potem pojechał na pogotowie, gdzie udzielono mu fachowej
pomocy. Na razie nie możemy mu postawić żadnego konkretnego zarzutu, więc jest wolny.
Policjant szybko pożegnał się z nami.
Po chwili przyjechali Olbrzym i Rambo.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
- Nasza VIII Armia to w sumie dziewięć dywizji - zauważyłem. - Jak mamy obronić
Prusy?
Wtedy na naszą naradę przybył sam von Mackensen. Spojrzał na nas groźnie.
- Jakieś wątpliwości, panowie? - zapytał.
- Rozmawiamy o planach obronnych - tłumaczył mu podpułkownik von Duncker, szef
sztabu korpusu. - Panowie, każde wojska atakujące Prusy Wschodnie staną przed trudnym
dylematem - rozdzielić się czy skoncentrować na jednym kierunku. Przyczyną takich trudnych
wyborów jest Giżycko z Twierdzą Boyen, strzegącą wąskiego przesmyku pomiędzy długim
pasem jezior biegnących z północy na południe. Raczej nie połączą sił, choćby ze względu na
wzajemną niechęć dwóch generałów. Nie będą działać w sposób skoordynowany i nie będą
się wspierać. Właśnie w tym upatrujmy naszą szansę.
W dniu 17 sierpnia Rosjanie, mimo że nie zakończyli koncentracji sił i nie
zabezpieczyli tyłów, zaatakowali. Dwa dni później doszło do nierozstrzygniętej bitwy pod
Gąbinem. Nasza dywizja została zmuszona do odwrotu.
W tym czasie oddelegowano mnie do sztabu VIII Armii, gdzie miałem brać udział w
pracach planistycznych pod dowództwem samego generała pułkownika Maxa von Prittwitz
und Gaffron. Naczelne dowództwo cały czas naciskało, żeby atakować.
Wieczorem 20 sierpnia otrzymaliśmy alarmującą informację.
- Dziś południowe skrzydło wojsk rosyjskich wkroczyło do Prus Wschodnich od
południa - powiadomił nas osobiście jeden z oficerów z ostródzkiego garnizonu.
- W tej sytuacji, zgodnie z rozkazami mamy wycofać się, żeby wyrwać nasze siły z
okrążenia - powiadomił nas po chwili milczenia von Prittwitz.
Wszyscy obecni patrzyli na siebie zdumieni. Natychmiast zaczęliśmy nad mapami
ustalać przebieg operacji odwrotowej. Następnego dnia rano otrzymałem rozkaz ze Sztabu
Generalnego natychmiastowego wyjazdu do Hamburga. Najpierw samochodem odwieziono
mnie do Królewca. Stamtąd samolotem łącznikowym odleciałem do Poznania. Pierwszy lot w
życiu zrobił na mnie niesamowite wrażenie. Pilot był doskonały. Jak się później
dowiedziałem, przeniósł się do eskadry myśliwskiej i zginał gdzieś nad Francją. Z Poznania
pociągiem pojechałem do Hamburga.
Rankiem dnia następnego dowiedziałem się, że generał von Prittwitz został
zdymisjonowany. Na jego miejsce mianowano generała Paula von Hindenburga. Jego nowym
szefem sztabu został generał Erich Ludendorff. Obaj pierwszy raz w życiu spotkali się na
dworcu. W pociągu jadącym z powrotem do Prus Wschodnich zostałem wezwany przed
oblicze obu generałów.
- Na tym urywa się pamiętnik von Brecskova powiedział Rambo. - Widać, że ktoś
wyrwał kilka ostatnich kartek.
- Musiał to zrobić bardzo dawno - orzekł pan Tomasz oglądając pamiętnik. - Zapewne
zrobił to sam von Brecskov. Jeśli połączymy to z faktem, że prawdopodobnie on wyrysował
mapę znalezioną za obrazem i tę na strychu, to znaczy, że znalazł miejsce ukrycia skarbu.
Pytanie, czy go wykopał i jeśli tak, to gdzie go ukrył.
- Cóż więc robimy? - zapytał Jacek.
- Wy idziecie dalej do Kętrzyna - rzekł pan Tomasz - Paweł odwiedzi miejsca
związane z bitwą. Co do mnie, to popłynę kajakiem rzeką Omulew i będę zbierał informacje
na temat skarbu od okolicznej ludności. Zosiu, musisz wybrać: płyniesz czy jedziesz
- Wolę jeździć - odpowiedziała patrząc wymownie na jeszcze nie zagojone odciski od
wiosła.
- My dołączymy do Pawła - powiedzieli prawie zgodnie Rambo i Olbrzym.
- Nam nie śpieszy się do Kętrzyna - orzekł Jacek.
- Jednak tam pójdziecie - twardo powiedział pan Tomasz.
Harcerze spojrzeli po sobie. Czułem, że nie podporządkują się decyzji Pana
Samochodzika. Zbliżał się już wieczór, więc zaczęliśmy przygotowania do kolacji.
Umówiliśmy się, że pojadą z Zosią po Olbrzyma i Rambo następnego dnia rano i razem
ruszymy w objazd.
Jacek i jego komandosi przejrzeli mapy i szybko zaszyli się w swych namiotach. Zosia
ułożyła się do snu w Rosynancie, a ja przygotowałem sobie legowisko w namiocie szefa.
Pan Tomasz siedział na brzegu. Lekko zgarbiony beznamiętnie ćmił papierosa.
- Nad czym pan tak duma? - zapytałem siadając obok.
W oczekiwaniu na odpowiedź nabijałem fajkę.
- Słuchając wspomnień pułkownika Brecskowa przypomniał mi się pewien artykuł -
wyjaśnił. - Dziennikarz z tych terenów pisał w nim o bitwie pod Tannenbergiem. Wiesz, kto
był autorem?
Przecząco pokręciłem głową.
- To był nasz Olbrzym - powiedział pan Tomasz. - Zastanawia mnie jego milczenie.
Jest stąd, zna tu prawie każdy kąt i z pewnością wiele słyszał, w tym i plotek. Nawet w mitach
i legendach może być wiele prawdy. Nie zastanawia cię jego postawa?
Milczałem zdumiony.
- Sądzi pan, że nasz przyjaciel coś kombinuje? - odezwałem się po chwili.
- Nie, ale w czasie waszej wycieczki obserwuj, na co zwraca szczególną uwagę -
odpowiedział szef.
- Może nasze podejrzenia są nieuzasadnione? W tym artykule nie musiało być nic
ważnego.
- A właśnie że przedstawił tam interesującą teorię - rzeki Pan Samochodzik. - Co
ciekawsze, jego przypuszczenia pokrywają się z naszymi odkryciami. Otóż w dniu 28
sierpnia, decydującym o przebiegu bitwy pod Olsztynkiem, generał Samsonow wyjechał z
Nidzicy i rano znalazł się w Nadrowie. W tym samym dniu oddziały niemieckie zajęły
Nidzicę zamykając Rosjanom drogę odwrotu na południe. Samsonow razem z generałem
Martosem obserwował pole bitwy. W tym czasie dwa wyborowe pułki rosyjskiej piechoty
uciekały w panice. Samsonow starał się uporządkować szeregi uciekających, które w drugim
ataku na linie niemieckie zostały zdziesiątkowane ogniem karabinów maszynowych.
Dowódca jednego z tych pułków usiłował zebrać żołnierzy wokół siebie, wbił w ziemię
sztandar pułku i czekał. Żołnierze nie mieli już jednak ochoty atakować i pułkownik wkrótce
został sam. Oficer popełnił samobójstwo strzałem w głowę.
- W obliczu klęski Samsonow postanowił wydać rozkaz o wycofaniu się - przerwałem.
- Tak jest. W tym momencie tracimy pewność co do losów rosyjskiego generała.
Według przewodnika po Tannenbergu wydanego w 1927 roku, do którego dotarł Olbrzym,
dowództwo rosyjskie przeniosło się do Gryźlin. Inni historycy sugerują, ze Samsonow uciekał
na południe. Co do obecności Rosjan w Gryźlinach nie można mieć wątpliwości. Otóż 28
sierpnia przybył tam XIII korpus armijny generała Klujewa, który otrzymał ostatni rozkaz
obrony sil centralnych przed atakiem z północnego wschodu. Dopiero 29 sierpnia o trzeciej
rano Rosjanom udało się oderwać od atakującej piechoty niemieckiej. Trzy godziny później
Niemcy odkryli rosyjską ucieczkę i rozpoczęli pościg. Część Rosjan uciekła. Wcześniej
Rosjanie wykłuli oczy nauczycielowi z Gryźlin i rozerwali końmi syna pastora.
- Skąd u nich tyle barbarzyństwa? - powiedziałem nieco zdumiony. - Przecież
wkraczając do Olsztyna jedynie obstawili urzędy administracyjne. Zażądali też od mieszczan
zapasów żywności, ale nie były to jakieś ogromne ilości. Jedyne ich wybryki to
zakwaterowanie się oficerów w domach panien lekkich obyczajów w pobliżu olsztyńskiego
ratusza.
- Nie masz racji - odpowiedział pan Tomasz. Rosjanom zdarzały się gwałty, grabieże,
ale rzeczywiście takie okrucieństwo jak w Gryźlinach jest zadziwiające. Dlaczego to zrobili?.
Nic mi nie przychodziło do głowy.
- Kim w hierarchii społecznej takiej wsi byli nauczyciel i syn pastora? - podpowiadał
mi szef.
- To elita - rzuciłem.
- Zgadza się, byli jednymi ze światlejszych mieszkańców wsi. Są więc dwie
możliwości: albo Rosjanom zależało na podporządkowaniu ludności przez zastraszenie, albo
obaj mężczyźni odmówili pomocy.
- W czym?
- Rzecz jasna w ucieczce. Wojskom carskim brakowało map tych terenów. Działały
prawie na ślepo. Korpus, który znalazł się niedaleko Olsztynka i Gryźlin był oddzielony od
głównych sil Samsonowa jednostkami niemieckimi, a próby przebicia się nie dały rezultatów.
Potrzebna była bezpieczna droga przejazdu między jeziorami Pluszne a Łańskim. Według
źródeł historycznych, armia Samsonowa uciekała wzdłuż zachodniego brzegu jeziora Pluszne
wycofując się w kierunku Swaderek i Kurek. Powstaje pytanie, skąd znalezione przez nurków
w jeziorze resztki rosyjskich zaprzęgów? Wystarczy spojrzeć na mapę, żeby stwierdzić, że
Nowa Kaletka wcale nie leży na trasie rosyjskiej ucieczki.
- Jechał tamtędy tajemniczy konwój - wyjaśniłem.
- Masz pewność, że tylko ten konwój? - zapytał szef. - Może ów konwój był ostatnim
albo pierwszym z wielu grup uciekających żołnierzy. Popatrz na mapę.
W tym momencie pan Tomasz wyjął mapę z manewrów w 1908 roku odkrytą na
strychu w Zielonowie i przyświecił mi latarką. Wodząc palcem po mapie mówił:
- Jeżeli ktoś uciekał przez Nową Kaletkę, to prawdopodobnie trasa dalej prowadziła
przez Jedwabno i Zimną Wodę, gdzie Rosjanie dowiedzieli się o zajęciu przez wroga Nidzicy.
Widać, że z Zimnej Wody prowadzi przez lasy prosta droga w kierunku wsi Przeździęk
Wielki przy szosie Nidzica-Wielbark. Gdy sztab Samsonowa wyjechał z lasu, oficerowie
mogli stwierdzić jedynie, że Wielbark został zdobyty przez Niemców, a drogi są obstawione
przez stanowiska karabinów maszynowych. W tym samym czasie Niemcy byli już w
Muszakach. Jedyna droga ucieczki mogła prowadzić na południe, ku granicy niemiecko-
rosyjskiej. W nocy z 29 na 30 sierpnia generał Samsonow zjawił się w Karolinenshof. Chodzi
tu o leśniczówkę Karolinka, leżącą sześć kilometrów od Wielbarka i drugie tyle od granicy.
Dlaczego tak blisko Rosji Samsonow podjął decyzję o samobójstwie? Czy naprawdę chodziło
jedynie o przegraną? Co się stało ze złotem? Generał Potowski, szef sztabu Samsonowa,
wspomina, że jego dowódca myślał o odebraniu sobie życia już widząc klęskę swoich wojsk,
ROZDZIAŁ ÓSMY
Obudził mnie poranny śpiew ptaków. Obróciłem się na drugi bok. Paweł cicho chrapał
zawinięty w śpiwór po same uszy. “Świeże powietrze i przeżycia robią swoje” - pomyślałem.
