Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 134

Spis treści

Okładka
Strona ty tułowa
Strona redakcy jna
Przedmowa
Przedmowa do wy dania z 1992 roku
CZĘŚĆ PIERWSZA: Moje przeży cia w obozie koncentracy jny m
CZĘŚĆ DRUGA: Podstawy logoterapii
POSTSCRIPTUM 1984: Obrona tragicznego opty mizmu
O autorze
Przy pisy końcowe
Ty tuł ory ginału
MAN’S SEARCH FOR MEANING

Redakcja
Mirosław Konkel

Projekt okładki
© Two Associates

Korekta
Małgorzata Deny s

Copy right © 2008 Viktor E. Frankl


Published by arrangement with the Estate of Viktor E. Frankl
Copy right © for the Polish edition by Wy dawnictwo Czarna Owca, 2009

Wy danie I zmienione

Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony
znakiem wodny m (watermark). Uzy skany dostęp upoważnia wy łącznie do pry watnego uży tku.
Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody
właściciela praw jest zabronione.

ISBN 978-83-8015-286-1

Wydawnictwo Czarna Owca Sp. z o.o.


ul. Alzacka 15a, 03-972 Warszawa
www.czarnaowca.pl
Redakcja: tel. 22 616 29 20; e-mail: redakcja@czarnaowca.pl
Dział handlowy : tel. 22 616 29 36; e-mail:
handel@czarnaowca.pl
Księgarnia i sklep internetowy : tel. 22 616 12 72; e-mail:
sklep@czarnaowca.pl

Konwersję do wersji elektronicznej wy konano w sy stemie


Zecer.
PAMIĘCI MOJEJ MATKI
Przedmowa

Doktor Frankl, pisarz psy chiatra, ma w zwy czaju zadawać jedno py tanie swoim pacjentom
cierpiący m z powodu rozmaity ch mniejszy ch i większy ch dramatów: „Dlaczego nie odbierzesz
sobie ży cia?”. W ich odpowiedziach odnajduje zwy kle wskazówki, który mi kieruje się w dalszej
terapii; jeden człowiek trzy ma się ży cia przez wzgląd na dzieci, inny pragnie wy korzy stać jakiś
talent, jeszcze innego ratują od zagłady wspomnienia, które warto zachować. Przy pomina to
wplatanie delikatny ch nici czy jegoś przegranego ży cia w trwałą osnowę sensu
i odpowiedzialności. To właśnie jest cel i wy zwanie, jakie stawia sobie stworzona przez doktora
Frankla logoterapia, będąca jego współczesną wersją analizy egzy stencjalnej.
W swojej książce doktor Frankl opisuje doświadczenia, które doprowadziły go do odkry cia
koncepcji logoterapii. Jako długoletni więzień bestialskiej machiny obozów koncentracy jny ch
poznał smak egzy stencji odartej z wszelkiej godności. Jego ojciec, matka, brat oraz żona zginęli
w obozach lub znaleźli śmierć w komorach gazowy ch. Stracił wszy stkich najbliższy ch
z wy jątkiem siostry. Czy to możliwe, aby ktoś w jego położeniu, któremu odebrano cały doczesny
doby tek i którego ograbiono z wszelkich wartości, cierpiący z głodu, zimna i z powodu brutalnej
przemocy, na co dzień obcujący z eksterminacją, mógł uważać ży cie za coś cennego,
zasługującego na to, aby je chronić? Psy chiatra, który osobiście doświadczy ł tak skrajny ch
przeży ć, jest człowiekiem, którego warto wy słuchać. Jak nikt inny jest bowiem w stanie
przenikliwie i ze współczuciem analizować ludzką naturę. Słowa doktora Frankla brzmią
przejmująco prawdziwie, ponieważ u ich podstaw leżą doświadczenia zby t ważkie, by mogły ulec
zafałszowaniu. Niniejszy wy kład dodatkowo zy skuje na znaczeniu w kontekście pozy cji, jaką jego
autor zajmuje obecnie na wy dziale medy czny m Uniwersy tetu Wiedeńskiego oraz ze względu na
renomę, jaką cieszą się kliniki logoterapii wzorowane na jego sły nnej wiedeńskiej Poliklinice
Neurologicznej, które jak grzy by po deszczu wy rastają w coraz to nowy ch krajach.
Jeśli chodzi o podejście doktora Viktora Frankla do teorii i terapii, trudno powstrzy mać się od
porównań z dokonaniami jego poprzednika, Zy gmunta Freuda. Obaj zajmują się przede
wszy stkim naturą i leczeniem nerwic. Lecz podczas gdy Freud widzi przy czy nę ty ch zaburzeń
w lęku wy woły wany m przez podświadome, sprzeczne popędy, Frankl wy różnia kilka rodzajów
nerwic, doszukując się źródła niektóry ch z nich (na przy kład nerwicy noogennej) w ty m, że
pacjent nie umie odnaleźć w swoim ży ciu sensu i nie bierze odpowiedzialności za własną
egzy stencję. Freud podkreśla rolę frustracji w ży ciu seksualny m, Frankl frustrację „woli sensu”.
Współczesna Europa coraz częściej odwraca się od nauczania Freuda, skłaniając się masowo ku
analizie egzy stencjalnej, której jedną z odmian stanowi właśnie szkoła logoterapii. Jest rzeczą
charaktery sty czną dla pełnego tolerancji stanowiska Frankla, że nie odrzuca on całkowicie
dokonań Freuda, lecz chętnie się do nich odwołuje; nie kwestionuje również inny ch form terapii
egzy stencjalnej, ale podkreśla swoje z nimi pokrewieństwo.
Niniejsza narracja, choć tak zwięzła, jest jednak umiejętnie skonstruowana i ze wszech miar
pory wająca. Sam przeczy tałem ją dwukrotnie od deski do deski, nie mogąc się uwolnić spod jej
niezwy kłego uroku. Gdzieś w połowie swojej opowieści doktor Frankl zapoznaje nas
z podstawowy mi założeniami logoterapii. Robi to jednak w sposób tak subtelny i delikatny, nie
zaburzając ciągłości wątków, że dopiero po przeczy taniu książki czy telnik uświadamia sobie, iż ma
do czy nienia z niezwy kle głębokim esejem, a nie ty lko z kolejną wstrząsającą relacją z poby tu
w obozie koncentracy jny m.
Czy telnik wiele się dowiaduje z owego autobiograficznego fragmentu książki. Odkry wa, do
czego zdolny jest człowiek, który nagle uświadamia sobie, że „nie ma nic do stracenia, nic poza
własny m ży ciem, tak absurdalnie odarty m z wszelkiej godności”. Trudno pozostać obojętny m na
sugesty wny opis obecny ch w opowieści Frankla skrajny ch emocji przeplatający ch się ze
stanami apatii. Ratunkiem okazuje się chłodna, obojętna ciekawość własnego losu. Wkrótce potem
pojawiają się strategie służące podtrzy maniu nędzny ch resztek własnego ży cia, choć szanse na
przeży cie są przecież bliskie zeru. Głód, upokorzenie, strach oraz wszechogarniający gniew na
doty kającą człowieka niesprawiedliwość można znieść wy łącznie, zachowując ży we
wspomnienie najbliższy ch, uciekając się do religii, czarnego humoru czy czerpiąc uzdrawiającą
siłę choćby z przebły sków piękna przy rody, widoku drzewa lub zachodu słońca.
Lecz żadne z powy ższy ch samo w sobie nie stanowi jeszcze o woli przetrwania, jeśli nie
pomaga więźniowi w dostrzeżeniu sensu w jego pozornie bezsensowny m cierpieniu. Jeżeli ży cie
jako takie w ogóle ma sens, musi on by ć obecny również w cierpieniu i umieraniu. Nikt jednak
nie jest w stanie powiedzieć drugiemu człowiekowi, na czy m ów sens polega. Każdy musi dojść
do tego samodzielnie, a następnie wziąć na siebie odpowiedzialność wy nikającą z odpowiedzi na
py tanie: „Co ma dla mnie sens?”. Jeżeli mu się to uda, będzie trwał i rozwijał się wbrew wszelkim
upokorzeniom. Frankl z upodobaniem cy tuje w ty m miejscu słowa Nietzschego: „Ten, kto wie,
dlaczego ży je, nie troszczy się o to, jak ży je”.
W obozie koncentracy jny m wszy stko sprzy sięga się, aby pozbawić więźnia woli przetrwania.
To, dla czego warto by ło dotąd ży ć, zostaje nam brutalnie odebrane. Pozostaje jedy nie „ostatnia
z dostępny ch człowiekowi swobód” – wolność „wy boru własnego stanowiska w obliczu
konkretny ch okoliczności”. Kwestia owego ostatecznego wy boru, znana zarówno już staroży tny m
stoikom, jak i współczesny m egzy stencjalistom, w relacji Frankla nabiera ży wotnego znaczenia.
Więźniowie obozów śmierci by li ty lko zwy kły mi ludźmi, lecz przy najmniej niektórzy z nich – ci,
którzy zdecy dowali się by ć „godny mi swego cierpienia” – dowiedli, iż każdy człowiek posiada
umiejętność wznoszenia się ponad narzucony mu los.
Jako psy choterapeuta, autor rzecz jasna pragnie dowiedzieć się, w jaki sposób można pomóc
człowiekowi osiągnąć ów stan. Jak obudzić w pacjencie poczucie odpowiedzialności za własne
ży cie, na przekór ponury m ży ciowy m okolicznościom? W ty m miejscu Frankl przy tacza
wzruszający opis grupowej sesji terapeuty cznej, jaką odby ł wspólnie z inny mi więźniami.
Na prośbę wy dawcy autor uzupełnił swą opowieść o dodatkowy rozdział przedstawiający
podstawowe założenia logoterapii oraz bibliografię. Jak dotąd większość publikacji tak zwanej
trzeciej szkoły wiedeńskiej (po szkole freudowskiej i adlerowskiej) ukazy wała się głównie
w języ ku niemieckim. Czy telnik powinien zatem z zadowoleniem przy jąć owo fachowe
uzupełnienie osobistej relacji doktora Frankla.
W przeciwieństwie do wielu europejskich egzy stencjalistów, Frankl nie jest ani pesy mistą, ani
ateistą. Przeciwnie, jak na pisarza, który osobiście zetknął się z wszechobecny m cierpieniem oraz
oddziały waniem sił zła, prezentuje on zaskakująco opty misty czną wiarę w ludzką umiejętność
wy kraczania poza dramaty czne okoliczności ży cia oraz odkry wania prawdy, która wskazuje nam
drogę.
Z całego serca polecam wszy stkim niniejszą książkę. Pod względem narracji to prawdziwa
perełka, a zarazem autor doty ka najtrudniejszy ch zagadnień doty czący ch natury człowieka”.
Poza swoimi niekwestionowany mi wartościami literackimi i filozoficzny mi, dzieło Viktora Frankla
oferuje zarazem frapujące wprowadzenie w idee najważniejszego nurtu psy chologicznego
naszy ch czasów.

GORDON W. ALLPORT 1
Przedmowa do wydania z 1992 roku

Niniejsza książka może się już poszczy cić niemal setką wy dań w języ ku angielskim – nie licząc
przekładów, które ukazały się w dwudziestu jeden różny ch języ kach. Same zaś wy dania
anglojęzy czne rozeszły się w liczbie ponad trzech milionów egzemplarzy.
Takie są suche fakty ; nie powinno zatem dziwić, że dziennikarze amery kańskich gazet,
a zwłaszcza amery kańskich stacji telewizy jny ch, wy mieniwszy uprzednio owe imponujące
liczby, z reguły rozpoczy nają wy wiady ze mną w następujący sposób: „Doktorze Frankl, pańska
książka to absolutny bestseller. Co pan sądzi o tak spektakularny m sukcesie?”. Na co reaguję
zwy kle stwierdzeniem, iż nie traktuję powodzenia mej książki jako osobistego sukcesu ani
osiągnięcia, lecz raczej jako potwierdzenie duchowej nędzy naszy ch czasów; skoro setki ty sięcy
ludzi sięgają po książkę, której ty tuł wy raźnie nawiązuje do kwestii sensu ży cia, musi by ć to dla
nich niezwy kle aktualny i palący problem.
Jest jeszcze coś, co może tłumaczy ć skalę oddźwięku mojej publikacji, a mianowicie fakt, że
jej druga, teorety czna część („Podstawy logoterapii”) zawiera poniekąd te same wnioski, do
który ch czy telnik może dojść samodzielnie na podstawie lektury poprzedzającej ją
autobiograficznej relacji („Moje przeży cia w obozie koncentracy jny m”), która z kolei jest
niczy m inny m, jak egzy stencjalną podbudową mojej teorii. W ten sposób obie części
uwiary godniają się wzajemnie.
Powy ższe kwestie nie zaprzątały jednak mej głowy, gdy w 1945 roku zasiadałem do pisania
niniejszej książki. A napisałem ją w ciągu dziewięciu dni, wielce zdeterminowany, aby została
wy dana anonimowo. Tak też się stało i na okładce pierwszego, ory ginalnego niemieckiego
wy dania brak jest mego nazwiska, chociaż w ostatniej chwili, tuż przed publikacją, dałem się
wreszcie przekonać przy jaciołom, którzy naciskali, aby nazwisko autora znalazło się przy najmniej
na stronie ty tułowej pierwszego wy dania. Nie ulega jednak wątpliwości, że pisałem ją z głębokim
przekonaniem, iż jako dzieło anonimowe nigdy nie przy niesie ona swemu autorowi literackiej
sławy. Zależało mi przede wszy stkim na ty m, aby posługując się konkretny m przy kładem,
przekazać moim czy telnikom, że ży cie ma sens w każdy ch okolicznościach, nawet ty ch
najbardziej nieludzkich. Sądziłem, że jeśli przedstawię swoje przemy ślenia w kontekście sy tuacji
tak skrajnej, jaką jest poby t w obozie koncentracy jny m, zy skam dodatkowy posłuch. Czułem, że
moim obowiązkiem jest wierne odtworzenie swoich doświadczeń, uważałem bowiem, że może to
pomóc ludziom skłonny m do depresji.
Jest więc dla mnie czy mś zaskakujący m i wy jątkowy m zarazem, że spośród kilkudziesięciu
książek, które wy szły spod mego pióra, właśnie ta jedna, którą zamierzałem wy dać anonimowo,
aby za jej ewentualny m sukcesem nie stała konkretna osoba autora – że to właśnie ona stała się
bestsellerem. Raz za razem pouczam więc swoich studentów, zarówno w Europie, jak
i w Amery ce: „Nie gońcie za sukcesem – im bardziej ku niemu dąży cie, czy niąc z niego swój
jedy ny cel, ty m częściej on was omija. Do sukcesu bowiem, tak jak do szczęścia, nie można
dąży ć; musi on z czegoś wy nikać i wy stępuje jedy nie jako niezamierzony rezultat naszego
zaangażowania w dzieło większe i ważniejsze od nas samy ch lub efekt uboczny całkowitego
oddania się drugiemu człowiekowi. Szczęście po prostu musi samo do nas przy jść i to samo
doty czy sukcesu: sukces „przy darza się” nam, kiedy o niego nie zabiegamy. Trzeba słuchać, co
nam podpowiada sumienie, a następnie realizować jego nakazy zgodnie ze swoją najlepszą
wiedzą. Dopiero wtedy przekonacie się, że na dłuższą metę – powtarzam: na dłuższą metę! –
sukces przy chodzi właśnie do ty ch, którzy o nim nie my śleli”.
Czy telnicy mogą by ć ciekawi, dlaczego nie próbowałem uciec przed wszy stkim, co zgotował
mi los – i to zaraz po zajęciu Austrii przez Hitlera. Pozwólcie, że w odpowiedzi przy toczę w ty m
miejscu pewną historię. Na krótko przed przy stąpieniem Stanów Zjednoczony ch do drugiej
wojny światowej zostałem zaproszony do Konsulatu Amery kańskiego w Wiedniu po odbiór wizy
wjazdowej. Moi rodzice – starsi ludzie – by li w siódmy m niebie; sądzili, że wkrótce uda mi się
wy jechać z Austrii. Nagle jednak ogarnęły mnie wątpliwości. Szczególnie jedno py tanie nie
dawało mi spokoju: czy rzeczy wiście mogę pozwolić, aby moi rodzice samotnie stawili czoło
czekającej ich przy szłości, groźbie, że – prędzej czy później – zostaną zesłani do obozu
koncentracy jnego, a może nawet do tak zwanego obozu zagłady ? Co jest moim obowiązkiem?
Czy powinienem w pierwszej kolejności zatroszczy ć się o swoje intelektualne dziecko,
logoterapię, wy brać emigrację i ży zny grunt do pisania książek? A może raczej powinienem
skupić się na obowiązkach, które jako rodzony sy n miałem wobec swoich rodziców, i zrobić
wszy stko, co w mojej mocy, aby ich ochronić? Rozważałem wszy stkie argumenty za i przeciw,
lecz mimo to nie by łem w stanie podjąć decy zji; dy lemat, z jakim miałem do czy nienia, wprost
wołał o „interwencję niebios”, jak to się czasami mówi.
Pewnego dnia zauważy łem leżący na stole kawałek marmuru. Kiedy zapy tałem ojca, skąd się
tam wziął, odparł, że znalazł go w miejscu, gdzie narodowi socjaliści spalili największą wiedeńską
sy nagogę. Zabrał go ze sobą do domu, ponieważ by ł to fragment tablicy z dziesięcioma
przy kazaniami. Na marmurze wy ry ta by ła złocona hebrajska litera; ojciec wy jaśnił mi, że
sy mbolizuje ona jedno z przy kazań. Naty chmiast zapy tałem:
– Które?
On zaś odparł:
– Czcij ojca swego i matkę twoją, aby ś długo ży ł na ziemi. W tej samej chwili postanowiłem
pozostać razem z moimi rodzicami, na tej ziemi, i zapomnieć o amery kańskiej wizie.

VIKTOR E. FRANKL
Wiedeń 1992
CZĘŚĆ PIERWSZA
Moje przeżycia w obozie koncentracyjnym
Niniejsza książka nie aspiruje do tego, aby by ć wierny m zapisem history czny ch faktów
i wy darzeń; jest raczej zbiorem osobisty ch doświadczeń, doświadczeń, które swego czasu stały
się udziałem milionów więźniów. To naoczna relacja z poby tu w obozie koncentracy jny m,
spisana przez jednego z ocalały ch z pogromu. Jej celem nie jest uwy puklanie największy ch
koszmarów obozowego ży cia, jako że te by ły nader często opisy wane (choć o wiele rzadziej
przy jmowane za prawdę), lecz przedstawienie niezliczony ch drobny ch udręczeń. Inny mi słowy,
książka ta spróbuje odpowiedzieć na py tanie: w jakim stopniu codzienna rzeczy wistość obozu
koncentracy jnego znajdowała odbicie w umy śle przeciętnego więźnia?
Większość opisany ch tutaj wy darzeń nie miała miejsca w wielkich, znany ch obozach, lecz
właśnie w ty ch mniejszy ch, w który ch głównie dokony wano masowej eksterminacji. Niniejsza
historia nie traktuje o kaźni wielkich bohaterów i męczenników, nie opowiada też
o wszechwładny ch kapo – zaufany ch więźniach obdarzony ch szczególny mi przy wilejami – ani
o postaciach znany ch ludzi, którzy trafili do niewoli. Nie koncentruje się zatem na cierpieniach
wielkich tego świata, ale na poświęceniu, męce oraz śmierci olbrzy miej armii nikomu
nieznany ch i przez nikogo nieodnotowany ch ofiar. To właśnie ci zwy kli więźniowie, na który ch
rękawach brak by ło rozpoznawalny ch emblematów, by li obiektem największej pogardy kapo.
Podczas gdy zwy kli więźniowie jadali niewiele lub prawie wcale, kapo nigdy nie chodzili głodni;
prawdę mówiąc, wielu kapo wiodło się w obozie lepiej niż na wolności. W traktowaniu podległy ch
sobie więźniów przewy ższali surowością niemieckich strażników, a okrucieństwem w biciu –
esesmanów. Rzecz jasna, by li oni wy bierani do sprawowania tej funkcji wy łącznie spośród
więźniów o odpowiednim charakterze i skłonnościach i jeśli nie wy pełniali tego, czego od nich
wy magano, czekała ich naty chmiastowa degradacja. Wkrótce też upodabniali się do esesmanów
i strażników obozowy ch, można więc powiedzieć, że ich psy chikę należy oceniać w ty ch samy ch
kategoriach.
Osobie z zewnątrz łatwo jest wy robić sobie my lny obraz obozowego ży cia – obraz
zniekształcony przez senty menty i współczucie. Ktoś taki niewiele wie na temat toczonej przez
więźniów brutalnej walki o przeży cie. By ł to bezlitosny bój o kawałek codziennego chleba
i przetrwanie, o dobro swoje lub najbliższego przy jaciela.

Za przy kład niech posłuży nam przy padek transportu, który – jak oficjalnie ogłoszono – miał
przewieźć pewną liczbę więźniów do innego obozu; łatwo się jednak by ło domy ślić, że celem tej
podróży będą komory gazowe. Wy brani podczas selekcji chorzy i osłabieni więźniowie jako
niezdolni do pracy mieli by ć przeniesieni do jednego z wielkich zbiorczy ch obozów
wy posażony ch w komory gazowe i krematoria. Selekcja stanowiła sy gnał do bezpardonowej
walki między więźniami – jednostka przeciw jednostce, grupa przeciw grupie. Liczy ło się jedy nie
to, aby nasze własne nazwisko i nazwisko naszego przy jaciela nie znalazło się na liście ofiar, choć
wszy scy zdawaliśmy sobie sprawę, że miejsce jednego ocalonego musi zająć inna ofiara.
Każdy transport zabierał określoną liczbę więźniów. Nie by ło ważne, który ch konkretnie, jako
że i tak każdy z nich nie by ł niczy m więcej jak ty lko numerem. W dniu przy jazdu do obozu
(przy najmniej taką metodę stosowano w Auschwitz) odbierano więźniom wszelkie dokumenty
wraz z inny mi rzeczami osobisty mi. Każdy miał zatem możliwość podszy wać się pod dowolne
nazwisko i zawód – i z różny ch powodów wielu tak właśnie robiło. Władze obozowe interesowały
wy łącznie numery przetrzy my wany ch. Numery te by ły zwy kle wy tatuowane na skórze,
musiały by ć także naszy te w określony ch miejscach na spodnie, kurtkę lub kapotę więźnia. Chcąc
oskarży ć więźnia o jakieś wy kroczenie, strażnik musiał ty lko spojrzeć na jego numer (jakże
obawialiśmy się ty ch spojrzeń!) – nigdy nie py tał o nazwisko.
Powróćmy jednak do mającego wy ruszy ć konwoju. W takich chwilach brakowało czasu
i chęci, aby roztrząsać kwestie moralne czy ety czne. Każdy więzień opętany by ł ty lko jedną
my ślą: utrzy mać się przy ży ciu przez pamięć oczekującej go rodziny i ocalić najbliższy ch. By ł
zatem gotów na wszy stko, by inny więzień – inny „numer” – zajął jego miejsce w transporcie.
Jak już wspomniałem, proces wy boru kapo polegał na negaty wnej selekcji; ty lko najbardziej
brutalni więźniowie mogli sprawować tę funkcję (szczęśliwie z kilkoma wy jątkami). Jednak wraz
z selekcją kapo, której dokony wali esesmani, wśród więźniów toczy ł się przez cały czas pewnego
rodzaju proces autoselekcji. Przy ży ciu pozostawali z reguły ty lko ci więźniowie, którzy po latach
przeby wania w różny ch obozach w swojej walce o przetrwanie porzucili wszelkie skrupuły ; imali
się oni wszelkich uczciwy ch i nieuczciwy ch sposobów, uciekając się nawet do brutalnej siły,
kradzieży i zdrady przy jaciół, aby ratować własną skórę. My, którzy wróciliśmy z piekła,
zawdzięczając to wielu szczęśliwy m zbiegom okoliczności lub wręcz cudom – jakkolwiek by je
nazy wać – my wiemy : najlepsi z nas stamtąd nie powrócili.

Obecnie dostępny ch jest wiele faktograficzny ch relacji doty czący ch obozów koncentracy jny ch.
W przy padku tej książki fakty będą jedy nie o ty le istotne, o ile będą stanowiły część ludzkiego
doświadczenia. Niniejszy esej będzie właśnie próbą opisania natury owy ch doświadczeń. Ty m,
którzy przeży li obóz koncentracy jny, spróbuję wy jaśnić ich przeży cia w świetle współczesnej
wiedzy ; ci zaś, który ch to ominęło, by ć może łatwiej ogarną, a przede wszy stkim zrozumieją
doświadczenia tej jakże nielicznej grupy więźniów, którzy przeży li i którzy nie potrafią się teraz
odnaleźć w ży ciu. By li więźniowie często mawiają: „Nie lubimy opowiadać o ty m, czego
doświadczy liśmy. Ty m, którzy by li tam razem z nami, niepotrzebne są żadne wy jaśnienia, inni
zaś nie zrozumieją ani jak się wówczas czuliśmy, ani jak się czujemy teraz”.
Próba metody cznego uporządkowania tak szerokiego tematu stanowi wielkie wy zwanie, jako że
psy chologia z natury wy maga pewnego rodzaju naukowej bezstronności. Czy jednak człowiek,
który odnotowuje swoje obserwacje, samemu będąc więźniem, jest w stanie zdoby ć się na
bezstronność? Osoba spoglądająca na problem z zewnątrz zdobędzie się na nią bez trudu, lecz
nieunikniony dy stans odbierze jej spostrzeżeniom jakąkolwiek autenty czną wartość. Ty lko ten, kto
sam by ł w obozie, naprawdę wie. Jego sądy mogą by ć nieobiekty wne, a oceny przesadne; to
nieuniknione. Należy zatem podjąć świadomy wy siłek, aby uniknąć jakiejkolwiek stronniczości
i na ty m właśnie polega prawdziwa trudność napisania takiej książki jak ta. Czasami autor musi
mieć odwagę opisania szczególnie osobisty ch doświadczeń. Dlatego też początkowo zamierzałem
wy dać tę książkę anonimowo, podpisując ją jedy nie swoim numerem obozowy m. Gdy jednak
rękopis by ł już gotowy, zrozumiałem, że jako anonimowe wy dawnictwo moja książka straci
połowę swojej wartości i że muszę zdoby ć się na odwagę, aby otwarcie przedstawić swoje
poglądy. Podjąłem wówczas decy zję, by nie usuwać żadnego fragmentu swojej relacji, pomimo
głębokiej niechęci do wszelkiego ekshibicjonizmu.
Moim czy telnikom pozostawiam swobodę analizowania treści tej książki w poszukiwaniu
suchy ch teorii. By ć może wniosą one coś nowego do psy chologii ży cia więziennego, badanego
tak intensy wnie wkrótce po pierwszej wojnie światowej, która dostarczy ła nam wiedzy na temat
sy ndromu „choroby drutów kolczasty ch”. Drugiej wojnie światowej zawdzięczamy natomiast
wiedzę o „psy chopatologii mas” (jeżeli mogę w ten sposób sparafrazować znane powiedzenie,
a zarazem ty tuł książki LeBona), wojna przy niosła nam bowiem wojnę nerwów oraz obozy
koncentracy jne.
Ponieważ opowieść ta doty czy moich osobisty ch przeży ć w roli zwy kłego więźnia,
powinienem w ty m miejscu zaznaczy ć, nie bez dumy, że z wy jątkiem ostatnich kilku ty godni
poby tu w obozie nigdy nie by łem tam zatrudniony jako psy chiatra ani nawet jako lekarz. Kilku
moich kolegów po fachu miało szczęście pracować w kiepsko ogrzewany ch ambulatoriach,
w który ch opatry wali rany przy pomocy bandaży zrobiony ch z kawałków makulatury. Ja jednak
by łem numerem 119 104 i większość czasu spędziłem, kopiąc i układając tory pod linię kolejową.
Pewnego razu miałem za zadanie samodzielnie wy kopać pod drogą tunel pod wodociąg główny.
Za jego wy konanie zostałem sowicie wy nagrodzony : tuż przed Boży m Narodzeniem 1944 roku
otrzy małem w prezencie tak zwane bony premiowe. Wy dawało je przedsiębiorstwo budowlane,
w który m pracowaliśmy na zasadzie niewolników; firma płaciła władzom obozu ustaloną stawkę
dzienną od każdego więźnia. Bony zaś kosztowały ją pięćdziesiąt fenigów za sztukę i mogły by ć
wy mienione na sześć papierosów, często dopiero wiele ty godni później, chociaż zdarzało się, że
traciły już wówczas swą ważność. Stałem się zatem dumny m posiadaczem bonów stanowiący ch
równowartość dwunastu papierosów. Lecz co bardziej istotne, owe dwanaście papierosów można
by ło wy mienić na dwanaście porcji zupy, zaś dwanaście porcji zupy stanowiło często realny
ratunek przed śmiercią głodową.
Przy wilej palenia papierosów zarezerwowany by ł dla kapo, którzy co ty dzień otrzy my wali
stały przy dział bonów; zdarzało się także, że więzień pracujący jako kapo w magazy nie czy
w warsztacie mógł liczy ć na kilka papierosów w zamian za wy kony wanie bardziej
niebezpieczny ch prac. Jedy ny wy jątek od tej reguły stanowili ci, którzy utracili już wszelką wolę
walki i chcieli „cieszy ć się” swoimi ostatnimi dniami. Widząc zatem palącego papierosa
współwięźnia, wiedzieliśmy, że utracił on siły do dalszego ży cia; zdawaliśmy sobie też sprawę, że
raz utracona wola przeży cia rzadko kiedy powraca.

Analizując olbrzy mią ilość materiałów doty czący ch obserwacji i świadectw niezliczony ch
więźniów, można wy raźnie określić trzy etapy psy chiczny ch reakcji człowieka na poby t w obozie:
faza następująca tuż po przy by ciu, stadium głębokiego wejścia w ruty nę ży cia obozowego i okres
następujący po wy zwoleniu z obozu.
Sy mptomem charaktery sty czny m dla pierwszego etapu jest szok. W pewny ch warunkach
wstrząs może by ć odczuwany jeszcze przed oficjalny m przy jęciem więźnia do obozu.
Przy kładem takiej sy tuacji mogą by ć okoliczności towarzy szące mojemu własnemu przy jazdowi
do Auschwitz.
Kilka dni i kilka nocy półtora ty siąca ludzi podróżowało bez przerwy w zamknięty m pociągu,
po osiemdziesiąt osób w każdy m wagonie. Trzeba by ło leżeć na swoim bagażu, ty ch kilku
osobisty ch drobiazgach, które pozwolono nam ze sobą zabrać. Wagony by ły do tego stopnia
przepełnione, że ty lko przez górne krawędzie okien wpadało do środka szare światło świtu.
Wszy scy spodziewali się, że pociąg zmierza do jakiejś fabry ki uzbrojenia, w której zostaniemy
zatrudnieni w charakterze robotników przy musowy ch. Nie wiedzieliśmy, czy wciąż jeszcze
znajdujemy się na tery torium Śląska, czy też jesteśmy już w Polsce. Przenikliwy dźwięk gwizdka
lokomoty wy sprawiał upiorne wrażenie; by ł niczy m wołanie o pomoc, wy raz współczucia
maszy ny dla nieszczęsnego ładunku, jaki przy szło jej wieźć na zatracenie. W pewny m
momencie pociąg zwolnił, najwy raźniej zbliżając się do jakiejś stacji. Wśród zaniepokojony ch
pasażerów podniósł się krzy k: „Widać tablice, jesteśmy w Auschwitz!”. Serca wszy stkich zamarły
na ułamek sekundy. Auschwitz – ta nazwa zawierała w sobie wszy stko, co najgorsze: komory
gazowe, krematoria, masowe mordy. Pociąg nadal się poruszał, wolno, niemal z wahaniem,
jakby chciał jak najdłużej oszczędzić swoim pasażerom bolesnej prawdy : to rzeczy wiście by ło
Auschwitz!
W świetle wstającego dnia oczom naszy m ukazały się zary sy olbrzy miego obozu: ciągnące
się w kilku rzędach ogrodzenie z drutu kolczastego, wieże wartownicze, reflektory, a w tle długie
kolumny wy nędzniały ch ludzkich postaci, szary ch w szary m świetle poranka, zdążający ch dokądś
po prosty ch, opustoszały ch drogach, dokąd – tego nie wiedzieliśmy. Od czasu do czasu dobiegały
nas pojedy ncze okrzy ki i rozkazujące gwizdy. Nie znaliśmy jeszcze ich znaczenia. Wy obraźnia
podsuwała mi obrazy szubienic z powieszony mi na nich ludźmi. By łem przerażony, ale to nie
miało znaczenia, jako że odtąd z każdy m dniem musieliśmy przy zwy czajać się do coraz
większy ch i bardziej przerażający ch potworności.
W końcu wjechaliśmy na stację. Początkową ciszę szy bko przerwały głośno wy krzy kiwane
komendy. Od tego dnia mieliśmy już stale sły szeć te szorstkie, nieprzy jemne głosy rozlegające
się raz za razem we wszy stkich kolejny ch obozach. Brzmiały zupełnie jak ostatnie wołanie ofiary,
istniała jednak pewna różnica. Głosy te by ły zgrzy tliwe, ochry płe, jakby wy doby wały się
z gardeł ludzi nawy kły ch do krzy ku, ludzi mordowany ch raz za razem. Drzwi wagonów stanęły
otworem i naty chmiast do środka wpadł niewielki oddział więźniów. Mieli na sobie pasiaki, a ich
głowy by ły ogolone, wy glądali jednak na dobrze odży wiony ch. Mówili wszy stkimi możliwy mi
europejskimi języ kami, przejawiając pewne poczucie humoru, które wy dawało się groteskowe
w zaistniały ch okolicznościach. Jak tonący chwy ta się brzy twy, tak mój wrodzony opty mizm
(który często decy dował o moich odczuciach nawet w najbardziej rozpaczliwy ch sy tuacjach)
kazał mi trzy mać się kurczowo jednej my śli: „Ci więźniowie całkiem dobrze wy glądają, wy dają
się by ć w dobry ch humorach, nawet się śmieją. Kto wie? Może uda mi się podzielić ich los”.
W psy chologii istnieje zjawisko znane jako „iluzja odroczenia wy roku”. Na krótko przed
egzekucją skazaniec ulega silnemu złudzeniu, że w ostatniej chwili zostanie ułaskawiony. My także
czepialiśmy się rozpaczliwie podobnego złudzenia i do ostatniej chwili wierzy liśmy, że w obozie
nie będzie aż tak źle. Już sam widok rumiany ch policzków i zaokrąglony ch twarzy tamty ch
więźniów wy starczy ł, aby obudzić w nas nadzieję. Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, że należą oni
do starannie wy branej elity, przez lata witającej przy by wające każdego dnia nowe transporty.
Zajmowali się nowo przy by ły mi i ich bagażem zawierający m skąpy doby tek, a czasami kilka
sztuk przemy conej biżuterii. Auschwitz musiało by ć niezwy kły m miejscem w Europie ostatnich
lat wojny ; unikatowe skarby ze złota i srebra, platy ny oraz diamentów trafiały nie ty lko do
ogromny ch obozowy ch magazy nów, ale też w ręce esesmanów.
Półtora ty siąca nowy ch więźniów zamknięto następnie w baraku mogący m pomieścić
najwy żej dwieście osób. By liśmy zmarznięci i głodni. Brakowało miejsca, aby każdy mógł
choćby przy kucnąć na gołej ziemi, nie mówiąc już o położeniu się. Jeden
stuczterdziestogramowy kawałek chleba musiał nam wy starczy ć na cztery dni, a mimo to
sły szałem, jak starsi rangą więźniowie pilnujący baraku targowali się z jedny m z członków
„grupy powitalnej” o spinkę do krawata, zrobioną z platy ny i diamentów. Większość zapłaty
została następnie wy mieniona na alkohol – sznaps. Nie pamiętam już, ile ty sięcy marek trzeba
by ło wy dać, aby otrzy mać ilość sznapsa wy starczającą, żeby spędzić „wesoły wieczór”, wiem
jednak, że tamci więźniowie, od lat przeby wający w obozie, rzeczy wiście potrzebowali alkoholu.
Kto mógłby ich winić za to, że w podobny ch okolicznościach próbowali się znieczulić? W obozie
by ła jeszcze jedna grupa więźniów, która otrzy my wała od esesmanów alkohol w prakty cznie
nieograniczony ch ilościach: by li to ludzie pracujący w komorach gazowy ch i krematoriach,
którzy zdawali sobie sprawę, że pewnego dnia zastąpi ich nowa zmiana, oni zaś będą musieli
porzucić swą wy muszoną funkcję kata i sami stać się ofiarami.
Niemal wszy scy przy by li w naszy m transporcie ży li złudzeniem, iż w ostatniej chwili zostaną
ułaskawieni i wszy stko jednak dobrze się skończy. Nie rozumieliśmy znaczenia sceny, która już
wkrótce miała się rozegrać na naszy ch oczach. Kazano nam zostawić bagaże w wagonach, stanąć
w dwu szeregach – kobiety po jednej, mężczy źni po drugiej stronie – i przedefilować przed
starszy m rangą oficerem SS. Co zaskakujące, wy starczy ło mi jeszcze odwagi, aby ukry ć pod
płaszczem swój chlebak. Jeden za drugim przechodziliśmy przed oficerem. Zdawałem sobie
sprawę, że jeśli dostrzeże on schowaną pod moim płaszczem torbę, może się to dla mnie źle
skończy ć. W najlepszy m wy padku mnie uderzy ; wiedziałem o ty m z własnego doświadczenia.
Podchodząc do niego, insty nktownie się wy prostowałem, żeby nie zauważy ł mojego brzemienia.
W następnej chwili stanąłem z nim twarzą w twarz. By ł to wy soki, szczupły mężczy zna; w swoim
nieskazitelny m mundurze wy glądał na wy sportowanego. Jakże wielki stanowił kontrast z nami, tak
umęczony mi i brudny mi po długiej podróży ! Oficer przy brał pozę swobodną i lekceważącą,
podpierając prawy łokieć lewą dłonią. Prawą dłoń trzy mał uniesioną i palcem wskazujący m
leniwie wskazy wał to na prawo, to na lewo. Nikt z nas choćby w najmniejszy m stopniu nie
zdawał sobie wtedy sprawy ze złowieszczego znaczenia łagodny ch ruchów tego wy prostowanego
palca, wskazującego to na prawo, to na lewo, lecz coraz częściej na lewo.
Nadeszła moja kolej. Ktoś szeptem poinformował mnie, że skierowanie w prawo oznaczało
pracę, na lewo zaś odsy łani by li wszy scy chorzy i niezdolni do pracy, którzy mieli zostać
przewiezieni do innego obozu. Zrezy gnowany postanowiłem spokojnie czekać na to, co przy niesie
los; jak się później okazało, w przy szłości miałem wielokrotnie postępować w podobny sposób.
Ciężar chlebaka sprawiał, że przechy lałem się lekko w lewą stronę, starałem się jednak ze
wszy stkich sił prosto maszerować. Esesman obrzucił mnie wzrokiem, następnie jakby się zawahał
i oparł mi obie dłonie na ramionach. Usiłowałem nadać swojemu spojrzeniu pewny siebie
wy raz. Oficer obrócił mnie wolno, bardzo wolno, aż stanąłem zwrócony twarzą w prawą stronę
i na tę też stronę przeszedłem.
Wieczorem objaśniono nam znaczenie tej zabawy ze wskazy waniem więźniów palcem. By ło
to nic innego jak pierwsza selekcja – oto po raz pierwszy zapadł wy rok decy dujący o czy imś
istnieniu bądź zagładzie. Dla przeważającej większości naszego transportu, około 90 procent,
oznaczał on śmierć. Wy rok wy konano w ciągu najbliższy ch kilku godzin. Ci, który m kazano stanąć
po lewej stronie, prosto ze stacji zostali odprowadzeni do krematorium. Jak się później
dowiedziałem od kogoś, kto tam pracował, na drzwiach budy nku widniały tablice z napisem
„łaźnia” w kilku europejskich języ kach. Przy wejściu każdy więzień dostawał kawałek my dła,
a potem… litościwie powstrzy mam się od opisy wania wy darzeń, które potem następowały.
Koszmar ten by ł już wy starczająco często opisy wany.
Ci, którzy ocaleli – zdecy dowana mniejszość naszego transportu – dopiero wieczorem odkry li
prawdę. Zapy tałem więźniów, którzy przeby wali już jakiś czas w obozie, dokąd to zabrano
mojego kolegę po fachu i przy jaciela, P.
– Skierowano go na lewo?
– Tak – odparłem.
– W takim razie zaraz go zobaczy sz – usły szałem.
– Gdzie? – Czy jaś ręka wskazała oddalony o kilkaset metrów od nas komin, z którego prosto
w szare, polskie niebo strzelał słup ognia, by po chwili rozwiać się w złowrogą chmurę dy mu.
– Tam jest teraz twój przy jaciel, w drodze do nieba – brzmiała odpowiedź. Ja jednak wciąż
niczego nie rozumiałem, dopóki nie wy tłumaczono mi tego w bardziej dosadny sposób.
Ale wy biegam zanadto naprzód. Z psy chologicznego punktu widzenia czekała nas jeszcze
bardzo długa droga, począwszy od tamtego świtu na stacji do naszego pierwszego wieczornego
spoczy nku w obozie.
Eskortowani przez esesmanów z załadowany mi do strzału karabinami zostaliśmy zmuszeni,
aby biegiem opuścić peron, a następnie popędzono nas wzdłuż znajdujący ch się pod napięciem
drutów kolczasty ch, przez obóz, aż do miejsca, gdzie odby wała się kąpiel i dezy nfekcja; na ty ch
z nas, którzy pozy ty wnie przeszli pierwszą selekcję, czekała tu prawdziwa łaźnia. I znowu nasza
nadzieja na odroczenie wy roku znalazła swoje potwierdzenie. Towarzy szący nam esesmani
sprawiali wrażenie niemal czarujący ch. Wkrótce jednak odkry liśmy przy czy nę takiego stanu
rzeczy. By li dla nas mili tak długo, jak długo widzieli na naszy ch przegubach zegarki; przekony wali
nas wówczas ży czliwy m tonem, aby śmy je oddali. My śleliśmy wówczas, że przecież i tak
przy jdzie nam oddać cały doby tek, a skoro tak, to czemu nie oddać zegarka w ręce stosunkowo
ży czliwego człowieka? Kto wie, może pewnego dnia nam się za to odwdzięczy.
Czekaliśmy w szopie, która wy glądała jak przedsionek łaźni. Nagle zjawili się esesmani
i rozłoży li przed nami koce, na które rozkazali rzucać wszy stkie rzeczy osobiste, zegarki i biżuterię.
Wśród nas wciąż znajdowali się naiwni, którzy py tali, ku rozbawieniu bardziej doświadczony ch
więźniów obecny ch tam jako pomocnicy strażników, czy nie mogliby zatrzy mać obrączki,
odznaczenia albo osobistego talizmanu. Nikt jeszcze nie pojmował, że już wkrótce absolutnie
wszy stko zostanie nam odebrane.
Ja sam podjąłem próbę zawierzenia jednemu ze starszy ch więźniów. Zbliży wszy się do niego
ukradkiem, pokazałem mu zwój papierów w wewnętrznej kieszeni płaszcza i powiedziałem: –
Proszę spojrzeć, to rękopis książki naukowej. Wiem, co pan zaraz powie: powinienem się cieszy ć
z tego, iż uszedłem z ży ciem i że nie mogę oczekiwać od losu niczego więcej. Ale to silniejsze ode
mnie. Za wszelką cenę muszę zachować ten rękopis, to owoc pracy całego mojego ży cia. Czy
pan to rozumie?
Wy dawało się, że mój rozmówca rzeczy wiście zaczy na coś rozumieć. Z wolna jego twarz
rozciągnęła się w uśmiechu, najpierw pełny m pożałowania, potem coraz bardziej rozbawiony m,
wręcz kpiący m, obraźliwy m, a potem z jego ust padło ty lko jedno słowo, słowo wszechobecne
w słowniku obozowy ch więźniów: „Gówno!”. W tej samej chwili zrozumiałem okrutną prawdę
i zrobiłem coś, co uznałem później za punkt kulminacy jny pierwszego etapu moich psy chiczny ch
reakcji: przekreśliłem całe moje doty chczasowe ży cie.
Nagłe poruszenie dało się dostrzec wśród moich współtowarzy szy, którzy stali wokół mnie
z blady mi, przelękniony mi twarzami, bezradnie nad czy mś debatując. Po raz kolejny rozległy się
ochry ple wy krzy kiwane komendy. Uderzeniami zagnano nas do bezpośredniego przedsionka łaźni.
Tam zgromadziliśmy się wokół eses-mana, który czekał, aż wszy scy znajdą się w środku. Dopiero
wówczas oznajmił: – Daję wam dwie minuty z zegarkiem w ręku. W ciągu ty ch dwóch minut
macie się rozebrać do naga i rzucić ubranie na podłogę tam, gdzie stoicie. Nie zabierzecie ze sobą
niczego, z wy jątkiem butów, pasków i podwiązek, ewentualnie pasów ortopedy czny ch. Zaczy nam
odliczanie – w tej chwili!
Z niewy obrażalny m pośpiechem ludzie zaczęli zdzierać z siebie ubranie. W miarę
nieubłaganego upły wu czasu stawaliśmy się coraz bardziej nerwowi, niezdarnie ściągając
z siebie bieliznę, szarpiąc za paski i sznurowadła. W pewny m momencie usły szeliśmy pierwsze
odgłosy chłosty – skórzane pasy spadały wprost na nasze nagie ciała.
Po chwili przegoniono nas do innego pomieszczenia, gdzie mieliśmy zostać ogoleni. Doty czy ło
to nie ty lko naszy ch głów; na cały m ciele nie miał prawa pozostać ani jeden włosek. Następnie
przy szła kolej na pry sznice, gdzie znowu ustawiono nas rzędami. Z trudem rozpoznawaliśmy
siebie nawzajem, lecz ku wielkiej uldze niektóry ch z nas okazało się, że z pry szniców ciurka woda.
Gdy tak czekaliśmy na kąpiel, uderzy ła nas nasza własna nagość: rzeczy wiście, nie
posiadaliśmy teraz niczego z wy jątkiem naszy ch nagich ciał, ogołocony ch nawet z włosów;
jedy ną rzeczą, której nam nie odebrano, by ła – dosłownie – nasza naga egzy stencja. Zapy tacie,
czy pozostawiono nam cokolwiek, co mogłoby stanowić ma-terialny łącznik z naszy m
doty chczasowy m ży ciem? W moim przy padku by ły to okulary i pasek; ten ostatni przy szło mi
później wy mienić na kawałek chleba. Właściciele pasów ortopedy czny ch nie wiedzieli jeszcze,
że czekają ich dodatkowe emocje. Wieczorem więzień funkcy jny odpowiadający za nasz barak
wy głosił na nasze powitanie mowę, w której dał nam słowo honoru, że osobiście powiesi „na tej
belce” – mówiąc to wskazał na sufit – każdego, kto zaszy ł w swoim pasie pieniądze lub
kosztowności. Z dumą oznajmił nam, że z uwagi na czas, jaki spędził w obozie, uprawnia go do
tego obozowy regulamin.
Jeśli chodzi o buty, sprawa nie by ła wcale taka prosta. Choć teorety cznie wolno nam by ło je
zatrzy mać, posiadacze nieco bardziej przy zwoitego obuwia zmuszeni by li je oddać, a w zamian
otrzy my wali buty, które w ogóle na nich nie pasowały. Ale prawdziwe kłopoty czekały ty ch,
którzy posłuchali z pozoru ży czliwej rady (udzielonej im przed wejściem do łaźni przez starszy ch
stażem więźniów), aby skrócić swoje oficerki poprzez odcięcie cholewek i zasmarować krawędzie
my dłem w celu ukry cia tego aktu sabotażu. Esesmani zdawali się ty lko czekać na taką okazję.
Wszy stkich podejrzany ch o tę zbrodnię odprowadzono do sąsiedniego pomieszczenia. Po
pewny m czasie ponownie dobiegły nas stamtąd odgłosy chłosty i rozpaczliwe krzy ki
torturowany ch ludzi. Ty m razem trwało to trochę dłużej.
Tak oto jedno po drugim rozwiewały się nasze kolejne złudzenia i nagle, całkiem
niespodziewanie, u większości z nas do głosu doszedł czarny humor. Zdawaliśmy sobie sprawę, że
nie mamy nic do stracenia – nic poza własny m ży ciem, tak absurdalnie odarty m z wszelkiej
godności. Kiedy z pry szniców pociekła woda, ze wszy stkich sił próbowaliśmy wy krzesać z siebie
odrobinę radości, żartując z siebie i inny ch. Jakby nie by ło, z sitek nad naszy mi głowami pły nęła
prawdziwa woda!
Poza ty m zaskakujący m przy pły wem czarnego humoru daliśmy się ponieść jeszcze jednemu
uczuciu: ciekawości. Doświadczy łem już kiedy ś czegoś podobnego – ciekawości jako
fundamentalnej reakcji na pewne niezwy kłe okoliczności. Gdy podczas wspinaczki w górach
moje ży cie by ło zagrożone, w kry ty czny m momencie odczuwałem ty lko jedno: ciekawość.
By łem ciekaw, czy przeży ję, a jeśli tak, to czy wy jdę z tego z pękniętą czaszką, czy z inny mi
urazami.
Chłodna ciekawość królowała nawet w takim miejscu jak Auschwitz, zobojętniając niejako
człowieka na otaczającą go rzeczy wistość; dzięki temu można by ło spoglądać na nią z pewną dozą
obiekty wizmu. W owy m czasie kulty wowaliśmy w sobie ów stan umy słu, traktując go jako
rodzaj psy chicznej samoobrony. Wszy scy obawialiśmy się, co spotka nas w przy szłości – na
przy kład konsekwencji tego, że stoimy oto na dworze całkiem nadzy, wciąż mokrzy po kąpieli,
drżący w chłodny m, późnojesienny m powietrzu. W ciągu kolejny ch kilku dni ciekawość nasza
ewoluowała, ustępując miejsca zdziwieniu – zdziwieniu na my śl, że jednak się nie przeziębiliśmy.
Nowo przy by ły ch czekało w obozie wiele takich niespodzianek. Ci spośród nas, którzy mieli
wy kształcenie medy czne, przekonali się przede wszy stkim o jedny m: „Podręczniki kłamią!”.
Mówi się, że człowiek umiera, jeśli pozbawić go snu przez określoną liczbę godzin. Nic
podobnego! Wcześniej trwałem w przekonaniu, że pewny ch rzeczy po prostu nie jestem w stanie
zrobić: nie zasnę bez tego, nie przeży ję bez tamtego… Naszą pierwszą noc w Auschwitz
spędziliśmy na piętrowy ch pry czach. Na każdej pry czy (o wy miarach około dwa na dwa i pół
metra) spało, bezpośrednio na goły ch deskach, dziewięć osób. Każda dziewiątka musiała dzielić
między sobą dwa koce. Rzecz jasna, mogliśmy leżeć wy łącznie na boku, stłoczeni i przy ciśnięci
do siebie, co miało pewne zalety z uwagi na przenikliwy ziąb. Chociaż wnoszenie butów na pry cze
by ło zabronione, niektórzy uży wali ich potajemnie zamiast poduszek, choć całe by ły oblepione
błotem. W przeciwny m razie głowa śpiącego musiałaby spoczy wać w zgięciu niemalże
wy kręconego ramienia. A mimo to sen jednak przy chodził i choć na parę godzin przy nosił
zapomnienie i ulgę w cierpieniu.
Chciałby m wspomnieć w ty m miejscu o kilku inny ch zaskakujący ch zjawiskach, które
dowodzą, jak wiele jest w stanie znieść człowiek: w obozie nie mogliśmy my ć zębów, a jednak
pomimo to i na przekór dotkliwemu brakowi witamin nasze dziąsła by ły zdrowsze niż
kiedy kolwiek. Przez pół roku nosiliśmy te same koszule, dopóty, dopóki nie zamieniły się
w łachmany. Z powodu zamarznięty ch rur cały mi dniami nie mieliśmy możliwości się wy kąpać
czy choćby częściowo podmy ć, a jednak rany i otarcia na dłoniach, które nieustannie by ły
brudne od kopania w ziemi, nie ropiały (oczy wiście o ile w grę nie wchodziły odmrożenia).
Człowiek mający doty chczas lekki sen i budzony bodaj najlżejszy m hałasem dochodzący m zza
ściany leżał teraz wtulony we współtowarzy sza, który głośno chrapał o parę centy metrów od
jego ucha, i jakby nigdy nic spał głębokim snem.
Gdy by ktoś nas zapy tał, na ile prawdziwe jest sły nne zdanie Dostojewskiego, który
beznamiętnie twierdził, iż człowiek jest istotą zdolną przy zwy czaić się absolutnie do wszy stkiego,
odparliby śmy : „Tak, człowiek może przy zwy czaić się do wszy stkiego, lecz nie py tajcie nas, jak to
się dzieje”. Na razie jednak nasze badania psy chologiczne nie zaprowadziły nas daleko; również
my, więźniowie, nie zbliży liśmy się jeszcze do owego stanu. Nadal znajdowaliśmy się na
pierwszy m etapie naszy ch reakcji psy chiczny ch.
W tej fazie niemal każdy, choćby przez chwilę, rozważał możliwość odebrania sobie ży cia.
My śl o samobójstwie rodziła się pod wpły wem beznadziejności sy tuacji, w jakiej się znaleźliśmy,
ciągłego śmiertelnego zagrożenia, wiszącego nad nami każdego dnia, w każdej godzinie, oraz
bliskości śmierci, która tak często doty kała inny ch wokół nas. Ze względu na osobiste przekonania,
o który ch będzie mowa później, już pierwszego wieczoru w obozie poprzy sięgłem sobie
uroczy ście, że „nie rzucę się na druty ”. Tak nazy wano w obozie najbardziej powszechną metodę
samobójstwa polegającą na dotknięciu znajdującego się pod wy sokim napięciem ogrodzenia
z drutu kolczastego. Podjęcie takiej decy zji nie by ło wcale trudne. Odbieranie sobie ży cia nie
miało większego sensu, skoro dla przeciętnego więźnia szanse przeży cia – kalkulując obiekty wnie
i biorąc pod uwagę wszy stkie możliwości – i tak by ły przecież bardzo nikłe. Człowiek nie mógł
mieć żadnej pewności, że znajdzie się w ty m nieliczny m gronie, które przetrwa wszy stkie
selekcje. Więzień Auschwitz w pierwszej fazie szoku nie bał się śmierci. Przez pierwszy ch kilka
dni nie przerażały go nawet komory gazowe – w końcu to one stanowiły przy czy nę, dla której nie
posuwał się do samobójstwa.
Znajomi, z który mi się później spoty kałem, opowiadali mi, że by łem jedny m z ty ch więźniów,
na który ch pierwszy szok po przy by ciu do obozu nie wpły nął szczególnie przy gnębiająco.
Uśmiechałem się ty lko, i to całkiem szczerze, będąc świadkiem pewnego zdarzenia, jakie miało
miejsce rankiem po naszej pierwszej nocy spędzonej w Auschwitz. Wbrew wy raźnemu zakazowi
opuszczania „bloku”, jednemu z my ch kolegów po fachu, który przeby wał w obozie już od kilku
ty godni, udało się jakoś „przeszmuglować” do naszego baraku. Chciał nas uspokoić, pocieszy ć
i uprzedzić o paru sprawach. Wy chudł do tego stopnia, że w pierwszej chwili w ogóle go nie
poznaliśmy. On zaś, demonstrując dobry humor i niefrasobliwość, udzielił nam pośpiesznie kilku
dobry ch rad: – Nie bójcie się! Nie obawiajcie się selekcji! Doktor M. (szef medy czny SS) ma
słabość do lekarzy (my lił się: ży czliwe słowa mego znajomego wprowadziły nas w błąd. Jeden
z więźniów, lekarz na tak zwany m rewirze, liczący sobie około sześćdziesięciu lat, opowiadał mi,
jak błagał doktora M., aby ocalił jego sy na, który by ł przeznaczony do gazu. Doktor M. chłodno
mu odmówił).
– Błagam was ty lko o jedno – mówił dalej mój kolega. – Gólcie się codziennie, jeśli to
możliwe, nawet gdy by ście musieli uży wać do tego kawałka szkła… Nawet gdy by kosztowało to
was ostatnią kromkę chleba. Dzięki temu będziecie młodziej wy glądali, a wasze policzki będą
robiły wrażenie zarumieniony ch. Tutaj jest ty lko jeden sposób, żeby przeży ć: trzeba wy glądać
na zdolnego do pracy. Nawet jeśli będziecie ty lko lekko uty kać, bo – powiedzmy – zrobił się wam
na pięcie mały pęcherz, a esesman to zauważy, każe wam przejść na bok i możecie by ć pewni, że
następnego dnia zostaniecie zagazowani. Wiecie, co tutaj znaczy by ć „muzułmaninem”? To ktoś,
kto źle wy gląda, jest wy czerpany, chory, wy chudzony i kto nie nadaje się już do ciężkiej pracy
fizy cznej… To właśnie jest „muzułmanin”. Prędzej czy później – zazwy czaj prędzej – każdy
„muzułmanin” trafia do komory gazowej. Pamiętajcie więc: macie się golić, stać prosto i równo
chodzić, a wtedy nie będziecie musieli obawiać się zagazowania. Wszy scy, jak tu stoicie, mimo
że jesteście tu dopiero od dwudziestu czterech godzin, nie musicie bać się zagazowania – może
z wy jątkiem ciebie. – Mówiąc to, wskazał na mnie. – Mam nadzieję, że nie masz mi za złe
szczerości. – A zwracając się do pozostały ch, dodał: – Z was wszy stkich on jest jedy ny m, który
musi obawiać się następnej selekcji. Więc już się nie martwcie!
Ja zaś się uśmiechnąłem. Dzisiaj jestem przekonany, że każdy inny na moim miejscu zrobiłby
tego dnia to samo.

Wy daje mi się, że to Lessing powiedział: „Istnieją rzeczy, w obliczu który ch musimy tracić
rozsądek; w przeciwny m razie okazałoby się, że już dawno go straciliśmy ”. Nienormalna reakcja
na nienormalną sy tuację jest normą. Nawet my, psy chologowie, spodziewamy się, że w sy tuacji
nienormalnej, jaką jest na przy kład poby t w zakładzie zamknięty m, reakcja człowieka będzie
nienormalna wprost proporcjonalnie do stopnia jego normalności. Reakcja człowieka, który nagle
znalazł się w obozie koncentracy jny m, również jest odzwierciedleniem nienormalnego stanu
umy słu, lecz obiekty wnie rzecz biorąc, jest ona reakcją normalną i – jak zostanie dowiedzione
później – ty pową dla danej sy tuacji. Opisy wane przeze mnie reakcje ulegały zmianie na
przestrzeni kilku dni. Więzień przechodził od etapu pierwszego do drugiego; by ło to stadium
względnej apatii, kiedy to człowiek doznaje czegoś na kształt emocjonalnej śmierci.
Poza już przedstawiony mi reakcjami nowo przy by ły więzień dręczony by ł przez inne,
niezmiernie bolesne odczucia, które usiłował w sobie zagłuszy ć. Przede wszy stkim dokuczała mu
ogromna tęsknota za domem i rodziną. By ła ona często tak przejmująca, że człowiek wręcz
umierał z tęsknoty. Do tego dochodziła odraza – odraza na widok otaczającej go zewsząd ohy dy,
w ty m jej czy sto zewnętrzny ch przejawów.
Wszy scy więźniowie otrzy my wali pasiaki – by ły to łachmany, przy który ch ubiór stracha na
wróble prezentowałby się naprawdę elegancko. Teren obozu między barakami pokry wał
najgorszy brud, a im bardziej człowiek starał się go uprzątnąć, ty m bardziej sam stawał się
brudny. Popularną prakty ką by ło wcielanie nowo przy by ły ch do komanda, które zajmowało się
czy szczeniem latry n i usuwaniem nieczy stości. Gdy podczas przewożenia ekskrementów po
wy boisty m gruncie – jak się to często zdarzało – zawartość beczki chlusnęła temu czy innemu
więźniowi w twarz, jakakolwiek oznaka odrazy lub próba wy tarcia się pociągała za sobą
naty chmiastową karę – cios wy mierzony przez czujnego kapo. W ten sposób zobojętnienie
naturalny ch reakcji postępowało znacznie szy bciej.
Początkowo nowy więzień odwracał wzrok, widząc karny przemarsz innej grupy ; nie mógł
znieść widoku współwięźniów maszerujący ch godzinami w tę i z powrotem w głębokim błocie,
poganiany ch brutalny mi uderzeniami. Po kilku dniach czy ty godniach wszy stko to się zmieniało.
Wczesny m rankiem, gdy jeszcze by ło ciemno, więzień stawał przed bramą wraz ze swy m
komandem, gotów do wy marszu. Sły szał krzy k i widział, jak jego towarzy sz upada, jest stawiany
na nogi, lecz kolejny cios sprawia, że znów się przewraca – i dlaczego? Bo miał gorączkę
i o niewłaściwej porze zgłosił się do lazaretu. Karano go w ten sposób za nieuczciwą próbę
wy migania się od swoich obowiązków.
Lecz więzień znajdujący się na drugim etapie psy chiczny ch reakcji nie odwraca już wzroku.
Jego odczucia zobojętniały i niewzruszony obserwuje rozgry wającą się przed nim scenę. Inny
przy kład: więzień oczekuje na przy jęcie w lazarecie. Ma nadzieję, że z uwagi na swe urazy,
obrzęk czy gorączkę zostanie skierowany na dwa dni do lżejszej pracy na terenie obozu.
Niewzruszony patrzy, jak wnoszą dwunastoletniego chłopca, zmuszonego cały mi godzinami stać
na baczność na śniegu albo pracować boso na zewnątrz, gdy ż w cały m obozie nie by ło dla niego
butów. Ma odmrożone palce u nóg i dy żurny lekarz jeden po drugim oddziera szczy pcami czarne,
gangrenowate kikuty. Obrzy dzenie, przerażenie i współczucie to emocje, który ch nasz widz już
właściwie nie odczuwa. Po kilku ty godniach ży cia w obozie cierpiący, umierający i umarli stają
się dla niego tak pospolity m widokiem, że nic go już nie wzrusza.

Spędziłem pewien czas w baraku dla chory ch na ty fus. Gorączkowali, często majaczy li, wielu
z nich by ło umierający ch. Jeden z nich właśnie skonał, a ja bez żadny ch emocji obserwowałem
scenę, która powtarzała się w takim przy padku raz za razem. Jeden po drugim więźniowie
podchodzili do wciąż ciepłego ciała. Jeden pochwy cił niedojedzone resztki kartofli; inny uznał, że
drewniane chodaki trupa są lepsze niż jego własne obuwie, więc je zamienił; trzeci zrobił to samo
z kurtką zmarłego; a jeszcze inny bardzo się cieszy ł, że udało mu się zdoby ć kawałek – proszę to
sobie wy obrazić! – prawdziwego sznurka.
Obserwowałem to wszy stko nieporuszony. Na koniec poprosiłem „pielęgniarza”, żeby zabrał
ciało. On zaś chwy cił trupa za nogi, pozwalając mu spaść w wąskie przejście między dwoma
rzędami desek pełniący ch funkcję łóżek dla pięćdziesięciu chory ch na ty fus i powlókł ciało po
nierówny m klepisku w stronę drzwi. Dwa stopnie schodów prowadzący ch na zewnątrz zawsze
stanowiły problem, jako że wszy scy by liśmy wy czerpani z powodu chronicznego niedoży wienia.
Po kilku miesiącach poby tu w obozie nie by liśmy w stanie pokonać ty ch dwóch stopni,
mierzący ch jakieś piętnaście centy metrów każdy, nie opierając rąk o framugi, żeby się
podciągnąć.
Pielęgniarz zbliży ł się zatem do schodów i z wy siłkiem podciągnął do góry. Następnie wciągnął
na schody ciało: najpierw stopy, potem tułów. Wreszcie, wy dając przy ty m niesamowity,
grzechoczący odgłos, głowa trupa, podskakując, pokonała dwa kamienne stopnie.
W ty m czasie znajdowałem się po przeciwnej stronie baraku, w pobliżu jedy nego okienka
wbudowanego w ścianę tuż nad podłogą. Zaciskając zmarznięte dłonie na misce gorącej zupy,
poży wiałem się łapczy wy mi ły kami. Nagle spojrzałem w okno. Trup, który dopiero co został
wy niesiony na zewnątrz, wpatry wał się we mnie szklany mi oczy ma. Dwie godziny wcześniej
rozmawiałem jeszcze z ty m człowiekiem; teraz spokojnie jadłem zupę.
Nie pamiętałby m dzisiaj tego zdarzenia, gdy by ów brak emocjonalnej reakcji nie wzbudził
mojego zawodowego zainteresowania – tak nieistotne mi się ono wówczas wy dawało.