Po cichu wdziałem spodnie i kurtkę. Wyszedłem z namiotu, żeby rozkoszować się poranną
ciszą. Pierwsze kaczki wypłynęły już na jezioro. Wysoko w górze widziałem maleńki cień
orła bielika. Rozejrzałem się po obozowisku. Wtedy przypomniałem sobie, że Paweł mówił
przed snem o zniknięciu namiotów harcerzy Jacka.
- Dzień dobry! - zawołała Zosia przez uchylone okienko Rosynanta. - A gdzie Jacek z
chłopakami? - zapytała rozglądając się dookoła.
- Pewnie wykonują dalszy ciąg swej tajnej misji - zażartowałem.
Z namiotu wysunął zaspaną głowę Paweł.
- Już wstaliście? - pytał przeczesując ręką włosy.
Spojrzałem na zegarek. Zbliżała się ósma.
- Dobra, wstawać zuchy - poleciłem.
- Kto robi śniadanie? - zapytała Zosia dobierając na tę okazję ton zaczepny.
Paweł czym prędzej ukrył głowę w namiocie.
- Tradycyjnie ty - powiedziałem do Zosi. - My musimy zająć się pewną ważną sprawą.
- Kobiety nie są odpowiednie do ważnych spraw? - Zosia była już podenerwowana.
- A lubisz inwentaryzację starych ksiąg niemieckiej administracji?
- O, nie - jęknęła Zosia.
- Wczoraj w nocy mieliśmy kolejne spotkanie z Batura - opowiadałem jej. - Tym
razem był lepszy i uciekł z jedną księgą. Dziś musimy odstawić do Warszawy to, co nam
zostawił.
- Może po prostu sprowadzimy wóz z ministerstwa? - wtrącił się Paweł.
Przyznałem mu rację. W wyścigu z Batura. ważny był każdy dzień, a wożenie
archiwaliów nic było teraz najistotniejsze.
baldachimem gałęzi olch, wierzb i wysokich sosen. Po lewej stronie widziałem podmokły las
brzozowy. Już z daleka słyszałem odgłosy samochodów przejeżdżających po moście na
drodze Jedwabno-Nidzica.
Pod mostem rzeka miała już bystry nur!. Po prawej stronie zobaczyłem siedzącą rudą
dziewczynę. Gryzła warkocz i płakała. Szybko przeprawiłem się przez kamienie i skręciłem
do brzegu. Zmusił mnie do tego wzrok panienki. Widziałem w nim straszną desperacje.
Czułem, że za chwilę może stać się coś strasznego. Dziób kajaka zaszurał o maleńkie
otoczaki. Tyłem mojego okrętu trochę zarzuciło, gdy chciał go porwać ostry prąd rzeki.
Wysiadłem i podszedłem do dziewczyny. Patrzyła na mnie z przestrachem. Cały czas
chlipała, a łzy wielkie jak groch same spływały po rumianych policzkach. Widziałem na jej
nosie początki piegów, które pojawiły się po pierwszych słonecznych dniach. Była bardzo
zgrabna, a jej figurę tylko podkreślały obcisłe spodnie i flanelowa koszula w kratę fantazyjnie
zawiązana nad pępkiem. Usiadłem obok niej, jednak nie nazbyt blisko, żeby jej nie
przestraszyć i aby nie pomyślała, że jestem jakimś rzecznym podrywaczem.
- Daleko stąd do wsi? - zapytałem.
Pociągając nosem pokręciła głową.
- To przez niego? - dopytywałem się wskazując głową na srebrny pierścionek
zaręczynowy.
Milczała, a nad nami z hukiem przetaczały się samochody.
- Jak masz na imię? - zapytałem.
- Co pan? Jakiś podrywacz? - mruknęła przez zaciśnięte na warkoczu zęby.
- Życzliwy.
Słabo uśmiechnęła się.
- To jest pan okazem muzealnym.
- Pracuję w muzealnictwie, więc część pracy przenoszę do życia osobistego. Na imię
mam Tomasz - powiedziałem podając jej rękę.
- Sara - prawie szepnęła wysuwając w moją stronę wąską dłoń.
- To nie jest chyba normalne, że ładne dziewczyny siedzą pod mostami, chyba że są
odmianą rzecznych syren.
- No, teraz to chyba mnie podrywasz.
- W moim wieku można sobie pozwolić na drobne krotochwile z młodymi pannami
pod mostami.
Widziałem, że powoli przełamałem pierwsze lody. Postanowiłem kuć żelazo póki
gorące.
zapewne domyślasz, dla nas to nie była zabawa. Piotr planował znaleźć pracę w Olsztynie,
gdzie studiuję. Wtedy do akcji wkroczyła jego matka. Stwierdziła, że złamię karierę Piotra, bo
chcę wykorzystać go i zostać kurą domową.
Smutno pokiwałem głową.
- Ojciec Piotra za namową żony zaczął gnębić wieś. Najpierw, gdy gmina chciała
odkupić od niego kawałek niepotrzebnego mu pola, żeby postawić tam oczyszczalnię
ścieków, zaproponował strasznie wygórowaną cenę. Gmina kupiła grunty od sąsiada. Ojciec
Piotra miał dobrych prawników i znalazł jakąś lukę w prawie. Udało mu się zablokować
budowę zaskarżając wszystko do sądu. Teraz odkupił od powojennego właściciela prawa do
budynku, gdzie mieści się wiejski dom kultury. Chce zwrotu swojej własności i ma zamiar
zrobić tam hotel. Gdyby to zrobił, to wszyscy straciliby zarobek na letnikach, którzy latem
wynajmują pokoje w wiejskich chałupach. Cała wieś uważa, że to moja wina.
Na policzkach Sary znowu pojawiły się wielkie krople łez.
- A co ze ślubem? - zapytałem.
- Rodziców Piotra to nie obchodzi. Chcą zemścić się na całej wsi. Jego ojciec tak boi
się chłopaków z Kociaka, że wynajął czterech goryli, żeby pilnowali jego daczy i domu
kultury. Od pół roku są z nimi tylko kłopoty. Czasami piją i chodzą po wsi szukając zaczepki.
Nasi się ich boją, bo ci faceci mają broń.
- A policja?
- Nasz posterunkowy powiedział, że ojciec Piotra miał prawo wynająć ochronę. Nigdy
nie udało się tych osiłków złapać pijanych z bronią u pasa, więc nie można nic zrobić.
- A twoi rodzice?
- Ojciec powiedział, że mnie wyklnie i nie będzie chciał widzieć w domu. Mama się
go boi.
Znowu poleciał strumień łez. Podałem Sarze paczkę chusteczek higienicznych.
- Teraz ty - powiedziała do mnie, gdy już się nieco uspokoiła.
- Moja historia jest nieco umiej dramatyczna. Razem ze swoim współpracownikiem i
grupą przyjaciół szukamy legendarnego skarbu generała Samsonowa.
- Wszyscy go szukają - zaśmiała się Sara. - Ten skarb to jak mityczne Eldorado.
- Chyba tak - pokiwałem głową. - Ważne, że można ciekawie spędzić czas.
Było już późne popołudnie, a chciałem jeszcze dziś zrobić zakupy.
- Może odwiozę cię do wsi - zaproponowałem dziewczynie.
- Dobrze.
- Nie zaszkodzę ci?
- Chyba już nic nie zmieni stosunku ludzi do mnie. Ledwie mnie tolerują.
Wsiedliśmy do kajaka i popłynęliśmy. Nurt rzeki był leniwy, a koryto szerokie.
Płynęliśmy pomiędzy wysepkami zarośniętymi kępkami drzew. Tuż za mostem na asfaltowej
drodze w środku Kociaka znajdował się niewielki pomost. Przybiłem do niego. Sara została
przy moście, żeby popilnować moich rzeczy, a ja przeszedłem na drugą stronę do sklepu.
Jedno wejście prowadziło do sklepiku i punktu pocztowego. Najpierw trzeba było
przecisnąć się pomiędzy plastykowymi stolikami zajętymi przez miejscowych. Patrzyli na
mnie nieufnie. Zrobiłem zakupy wzbogacając “spiżarnię” nie tylko o klopsiki, ale i pulpety,
fasolkę po bretońsku oraz gołąbki. Wychodząc zobaczyłem stojący tuż przy sklepie spory
budynek. “Wiejski Dom Kultury” oznajmiał szyld. Przy rogu ujrzałem znaczek świadczący,
że budowla jest zabytkiem.
Dłuższą chwilę stałem przyglądając się temu zabytkowi. Był to piętrowy dom z
murowanym parterem i drewnianym poddaszem. Właśnie ta drewniana zabudowa miała
wartość zabytkowa. Był to rzadki przykład niemieckiej sztuki budowlanej z rzeźbionymi
gzymsami. “Trzeba sprawdzić, co to za cudo” - pomyślałem i ruszyłem do mostu. Kątem oka
ujrzałem dziwnie znajomą postać ubraną na zielono, niosącą kurę pod pachą. Stwierdziłem, że
to musiało być tylko złudzenie.
Przy moście wokół Sary stało trzech ubranych na czarno osiłków z ogolonymi
głowami.
- Oj, bądź dla nas miła, bo wszystko opowiemy Piotrusiowi i przyszłej teściowej -
mówił jeden z nich próbując ramieniem objąć dziewczynę.
Sara strząsnęła jego rękę.
- Hola, panowie! - krzyknąłem przeciskając się do Sary.
- Uwaga na kości, panie starszy powiedział jeden z byczków.
Na odległość aż śmierdziało od nich piwem. Już ten zapach wzbudzał we mnie agresję
i gotował krew. Nie cierpiałem podpitych młodzieńców, którzy w grupie czuli się pewni
siebie.
- Czego chcecie od tej dziewczyny? zapytałem.
Jednocześnie oglądałem się na ludzi siedzących przed sklepem. Liczyłem, że pomogą
mi. Oni jednak obojętnie przyglądali się całej scenie. W tle znowu przemknęła jakaś zielona
postać.
- Siarka, nie stać cię na młodszych kawalerów i obrońców - zażartował ten, który był
chyba najważniejszy.
- Wsiadaj pan do łódeczki i spływaj - powiedział jeden z osiłków odpychając mnie.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Całą noc przespałem spokojnie mimo bólu kości. Właśnie przewracałem się z jednego
boku na drugi i naciągałem śpiwór na głowę, gdy nagle podrzucił mną straszny huk. Czym
prędzej otworzyłem suwak namiotu. Rzekę spowijała jeszcze lekka mgła. Wysoko w górze
ujrzałem dwie sylwetki wojskowych samolotów odrzutowych: Mig-21 i Mig-29. Właśnie nad
lasami piloci postanowili przekroczyć prędkość dźwięku. Towarzyszy temu zawsze straszliwy
łomot.
Wiedziałem, że już nie zasnę. Zimne kłębki mgły orzeźwiły mnie do reszty, więc
usiadłem przed namiotem, żeby zapalić papierosa. Potem postawiłem czajnik na kuchence i
pokroiłem chleb na śniadanie. Posmarowałem go masłem i zacząłem kroić ser.
Nagle za sobą w krzakach usłyszałem huk wystrzału i trzask gałęzi. Przez moje
śniadanie w dzikim pędzie przeleciał lis. Jego ruda kita prawie dotknęła mego nosa. W biegu
był tak przypłaszczony do ziemi, że nogi rozstawiał na boki. Sadził wielkimi susami i trafił
łapami w moje właśnie pokrojone kromki.
Oglądałem swoje podeptane śniadanie, gdy pojawił się kolejny gość. Był to wiekowy
już myśliwy, który w biegu przeładowywał sztucer i gonił za lisem.
- Przepraszam - rzucił depcząc po moim kocu i zniknął w krzakach.
Po takiej defiladzie postanowiłem skryć się w namiocie i tam przyrządzić sobie
posiłek.
Piłem drugi kubek herbaty zagryzając go nowymi kanapkami, gdy nad rzeka
zobaczyłem kolejnego przybysza. Był to jeden z chłopaków Jacka, zdaje się Arnie. Uzbrojony
w saperkę spacerował wzdłuż brzegu i kopał w wilgotnej ziemi. Do woreczka foliowego
zbierał długie i obrzydliwe dżdżownice.
“Zgłodnieli i będą łowić ryby” - pomyślałem z satysfakcja. Potem zreflektowałem się
jednak i zdziwiłem, że harcerze są właśnie tu, chociaż powinni być teraz gdzieś pomiędzy
- No to sprzedajcie.
- Komu? - zapytali.
- W Kociaku.
- Wstyd - mruknął Gustlik.
- To idźcie do sąsiedniej wsi.
- Ktoś pomyśli, że kradziona - rzucił Jacek.
Kura w tym czasie zżarła już cale robactwo i zaczęła chodzić wśród chłopaków. Jej
kroki znaczyły białe kropki guana. Harcerze tylko odsuwali się od ptaszyska.
- Dobra, chodźcie do mojego obozu zadecydowałem. - Nakarmię was i popędzę do
Kętrzyna.
Zrezygnowani i głodni zaczęli się zbierać.
- Który z was widział mnie wczoraj we wsi? - zapytałem znienacka.
Odruchowo spojrzeli na Maćka.
- Nikt - mruknęli nieskładnym chórem.
- Kłamiecie. Maciek, jak to było?
Chłopak udawał zajętego pakowaniem plecaka.
- Niby co? - zapytał niewinnie.
- To ciebie wczoraj widziałem we wsi z kurą pod pachą. Masz nawet na spodniach
białe ślady kurzych kupek.
Spojrzał na nogawki.
- Niosłem kurę, ale pana nie widziałem.
Chwyciłem go za ramię.
- Od kiedy harcerze kłamią? zapytałem.
Obejrzał się na Jacka.
- No, powiedz - mruknął mój siostrzeniec.
- Wracałem właśnie z tym ptaszyskiem zaczął opowiadać Maciek. - Zobaczyłem pana
bójkę z tymi trzema kolesiami. Mogłem biec na pomoc, ale słyszałem we wsi, że oni są
uzbrojeni. Bałem się, że trzem nie dam rady. Zresztą pan nie chciał, żebyśmy dalej zajmowali
się sprawa skarbu Samsonowa. Wymyśliłem więc podstęp, małą dywersję, aby odwrócić ich
uwagę. Ten czwarty łysy spał sobie na leżaku przed rezydencją tego bogacza. Podłożyłem mu
w pobliżu małą petardę. Jak wybuchła, od razu podskoczył, wyrwał pistolet za pasa, szybko
dwa razy wystrzelił w powietrze i zaczął wodzić lufą dookoła.
- Dziwne - zastanawiałem się.
- Wcale nie - poważnie odpowiedział Jacek. - Facet chciał kogoś trafić. Dlatego
najpierw dwa razy wywalił w powietrze, że niby były to strzały ostrzegawcze. Wszyscy we
wsi je słyszeli. Był kryty, pod względem prawnym nie można by mu było nic zarzucić i mógł
swobodnie strzelać do intruza.
- To straszne - mruknąłem.
- Już o nich wiele słyszeliśmy - powiedział Jacek. - Sterroryzowali całą wieś. Nikt nie
chce im się przeciwstawić. Kobieta, u której zarobiliśmy kurę, odmówiła im sprzedaży jajek.
Potem w nocy ktoś chciał podpalić jej stodołę. Na szczęście sąsiad zobaczył ogień i szybko
ugaszono pożar.
W czasie naszej rozmowy kura kręciła się po obozie. W końcu na dłużej zniknęła w
jedynym jeszcze stojącym namiocie. Gdy skończyliśmy dyskusję, usłyszeliśmy donośne
gdakanie.
- Chyba zostaliście dziadkami - zaśmiałem się.
Chłopcy patrzyli na mnie zdumieni.
- Wasza kura zniosła jajko - zawiadomiłem ich.
Jeden przez drugiego zaglądali do szałasu, z którego słychać było radosne gdakanie.
Wszyscy nagle opadli na ziemię.
- I co teraz? - zapytał Luśnia drapiąc się po wydatnym nosie.
Przyznam, że nie wiedziałem, co im poradzić, więc na wszelki wypadek uciekłem.
- Dziadziusie, czekam na was w swoim obozie - oświadczyłem przybierając radosny
wyraz twarzy. - Arnie wie, gdzie to jest, bo tam zbierał robaki.
Szybko szedłem przez las, a za sobą słyszałem donośne gdakanie. Przypomniałem
sobie jednak opowieść o bandziorach ze wsi. Zacząłem dumać, co z tym fantem zrobić.
Byłem tak zamyślony, że nie zauważyłem Sary siedzącej na kocu przed moim
namiotem. Obok niej przycupnął ów myśliwy, który biegł za lisem.
- Dzień dobry! - przywitała mnie Sara.
- Bardzo pana przepraszam za poranne najście - powiedział myśliwy podając mi dłoń.
- Jestem Tadeusz Jazłowiecki - przedstawił się.
Jego strój niczym nie różnił się od tego, co nosili chłopcy Jacka. Pod szyją miał
zawiązaną chustę ze złotą broszką. Przedstawiała ona szlachecki herb Abdank, który na
pierwszy rzut oka przypominał zwykłe “W”. Jego szczupła twarz, zimnoniebieskie oczy,
cienki siwy wąsik, wszystko to emanowało szlacheckością. Mimo że wybrał się na polowanie,
wyglądał bardzo elegancko.
- Czy jest pan może potomkiem sławnego hetmana? - zapytałem.
Jego twarz aż pokraśniała.
- O, widzę, że zna pan historię - rzekł uśmiechając się. - Moja rodzina wywodzi się z
linii założonej przez Michała Jazłowieckiego, syna Jerzego, hetmana wielkiego koronnego.
To on w 1528 roku pod Kamieńcem Podolskim z garstką ludzi rozgromił czambulik tatarski
liczący tysiąc jeźdźców.
- Pod tym samym Kamieńcem, który pojawia się w “Panu Wołodyjowskim”? -
wtrąciła Sara.
- Tak jest. Potem Asłan, sułtan tatarski, podstępem ściągnął go do Oczakowa i tam
ufającego gospodarzowi Jerzego Jazłowickiego pojmali Tatarzy, którzy wypuścili go dopiero
po wypłaceniu znacznego okupu. Mój przodek później dzielnie walczył pod rozkazami
hetmana Jana Tarnowskiego z Wołochami pod Obertynem, a także i z Tatarami. W 1561 roku
został hetmanem polnym koronnym, a w 1569 hetmanem wielkim koronnym i wojewodą
ruskim zarazem. Za jego rządów Tatarzy nie śmieli najeżdżać ziem ruskich. W 1571 roku
Jerzy chciał jeszcze podejść pohańców wracających z wielkimi łupami z Moskwy, jednak
Tatarzy uciekli bocznymi drogami. Mój wielki przodek zmarł w 1575 roku.
- To chyba wspaniałe znać tak dobrze historię swojej rodziny? - zapytała Sara.
Starszy pan zadowolony z siebie pogładził wąsika.
- Młoda panno, jestem profesorem historii i to pozwoliło mi dosyć dokładnie
prześledzić losy mojej rodziny. W moim rodzie bardzo ważna była tradycja.
- Widzę, że nie dopadł pan lisa - zmieniłem temat.
- Ach, ten rudzielec zawsze mi ucieka - powiedział machnąwszy ręką. - Ganiam za
nim od dwóch lat. Można powiedzieć, że prawie się przyjaźnimy. Gdy jest okres ochronny na
lisy, przyjeżdżam tu, żeby podglądać życie jego rodziny. Gdy wolno polować, to za nim
biegam. Teraz nie wolno na niego polować, więc tylko go przegoniłem od wsi. Chłopi z
Kociaka skarżą się, że podbiera im kury.
- Zawsze pamiętam, że pan tutaj przyjeżdżał na polowania - wtrąciła Sara.
- Tak. W czasie pierwszego polowania na Rudzielca zaczaiłem się na niego z
drylingiem. Kula przeszła mu nad uchem zostawiając na głowie łysą krechę. Po tej bliźnie
zawsze go rozpoznam. Przez te dwa lata prowadzimy ze sobą grę. Sam nie wiem, czy
naprawdę chcę go zastrzelić. Kiedyś sam go uwolniłem z wnyków. Przez ten czas, jak za nim
chodzę, nie strzelałem do innej zwierzyny.
- Polowanie stało się pretekstem do wyjazdu w las - stwierdziłem.
- Wie pan, że tak - odpowiedział. Chyba część myśliwych w końcu dochodzi do
takiego etapu w swym łowieckim życiu. Mój przyjaciel, lekarz anestezjolog, teraz częściej
chodzi do lasu z kamerą wideo niż z dubeltówką.
przez cały dzień 29 sierpnia, dokładnie nie wiem. Wtedy zapewne, jeśli skarb Samsonowa
istnieje, został zakopany.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
się na sporym rynku, przy którym stał ratusz. Ruszyliśmy w stronę usytuowanego na
siedemnastometrowym wzgórzu zamku. Przez furtkę weszliśmy na podzamcze.
- Kiedyś widziałem tu pokaz umiejętności ślicznej kuszniczki z warszawskiego
Bractwa Miecza i Kuszy - wspominał Olbrzym. - Dali wspaniały pokaz walk podczas “Dni
Nidzicy”.
Nidzicki zamek stoi na planie kwadratu o bokach długości sześćdziesięciu jeden
metrów. W rogach ma solidne kwadratowe baszty. Wejścia na dziedziniec broniła kiedyś
brama wyposażona w bronę, czyli kratownicę.
- Czemu w tym zamku od zewnątrz są okna na parterze? - dziwiła się Zosia.
- Zamek wielokrotnie przebudowywano - wyjaśniał jej Rambo. - Poza tym kiedyś był
otoczony bagnami i nie tak łatwo było podejść do niego oblegającym wojskom.
Po kocich łbach weszliśmy na dziedziniec otoczony krużgankami. Na moment
przymknąłem oczy i ujrzałem w wyobraźni kondukt rycerzy krzyżackich wracających z
wyprawy na polskie wioski przygraniczne. W uszach brzmiał stukot końskich kopyt i chrzęst
oporządzenia.
- Poszukajmy jakiegoś przewodnika - zaproponował Rambo.
Po opłaceniu biletów wstępu przyszedł do nas przewodnik. Był to niski i łysiejący
jegomość, który ubytki w owłosieniu maskował zaczesując włosy z jednego boku na drugi.
Miał przy tym zwyczaj gestykulować i kręcić głową przy opowiadaniu, więc niesforne
kosmyki co chwila zmieniały położenie. Jedna ręka była stale zajęta poprawianiem czupryny.
- Tak zwany przygródek zbudowano w 1310 roku - zaczął opowieść oprowadzając nas
po muzeum znajdującym się na parterze. - W 1381 roku miasto otrzymało prawa miejskie, a
osiem lat później toczyły się tu bezowocne rokowania polsko-krzyżackie. Po bitwie pod
Grunwaldem zamek zajęli Polacy, lecz opuścili go po trzech miesiącach. W 1414 roku
Władysław Jagiełło wziął zamek głodem. W czasie wojny trzynastoletniej zamek ponownie
znalazł się w rękach polskich, gdyż jego komendant należał do Związku Pruskiego. W latach
1520-1521 warownia ponownie znalazła się w rękach polskich. W 1807 roku stacjonowały tu
wojska francuskiego marszałka Michela Neya, a także polskie legiony generała Józefa
Zajączka. Później Francuzi zrobili tu sobie magazyn zboża, a chleb wypiekali w kościele
ewangelickim.
- Czy był tu generał Samsonow? - wypaliła Zosia, nieco znudzona opowieścią.
Włosy przewodnika na skutek zburzenia toku opowieści wykonały salto mortale i
jegomość musiał chwilą je poprawiać.
- Państwo szukają skarbu? - zapytał z uśmiechem. - Wiele osób go szuka i pyta o
Samsonowa. Otóż powiem pani, że miasto bardzo ucierpiało w czasie bitwy nad Wielkimi
Jeziorami Mazurskimi. Zniszczeniu uległy rynek i główna ulica. Kościół ewangelicki
podpalili pijani Rosjanie, a dworzec zbombardowało rosyjskie lotnictwo.
- To już wtedy były bombowce? - dziwiła się Zosia.
- Nie - zaprzeczył Olbrzym. - Na początku wojny lotnictwo spełniało jedynie rolę
rozpoznania. Walki powietrzne czasami sprowadzały się do wzajemnego strzelania do siebie
pilotów uzbrojonych w pistolety. Bombardowania przeprowadzano zrzucając z powietrza
granaty. To Niemcy w ten sposób zbombardowali lotnisko polowe przy twierdzy Osowiec tuż
po wybuchu wojny. W odwecie Rosjanie zorganizowali podobną wyprawę na koszary w Ełku.
Bardzo szybko dostrzeżono nowe możliwości samolotów i powstały myśliwce oraz
bombowce.
Przewodnik słuchał opowieści uśmiechając się lekko.
- Może was zainteresuje, że dzisiaj rano byłem na rybach nad jeziorem Mielno -
odezwał się. - Wracając widziałem jakiegoś blondyna w samochodzie terenowym. Miał z tyłu
masę sprzętu i coś węszył przy cmentarzu żołnierzy rosyjskich w Waplewie. Rośnie tam
trochę dębów.
- To Batura! - krzyknęła Zosia.
Szybko podziękowaliśmy przewodnikowi i pobiegliśmy do samochodu.
- Czego on szuka w Waplewie? - pytała Zosia zapinając pasy.