Apatia, stępienie emocji i poczucie, że nic już nas nie obchodzi – objawy te nasilały się podczas
drugiego etapu psy chiczny ch reakcji więźnia, pozwalając mu uodpornić się na codzienne
cierpienia i bicie. Naby ty brak wrażliwości pozwalał mu otoczy ć się jakże wówczas niezbędny m
pancerzem ochronny m.
Wy starczy ł najmniejszy pretekst, aby zasłuży ć na bicie, a czasem powód nie by ł nawet
potrzebny. Na przy kład: chleb racjonowany by ł w miejscu pracy i musieliśmy ustawiać się po
niego w kolejce. Pewnego razu człowiek stojący za mną wy sunął się nieco w bok z szeregu i ten
brak sy metrii wielce nie spodobał się pilnującemu nas esesmanowi. Nie wiedziałem, co działo się
za moimi plecami ani w umy śle strażnika, ale nagle na moją głowę spadły dwa silne uderzenia.
Dopiero wtedy zauważy łem stojącego obok esesmana z pałką w ręce. W takich chwilach ból
fizy czny nie jest najbardziej dojmujący (doty czy to zarówno dorosły ch, jak i karany ch dzieci);
najgorsze jest psy chiczne cierpienie wy wołane poczuciem niesprawiedliwości, niedorzecznością
danej sy tuacji.
Co ciekawe, cios, który chy biał celu, potrafił by ć – w pewny ch okolicznościach – bardziej
bolesny niż ten, który weń trafiał. Stałem kiedy ś na torach kolejowy ch w szalejącej śnieży cy.
Pomimo niesprzy jającej pogody nasze komando musiało konty nuować pracę. Wkładałem więc
cały wy siłek w sy panie żwiru między podkłady, jako że by ł to jedy ny sposób, żeby się jakoś
rozgrzać. W pewny m momencie przerwałem, aby złapać oddech i oparłem się na szpadlu.
Niestety, w tej samej chwili strażnik odwrócił się w moją stronę i uznał, że się lenię. Ból, który
wówczas poczułem, nie by ł wy wołany obelgami czy biciem. Tamten strażnik nie zadał sobie
trudu, aby rzucić choćby jedno słowo, bodaj jedno przekleństwo, w kierunku stojącej przed nim
wy nędzniałej postaci, zapewne ty lko z grubsza przy pominającej człowieka. Zamiast tego wolał
podnieść kamień i cisnąć nim we mnie od niechcenia. W moim odczuciu gest ten równał się
przy wołaniu do porządku zwierzęcia; tak samo zapędza się czasem do pracy by dlęta. W oczach
tego człowieka by łem stworzeniem, z który m łączy ło go tak niewiele, że wręcz szkoda mu by ło
zachodu, by je ukarać.
Najbardziej bolesną rzeczą w biciu jest zamierzona obraza, jakiej jest ono wy razem.
Pewnego razu musieliśmy taszczy ć długie, ciężkie dźwigary po oblodzony ch torach. Pośliźnięcie
się jednego z nas groziło upadkiem nie ty lko jemu, ale wszy stkim dźwigający m to samo brzemię.
Jeden z moich dobry ch znajomy ch cierpiał na wrodzoną dy splazję stawu biodrowego. Cieszy ł się
jednak, że mimo wszy stko jest w stanie pracować, jako że podczas selekcji prawie wszy scy
niesprawni fizy cznie by li posy łani na śmierć w komorze gazowej. Tego dnia kuśty kał jednak
z trudem po torach, uginając się pod szczególnie ciężkim dźwigarem; wy glądało na to, że
w każdej chwili może upaść i pociągnąć inny ch za sobą. Ponieważ niczego akurat nie niosłem, bez
namy słu skoczy łem mu na pomoc. Niemal naty chmiast otrzy małem silne uderzenie w plecy
i usły szałem surowy głos nakazujący mi powrót na miejsce. Kilka minut wcześniej ten sam
strażnik, który mnie uderzy ł, oznajmił nam z pogardą, że takim „świniom” jak my brakuje ducha
koleżeńskiej współpracy.
Kiedy indziej, w lesie, przy temperaturze minus szesnastu stopni Celsjusza, przekopy waliśmy
zmarzniętą na kamień ziemię pod rury doprowadzające wodę. By łem już wówczas bardzo
wy czerpany fizy cznie. Nagle podszedł do mnie pilnujący nas kapo o pucołowaty ch,
zaróżowiony ch policzkach. Jego twarz wy glądała, wy pisz wy maluj, jak ry j świni. Zauważy łem,
że przed dotkliwy m mrozem chronią go wspaniałe, ciepłe rękawice. Przez chwilę przy glądał mi
się w milczeniu. Insty nktownie wy czułem zbliżającą się burzę; tuż przede mną leżała bowiem
skiba ziemi stanowiąca wy raźny dowód na to, ile już przekopałem.
– Ty świnio – zaczął tamten. – Cały czas cię obserwuję! Poczekaj, nauczę cię jeszcze
pracować jak należy ! Niedługo będziesz gry zł tę ziemię – umrzesz tu jak zwierzę! W dwa dni cię
wy kończę! Nigdy w ży ciu nie kiwnąłeś palcem. Kim dawniej by łeś, świnio? Przedsiębiorcą?
Nie dbałem już o to, co się ze mną stanie, musiałem jednak poważnie potraktować jego
groźbę, wy prostowałem się więc i patrząc mu prosto w oczy odparłem: – By łem lekarzem
specjalistą.
– Co takiego? Lekarzem? Założę się, że wy ciągnąłeś od ludzi mnóstwo pieniędzy.
– Tak się składa, że pracowałem głównie za darmo, w szpitalach dla ubogich. – By ło to już
o jedno zdanie za dużo. Kapo rzucił się na mnie i przewrócił na ziemię, wy dzierając się przy ty m
jak opętany. Nie pamiętam już, co takiego wy krzy kiwał.
Na przy kładzie tej jakże banalnej historii pragnę pokazać, że by wały takie chwile, gdy nawet
pozornie zahartowani i zobojętniali więźniowie dawali się ponosić oburzeniu – oburzeniu
wy nikającemu nie z doznany ch okrucieństw czy bólu, lecz wy wołany m towarzy szący mi im
obelgami. Tamtego dnia krew uderzy ła mi do głowy, ponieważ musiałem wy słuchiwać, jak
człowiek, który nie miał pojęcia o ty m, kim jestem i kim by łem, osądza moje ży cie; na dodatek
by ł to człowiek (w ty m miejscu muszę się do czegoś przy znać: komentarz, który zamierzam
zacy tować, a który m podzieliłem się ze współwięźniami wkrótce po ty m incy dencie, sprawia mi
iście dziecinną saty sfakcję) „tak pry mity wny i brutalny, że pielęgniarka z ambulatorium mojego
szpitala nie wpuściłaby go za próg poczekalni”.
Na szczęście kapo sprawujący pieczę nad naszy m komandem by ł mi ży czliwy ; polubił mnie,
bo cierpliwie wy słuchiwałem opowieści o jego miłosny ch podbojach i kłopotach małżeńskich,
który mi zasy py wał mnie podczas naszy ch długich marszów na miejsce robót. By ł też pod
wrażeniem mojej oceny jego charakteru i my ch psy choterapeuty czny ch porad. W związku
z ty m odczuwał wobec mnie coś w rodzaju wdzięczności, a to już wcześniej nieraz okazało się dla
mnie bezcenne. W przeszłości kilkakrotnie zajmował dla mnie miejsce obok siebie w jedny m
z pierwszy ch pięciu rzędów podczas apelu naszego bloku liczącego zwy kle dwustu osiemdziesięciu
mężczy zn. Musieliśmy ustawiać się na placu wczesny m świtem, gdy na zewnątrz by ło jeszcze
ciemno. Wszy scy jak ognia baliśmy się spóźnienia i konieczności stania w ostatnich rzędach. Gdy
trzeba by ło wy znaczy ć ludzi do nieprzy jemnej czy nielubianej pracy, zjawiał się główny kapo
i zazwy czaj wy bierał potrzebny ch mężczy zn właśnie z ostatnich rzędów. Musieli oni
odmaszerować do innej, szczególnie znienawidzonej roboty, pod okiem obcy ch strażników.
Zdarzało się, że główny kapo wy bierał też więźniów z pierwszy ch pięciu rzędów, ty lko dlatego
żeby dać nauczkę ty m, którzy usiłowali go przechy trzy ć. Wszelkie protesty i błagania uciszane
by ły kilkoma celny mi kopniakami, a wy brane ofiary pędzono na miejsce zbiórki przy wtórze
wrzasków i uderzeń pałką.
Dopóki jednak „mój” kapo odczuwał potrzebę zwierzeń, dopóty udawało mi się unikać
podobnego losu, miałem bowiem zagwarantowane honorowe miejsce u jego boku. By ły również
inne zalety tej sy tuacji. Podobnie jak przeważająca większość więźniów obozu, również i ja
cierpiałem na obrzęki. Moje nogi by ły tak spuchnięte, a skóra na nich tak naciągnięta, że zginanie
kolan przy chodziło mi z wielkim trudem. Nie mogłem zawiązy wać butów, bo w przeciwny m razie
nie wcisnąłby m w nie swoich obrzmiały ch stóp. Gdy by m miał skarpetki, i tak nie by łby m
w stanie ich założy ć – zwy czajnie nie zmieściły by się w butach. Toteż moje częściowo odkry te,
nagie stopy by ły zawsze mokre, a buty wciąż pełne śniegu. To zaś, rzecz jasna, powodowało
odmrożenia i odmroziny. Każdy krok stawał się wówczas torturą. Podczas marszu przez pokry te
śniegiem pola na naszy ch butach tworzy ły się grudy lodu. Co rusz komuś zdarzało się pośliznąć,
a wówczas inni również się poty kali i wpadali na niego. Kolumna przy stawała wtedy, ale nie na
długo. Który ś ze strażników bły skawicznie zaprowadzał porządek i za pomocą kolby karabinu
zmuszał więźniów do sprawnego powstania. Im bliżej czoła kolumny, ty m rzadziej by ło się
narażony m na te niespodziewane przestoje, a w konsekwencji na nadrabianie straconego czasu
biegiem, na obolały ch nogach. Czułem się naprawdę szczęśliwy w roli osobiście mianowanego
lekarza Jego Wy sokości Kapo, gdy mogłem maszerować w pierwszy m rzędzie przez nikogo
niepoganiany.
W ramach dodatkowego wy nagrodzenia za swoje usługi mogłem by ć pewien, że podczas
codziennego przy działu zupy w terenie, kiedy nadejdzie moja kolej, kapo zanurzy chochlę
głębiej, aż do samego dna kotła, i wy łowi dla mnie kilka ziaren grochu. Ów kapo, by ły oficer
wojska, zdoby ł się nawet na odwagę, aby szepnąć na ucho swojemu koledze – temu samemu,
któremu się wcześniej postawiłem – że jestem nadzwy czaj dobry m robotnikiem. Niewiele mi to
wówczas pomogło, niewątpliwie jednak ocaliło mi ży cie (by ł to jeden z wielu takich
przy padków). Nazajutrz po wspomniany m incy dencie „mój” kapo przeszmuglował mnie do
innego komanda.

By wali też kapo, którzy się nad nami litowali i robili wszy stko, co by ło w ich mocy, aby nam
ulży ć, przy naj-mniej na placu budowy. Lecz nawet oni bez przerwy przy pominali nam, że
zwy kły robotnik wy konuje kilkakrotnie więcej pracy od nas, i to w znacznie krótszy m czasie.
Okazy wali jednak zrozumienie, gdy tłumaczy liśmy im, że zwy kły robotnik nie jest zmuszony
przetrwać o trzy stu gramach chleba (teorety cznie – w prakty ce często by wało go mniej) oraz
niecały m litrze cienkiej zupy dziennie; zwy kły robotnik nie musiał ży ć w potworny m stresie,
w jakim my ży liśmy, nieświadom losu swoich najbliższy ch, którzy trafili do innego obozu lub
zostali od razu po przy jeździe zagazowani; zwy kłemu robotnikowi nie groziła wreszcie śmierć –
dzień w dzień, godzina po godzinie. Ośmieliłem się wręcz powiedzieć kiedy ś pewnemu
ży czliwemu kapo: „Gdy by nauczy ł się pan ode mnie przeprowadzać operację na otwarty m
mózgu równie szy bko, jak ja uczę się od pana budować tę drogę, miałby m dla pana ogromny
szacunek”. On zaś uśmiechnął się w odpowiedzi.

Apatia, główny sy mptom drugiego etapu adaptacji do ży cia w obozie, stanowiła konieczny
mechanizm obronny. Rzeczy wistość bladła, a wszy stkie wy siłki i emocje by ły skoncentrowane na
jedny m ty lko zadaniu: zachować własne ży cie i ży cie bliskiego sobie człowieka od zagłady. Często
sły szało się, jak więźniowie, zaganiani po pracy pod wieczór z powrotem do obozu, wzdy chają
z ulgą: „No to przeży liśmy kolejny dzień!”.
Łatwo pojąć, że egzy stencja w stanie podobnego napięcia psy chicznego, w połączeniu z ciągłą
koniecznością skupiania się na podstawowy m celu, jakim by ło przetrwanie, wy muszała na
więźniach pry mity wizację ich ży cia wewnętrznego. Kilku z przeby wający ch ze mną w obozie
kolegów po fachu, którzy posiedli wiedzę z zakresu psy choanalizy, często wspominało mi
o obserwowanej u więźniów „regresji” – ucieczce w bardziej pry mity wną formę ży cia
psy chicznego. Pragnienia i marzenia więźniów objawiały się wówczas najbardziej czy telnie
w snach.
O czy m najczęściej śnił więzień obozu koncentracy jnego? O chlebie, cieście, papierosach
i długich, ciepły ch kąpielach. Codzienna niemożność zaspokojenia powy ższy ch potrzeb sprawiała,
że szukaliśmy go w marzeniach senny ch. To, czy cokolwiek dobrego z tego wy nikało, to już
zupełnie inna sprawa; śniący musiał się wszak kiedy ś przebudzić do rzeczy wistości obozowego
ży cia i dostrzec kłujący kontrast pomiędzy nią a swy mi senny mi rojeniami.
Nigdy nie zapomnę, jak pewnej nocy wy rwały mnie ze snu jęki mego współwięźnia, który
rzucał się we śnie, najwy raźniej dręczony jakimś straszliwy m koszmarem. Jako że zawsze
niezmiernie współczułem ludziom cierpiący m z powodu przerażający ch snów czy delirium,
chciałem biedaka obudzić. W ostatniej jednak chwili cofnąłem rękę, przestraszony na my śl
o ty m, czego się omal nie dopuściłem. Uświadomiłem sobie bowiem boleśnie, że żaden sen,
nawet najbardziej koszmarny, nie może by ć gorszy od otaczającej nas obozowej rzeczy wistości,
do której nieopatrznie zamierzałem biedaka przy wrócić.

Ze względu na poważny stopień niedoży wienia, na jakie cierpieli więźniowie, by ło czy mś


naturalny m, że głód stawał się podstawowy m pry mity wny m insty nktem, wokół którego
koncentrowało się nasze ży cie psy chiczne. Wy starczy ło popatrzeć, co działo się z większością
więźniów, gdy pracowali blisko siebie w grupie i wy jątkowo nikt ich akurat nie pilnował –
naty chmiast zaczy nali rozmawiać o jedzeniu. Jeden więzień py tał drugiego, pracującego obok
niego w rowie, o jego ulubione potrawy. Następnie obaj wy mieniali się przepisami i planowali
menu na dzień, gdy kiedy ś się spotkają – w odległej przy szłości, gdy już zostaną oswobodzeni
i powrócą do swoich domów. Mogli tak roić w nieskończoność, wy obrażając sobie wszy stko
w najdrobniejszy ch szczegółach, dopóki wzdłuż szeregu kopiący ch rów nie przebiegło szeptem
ostrzeżenie, zazwy czaj pod postacią umówionego hasła czy cy fry : „Strażnik nadchodzi!”.
Zawsze uważałem owe rozmowy o jedzeniu za niebezpieczne. Czy ż nie jest czy mś groźny m
prowokowanie organizmu barwny mi, szczegółowy mi opisami smakoły ków w sy tuacji, gdy zdołał
się on już jakimś cudem przy zwy czaić do skrajnie ograniczony ch i niskokalory czny ch racji
ży wnościowy ch? Poza chwilową psy chiczną ulgą, jaką dawało więźniom tego rodzaju
fantazjowanie, niosły one ze sobą również poważne fizy czne zagrożenia, który ch nie sposób
ignorować.
W późniejszy m okresie naszego poby tu w obozie dzienne racje ży wnościowe składały się
z wy dawanej raz dziennie miski niewiary godnie wodnistej zupy oraz z bardzo zazwy czaj skąpej
porcji chleba. Dodatkowo funkcjonowało coś takiego, jak „dodatek ży wnościowy ”, który jednego
dnia oznaczał około dwudziestu gramów margary ny, innego plasterek podłej jakości kiełbasy,
kawałek sera, odrobinę sztucznego miodu lub ły żkę wodnistej marmolady. W przeliczeniu na
kalorie by ły to racje w żadny m stopniu niewy starczające – zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę
wy kony waną przez nas ciężką pracę fizy czną oraz stałe przeby wanie na zimnie
w nieodpowiedniej odzieży. Chorzy podlegający „specjalnej opiece” – to znaczy ci, którzy
zamiast pracować poza obozem, mogli pozostać w barakach – by li w jeszcze gorszej sy tuacji.
Wraz ze zniknięciem ostatnich pokładów podskórnej tkanki tłuszczowej zaczęliśmy
przy pominać wy glądem ży we szkielety odziane w łachmany ; by liśmy wówczas świadkami tego,
jak nasze ciała próbują same siebie pożerać. Organizm zaczy nał ży wić się własny m białkiem, co
oznaczało zanik mięśni, a stopniowa utrata zapasów białka wiązała się ze spadkiem sił i odporności.
Jeden po drugim członkowie naszej małej barakowej społeczności umierali. Każdy z więźniów
potrafił z dużą dozą prawdopodobieństwa stwierdzić, kto będzie następny w kolejce i kiedy jego
samego czeka koniec. Dzięki miesiącom podobny ch doświadczeń poznaliśmy dobrze alarmujące
sy mptomy, co znacznie ułatwiało postawienie niemal bezbłędnej diagnozy. „Ten już długo nie
pociągnie” albo „ten będzie następny ” – szeptaliśmy do siebie, a gdy wieczorami, podczas
codziennego ry tuału polowania na wszy, oglądaliśmy swoje nagie ciała, wszy stkim nam
przy chodziła do głowy ta sama my śl: „To ciało – moje ciało – i tak jest już martwe. Co ze mnie
pozostało? Jestem już ty lko kawałkiem ogromnej masy ludzkiego mięsa… masy więzionej za
kolczasty m drutem, stłoczonej w kilku ciasny ch barakach; masy, której każdego dnia nowa część
zaczy na gnić, bo uciekło z niej wszelkie ży cie”.
Wspomniałem wcześniej, że w tej sy tuacji niemożliwością by ło opędzić się od my śli
o jedzeniu; wizje ulubiony ch dań pchały się nam przed oczy przy pierwszej nadarzającej się
okazji. Łatwiej zatem zrozumieć, że nawet najsilniejsi marzy li o chwili, gdy znowu zakosztują
lepszy ch pokarmów, i to nie ty lko dlatego, że pragnęli zaspokoić głód – przede wszy stkim chodziło
im o świadomość, że nieludzka egzy stencja, w której człowiek nie jest w stanie my śleć o niczy m
inny m, poza jedzeniem, dobiegła wreszcie końca.
Ci, którzy nie przeży li czegoś podobnego, nie są w stanie pojąć, jakiego rodzaju
wy niszczający ch duszę, wewnętrzny ch konfliktów i prób silnej woli doświadcza człowiek
dosłownie umierający z głodu. Trudno im zrozumieć, co to znaczy kopać rów, z utęsknieniem
nasłuchując wy cia sy reny ogłaszającej – o wpół do dziesiątej lub dziesiątej rano – półgodzinną
przerwę, podczas której wy dawano więźniom racje chleba (o ile takowy by ł akurat dostępny );
jak to jest nieustannie wy py ty wać kapo o godzinę – o ile ten by ł akurat ży czliwie nastawiony ;
wreszcie jakie to uczucie czule doty kać kromki chleba ukry tej bezpiecznie w kieszeni pasiaka –
najpierw lekko gładzić skórkę zgrabiały mi od mrozu palcami, potem odłamać kawałek i włoży ć
sobie do ust, a następnie, z najwy ższy m wy siłkiem woli, ponownie schować chleb do kieszeni,
zgodnie ze złożony m sobie rankiem przy rzeczeniem nakazujący m znosić dzielnie głód aż do
popołudnia.
Potrafiliśmy bez końca dy skutować na temat zasadności – lub jej braku – różny ch metod
postępowania z niewielkimi racjami chleba, który pod koniec niewoli wy dawany by ł ty lko raz
dziennie. Istniały w ty m względzie dwie szkoły. Jedna opowiadała się za naty chmiastowy m
zjedzeniem dziennego przy działu. Takie rozwiązanie miało dwie zalety : po pierwsze, można by ło
przy najmniej raz dziennie na krótką metę zaspokoić najbardziej doskwierający głód; po drugie,
człowiek zabezpieczał się w ten sposób przed ewentualną kradzieżą lub utratą chleba. Druga szkoła,
prakty kująca podział dziennej racji na mniejsze porcje, wy suwała inne argumenty. Ja sam
ostatecznie również trafiłem w szeregi jej zwolenników.
Najgorszą chwilą dnia by ł dla więźniów moment przebudzenia, gdy tuż przed świtem trzy
przeszy wające gwizdki bezlitośnie wy ry wały nas z nieprzy noszącego wy tchnienia snu i naszy ch
marzeń senny ch. W mroku walczy liśmy z przemoknięty m obuwiem, w które z trudem udawało
się wcisnąć obolałe i spuchnięte stopy. Trady cy jnie w baraku rozlegały się pojękiwania
i narzekania doty czące drobny ch, acz iry tujący ch problemów, na przy kład pękania drutów, które
zastępowały nam sznurowadła. Pewnego ranka usły szałem płacz człowieka, o który m
wiedziałem, że by ł odważny i pełen godności. Człowiek ten płakał jak dziecko, ponieważ okazało
się, że oto nastał dzień, gdy musiał iść do pracy boso po śniegu; jego buty tak się skurczy ły, że nie
by ł w stanie ich założy ć. W ty m potworny m momencie odnalazłem pociechę w mały m kawałku
chleba, który wy ciągnąłem z kieszeni i z rozkoszą żułem, zapominając o cały m świecie.

Poza ty m, że niedoży wienie by ło przy czy ną szerzącej się wśród więźniów obsesji na punkcie
jedzenia, odpowiadało ono też prawdopodobnie za generalne wy tłumienie popędu seksualnego.
Obok efektów szoku charaktery sty cznego dla początkowego etapu poby tu w obozie, niedoży wienie
wy daje się by ć jedy ny m logiczny m wy tłumaczeniem zjawiska, którego jako psy cholog nie
mogłem nie zaobserwować w stricte męskim obozie; a mianowicie tego, że w przeciwieństwie do
inny ch zamknięty ch męskich społeczności – takich, jak na przy kład koszary – perwersje seksualne
prakty cznie tam nie wy stępowały. Seks zdawał się nie odgry wać żadnej roli nawet w snach
więźniów, choć z pewnością znajdowały w nich wy raz inne frustracje oraz wy ższe, delikatniejsze
uczucia.
W większości przy padków pry mity wne warunki ży cia oraz wy siłek związany z koniecznością
nieustannego koncentrowania się na ratowaniu własnego ży cia wy muszały na więźniach
lekceważący stosunek do wszy stkiego, co nie prowadziło bezpośrednio do jedy nego celu, jakim
by ło przetrwanie; tłumaczy ły również porzucenie przez nich wszelkich senty mentów.
Zrozumiałem to w drodze z Auschwitz do obozu należącego do kompleksu obozowego Dachau.
Pociąg, który m nas przewożono – około dwóch ty sięcy więźniów – przejeżdżał przez Wiedeń.
Około północy minęliśmy jedną z wiedeńskich stacji kolejowy ch. Tory biegły dalej w pobliżu
ulicy, przy której przy szedłem na świat, obok domu, w który m spędziłem wiele lat swego ży cia
i gdzie mieszkałem właściwie aż do momentu mego uwięzienia.
Pięćdziesięciu mężczy zn upchnięto w wagonie, który miał ty lko dwa maleńkie, zakratowane
otwory przy pominające więzienne judasze. Miejsca by ło akurat ty le, żeby jedna grupa mogła
przy kucnąć na podłodze, podczas gdy druga, która zmuszona by ła stać przez wiele godzin, tłoczy ła
się wokół okienek. Stając na palcach i wy glądając przez zakry wany otwór ponad głowami
inny ch, zdołałem dostrzec fragment mojego rodzinnego miasta. Zrobiło na mnie upiorne
wrażenie. Wszy scy czuliśmy się wówczas bardziej martwi niż ży wi, by liśmy bowiem
przekonani, że transport nasz zmierza do Maut-hausen i że pozostało nam nie więcej niż ty dzień,
góra dwa ty godnie ży cia. Miałem poczucie, że oglądam znane mi z dzieciństwa ulice, place
i domy oczy ma zmarłego, który powrócił z zaświatów i z góry obserwuje wy marłe miasto.
Po kilkugodzinny m postoju pociąg opuścił w końcu stację. I wtedy zobaczy łem ulicę – moją
ulicę! Młodzi chłopcy, mający za sobą kilka lat obozowego ży cia, dla który ch tak długa podróż
by ła wielkim wy darzeniem, z uwagą obserwowali świat przez otwory w ścianach. Zacząłem ich
wówczas prosić, błagać, aby pozwolili mi choć na chwilę wy jrzeć na zewnątrz. Próbowałem
tłumaczy ć, ile w ty m momencie znaczy dla mnie choćby jeden rzut oka na rodzinne strony.
Moje błagania spotkały się jednak z brutalny m cy nizmem: „Mieszkałeś tu przez te wszy stkie lata?
W takim razie zdąży łeś się już naoglądać!”.

W obozie panowała także powszechna „kulturalna hibernacja”. Z dwoma wy jątkami: jedny m


by ła polity ka, a drugim religia. O polity ce dy skutowano niemal bez przerwy w każdy m zakątku
obozu; rozmowy te prowadzone by ły głównie na podstawie rozmaity ch pogłosek, które
skwapliwie podchwy ty wano i puszczano dalej w obieg. Te doty czące sy tuacji na froncie by ły
zwy kle sprzeczne. Pojawiały się bły skawicznie jedna po drugiej i udawało im się jedy nie
zaogniać wojnę nerwów toczącą się w umy słach wszy stkich więźniów. Wielokrotnie nadzieja na
ry chłe zakończenie wojny, wzniecona przez nazby t opty misty czne plotki, gasła równie szy bko, jak
się pojawiała. Niektórzy tracili ją zupełnie, lecz to niepoprawni opty miści by li najbardziej
iry tujący mi towarzy szami niedoli.
Religijne dążenia więźniów, z chwilą gdy się rodziły i gdy się później rozwijały, by ły tak
szczere, jak ty lko można sobie wy obrazić. Głęboka i ży wa wiara często zaskakiwała i wzruszała
nowo przy by ły ch. Największe wrażenie robiły w ty m względzie improwizowane modlitwy czy
nabożeństwa organizowane w kącie baraku albo w mroku zamkniętego na głucho by dlęcego
wagonu, w który m przewożono nas do obozu z odległy ch miejsc pracy, zmęczony ch, głodny ch
i trzęsący ch się z zimna w naszy ch łachmanach.
Zimą i wiosną 1945 roku w obozie miała miejsce epidemia ty fusu, który m zarazili się niemal
wszy scy więźniowie. Śmiertelność by ła szczególnie wy soka wśród ty ch, którzy, już osłabieni,
usiłowali tak długo, jak to możliwe, sprostać ciężkiej fizy cznej pracy. Pomieszczenia, w który ch
przeby wali chorzy, by ły wy soce nieodpowiednie, brakowało też leków i pielęgniarzy. Niektóre
sy mptomy choroby by ły wy jątkowo nieznośne: nieopanowana awersja do najmniejszego
choćby kęsa jedzenia (co samo w sobie stanowiło dodatkowe zagrożenie ży cia) i koszmarne ataki
majaczenia. Jedny m z najgorszy ch przy padków by ła maligna mojego przy jaciela, któremu
zdawało się, że umiera i próbował się modlić; w gorączce brakowało mu jednak słów. Aby
uniknąć ataków delirium, podobnie jak wielu inny ch próbowałem przez większość nocy bronić się
przed snem. Cały mi godzinami układałem w my ślach przemówienia, a w końcu zacząłem
odtwarzać w my ślach rękopis, który utraciłem podczas dezy nfekcji w Auschwitz i zapisy wałem
sobie kluczowe słowa w stenograficzny m skrócie na maleńkich skrawkach papieru.
Od czasu do czasu w obozie wy buchały też dy skusje naukowe. Pewnego razu by łem
świadkiem czegoś, czego nigdy przedtem, nawet w normalny m ży ciu, nie doświadczy łem –
chociaż w pewny m sensie znajdowało się to w obrębie moich zawodowy ch zainteresowań –
a mianowicie seansu spiry ty sty cznego. Do uczestnictwa w nim zaprosił mnie naczelny lekarz
obozu (również więzień), który wiedział, że specjalizowałem się w psy chiatrii. Spotkanie odby ło
się w jego niewielkim pry watny m gabinecie na tak zwany m rewirze. Zebrało się tam wąskie
grono osób, wśród który ch znalazł się także – całkiem już nielegalnie – oficer z oddziału do spraw
sanitarny ch i higieny obozowej.
Jeden z mężczy zn zaczął przy zy wać duchy, odmawiając coś w rodzaju modlitwy. Jeden
z obozowy ch urzędników miał przed sobą rozłożoną czy stą kartkę papieru, a w ręku trzy mał
ołówek, który m świadomie nie zamierzał pisać. W ciągu kolejny ch dziesięciu minut (po który ch
seans dobiegł końca, ponieważ medium nie udało się zaklęciami skłonić żadnego ducha, aby nam
się ukazał) ołówek drgnął i powoli zaczął kreślić na papierze litery, które następnie dało się
odczy tać jako: „vae v”. Zapewniono nas, że urzędnik ów nigdy nie uczy ł się łaciny i nigdy
przedtem nie sły szał słów „vae victis” – biada zwy ciężony m. Moim zdaniem musiał sły szeć je
przy najmniej raz w ży ciu i podświadomie je zapamiętał, przez co tamtego dnia stały się one
znane „duchowi” (duchowi jego podświadomości), na kilka miesięcy przed naszy m
wy zwoleniem i końcem wojny.

Pomimo niezwy kle pry mity wny ch – zarówno pod względem psy chiczny m, jak i fizy czny m –
warunków, w jakich zmuszeni by liśmy ży ć, w obozie koncentracy jny m możliwe by ło
pogłębianie ży cia duchowego. Ludzie wrażliwi, przy wy kli prowadzić bogate ży cie intelektualne,
mogli w dwójnasób odczuwać fizy czny ból (by li bowiem często słabsi i delikatniejsi), lecz ich
wewnętrzne „ja” ucierpiało w znacznie mniejszy m stopniu. Potrafili bowiem uciec od
otaczającej ich potwornej rzeczy wistości w bogactwo wewnętrzny ch wartości i duchową
wolność. Ty lko w ten sposób można wy tłumaczy ć pozorny paradoks doty czący tego, że część
więźniów o słabszej konsty tucji lepiej zdawała się znosić trudy obozowego ży cia od ty ch
fizy cznie silniejszy ch. Aby by ło to całkowicie jasne, muszę oprzeć się w ty m miejscu na
przy kładzie zaczerpnięty m z moich osobisty ch doświadczeń. Opowiem zatem, co mi się kiedy ś
przy darzy ło wczesny m świtem w drodze na miejsce pracy.
Jak zwy kle sły chać by ło głośno wy krzy kiwane rozkazy : „Komando – naprzód, marsz! Lewa,
dwa, trzy, cztery ! Lewa, dwa, trzy, cztery ! Lewa, dwa, trzy, cztery ! Lewa, dwa, trzy, cztery !
Szpica prowadzi, lewa, lewa, lewa, lewa! Czapki z głów!”. Do dziś rozbrzmiewają w moich
uszach te słowa. Rozkaz: „Czapki z głów!” rozlegał się zawsze w momencie, gdy mijaliśmy bramę
obozu i padały na nas światła reflektorów. Każdy, kto nierówno maszerował, dostawał kopniaka.
A najgorszy los czekał ty ch, którzy z powodu przejmującego zimna naciągali czapki na uszy,
zanim jeszcze padł odpowiedni rozkaz.
W ciemnościach poty kaliśmy się o wielkie kamienie i z trudem pokony waliśmy rozległe kałuże
na jedy nej drodze wiodącej z obozu. Eskortujący nas strażnicy cały czas pokrzy kiwali i popędzali
nas kolbami swoich karabinów. Ci, którzy mieli szczególnie obolałe stopy, wspierali się na
ramionach swoich towarzy szy. Z rzadka ty lko padało jakieś słowo; lodowaty wiatr nie zachęcał do
prowadzenia rozmów. W pewny m momencie mój najbliższy sąsiad wy szeptał, kry jąc twarz za
postawiony m kołnierzem: „Gdy by nasze żony mogły nas teraz zobaczy ć! Mam nadzieję, że
spotkał je lepszy los w inny m obozie i nie wiedzą, jak jesteśmy traktowani”.
Jego słowa sprawiły, że pomy ślałem o swojej żonie. I gdy tak pokony waliśmy kolejne
kilometry – poty kając się, ślizgając po zmarzniętej ziemi, podtrzy mując się nawzajem i ciągnąc
jeden drugiego naprzód – nic więcej nie zostało powiedziane, lecz obaj wiedzieliśmy, że ten drugi
rozmy śla o swojej żonie. Co pewien czas zerkałem w niebo, gdzie wolno gasły gwiazdy, a różowe
światło poranka rozlewało się coraz szerzej za wałem ciemny ch, spiętrzony ch chmur. Przed
oczy ma jednak wciąż widziałem twarz swojej żony, której obraz by ł w mojej wy obraźni boleśnie
wy raźny. Sły szałem, jak mi odpowiada, widziałem jej uśmiech, jej szczere, dodające otuchy
spojrzenie. Wy imaginowane czy nie, w moich oczach to jej spojrzenie miało wówczas w sobie
więcej blasku niż promienie właśnie wschodzącego słońca.
Nagle poraziła mnie pewna my śl: po raz pierwszy w ży ciu objawiła mi się prawda po ty lekroć
wplatana w pieśni przez poetów i ogłaszana najwy ższą mądrością przez filozofów, a mianowicie,
że miłość jest najwy ższy m i najszlachetniejszy m celem, do jakiego może dąży ć człowiek.
Pojąłem wówczas sens największej tajemnicy, której rąbka uchy lają przed nami dzieła
największy ch poetów, my ślicieli i duchowny ch: droga do zbawienia człowieka wiedzie poprzez
miłość i sama jest miłością. Zrozumiałem, że nawet ktoś, komu wszy stko na ty m świecie
odebrano, wciąż może zaznać prawdziwego szczęścia, choćby nawet przez krótką chwilę, za
sprawą kontemplacji tego, co najbardziej ukochał. W sy tuacji całkowitej samotności, gdy nie
sposób wy razić samego siebie poprzez pozy ty wne działanie, gdy jedy ny m i największy m
osiągnięciem jest godne i szlachetne znoszenie własnego cierpienia, nawet w takiej sy tuacji
można doświadczy ć spełnienia, kontemplując z uczuciem noszony w sercu obraz najdroższej
nam osoby. Po raz pierwszy w ży ciu by łem w stanie w pełni pojąć znaczenie zdania: „Aniołowie
zatracają się w nieustannej kontemplacji nieskończonej chwały ”.
Nagle idący przede mną człowiek potknął się, a ci, którzy za nim podążali, automaty cznie na
niego wpadli. Naty chmiast zjawił się strażnik i na nieszczęśników posy pały się uderzenia bata.
Wy darzenie to wy rwało mnie na kilka minut z moich marzeń na jawie. Wkrótce jednak moja
dusza odnalazła drogę powrotną do innego świata, zostawiając za sobą tragiczną egzy stencję
więźnia, ja zaś podjąłem przerwaną rozmowę z moją ukochaną. Zadawałem py tania, na które
odpowiadała; potem zaś ona py tała, a ja odpowiadałem.
„Stać!”. Głośny ten okrzy k oznaczał, że przy by liśmy na miejsce. Zaraz też wszy scy
rzuciliśmy się do ciemnego baraku w nadziei zdoby cia jakiegoś przy zwoitego narzędzia. Każdy
więzień dostawał do dy spozy cji szpadel lub kilof.
„Nie możecie szy bciej, świnie?”. Wkrótce potem zajęliśmy swoje wczorajsze miejsca
w rowie. Zmrożona ziemia zgrzy tała pod kilofami, aż leciały iskry. Mężczy źni milczeli, pracując
w otępieniu.
Ty mczasem moje my śli krąży ły wokół obrazu żony, który wciąż miałem przed oczy ma.
W pewnej chwili przy szło mi coś do głowy : przecież nawet nie wiedziałem, czy ona nadal ży je.
Wiedziałem jednak coś innego – coś, w co do tej pory głęboko wierzę: miłość nie ogranicza się do
fizy cznej powłoki ukochanej osoby. Prawdziwą głębię odnajduje się, dopiero wnikając w jej
duchowe jestestwo, jej wewnętrzne „ja”. Wówczas to, czy osoba ta jest przy nas obecna, czy
nie, czy ży je, czy jest martwa, przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie.
Nie wiedziałem, czy moja żona ży je, i nie miałem szans tego sprawdzić (podczas całego
okresu mojej niewoli nie by ło możliwości odbierania ani nadawania listów), lecz w tamtej chwili
nie by ło to dla mnie istotne. Nie musiałem tego wiedzieć; nic nie mogło osłabić siły mojej
miłości, zakłócić moich my śli ani zatrzeć w pamięci obrazu mojej ukochanej. Wy daje mi się, że
nawet gdy by m wówczas wiedział, iż moja żona zginęła, to i tak – niewzruszony tą wiadomością –
oddawałby m się kontemplowaniu jej wizerunku, a moja duchowa rozmowa z nią by łaby równie
ży wa i saty sfakcjonująca. „Połóż mię jak pieczęć na twoim sercu (…) bo jak śmierć potężna jest
miłość”.