- Pod Waplewem doszło do ważnego starcia - tłumaczył jej Olbrzym.
Nadstawiłem ucha chcąc wiedzieć, co teraz powie dziennikarz.
- Można jednak podejrzewać, że zakopano tam własność jednostki niemieckiej -
mówił Olbrzym. - Właśnie w tych okolicach Rosjanie 28 sierpnia 1914 roku rozbili jedną z
dywizji XX Korpusu niemieckiego dowodzonego przez generała artylerii Friedricha von
Scholtza. Tego dnia nad Mazurami panowała gęsta mgła. Wszędzie było słychać odgłosy
artylerii, lecz nikt nie wiedział, kto i do kogo strzela. Jedna z niemieckich dywizji właśnie
forsowała rzekę Marózkę, gdy nagle podniosła się mgła. Rosjanie mieli doskonale wstrzelaną
w to miejsce artylerię i rozpoczęli masakrę zakończoną atakiem na dywizję od południa i
południowego wschodu.
Słuchałem opowieści i pędziłem E-7 na północ w stronę Olsztynka. Jednak na tej
trasie panował ogromny ruch i musiałem uważać. Po półgodzinie dojechaliśmy do Waplewa i
prawie przeskoczyliśmy przez most na rzece Marózce. Ostro skręciłem w lewo przejeżdżając
tuż przed “nosem” rozpędzonego TIR-a. Zatrzymaliśmy się przy zaniedbanym cmentarzu.
- Dęby są - oświadczył Rambo rozglądając się na boki.
- Gdzieś między rokiem 1984 a 1987 - odrzekł starszy pan. - Pewien oficer z
Bydgoszczy będąc na szkoleniu w Moskwie spotkał tam byłego oficera carskiego, który dał
mu mapy z miejscem ukrycia skrzyni. Polski oficer po powrocie do kraju łaził po okolicach
cmentarza żołnierzy rosyjskich tu niedaleko, w Waplewie. Szukali też inni, którym tę mapę
sprzedał. Okopywali prawie wszystkie dęby w okolicy. Pewnego dnia przy stuletnim dębie
rosnącym tu przy dróżce ksiądz odkrył porzuconą drewnianą skrzynkę o wymiarach 40 na 40
na 80 centymetrów. Miała zaczepy umożliwiające mocowanie jej do siodła. Była pusta, a
wokół drzewa widniały trzy ogromne dziury.
- A ten pułkownik jeszcze tu przyjeżdżał? - zapytałem.
- Pewnie. Mieszkał u takiego jednego w Pawłowie. Jak wypił, to wszystkim opowiadał
o wielkim skarbie. Ten, u którego mieszkał, Janek go wołali, pewnego dnia pokłócił się z tym
oficerem. Wszyscy sąsiedzi słyszeli. Potem pułkownik wsiadł do swojego auta i pojechał w
stronę Warszawy. Rozbił się o drzewo w lesie przed Frąknowem. Jedni mówili, że był pijany,
inni, że coś z hamulcami w samochodzie było nie tak. Milicja to nawet tego Janka w
kajdankach zabrała.
- I co, i co? - Zosia była zniecierpliwiona.
- Janek jednak wrócił do domu, sprzedał chałupę i zniknął. Podobno wyjechał na
Śląsk.
- No to wszystko jasne - mruknął Olbrzym.
Mężczyzna pożegnał się i wciąż uśmiechając się wsiadł na rower i odjechał.
- Co robimy? - zapytała Zosia.
Spojrzałem na zegarek. Było już późne popołudnie.
- Proponuję zjeść kanapki i odwiedzić jeszcze jakieś miejsce - odezwałem się.
Rambo pobiegł po kanapki, które zjedliśmy grzejąc się w promieniach majowego
słońca.
- Dokąd jedziemy? - zadał pytanie Rambo rozkładając mapę. - Może do Nadrowa?
Tam Samsonow był świadkiem klęski swoich wojsk i podjął decyzję o odwrocie.
- Możemy - powiedział Olbrzym sprawiając wrażenie lekko znudzonego.
- A może skoczymy do Eichenbergu? - nagle zapytała Zosia spoglądając na mapę
leżącą na kolanach Rambo.
Zamarłem. Widziałem, że Olbrzym też spojrzał na dziewczynę z niepokojem w
oczach. Rambo był zdumiony.
- Co ty powiedziałaś? Powtórz! - prosiłem.
- Eichenberg - Zosia spokojnie tłumaczyła. - Taką nazwę widzę na zachód od wsi
ROZDZIAŁ JEDENASTY
- To jednak starcza młodym, żeby mieć gdzie umawiać się w chłodne dni na randki
-znowu wstała kobieta w kurtce w kwiatki.
- My wiemy, kto ukradł! - krzyczał ktoś ukryty za plecami tłumu. - To te łyse pały
Milionera!
Ochroniarze rzucili w tłum spojrzenia jak błyskawice.
- Balcerek, nie kłam w żywe oczy! - ryknął Wiewiór. - Widziałeś, złapałeś za rękę?
- My wiemy, kto wie i dzwonił na policję - odezwał się Walendziak. - Na policji oficer
dyżurny powiedział, że kontroluje sytuację.
- Ależ, bez świadka nie możemy ścigać przestępców - mruknął policjant.
- Ja powiem, że to łysi wszystko rąbnęli, a potem mi gospodarka pójdzie z dymem! -
krzyczał Balcerek.
W tym momencie wstałem. Widziałem, że łysi, Balcerek i harcerze Jacka znaleźli się
niebezpiecznie blisko siebie.
- Przepraszam bardzo - powiedziałem wychodząc na środek.
Na sali zrobiła się cisza jak makiem siał. Sołtys otworzył szeroko oczy.
- Nazywam się Tomasz NN. - przedstawiłem się. - Jestem dyrektorem departamentu w
Ministerstwie Kultury i Sztuki, które jak państwo wiedzą opiekuje się także zabytkami. A
dom kultury, w którym się znajdujemy, jest zabytkiem wysokiej klasy.
- Kto pana nasłał? - spokojnie zapytał Milioner.
- Jestem tu tylko przejazdem - odpowiedziałem mu. - Otóż, zainteresowałem się
sprawą państwa domu kultury. Może nie wszyscy wiedzą, ale właśnie tu powstała jedna z
pierwszych polskich szkół w Prusach Wschodnich. Wcześniej, w czasie powstania
styczniowego w 1863 roku tędy prowadził szlak przemytników broni. Właśnie w tym
budynku zatrzymywali się wieczorem przed nocnym skokiem przez granicę zaborów
pruskiego i rosyjskiego. Wojciech Kętrzyński tu zmierzał, gdy go zatrzymał patrol pruskiej
żandarmerii w podolsztyńskiej wsi Jaroty. Z tych względów obiekt ten ma status zabytku. Pan
wie, co to oznacza? - zwróciłem się do Milionera. - Bez pozwolenia opiekuna zabytku nie
można wbić w ścianę nawet jednego gwoździa, a co dopiero zmieniać przeznaczenie budowli.
- Ja jestem gminnym konserwatorem zabytków - odezwał się elegant z gminy.
- To czemu pan nic nie robił w tej sprawie? - zapytałem.
- Skąd pan wie? - odpowiedział bezczelnie. - Uznałem, że propozycja zrobienia tu
hotelu jest bardzo rozsądna.
- A czy wie pan, ile pieniędzy przeznaczyli Szwedzi z województwa Halland na
renowację tego obiektu i stworzenie tu domu kultury, miejsca spotkań i regionalnego
muzeum? - rzuciłem w jego stronę. - Powinien pan solidnie wypełniać swoje obowiązki.
Oświadczam, że jeszcze dziś spiszę protokół, a pojutrze przyślę tu i do gminy komisję
kontrolną z ministerstwa.
- Zaraz, zaraz - przerwał mi Milioner. - Myślę, że musimy się dogadać. Ja jestem
właścicielem budynku.
- Myślę, że tą transakcja, o której nie powiadomiono ani naszego ministerstwa, ani
Państwowej Służby Ochrony Zabytków w Olsztynie, powinien zająć się urząd skarbowy -
teraz już straszyłem na całego.
Mój bluff zadziałał. Milioner jakby skulił się słysząc słowa o urzędzie skarbowym.
- Teraz mianuję, bo mam takie uprawnienia, społecznego opiekuna zabytku -
ciągnąłem swoją tyradę. - Myślę, Saro, że nie odmówisz?
Dziewczyna aż się wyprostowała ze zdziwienia. Milioner zrobił się czerwony na
twarzy.
- Jasne, że nie - dziewczyna odpowiedziała po chwili wahania.
- To znaczy, że dom kultury zostaje? - zapytał Walendziak.
- Oczywiście - rzekłem. - Nasze ministerstwo będzie chciało zobaczyć akt własności
szanownego biznesmena.
Widziałem, że twarze mieszkańców Kociaka pokraśniały, a zaciśnięte pięści Milionera
zbielały. Ochroniarze patrzyli na mnie zimno, a harcerze Jacka dumni podnosili w górę kciuki
pokazując, że odwaliłem kawał porządnej roboty.
- Następny temat to oczyszczalnia... - zaczął sołtys.
- To skandal, żeby jeden człowiek całej wsi szkodził! - odważnie krzyczał Balcerek.
- Proszę państwa, ten pan wygrał z gminą proces - wyjaśniał inspektor od
budownictwa. - Teraz musimy się z nim dogadać.
- Co tu się dogadywać?! - krzyczeli ludzie.
- W łeb takiego!
Podniósł się straszny tumult. Ochroniarze ciasnym kręgiem otoczyli swego
chlebodawcę. Z tego co krzyczano zrozumiałem, że gmina chciała postawić oczyszczalnię
ścieków na gruntach należących do Milionera. Początkowo wyraził na to zgodę. Jednak kiedy
jego syn związał się z Sara, wtedy podyktował wyższą niż początkowo cenę za metr
kwadratowy gruntu. Potem, gdy sąsiad sprzedał ziemię pod tę inwestycję, zaczął protestować
twierdząc, że będzie mu śmierdziało. Gmina przegrała w sądach wszystkich instancji.
- Mogę prosić o uwagę? - odezwał się profesor.
Nie zauważyłem, kiedy wszedł. Teraz stał trzymając w dłoni wygasłą fajeczkę.
Wszyscy ucichli.
- Jak rozumiem, problem tkwi w strefie ochronnej oczyszczalni, która zachodzi na
część posiadłości obecnego tu przedsiębiorcy - wykładał Tadeusz Jazłowiecki. - Otóż, moje
grunty sąsiadują z ziemiami tego pana. Gotów jestem tanio sprzedać gminie swoją działkę w
zamian za mniejszy kawałek po drugiej stronie rzeki. Swój domek przeniosę tam za własne
pieniądze.
Po tej deklaracji na sali wybuchły brawa. Milioner wyszedł z sali trzaskając drzwiami.
Inspektorzy patrzyli na wszystko z tępymi minami.
- Naprawdę nie wiem, co powiedzieć - zabrał glos Walendziak.
- Wypijmy zdrowie letników! - ryknął Balcerek.
Podszedł do mnie i zionąc piwskiem objął mnie za szyję.
- Dzięki, łaskawco! - bełkotał mi w kołnierz. - Przyjeżdżaj do mnie, kiedy chcesz.
Dam ci pokój i żarcie, jakiego w domu nie dostaniesz.
Jakoś uwolniłem się z jego objęć.
- Myślisz, że dam radę? - zapytała mnie Sara.
- Oczywiście - odpowiedziałem. - Masz nawet teraz mocniejsze karty, niż
planowałem. Dziwna była reakcja twojego przyszłego teścia, gdy powiedziałem o umowie
kupna budynku.
- Ładnie pan go załatwił - gratulował mi Maciek.
- I to bez użycia noża - zauważyłem.
- To było świetne zagranie - rzekł profesor podając mi rękę.
- Pan też uczynił ładny gest.
- Nie mogłem już patrzeć, jak latem do miejscowości letniskowej przyjeżdżają turyści,
a większość domów ma zwykle sławojki.
Pożegnaliśmy się. Samotnie wracałem przez wieś, ale widziałem twarze
uśmiechających się do mnie mieszkańców Kociaka. Mama Sary, gdy szedłem do swojego
namiotu, zaprosiła mnie na placki ziemniaczane ze śmietaną domowej roboty. Nie mogłem
odmówić.
Przy stole rozmawialiśmy o Sarze.
- Jak to będzie z tym wyklęciem córki - zapytałem ojca Sary.
Ten się trochę zmieszał, podrapał za uchem.
- Wie pan, w nerwozji człowiek różne rzeczy gada, a potem żałuje - odpowiedział po
chwili.
Mama Sary aż pokraśniała.
się Jacek.
- No to mamy problem - mruknąłem.
Jacek w lot pojął, że stało się coś niedobrego.
- Luśnia i Arnie zostają przy obozie - wydal rozkaz. - W razie czego walicie
petardami.
W piątkę wróciliśmy do Kociaka. Cała wieś już spała. W oknach widać było
bladoniebieskie światła telewizorów.
Na przystanku przy domu kultury siedzieli dwaj miejscowi chłopcy. Kurzyli papierosy.
- Widzieliście Siarkę? - zagadnął ich Maciek.
Spojrzeli na siebie.
- Tak - odpowiedział jeden po chwili wahania. - Szła tędy jakieś dwie godziny temu.
Zaczepiło ją tych dwóch łysych, razem poszli do willi Milionera.
Prawie biegiem ruszyliśmy do posiadłości Milionera. W promieniu dwudziestu
metrów od budynku ciągnęła się wysoka siatka uwieńczona drutem kolczastym.
- Jeśli wujek wejdzie do środka, to niech da nam znak, czy wszystko w porządku -
szepnął mi do ucha Jacek. Mogą wujka zmusić, żeby nas wysłał spać. Jak wujek powie w
zdaniu “Jacek” to znaczy, że wszystko jest dobrze, w przeciwnym razie niech wujek użyje
“chłopcy”.
Przycisnąłem guzik znajdujący się przy furtce. Firanka w jednym z okien na parterze
drgnęła. Po chwili otworzyły się drzwi i wyszedł do mnie Milioner.
- Chce się pan dogadać? - w jego głosie słyszałem ledwo skrywaną satysfakcję.
- Nie, przyszedłem po Sarę - powiedziałem twardo. - Mam świadków, którzy widzieli,
że tu wchodziła.
- To dorosła dziewczyna, może już wyszła albo dobrze bawi się z moimi chłopakami.
- Chciałbym z nią porozmawiać, bo inaczej wezwę policję.
Milioner zimno na mnie popatrzył.
- Aleś pan czepialski - powiedział otwierając furtkę.
W salonie siedziało dwóch osiłków. Na stole stała wódka i zakąski. Przy stole
siedziała Sara. Przed nią leżał jakiś dokument. Widziałem, że dziewczyna była pijana.
Patrzyłem na to zgorszony.
- Jak mówiłem, jest dorosła i robi co chce - mówił Milioner. - Chciałem panu
zaoszczędzić tego widoku, bo pan chyba jej bardzo ufa.
Sara patrzyła na mnie błędnymi oczami, w których widziałem prośbę o pomoc.
- Wstawaj, idziemy - chwyciłem ją za rękę.
- Chwila - z kanapy poderwał się ochroniarz Maniek. - Ona nie chce wyjść. Prawda? -
zwrócił się do Sary.
Dziewczyna tylko się rozpłakała.
- W takim razie idę po jej matkę - oświadczyłem.
- Nie chcę pić, chcę do domu - bełkotała dziewczyna.
Spojrzałem na Milionera. Ten skinął na osiłka. Maniek przystawił mi do kręgosłupa
coś, co wydawało się być lufą i wykręcił mi rękę.
- Pogoń harcerzyków, bo będzie źle - sapał mi do uszu.
Zaprowadził mnie do drzwi, otworzył je i ukrył się.
- Pamiętaj o dziewczynie - syknął.
- Idźcie spać, chłopcy! - krzyknąłem pomny uwag Jacka.
Miałem nadzieję, że tym razem harcerze wezwą policję. Jacek skinął mi ręką i cała
grupa zniknęła.
Maniek zaprowadził mnie do piwnicy, związał ręce. Wtedy zobaczyłem, że faktycznie
miał pistolet. Dołączył do niego Wiewiór i we dwóch wrzucili mnie w kąt pomieszczenia. Po
godzinie znieśli też Sarę.
Wiewiór na silę rozwarł mi szczęki i wlał mi do ust alkohol. Natychmiast go
wyplułem. Krztusiłem się, a on oblał jeszcze moje ubranie.
- Wywieź ich do lasu, rozbierz, ale ubranie połóż obok - Milioner wydawał rozkazy. -
Potem walnij tego starego tak, żeby do rana się nie obudził. To powinno załatwić całą sprawę.
Ochroniarze wrzucili mnie i Sarę na tylne siedzenia forda mondeo. Pilotem otworzyli
drzwi garażu i wyjechali na podjazd. Wtedy kierowcę oślepiło światło reflektorów
przeciwmgielnych i błysk policyjnego koguta.
Łysi błyskawicznie wyskoczyli z pojazdu i uciekli do willi. Jacek i Bąbel pomagali
mnie i Sarze wysiąść. Zobaczyłem, że za radiowozem czają się nasi dobrzy znajomi, czyli Flip
i Flap. Poznali mnie i skinęli głowami.
Z policyjnego radia dobiegały glosy rozmów, ściągano posiłki. W willi pogasły
wszystkie światła.
- Gdzie są twoi chłopcy - zapytałem Jacka.
- Czają się z profesorem na tyłach.
- Jak sprowadziliście policję?
- Przez nasza radiostacją. Weszliśmy na policyjną częstotliwość i tyle.
Po kilkunastu minutach aż zaroiło się od niebieskich świateł. Milioner i jego
ochroniarze poddali się. Karetka pogotowia zabrała Sarę na płukanie żołądka i oddział
detoksykacyjny.
Serdecznie podziękowałem policjantom, którzy nas uratowali. Ruszyłem w stronę
willi. Na stoliku w salonie nadal leżała kartka papieru. Miała to być umowa pomiędzy Sarą,
jako opiekunem zabytku, a Milionerem. W dokumencie była mowa o zgodzie na adaptacje
domu kultury na hotel. Brakowało tylko podpisu Sary.
Porwałem pismo na strzępy i zmęczony wyszedłem na dwór.
- Dobra robota, Jacek - pochwaliłem siostrzeńca.
Usiadłem na ziemi i wystukałem numer telefonu komórkowego Olbrzyma. Chciałem
ściągnąć do Kociaka Pawia i wreszcie odpocząć po emocjonującym dniu. Jednak ekranik
wciąż wyświetlał informację, że jestem poza zasięgiem przekaźników. Cały czas po głowie
tłukła mi się jakaś natrętna myśl.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
uspokoić oddech. Po półgodzinie drzwi mojego pokoju cicho otworzyły się. W mroku przez
przymknięte oczy widziałem głowę i ciekawskie spojrzenie dziennikarza. Ostrożnie wszedł,
zajrzał do kubka i potem chwilę stał nasłuchując pod drzwiami pokoju Zosi.
“Ładne rzeczy” - pomyślałem.
Olbrzym wyszedł. Po chwili usłyszałem, jak zamykał drzwi wejściowe i szedł po
żwirze rozsypanym na podwórku. Zakradłem się do okna wychodzącego na dziedziniec
domostwa Olbrzyma. Przez nie domknięte okiennice widziałem, jak wolno podszedł do
garażu. Otworzył drzwi, a potem skierował się do małej komórki. Wyszedł z niej z łopatą,
wykrywaczem metali i poniemieckim mauserem na ramieniu.
- Co on kombinuje? - pytałem sam siebie.
Co chwila zerkając przez okno szybko odziałem się. Olbrzym wytoczył z garażu
motocykl BMW R75 z wózkiem bocznym. Było to prawdziwe cacko, najczęściej używał go
Wehrmacht w czasie drugiej wojny światowej. Model, którego posiadaczem był dziennikarz,
był wersją specjalnie przygotowaną dla Afrika Korps, z filtrem na wlocie powietrza do
gaźnika i poprawionym systemem chłodzenia. Bagaż włożył do wózka i potoczył motocykl w
dół po ścieżce prowadzącej do mostku i dalej do lasu.
Otworzyłem okno i wskoczyłem do Rosynanta. W oddali słyszałem szum pracującego
silnika motocykla. Nie włączałem świateł, lecz uruchomiłem na przedniej szybie noktowizor i
wolno ruszyłem śladem dziennikarza.
Szybko ujrzałem na leśnej drodze czerwone światła pozycyjne motocykla. Pomimo
wieku maszyny Olbrzym jechał szybko. Widziałem, jak przed główną drogą zwolnił, poprawił
bagaż i kask, a potem skręcił w lewo. Na asfalcie ostro przyśpieszył. Bałem się o tak późnej
porze jechać bez świateł, ale musiałem. W szalonym pędzie przejechaliśmy przez Nową
Kaletkę i Zgniłochę. Olbrzym skręcił na Jedwabne. W miasteczku nagle zatrzymał się przed
skrzyżowaniem. Trochę zapatrzyłem się we wsteczne lusterko, gdzie widziałem odległe
światła samochodu. Zastanawiałem się, co zrobić, gdy musiałem wdepnąć pedał hamulca.
Byłem pięćdziesiąt metrów od dziennikarza. Ostro skręciłem kierownicą w prawo chcąc skryć
się za jakimś budynkiem.
Za moimi plecami przeleciał jakiś samochód z ryczącym klaksonem. Powoli z
powrotem wyjechałem na szosę. Olbrzyma już nie było. Dojechałem do krzyżówki. W lewo
prowadziła droga na Wielbark i Szczytno, a w prawo w stronę Nidzicy. Właśnie tam w oddali
ujrzałem słabe, pojedyncze światełko. Pomknąłem w tamtą stronę.
Motocykl co chwila ginął mi przed oczami za kolejnymi zakrętami lub w dołach. Gdy
przejechałem przez most na strudze, która na mapie nosiła nazwę Czarna i była dopływem
nadawany w radio.
Tuż przed ósmą przyszedł Rambo. Uśmiechał się od ucha do ucha. Pogładził się po
koszuli.
- Założyłem dziś lepszy strój, bo jak coś znajdziemy, to może pokażą nas w telewizji -
powiedział.
Uśmiechnęliśmy się.
- To dokąd wpierw jedziemy? - zapylała Zosia.
- Myślę, że najpierw na Dębowe Wzgórza powiedziałem. - Potem skoczymy do tej
leśniczówki Terten z dębem cesarza Wilhelma, a na koniec... do pana Tomasza.
Widziałem jak Olbrzym zamarł, gdy na moment zawiesiłem głos.
Ustaliliśmy, że Olbrzym z Rambo pojada fordem za mną i Zosią, żebym nie musiał ich
wieczorem odwozić do domu. Odniosłem wrażenie, że i mnie, i dziennikarzowi było to na
rękę.
Nasza mała kawalkada uzbrojona w kanapki i wykrywacze metali ruszyła na
poszukiwania. Wszyscy czuliśmy, że dziś może zdarzyć się coś ważnego.
Pojechaliśmy przez Olsztyn do Olsztynka, a stąd trasa E-7 aż za Waplewo do
Witramowa. Kilometr za wsią zatrzymaliśmy samochody na poboczu. Łagodnym stokiem
weszliśmy na północne wzniesienie Dębowych Wzgórz. Jego wschodnia część, od strony
jeziora Borówko, była porośnięta lasem mieszanym. Opodal szczytu znajdowała się wielka
dziura świadcząca o tym, że kiedyś znajdowała się tu żwirownia.
Olbrzym i ja założyliśmy słuchawki wykrywaczy metali, a Zosia i Rambo poszli
szukać dębów. Dziennikarz od niechcenia zamiatał powierzchnię łąki swoim wykrywaczem.
Po godzinie obaj usiedliśmy zmęczeni. Po chwili podeszła do nas Zosia.
- Dębów brak - oznajmiła. - Są tylko młode dębczaki.
- Jak są młode, to były też stare, które ktoś ściął - zauważył Olbrzym.
- Gdzie jest Rambo? - zapytałem Zosię.
- Poszedł na drugą górkę.
Poszliśmy za Zosią na południowe wzgórze. Ta górka była cała obrośnięta lasem.
Powoli wspinaliśmy się wśród gęsto rosnących drzew i krzewów. Pod nogami szeleściły nam
resztki zeszłorocznych liści.
Jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności każde z nas poszło w inną stronę. Po
półgodzinie marszu przed siebie zawróciłem i zacząłem nasłuchiwać. Gdzieś po wschodniej
stronie wzgórza coś błysnęło. Cicho zacząłem skradać się w tamtą stronę. Moim oczom
ukazał się przedziwny widok.
zapytałem.
Batura wzruszył ramionami.
- Nie wiem, o czym mówisz.
- Zabrałeś jedną księgę.
Uznałem, że dalsza dyskusja nie ma sensu.
- To chyba się pożegnamy - powiedziałem. - Do zobaczenia pod dębami.
- Do zobaczenia - rzekł Batura schodząc do swojego auta.
Gdy nissan Batury zniknął już w lesie, odwróciłem się do moich towarzyszy ukrytych
w lesie.
- To teraz wstańcie! - krzyknąłem.
Wstali otrzepując się z ziemi.