Głębokie zanurzenie się we własny m wnętrzu pomagało więźniowi znaleźć schronienie przed
pustką, opuszczeniem i duchową nędzą własnej egzy stencji, umożliwiając mu ucieczkę
w przeszłość. Puszczaliśmy wodze wy obraźni, która podsuwała nam wcale nie te najważniejsze
wy darzenia, lecz bawiła się drobiazgami, często całkiem banalny mi. Nasza nostalgia
glory fikowała je, nadając im nadzwy czajny charakter. Świat, do którego należały, ży cie, jakie
w nim wiedliśmy – wszy stko to wy dawało nam się niezmiernie odległe, a nasz duch z tęsknotą się
ku temu wy ry wał. Pamiętam, jak raz za razem odby wałem wy imaginowane przejażdżki
autobusem, przekręcałem klucz w drzwiach swojego mieszkania, podnosiłem słuchawkę telefonu,
włączałem czy wy łączałem światło. Nasze my śli często skupiały się na najdrobniejszy ch
szczegółach, który ch wspomnienie wy ciskało nam łzy z oczu.
W miarę nasilania się wewnętrzny ch przeży ć więźnia jak nigdy wcześniej przeży wał on
również piękno sztuki i natury. Za ich sprawą zdarzało mu się czasem zapominać o otaczającej go
koszmarnej rzeczy wistości. Gdy by ktoś mógł zobaczy ć wy raz naszy ch twarzy, gdy w drodze
z Auschwitz do bawarskiego obozu przez maleńkie, zakratowane okienka naszego wagonu
ujrzeliśmy górujące nad Salzburgiem górskie szczy ty poły skujące w zachodzący m słońcu, nigdy
nie uwierzy łby, że patrzy na twarze ludzi, którzy na dobre wy rzekli się nadziei na wolność
i ocalenie. Pomimo tej strasznej prawdy – a może właśnie z jej powodu – daliśmy się wówczas
porwać oszałamiającemu pięknu przy rody, za którą tak długo tęskniliśmy.
Również w obozie zdarzało się, że ktoś zwracał uwagę pracującego obok sąsiada na piękny
widok, jaki tworzy ły promienie zachodzącego słońca przeświecające przez wy sokie pnie drzew
bawarskich lasów (zupełnie jak na akwareli Dürera) – ty ch samy ch, w który ch z mozołem
budowaliśmy olbrzy mią, tajną fabry kę amunicji. Pewnego wieczoru, gdy śmiertelnie zmęczeni
odpoczy waliśmy na podłodze naszego baraku, posilając się miską zupy, jeden z więźniów wpadł
do środka i zawołał, żeby śmy zaraz biegli na plac apelowy zobaczy ć wspaniały zachód słońca.
Na zewnątrz oczom naszy m ukazały się złowieszcze chmury na hory zoncie, podświetlone
jaskrawy mi promieniami; całe niebo oży ło, chmury nieustannie zmieniały swe kształty, mieniąc
się kolorami, od metalicznego błękitu po krwistą czerwień. W owej chwili opuszczone szare baraki
stanowiły szczególnie przejmujący kontrast dla tego spektaklu barw, bo nawet w błotnisty ch
kałużach odbijało się rozświetlone niebo. Po kilku minutach pełnego wzruszenia milczenia jeden
z więźniów powiedział do drugiego: „Jaki piękny może by ć świat!”.
Kiedy indziej pracowaliśmy przy kopaniu rowów. Zewsząd otaczał nas szary świt; szare by ło
niebo nad nami i szary by ł śnieg w szary m świetle poranka; szare by ły łachmany, które ja i moi
towarzy sze mieliśmy na sobie; szare by ły nasze twarze. Tego dnia jak zwy kle toczy łem
w my ślach rozmowę ze swoją żoną – a może usiłowałem dopatrzy ć się przy czy ny swoich
cierpień, swojego powolnego umierania. W pewny m momencie poczułem, jak w wy razie
ostatniego gwałtownego sprzeciwu wobec ogólnej beznadziei i nieuchronności śmierci mój duch
przebija się przez spowijający nas mrok. Miałem wrażenie, że wznoszę się ponad tę pozbawioną
nadziei, bezsensowną rzeczy wistość i usły szałem dobiegające skądś zwy cięskie „tak”, będące
odpowiedzią na moje py tanie o ostateczny sens ludzkiej egzy stencji. W tej samej chwili
rozbły sło światło w oknie oddalonego gospodarstwa, którego ciemna sy lwetka majaczy ła na
hory zoncie jak namalowana w samy m sercu szarego bawarskiego świtu. „Et lux in tenebris lucet”
– a światłość w ciemności świeci. Przez wiele godzin stałem tam, usiłując skruszy ć zlodowaciałą
ziemię. Raz czy dwa minął mnie strażnik, rzucając w moją stronę jakąś obelgę, ja zaś po raz
kolejny nawiązałem duchowy kontakt z moją ukochaną żoną. Z każdą minutą coraz bardziej
namacalnie czułem przy sobie jej obecność; wy dawało mi się, że jestem niemal w stanie jej
dotknąć – że wy starczy wy ciągnąć rękę, aby pochwy cić jej dłoń. Wrażenie to by ło niezwy kle
silne: ona rzeczy wiście tam by ła. Nagle z gałęzi sfrunął cicho ptak, przy siadł przede mną na
stercie wy kopanej z rowu ziemi i spokojnie mi się przy glądał.

Wspomniałem wcześniej o sztuce. Czy sztuka może w ogóle zaistnieć w obozie


koncentracy jny m? Zależy to oczy wiście od tego, co nazwiemy sztuką. Od czasu do czasu
odby wały się w obozie improwizowane wy stępy kabaretu. Na ten czas opróżniano jeden
z baraków, zsuwano razem – lub zbijano gwoździami – drewniane ławy i układano program
przedstawienia. Wieczorem ci, którzy zajmowali stosunkowo dobrą pozy cję w hierarchii
obozowej – kapo oraz więźniowie, którzy nie musieli opuszczać obozu i maszerować do odległy ch
miejsc pracy – gromadzili się w baraku. Przy chodzili tam, aby się trochę pośmiać albo uronić łzę
– tak czy inaczej, żeby zapomnieć. Na program kabaretowy składały się piosenki, wiersze,
dowcipy oraz teksty saty ry czne skry cie nawiązujące do ży cia obozowego. Wszy stko to miało
jeden cel – pomóc nam zapomnieć – i z reguły spełniało swoje zadanie. Wy stępy kabaretu by ły
pod ty m względem na ty le skuteczne, że do baraku zaglądali nawet zwy kli więźniowie (pomimo
śmiertelnego zmęczenia i chociaż oznaczało to dla nich utratę dziennej racji ży wności).
Podczas półgodzinnej przerwy na obiad, gdy pracujący m poza obozem więźniom wy dawano
po misce zupy (za którą wy najmujący siłę roboczą płacili, lecz której przy gotowanie wiele nie
kosztowało), wolno nam by ło odpocząć w nieukończonej maszy nowni. Przy wejściu każdy z nas
otrzy my wał chochlę wodnistej zawiesiny i podczas gdy reszta chciwie się posilała, jeden
z więźniów wdrapy wał się na kocioł i śpiewał nam włoskie arie operowe. Jako że wy stępy te
cieszy ły się popularnością, śpiewak miał zapewnioną dokładkę zupy z „samego dna” – to znaczy
z dodatkiem grochu!
W obozie nagrody otrzy my wało się nie ty lko za działalność rozry wkową, lecz także za aplauz.
Ja na przy kład miałem możliwość zaskarbić sobie ży czliwość (jakie to szczęście, że nigdy nie
musiałem z niej korzy stać!) budzącego największy postrach kapo, który nie bez powodu nosił
przy domek „zabójca”. A oto, jak do tego doszło. Pewnego wieczoru dostąpiłem wielkiego
zaszczy tu by cia ponownie zaproszony m do odwiedzenia gabinetu, w który m wcześniej
organizowany by ł seans spiry ty sty czny. Na miejscu zastałem ten sam zaufany krąg znajomy ch
naczelnego lekarza; znalazł się tam też – jak zwy kle nielegalnie – ów oficer z oddziału do spraw
sanitarny ch. Przy padkiem trafił tam również „zabójca”. Naty chmiast poproszono go
o wy recy towanie jednego z wierszy, które zdąży ły już zy skać (złą) sławę wśród mieszkańców
obozu. Kapo nie dał się dwa razy prosić i szy bko wy ciągnął z kieszeni coś w rodzaju pamiętnika,
z którego następnie zaczął odczy ty wać fragmenty swy ch poezji. Zagry załem wargi do krwi, żeby
nie wy buchnąć śmiechem – szczególnie przy jedny m z liry ków miłosny ch – i to prawdopodobnie
uratowało mi ży cie. Ponieważ na koniec klaskałem równie głośno jak inni, mogłem by ć pewien,
że nawet gdy by przeniesiono mnie w przy szłości do jego komanda (trafiłem do niego zresztą
wcześniej na jeden dzień i ten dzień zdecy dowanie mi wy starczy ł), nic złego mnie nie spotka. Tak
czy inaczej, dobrze by ło przy pochlebić się jakoś „zabójcy ”. Oklaskiwałem go więc ze wszy stkich
sił.
Zasadniczo wszelkie arty sty czne ambicje przy bierały w obozie nieco groteskowe formy.
Powiedziałby m, że jeśli chodzi o jakiekolwiek pokrewne sztuce działania, ich efekt polegał w dużej
mierze na uderzający m kontraście między ty m, co można by ło nazwać sztuką, a beznadzieją
obozowego ży cia. Nigdy nie zapomnę, jak drugiego dnia mego poby tu w Auschwitz, skatowanego
po ciężkiej pracy, wy rwała mnie z głębokiego snu… muzy ka. Nasz blokowy świętował coś
w swojej komórce przy legającej do wejścia do baraku. Podchmielone głosy wy wrzaskiwały
popularne szlagiery. W pewny m momencie zapadła cisza i nieoczekiwanie popły nęła w noc
melodia skrzy piec wy gry wający ch jakieś rozpaczliwie smutne tango – melodia świeża
i nieskażona zby t częsty mi wy konaniami. Skrzy pce łkały i coś we mnie łkało także, ponieważ
akurat tego samego dnia ktoś bardzo mi bliski obchodził swoje dwudzieste czwarte urodziny. Ten
ktoś również leżał na pry czy w innej części Auschwitz, by ć może zaledwie kilkaset metrów albo
kilometr ode mnie, lecz by ł równie odległy, jak księży c. Ty m kimś by ła moja żona.

Dla osoby z zewnątrz odkry cie, że w obozie rozwijało się coś na kształt sztuki, może by ć spory m
zaskoczeniem; jeszcze bardziej zaskakująca może by ć jednak informacja, że wśród więźniów
dało się zaobserwować przejawy poczucia humoru, choć oczy wiście by ły one jedy nie blady m
odbiciem prawdziwej wesołości i rzadko trwały dłużej niż kilka sekund czy minut. Humor stanowił
jednak jeszcze jedną broń znękanej duszy w jej walce o ocalenie i by ł wy razem insty nktu
samozachowawczego. Powszechnie wiadomo, że poczucie humoru, jak żadna inna cecha
charakteru, pozwala człowiekowi zachować dy stans i daje mu umiejętność wznoszenia się –
choćby na krótką chwilę – ponad prakty cznie każde okoliczności. Pamiętam, jak szkoliłem
znajomego współwięźnia, który pracował obok mnie na placu budowy, pomagając mu rozwinąć
jego poczucie humoru. Zaproponowałem, aby śmy umówili się, że każdy z nas wy my śli
codziennie co najmniej jedną zabawną anegdotę doty czącą jakiegoś wy darzenia, które mogłoby
mieć miejsce nazajutrz po naszy m wy zwoleniu z obozu. Mój towarzy sz by ł chirurgiem,
asy stentem na oddziale jednego z duży ch szpitali. Pewnego razu spróbowałem go więc
rozśmieszy ć opowieścią o ty m, jak to po powrocie do pracy przekona się, iż nie jest w stanie
porzucić przy zwy czajeń związany ch z obozowy m ży ciem. Przy jęło się mianowicie, że na placu
budowy pilnujący więźniów kapo zagrzewał nas do szy bszej pracy – szczególnie wtedy, gdy
nadzorca akurat robił obchód – pokrzy kując głośno: „Robić! Robić!”. Zwróciłem się więc do
swego znajomego ty mi słowami: – Wy obraź sobie, że pewnego dnia, gdy ponownie znajdziesz się
na sali operacy jnej i będziesz wy kony wał poważny zabieg chirurgiczny jamy brzucha,
w pewny m momencie otworzą się drzwi sali i wpadnie sanitariusz, ogłaszając przy by cie szefa
chirurgii okrzy kami: „Robić! Robić!”.
Również inni współwięźniowie wy my ślali zabawne sy tuacje z przy szłości, prorokując na
przy kład, że zdarzy im się zapomnieć podczas proszonego obiadu i na widok rozlewanej do talerzy
zupy zaczną błagać gospody nię o porcję z „samego dna kotła”.

Próby rozwijania własnego poczucia humoru i stałe uczenie się, aby patrzeć na otaczający nas
świat z pełny m dy stansu rozbawieniem, to pewnego rodzaju sztuczka, jaką sobie przy swajamy,
opanowując trudną sztukę ży cia. Co ciekawe, sztukę ży cia można udoskonalać nawet w obozie,
w miejscu, gdzie zewsząd otacza nas cierpienie. Pokuszę się w ty m miejscu o następującą
analogię: z ludzkim cierpieniem jest jak z gazem. Jeśli wpuścić pewną jego ilość do zamkniętego
pomieszczenia, gaz wy pełni je w sposób równomierny i całkowity, bez względu na jego rozmiary.
Podobnie cierpienie całkowicie „wy pełnia” duszę i świadomość człowieka, bez względu na to, czy
cierpimy ogromnie, czy ty lko trochę. Dlatego też „rozmiar” ludzkiego cierpienia jest pojęciem
najzupełniej względny m.
Z tego też powodu najbardziej banalna rzecz może stać się przy czy ną olbrzy miej radości.
Przy kładem tego może by ć pewne zdarzenie, które miało miejsce podczas naszej podróży
z Auschwitz do jednego z podobozów Dachau. Początkowo wszy scy obawialiśmy się, że
przewożą nas do Mauthausen. Nasz niepokój wzrastał w miarę, jak pociąg zbliżał się do pewnego
mostu na Dunaju, przez który – jak wy nikało z opowieści bardziej doświadczony ch towarzy szy
podróży – należało przejechać, kierując się do Mauthausen. Nikt, kto nie przeży ł czegoś
podobnego, nie jest w stanie wy obrazić sobie szalonego tańca radości, jaki wy konali więźniowie
w naszy m wagonie, widząc, że pociąg mija most, my zaś zmierzamy „ty lko” do Dachau.
Podobna scena rozegrała się, gdy po trwającej dwa dni i trzy noce podróży dotarliśmy
wreszcie na miejsce przeznaczenia. W by dlęcy ch wagonach, w jakich nas pozamy kano,
brakowało miejsca, aby wszy scy mogli jednocześnie usiąść na podłodze. Większość z nas
musiała przez całą drogę stać, a ty lko niektórzy zamieniali się z inny mi współwięźniami, aby choć
na chwilę przy kucnąć na skąpej wy ściółce ze słomy przesiąkniętej ludzkim moczem.
Najważniejsza wiadomość, jaką zaraz po przy by ciu na miejsce przekazali nam przeby wający
tam więźniowie, brzmiała: obóz jest stosunkowo nieduży (przeby wało w nim wówczas dwa i pół
ty siąca więźniów) i nie ma w nim „pieców”, krematorium ani komór gazowy ch! To zaś
oznaczało, że więzień, który stawał się „muzułmaninem”, nie mógł by ć automaty cznie wy słany
do komory gazowej, lecz musiał czekać na specjalny transport, który zabierał chory ch
z powrotem do Auschwitz. Ta radosna nowina wprawiła nas wszy stkich w doskonały nastrój.
Spełniło się marzenie blokowego z naszego baraku w Auschwitz, aby jak najszy bciej znaleźć się
w obozie „bez komina”. Śmialiśmy się więc i żartowaliśmy, nie bacząc na to, co może się zdarzy ć
w ciągu najbliższy ch kilku godzin – a nawet w chwili owego rozbawienia.
Kiedy policzono nowo przy by ły ch, okazało się, że jednego brakuje. Cały transport musiał
więc stać na deszczu i zimny m wietrze, czekając, aż „zguba” się odnajdzie. Znaleziono go
wreszcie w jedny m z baraków, gdzie wy cieńczonego biedaka zmorzy ł sen. Zwy kły apel
zamieniono nam potem na karny. Przez całą noc, aż do późny ch godzin poranny ch następnego
dnia, musieliśmy stać na baczność pod goły m niebem, zmarznięci, przemoczeni do suchej nitki
i wy czerpani po długiej podróży. A mimo to nikt nie kry ł rozradowania! Trafiliśmy do obozu „bez
pieców”, a Auschwitz zostało daleko za nami.
Przy innej okazji zwróciliśmy uwagę na grupę skazańców, którzy mijali akurat nasze miejsce
pracy. Jakże względny wy dał nam się wtedy wy miar ludzkiego cierpienia! Jak zazdrościliśmy im
stosunkowo uregulowanego, bezpiecznego i szczęśliwego ży cia! Ci ludzie z pewnością mieli
szczoteczki do zębów, szczotki do ubrań, sienniki – każdy swój – a raz w miesiącu otrzy my wali
pocztę z wiadomościami o losie swoich najbliższy ch, a przy najmniej z informacją, czy nadal
ży ją. My zaś dawno utraciliśmy prawo do wszy stkich ty ch luksusów.
Jak bardzo zazdrościliśmy też ty m z nas, którzy zostali skierowani do fabry ki i mogli pracować
w osłonięty m pomieszczeniu! Każdy więzień marzy ł o takim wy różnieniu, ponieważ mogło ono
ocalić mu ży cie. Ale to jeszcze nie wszy stko, jeśli chodzi o skalę względnego szczęścia. Nawet
pomiędzy pracujący mi poza obozem komandami (do jednego z który ch sam przy należałem)
zdarzały się oddziały uważane za gorsze od inny ch. Obiektem zazdrości współwięźniów mógł by ć
na przy kład człowiek, który nie musiał brodzić w głębokim błocie po stromy m nasy pie gdzieś
w szczery m polu, opróżniając kocioł w kolejowej maszy nowni przez dwanaście godzin na dobę.
To właśnie przy wy kony waniu tego rodzaju pracy zdarzało się codziennie najwięcej
nieszczęśliwy ch wy padków, z który ch wiele kończy ło się śmiercią.
Niektóre komanda miały tego pecha, że pilnujący ich kapo zdawali się podtrzy my wać lokalną
trady cję rozdawania ciosów pałką na prawo i lewo, co skłaniało nas do rozmów o naszy m jakże
względny m szczęściu; dziękowaliśmy wówczas losowi, że im nie podlegamy lub że ich władza
nad nami jest ty lko ty mczasowa. Kiedy ś wskutek nieszczęśliwego zbiegu okoliczności trafiłem do
takiego komanda. I gdy by nie alarm lotniczy, który przerwał nam pracę zaledwie po dwóch
godzinach (w ty m czasie kapo szczególnie się nade mną znęcał) i po który m konieczne by ło
przegrupowanie więźniów – wróciłby m do obozu – jestem tego pewien – na jedny m z wózków,
który mi przewożono zmarły ch i umierający ch z wy czerpania. Niewiary godne, jaką ulgę
w podobnej sy tuacji można poczuć na dźwięk sy reny przeciwlotniczej; nie da się tego porównać
nawet z ty m, co na dźwięk dzwonka kończącego rundę musi czuć zawodowy bokser, uratowany
dosłownie w ostatniej chwili od groźby nokautu.
Każde, nawet najdrobniejsze szczęśliwe zrządzenie losu budziło w nas wdzięczność.
Cieszy liśmy się, gdy nadchodziła pora odwszawiania przed udaniem się na spoczy nek, chociaż
sam w sobie zabieg ten nie stanowił żadnej przy jemności, jako że wiązał się z wy stawaniem nago
w wy ziębiony m baraku, z soplami lodu wiszący mi nad głową. By liśmy jednak wdzięczni losowi
za każdy m razem, gdy w trakcie tej operacji nie przeszkodził nam alarm lotniczy ani nie
wy łączono nam światła. Niestaranne oczy szczenie ciała z wszy oznaczało bowiem, że przez pół
nocy nie zmruży my oka.
Owe rzadkie uśmiechy losu pozwalały nam odczuwać coś na kształt „negaty wu szczęścia” –
„wolności od cierpienia”, jak ujął to Schopenhauer – a i ono by wało względne. Autenty czne
przy jemności, nawet te najdrobniejsze, zdarzały się niezwy kle rzadko. Pamiętam, że pewnego
dnia sporządziłem coś w rodzaju bilansu przy jemności – ty lko po to, aby przekonać się, że na
przestrzeni wielu, wielu miniony ch ty godni doświadczy łem jedy nie dwóch przy jemny ch chwil.
Jedna z nich miała miejsce, kiedy wróciwszy po cały m dniu pracy, po długim oczekiwaniu
zostałem wreszcie wpuszczony do obozowej kuchni i zająłem swoje miejsce w kolejce do
kucharza F., również więźnia. Stał on za jedny m z wielkich kotłów i rozlewał zupę do misek, które
podsuwali mu więźniowie przesuwający się w pośpiechu obok jego stanowiska. F. by ł jedy ny m
kucharzem, który nie patrzy ł na twarze ludzi, który ch miski napełniał, jedy ny m, który rozdzielał
zupę sprawiedliwie, nie zważając na to, komu ją nalewa i który nie wy różniał swoich znajomy ch
ani rodaków, wy bierając dla nich z dna ziemniaki, podczas gdy pozostali dostawali jedy nie
wodnistą zawiesinę z samego wierzchu.
Nie mnie jednak osądzać więźniów, którzy fawory zowali w ten sposób swoich krajan. Czy ż
można rzucić kamieniem w kogoś, kto ponad wszy stko stawia swoich przy jaciół, zwłaszcza
w sy tuacji gdy – prędzej czy później – jeden przy jazny gest może zadecy dować o ży ciu lub
śmierci? Żaden człowiek nie powinien osądzać inny ch, jeśli sam całkowicie szczerze nie odpowie
w głębi serca na py tanie, czy w podobny ch okolicznościach nie postąpiłby tak samo.

Wiele lat po moim powrocie do normalnego ży cia (to znaczy wiele lat po wy zwoleniu z obozu)
ktoś pokazał mi ilustrowany ty godnik z fotografiami przedstawiający mi stłoczony ch na pry czach
więźniów, którzy martwy m wzrokiem wpatry wali się w obiekty w.
– Czy ż to nie okropne? – powiedział. – Te przerażające twarze, te puste spojrzenia.
– Dlaczego? – zapy tałem, autenty cznie zaskoczony. Jednocześnie wszy stko to raz jeszcze
stanęło mi przed oczy ma: o piątej rano na zewnątrz wciąż panowały egipskie ciemności. Leżałem
na twardej pry czy w baraku, gdzie „zajmowano się” około siedemdziesięcioma z nas. Jako chorzy
nie musieliśmy wy chodzić do pracy poza obóz; nie musieliśmy też uczestniczy ć w apelach. Przez
cały dzień leżeliśmy w swoim kącie baraku, drzemiąc i czekając na codzienny przy dział chleba
(chorzy otrzy my wali oczy wiście pomniejszoną rację) i codzienną porcję zupy (rozcieńczoną
wodą i również w mniejszej ilości). A jednak jacy ż by liśmy wtedy szczęśliwi – szczęś-liwi
pomimo wszy stko. Podczas gdy my tuliliśmy się do siebie, aby uniknąć niepotrzebnej utraty
ciepła, podczas gdy by liśmy zby t leniwi i zobojętniali, aby bez potrzeby ruszy ć choćby mały m
palcem, na placu apelowy m rozlegały się przenikliwe gwizdki i głośne okrzy ki – nocna zmiana
właśnie powróciła z pracy i ustawiała się na apel. Następnie drzwi otwierały się szeroko,
wpuszczając do środka śnieżną zady mkę. Jeden z naszy ch towarzy szy niedoli, całkowicie
wy czerpany i przy sy pany śniegiem, wchodził chwiejny m krokiem do baraku, żeby przy siąść
i choć przez kilka minut odpocząć; ale blokowy naty chmiast wy rzucał go na zewnątrz.
Wpuszczanie „obcy ch” do baraku by ło bowiem surowo zabronione, kiedy trwało liczenie
więźniów. Jakże żal by ło mi wówczas tamtego człowieka i jak bardzo cieszy łem się, że nie jestem
na jego miejscu, lecz dzięki chorobie mogę spokojnie drzemać „na rewirze”! Jakim
wy bawieniem by ła dla mnie możliwość spędzenia tam choćby dwóch dni, a może nawet
kolejny ch dwóch!
Na widok fotografii w tamty m czasopiśmie przy pomniałem sobie to wszy stko. Pomimo moich
tłumaczeń słuchacze nie potrafili pojąć, dlaczego nie uważam ty ch zdjęć za przerażające;
w moim jednak odczuciu przedstawieni na nich więźniowie nie musieli wcale czuć się
nieszczęśliwi.
Czwartego dnia mojego poby tu „na rewirze” otrzy małem przy dział do pracy na nocną
zmianę. W ostatniej jednak chwili do sali wpadł naczelny lekarz i zaproponował, aby m zgłosił się
na ochotnika do opieki nad chory mi na ty fus w inny m obozie. Chociaż moi znajomi
zdecy dowanie odradzali mi tę decy zję (i choć żaden z nich nie zaoferował podobny ch usług),
postanowiłem zgłosić swoją kandy daturę. Wiedziałem, że jeśli wrócę do pracy fizy cznej,
z pewnością wkrótce umrę. Skoro więc i tak czekała mnie śmierć, chciałem, aby wy nikło z niej
chociaż coś dobrego. Uznałem, że zdecy dowanie rozsądniej będzie spróbować pomóc swoim
współtowarzy szom jako doktor, niż dalej wegetować i w końcu stracić ży cie jako niezdolny do
pracy robotnik, który m wówczas by łem.
Z mojej strony by ła to czy sta matematy ka, a nie żadne poświęcenie. Okazało się bowiem, że
oficer z oddziału do spraw sanitarny ch i higieny obozowej wy dał w tajemnicy rozkaz, aby obaj
lekarze, którzy zgłosili się na ochotnika do pracy z chory mi na ty fus, by li „specjalnie traktowani”
do czasu swojego wy jazdu z obozu. Ponieważ by liśmy niezwy kle osłabieni, człowiek ten obawiał
się, że zamiast lekarzy będzie miał dwa trupy.
Wspominałem już wcześniej, że wszy stko, co nie miało bezpośredniego związku z koniecznością
utrzy mania przy ży ciu siebie i swoich najbliższy ch, szy bko traciło znaczenie. Wszy stko
poświęcane by ło dla osiągnięcia tego jednego celu. Doty czy ło to także psy chiki człowieka;
panujący w niej chaos zagrażał bowiem wszelkim wy znawany m wcześniej wartościom, podając
je w wątpliwość. W świecie, w który m przestawały liczy ć się ludzkie ży cie i godność, w który m
człowiekowi odbierano jego wolną wolę i czy niono z niego obiekt eksterminacji (po uprzednim
wy korzy staniu do cna jego fizy czny ch możliwości) – w ty m świecie ludzkie ego wy rzekało się
ostatecznie wszy stkich wartości. Więzień obozu koncentracy jnego, jeśli nie walczy ł ostatkiem sił
o zachowanie szacunku dla samego siebie, zatracał poczucie by cia jednostką, istotą rozumną,
obdarzoną wewnętrzną wolnością i wartością. Zaczy nał wówczas my śleć o sobie jak o części
olbrzy miej ludzkiej masy, a jego egzy stencja upodabniała się poziomem do poziomu ży cia
zwierzęcia. Więźniów obozu zaganiano to w jedno, to w drugie miejsce; czasami pędzono ich
gdzieś w grupie, czasami osobno – niczy m stado owiec pozbawiony ch własnej woli i zdolności
samodzielnego rozumowania. Niewielka grupa osobników, świetnie wy szkolony ch w różny ch
metodach znęcania się sady stów, obserwowała ich bacznie ze wszy stkich stron na podobieństwo
wściekły ch psów. Poganiali oni niezmordowanie swoje stado w tę i z powrotem przy wtórze
wrzasków, kopniaków i ciosów pałką. My zaś jak owce my śleliśmy wtedy wy łącznie o dwóch
rzeczach: jak uciec przed kłami psów i w jaki sposób zdoby ć poży wienie.
Na podobieństwo owiec tłoczący ch się bojaźliwie jak najbliżej środka stada każdy z nas starał
się znaleźć w samy m środku formacji. Pozy cja ta pozwalała skuteczniej unikać ciosów
strażników, maszerujący ch po obu bokach oraz na czele i na końcu kolumny. Środkowe miejsca
miały jeszcze dodatkową zaletę – gwarantowały więźniowi ochronę przed przenikliwy m wiatrem.
Można zatem powiedzieć, że ratowaliśmy własne ży cie, usiłując dosłownie wtopić się w tłum.
W formacjach marszowy ch zajmowanie miejsc w szeregu dokony wało się w sposób
automaty czny, lecz przy inny ch okazjach by ło przejawem jak najbardziej świadomego działania;
w ten sposób każdy z nas realizował jedną z podstawowy ch zasad doty czący ch przetrwania
w obozie, która brzmiała: „Nie rzucaj się w oczy ”. A już za wszelką cenę należało unikać
zwracania na siebie uwagi esesmanów.
Zdarzały się oczy wiście sy tuacje, gdy rzeczą pożądaną, albo wręcz konieczną, by ło trzy manie
się z dala od tłumu. Powszechnie wiadomo, że w ży jący ch w przy musowy m zamknięciu
społecznościach, w który ch wszy stkie działania poddane są nieustannej obserwacji, do głosu
dochodzi nieposkromione pragnienie wy rwania się spod stałej kontroli, choćby na krótką chwilę.
Więźniowie tęsknili więc do ty ch momentów, gdy wolno im by ło znaleźć się sam na sam ze
swoimi my ślami. Brakowało im pry watności i samotności. Po przeniesieniu mnie do tak zwanego
obozu wy poczy nkowego zy skałem rzadki przy wilej, a mianowicie możliwość spędzenia od czasu
do czasu pięciu minut w spokoju i samotności. Za barakiem, w który m pracowałem i gdzie
stłoczono około pięćdziesięciu majaczący ch pacjentów, znalazłem ustronne miejsce w załomie
podwójnego ogrodzenia z drutu kolczastego. Postawiono tam zaimprowizowany namiot z kilku
palików i gałęzi, pod który m składowano jakieś pół tuzina ciał (taka by ła dzienna umieralność
w obozie). Znajdował się tam także właz do studni kanalizacy jnej. Gdy ty lko moja obecność przy
chory ch nie by ła konieczna, przy siadałem na jego drewnianej pokry wie. Siedziałem
i spoglądałem na łagodne zielone pagórki i błękitniejące w oddali wzgórza Bawarii – malowniczy
widoczek w ramie z drutu kolczastego. Dawałem się wówczas ponosić tęsknocie i moje my śli
pły nęły w kierunku północno–wschodnim, w stronę, gdzie znajdował się mój dom. Jedy ne
jednak, co by łem w stanie dostrzec, to chmury.
Zupełnie nie przeszkadzały mi piętrzące się obok mnie trupy, na który ch wciąż jeszcze roiły się
wszy. Z rozmarzenia wy ry wały mnie ty lko kroki nadchodzącej warty, ewentualnie wezwanie,
aby stawić się na izbie chory ch lub odebrać świeżo dostarczony przy dział leków dla mieszkańców
mojego baraku – składało się nań zwy kle pięć czy dziesięć tabletek aspiry ny, które przez
kolejny ch kilka dni miały wy starczy ć prawie pięćdziesięciu chory m. Po pobraniu leków
trady cy jnie odby wałem obchód; mierzy łem pacjentom puls, a w poważniejszy ch przy padkach
wy dawałem po pół tabletki aspiry ny. Najciężej chorzy nie otrzy my wali jednak żadny ch leków.
I tak by im już nie pomogły, a ci, dla który ch tliła się jeszcze nadzieja, zostaliby pozbawieni
cennej dawki. Lekko chory m nie miałem nic do zaoferowania, może z wy jątkiem kilku słów
otuchy. Powłócząc nogami ze zmęczenia, przesuwałem się z wy siłkiem od jednego pacjenta do
drugiego, choć sam by łem wy czerpany i osłabiony po ciężkim ataku ty fusu. Po wszy stkim zaś
wracałem do mojej samotni przy drewnianej pokry wie włazu do studni kanalizacy jnej.
Tak się zresztą złoży ło, że ów właz uratował kiedy ś ży cie trzem moim towarzy szom. Na krótko
przed wy zwoleniem obozu organizowane by ły masowe transporty do Dachau, a owi trzej
więźniowie mądrze postanowili uniknąć wy wózki i ukry li się przed strażnikami w studni
kanalizacy jnej. Ja zaś spokojnie przy siadłem na pokry wie włazu i starając się nie wzbudzać
niczy ich podejrzeń, jak dziecko bawiłem się w rzucanie kamy kami w ogrodzenie z drutu
kolczastego. Na ten widok jeden ze strażników zawahał się, lecz po chwili minął mnie i poszedł
dalej. Wkrótce też mogłem poinformować ukry wający ch się na dole mężczy zn, że najgorsze
niebezpieczeństwo minęło.

Osobie z zewnątrz niezwy kle trudno jest pojąć to, jak niewielką wartość przedstawiało w obozie
ludzkie ży cie. My, więźniowie, by liśmy odpowiednio zahartowani, lecz nawet nas uderzało od
czasu do czasu całkowite lekceważenie ży cia drugiego człowieka. Zdarzało się to na przy kład
podczas organizowania wy wózki chory ch. Wy chudzone jak szkielety ciała pacjentów wrzucane
by ły na dwukołowe wózki, które następnie więźniowie własny mi siłami ciągnęli przez wiele
kilometrów, często w śnieży cy, do innego obozu. Jeśli który ś z chory ch umarł przed odjazdem,
jego ciało i tak wrzucano na wózek – lista musiała się przecież zawsze zgadzać! Ty lko ona się
liczy ła. Człowiek zaś liczy ł się o ty le, że posiadał obozowy numer. Więzień by ł dosłownie
sprowadzony do roli numeru; to, czy ży ł, czy umierał, nie miało znaczenia – ży cie „numeru”
nikogo tam nie interesowało. To zaś, co stało za ty m numerem i ży ciem, liczy ło się jeszcze mniej:
los jednostki, jej przeszłość, imię i nazwisko. W jedny m z transportów przewożący ch chory ch,
który m jako lekarz musiałem towarzy szy ć w ich drodze z jednego bawarskiego obozu do innego,
by ł pewien młody więzień, którego brat nie znalazł się na liście i z tego powodu nie mógł razem
z nim jechać. Młody ów człowiek tak długo błagał obozowego strażnika, aż ten zgodził się na
zamianę i brat więźnia mógł zająć miejsce człowieka, który akurat w tamty m momencie wolał
pozostać w obozie. Lista musiała się jednak zgadzać! To już jednak nie nastręczało większy ch
trudności. Brat chorego po prostu zamienił się numerami z ty m drugim więźniem.
Jak już wcześniej wspominałem, żaden z nas nie posiadał dokumentów; człowiek cieszy ł się,
mając do dy spozy cji własne ciało, w który m mimo wszy stko tliło się jeszcze ży cie. Cała reszta,
to znaczy łachmany wiszące na naszy ch chudy ch jak szkielety postaciach, liczy ła się ty lko wtedy,
gdy ich właściciel trafiał na listę chory ch przeznaczony ch do wy wózki. Opuszczający obóz
„muzułmanie” poddawani by li bezceremonialny m oględzinom mający m stwierdzić, czy ich
pasiaki albo buty nie są przy padkiem lepsze niż nasze własne. Ich los by ł już wszak
przy pieczętowany. Ci zaś, którzy pozostawali w obozie i nadal by li w stanie choć trochę
pracować, musieli wy korzy sty wać każdą nadarzającą się okazję, żeby poprawić swoje szanse na
przeży cie. Nikt tam nie bawił się w senty menty. Uważaliśmy poza ty m, że nasze ży cie zależy
całkowicie od humoru strażników – by liśmy igraszką w rękach losu. To sprawiało, że w naszy ch
oczach chorzy towarzy sze stawali się jeszcze bardziej odczłowieczeni, niż i tak już by li z uwagi na
okoliczności.