- Włączony wykrywacz Olbrzyma zmylił sprzęt Batury - wyjaśniłem im.
Dziennikarz spojrzał na swoją maszynę, która faktycznie była włączona. Jednym
pstryknięciem palca wyłączył urządzenie.
- Co teraz? - zapytała Zosia.
- Jedziemy do leśniczówki - odpowiedziałem.
Siedząc w Rosynancie widziałem we wstecznym lusterku, jak Rambo opowiadał coś
Olbrzymowi żywo gestykulując.
- Wujku, śledziłam Olbrzyma i widziałam, że wcale nie szuka skarbu - powiedziała
Zosia.
Patrzyłem na Olbrzyma, który śmiał się z opowieści kolegi i w końcu machnął ręką.
- Zosiu, nasz dziennikarz prowadzi dziwną grę - powiedziałem.
- Właśnie, może specjalnie włączył swój wykrywacz, żeby zaalarmować Baturę? -
spytała.
- Nie, Zosiu. Myślę, że Olbrzym coś przed nami ukrywa. Może zwrócił uwagę na coś,
co my pominęliśmy, jakiś drobny szczegół, który jemu, znającemu ten teren, dużo powiedział.
- Wujku, powinniśmy dokładnie obejrzeć te trasy zaznaczone na mapie Brecskova.
Może tam są jakieś istotne szczegóły.
- Masz rację.
Ruszyliśmy na wschód, przez linię kolejową, do Żelazna, a potem polnymi duktami do
Orłowa i na skrzyżowaniu skręciliśmy na północ, do Jabłonki. Po pięciu kilometrach
zjechaliśmy w las, na drogę, która prowadziła do meliny bandy “Bossa” nad jeziorem
Omulew.
W miejscu niemieckiej leśniczówki stał tylko jeden dom z czerwonej cegły.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
nim porozmawiać.
- Jeśli ma coś na sumieniu, to wyprze się, musiałbyś mu coś udowodnić.
- Tylko co?
- Myślę, że Olbrzym jest uczciwym człowiekiem i tak naprawdę działa w dobrej
wierze. Poczekajmy, a może sam nam wszystko opowie.
- Miejmy nadzieję.
Po godzinie marszu dotarliśmy na miejsce. Przed nami, pośrodku lasu znajdowały się
ruiny niegdyś dwupiętrowej budowli z czerwonej cegły. Front miał dwadzieścia metrów
szerokości, a ściany szczytowe mierzyły dziesięć metrów.
- To chyba był ów pałacyk myśliwski Brecskova - powiedziała Zosia.
- Mieszkał w takiej budzie w Zielonowie mając taki gmach tutaj? - zastanawiał się
Maciek.
Weszliśmy przez nie istniejące już drzwi. Okoliczna ludność wyniosła już wszystko,
co nadawało się do wyniesienia. Chodziliśmy po usłanym cegłami parterze. Nad nami
wznosiły się w niebo resztki ścian pierwszego piętra. Ze środka budynku sterczał ogromny
komin.
- Dziwne, że nigdzie nie ma paleniska - zauważył pan Tomasz. - Pewnie było w
piwnicy. Poszukajmy zejścia do piwnicy.
Kwadrans chodziliśmy dookoła nic mogąc nic znaleźć. Gustlik obchodząc budynek
znalazł ledwo widoczne spod ziemi okienko piwniczne.
- Zawalone - oznajmił wyjmując głowę ze środka dziury.
- Tu jest swastyka! - krzyknął Arnie stojąc przed jedną ze ścian.
Pobiegliśmy w tamtym kierunku. W narożnym pomieszczeniu z czterema oknami
ujrzeliśmy resztki fresków przedstawiających sceny myśliwskie. Na jednym z rysunków
wojownik uderzał dzidą w stojącego niedźwiedzia. Przy siodle wisiała tarcza, tak zwana
pawęż z wyrysowaną swastyką o zaokrąglonych ramionach.
- Von Bresckov był faszystą - orzekła Zosia.
- Niekoniecznie - oznajmił pan Tomasz. - To starogermański symbol słońca
zapożyczony przez ruchy faszystowskie.
- Podobne znaki umieszczali na swoich pojazdach żołnierze z 5. dywizji Waffen SS -
dodał Maciek. - Widziałem kiedyś w książce.
- Szukajmy dalej - rozkazał szef.
Węszyliśmy w okolicach budynku. Jacek i jego koledzy zaczęli chodzić po sporej
oficynie stojącej dwadzieścia metrów od domu.
ostrzy. Natychmiast rozluźniłem uchwyt na cegle i zjechałem metr w dół. W świetle latarki
widziałem głownie kilku sztyletów chowających się w podłodze. To była kolejna pułapka.
Uznałem, że nie ma sensu pchać się dalej, lecz trzeba wracać do tej ślepej ściany.
- Tam była kolejna pułapka - wyjaśniłem chłopcom. - Zajmijmy się waszym
odkryciem.
Zaświeciłem przez otwór powstały po usunięciu cegły. Oprócz wirującego kurzu nic
nie widziałem.
- Wygrzebcie jeszcze kilka - rozkazałem.
Harcerze nożami wyskrobywali zaprawę i usuwali kolejne cegły. Po dłuższej chwili
powstał otwór, przez który można było się przecisnąć. Ruszyłem pierwszy. Znalazłem się w
składnicy ksiąg. Wzdłuż ścian stały półki zastawione opasłymi tomami. Na podłodze leżał
niemiecki luger. Sprawdziłem magazynek. Brakowało dwóch nabojów. Za mną przeciskali się
Jacek i Maciek.
- Poszukajcie wyjścia stąd - poprosiłem.
Zacząłem przeglądać księgi. Były to jakieś materiały organizacyjne komórki partii
faszystowskiej w Szczytnie z lat 1926-1945 oraz dokumenty landratury w Szczytnie. Serce
zabiło mi szybciej. Szukałem grzbietu, gdzie byłby zapisany rok 1914 lub 1915. Znalazłem je
na samym początku półki. Wtedy moja latarka zaczęła gasnąć.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Zastanawiałem się, jak długo jeszcze wytrzymają latarki chłopców. Ich reflektorki
dawały także już tylko żółtawe promienie, ledwo rozświetlające mrok na odległość dwóch
metrów.
- Znaleźliście coś? - zapytałem.
- Nie! - odkrzyknęli.
- Macie zapasowe baterie? - dopytywałem się.
Ponownie zaprzeczyli.
- To sprężcie się! - krzyknąłem.
- Nie ma stąd wyjścia - po kilku minutach oznajmił Jacek.
- Możemy zawsze wrócić - zauważył Maciek.
- A jak otworzysz drzwi koło zapadni? - spytałem.
Zgasiliśmy latarki.
- No to czekamy na pomoc wujka Tomasza - rzekł Jacek sadowiąc się na podłodze.
Maciek także opadł na podłogę. Jego ciężkie buty głucho uderzyły o podłogę.
- Sprawdzaliście sufit? - pytałem chłopaków opukując latarką murowany strop.
Nagle jedna z cegieł wysunęła się i zjechała mi po ręce. Natychmiast odskoczyłem.
- Kryjcie się! - krzyknąłem do harcerzy.
Moje obawy o konstrukcję sufitu okazały się uzasadnione. Posypało się jeszcze kilka
cegieł. Wszystkie opadły w miejsce, gdzie leżał pistolet. W słabym świetle latarki widziałem
zwisające korzenie traw.
- Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - skomentował Maciek.
Stałem pod otworem w suficie. W oczy sypały mi się okruszki ziemi. Nagle ujrzałem
błysk słonecznego światła. W dół osuwał się solidny, chyba pięćdziesięciokilogramowy,
kamienny słup przydrożny, jakie Niemcy umieszczali w lesie dla orientacji w terenie.
Odskoczyłem, a do środka pomieszczenia zaczęła sypać się ziemia. Gdy na podłodze utworzył
się solidny kopczyk, podeszliśmy w trójkę do dziury. Zadarliśmy głowy.
- Już myślałem, że was jakieś gnomy albo trolle zżarły - usłyszeliśmy głos Gustlika
zaglądającego do środka. - Panie Tomaszu, oni są tutaj! - krzyczał.
Po chwili harcerze pomogli nam wyjść z pułapki.
- Czemu tak długo nie dawaliście znaku życia? Co się z wami działo? - pytał pan
Tomasz z niepokojem w głosie.
- Von Brecskov zrył to wzgórze jak kret - odpowiedziałem.
Jacek i Maciek opowiedzieli, co przeżyliśmy. W tym czasie rozglądałem się na boki.
Wyszliśmy spod ziemi około pięciu metrów od budynku.
Pan Samochodzik sam zszedł z nową latarką do podziemnego pomieszczenia.
- Znalazłeś to, co zabrał nam sprzed nosa Batura - stwierdził po wyjściu wskazując
księgę w mojej dłoni.
- Pewnie kopię - powiedziałem kartkując opasłe tomisko.
- I to drugą kopię - rzekł pan Tomasz. - Rozmawiając z naszym archiwistą
dowiedziałem się, że oryginalne dokumenty znajdują się w Niemczech i historycy dawno je
opisali.
Ręce mi opadły. Nie odkryliśmy więc nic nowego.
- Nie martw się, papiery partii faszystowskiej też mogą być ciekawe - rzekł szef
klepiąc mnie po ramieniu.
- Myśli pan, że von Brecskov tu ukrył odnaleziony skarb Samsonowa? - spytałem.
- Nie, to miejsce nie pasuje do tej mapy, którą schował w swoim domu - odpowiedział.
- Bardziej do tego szkicu pasuje leśniczówka Terten, ale wtedy oprócz rzeki i dębów
zaznaczyłby jeszcze dom. Bardziej skłaniam się do tego, co było zakopane pod Waplewem
albo w rezerwacie “Dęby Napiwodzkie”. Oba miejsca, jak wiesz, są puste.
- Wujek coś znalazł w rezerwacie? - zapytał Jacek, który podsłuchiwał naszą
rozmowę.
- Nie - mruknąłem zatapiając nos w księdze.
Czytając nagle natrafiłem na coś, od czego serce mocniej mi zabiło.
- Posłuchajcie tego! - krzyknąłem do reszty towarzystwa i zacząłem czytać notatki
sporządzone przez szczycieńskiego landrata Victora von Posera - W październiku 1914 roku
nakazałem żandarmom poszukiwania zwłok poległego na terenie naszego powiatu generała
Aleksandra Samsonowa. Uczyniłem to na prośbę wdowy po generale, przekazaną nam za
- Proponuję, żeby harcerze zostawili tu wartę - zabrał głos pan Tomasz. - Jak tylko
wrócimy do Kociaka, Paweł przywiezie tu wasze rzeczy. Poczekacie, aż przyjedzie samochód
z ministerstwa i zabierze księgi.
Harcerze skinęli głowami i rozsiedli się na trawie. Jacek wyznaczył Gustlika i
Arniego, żeby poszli z nami i spakowali harcerskie obozowisko. Chłopcy i Zosia poszli
przodem. z panem Tomaszem zostaliśmy w tyle, żeby spokojnie porozmawiać.
- Nie daje mi spokoju sprawa Olbrzyma - powiedziałem.
- Jaka sprawa? - zdziwił się.
- Zauważył pan, że nie odezwał się do nas przez cały dzień?
- Pewnie musiał coś zrobić w redakcji.
- Najpierw sam pan kazał zwrócić na niego uwagę, a teraz.
- A teraz nic.
Pod nogami cicho trzaskało wysuszone igliwie zaściełające rzadko używaną drogę.
Szef wydawał się mocno zamyślony, więc dreptaliśmy za harcerzami w milczeniu.
- Daj mi telefon - powiedział Pan Samochodzik.
O dziwo, dodzwonił się ze środka lasu do ministerstwa. Zamówił furgon z kierowca i
dwoma strażnikami.
- Jeszcze dziś trzeba wywieźć te księgi i zasypać oba wejścia - wyjaśnił.
Do Kociaka nie odezwał się ani słowem. Potem usiadł przed swoim namiotem i zaczął
czytać znalezione akta NSDAP, pochodzące z przełomu 1944 i 1945 roku.
Pomogłem harcerzom spakować obóz i wygrzewając się w promieniach słonecznych
czekaliśmy na samochód z ministerstwa. Na podwórko wyszli rodzice Sary.
- Jak zdrowie córki? - zapytałem.
- Jutro zabieramy ją ze szpitala - odpowiedział ojciec Siarki. - Strasznie dziewczyna
przeżyła to wszystko.
- Najważniejsze, że jest zdrowa - rzekł Gustlik.
Rodzice tylko skinęli głowami.
- Wujek Tomasz chichocze - szepnęła mi na ucho Zosia, która ostatni kwadrans
spędziła zaglądając szefowi przez ramię.
Znudzony bezczynnością zacząłem wraz z harcerzami przygotowywać obiad.
- Właściwy człowiek na właściwym stanowisku - dowcipkowała Zosia widząc, jak
mieszam makaron gotujący się na butli z gazem.
Gdy już wszystko było gotowe, podszedł do nas Pan Samochodzik. Był dziwnie
zadowolony.
samochodu.
Pokazałem mu “pluskwę”. On tylko wzruszył ramionami.
- Kładź się spać - powiedział.
Rano obudziłem się z lekkim bólem głowy. Zaspanymi oczami rozglądałem się po
świecie za szybami Rosynanta. Na podwórku stał dodge Olbrzyma. Przy namiocie pana
Tomasza widziałem siedzących w kółku szefa, dziennikarza, Rambo, Sarę i Zosię.
Przy studni umyłem się w lodowatej wodzie. Potem założyłem świeże ubranie i
poszedłem do towarzystwa siedzącego przy namiocie.
- Witamy naszego śpiocha! - radośnie zakrzyknął na mój widok pan Tomasz.
Bez słowa sięgnąłem po kubek z herbatą i kanapkę.
- Jak się czujesz? - zapytałem Sarę, gdy już przełknąłem pierwszy kęs.
- Dobrze - odpowiedziała.
- Gdzie dzisiaj szukamy? - pytała Zosia.
- Znam dwa miejsca z dębami - tajemniczo odezwał się Pan Samochodzik. - Jedno jest
prawie pewne, że tam coś jest. Drugie jest tuż, tuż. Poczekamy jeszcze na przybycie naszych
dzielnych komandosów.
Szef był w nadzwyczaj dobrym humorze. Droczył się z nami mówiąc, że dziś
odkryjemy tajemnicę skarbu Samsonowa. Po półgodzinie przyszli do nas spoceni harcerze.
- Jak tam, jastrzębie? - dopytywał się pan Tomasz.
- Miał wujek rację - odpowiedział Jacek.
Byłem zdziwiony tajemnicami szefa. Patrzyłem na niego z niemym pytaniem w
oczach.
- Poczekaj jeszcze chwilę - rzekł odgadując, o czym myślę. - Chodźcie za mną - rzucił
do wszystkich.
Grzecznie ruszyliśmy za nim na drugą stronę rzeki. Potem przeszliśmy pół kilometra
drogą i za polem namiotowym skręciliśmy w las. Po kilkunastu minutach weszliśmy na
wzgórza.
- Patrzcie - powiedział Pan Samochodzik.
Dookoła nas był dębowy las.
- Jedynie stąd mogłem dzwonić z telefonu komórkowego - opowiadał pan Tomasz. -
Początkowo niczego nie zauważyłem. Jednak mój mózg zarejestrował ten obraz, który
przypomniałem sobie dopiero wczoraj późnym wieczorem.
Nasza gromadka pożerała wzrokiem całą okolicę.
- Według planu von Brecskova od dębów do rzeczki było blisko - zauważył Olbrzym.
- Stąd do Omulewa jest kilometr.
- Skąd wiesz, że owa kreska była rzeką, a nie na przykład drogą? - odpowiedział pan
Tomasz. - Mamy tu aż dwie leśne drogi. Jedną w dole od strony Kociaka, drugą dalej na
południe prowadziła ona do pałacyku von Brecskova.
- Pan nas chyba czaruje - odezwał się Maciek. - Te dęby z pewnością nie mają więcej
niż sześćdziesiąt lat, więc są chyba za młode jak na czasy Tannenbergu.
Chłopak miał rację.
- Jesteś dendrologiem? - zapytał pan Tomasz. - Skąd wiesz, czy pułkownik von
Brecskov nie był właścicielem tego lasu i sam nie kazał posadzić tu dębów? Teraz spójrz na
mapę z 1908 roku.
Maciek rzucił okiem i zaczerwienił się.
- Wtedy też rosły tu dęby - powiedział Jacek patrząc na mapę. - Wyraźnie zaznaczono
rodzaj rosnących drzew.
- Tam dalej są większe i grubsze drzewa! - zawołała Zosia pokazując na wschód.
- Przeszukanie tego lasu zajmie nam dużo czasu - zauważyłem.
- Masz rację - przytaknął Pan Samochodzik. - Dlatego najpierw pojedziemy do innych
dębów. Tam poznamy część tajemnicy sprzed lat.
Wróciliśmy do Kociaka. Dodge’a Olbrzyma obsiedli Rambo i harcerze. Do Rosynanta
wsiadł pan Tomasz, Zosia i Sara.
- Do rezerwatu! - zakomenderował szef.
Widziałem, że Olbrzym lekko pobladł.
Ostro ruszyłem w stronę Jedwabna. Zatrzymaliśmy się przed tabliczką informacyjną,
że w tym miejscu zaczyna się rezerwat.
- Prowadź, chłopcze - rzekł pan Tomasz klepiąc mnie po ramieniu. Pod pacha trzymał
akta szczycieńskich faszystów.
Skierowałem się w stronę strumyka. Olbrzym z każdym kolejnym krokiem bladł coraz
bardziej. Harcerze ciekawie spoglądali w jego stronę. Pan Samochodzik zachowywał się jakby
nigdy nic i głęboko wdychał świeże, leśne powietrze. Doszedłem do miejsca, gdzie
znajdowała się brzózka i zamarłem. Przed nami był pusty dół. Ktoś przed nami wyjął z niego
betonową skrzynię. Ślady na trawie wskazywały, że ciągnął ją w stronę strugi.
- Batura był tu przed nami! - krzyknęła przerażona Zosia.
Maciek, Gustlik i ja zaczęliśmy śmiać się. Wtórował nam szef. Reszta patrzyła na nas
zdziwiona.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
gestapo. Obaj nie wierzyli własnym uszom. “Jak to możliwe?” pytali jeden przez drugiego.
Von Brecskov nie zdążył niczego wyjaśnić, gdy Block chwycił za telefon. “Sprowadzę ludzi,
którzy ich aresztują” oznajmił oficer. “Nic z tego” przerwał von Brecskov. “Ci ludzie
zaprowadzą mnie do skarbu Samsonowa”. Kiedy wszyscy już się uspokoili, von Brecskov
opowiedział wszystko. “Dobrze znam język polski” mówił. “W moim pułku służyło wielu
Polaków. Ci bolszewicy też są Polakami służącymi Sowietom. Zostali zrzuceni na
spadochronach. Skontaktowali się z grupa komunistycznych spadochroniarzy działających na
tym terenie. Zresztą to oni zabili komendanta obozu jenieckiego w Działdowie. Ci dwaj
otrzymali rozkaz dotarcia do leśniczówki w Kociaku i spotkania się z leśniczym, który miał
im pomóc w odnalezieniu skrzyń. Na pamięć nauczyli się, jak dotrzeć do skarbu. Przez
pomyłkę trafili do mojego pałacyku myśliwskiego. Ukryłem ich w tajemnej piwnicy.” “W tej,
w której w czasie plebiscytu z 1920 roku trzymaliśmy broń?” dopytywał się Krieger.
“Będziemy was śledzić i wkroczymy do akcji, gdy wskażą kryjówkę” przerwał oficer gestapo.
“Nic z tego” ostro powiedział von Brecskov. “Są doskonale wyszkoleni i domyślą się, że są
śledzeni”. “Co pan proponuje?” zapytał Błock. “Pójdę z nimi i wtedy ich aresztujecie. Dam
wam znać”. Po wyjściu von Brecskova oficer gestapo zadzwonił do swoich przełożonych w
Olsztynie. Ci obiecali przysłać drużynę z jednostki specjalnej “Brandenburg”, przebraną w
rosyjskie mundury. Mieli udawać sowieckich partyzantów. Doskonale znali język rosyjski i
już nie raz przechodzili przez wrogą linię frontu. Nazajutrz do siedziby landratury przyjechał
na koniu chłopiec z listem od von Brecskova. Pułkownik napisał w nim: “Zapraszam dziś o
siedemnastej”. Była godzina piętnasta. Natychmiast do ciężarówki wsiedli nasi
spadochroniarze, ja, Block i Krieger. “Brandeburczykami” dowodził porucznik Klotsky. Jego
matka pochodziła z Gdańska. Świetnie znał język polski. Dowodził grupą piętnastu żołnierzy.
Pojechaliśmy do wsi Wały. Tam zostawiliśmy auto i dwóch żołnierzy. Resztę drogi
przebyliśmy pieszo. Punkt siedemnasta stawiliśmy się na Jastrzębiej Górze. Klotsky kazał
swoim ludziom otoczyć budynek. Wtedy z drzwi wybiegł von Brecskov. Był ranny. Jego
ramię krwawiło. “Zauważyli was” powiedział kryjąc się za drzewem. W domu zrobiło się
ciemno. “Pojechaliśmy do lasu, we wskazane przez nich miejsce, moją bryczką” szybko
opowiadał. “Gdy wykopaliśmy betonową skrzynię, jeden z nich wyciągnął pistolet i
wymierzył we mnie. Powiedział, że nie mogą zostawić świadków. Wtedy ja wyciągnąłem
swojego lugera i strzeliłem do niego. Zabiłem go. Ten drugi miał ukryty pod płaszczem
automat i mierzył do mnie. Musiałem wyjąć całe złoto. Nie było go wcale sto kilogramów,
lecz zaledwie dwie nieduże sakiewki i trochę zetlałych już banknotów. Załadowałem to
wszystko do skrzynki, którą mieliśmy ze sobą. Potem kazał mi zasypać dół razem ze
zwłokami kolegi. Całą drogę, powrotną trzymał mnie pod lufą.” “Gdzie teraz jest?” przerwał
mu Klotsky. “Nic wiem” odpowiedział von Brecskov. “Na górze mieli radiostację. Gdy był
zajęty nadawaniem meldunku, uciekłem. Teraz może zszedł do piwnicy”. “Czy tutaj są tylko
te jedne drzwi?” dopytywał się oficer. “Jest jeszcze podziemne wejście” odpowiedział von
Brecskov. “Poprowadzę was”. Razem z nim do podziemia poszedł sierżant i dwóch żołnierzy.
Gdy von Brecskov otworzył drzwi, ze środka padł strzał. To ten komunista go zastrzelił.
Natychmiast “Brandeburczycy” ścięli go seriami ze schmeisscrów. Ciało naszego towarzysza
odebrała wdowa i pochowała na rodzinnym cmentarzu w Gdańsku. Skarbu nie znaleźliśmy.
Do zapadni wrzuciliśmy zwłoki tego spadochroniarza. Postanowiliśmy, że w piwnicy zrobimy
nasz tajny magazyn, a dom wysadzimy w powietrze.” Reszta notatek jest już dla nas nieistotna
- powiedział pan Tomasz zamykając księgę.
- Czyli skarb przepadł - smutno powiedziała Zosia.
- Za to dowiedzieliśmy się nowych faktów na temat grupy “Pomorze”, bo to pewnie
oni odebrali na lądowisku tych dwóch emisariuszy - rzekł zadumany Jacek.
- Dlaczego, Zosiu uważasz, że skarb przepadł? - zapytał pan Tomasz.
- Nie ma go tu, na Jastrzębiej Górze też - odpowiedziała.
- Pojawia się pytanie, skąd Rosjanie wiedzieli, gdzie szukać skarbu? - spytałem.
- Chyba rzeczywiście przyszedł czas na wyjaśnienia - odezwał się Olbrzym.
Wszyscy spojrzeli na niego z zainteresowaniem.
- Moja opowieść będzie równie ponura jak ta - mówił Olbrzym zapalając papierosa. -
Mój dziadek służył w armii Samsonowa. Był dowódca baterii artylerii. Nigdy nie udało mi się
dowiedzieć, w którym korpusie czy dywizji. Gdy już wynik bitwy był przesadzony, dostał
rozkaz stawienia się w sztabie. Tam powiedziano mu, że ma odebrać dwóch żołnierzy
wiozących ważną przesyłkę w umówionym punkcie, gdzieś w lesie, i razem z nimi schować
to coś. Zobowiązano go pod przysięga, żeby nikomu nie zdradził skrytki. Rozkazano mu
także, aby jak najlepiej zamaskował to miejsce.
Zrobił tak, jak mu kazali. Spotkał się z dwoma kozakami, którzy na dwóch luzakach
wieźli dwie nieduże skrzynki. Potem zakopali je i zaczęli przedzierać się w stronę granicy.
Dziadek gdzieś po drodze zgubił tych kozaków. Potem przedarł się przez kordon niemiecki.
Podobno spotkał po drodze Samsonowa i zameldował o wykonaniu rozkazu. Generał nie
wiedział jednak, o co chodzi i nie było z nim żadnego kontaktu. W końcu Samsonow odegnał
mojego dziadka. Tak przynajmniej opowiadał dziadek.