Jako więzień obozu w Auschwitz przy jąłem pewną zasadę, która okazała się niezwy kle przy datna
i której później przestrzegała również większość moich towarzy szy. Py tany o różne rzeczy
generalnie starałem się odpowiadać zgodnie z prawdą, milczałem jednak w sprawach, o które
mnie wprost nie py tano. Jeżeli py tanie doty czy ło mojego wieku, podawałem go zgodnie ze
stanem fakty czny m. Py tany o zawód, odpowiadałem: „lekarz”, nie rozwijałem jednak szerzej
tego tematu. Pierwszego poranka w Auschwitz na placu apelowy m stawił się oficer SS. Zgodnie
z jego rozkazem musieliśmy podzielić się na grupy : w jednej więźniowie powy żej czterdziestu
lat, w drugiej – poniżej czterdziestu lat; w jednej ślusarze, w innej mechanicy, i tak dalej. Potem
przebadano nas pod kątem przepukliny i część z nas musiała utworzy ć jeszcze jedną grupę. Moja
grupa została zapędzona do baraku, gdzie znowu kazano nam ustawić się w rzędach. Po kolejnej
selekcji, podczas której musiałem odpowiedzieć na py tania o mój wiek i zawód, trafiłem do
niedużej grupki więźniów. Następnie zapędzono nas do jeszcze innego baraku i tam po raz kolejny
przegrupowano. Trwało to przez jakiś czas; bardzo się martwiłem, ponieważ w pewny m
momencie otoczy li mnie całkiem obcy ludzie mówiący niezrozumiały mi dla mnie języ kami.
Wreszcie odby ła się ostatnia selekcja, po której znalazłem się z powrotem w tej samej grupie, do
której przy dzielono mnie w pierwszy m baraku! Moi towarzy sze nawet nie zauważy li, że w ty m
czasie zwiedziłem ponad połowę obozu. Ja jednak wiedziałem, że mój los waży ł się wielokrotnie
podczas miniony ch minut.
Gdy organizowano transport chory ch do „obozu wy poczy nkowego”, moje nazwisko (a raczej
numer) również znalazło się na liście, jako że generalnie brakowało lekarzy. Nikt z nas nie wierzy ł
jednak, że celem naszej podróży rzeczy wiście jest obóz dla rekonwalescentów. Kilka ty godni
wcześniej zorganizowano podobny transport. Wtedy także wszy scy by li przekonani, że chorzy
zmierzają wprost do komór gazowy ch. Kiedy ogłoszono, że nazwisko każdego, kto zgłosi się do
pracy na ochotnika na znienawidzoną nocną zmianę, zostanie usunięte z listy przeznaczony ch do
wy wózki, naty chmiast zgłosiło się osiemdziesięciu dwóch ochotników. Kwadrans później transport
odwołano, lecz nazwiska owy ch osiemdziesięciu dwóch więźniów pozostały na liście chętny ch do
pracy na nocną zmianę. Dla większości z nich oznaczało to śmierć w ciągu najbliższy ch dwóch
ty godni.
Teraz zaś po raz drugi organizowano transport dla pozostały ch więźniów. I znowu nikt z nas nie
wiedział, czy jest to ty lko podstęp, żeby pozy skać spośród chory ch resztki siły roboczej – choćby
ty lko na najbliższe czternaście dni – ani czy transport trafi do gazu, czy może jednak do
prawdziwego obozu dla rekonwalescentów. Naczelny lekarz, który zdąży ł mnie już polubić,
wy znał mi ukradkiem pewnego wieczoru za kwadrans dziesiąta:
– Przekazałem sanitariuszom, że twoje nazwisko może jeszcze zostać skreślone z listy ; masz
szansę to zrobić do godziny dziesiątej.
Odparłem, że nie by łoby to zgodne z moimi zasadami; nauczy łem się już zdawać na los.
– Równie dobrze mogę zostać tutaj, ze swoimi przy jaciółmi – powiedziałem.
W jego oczach bły snęło współczucie, tak jakby wiedział… W milczeniu uścisnął mi dłoń,
jakby śmy się żegnali nie na pewien czas ty lko, ale na wieczność. Wolno wróciłem do swojego
baraku. Zastałem tam oczekującego mnie przy jaciela.
– Naprawdę chcesz z nimi jechać? – zapy tał mnie ze smutkiem.
– Tak, pojadę.
Łzy napły nęły mu do oczu, a ja usiłowałem go pocieszać. Pozostała mi jednak jeszcze jedna
sprawa do załatwienia – przekazać swoją ostatnią wolę.
– Posłuchaj, Otto. Gdy by m nie wrócił do domu, do żony, a ty miałby ś okazję się z nią widzieć,
powiedz jej, że codziennie, w każdej godzinie, z nią rozmawiałem. Pamiętaj. Po drugie, powiedz,
że nikogo tak nie kochałem jak jej. A po trzecie, że ten krótki czas, przez jaki by liśmy
małżeństwem, jest dla mnie najważniejszy, ważniejszy nawet niż to, przez co tutaj przechodzimy.
Drogi Otto, gdzie teraz jesteś? Czy ży jesz? Co się z tobą działo od czasu, gdy spędziliśmy
razem tę ostatnią godzinę? Czy odnalazłeś swoją żonę? I czy pamiętasz, jak kazałem ci nauczy ć
się na pamięć mojego testamentu – słowo po słowie – chociaż płakałeś wtedy jak dziecko?
Następnego ranka wy ruszy łem w drogę wraz z transportem chory ch. Ty m razem nie by ł to
podstęp. Nie zmierzaliśmy jednak do komór gazowy ch, ty lko rzeczy wiście do obozu dla
rekonwalescentów. Ci, którzy tak bardzo mi współczuli, pozostali w obozie, gdzie wkrótce głód
zaczął dawać się bardziej we znaki niż w naszy m nowy m miejscu poby tu. Moi dawni towarzy sze
próbowali się ratować, lecz ty m samy m przy pieczętowali swój los. Wiele miesięcy później, już
po wy zwoleniu, spotkałem jednego z moich przy jaciół z poprzedniego obozu. Opowiedział mi, że
jako obozowy policjant otrzy mał pewnego dnia polecenie odnalezienia fragmentu ludzkiego ciała,
który zniknął ze sterty trupów. Odnalazł je w garnku, w który m się gotowało, i skonfiskował. Tak
wy glądały początki kanibalizmu w obozie. Wy jechałem stamtąd jak widać w samą porę.
Powy ższa historia przy pomina mi przy powieść zaty tułowaną „Śmierć w Teheranie”. Pewnego
razu bogaty i wpły wowy Pers przechadzał się po ogrodzie z jedny m ze swy ch służący ch.
Służący ze łzami opowiedział mu, że dopiero co spotkał Śmierć, która mu groziła, i błagał swojego
pana, aby podarował mu najszy bszego rumaka, ażeby mógł jak najprędzej umknąć do Teheranu,
dokąd mógł dotrzeć jeszcze tego samego wieczora. Jego pan łaskawie na to przy stał i służący
pogalopował w siną dal. Po powrocie do domu Pers zastał tam Śmierć we własnej osobie
i zapy tał ją: „Dlaczego groziłaś memu słudze i tak go przeraziłaś?”. „Wcale mu nie groziłam;
wy raziłam ty lko swoje zdumienie, że wciąż jest tutaj, bo zamierzałam spotkać się z nim dziś
wieczorem w Teheranie” – odparła Śmierć.

Więzień obozu jak ognia bał się podejmowania decy zji oraz konieczności przejawiania
jakiejkolwiek inicjaty wy. Wy nikało to z głębokiego przekonania, iż człowiekiem rządzi los, on sam
zaś w żadny m razie nie powinien nań wpły wać, lecz z pokorą przy jmować jego wy roki.
Dodatkowy m problemem by ła apatia, która w nie mniejszy m stopniu wpły wała na zachowanie
więźnia. By wały jednak chwile, gdy umiejętność bły skawicznego podejmowania decy zji
stawała się dla człowieka kwestią ży cia lub śmierci. Ale nawet wtedy niektórzy z nas woleli, by
los wy brał za nich. Ta ucieczka od odpowiedzialności stawała się szczególnie widoczna, gdy
chodziło o podjęcie decy zji doty czącej ewentualnej próby ucieczki. W ciągu ty ch kilku minut,
kiedy trzeba się by ło zdecy dować – a zawsze by ła to kwestia minut – więzień cierpiał prawdziwe
katusze. Czy powinien spróbować uciec? Czy powinien aż tak bardzo ry zy kować?
Ja również na własnej skórze doświadczy łem podobnej udręki. Gdy front zbliży ł się do obozu,
nadarzy ła się okazja do ucieczki. Jeden z moich kolegów po fachu, który w ramach swy ch
obowiązków lekarskich musiał odwiedzać baraki poza granicami obozu, zapragnął zbiec i chciał,
żeby m razem z nim poszedł. Pod pretekstem odby cia konsultacji w sprawie pewnego pacjenta,
którego przy padek wy magał porady specjalisty, przeszmuglował mnie kiedy ś poza teren obozu.
Oczekujący nas na zewnątrz członek zagranicznej organizacji ruchu oporu miał nam dostarczy ć
mundury i dokumenty. W ostatniej chwili doszło jednak do jakichś techniczny ch komplikacji
i musieliśmy wrócić do obozu. Wy korzy staliśmy tę okazję, żeby zaopatrzy ć się w jakże potrzebne
zapasy ży wności – kilka zgniły ch ziemniaków – i poszukać jakiegoś plecaka.
W ty m celu włamaliśmy się do baraku dla kobiet, który stał pusty od chwili, gdy więźniarki
przeniesiono do innego obozu. W środku panował straszny bałagan; widać by ło, że znacznej
liczbie kobiet udało się zorganizować zapasy i zbiec przed wy wózką. W baraku poniewierały się
łachmany, stara słoma, gnijąca ży wność i potłuczone naczy nia. Kilka misek by ło w całkiem
dobry m stanie i mogły okazać się dla nas cenne, ale zdecy dowaliśmy się ich nie zabierać.
Wiedzieliśmy, że w miarę jak warunki by towe w obozie ulegały pogorszeniu, miski coraz częściej
służy ły więźniom nie ty lko do jedzenia, lecz również do my cia się; wy korzy sty wano je także jako
nocniki (w obozie obowiązy wał surowo egzekwowany zakaz przechowy wania w barakach
jakichkolwiek przedmiotów codziennego uży tku. Niektórzy – zwłaszcza chorujący na ty fus – by li
jednak zmuszeni go łamać, jako że by li zby t osłabieni, żeby nawet z czy jąś pomocą opuszczać
barak). Stanąłem zatem na czujce, a mój kolega zakradł się do baraku, aby po chwili wrócić
z plecakiem, który ukry ł za pazuchą. W środku widział jeszcze jeden, który mogłem sobie
przy właszczy ć. Zamieniliśmy się więc i teraz ja wszedłem do baraku. Przeszukując rozmaite
rupiecie, wśród który ch znalazł się plecak i nawet szczoteczka do zębów, ujrzałem nagle,
pomiędzy pozostawiony mi w pośpiechu rzeczami, ciało martwej kobiety.
Wróciłem biegiem do baraku po swój skromny doby tek: miskę na zupę, parę podarty ch
rękawic „odziedziczony ch” po zmarły m na ty fus pacjencie oraz kilka skrawków papieru, na
który ch stenografowałem swoje notatki (jak już wspominałem wcześniej, w obozie zacząłem
odtwarzać z pamięci rękopis utracony w Auschwitz). Następnie odby łem ostatni szy bki obchód
wśród swoich pacjentów, którzy leżeli, tuląc się do siebie, na spróchniały ch pry czach stojący ch
rzędami po obu stronach baraku. Podszedłem do swojego jedy nego rodaka, umierającego
człowieka, którego ży cie miałem ambicję ocalić na przekór wszy stkiemu. Nie mogłem zdradzić
się przed nim z zamiarem ucieczki, lecz mój krajan najwy raźniej wy czuł, że coś jest nie
w porządku (niewy kluczone, że przejawiałem pewną nerwowość). Zapy tał mnie zatem słaby m
głosem: „Więc ty też chcesz się stąd wy dostać?”. Zaprzeczy łem, lecz nie potrafiłem uciec
wzrokiem przed jego zasmucony m spojrzeniem. Po skończony m obchodzie jeszcze raz wróciłem
do niego. Ponownie poczułem na sobie jego smutne spojrzenie, które odebrałem jako nieme
oskarżenie. Przy kre uczucie, jakie dręczy ło mnie od chwili, gdy obiecałem memu znajomemu, iż
razem z nim ucieknę, teraz jeszcze bardziej się nasiliło. Nieoczekiwanie postanowiłem choć raz
wziąć los w swoje ręce. Wy biegłem z baraku i oznajmiłem mojemu towarzy szowi, że z nim nie
idę. Gdy ty lko przekazałem mu swoją ostateczną decy zję, mówiąc, że postanowiłem zostać ze
swoimi pacjentami, przy kre uczucie naty chmiast mnie opuściło. Nie miałem pojęcia, co
przy niosą nadchodzące dni, zy skałem jednak wewnętrzny spokój, jakiego nigdy przedtem nie
doświadczy łem. Wróciłem potem „na rewir”, usiadłem na drewnianej pry czy w nogach chorego
rodaka i spróbowałem wlać w jego serce otuchę. Następnie zająłem się inny mi pacjentami,
usiłując uspokoić ich w gorączkowy ch majakach.
Nareszcie nadszedł ostatni dzień naszego poby tu w obozie. W miarę zbliżania się frontu
organizowano masowe transporty, aż niemal wszy scy więźniowie zostali przeniesieni do inny ch
obozów. Potem obozowe władze, kapo i kucharze salwowali się ucieczką. Tego dnia wy dano
rozkaz, zgodnie z który m obóz przed zachodem słońca miał by ć całkowicie ewakuowany. Mieli go
opuścić nawet ci nieliczni więźniowie (chorzy, garstka lekarzy i kilku „pielęgniarzy ”), którzy
doty chczas w nim przeby wali. Nocą obozowe budy nki miały zostać spalone. Jednak ciężarówki,
które po południu miały zabrać chory ch, nie pojawiły się. Zamiast tego niespodziewanie
zamknięto bramę obozu, a strażnicy bacznie obserwowali druty kolczaste, aby nikt nie próbował
się przez nie wy dostać. Wy glądało na to, że zamierzają nas spalić ży wcem w barakach. Wówczas
to po raz drugi podjęliśmy z moim przy jacielem decy zję o ucieczce.
Wcześniej otrzy maliśmy rozkaz pogrzebania trzech zmarły ch poza ogrodzeniem z drutu
kolczastego. Ty lko my dwaj w cały m obozie mieliśmy dość sił, aby wy konać to zadanie. Niemal
wszy scy pozostali leżeli złożeni gorączką i majaczący w ty ch kilku barakach, które nadal by ły
uży wane. Wtedy to zrodził się w naszy ch głowach plan: wraz z pierwszy mi zwłokami
postanowiliśmy przemy cić plecak mojego towarzy sza, ukry wając go w starej balii, która miała
posłuży ć jako trumna. Wy nosząc z obozu drugie ciało, mieliśmy przeszmuglować w ten sam
sposób mój plecak, a za trzecim razem zamierzaliśmy spróbować uciec. Pierwsze dwa kursy
odby ły się zgodnie z planem. Po powrocie rozdzieliliśmy się: podczas gdy ja czekałem, mój
przy jaciel udał się na poszukiwanie chleba, żeby śmy mieli czy m zaspokoić głód w ciągu
kolejny ch kilku dni w lesie. Czekałem więc; mijały kolejne minuty. Z każdą chwilą coraz
niecierpliwiej wy glądałem powrotu mego towarzy sza. Po trzech latach poby tu w obozie wprost
nie mogłem się już doczekać upragnionej wolności. Z radością wy obrażałem sobie, jak wspaniale
będzie biec na spotkanie zbliżającego się frontu; nie dane mi jednak by ło się o ty m przekonać.
Mój przy jaciel zjawił się nareszcie, lecz w ty m samy m momencie otworzy ła się szeroko
obozowa brama i na plac apelowy godnie wtoczy ł się wspaniały, poły skujący aluminium
samochód, na którego bokach namalowane by ły dwa czerwone krzy że. Jak się okazało, przy wiózł
on z Genewy wy słannika Między narodowego Czerwonego Krzy ża, pod którego bezpośrednią
opieką miał się odtąd znajdować obóz i wszy scy pozostali w nim jeszcze więźniowie. Wy słannik
ów zakwaterował się w pobliskim gospodarstwie, aby w razie nagłej potrzeby by ć blisko obozu.
Kto w takiej sy tuacji zawracałby sobie głowę uciekaniem? Z samochodu wy ładowano całe
skrzy nie leków, więźniowie otrzy mali też pod dostatkiem papierosów i zostali obfotografowani.
Zapanowała powszechna radość, a najważniejsze by ło to, że nie musieliśmy już ry zy kować
ży cia, podejmując próbę ucieczki w kierunku zbliżającego się frontu.
W cały m ty m radosny m zamieszaniu całkiem zapomnieliśmy o trzecim ciele, wy nieśliśmy
je więc teraz na zewnątrz i wrzuciliśmy do przy gotowanego wcześniej wąskiego grobu, w który m
pochowaliśmy już dwóch zmarły ch. Towarzy szący nam strażnik – stosunkowo niegroźny osobnik
– nieoczekiwanie by ł dla nas bardzo miły. Wiedział, że lada moment sy tuacja może się odmienić
na jego niekorzy ść i próbował zaskarbić sobie naszą przy chy lność. Przy łączy ł się nawet do
krótkiej modlitwy, jaką odmówiliśmy za dusze zmarły ch, zanim zasy paliśmy grób ziemią. Po
ty ch ostatnich dniach i godzinach, tak pełny ch napięcia i podniecenia, stanowiący ch ostatni etap
naszego wy ścigu ze śmiercią, wy powiadane przez nas słowa wy praszające pokój duszy brzmiały
tak żarliwie, że wprost trudno to opisać.
Tak więc ostatni dzień naszego poby tu w obozie upły nął pod znakiem oczekiwania na ry chłe
wy zwolenie. Nasza radość okazała się jednak przedwczesna. Wy słannik Czerwonego Krzy ża
zapewniał nas, że podpisano odpowiednie porozumienie, na mocy którego nie groziła już nam
ewakuacja. Lecz jeszcze tej samej nocy obudził nas warkot ciężarówek; to esesmani przy wieźli
rozkaz likwidacji obozu. Ostatni pozostający przy ży ciu więźniowie mieli zostać przewiezieni do
obozu centralnego, a stamtąd w ciągu czterdziestu ośmiu godzin wy słani transportem do
Szwajcarii, gdzie miała się dokonać ich wy miana na niemieckich jeńców wojenny ch. Wprost nie
poznawaliśmy „naszy ch” esesmanów, tak by li nam ży czliwi. Nakłaniali wszy stkich, aby bez
obawy wsiadali do ciężarówek, mówili, że powinniśmy by ć wdzięczni losowi za tak wielkie
szczęście. Ci, którzy mogli, o własny ch siłach wdrapy wali się na ciężarówki; ciężko chory ch
i osłabiony ch z trudem na nie wciągano. Mój przy jaciel i ja, nie usiłując już dłużej ukry wać
naszy ch plecaków, czekaliśmy w ostatniej grupie na swoją kolej. Okazało się jednak, że
w ostatniej ciężarówce by ło miejsce ty lko dla trzy nastu spośród nas. Naczelny lekarz odliczy ł
więźniów, pomijając przy ty m mnie i mojego towarzy sza. Trzy nastu szczęśliwców trafiło na
pakę ciężarówki, my zaś zostaliśmy na placu. Zaskoczeni, bardzo zdenerwowani i rozczarowani
obwinialiśmy naczelnego lekarza, który tłumaczy ł się zmęczeniem i roztargnieniem. Na koniec
dodał, iż sądził, że nadal zamierzamy uciec z obozu. Poiry towani usiedliśmy na ziemi i nie
zdejmując plecaków, czekaliśmy wraz z garstką inny ch więźniów na ostatni już transport.
Oczekiwanie bardzo się jednak przedłużało. W końcu położy liśmy się spać na siennikach
w opuszczonej wartowni, wy czerpani podnieceniem kilku ostatnich godzin i dni, podczas który ch
miotaliśmy się między nadzieją a rozpaczą. Zasnęliśmy w butach i ubraniach, gotowi w każdej
chwili wy ruszy ć w drogę.
Obudziły nas odgłosy wy strzałów i ognia arty lery jskiego; barak wy pełnił się dy mem, bły ski
pocisków przecinały ciemności nocy. Nadbiegł naczelny lekarz i nakazał nam szukać schronienia
na podłodze. Jeden z więźniów zeskoczy ł z górnej pry czy, trafiając obuty mi stopami prosto
w mój brzuch. To wy darzenie do reszty mnie otrzeźwiło! Dopiero po pewny m czasie
zrozumieliśmy, co się stało: tak długo wy czekiwany front wreszcie zbliży ł się do obozu! Z czasem
odgłosy walki ucichły i nastał świt. Wy szliśmy przed barak. Na słupie przy bramie wjazdowej do
obozu powiewała na wietrze biała flaga.

Wiele ty godni później dowiedzieliśmy się, że nawet w ty ch ostatnich godzinach naszego poby tu
w obozie by liśmy igraszką w rękach kapry śnego losu. Mogliśmy się przekonać, jak niepewne
by wają ludzkie decy zje, szczególnie w kwestiach ży cia i śmierci. Pokazano mi pewnego razu
fotografie zrobione w pewny m mały m obozie położony m niedaleko naszego. Otóż tamtej nocy
wszy scy nasi towarzy sze, którzy sądzili, że wy ruszają w podróż ku upragnionej wolności, zostali
przewiezieni ciężarówkami do tegoż obozu, a następnie zamknięci w pusty ch barakach i ży wcem
spaleni. Na zdjęciach można by ło rozpoznać ich częściowo zwęglone zwłoki. Przy pomniała mi się
wówczas przy powieść o Śmierci w Teheranie.

Poza ty m, że w przy padku więźniów apatia pełniła funkcję mechanizmu obronnego,


najzwy czajniej w świecie by ła ona także skutkiem działania wielu czy nników. Na przy kład głód
oraz brak snu wy woły wały apatię (jak to się zresztą dzieje również w normalny m ży ciu) oraz
ogólne rozdrażnienie charaktery sty czne dla stanu umy słu więźnia. Za brak snu odpowiadało po
części dręczące nas robactwo, od którego, z uwagi na ogólny brak higieny i fatalne warunki
sanitarne, roiły się nasze przepełnione baraki. Fakt, że pozbawiono nas zarówno nikoty ny, jak
i kofeiny, dodatkowo pogłębiał ów stan zobojętnienia i rozdrażnienia.
Oprócz powodów fizjologiczny ch istniały również przy czy ny psy chiczne, przy bierające
formę pewny ch kompleksów. Większość więźniów cierpiała na coś w rodzaju kompleksu niższości.
Dawniej każdy z nas by ł – lub przy najmniej uważał, że jest – „kimś”; teraz wszy stkich nas
traktowano jak kompletne zera (świadomość własnej wartości, jako zakorzeniona głębiej,
w wy ższy ch wartościach duchowy ch, nie ulegała tak łatwo zachwianiu w warunkach ży cia
obozowego. Ale ilu ludzi wolny ch, o więźniach nawet nie wspominając, jest nią obdarzona?).
Podświadomie więzień czuł się istotą całkowicie zdegradowaną. Jest to szczególnie czy telne, jeśli
prześledzi się kontrasty pomiędzy kolejny mi szczeblami specy ficznej obozowej hierarchii.
„Ważniejsi” więźniowie, kapo, kucharze, magazy nierzy i obozowi policjanci z zasady wcale nie
czuli się gorsi, w odróżnieniu od większości więźniów, wprost przeciwnie – uważali się za
wy różniony ch! Niektórzy z nich przejawiali wręcz manię wielkości w miniaturze. Rzecz jasna
pozostali zazdrościli im lepszej pozy cji, a ich reakcje psy chiczne wy wołane przez gniew i zawiść
przy bierały rozmaite formy, na przy kład postać żartów. Usły szałem kiedy ś, jak dwóch więźniów
rozmawiało o pewny m kapo. Nagle jeden powiedział do drugiego: – Wy obraź sobie, że znałem
go, gdy by ł ty lko prezesem wielkiego banku. Czy to nie jest niezwy kłe, że zaszedł w ży ciu aż tak
wy soko?
Za każdy m razem, gdy zdegradowana większość i wy różniana mniejszość wchodziły ze sobą
w konflikt (a okazji po temu nie brakowało, poczy nając od rozdziału racji ży wnościowy ch),
wy buch by ł raczej nieunikniony. Do ogólnego rozdrażnienia (wy wołanego przez opisane wy żej
czy nniki fizjologiczne) dochodziło jeszcze napięcie psy chiczne; nic więc dziwnego, że często ich
efektem by ły zbiorowe rękoczy ny. Ponieważ więźniowie nieustannie by li świadkami scen bicia,
automaty cznie zwiększała się ich skłonność do przemocy. Sam często pod wpły wem skrajnego
głodu i zmęczenia czułem, jak moje pięści insty nktownie zaciskają się w gniewie. A zmęczony
by łem prawie bez przerwy, ponieważ cały mi nocami musieliśmy dokładać do piecy ka, który
wolno nam by ło trzy mać w baraku dla chory ch na ty fus. Mimo to właśnie w środku nocy, kiedy
inni spali albo majaczy li, przeży wałem prawdziwą idy llę, którą trudno porównać z czy mkolwiek
inny m. Wy ciągałem się wtedy przed piecy kiem i na kradziony ch węglach piekłem kradzione
ziemniaki. Nazajutrz jednak by łem zawsze jeszcze bardziej zmęczony, apaty czny i rozdrażniony.

Zdarzy ło się, że pracując jako lekarz na bloku dla chory ch na ty fus, musiałem zastąpić
blokowego, który także zachorował. Ty m samy m stałem się odpowiedzialny przed władzami
obozu za utrzy manie baraku w czy stości – o ile w ogóle w ty ch warunkach można by ło o niej
mówić. Częste inspekcje, jakim nas w związku z ty m poddawano, bardziej niż higienę miały na
celu dręczenie nas. Więcej korzy ści przy niosłoby zwiększenie racji ży wnościowej i kilka leków,
jednak inspektorów bardziej interesowało, czy na środku kory tarza nie leży przy padkiem źdźbło
słomy albo czy brudne, podarte i rojące się od robactwa koce pacjentów są porządnie złożone
w nogach pry czy. Jeśli zaś chodzi o los więźniów, by li całkowicie obojętni. O ile ty lko porządnie
składałem meldunek, zry wając czapkę z ogolonej głowy i trzaskając obcasami: „Barak numer
VI/9: 52 pacjentów, dwóch sanitariuszy i jeden lekarz”, by li usaty sfakcjonowani i zaraz potem
wy chodzili. Jednak dopóki inspekcja się nie odby ła – często inspektorzy zjawiali się wiele godzin
później, niż by ło to zapowiedziane, a czasami wcale – moim obowiązkiem by ło nieustannie
wy równy wać koce, zbierać źdźbła słomy, które spadły z pry cz na podłogę, i pokrzy kiwać na
biedaków, którzy rzucali się na swoich posłaniach, obracając wniwecz moje wy siłki zmierzające
do utrzy mania ładu i czy stości. Wśród gorączkujący ch pacjentów apatia by ła szczególnie
nasilona, dlatego ty lko krzy kiem można by ło spowodować pożądaną reakcję. Jednak nawet i ta
metoda czasami zawodziła, a wówczas potrzeba by ło całej siły woli, żeby nikogo nie uderzy ć.
Rozdrażnienie przy bierało monstrualne rozmiary w obliczu apatii innego człowieka, szczególnie
w sy tuacji zagrożenia (w ty m wy padku zbliżającej się inspekcji).

Podejmując próbę analizy psy chologicznej i psy chopatologicznego wy tłumaczenia


charaktery sty cznego stanu umy słu więźnia obozu koncentracy jnego, liczy łem się z ty m, że
czy telnik może odnieść wrażenie, jakoby człowiek by ł całkowicie i w sposób nieunikniony zależny
od swojego otoczenia (w ty m wy padku przez otoczenie należy rozumieć specy fikę ży cia
obozowego, która zmuszała więźnia do dostosowy wania swoich zachowań do określony ch
wzorców). A co z wolnością człowieka? Czy nie istnieje coś takiego, jak wewnętrzna wolność
w odniesieniu do naszy ch zachowań i wy borów w danej sy tuacji? Czy prawdziwa jest teoria,
zgodnie z którą człowiek nie jest niczy m więcej, jak ty lko produktem rozmaity ch uwarunkowań,
zarówno natury biologicznej, jak i psy chologicznej czy socjologicznej? Czy żby śmy by li jedy nie
wy padkową ty ch czy nników? I wreszcie, co najważniejsze, czy reakcje więźniów na osobliwy
świat obozu koncentracy jnego rzeczy wiście świadczą o ty m, że człowiek nie jest w stanie
wy zwolić się spod wpły wu swojego otoczenia? Czy to znaczy, że w obliczu pewny ch okoliczności
nie mamy swobody decy dowania o włas-ny m postępowaniu?
Na powy ższe py tania można odpowiedzieć zarówno na podstawie własny ch doświadczeń, jak
i czy sto teorety cznie. Doświadczenia ży cia obozowego wy raźnie pokazują, że człowiek ma
wolność wy boru tego, jak postępuje. Istnieje wy starczająco wiele przy kładów, często niezwy kle
heroiczny ch, będący ch dowodem na to, iż apatię można by ło przezwy cięży ć, a rozdrażnienie
opanować. Człowiek może zachować resztki wewnętrznej wolności, niezależności my śli, nawet
w warunkach tak koszmarnego psy chicznego i fizy cznego stresu.
My, którzy by liśmy więzieni w obozach koncentracy jny ch, dobrze pamiętamy ludzi
wędrujący ch od baraku do baraku, pocieszający ch towarzy szy niedoli, ofiarujący ch im ostatni
kawałek chleba. Nie by ło ich zby t wielu, lecz stanowią wy starczający dowód na to, że
człowiekowi można odebrać wszy stko z wy jątkiem jednego – ostatniej z ludzkich swobód:
swobody wy boru swojego postępowania w konkretny ch okolicznościach, swobody wy boru
własnej drogi.
Wy borów zaś trzeba by ło dokony wać bez przerwy. Każdy dzień, każda godzina stwarzały
możliwość podejmowania decy zji – decy zji, od który ch zależało, czy człowiek ulegnie siłom
mający m władzę pozbawić go własnego „ja”, jego wewnętrznej wolności; które rozstrzy gały,
czy stanie się igraszką w rękach losu, czy wy rzeknie się wolności i godności, pozwalając się
wtłoczy ć w schemat zachowań ty powego więźnia.
Widziane z tej perspekty wy psy chiczne reakcje więź-niów obozu koncentracy jnego muszą
wy dawać się czy mś więcej niż ty lko wy razem pewny ch fizjologiczny ch i socjologiczny ch
uwarunkowań. Jeśli nawet takie okoliczności, jak niedobór snu, niedoży wienie oraz różnego
rodzaju stresy, mogły by świadczy ć o ty m, że więźniowie zmuszeni by li reagować w określony
sposób, w ostateczny m rozrachunku staje się jasne, że to, jakim człowiekiem więzień się stawał,
by ło wy nikiem wewnętrznej decy zji, a nie ty lko efektem wpły wów obozowej rzeczy wistości.
Zasadniczo zatem każdy człowiek jest w stanie – nawet w tak skrajny ch okolicznościach –
decy dować o ty m, kim się stanie, zarówno pod względem psy chiczny m, jak i duchowy m.
Inny mi słowy, nawet w obozie koncentracy jny m można zachować ludzką godność. Dostojewski
powiedział kiedy ś: „Ty lko jednego się obawiam: że nie okażę się godny swojego cierpienia”.
Słowa te często przy chodziły mi na my śl, gdy zapoznawałem się z losami obozowy ch
męczenników, który ch postępowanie, cierpienie i śmierć stanowiły ży wy dowód tego, że człowiek
nie może utracić ostatniej ze swy ch wewnętrzny ch swobód. Można powiedzieć, że ludzie ci
okazali się godny mi swego cierpienia; to, jak je znosili, by ło prawdziwy m duchowy m
osiągnięciem. Bo przecież to właśnie nasza wewnętrzna wolność, której nikt nam nie jest w stanie
odebrać, nadaje ży ciu sens i znaczenie.
Akty wne ży cie daje człowiekowi możliwość realizowania swoich wartości poprzez kreaty wną
pracę, a bierna umiejętność odczuwania przy jemny ch doznań pozwala mu odnaleźć spełnienie
poprzez doświadczanie piękna, sztuki lub natury. Gdy by jednak odrzeć ludzkie ży cie z wszelkiej
kreaty wności i przy jemności, pozostanie w nim jeszcze jedna wartość, dopuszczająca jedy nie
zachowania najwy ższej moralnej próby ; wartością tą jest mianowicie nastawienie człowieka do
własnej egzy stencji – egzy stencji podlegającej zewnętrzny m ograniczeniom. Przeby wającemu
w obozie człowiekowi odbiera się możliwość prowadzenia twórczego, akty wnego ży cia, jak
również pozbawia się go szans czerpania z ży cia przy jemności. Ale nie ty lko ży cie kreaty wne
i polegające na bogactwie doznań ma sens; skoro ży cie jako takie ma jakikolwiek sens, wówczas
musi mieć go również cierpienie. Ludzka egzy stencja nie jest bowiem kompletna bez cierpienia
i śmierci.
To, w jaki sposób człowiek akceptuje swoje przeznaczenie i cierpienie, jakie ono z sobą niesie,
to, w jaki sposób bierze na barki swój krzy ż, może by ć dla niego – nawet w najtrudniejszy ch
chwilach – wy jątkową okazją do pogłębienia sensu własnego ży cia. Może bowiem wbrew
wszy stkiemu zachować odwagę i bezinteresowność albo walcząc zaciekle o przetrwanie,
zapomnieć o swojej ludzkiej godności i zniży ć się do poziomu zwierzęcia. Człowiek może zatem
wy korzy stać szansę, jaką daje mu ży cie i wzrastać moralnie na przekór temu, co się z nim dzieje,
ale może też ją odrzucić. Jego decy zja świadczy zaś o ty m, czy jest godzien swojego cierpienia,
czy nie.
Nie należy uważać tego rodzaju rozważań za zby t oderwane od ży cia i rzeczy wistości. To
prawda, że zaledwie garstka ludzi jest zdolna wy kazać się tak silny m kręgosłupem moralny m.
Spośród ty sięcy więźniów ty lko nieliczny m udało się zachować swoją wewnętrzną wolność
i traktować cierpienie jako okazję do duchowego rozwoju, lecz nawet pojedy nczy przy kład
stanowi wy starczający dowód na to, że dzięki wewnętrznej sile można wznieść się ponad
wszy stko, co przy niesie los. Zjawisko to nie ogranicza się zresztą do obozów koncentracy jny ch;
każdego dnia na cały m świecie ludzie muszą stawiać czoła przeznaczeniu; mają wówczas szansę,
aby poprzez swoje cierpienie osiągnąć coś dobrego.
Weźmy na przy kład ludzi chory ch, zwłaszcza nieuleczalnie. Wpadł mi kiedy ś w ręce list
napisany przez młodego inwalidę, w który m informował on swego przy jaciela, że – jak się
właśnie dowiedział – nie pozostało mu wiele czasu i nawet operacja nie zdoła mu już pomóc.
Wspominał także o pewny m filmie, który obejrzał, a którego bohaterem by ł człowiek odważnie
i godnie oczekujący na śmierć. Ów młody człowiek uważał tego rodzaju spotkanie ze śmiercią za
szczególne osiągnięcie. Na koniec stwierdził, że oto nadarza się okazja, aby udowodnić, że sam
również jest zdolny do czegoś podobnego.
Ci, którzy przed laty widzieli filmową adaptację powieści Tołstoja zaty tułowaną
Zmartwychwstanie, mogli mieć podobne przemy ślenia. Film mówił bowiem o wielkich ludziach,
wy chodzący ch naprzeciw bohaterskiemu przeznaczeniu. Jednak nas, którzy śmy go wówczas
oglądali, nie czekał nawet w połowie tak wspaniały los; nie mieliśmy – tak nam się przy najmniej
wy dawało – żadny ch szans, aby osiągnąć podobną wielkość. Po seansie wstąpiliśmy do kawiarni,
gdzie przy filiżance kawy i kanapkach szy bko wy wietrzały nam z głowy niecodzienne
metafizy czne rozważania, które na chwilę zagościły w naszy ch umy słach. Gdy jednak po latach
dopadła nas historia i stanęliśmy oko w oko ze swoim przeznaczeniem, zmuszeni dokonać wy boru,
który miał zaświadczy ć o ty m, iż dorównujemy bohaterom filmu duchową wielkością, okazało
się, że dawno pogrzebaliśmy swoje młodzieńcze ideały. Zawiedliśmy.
By ć może po latach niektórzy z nas po raz kolejny obejrzeli tamten film – a może ty lko do
niego podobny. Niewy kluczone też, że równocześnie z wy świetlany mi na ekranie scenami przed
naszy mi oczy ma przesuwały się obrazy ludzi, którzy własny m ży ciem udowodnili znacznie
więcej, niż by ł w stanie pokazać senty mentalny film. Bardzo możliwe, że przy pomniała nam się
wówczas czy jaś szczególnie bohaterska postawa – na przy kład kobiety, przy której śmierci by łem
obecny w obozie koncentracy jny m. To prosta historia, dosłownie kilka zdań. Może się wy dawać,
że sam ją wy my śliłem, ale dla mnie brzmi ona niczy m poemat.
Młoda kobieta, o której mowa, wiedziała, że umrze w ciągu najbliższy ch kilku dni. A jednak
kiedy z nią o ty m rozmawiałem, sprawiała wrażenie radosnej. – Jestem wdzięczna losowi za to,
że tak ciężko mnie doświadczy ł – oznajmiła mi. – W poprzednim ży ciu by łam zepsuta i za nic
miałam rozwój duchowy. – A wskazując na okno baraku, powiedziała: – To drzewo to mój
jedy ny przy jaciel w samotności. – Przez okno widziała ty lko jedną gałąź kasztanowca, a na niej
dwa rozkwitłe pąki. – Często z nim rozmawiam – dodała. Zaskoczony nie wiedziałem, jak mam to
rozumieć. Czy żby chora już majaczy ła? Czy żby cierpiała na halucy nacje? Niespokojnie
zapy tałem, czy drzewo jej odpowiada. – Owszem. – A co takiego mówi? Na to kobieta odrzekła: –
Powiedziało do mnie: jestem tutaj, jestem tutaj i mam w sobie ży cie, ży cie wieczne.