Po uzyskaniu przez Polskę niepodległości zgłosił się do polskiej armii. Walczył w
wojnie polsko-bolszewickiej z 1920 roku. Potem przeszedł na wcześniejszą emeryturę. Po
agresji ZSRR na wschodnie tereny Polski zapukali do jego domu ludzie z NKWD, zapakowali
go do pociągu i chcieli wysłać na Sybir.
- Za co? - spytała Zosia.
- Służył w carskiej armii, potem w polskiej bił się z bolszewikami. Na szczęście uciekł
z transportu i potem przez tydzień na piechotę wracał do Lwowa. Nie poszedł do domu, gdzie
czekali ci z NKWD, tylko do znajomych. W 1941 roku do Lwowa wkroczyli Niemcy i
dziadek nie musiał się już ukrywać. Zapomniał o środkach bezpieczeństwa w 1944 roku, gdy
wrócili Rosjanie. Oni nie zapomnieli o nim. Złapali go i zapowiedzieli darowanie życia, jeśli
wskaże, gdzie ukrył skarb.
- Skąd o tym wiedzieli? - zapytałem.
- Jeden z tych żołnierzy, którzy razem z nim zakopywali skrzynie, przeżył i kiedyś po
pijanemu pochwalił się tajnemu informatorowi NKWD. To pewnie on po aresztowaniu
zdradził wszystko. Mój dziadek zapewniał, że milczał jak grób. Był bardzo religijny i nie
złamał przysięgi. Opowiedział to wszystko mojemu, też już nieżyjącemu ojcu na łożu śmierci.
- Jak dotarłeś w to miejsce? - pytał pan Tomasz.
- Mieszkam tu i wiele wolnego czasu mogłem poświęcić poszukiwaniom -
odpowiedział Olbrzym. - Szukałem relacji różnych ludzi, ale głównie analizowałem ruchy
wojsk. Choć to miejsce w żadnym wypadku nie nadawało się na skrytkę, to jednak tu
znalazłem tę skrzynię i ten szkielet. Początkowo myślałem, że mój dziadek zabił tu jednego z
tych kozaków. Nie chciałem, żebyście znaleźli to miejsce i zaczęli węszyć wokół szkieletu ze
względu na pamięć o dziadku. Teraz wiem, że było zupełnie inaczej. Mam nadzieję, że mi
wybaczycie.
- Oczywiście - powiedział za wszystkich pan Tomasz.
- Jedna rzecz się nie zgadza - odezwała się Zosia. - Przecież dziadek zakopywał dwie
skrzynie, a tu jest jedna i to betonowa.
- Myślałem, że dziadek specjalnie pomylił fakty, a może to nie jest ten właściwy skarb.
- Pozostaje jeszcze pytanie, czy coś było ukryte w leśniczówce Terten? - zastanawiał
się Jacek.
- Z tego co wiemy, dąb runął w październiku 1944 roku, a w listopadzie von Brecksov
nawet nic zająknął się swoim partyjnym kolegom na ten temat stwierdziłem.
- Mamy paradoksalną sytuację - zabrał glos Pan Samochodzik. - Z różnych relacji
wiemy, że coś było ukryte w Waplewie, w leśniczówce Terten i tu. Ponadto poszukiwacze
tego skarbu twierdzą, że jest on ukryty gdzieś w okolicach Wielbarka, gdzie zmarł Samsonow.
Betonowa skrzynię, w której kiedyś było złoto, a właściwie, zaledwie dwie sakiewki, ma teraz
Batura.
- To złoto zabrał i ukrył spadochroniarz, ale swoją tajemnicę zabrał do grobu -
powiedziałem.
- Jesteśmy w martwym punkcie - podsumował nasze dywagacje Jacek.
- Trzeba wziąć pod uwagę jeszcze jedną możliwość - zabrał głos Rambo, który milczał
do tej pory. - Któryś ze szturmujących żołnierzy mógł zabrać złoto.
- Pozostaje nam więc sprawdzić Jastrzębią Górę - zachęcał nas Maciek. - Ten
spadochroniarz musiał gdzieś tam ukryć skarb.
- Trzeba też uwolnić Baturę - zaśmiał się Pan Samochodzik.
Spojrzeliśmy na niego zdziwieni.
- Przecież nasz konkurent dzięki “pluskwie” założonej w Rosynancie trafił w to
miejsce - tłumaczył szef. - Dotarł więc i do pałacyku von Brecskova. Prawdopodobnie wpadł
w pułapkę.
- Powiedzcie mi jeszcze, co oznaczała mapa znaleziona w Zielonowie? - zastanawiał
się Olbrzym.
- Albo narysował to miejsce, albo to w leśniczówce Terten - odpowiedział pan
Tomasz. - Napisał jednak: “hier”; sądzę, że chodziło o tę skrytkę, a mapę narysował, gdy
spadochroniarze powiedzieli mu, dokąd chcą pojechać. Zapewne wykonał ją i posłał
wiadomość do Szczytna jeszcze przed przyjazdem tu.
- Dużo tych znaków zapytania - mruknął Maciek wsiadając do dodge’a.
Po czterdziestu minutach zajechaliśmy na Jastrzębią Górę. Od razu ujrzeliśmy
zaparkowanego nissana Batury. Harcerze podłożyli mu pod opony gwoździe.
- To na wszelki wypadek - wyjaśnił Jacek. - Daleko nie ucieknie z przebitymi dętkami.
Z Jackiem, Maćkiem i Gustlikiem zeszliśmy do podziemi przez wejście w oficynie.
Wzięliśmy ze sobą zwój liny i latarki. Gdy otworzyliśmy metalowe drzwi, usłyszeliśmy jęk
Batury. Tak jak myśleliśmy, leżał na dnie zapadni. Miał dziwnie wykręconą nogę.
Owinąłem się w pasie liną i zszedłem do niego. Bez słowa znosił to, jak mu
usztywniłem nogę złamaną poniżej kolana. Potem chłopcy wciągnęli go na górę i ostrożnie
wynieśli na dwór. Przyjrzałem się szkieletowi. Były na nim jeszcze strzępki ubrania, ale
brakowało dokumentów. Za to z przodu czaszki była ogromna dziura, a z tyłu mała, takiego
samego kalibru jak luger.
- Ciekawe - mruknąłem do siebie.
Reszta szkieletu nie miała śladów serii, od których jakoby miał zginąć ten człowiek.
Ktoś zastrzelił go strzałem w tył głowy. Identyczną dziurę miał ten znaleziony przy betonowej
profesor.
- Dzień dobry! Smacznego! - powiedział witając się z nami. - Pan pytał o generała
Samsonowa - powiedział do Pana Samochodzika. - Coś sobie przypomniałem. Otóż, gdy
porucznik Balla 29 sierpnia zmasakrował pod Rustkowem eskortę Samsonowa, rosyjski
generał błąkał się po lasach. Wszędzie do końca walczyły resztki jego armii. O dziesiątej
wieczorem oficerowie sztabu postanowili pójść pieszo najpierw w stronę Wielbarka, a potem
na południe do granicy. Tak naprawdę to zabłądzili. Dzisiaj patrzyłem na mapę i
przypominałem sobie to, czego dowiedziałem się na ten temat. Cały sztab najpierw
przekraczał jakaś leśną drogę, potem szosę Wielbark-Nidzica i tuż za nią nasyp kolejowy.
Musieli to zrobić gdzieś na północ od leśniczówki Karolinka. Gdy doszli do szosy Wielbark-
Chorzele, stwierdzili, że nie ma z nimi generała Samsonowa.
- Dopiero wtedy? - dziwiła się Zosia.
- No właśnie - kiwnął głową profesor. - Po generała zawrócił jego ordynans
nazwiskiem Kupczyk. W lesie znalazł samotnie stojącego generała. Ten przegnał go. Za to
wtedy odnalazł generała jakiś artylerzysta i pomógł mu iść. Generał chorował na serce i był
coraz słabszy. W końcu rozkazał artylerzyście uciekać, bo nie ma już wyjścia z matni. Ów
oficer artylerii wydostał się z okrążenia i potem złożył odpowiednie zeznania. Cały sztab
wydostał się z terenu walk.
- Tym artylerzystą był pewnie dziadek Olbrzyma - zauważył Jacek.
- A coś o skarbie. - prosiła Zosia.
- Powiem tylko tyle, że w sztabie był oficer, pułkownik Lebiediew. Był on tam szefem
informacji. Kiedyś słyszałem, jak pewien chłop z okolic ówczesnej granicy niemiecko-
rosyjskiej opowiadał, że do jego domu przybył rosyjski oficer obwieszony woreczkami ze
złotymi rublami. Zapłacił nimi za chleb i mleko i uciekał dalej. Wieczorem 30 sierpnia do
sztabu dowódcy całego frontu nadszedł dziwny telegram: “Po pięciodniowej walce na
obszarze Nidzica-Olsztynek-Biskupice większa część 2. Armii została zniszczona. Dowódca
zastrzelił się. Resztki armii uciekają przez rosyjską granicę. Pułkownik Lebiediew.” Rodzą się
pytania, skąd człowiek, który nie był ze sztabem do końca wiedział tak dużo o śmierci
generała, czy to on był obwieszony owymi woreczkami ze złotem i dlaczego reszta oficerów
sztabu dotarła do rosyjskich wojsk dopiero 31 sierpnia, kiedy nadano depeszę potwierdzającą
rewelacje Lebiediewa.
- Jeśli ów Lebiediew przeniósł ruble przez granicę, to szukaliśmy ducha, a nie złota -
Jacek nie krył rozczarowania.
- Przykro mi, że zepsułem wam humory, ale taka jest prawda - rzekł profesor.
Szef pokazał mu dokumenty NSDAP, które historyk wypożyczył, żeby zrobić sobie
zdjęcia interesujących go stron i wykonać notatki.
- Kolejne Eldorado runęło w gruzach - mruknął Pan Samochodzik maczając skórkę
chleba w resztkach sosu z klopsików.
- Eee tam, warto było - machnął ręką Maciek.
- Zaraz, zaraz, a co kryła betonowa skrzynia? - pytał Olbrzym. - Co zakopał mój
dziadek?
- Tego prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy - odpowiedział pan Tomasz. - Żeby
znaleźć skrytkę na tak dużym obszarze lasów, trzeba mieć konkretne wskazówki, a nie tylko
stwierdzenie: “przy grupie dębów”. Poza tym czy to złoto rzeczywiście warte było tylu
cierpień ludzkich. Czy jest większy skarb niż to, że siedzimy tu sobie w spokoju grzejąc się w
promieniach majowego słońca i możemy po prostu pogadać?
Na dłuższą chwilę zapadło milczenie. Przerwał je Jacek.
- Przed nami jeszcze długa droga do Kętrzyna - powiedział. - Chłopaki, zbieramy się.
- Pozwólcie, że się z wami pożegnam - rzekła Sara wstając od stołu. - O szesnastej
mam autobus do Olsztyna. Powinnam jeszcze pouczyć się przed ostatnimi zaliczeniami.
Profesor także musiał wracać na swoją uczelnię. Po półgodzinie, gdy Olbrzym i
Rambo odjechali, Sara poszła do autobusu, a harcerze ruszyli do Kętrzyna, zostaliśmy sami.
Pan Tomasz zniknął na godzinę z moim telefonem komórkowym.
- Paweł, nie martw się, nie pierwszy raz przegrywasz z historia - pocieszał mnie, gdy
wrócił. - Jest nadzieja, że kiedyś odkryjesz prawdę - mówił mrugając do mnie.
Pomogłem mu wodować kajak. Pan Samochodzik chwycił za wiosło i popłynął z
nurtem rzeki Omulew. Chciał dopłynąć do Wielbarka, na jezioro Sasek Mały, potem różnymi
strugami i jeziorami do Pasymia i stamtąd na jezioro, nad którym stał dom Olbrzyma. Kajak
miał zostać u dziennikarza.
Zapakowaliśmy się do Rosynanta i ruszyliśmy w drogę do domu.
- Wujku, dokąd jedziemy? - zapytała Zosia, gdy zamiast do Nidzicy skręciłem do
Jedwabna.
- Należy chyba oddać ostatni hołd głównemu bohaterowi naszej przygody -
odpowiedziałem.
Z Jedwabna skręciłem na Wielbark i potem na zachód w stronę Nidzicy. Gdy droga
zbliżyła się do nasypu kolejowego, skręciłem w leśną ścieżynę i nią dojechałem do
leśniczówki Karolinka. Leśniczy pokazał nam drogę do pomnika na symbolicznym grobie
Samsonowa. Wyglądało to jak usypana góra kamieni. Niegdyś była tam tablica z napisem:
ZAKOŃCZENIE