Jak już podkreśliłem, stan psy chiczny więźnia by ł w ostateczny m rozrachunku nie ty le skutkiem
wy mieniony ch wy żej czy nników psy chofizy czny ch, ile wy nikiem świadomie podjętej decy zji.
Psy chologiczne obserwacje więźniów dowiodły, że ty lko ci, którzy pozwolili upaść swoim
moralny m i duchowy m wartościom, ulegali ostatecznie degenerujący m wpły wom obozowy m.
Nasuwa się zatem py tanie: co mogło – lub powinno – powstrzy mać upadek owej „wewnętrznej
twierdzy ”?
Opisując lub spisując swe doświadczenia, by li więźniowie zgadzają się, że najbardziej
przy gnębiający m elementem obozowej rzeczy wistości by ła niepewność co do długości trwania
niewoli. Nikt z nas nie znał daty swojego wy zwolenia (w naszy m obozie nie warto by ło nawet
zaprzątać sobie ty m głowy ). Co więcej, mieliśmy świadomość, że czas, jaki spędzimy za
drutami, jest nie ty lko niepewny, ale przede wszy stkim nieokreślony. Pewien znany psy cholog
zauważy ł, że ży cie w obozie koncentracy jny m by ło czy mś w rodzaju „ty mczasowej
egzy stencji”. Jego spostrzeżenie można by rozbudować, mówiąc, że by ła to „ty mczasowa
egzy stencja zaplanowana na czas bliżej nieokreślony ”.
Nowo przy by li z reguły nic nie wiedzieli o panujący ch w obozie warunkach. Ci, którzy trafiali
tam z inny ch obozów, by li zobowiązani do zachowania tajemnicy, z niektóry ch zaś obozów nikt
nigdy nie wracał. Z chwilą znalezienia się za drutami w umy słach więźniów zachodziła
drasty czna przemiana. Koniec jednego rodzaju niepewności oznaczał początek niepewności
końca. Nikt nie by ł w stanie przewidzieć, czy w ogóle, a jeśli tak, to kiedy, ta nowa forma
egzy stencji dobiegnie kresu.
Łaciński wy raz finis ma dwa znaczenia: koniec lub cel, który należy osiągnąć. Człowiek, który
nie dostrzegał końca swojej „ty mczasowej egzy stencji”, nie by ł w stanie dąży ć do jakiegokolwiek
celu. W przeciwieństwie do ludzi ży jący ch w normalny ch warunkach nie potrafił już ży ć dla
przy szłości. Zmieniała się w związku z ty m cała struktura jego psy chiki; pojawiały się oznaki
wewnętrznego rozkładu, znane dobrze z inny ch dziedzin ży cia. W podobnej sy tuacji znajdują się
bezrobotni. Ich egzy stencja nabiera cech ty mczasowości; w pewny m sensie nie są oni zdolni
my śleć o przy szłości czy dąży ć do jakiegokolwiek celu. Badania przeprowadzone wśród
bezrobotny ch górników wy kazały, że cierpią oni na pewne zaburzenia postrzegania czasu – czasu
wewnętrznego – będące wy nikiem braku zajęcia. Więźniowie mieli podobne doświadczenia, jeśli
chodzi o postrzeganie czasu. W obozie podstawowa jednostka miary czasu (na przy kład dzień), na
którą składały się godziny fizy czny ch i psy chiczny ch tortur, zdawała się nie mieć końca, podczas
gdy większe jednostki (powiedzmy ty dzień) mijały jak w oka mgnieniu. Moi towarzy sze zgodzili
się ze mną, gdy zauważy łem, że w obozie jeden dzień trwa dłużej niż ty dzień. Jakże paradoksalne
by ło to nasze odczuwanie czasu! Nasuwa się w ty m miejscu skojarzenie z Czarodziejską górą
Tomasza Manna, które to dzieło zawiera wiele celny ch z punktu widzenia psy chologa uwag. Mann
bada tam duchowe przemiany ludzi znajdujący ch się w analogicznej sy tuacji psy chicznej,
a mianowicie chory ch na gruźlicę pacjentów sanatorium, którzy również nie znają daty swego
zwolnienia. Doświadczają oni podobnej egzy stencji, w oderwaniu od przy szłości, pozbawieni
celów, do który ch nie są zdolni dąży ć.
Jeden z więźniów, który w dniu swego przy jazdu maszerował w długiej kolumnie nowo
przy by ły ch ze stacji kolejowej do obozu, wy znał mi później, że miał wówczas wrażenie, jakby
udawał się na własny pogrzeb. Jego ży cie wy dało mu się nagle pozbawione jakiejkolwiek
przy szłości. Czuł raczej, że właśnie dobiegło ono końca i stanowi zamknięty rozdział – tak jakby
już umarł. Owo poczucie martwoty nasilały dodatkowo inne czy nniki: w kwestii czasu najbardziej
dawała się we znaki niepewność co do terminu końca niewoli, w kwestii przestrzeni ży ciowej –
fizy czne ograniczenia obozu. Wszy stko, co znajdowało się poza linią drutów kolczasty ch,
wy dawało się niezwy kle odległe, całkowicie poza naszy m zasięgiem, a co za ty m idzie –
w pewny m sensie nierealne. Zewnętrzne wy darzenia, ludzie wiodący normalne ży cie gdzieś na
wolności – wszy stko to miało dla więźniów posmak marzenia sennego. Obserwowaliśmy toczące
się poza granicami obozu ży cie – a przy najmniej te jego przejawy, które by liśmy w stanie
dostrzec spoza drutów – czując się tak, jak musi się czuć zmarły spoglądający na ziemię
z zaświatów.
Nie widząc dla siebie w przy szłości żadnego celu, do którego miałby dąży ć, więzień obozu
upadał na duchu i pogrążał się w retrospekty wny ch rozmy ślaniach. W inny m miejscu
wspominałem o tendencji do zanurzania się w przeszłości, która to skłonność miała za zadanie
odrealnienie jakże przy krej teraźniejszości, ze wszy stkimi jej koszmarami. Z odzieraniem
rzeczy wistości z jej realny ch wy miarów wiązało się jednak pewne niebezpieczeństwo. Łatwiej
by ło przeoczy ć szanse na zrobienie czegoś pozy ty wnego ze swoim ży ciem, szanse, który ch –
zapewniam – naprawdę nie brakowało. Odrealnianie naszej „ty mczasowej egzy stencji” by ło
samo w sobie ważny m powodem, dla którego więźniowie tracili chęć do dalszego ży cia; z tej
perspekty wy bowiem wszy stko wy dawało się pozbawione sensu. Łatwo by ło zapomnieć, że
skrajnie trudne położenie często by wa okazją do duchowego rozwoju. Zamiast potraktować trudy
poby tu w obozie jako egzamin sprawdzający ich wewnętrzną siłę, zrezy gnowani więźniowie
przestawali brać ży cie na serio i pogardzali nim, jakby by ło czy mś całkiem bez znaczenia. Woleli
zamy kać oczy i ży ć przeszłością. Dla nich ży cie bezpowrotnie utraciło swój sens.
Oczy wiście ty lko nieliczni by li w stanie wznieść się na moralne i duchowe wy ży ny.
Niektóry m jednak udawało się dokony wać rzeczy wielkich i dowodzić swego człowieczeństwa,
chociaż pozornie ponosili klęskę, tracąc ży cie. Podobne osiągnięcie by łoby niemożliwe
w normalny ch warunkach. Jeśli chodzi o resztę nas, niezdecy dowany ch i przeciętny ch, warto
przy toczy ć słowa Bismarcka: „Ży cie jest jak wizy ta u denty sty. Wy daje się, że najgorsze jeszcze
przed nami, a ty mczasem dawno jest już po wszy stkim”. Parafrazując tę wy powiedź, można by
stwierdzić, że większość ludzi przeby wający ch w obozie koncentracy jny m by ła święcie
przekonana, iż ży cie nie ma im już nic więcej do zaoferowania; ty mczasem każdy kolejny dzień
tam spędzony mógł stanowić nową szansę i nowe wy zwanie. Człowiek mógł albo przezwy ciężać
trudności, przekuwając codzienne doświadczenia w duchowe triumfy, albo, nie podejmując
wy zwania, wegetować, jak robiła to przeważająca większość więźniów.

Jakiekolwiek próby przeciwdziałania patologicznemu wpły wowi ży cia obozowego na psy chikę
więźnia, odwołujące się do metod psy choterapeuty czny ch czy psy chohigieniczny ch,
sprowadzały się do dodawania „pacjentowi” otuchy i krzepienia jego wewnętrznej siły poprzez
wy znaczenie mu jasnego celu, do którego miał następnie dąży ć. Insty nktownie niektórzy
więźniowie próbowali samodzielnie wy ty czać sobie ów cel. Specy fika ludzkiej natury polega na
ty m, że umiemy ży ć ty lko wtedy, gdy patrzy my w przy szłość – „sub specie aeternitatis”. To jest
naszy m zbawieniem w najtrudniejszy ch momentach ży cia, choć czasem siłą woli musimy się
zmuszać do spoglądania przed siebie.
Przy pomina mi się w ty m miejscu pewne własne doświadczenie. Z bólem, który niemal
wy ciskał mi łzy z oczu (na stopach miałem potworne rany od noszenia podarty ch butów),
kuśty kałem przez kilka kilometrów w długiej kolumnie więźniów zdążający ch z obozu na miejsce
pracy. Smagał nas lodowaty, przenikliwy wiatr, ja zaś nie przestawałem roztrząsać w my ślach
niezliczony ch problemów naszej przy gnębiającej egzy stencji. Co dostaniemy wieczorem do
jedzenia? Czy jeśli trafi się dodatek w postaci kiełbasy, to powinienem ją wy mienić na kawałek
chleba? Czy lepiej przehandlować ostatniego papierosa, który został mi z dodatkowego przy działu
sprzed dwóch ty godni, za miskę zupy ? Skąd wziąć kawałek drutu, żeby zastąpić nim ten, który
pełnił doty chczas rolę sznurowadła i właśnie się zerwał? Czy zdążę dotrzeć na czas na miejsce
pracy i dołączę do swojego zwy kłego komanda, czy może będę zmuszony pracować w inny m,
który m dowodzi jakiś brutalny strażnik? Jak zaskarbić sobie przy chy lność kapo, który mógłby
załatwić mi pracę wewnątrz obozu, dzięki czemu uniknąłby m codzienny ch morderczy ch
marszów?
W pewny m momencie poczułem obrzy dzenie do otaczającej mnie rzeczy wistość, która
w każdej godzinie dnia zmuszała mnie do roztrząsania tak try wialny ch kwestii. Spróbowałem więc
dla odmiany zająć my śli czy mś inny m. Nagle ujrzałem samego siebie, stojącego na mównicy
w jasno oświetlonej, ciepłej i przy tulnej auli. Przed sobą widziałem skupione twarze słuchaczy
siedzący ch na wy godny ch, miękkich krzesłach. Wy głaszałem dla nich wy kład na temat
psy chologii w kontekście obozu koncentracy jnego! Przy tłaczająca mnie ponura rzeczy wistość
w jednej chwili stała się przedmiotem obiekty wnej naukowej analizy przeprowadzanej
z chłodny m dy stansem. W ten sposób zdołałem w pewien sposób wznieść się ponad trudne
położenie, w jakim się znalazłem, ponad swoje obecne cierpienia; obserwowałem je z pewnego
oddalenia, tak jak patrzy się na coś należącego już nieodwołalnie do przeszłości. Zarówno ja sam,
jak i moje codzienne troski staliśmy się obiektem interesującego studium psy chonaukowego,
przeprowadzonego przeze mnie samego. Cóż takiego mówi Spinoza w swojej Etyce? „Affectus,
qui passio est, desinit esse passio simultaque eius claram et distinctam formamus ideam” –
cierpienie przestaje by ć cierpieniem, jeśli stworzy my sobie jasny i klarowny obraz
wy wołujący ch go emocji.

Więzień, który stracił całą wiarę w przy szłość – w swoją przy szłość – by ł skazany na zagładę.
Wraz z utratą wiary w przy szłość tracił jednocześnie swoją duchową orientację. Rezy gnując
z walki o samego siebie, popadał w psy chiczną i fizy czną ruinę. Upadek ten by ł zwy kle nagły
i przy jmował formę kry zy su, którego sy mptomy by ły oczy wiste dla bardziej doświadczony ch
więźniów. Wszy scy obawialiśmy się tego momentu i z niepokojem wy glądaliśmy zwiastujący ch
go objawów – nie u siebie rzecz jasna, gdy ż to by łoby niemożliwe, ale u swoich towarzy szy.
Zazwy czaj zaczy nało się od tego, że pewnego ranka więzień odmawiał ubrania się, umy cia
i wy jścia na plac apelowy. Nie pomagały wówczas żadne błagania, kary ani groźby. Nieszczęśnik
po prostu leżał na pry czy i ani drgnął. Jeżeli przy czy ną załamania by ła choroba, więzień
odmawiał również przeniesienia „na rewir” i odrzucał wszelkie inne próby udzielenia mu pomocy.
Najzwy czajniej się poddawał. Leżał nieruchomo na pry czy, w kałuży własny ch ekskrementów,
i nic nie mogło wy rwać go ze stanu otępienia.
Kiedy ś miałem okazję na własne oczy przekonać się, jak bliski jest związek między utratą
wiary w przy szłość i owy m jakże groźny m stanem rezy gnacji. Pewnego dnia F., starszy blokowy
w naszy m baraku, przed wojną dość popularny kompozy tor i librecista, zwierzy ł mi się mówiąc:
– Chciałby m coś panu powiedzieć, doktorze. Miałem bardzo dziwny sen. Jakiś głos oznajmił mi,
że jeśli chcę, mogę otrzy mać odpowiedź na dowolne py tanie, muszę ty lko powiedzieć, co mnie
interesuje. Jak pan my śli, o co zapy tałem? Odparłem, że chciałby m wiedzieć, kiedy dla mnie
skończy się ta wojna. Rozumie pan, co miałem na my śli, doktorze? Kiedy skończy się ona dla
mnie! Chciałem się dowiedzieć, kiedy my wszy scy, cały nasz obóz, zostaniemy wy zwoleni,
a nasze cierpienia wreszcie dobiegną końca.
– Kiedy przy śnił się panu ten sen? – zapy tałem.
– W luty m 1945 roku – odrzekł. A by ł akurat początek marca.
– I cóż odpowiedział panu ów głos?
Blokowy szepnął mi na ucho:
– Trzy dziestego marca.
Gdy F. powiedział mi o swoim śnie, jego nadzieja wciąż jeszcze by ła ży wa, a on sam święcie
przekonany, że tajemniczy głos powiedział prawdę. Lecz w miarę jak zbliżała się zapowiedziana
we śnie data, z frontu docierało coraz więcej wieści każący ch nam wątpić w ry chłe wy zwolenie
obozu. Dwudziestego dziewiątego marca F. nagle zachorował i zaczął gorączkować. Trzy dziestego
marca, w dniu, kiedy zgodnie z wy śnioną przepowiednią wojna i cierpienia miały się dla niego
skończy ć, F. zaczął majaczy ć, a potem całkiem stracił przy tomność. Trzy dziestego pierwszego
marca już nie ży ł. Wszy stkie zewnętrzne objawy wskazy wały na to, że umarł na ty fus.
***
Ci, którzy orientują się, jak bliski jest związek między stanem umy słu człowieka – jego odwagą
i nadzieją albo ich brakiem – a odpornością ludzkiego organizmu, z pewnością zrozumieją, że
nagła utrata nadziei i odwagi może mieć wręcz katastrofalne skutki. Prawdziwą przy czy ną śmierci
mojego znajomego by ł potworny zawód związany z ty m, że nie nastąpiło tak wy czekiwane przez
niego wy zwolenie. To z kolei obniży ło jego odporność na przebiegającą dotąd w utajeniu
infekcję. Jego wiara w przy szłość i wola ży cia by ły jak sparaliżowane, a organizm prakty cznie
bez walki poddał się wirusowi ty fusu – i w ten sposób paradoksalnie sprawdziła się przepowiednia
tajemniczego głosu.
Obserwacje, jakie zgromadziłem na przy kładzie tego jednego przy padku, oraz wy ciągnięte na
ich podstawie wnioski zgadzają się co do joty z pewny m zjawiskiem, na które zwrócił mi kiedy ś
uwagę naczelny lekarz naszego obozu. W ty godniu pomiędzy Boży m Narodzeniem 1944 roku
a Nowy m Rokiem 1945 śmiertelność w obozie zwiększy ła się w sposób wcześniej nieodnotowany.
Według mojego rozmówcy przy czy ną tego nagłego wzrostu nie by ła konieczność cięższej pracy
fizy cznej, pogarszające się wy ży wienie, zmiana pogody ani nowe epidemie. Chodziło po prostu
o to, że przeważająca większość więźniów ży ła wcześniej naiwną nadzieją, iż Boże Narodzenie
spędzą już na wolności, we własny ch domach. Jednak w miarę jak do świąt by ło coraz bliżej,
a z frontu nie dochodziły żadne krzepiące wieści, więźniowie coraz bardziej tracili nadzieję
i ulegali rozczarowaniu. To zaś miało wprost zabójczy wpły w na ich odporność i w konsekwencji
wielu z nich umarło.
Jak już wcześniej wspominałem, początkiem wszelkich prób wskrzeszenia w człowieku jego
wewnętrznej siły musiało by ć wskazanie mu jakiegoś celu w ży ciu. Sły nne słowa Nietzschego –
„Ten, kto wie, dlaczego ży je, nie troszczy się o to, jak ży je” – mogły by stanowić my śl
przewodnią wszy stkich psy choterapeuty czny ch i psy chohigieniczny ch zabiegów skierowany ch
do więźniów obozu koncentracy jnego. Przy każdej nadarzającej się okazji trzeba by ło
wskazy wać im to dlaczego – konkretny ży ciowy cel – bo ty lko w ten sposób mogli odnaleźć
w sobie siły do dalszego znoszenia koszmarnego jak swojej egzy stencji. Biada temu, kto
przestawał dostrzegać w ży ciu cel, sens i jakąkolwiek wartość, ponieważ zarazem automaty cznie
zakładał, że nie ma już po co ży ć. Nie mijało wiele czasu, a taki człowiek by ł całkiem stracony.
Ty powy komentarz, jakim się posługiwał, aby odrzucić wszelkie dodające mu otuchy argumenty,
brzmiał: „Nie mam już czego oczekiwać od ży cia”. Cóż można by ło na coś takiego odpowiedzieć?
Rzeczą absolutnie niezbędną by ła fundamentalna zmiana nastawienia człowieka do jego ży cia.
Sami musieliśmy się uczy ć, a następnie przekazy wać zrozpaczony m towarzy szom, że nie liczy
się to, czego my oczekujemy od ży cia, ale czego ży cie oczekuje od nas. Musieliśmy przestać
zadawać sobie py tania o sens naszej egzy stencji, a w zamian nauczy ć się my śleć o sobie jak
o ludziach poddawany ch przez ży cie – w każdej godzinie dnia – nieustannemu egzaminowi.
Chcąc go zdać, należało porzucić czczą gadaninę oraz rozmy ślania na rzecz podejmowania
właściwy ch działań i właściwego postępowania. Ostatecznie ży cie sprowadza się do wzięcia na
siebie odpowiedzialności za znalezienie właściwego rozwiązania problemów i zadań, jakie stale
stawia ono przed każdy m z nas.
Zadania te, a co za ty m idzie, również sens ży cia, są różne dla różny ch ludzi i sy tuacji.
Niemożliwością jest zatem podanie ogólnej definicji sensu ży cia. Py tań o sens ży cia nie załatwią
ogólnikowe odpowiedzi. „Ży cie” nie jest bowiem mglisty m konceptem, lecz jak najbardziej
realną i konkretną rzeczy wistością, podobnie jak ży ciowe zadania są także czy mś bardzo realny m
i konkretny m. To one kształtują nasze przeznaczenie, które w każdy m przy padku jest inne
i wy jątkowe. Żaden człowiek i żaden ludzki los nie może by ć porówny wany z inny m człowiekiem
i inny m losem. Każda sy tuacja jest niepowtarzalna i każda wy maga inny ch reakcji. Czasami
okoliczności, w jakich się znaleźliśmy, wy magają od nas sterowania własny m przeznaczeniem
poprzez konkretne działania. Kiedy indziej lepiej jest skorzy stać z okazji do chwili kontemplacji
i w ten sposób wy gry wać swoje atuty. Zdarza się też, że człowiek jest zmuszony po prostu
zaakceptować wy rok losu i pokornie dźwigać swój krzy ż. Każda sy tuacja jest wy jątkowa i zawsze
istnieje ty lko jedno właściwe rozwiązanie problemu, z jakim w danej sy tuacji przy chodzi nam się
zmierzy ć.
Gdy człowiek odkry wa, że jego przeznaczeniem jest cierpieć, musi potraktować to cierpienie
jako zadanie do wy pełnienia – jedy ne i wy jątkowe zarazem. Musi przy jąć do wiadomości, że
także w cierpieniu pozostaje kimś wy jątkowy m, samotny m by tem we wszechświecie. Nikt mu
nie ulży ani nie będzie cierpieć za niego. Ma on jednak unikatową szansę wy boru sposobu, w jaki
uniesie swoje brzemię.
Dla nas, więźniów, podobne rozważania nie by ły wcale oderwany mi od rzeczy wistości
spekulacjami. Ty lko takie my śli mogły nam wówczas pomóc. To dzięki nim nie popadaliśmy
w rozpacz nawet wtedy, gdy szanse na to, aby wy jść z tego koszmaru ży wy m, zdawały się by ć
bliskie zera. Okres py tań o sens ży cia – etap naiwny ch dy wagacji, w który ch ży cie rozumiane
by ło jako proces osiągania pewny ch celów poprzez akty wne działanie i tworzenie czegoś
wartościowego – mieliśmy już dawno za sobą. Dla nas sens ży cia obejmował teraz szersze
zagadnienia ży cia i śmierci, cierpienia i umierania.
Gdy objawiło nam się już znaczenie cierpienia, nie umniejszaliśmy ani nie lekceważy liśmy
obozowy ch koszmarów, ignorując je czy podtrzy mując w sobie fałszy we złudzenia bądź sztuczny
opty mizm. Cierpienie stawało się dla nas zadaniem, od którego nie chcieliśmy się odwracać.
Zdawaliśmy sobie sprawę z ukry tego wy zwania, jakim może by ć cierpienie, tego samego
wy zwania, które kazało poecie Rilkemu napisać: „Wie viel ist aufzuleiden!” – ileż jeszcze trzeba
wy cierpieć! Rilke mówił o cierpie-niu tak, jak inni mówią o zadaniu do wy konania. Przed nami
również by ło wiele do wy cierpienia. Konieczne by ło zatem stanięcie twarzą w twarz
z czekający m nas ogromem cierpienia oraz próba ograniczenia do minimum momentów słabości
i ukradkowo ocierany ch łez. Nie musieliśmy się ich już jednak wsty dzić, jako że odtąd miały by ć
dowodem największej ludzkiej odwagi – odwagi, aby godnie cierpieć. Ty lko niewielu z nas
zdawało sobie z tego sprawę. Niektórzy ze wsty dem przy znawali się od czasu do czasu, że
zdarzy ło im się płakać, jak ów towarzy sz, który w odpowiedzi na moje py tanie o to, jak znosi
swoje obrzęki, odparł: – Wy płakałem je całkowicie ze swojego organizmu.

Nieśmiałe początki psy choterapii lub psy chohigieny miały charakter indy widualny albo
zbiorowy – o ile, rzecz jasna, by ło to w ogóle w dany m obozie możliwe. Próby indy widualny ch
sesji psy choterapeuty czny ch często spełniały rolę „procedury ratującej ży cie” i koncentrowały
się głównie na zapobieganiu samobójstwom. W obozie obowiązy wał surowy zakaz ratowania
samobójców; nie wolno by ło na przy kład odciąć człowieka, który usiłował się powiesić. Dlatego
tak ważne by ło, aby w ogóle nie dopuszczać do podobny ch sy tuacji.
Pamiętam szczególnie dwie niedoszłe próby samobójcze, uderzająco do siebie podobne. Dwaj
więźniowie zwierzy li się współtowarzy szom z zamiaru odebrania sobie ży cia. Obaj posłuży li się
ty powy m argumentem – że niczego już od ży cia nie oczekują. Trzeba im by ło uświadomić, że to
ży cie nadal oczekuje czegoś od nich i że w przy szłości czeka ich konkretny sens do wy pełnienia.
Później okazało się, że dla jednego z mężczy zn owy m sensem by ło dziecko, które uwielbiał i które
czekało na niego za granicą. Dla drugiego by ła to rzecz, nie osoba. Człowiek ten by ł naukowcem,
autorem serii książek, które wciąż czekały na ukończenie. Nikt inny nie mógł wy konać za niego tej
pracy, tak jak nikt inny nie by łby w stanie zająć miejsca ojca w sercu jego dziecka.
To, że jako istoty ludzkie jesteśmy wy jątkowi i jedy ni w swoim rodzaju, wy różnia nas spośród
inny ch, nadając sens naszej egzy stencji i wpły wając w jednakowy sposób zarówno na naszą
pracę twórczą, jak i na naszą zdolność do miłości. Kiedy uświadomimy sobie, że nie da się
zastąpić jednego człowieka drugim, rola odpowiedzialności, jaką ponosimy za własne ży cie i jego
podtrzy my wanie, ukaże nam się w całej swej wielkości. Człowiek, który zda sobie sprawę
z odpowiedzialności, jaką ma wobec innej ludzkiej istoty, która go kocha i z niecierpliwością
wy czekuje jego powrotu, albo wobec jakiejś nieukończonej pracy, nigdy nie będzie zdolny
odebrać sobie ży cia. Wie już, dlaczego ży je, a to pozwoli mu znieść to, jak ży je.

Możliwości grupowej psy choterapii by ły w obozie siłą rzeczy ograniczone. W tej sy tuacji dobry
przy kład odnosił często lepszy skutek, niż mogły by mieć jakiekolwiek słowa. Starszy blokowy,
który nie sprzy jał obozowy m władzom, miał setki okazji, aby przez swoje sprawiedliwe
i ży czliwe zachowanie wy wierać daleko bardziej znaczący moralnie wpły w na swoich
podwładny ch niż strażnik innego pokroju. Bezpośredni wpły w czy jegoś zachowania jest zawsze
bardziej skuteczny od słów. Czasami jednak również słowo miało swoją moc, zwłaszcza
w sy tuacjach gdy pewne zewnętrzne okoliczności zwiększały chłonność umy słu człowieka.
Dobrze pamiętam dzień, gdy nieoczekiwanie nadarzy ła się okazja do przeprowadzenia sesji
psy choterapeuty cznej z udziałem wszy stkich mieszkańców baraku, który ch umy sły stały się
bardziej otwarte i chłonne za sprawą pewnego wy darzenia.
To by ł bardzo ciężki dzień. Podczas apelu wy czy tano listę postępków, które od tej pory miały
by ć traktowane jako sabotaż i bez zwłoki karane śmiercią przez powieszenie. Należały do nich
takie zbrodnie, jak odcinanie kawałków materiału z naszy ch stary ch koców (w celu zrobienia
z nich zaimprowizowany ch ochraniaczy na kostki u nóg) oraz wszelkie inne drobne „kradzieże”.
Kilka dni wcześniej na wpół zagłodzony więzień włamał się do składu ziemniaków i ukradł kilka
kilogramów. Kradzież odkry to, a jacy ś więźniowie rozpoznali „włamy wacza”. Gdy władze
obozowe dowiedziały się o ty m fakcie, nakazały, aby przekazać im winnego; w przeciwny m razie
cały obóz miał przez jeden dzień głodować. Oczy wiście w tej sy tuacji dwa i pół ty siąca
więźniów wolało pościć.
Wieczorem owego dnia postu leżeliśmy w baraku w bardzo ponury ch nastrojach. Prawie
wszy scy milczeli, a każde słowo budziło iry tację. Nagle, na domiar złego, w cały m baraku zgasło
światło. Ogarnęło nas skrajne przy gnębienie. Lecz starszy blokowy by ł mądry m człowiekiem.
Naprędce zaimprowizował krótką przemowę, w której wy raził wszy stko, co nas w tamtej chwili
gnębiło. Wspomniał o ty ch naszy ch towarzy szach, którzy zmarli w ciągu miniony ch dni z powodu
chorób, i o ty ch, którzy sami odebrali sobie ży cie. Dodał jednak, że prawdziwa przy czy na ich
śmierci by ła jedna i zawsze ta sama: utrata nadziei. Na koniec orzekł, że musi by ć jakiś sposób,
aby na przy szłość uchronić inny ch przed podobną apatią, a następnie zwrócił się do mnie z prośbą
o poradę.
Bóg jeden wie, że nie by łem w nastroju do udzielania psy chologiczny ch rad czy wy głaszania
kazań – a ty mczasem wy magano ode mnie, aby m stał się dla moich towarzy szy lekarzem dusz.
By łem zmarznięty i głodny, rozdrażniony i zmęczony, ale musiałem zdoby ć się na wy siłek
i wy korzy stać tę wy jątkową okazję, jaka się nadarzała. W tamtej chwili bowiem bardziej niż
czegokolwiek innego wszy scy potrzebowaliśmy otuchy.
Zacząłem więc od najbardziej try wialny ch słów pociechy. Powiedziałem, że nawet teraz,
w Europie szóstej zimy drugiej wojny światowej, można wy obrazić sobie położenie znacznie
gorsze od tego, w który m się aktualnie znajdowaliśmy. Poprosiłem, żeby każdy zadał sobie
py tanie, jakich to nieodwracalny ch strat do tej pory doznał, i oznajmiłem, że w większości
przy padków zapewne nie by ło ich aż tak wiele. Każdy, komu udało się utrzy mać przy ży ciu, miał
powód, żeby nie tracić nadziei. Zdrowie, rodzina, szczęście, umiejętności zawodowe, majątek,
status społeczny – wszy stko to można na powrót odzy skać lub odbudować. W końcu nasze kości
wciąż by ły całe. Wszy stko, przez co dotąd przeszliśmy, mogło jeszcze w przy szłości okazać się dla
nas źródłem siły. W ty m miejscu przy toczy łem słowa Nietzschego: „Was mich nicht umbringt,
macht mich stärker” – co mnie nie zabija, czy ni mnie silniejszy m.
Następnie podjąłem temat przy szłości. Powiedziałem, że obiekty wnie rzecz biorąc, nasza
przy szłość wy daje się beznadziejna. Zgodziłem się, że każdy z nas najlepiej wie, jak nikłe są jego
szanse na przeży cie. Dodałem, że chociaż w obozie nie ma jeszcze epidemii ty fusu, swoje własne
szanse określiłby m jako jeden do dwudziestu. Zapowiedziałem przy ty m, że mimo wszy stko nie
mam zamiaru tracić nadziei i się poddawać. Nikt bowiem nie wie, co przy niesie przy szłość, nie
mówiąc już o najbliższy ch godzinach. I nawet, jeśli w ciągu kilku dni nie dane nam będzie
doczekać sensacy jny ch wieści z frontu, to kto wie lepiej od nas, którzy ty le już przecierpieliśmy
w różny ch obozach, jak niezwy kłe i niespodziewane możliwości otwierają się czasami przed
więźniami, przy najmniej niektóry mi. Można by ło na przy kład trafić nieoczekiwanie do komanda
pracującego w szczególnie dobry ch warunkach – bo do tego sprowadzało się głównie nasze
obozowe „szczęście”.
Nie mówiłem jednak wy łącznie o przy szłości i spowijającej jej zasłonie. Wspominałem
również przeszłość – wszy stkie jej radości, które nadal nas opromieniały, nawet w obecny m
mroku. I znów przy toczy łem słowa poety – aby nie robić z siebie kaznodziei – który napisał: „Was
Du erlebst, kann keine Macht der Welt Dir rauben” – żadna siła na ziemi nie odbierze ci tego,
czego doświadczy łeś. Nie ty lko nasze doświadczenia, ale wszy stko, czego dokonaliśmy, wszy stkie
wielkie my śli, jakie się w nas zrodziły, i wszy stko, cośmy wy cierpieli, nie poszło na marne, choć
należy już do przeszłości, bo my zbudziliśmy to do ży cia. To, czy m się by ło, również jest formą
by tu, by ć może najpewniejszą.
Kolejny m tematem by ły niezliczone możliwości, jakimi dy sponujemy, aby nadać ży ciu sens.
Powiedziałem moim towarzy szom – którzy leżeli nieruchomo, choć od czasu do czasu dawało się
sły szeć pojedy ncze westchnienia – że bez względu na okoliczności ży cie ludzkie nigdy nie traci
sensu i na ten nieskończony sens ży cia składają się także cierpienie i umieranie, nędza i śmierć.
Następnie poprosiłem owy ch nieszczęśników, którzy słuchali mnie z uwagą w ciemnościach
baraku, aby stawili czoło powadze naszej sy tuacji. Nie wolno im utracić nadziei; muszą odnaleźć
odwagę w pewności, że nawet najbardziej beznadziejna walka nie jest w stanie odebrać im
godności ani wiary w sens ży cia. Dodałem, że w ty ch trudny ch chwilach na każdego z nas ktoś
spogląda z góry – przy jaciel, żona, ktoś ży wy lub zmarły, a może sam Bóg – i liczy, że go nie
zawiedziemy. Ten ktoś ma nadzieję, że będziemy cierpieli z dumą – a nie z rozpaczą – i że
będziemy umieli godnie umrzeć.
Na koniec mówiłem jeszcze o naszy m poświęceniu, które w każdy m przy padku ma sens. Ty m,
co je charaktery zowało, by ło to, iż w normalny m świecie, świecie sukcesów materialny ch,
uznano by je za bezsensowne. Lecz nasza ofiara naprawdę miała swoje znaczenie. Dodałem
uczciwie, że najlepiej zrozumieją to ci spośród nas, który m udało się zachować wiarę.
Przy toczy łem też w ty m miejscu historię jednego z naszy ch towarzy szy, który po przy jeździe do
obozu podjął próbę targowania się z Bogiem, prosząc Go, aby jego własne cierpienia i śmierć
pozwoliły mu uchronić ukochaną osobę przed równie tragiczny m losem. Dla tego człowieka
cierpienia i śmierć miały sens; jego osobista ofiara stanowiła poświęcenie najwy ższej próby. Nie
chciał umierać daremnie. Nikt z nas zresztą tego nie pragnął.
Celem mojej przemowy by ło wy kazanie pełni sensu naszego ży cia w obozie – sensu
egzy stowania tu i teraz, w ty m nędzny m baraku i w tej prakty cznie beznadziejnej sy tuacji.
Przekonałem się potem, że moje wy siłki odniosły pożądany skutek. Kiedy ponownie rozbły sło
światło, ujrzałem kuśty kające w moją stronę wy nędzniałe postacie współwięźniów, którzy ze
łzami w oczach mi dziękowali. Muszę jednak przy znać, że nieczęsto starczało mi wewnętrznej siły
i odwagi, żeby pomagać moim towarzy szom w cierpieniu i z pewnością przegapiłem wiele
okazji, aby nieść im otuchę.
Dochodzimy teraz do trzeciego etapu psy chiczny ch reakcji więźnia, a mianowicie do stanu jego
psy chiki po wy zwoleniu z obozu. Wcześniej jednak chciałby m odnieść się do pewnej kwestii,
o którą często wy py tuje się psy chologów, szczególnie ty ch, którzy znają te sprawy z własnego
doświadczenia: co można powiedzieć na temat struktury psy chicznej obozowy ch strażników? Jak
to możliwe, żeby ludzie z krwi i kości traktowali inny ch tak, jak traktowano wielu więźniów obozów
koncentracy jny ch? Każdy, kto zapoznał się z relacjami ofiar i uwierzy ł w prawdziwość ich słów,
musi zadawać sobie to py tanie: jak, z psy chologicznego punktu widzenia, mogło dojść do czegoś
podobnego? Chcąc odpowiedzieć na to py tanie bez wdawania się w zbędne szczegóły, należy
zwrócić uwagę na kilka faktów.
Po pierwsze, wśród strażników zdarzali się sady ści, i to w dosłowny m, kliniczny m znaczeniu
tego określenia.
Po drugie, sady stów ty ch wy bierano zawsze, gdy zaistniała konieczność utworzenia oddziału
wy jątkowo brutalny ch strażników.
Pamiętam ogromną radość, jaka wy buchała wśród pracujący ch poza obozem więźniów za
każdy m razem, gdy – po dwóch godzinach pracy na ostry m mrozie – pozwalano nam pogrzać się
przez kilka minut przy niewielkim piecy ku, w który m paliło się suchy mi gałęziami i kawałkami
drewna. Jednak zawsze znalazł się jakiś strażnik czy kapo, który czerpał saty sfakcję z odbierania
nam tej przy jemności. Jakaż rozkosz odmalowy wała się na ich twarzach w momencie, gdy nie
ty lko zabraniali nam stania przy piecy ku, ale wręcz go przewracali, wy sy pując jego cudownie
gorącą zawartość prosto w śnieg! Gdy esesmani upodobali sobie jakiegoś kozła ofiarnego, w ich
szeregach naty chmiast znajdował się ktoś znany ze swego upodobania do sady sty czny ch tortur,
wy sokiej klasy specjalista w tej dziedzinie i to w jego ręce trafiał zwy kle nieszczęsny więzień.
Po trzecie, wrażliwość większości strażników została stępiona długimi latami służby, podczas
który ch by li oni świadkami nasilającej się brutalizacji metod postępowania z więźniami obozu. Co
prawda, zdarzało się, że w pewny m momencie ci moralnie i mentalnie obumarli ludzie
odmawiali dalszego akty wnego udziału w sady sty czny ch prakty kach, lecz nie przeszkadzało to im
asy stować przy ich przeprowadzaniu.
Po czwarte, należy podkreślić, że nawet wśród strażników zdarzali się tacy, którzy okazy wali
więźniom litość. Wy mienię ty lko jeden przy kład: komendanta obozu, w który m zastała mnie
upragniona wolność. Dopiero po wy zwoleniu dowiedzieliśmy się (wcześniej wiedział o ty m
jedy nie obozowy lekarz, również więzień), że ów człowiek z własnej kieszeni przeznaczy ł
niebagatelną kwotę na zakup w pobliskim miasteczku leków dla więźniów 2. Dla odmiany jeden ze
starszy ch blokowy ch, także więzień, by ł dla nas gorszy od esesmanów. Podczas gdy on bił
więźniów przy każdej nadarzającej się okazji; komendant obozu, o ile mi wiadomo, nigdy nie
podniósł ręki na żadnego z nas.
Wy raźnie więc widać, że sama wiedza na temat tego, czy ktoś by ł obozowy m strażnikiem, czy
więźniem, o niczy m jeszcze nie świadczy. Przejawy ży czliwości i człowieczeństwa wy stępowały
na wszy stkich szczeblach obozowej hierarchii, również w ty ch grupach, które łatwo by łoby
zbiorowo potępić. Granice między nimi często się zacierały i nie wolno niczego upraszczać,
mówiąc, że jedni by li aniołami, a inni diabłami wcielony mi. Rzecz jasna, za wy jątkowe
osiągnięcie i triumf ludzkiego ducha można uznać fakt, że jakiś strażnik czy kapo wbrew
obozowy m zwy czajom okazy wał więźniom ży czliwość; podobnie wy jątkową podłością,
zasługującą na najwy ższą pogardę, można by nazwać zachowanie więźnia, który ze szczególny m
okrucieństwem traktował swoich towarzy szy. Pozostali więźniowie dotkliwie odczuwali taką
demoralizację; ty m bardziej wzruszały ich najdrobniejsze przejawy ży czliwości okazy wanej im
przez któregoś ze strażników. Dobrze pamiętam dzień, gdy pilnujący naszej pracy strażnik dał mi
kawałek chleba, który – jak się domy śliłem – musiał odłoży ć z własnej racji śniadaniowej.
Wzruszy łem się wtedy do łez, lecz nie z powodu podarowanego mi kęsa pieczy wa. Chodziło
przede wszy stkim o to ludzkie „coś”, który m obdarzy ł mnie wówczas tamten człowiek – o ciepłe
słowo i spojrzenie towarzy szące podarunkowi.
Podsumowując, można by pokusić się o stwierdzenie, że na świecie istnieją dwie rasy ludzi,
lecz ty lko w ty m jedny m sensie: „rasa” ludzi przy zwoity ch oraz „rasa” ty ch, którzy nie wiedzą,
czy m jest przy zwoitość. Wszędzie można spotkać przedstawicieli obu ty ch „ras”, przeniknęli
bowiem do każdej grupy społecznej. Żadna z nich nie składa się wy łącznie z ludzi przy zwoity ch
albo nieprzy zwoity ch. Pod ty m też względem żadna grupa nie jest „czy sta rasowo”, dlatego też
nawet wśród obozowy ch strażników można by ło od czasu do czasu spotkać przy zwoitego
człowieka.
Ży cie w obozie koncentracy jny m rozdzierało duszę człowieka, ujawniając jej na co dzień
ukry te otchłanie. Czy może zatem dziwić, że w otchłaniach ty ch znajdowaliśmy czy sto ludzkie
cechy, które z natury swej stanowią mieszaninę dobrego i złego? Granica oddzielająca dobro od
zła, która przebiega przez dusze wszy stkich istot ludzkich, sięga głęboko, aż do samego dna otchłani,
którą odsłaniał poby t w obozie koncentracy jny m.

Pora na ostatni rozdział psy chologii obozowej – opis stanu psy chiki więźnia, który doczekał
wy zwolenia. Chcąc przedstawić przeży cia związane z odzy skaniem wolności, które siłą rzeczy
muszą by ć subiekty wne, podejmijmy przerwany wątek naszej opowieści w chwili, gdy pewnego
ranka, po dniach niespokojnego wy czekiwania, nad bramą naszego obozu załopotała biała flaga.
Po okresie wewnętrznego napięcia nastąpił moment całkowitego rozluźnienia. Błędem by łoby
jednak sądzić, że tego dnia wszy scy oszaleli z radości. Cóż się zatem stało?
Wy czerpani więźniowie z trudem dowlekli się do obozowej bramy. Nieśmiało się rozglądali
i popatry wali po sobie py tająco. Następnie ostrożnie zrobili kilka kroków poza teren obozu. Ty m
razem nikt nie wy krzy kiwał głośno rozkazów i nie by ło potrzeby uchy lać się przed kopniakami czy
uderzeniami. O, nie! Ty m razem strażnicy proponowali nam papierosy ! Z początku ich nie
rozpoznaliśmy, bo pospiesznie przebrali się w cy wilne ubrania. Ruszy liśmy wolno przed siebie
wy chodzącą z obozu drogą. Szy bko jednak dało o sobie znać zmęczenie i nogi zaczęły się pod
nami uginać. Mimo to kuśty kaliśmy dalej; chcieliśmy po raz pierwszy zobaczy ć okolicę obozu
oczy ma wolny ch ludzi. „Wolność” – powtarzaliśmy raz za razem, nie potrafiąc jej jednak
ogarnąć. Ty le razy wy powiadaliśmy to słowo podczas ty ch wszy stkich lat, gdy o niej
marzy liśmy, że w końcu utraciło ono swoje znaczenie. Wciąż nie by liśmy w stanie objąć
umy słem naszej nowej rzeczy wistości, nie mogliśmy uwierzy ć, że naprawdę jesteśmy wolni.
W końcu doszliśmy na łąkę pełną kwiatów. Widzieliśmy je i zdawaliśmy sobie sprawę z ich
fizy cznego istnienia, ale nie potrafiliśmy wy krzesać z siebie w związku z ty m żadny ch uczuć.
Pierwszej iskierki radości dostarczy ł nam widok koguta o wielobarwny m ogonie. Wciąż jednak
by ła to ledwie iskierka – nadal nie należeliśmy jeszcze do tego nowego świata.
Kiedy wieczorem po raz kolejny zebraliśmy się w naszy m baraku, ktoś zapy tał szeptem
towarzy sza:
– Powiedz mi, by łeś dzisiaj zadowolony ?
Tamten zaś odparł zawsty dzony, nie wiedząc, że wszy scy czuliśmy tego dnia to samo:
– Szczerze mówiąc, nie!
Poby t w niewoli sprawił, że autenty cznie straciliśmy umiejętność odczuwania zadowolenia
i musieliśmy powoli uczy ć się jej od początku.

Z psy chologicznego punktu widzenia to, co działo się z wy zwolony mi więźniami, można by
nazwać depersonalizacją. Wszy stko wy dawało nam się nierzeczy wiste, nieprawdopodobne,
niczy m sen. Nie mogliśmy uwierzy ć, że to wszy stko prawda. Ileż to już razy zwodziły nas
w przeszłości nasze marzenia senne! Śniliśmy, że nadszedł w końcu dzień wy zwolenia, że
wy puszczono nas na wolność, że wróciliśmy do domów, powitaliśmy przy jaciół, uściskaliśmy
żony, zasiedliśmy przy stole i opowiadaliśmy o wszy stkim, przez co przeszliśmy – nawet o ty m,
jak często śnił nam się w obozie upragniony dzień wy zwolenia. Jednak za każdy m razem
rozbrzmiewał nam w uszach przenikliwy dźwięk gwizdka – sy gnał do pobudki – i nasz sen
o wolności gwałtownie dobiegał końca. Teraz zaś w końcu się spełnił. Ale jak w tej sy tuacji
mogliśmy uwierzy ć, że to rzeczy wiście prawda?

Organizm ludzki, w przeciwieństwie do umy słu, cechuje się mniejszą liczbą zahamowań. Dlatego
już od pierwszej chwili nasze ciała cieszy ły się nowo odzy skaną wolnością. Jedliśmy łapczy wie
cały mi godzinami i cały mi dniami, a raz nawet przez pół nocy. To niezwy kłe, jakie ilości
poży wienia może pochłonąć człowiek. Gdy pewien więzień został zaproszony przez jednego
z ży czliwy ch nam okoliczny ch rolników, najpierw jadł i jadł, pił kawę, która rozwiązała mu języ k,
a dopiero potem zaczął mówić i mówił cały mi godzinami. Presja, jakiej latami by ł poddawany,
nareszcie dobiegła końca. Słuchając go miało się wrażenie, że musi mówić, że ma
niepohamowaną potrzebę mówienia. Wiem, że ludzie, poddawani olbrzy mim naciskom
psy chiczny m, choćby przez krótki okres (na przy kład przesłuchiwani przez gestapo), reagowali
w podobny sposób. Musiało minąć wiele dni, zanim nie ty lko języ k się rozwiązy wał, ale też coś
wewnątrz człowieka ulegało rozluźnieniu – tak jakby pękały krępujące je kajdany i skry wane
dotąd uczucia mogły wreszcie ujrzeć światło dzienne.

Pewnego razu, kilka dni po wy zwoleniu obozu, spacerowałem po okolicy, mijając rozkwitłe łąki
ciągnące się kilometrami aż do najbliższego miasteczka. Skowronki wznosiły się wy soko pod
niebo, napełniając me uszy swy mi radosny mi trelami. Jak okiem sięgnąć, nie widać by ło ży wej
duszy ; wokół mnie nie by ło nic oprócz ziemi, nieba, pieśni skowronków i swobodnej przestrzeni.
W pewny m momencie przy stanąłem, rozejrzałem się, a potem podniosłem głowę do góry –
i uklęknąłem. W owej chwili tak niewiele wiedziałem o świecie i o sobie samy m, a po głowie
tłukła mi się ty lko jedna my śl – wciąż ta sama: „Wzy wałem Pana z mego ciasnego więzienia,
a On mnie wy słuchał i zwrócił mi wolność”.
Nie pamiętam już, jak długo tam klęczałem i powtarzałem to jedno zdanie. Wiem jednak, że
tamtego dnia, w tamtej godzinie, moje ży cie zaczęło się na nowo. Krok po kroku na powrót
stawałem się człowiekiem.

Droga wy chodzenia z owego stanu napięcia psy chicznego, w jakim ży liśmy przez ostatnich kilka
dni przed wy zwoleniem obozu – ta droga od wojny nerwów do wewnętrznego wy ciszenia – nie
by ła rzecz jasna wolna od przeszkód. Błędem by łoby zakładać, że wy zwolony więzień nie
potrzebował już duchowej opieki. Trzeba pamiętać, że człowiek, który tak długo ży ł pod ogromną
presją psy chiczną, po odzy skaniu wolności może automaty cznie znaleźć się
w niebezpieczeństwie, zwłaszcza że wy zwolenie się spod owej presji nastąpiło w sposób dosy ć
gwałtowny. Niebezpieczeństwem ty m (w sensie higieny psy chicznej) jest psy chologiczny
odpowiednik choroby kesonowej. Tak jak ży cie i zdrowie pracującego w kesonie nurka by łoby
zagrożone, gdy by zby t szy bko się wy nurzy ł (z uwagi na olbrzy mią różnicę ciśnień), tak i człowiek,
który zby t gwałtownie wy zwolił się spod presji, może doznać uszczerbku na zdrowiu moralny m
i duchowy m.
Na ty m etapie można by ło zaobserwować następujące zjawisko psy chologiczne: otóż ludzie
o bardziej pry mity wny ch charakterach nie potrafili wy zwolić się spod wpły wu brutalnej
przemocy, która otaczała ich na co dzień w obozie. Odzy skawszy wolność, sądzili, że wolno im
z niej korzy stać w sposób rozwiązły i bezwzględny. Jedy ne, co się w ich mniemaniu zmieniło, to
fakt, że teraz to oni by li oprawcami, a nie ofiarami. Z biernego obiektu niesprawiedliwości
i rozmy ślnej przemocy stawali się jej inicjatorami, a swoje zachowanie tłumaczy li własny mi
ciężkimi doświadczeniami. Często znajdowało to swoje odbicie w pozornie nieznaczący ch
wy darzeniach. Zmierzaliśmy kiedy ś z przy jacielem przez łąkę w kierunku obozu i w pewny m
momencie natknęliśmy się na zieleniejący łan. Odruchowo chciałem go wy minąć, lecz mój
towarzy sz wziął mnie pod rękę i pociągnął za sobą na pole. Wy jąkałem coś na temat deptania
młodego zboża, on zaś zdenerwował się, rzucił mi gniewne spojrzenie i wy krzy knął: „Co ty
wy gadujesz! Mało nam jeszcze odebrali? Zagazowali mi żonę i dziecko, o inny ch rzeczach nawet
nie wspomnę, a ty chcesz mi zabronić deptania ty ch paru nędzny ch kłosów!”.
Ty lko stopniowo można by ło im na powrót uświadomić tę niezmienną prawdę, zgodnie z którą
nikt nie ma prawa źle postępować, nawet jeśli sam został źle potraktowany. Musieliśmy robić
wszy stko, co w naszej mocy, aby nasi towarzy sze zrozumieli; w przeciwny m razie konsekwencje
mogły by ć o wiele poważniejsze niż zniszczenie kilku ty sięcy kłosów zboża. Wciąż mam przed
oczy ma twarz więźnia, który podwinąwszy rękawy kurtki, podsunął mi pod nos zaciśniętą prawą
pięść i wy krzy knął: „Niech mi odetną tę dłoń, jeśli nie unurzam jej we krwi jeszcze tego samego
dnia, gdy wrócę do domu!”. Chcę w ty m miejscu podkreślić, że ten, kto wy powiedział te słowa,
nie by ł wcale zły m człowiekiem. Podczas naszego poby tu w obozie i zaraz po wy zwoleniu zaliczał
się do moich najbliższy ch towarzy szy.
Oprócz demoralizacji, będącej wy nikiem gwałtownego wy zwolenia się spod psy chicznego
nacisku, jeszcze dwa inne czy nniki mogły stanowić zagrożenie dla postawy by łego więźnia:
rozgory czenie i rozczarowanie, jakie często odczuwał po powrocie do swego dawnego ży cia.
Powodem rozgory czenia mogło by ć wiele czy nników, z jakimi by ły więzień miał do czy nienia
w swoim rodzinny m mieście. Gdy tuż po przy jeździe w wielu miejscach witano go zwy kły m
wzruszeniem ramion czy oklepany mi frazesami, człowiek ów odczuwał rosnące rozgory czenie
i zaczy nał się zastanawiać, dlaczego to wszy stko go spotkało. Sły sząc powtarzające się komentarze
w rodzaju: „Nic o ty m nie wiedzieliśmy ” albo: „My też swoje wy cierpieliśmy ”, zadawał sobie
py tanie: „Czy naprawdę nikt nie ma mi nic więcej do powiedzenia?”.
Inaczej rzecz się miała z rozczarowaniem. W ty m przy padku nie chodziło o bliźnich (który ch
powierzchowność i brak wrażliwości by ły tak ohy dne, że człowiek miał w końcu ochotę wcisnąć
się do my siej dziury i nigdy już więcej nie sły szeć ani nie oglądać inny ch ludzi), lecz o los, który
wy dawał się niepojęty w swoim okrucieństwie. Ktoś, komu latami wy dawało się, że sięg-nął dna
otchłani cierpienia, odkry wał nagle, że cierpienie nie ma granic, a on może nadal cierpieć, i to
jeszcze bardziej dotkliwie.
Wspominając o próbach dodawania otuchy więźniom obozu, podkreślałem, że w każdy m
przy padku niezbędne by ło wskazanie człowiekowi celu, do którego mógł dąży ć. Należało mu
uświadomić, że w przy szłości nadal czeka go ży cie, ży cie u boku ukochanej osoby. Cóż jednak
można by ło powiedzieć temu samemu człowiekowi już po wy zwoleniu? Często okazy wało się, że
na wolności nikt na niego nie czeka. Biada temu, kto dowiedział się, że osoba, której wspomnienie
dodawało mu odwagi i trzy mało go przy ży ciu w obozie, już nie istnieje! Biada temu, kto – gdy
nadszedł nareszcie ów wy śniony dzień – przekony wał się, że rzeczy wistość boleśnie zawiodła
jego oczekiwania! By ć może wskakiwał do tramwaju i jechał do domu, który cały mi latami
oglądał wy łącznie w wy obraźni, a następnie przy ciskał dzwonek tak, jak robił to ty siące razy
w swoich snach, ty lko po to, aby przekonać się, że nie otworzy mu osoba, która miała to zrobić, że
już jej tam nie ma i nigdy nie będzie.
Podczas niewoli w obozie często powtarzaliśmy sobie, że żadne ziemskie szczęście nie
wy nagrodzi nam tego, cośmy wy cierpieli. Nie marzy liśmy o szczęściu i to nie nadzieja na
szczęście przy dawała odwagi nam, a znaczenia naszy m cierpieniom, poświęceniu i śmierci.
A mimo to nie by liśmy przy gotowani na nieszczęście. Owo rozczarowanie, którego dane by ło
wielu więźniom zakosztować, okazało się dla nich wy zwaniem trudny m do pokonania. Również
psy chiatrze trudno by ło nieść pomoc w takiej sy tuacji. Nie mogło go to jednak zniechęcać;
przeciwnie, musiało stać się dla niego dodatkowy m bodźcem do działania.

Jednak dla każdego by łego więźnia nadchodzi w końcu dzień, gdy spogląda wstecz na swoje
obozowe przeży cia i nie pojmuje, jakim cudem udało mu się przetrwać. Jak w wy tęskniony m
dniu wy zwolenia wszy stko wy dawało nam się ty lko piękny m snem, tak też nieuchronnie
przy chodzi moment, kiedy wszy stkie doświadczenia obozu wy dają się by ć niczy m inny m, jak
ty lko senny m koszmarem.
Dla człowieka powracającego z obozu ukoronowaniem jego przeży ć by ło wspaniałe poczucie,
że po ty m, co do tej pory wy cierpiał, nie musi się już niczego bać – poza swoim Bogiem.
CZĘŚĆ DRUGA
Podstawy logoterapii 3
Czy telnicy moich obozowy ch wspomnień proszą zwy kle o pełniejsze i dokładniejsze wy jaśnienie
mojej psy choterapeuty cznej doktry ny. W odpowiedzi na ich apele w ory ginalny m wy daniu
książki From Death-Camp to Existentialism zamieściłem krótki rozdział doty czący logoterapii. Ale
i to okazało się niewy starczające i dalej zasy py wano mnie prośbami o bardziej wy czerpujące
omówienie tematu. Niniejsze wy danie wy chodzi im naprzeciw, zawiera bowiem całkowicie
przeredagowany i znacznie poszerzony rozdział poświęcony temu zagadnieniu.
Nie by ło to wcale łatwe zadanie. Przekazanie czy telnikowi całej wiedzy, jaką zawarłem
w dwudziestu spisany ch po niemiecku tomach, graniczy z niemożliwością. Przy pomina mi się
w ty m miejscu spotkanie z pewny m amery kańskim lekarzem, który pewnego dnia zjawił się
w moim wiedeńskim gabinecie i zapy tał: – Panie doktorze, czy jest pan psy choanality kiem? – Na
co odparłem: – Właściwie nie jestem psy choanality kiem; powiedzmy, że jestem
psy choterapeutą. – On zaś miał już w zanadrzu następne py tanie: – A którą szkołę pan
reprezentuje? – Odpowiedziałem: – To moja własna teoria, znana pod nazwą logoterapii. – Czy
może mi pan jedny m zdaniem wy jaśnić, co to znaczy ? – zapy tał. – A przy najmniej jaka jest
różnica między psy choanalizą a logoterapią? – Owszem – odparłem – ale najpierw pan
wy tłumaczy mi jedny m zdaniem, czy m według pana jest psy choanaliza. – Jego odpowiedź
brzmiała: – Podczas psy choanalizy pacjent musi leżeć na kozetce i opowiadać terapeucie
o rzeczach, o który ch często nie ma ochoty mówić. – Moja zaś by ła całkowicie improwizowana:
– W takim razie podczas logoterapii pacjent musi siedzieć prosto i wy słuchiwać rzeczy, który ch
często nie ma ochoty słuchać.
By ł to oczy wiście żart, a nie wersja logoterapii w pigułce. A jednak coś w ty m jest, ponieważ
w porównaniu z psy choanalizą logoterapia jest metodą znacznie mniej retrospekty wną, a bardziej
introspekty wną. Logoterapia skupia się głównie na przy szłości, to znaczy na ty m, do czego
pacjent ma w swoim ży ciu dąży ć (logoterapia jest w rzeczy samej psy choterapią
skoncentrowaną na sensie ży cia). Jednocześnie logoterapia neutralizuje zachowania ty pu „błędne
koło” oraz mechanizmy sprzężenia zwrotnego, odgry wające tak ważną rolę w rozwoju różnego
rodzaju nerwic. W ten sposób ty powy neuroty czny egocentry zm ulega rozbiciu, zamiast by ć
stale rozwijany m i wzmacniany m.
Oczy wiście powy ższe podsumowanie jest zby tnim uproszczeniem, jednak prawdą jest, że
w logoterapii pacjent rzeczy wiście jest konfrontowany z sensem własnego ży cia i zostaje nań
przeorientowany. Zaś uświadomienie mu owego sensu może przy czy nić się w znacznej mierze
do pokonania przezeń nerwicy.
W ty m miejscu pozwolę sobie wy jaśnić, dlaczego wy brałem termin „logoterapia” jako nazwę
swojej teorii. Logos to greckie słowo oznaczające „sens”. Logoterapia zaś, lub – jak nazy wają ją
niektórzy – trzecia wiedeńska szkoła psy choterapii, skupia się na sensie ludzkiej egzy stencji, jak
również na poszukiwaniu owego sensu przez człowieka. Zgodnie z logoterapią, dążenie do
znalezienia w ży ciu sensu jest u człowieka najpotężniejszą siłą moty wującą. Dlatego też mówię tu
o woli sensu w odróżnieniu od zasady przy jemności (lub, jak można by to również ująć, woli
przy jemności), wokół której koncentruje się freudowska psy choanaliza, jak i w odróżnieniu od
woli mocy, na którą kładzie nacisk psy chologia adlerowska, posługująca się terminem „dążenia do
wy ższości”.
WOLA SENSU

Poszukiwanie sensu stanowi podstawową moty wację w ży ciu człowieka, a nie jedy nie „wtórną
racjonalizację” insty nktowny ch popędów. Sens ów jest unikatowy i wy jątkowy, ponieważ
człowiek sam jeden ty lko może i musi go wy pełnić; jedy nie w ten sposób zrealizowana zostanie
jego wola sensu. Choć niektórzy psy chologowie utrzy mują, że sens i wewnętrzne wartości to nic
innego, jak zwy kłe „mechanizmy obronne, reakcje pozorowane oraz przejawy sublimacji”, to
jeśli o mnie chodzi, nie by łby m gotów ży ć dla samy ch „mechanizmów obronny ch”, podobnie
jak nie miałby m ochoty umierać za swoją „reakcję pozorowaną”. Człowiek zaś zdolny jest
przecież ży ć dla swoich ideałów i wartości, a nawet za nie umierać!
Kilka lat temu we Francji przeprowadzono badanie opinii publicznej, z którego wy nika, że
zdaniem aż 89 procent ankietowany ch człowiek potrzebuje „czegoś”, dla czego mógłby ży ć. Co
więcej, 61 procent respondentów przy znało, że w ich własny m ży ciu jest coś – lub ktoś – za co
wręcz by liby gotowi umrzeć. Kiedy przeprowadziłem podobny sondaż wśród pacjentów
i personelu na oddziale mojego wiedeńskiego szpitala, okazało się, że wy nik w zasadzie nie
odbiega od tego, który uzy skano na podstawie próby kilku ty sięcy Francuzów; różnica wy nosiła
zaledwie 2 procent.
Socjologowie z Uniwersy tetu Johnsa Hopkinsa przeprowadzili inne badanie staty sty czne
z udziałem 7 948 studentów czterdziestu ośmiu wy ższy ch uczelni. Ich wstępny raport stanowił
część dwuletniego programu badawczego sponsorowanego przez Narodowy Insty tut Zdrowia
Psy chicznego. W odpowiedzi na py tanie, co uważają obecnie za „najważniejsze w swoim ży ciu”,
16 procent studentów zakreśliło „zarobić dużo pieniędzy ”, podczas gdy aż 78 procent za swój
nadrzędny cel uznało „odnaleźć w ży ciu cel i sens”.
Zdarzają się rzecz jasna przy padki, kiedy troska o wartości stanowi jedy nie zasłonę dy mną dla
ukry ty ch wewnętrzny ch konfliktów, są to jednak raczej wy jątki od reguły niż potwierdzające ją
przy kłady. W takiej sy tuacji mamy w rzeczy wistości do czy nienia z pseudowartościami i jako
takie muszą one zostać zdemaskowane. Demaskowanie ich musi się jednak zatrzy mać
w momencie konfrontacji z ty m, co autenty czne – autenty czne w człowieku – na przy kład
z pragnieniem odnalezienia w swoim ży ciu sensu. W przeciwny m razie jedy ną rzeczą, jaką
„demaskujący psy cholog” zdoła zdemaskować, będzie jego własny „ukry ty moty w działania”,
a mianowicie nieświadoma potrzeba pomniejszania i deprecjonowania człowieczeństwa
człowieka.
FRUSTRACJA EGZYSTENCJALNA

Ludzka wola sensu może również ulec frustracji; takie przy padki logoterapia określa mianem
frustracji egzy stencjalnej. Przy miotnik „egzy stencjalny ” może by ć tutaj rozumiany na trzy
sposoby : w odniesieniu do: (1) egzy stencji jako takiej, to znaczy by tu człowieka, (2) sensu
egzy stencji oraz (3) dążenia do odnalezienia konkretnego sensu własnej egzy stencji, inny mi
słowy woli sensu.
Frustracja egzy stencjalna może by ć przy czy ną nerwicy. W ty m przy padku logoterapia
posługuje się terminem „nerwica noogenna” w odróżnieniu od nerwicy w trady cy jny m
znaczeniu tego słowa, to znaczy nerwicy o podłożu psy chogenny m. Nerwice noogenne mają swe
źródło nie w psy chologiczny m, lecz właśnie „noologiczny m” wy miarze ludzkiej egzy stencji
(w języ ku greckim nóos oznacza „umy sł”, „rozum”). Jest to kolejny termin, który m posługuje się
logoterapia i który odnosi się bezpośrednio do wszy stkiego, co jest właściwe człowiekowi.
NERWICE NOOGENNE

Nerwice noogenne nie są wy nikiem sprzeczny ch popędów i impulsów, lecz raczej problemów
egzy stencjalny ch. Wśród ty ch ostatnich znaczącą rolę odgry wa frustracja woli sensu.
Jest zatem czy mś oczy wisty m, że w przy padku nerwicy noogennej najbardziej odpowiednią
terapią będzie nie ogólna psy choterapia, lecz właśnie logoterapia – to znaczy terapia, która
ośmiela się wkraczać w ty powo ludzki wy miar egzy stencji.
Pozwolę sobie w ty m miejscu przy toczy ć pewien przy kład. Do mojego wiedeńskiego gabinetu
zgłosił się kiedy ś amery kański dy plomata. Pragnął podjąć przerwaną terapię psy choanality czną,
na którą uczęszczał wcześniej przez pięć lat w Nowy m Jorku. Zaraz na wstępie zapy tałem,
dlaczego uważa, że powinien poddać się terapii i co spowodowało, że w ogóle się na nią
zdecy dował. Okazało się, że mój pacjent by ł niezadowolony ze swojej kariery ; trudno by ło mu
się pogodzić z ówczesną amery kańską polity ką zagraniczną. Jego poprzedni terapeuta nieustannie
powtarzał, że mój pacjent powinien podjąć próbę naprawy swoich stosunków z ojcem.
Tłumaczy ł to w ten sposób, że rząd Stanów Zjednoczony ch, podobnie jak przełożeni mego
pacjenta, „w oczy wisty sposób” stanowią sy mboliczny obraz ojca; w związku z ty m
niezadowolenie z pracy wy nika z nienawiści, jaką pacjent podświadomie wobec niego odczuwa.
Podczas kolejny ch pięciu lat terapii mój pacjent stopniowo skłaniał się ku temu, aby
zaakceptować interpretację swojego terapeuty. Doszło w końcu do tego, że patrząc na las, nie
widział drzew, lecz same sy mbole i obrazy. Już po kilku spotkaniach stało się dla mnie jasne, że
jego wola sensu została sfrustrowana poprzez wy bór ży ciowej drogi i że w rzeczy wistości
podświadomie marzy, aby wy kony wać zupełnie inną pracę. Jako że nic nie stało na przeszkodzie,
aby porzucił swój zawód na rzecz innego, mój pacjent tak właśnie postąpił, a rezultaty tej decy zji
by ły więcej niż zadowalające. Niedawno wy znał mi, że od ponad pięciu lat czerpie saty sfakcję
ze swego nowego zajęcia. W ty m wy padku miałem poważne wątpliwości co do tego, że mam
rzeczy wiście do czy nienia z nerwicą, dlatego też uznałem, że pacjent nie potrzebuje
psy choterapii ani nawet logoterapii – z tego prostego powodu, że trudno by ło w ogóle nazwać go
pacjentem. Nie każdy wewnętrzny konflikt musi mieć automaty cznie podłoże neuroty czne; wiele
sprzeczności, jakie odczuwamy, to zdrowe, normalne zjawisko. W podobny sposób cierpienie nie
jest wy łącznie zjawiskiem patologiczny m; zamiast by ć objawem nerwicy, cierpienie może by ć
równie dobrze traktowane jako ludzkie osiągnięcie, zwłaszcza jeśli wy rasta z frustracji
egzy stencjalnej. Stanowczo nie zgadzam się z poglądem, jakoby ludzkie poszukiwanie sensu
własnej egzy stencji, a nawet powątpiewanie w ów sens nieodmiennie miało swoje źródło
w chorobie czy też by ło jej powodem. Frustracja egzy stencjalna jako taka nie jest sama w sobie
zjawiskiem patologiczny m ani patogeniczny m. Troska, czy wręcz lęk człowieka doty czący sensu
ży cia, jest wy razem niepokoju egzy stencjalnego, lecz z pewnością nie choroby umy słowej.
My lne odczy tanie tego pierwszego jako choroby może sprawić, że lekarz będzie próbował
pogrzebać egzy stencjalną rozpacz swego pacjenta pod całą górą leków na uspokojenie.
Ty mczasem jego zadaniem jest przeprowadzenie pacjenta przez kry zy s egzy stencjalny
i wskazanie mu dróg dojrzewania i rozwoju.
Główny m zadaniem logoterapii jest pomoc pacjentowi w odnalezieniu sensu ży cia. Jest ona
procesem anality czny m, jako że uświadamia człowiekowi ukry ty logos jego egzy stencji. W ty m
zakresie logoterapia przy pomina psy choanalizę. Jednakże w swoich próbach ponownego
uświadomienia pacjentowi pewny ch kwestii nie ogranicza się ona wy łącznie do impulsów
obecny ch podświadomości jednostki, lecz zajmuje się również płaszczy znami egzy stencjalny mi,
takimi jak dążenie do wy pełnienia potencjalnego sensu egzy stencji czy wola sensu. Oczy wiście
celem każdej analizy, nawet tej, która pomija wy miar noologiczny w procesie terapeuty czny m,
jest uświadomienie pacjentowi, jakie są jego najgłębiej ukry te pragnienia. Logoterapia różni się
od psy choanalizy ty m, że uważa człowieka za istotę, której podstawową moty wację stanowi
dążenie do wy pełnienia sensu swojego ży cia, a nie ty lko do osiągnięcia zadowolenia
i zaspokojenia swoich popędów i impulsów, pogodzenia sprzeczny ch roszczeń id, ego i superego
czy adaptacji oraz przy stosowania się do wy mogów społeczeństwa i środowiska.
NOODYNAMIKA

Niewątpliwie poszukiwanie sensu częściej prowadzi do stanu wzmożonego napięcia, aniżeli


pomaga osiągnąć wewnętrzną równowagę. Ale to właśnie owo napięcie stanowi zasadniczy
warunek zdrowia psy chicznego. Ośmielę się w ty m miejscu stwierdzić, że jeśli chodzi o wolę
przetrwania w najtrudniejszy ch nawet warunkach, nic na cały m świecie nie może się równać ze
świadomością, że nasze ży cie ma sens. Wiele jest prawdy w słowach Nietzschego, który
powiedział: „Ten, kto wie, dlaczego ży je, nie troszczy się o to, jak ży je”. To zdanie jest dla mnie
mottem, które sprawdza się w każdy m rodzaju psy choterapii. Przeby wając w nazistowskich
obozach koncentracy jny ch, można się by ło przekonać, że największe szanse na przeży cie mieli
ludzie świadomi tego, iż w przy szłości czeka na nich konkretne zadanie do wy konania. Do tego
samego wniosku doszło później wielu autorów piszący ch o obozach koncentracy jny ch oraz
psy chiatrów badający ch rzeczy wistość japońskich, północnokoreańskich i północnowietnamskich
obozów jenieckich.
Jeśli o mnie chodzi, zaraz po przewiezieniu mnie do obozu koncentracy jnego w Auschwitz
skonfiskowano mi rękopis gotowej książki 4. Nie mam żadny ch wątpliwości, że głębokie
pragnienie napisania jej od nowa pomogło mi przetrwać koszmar kolejny ch obozów. Gdy na
przy kład w niewoli w Bawarii zapadłem na ty fus plamisty, na maleńkich skrawkach papieru
sporządzałem notatki, które w przy szłości, gdy by m doży ł dnia wy zwolenia z obozu, miały mi
dopomóc w rekonstrukcji mego rękopisu. Jestem głęboko przekonany, że to mozolne odtwarzanie
utraconego rękopisu w mroku baraku bawarskiego obozu koncentracy jnego pozwoliło wówczas
mojemu organizmowi przezwy cięży ć groźbę zapaści sercowo–naczy niowej.
Widać zatem wy raźnie, że podstawą zdrowia psy chicznego jest pewien stopień napięcia –
rozdźwięk pomiędzy ty m, co już osiągnęliśmy, i ty m, co jeszcze musimy osiągnąć, albo ty m,
kim jesteśmy, a kim by ć powinniśmy. Tego rodzaju wewnętrzne napięcie jest nieodłączną cechą
ludzkiej natury, a co za ty m idzie, niezbędny m warunkiem zdrowia psy chicznego. Nie należy się
zatem wahać przed wskazy waniem człowiekowi potencjalnego sensu, który powinien wy pełnić.
Ty lko w ten sposób można bowiem pobudzić jego wolę sensu znajdującą się dotąd w stanie
uśpienia. W kwestii higieny psy chicznej za wy soce błędne i niebezpieczne uważam przekonanie,
jakoby człowiek potrzebował przede wszy stkim równowagi lub, jak się to określa w biologii,
„homeostazy ” rozumianej jako stan pozbawiony wszelkich napięć. Ty m, czego człowiek
naprawdę potrzebuje, nie jest stan wewnętrznej równowagi, lecz raczej wewnętrzna walka,
dążenie do osiągnięcia wartościowego dlań celu czy realizacji swobodnie wy branego zadania.
Ty m, czego potrzebuje, nie jest rozładowy wanie za wszelką cenę wewnętrzny ch napięć, lecz
wezwanie do wy pełnienia potencjalnego sensu. Ty m, czego mu trzeba, nie jest homeostaza, lecz
to, co ja sam nazy wam noody namiką, a mianowicie egzy stencjalna dy namika dwubiegunowego
pola napięć, gdzie jeden biegun to oczekujący na wy pełnienie sens, a drugi to mający go
wy pełnić człowiek. Nie należy jednak zakładać, że powy ższa zasada sprawdza się wy łącznie
w normalny ch warunkach; w przy padku jednostek neuroty czny ch jest tak samo, jeśli nie bardziej
ważna. Gdy architekci chcą wzmocnić osuwający się łuk, przy kładają nań od góry większy
nacisk, aby tworzące go elementy lepiej do siebie przy legały. Podobnie, chcąc zadbać o zdrowie
psy chiczne pacjenta, terapeuta nie powinien obawiać się prowokowania silny ch napięć poprzez
zwrócenie pacjentowi uwagi na sens jego ży cia.
Wy kazawszy zbawienny wpły w podejścia terapeuty cznego zorientowanego na poszukiwanie
sensu, chciałby m zająć się teraz wy soce szkodliwy mi konsekwencjami pewnego uczucia, na
które skarży się obecnie ty lu pacjentów, a mianowicie poczucia całkowitego braku sensu ży cia.
Ludzie ci nie mają świadomości celu, dla którego warto by łoby ży ć. Prześladuje ich poczucie
wewnętrznej pustki, wrażenie, że znaleźli się na duchowej pusty ni; dotknęło ich bowiem zjawisko,
które ja sam nazy wam egzy stencjalną pustką.
EGZYSTENCJALNA PUSTKA

Egzy stencjalna pustka to w dwudziesty m wieku zjawisko powszechne. Można to z łatwością


zrozumieć; egzy stencjalna pustka ma bowiem związek z podwójną stratą, jakiej musiał
doświadczy ć człowiek od czasu, gdy w pełni stał się człowiekiem. U początków historii rodzaju
ludzkiego utracił on część podstawowy ch zwierzęcy ch insty nktów, które wpisane są w zachowanie
zwierzęcia i gwarantują mu bezpieczeństwo. Owo poczucie bezpieczeństwa, podobnie jak raj,
zostało człowiekowi bezpowrotnie odebrane, co zmusiło go do dokony wania ży ciowy ch wy borów.
Dodatkowo na późniejszy m etapie swego rozwoju, stosunkowo niedawno, człowiek poniósł jeszcze
jedną dotkliwą stratę będącą konsekwencją gwałtownego zanikania trady cji określający ch dotąd
charakter jego zachowań. Nie mogąc liczy ć ani na insty nkt, ani na trady cję w kwestii swojego
postępowania, człowiek często sam już nie jest w stanie stwierdzić, jak chciałby postąpić.
W rezultacie albo chce postępować tak jak inni (konformizm), albo robi to, czego inni od niego
oczekują (totalitary zm).
Niedawne badanie staty sty czne przeprowadzone wśród moich europejskich studentów
wy kazało, że 25 procent z nich odczuwa mniej lub bardziej zaawansowaną formę
egzy stencjalnej pustki. W przy padku studentów amery kańskich odsetek ten wy niósł nie 25, ale 60
procent.
Główny m przejawem egzy stencjalnej pustki jest stan permanentnego znudzenia. W ty m
kontekście zrozumiałe stają się słowa Schopenhauera, który twierdził, że ludzkość jest
najwy raźniej skazana na to, by wiecznie oscy lować między dwiema skrajnościami – rozpaczą
i znudzeniem. W dzisiejszy ch czasach znudzenie powoduje więcej problemów – takich, z który mi
musimy zwracać się do psy chiatry – niż rozpacz. Problemy te będą z upły wem czasu odgry wać
coraz istotniejszą rolę, jako że postępująca automaty zacja ży cia doprowadzi prawdopodobnie do
gwałtownego zwiększenia się liczby wolny ch godzin będący ch do dy spozy cji przeciętnego
pracownika. Niestety, wielu z nich nie będzie wiedziało, co zrobić z tą świeżo uzy skaną swobodą.
Przy jrzy jmy się na przy kład tak zwanej nerwicy niedzielnej, rodzajowi depresji doty kającej
ludzi, którzy z chwilą, gdy zabiegany ty dzień dobiega końca, nie mają czy m wy pełnić czasu
i uświadamiają sobie własną wewnętrzną pustkę. Owa egzy stencjalna pustka jest przy czy ną
niemałej liczby samobójstw. Powszechnie wy stępujące zjawiska, takie jak depresja, agresja
i nałogi, trudno by łoby zrozumieć, nie biorąc pod uwagę leżącej u ich podstaw egzy stencjalnej
pustki. Jest ona również główną przy czy ną kry zy su psy chicznego emery tów i ludzi starszy ch.
Egzy stencjalna pustka może przy bierać różne oblicza. Czasami sfrustrowana wola sensu by wa
pośrednio kompensowana przez wolę mocy, w ty m również przez jej najbardziej pry mity wną
formę, jaką jest tak zwana wola pieniędzy. Kiedy indziej miejsce sfrustrowanej woli sensu
zajmuje wola przy jemności, dlatego też frustracja egzy stencjalna jest często kompensowana
przez zachowania seksualne. W takich przy padkach można zaobserwować ścisły związek między
wy bujały m libido a egzy stencjalną pustką.
Z analogiczną sy tuacją mamy do czy nienia w przy padku nerwicy. W dalszej części omówię
pewne rodzaje mechanizmów sprzężenia zwrotnego oraz schematów psy chologiczny ch
przy bierający ch formę „błędnego koła”. Co ciekawe, stała obserwacja powy ższy ch sy mptomów
dowodzi, iż ulokowały się one w egzy stencjalnej pustce człowieka i że to właśnie ona wzmacnia
i nasila ich charakter. W tego rodzaju przy padkach nie mamy, co prawda, do czy nienia z nerwicą
noogenną, niemniej nie zdołamy dopomóc pacjentowi w pokonaniu jego zaburzeń, jeśli nie
uzupełnimy leczenia psy choterapeuty cznego o logoterapię, bowiem ty lko dzięki wy pełnieniu
egzy stencjalnej pustki pacjent zdoła uniknąć dalszy ch nawrotów choroby. A zatem wskazaniem
do stosowania logoterapii jest nie ty lko nerwica noogenna, lecz również ta o podłożu
psy chogenny m, a czasami nawet somatogenna (pseudo–) nerwica. W ty m kontekście
uzasadnione wy daje mi się twierdzenie Magdy B. Arnold: „Każda terapia, nawet najbardziej
restry kcy jna, musi by ć w pewny m stopniu logoterapią” 5.
Zastanówmy się teraz, jak powinniśmy zareagować, jeśli pacjent zada nam py tanie o sens
swojego ży cia.
SENS ŻYCIA

Wątpię, czy jakikolwiek lekarz potrafiłby odpowiedzieć ogólnie na tak postawione py tanie. Sens
zmienia się nie ty lko z dnia na dzień i z godziny na godzinę, lecz także od człowieka do człowieka.
Dlatego liczy się przede wszy stkim nie jakiś ogólnie pojęty sens, lecz to, co w dany m momencie
ma znaczenie w ży ciu konkretnej jednostki. Formułowanie py tania o sens ży cia w tak ogólny
sposób przy pomina py tanie mistrza szachowego: „Mistrzu, czy możesz mi zdradzić, które
posunięcie jest najbardziej skuteczne?”. W szachach nie istnieje coś takiego, jak najlepszy czy
nawet dobry ruch w ogóle, w oderwaniu od konkretnej sy tuacji na szachownicy czy charakteru
przeciwnika. To samo doty czy ludzkiej egzy stencji. Nie należy poszukiwać w ży ciu jakiegoś
abstrakcy jnego sensu. Każdy człowiek ma swoje wy jątkowe powołanie czy misję, której celem
jest wy pełnienie konkretnego zadania. Nikt nas w ty m nie wy ręczy ani nie zastąpi, tak jak nie
dostaniemy szansy, aby drugi raz przeży ć swoje ży cie. A zatem każdy z nas ma do wy konania
wy jątkowe zadanie, tak jak wy jątkowa jest okazja, aby je wy konać.
Jako że każda sy tuacja stawia przed człowiekiem konkretne wy zwanie lub problem do
rozwiązania, py tanie o sens ży cia można by z powodzeniem odwrócić. Koniec końców, zamiast
py tać o sens swego ży cia, człowiek powinien uświadomić sobie, że to on sam jest adresatem tego
py tania. Inaczej: ży cie każdemu z nas stawia py tania, a jedy ny m sposobem, aby mu
odpowiedzieć, jest odpowiadać za swoje ży cie, by ć za nie odpowiedzialny m. Ty m samy m
logoterapia dostrzega w odpowiedzialności istotę ludzkiej egzy stencji.
ISTOTA EGZYSTENCJI

Wielka rola odpowiedzialności znajduje swe odzwierciedlenie w imperaty wie kategory czny m
logoterapii, który brzmi: „Ży j tak, jakby ś ży ł po raz drugi, i tak, jakby ś za pierwszy m razem
postąpił równie niewłaściwie, jak zamierzasz postąpić teraz!”. Według mnie nic nie jest w stanie
bardziej pobudzić człowieka do wzięcia odpowiedzialności za swoje ży cie niż powy ższa
maksy ma; po pierwsze, skłania go ona do wy obrażenia sobie, że teraźniejszość to przeszłość, a po
drugie, pokazuje, że przeszłość można w każdej chwili zmienić i naprawić. Zasada ta konfrontuje
nas zarówno ze skończonością naszego ży cia, jak i z ostateczny m charakterem tego, co możemy
uczy nić ze sobą i swoim ży ciem.
Logoterapia dąży do tego, aby w pełni uświadomić pacjentowi wy miar jego
odpowiedzialności; pozostawia mu zatem swobodę decy zji w kwestii tego, za co i wobec kogo lub
czego czuje się odpowiedzialny. Z tego też względu, w porównaniu z inny mi psy choterapeutami,
logoterapeuta w najmniejszy m stopniu odczuwa pokusę wy dawania wartościujący ch sądów
odnośnie do swoich pacjentów, nigdy bowiem nie dopuszcza, aby pacjent przeniósł na niego
odpowiedzialność osądzania.
Od pacjenta zależy zatem, czy interpretując swoje ży ciowe zadanie, uzna się za
odpowiedzialnego przed społeczeństwem czy przed swoim własny m sumieniem. Zdarzają się
osoby, które interpretują swoje ży cie nie ty lko w kategoriach przy dzielonego im zadania, lecz
również w kategoriach tego, kto im to zadanie przy dzielił.
Logoterapia nie jest nauczaniem ani kaznodziejstwem. Równie daleko jej do logicznego
rozumowania, jak i do umoralniającego napominania. Mówiąc obrazowo, zadanie logoterapeuty
bliższe jest zadaniu okulisty niż malarza. Malarz usiłuje przekazać nam obraz świata takim, jakim
sam go widzi; okulista natomiast stara się nam umożliwić widzenie świata takim, jaki jest
naprawdę. Rolą logoterapeuty jest poszerzenie pola widzenia pacjenta tak, aby ten dostrzegł
i uświadomił sobie istnienie całego spektrum potencjalnego sensu.
Twierdząc, że człowiek jest istotą odpowiedzialną i zobowiązaną stale urzeczy wistniać sens
potencjalnie zawarty w każdej ży ciowej sy tuacji, pragnę jednocześnie podkreślić, że prawdziwy
sens ży cia odnajdziemy raczej w świecie zewnętrzny m niż w sobie samy m, jako że nie jest
prawdą twierdzenie, iż człowiek stanowi sy stem zamknięty. Nazwałem ową konsty tuty wną cechę
samoprzekraczaniem ludzkiej egzy stencji. Należy przez to rozumieć, że człowiek zawsze kieruje
się oraz jest kierowany w stronę czegoś lub kogoś innego niż on sam – może to by ć zarówno
oczekujący wy pełnienia sens, jak i inny człowiek, którego spoty kamy na swojej drodze. Im
bardziej zapominamy o sobie – oddając się sprawie, której pragniemy służy ć, bądź też osobie,
którą pragniemy kochać – ty m głębsze jest nasze człowieczeństwo i ty m bardziej
urzeczy wistniamy swój potencjał. To, co znamy pod nazwą samourzeczy wistniania, jest niczy m
inny m, jak nieosiągalny m celem, z tego prostego względu, że im bardziej dąży my do
samourzeczy wistnienia, ty m bardziej się od niego oddalamy. Inny mi słowy,
samourzeczy wistnienie możliwe jest wy łącznie jako efekt uboczny samotranscendencji.
Wy kazaliśmy do tej pory, że sens ży cia stale ulega przemianom, lecz nigdy nie przestaje
istnieć. Zgodnie z założeniami logoterapii, sens ży cia można odkry ć na trzy sposoby : (1) poprzez
twórczą pracę lub działanie, (2) poprzez doświadczanie czegoś lub kontakt z inny m człowiekiem
oraz (3) poprzez to, jak znosimy nieuniknione cierpienie. Pierwszy sposób, doty czący dokonań
i osiągnięć, jest dość oczy wisty. Drugi i trzeci wy magają dalszego wy jaśnienia.
Drugim ze sposobów odnajdy wania sensu w ży ciu jest doświadczenie czegoś – na przy kład
dobroci, prawdy i piękna – poprzez bezpośredni kontakt z przy rodą lub kulturą, a także, nie mniej
ważny, bezpośredni kontakt z inny m człowiekiem, którego wy jątkowości możemy doświadczy ć
poprzez miłość.
SENS MIŁOŚCI

Miłość to jedy na droga, aby w pełni ogarnąć pełnię jestestwa drugiego człowieka. Nikt nie zdoła
całkowicie uświadomić sobie istoty swego bliźniego, o ile go nie pokocha. Dzięki miłości jesteśmy
bowiem zdolni dostrzec zasadnicze cechy ukochanej osoby, więcej, uświadamiamy sobie cały
jej potencjał, który jeszcze nie jest, lecz powinien zostać urzeczy wistniony. Ponadto poprzez
swoją miłość kochający człowiek daje kochanej przez siebie osobie moc urzeczy wistnienia tego
potencjału. Uświadamiając drugiemu człowiekowi, kim może i kim powinien by ć, powodujemy,
że jego potencjał znajduje swe odbicie w rzeczy wistości.
Logoterapia nie uważa miłości za epifenomen 6 impulsów oraz popędów seksualny ch
rozumiany jako tak zwana sublimacja. Miłość jest zjawiskiem równie pierwotny m, jak seks. Seks
jest zazwy czaj sposobem wy rażania miłości. Jest on usprawiedliwiony, a nawet uświęcony
o ty le, o ile – i ty lko wtedy – jest narzędziem miłości. Miłość nie jest zatem rozumiana jako
zwy kły efekt uboczny seksu, lecz to raczej seks jest sposobem wy rażania tego wy jątkowego
doświadczenia najwy ższej formy bliskości z drugim człowiekiem, jaką jest miłość.
Trzecim z kolei sposobem odkry wania sensu w ży ciu jest cierpienie.
SENS CIERPIENIA

Nigdy nie powinniśmy zapominać, że sens ży cia można odnaleźć nawet wtedy, gdy znajdziemy
się w beznadziejnej sy tuacji, twarzą w twarz z przeznaczeniem, którego nie sposób zmienić.
Jedy ne, co możemy wówczas zrobić, to by ć świadkami czegoś wy jątkowego, do czego zdolny
jest ty lko człowiek, a mianowicie przemiany osobistej tragedii w triumf ludzkiego ducha, upadku
w zwy cięstwo. W sy tuacji, której nie jesteśmy w stanie zmienić – przy kładem może by ć
którakolwiek z nieuleczalny ch chorób, choćby nieoperacy jny rak – stajemy przed wy zwaniem,
które brzmi: zmień samego siebie.
Pozwolę sobie przy toczy ć w ty m miejscu jednoznaczny przy kład. Pewnego razu pewien
starszy wiekiem internista, cierpiący na zaawansowaną depresję, zgłosił się do mnie na
konsultację. Człowiek ten nie potrafił pogodzić się ze stratą żony, która zmarła dwa lata wcześniej
i którą kochał ponad wszy stko. Jakiej pomocy mogłem mu udzielić? Co powinienem mu
powiedzieć? Powstrzy małem się od komentarzy, zadając mu ty lko jedno py tanie: – Proszę mi
powiedzieć, doktorze, co by się stało, gdy by to pan umarł pierwszy, a żona by pana przeży ła? –
Och – westchnął. – To by łaby dla niej straszna tragedia. Wy obrażam sobie, jak bardzo by
cierpiała! – Na co ja odparłem: – Widzi pan, doktorze, pańskiej żonie oszczędzone zostało to
cierpienie i to właśnie pan jej go zaoszczędził – oczy wiście za cenę tego, że teraz musi pan ży ć
dalej i ją opłakiwać. – Nic na to nie odpowiedział; uścisnął ty lko moją rękę i spokojnie wy szedł
z gabinetu. Cierpienie w pewny m sensie przestaje by ć cierpieniem w chwili, gdy nada mu się
sens, choćby sens ofiary.
Rzecz jasna, przy padek ten trudno by łoby nazwać terapią w pełny m tego słowa znaczeniu,
ponieważ, po pierwsze, rozpacz tego człowieka nie by ła chorobą, a po drugie, nie by łem w stanie
zmienić jego przeznaczenia – nie miałem władzy przy wrócić ży cia jego żonie. Owego dnia udało
mi się jednak zmienić jego nastawienie do własnego nieodwracalnego przeznaczenia; od tamtej
pory potrafił przy najmniej dostrzec w swoim cierpieniu jakiś sens. Jedno z podstawowy ch
założeń logoterapii mówi, że główny m celem człowieka nie jest dążenie do przy jemności ani
unikanie bólu, lecz właśnie poszukiwanie w swoim ży ciu sensu. Dlatego właśnie jesteśmy nawet
gotowi cierpieć, oczy wiście pod warunkiem że nadamy swojemu cierpieniu jakieś znaczenie.
Pragnę jednak wy raźnie zaznaczy ć, że cierpienie w żaden sposób nie jest konieczne, aby móc
odnaleźć sens i że możliwe jest doświadczanie sensu ży cia pomimo cierpienia – oczy wiście pod
warunkiem że jest ono nieuniknione. Gdy by zaś można by ło go uniknąć, sensowny m działaniem
by łoby usunąć jego przy czy nę, bez względu na to, czy miałaby ona charakter psy chologiczny,
biologiczny czy polity czny. Przy jmowanie cierpienia, które nie jest konieczne, to masochizm,
a nie heroizm.
W swoim arty kule poświęcony m logoterapii nieży jąca już Edith Weisskopf–Joelson, profesor
psy chologii na Uniwersy tecie Georgii, konstatuje, że „współczesna filozofia higieny psy chicznej
wy raża pogląd, zgodnie z który m człowiek powinien by ć nieustająco szczęśliwy, a nieszczęście
uważa się za przejaw nieprzy stosowania. Ów sy stem wartości może by ć zatem odpowiedzialny
za to, iż brzemię nieuniknionego nieszczęścia człowieka dodatkowo powiększa ciężar by cia
nieszczęśliwy m z powodu by cia nieszczęśliwy m” 7. W jeszcze innej publikacji wy raża ona
nadzieję, że logoterapia „może pomóc przeciwstawić się pewny m niezdrowy m trendom
obecny m w kulturze współczesny ch Stanów Zjednoczony ch, które prakty cznie odbierają
nieuleczalnie cierpiącemu możliwość odczuwania dumy ze swego cierpienia i postrzegania go
jako nobilitujące, a nie hańbiące”; w rezultacie „człowiek cierpiący jest nie ty lko nieszczęśliwy,
ale na dodatek wsty dzi się własnego nieszczęścia”.
Zdarza się, że zostajemy pozbawieni możliwości wy kony wania swojej pracy czy cieszenia się
ży ciem; nigdy jednak nie można wy kluczy ć cierpienia, które jest czy mś nieunikniony m.
Przy jmując z odwagą wy zwanie, jakim jest cierpienie, człowiek jest w stanie do ostatniej chwili
dostrzegać w swoim ży ciu sens i zachowuje tę umiejętność dosłownie do końca. Inny mi słowy,
sens ży cia ma charakter bezwarunkowy, ponieważ obejmuje nawet potencjalny sens
nieuniknionego cierpienia.
W ty m miejscu chciałby m odwołać się do jednego z najgłębszy ch przeży ć, jakich dane mi
by ło doświadczy ć w obozie koncentracy jny m. Szanse przeży cia więźnia wy nosiły w owy m
czasie niewiele więcej niż jeden do dwudziestu ośmiu, co można łatwo potwierdzić dzięki
dokładny m staty sty kom. By ło zatem mało prawdopodobne, wręcz niemożliwe, aby rękopis
mojej pierwszej książki, którą przed przy jazdem do Auschwitz ukry łem w swoim płaszczu, jakimś
cudem ocalał. Musiałem więc doświadczy ć straty mego duchowego dziecka, a następnie się z nią
pogodzić. Wy dawało mi się wówczas, że już nic ani nikt po mnie nie pozostanie – ani dziecko
z mej krwi, ani dziecko mego umy słu! By łem zmuszony odpowiedzieć sobie, czy w zaistniały ch
okolicznościach moje ży cie zostało całkowicie pozbawione sensu.
Nie od razu zrozumiałem, że odpowiedź na py tanie, z który m tak boleśnie się zmagałem, już na
mnie czekała i wkrótce miała mi zostać objawiona. Stało się to w momencie, gdy zmuszony
by łem oddać swoje ubranie, a w zamian odziedziczy łem znoszone łachmany jakiegoś
nieszczęśnika, który zaraz po swoim przy jeździe do Auschwitz prosto z pociągu powędrował do
komory gazowej. Zamiast grubego pliku zapisany ch moją ręką kartek w kieszeni pasiaka
znalazłem ty lko jedną stronę wy rwaną z hebrajskiego modlitewnika, zawierającą słowa
najważniejszej ży dowskiej modlitwy, Szema Jisrael 8. Czy ż mogłem odczy tać ten niezwy kły
„przy padek” inaczej, niż dostrzegając w nim wy zwanie, aby m ży ł zgodnie ze swy mi
przemy śleniami, a nie ty lko przelewał je na papier?
Pamiętam, że po pewny m czasie ogarnęło mnie przeczucie, że niedługo umrę. Mimo to nawet
w tak kry ty czny m momencie moje troski by ły zupełnie inne od trosk moich towarzy szy. Podczas
gdy ich py tanie brzmiało: „Czy przeży ję obóz? Jeśli nie, wówczas całe to cierpienie nie ma
sensu”, mnie dręczy ło coś innego: „Czy całe to cierpienie, ta wszechobecna śmierć, ma jakiś
sens? Jeśli nie, wówczas nie mam już po co ży ć, jako że ży cie, którego sens jest kwestią
przy padku – tego, czy uda nam się ujść śmierci, czy nie – w ostateczny m rozrachunku nie jest
warte, aby o nie walczy ć”.
PROBLEMY METAKLINICZNE

Współczesny psy chiatra ma do czy nienia z pacjentami, którzy częściej przy chodzą doń
z problemami czy sto ludzkimi niż z objawami choroby umy słowej. Wielu z ty ch, którzy
w dzisiejszy ch czasach zgłaszają się do psy chiatry, dawniej udałoby się po poradę do pastora,
księdza lub rabina. Gdy jednak terapeuta próbuje skierować ich do osoby duchownej, często
odmawiają, zadając jednocześnie py tania w rodzaju: „Na czy m polega sens mojego ży cia?”.
LOGODRAMA

Na początek chciałby m przy toczy ć pewną historię. Zdarzy ło się, że na oddział mego szpitala
trafiła w wy niku próby samobójczej matka chłopca, który zmarł w wieku jedenastu lat. Doktor
Kurt Kocourek zaproponował jej udział w grupie terapeuty cznej; przy padek zrządził, że znalazłem
się w sali, w której przeprowadzał psy chodramę. Kobieta opowiadała właśnie swoją historię. Po
śmierci chłopca została sama ze starszy m niepełnosprawny m sy nem, ofiarą paraliżu
dziecięcego. Biedak musiał by ć wożony na wózku. Jego matka buntowała się przeciw swemu
losowi. Kiedy jednak spróbowała wraz z nim popełnić samobójstwo, to właśnie on, jej kaleki sy n,
ją powstrzy mał – bo kochał ży cie! Dla niego nie straciło ono sensu. Dlaczego zatem straciło go
dla jego matki? Czy w jej ży ciu można by ło jeszcze odnaleźć sens? I jak mogliśmy jej pomóc,
aby uświadomiła sobie jego istnienie?
Improwizując, włączy łem się do dy skusji i zadałem py tanie innej z obecny ch w grupie kobiet.
Zapy tałem, ile ma lat. Odpowiedziała: – Trzy dzieści – na co ja odparłem: – Nie, nie masz
trzy dziestu lat, ale osiemdziesiąt, i leży sz na łożu śmierci. Spoglądasz wstecz na swoje ży cie, ży cie
bezdzietne, lecz pełne finansowy ch sukcesów i bogate w prestiż towarzy ski. – Następnie
poprosiłem, aby wy obraziła sobie, co czułaby w takiej sy tuacji. – O czy m by ś wtedy my ślała?
Co by ś sobie mówiła? – Pozwolę sobie dokładnie zacy tować jej słowa spisane z taśmy nagranej
podczas owej sesji. – Och, wy szłam za mąż za milionera, wiodłam łatwe, zamożne ży cie
i w pełni z niego korzy stałam! Flirtowałam z mężczy znami, uwodziłam ich! Teraz jednak
skończy łam osiemdziesiąt lat i nie mam własny ch dzieci. Kiedy jako stara kobieta oglądam się za
siebie, nie potrafię powiedzieć, po co by ło to wszy stko. Prawdę mówiąc, muszę przy znać, że
przegrałam swoje ży cie!
Następnie poprosiłem matkę niepełnosprawnego chłopca, aby również wy obraziła sobie, że
spogląda wstecz na swoje ży cie. Posłuchajmy, co miała na ten temat do powiedzenia: –
Marzy łam o dzieciach i marzenie to się spełniło. Jeden z moich sy nów umarł; drugi jednak,
niepełnosprawny, trafiłby do zakładu specjalnego, gdy by mnie zabrakło. Choć kaleki i bezradny,
nadal jest moim sy nem. Starałam się więc, aby w miarę możliwości ży ł pełnią ży cia; uczy niłam
z mojego sy na lepszego człowieka. – W ty m momencie wy buchła płaczem i mówiła dalej przez
łzy : – Jeśli o mnie chodzi, mogę ze spokojem spojrzeć wstecz na swoje ży cie, bo dostrzegam
w nim ogromny sens, który ze wszy stkich sił starałam się wy pełnić. Zrobiłam wszy stko, co
w mojej mocy – i to, co by ło najlepsze dla mojego sy na. Nie przegrałam swojego ży cia! –
Analizując swoje ży cie z perspekty wy łoża śmierci, owa kobieta nieoczekiwanie dostrzegła
w nim sens – sens, który obejmował wszy stkie jej cierpienia. Ty m samy m stało się również
jasne, że nawet krótkie ży cie, jak na przy kład ży cie jej zmarłego sy na, może by ć pełne radości
oraz miłości i mieć więcej sensu, niż ży cie, które trwało osiemdziesiąt lat.
Po pewny m czasie zadałem następne py tanie, ty m razem zwracając się do całej grupy.
Py tanie brzmiało: czy małpa, którą wy korzy stuje się do badań nad szczepionką przeciw polio
i z tego powodu raz za razem kłuje igłą, jest w stanie ogarnąć sens swego cierpienia? Wszy scy
obecni jednogłośnie odparli, że oczy wiście nie; małpa, ze swą ograniczoną inteligencją, nie
potrafi przeniknąć do świata ludzi, to znaczy jedy nego świata, w który m sens jej cierpienia by łby
zrozumiały. Konty nuując temat, zadałem zatem kolejne py tanie: – A co z człowiekiem? Czy
jesteście pewni, że świat ludzi stanowi ostatni etap kosmicznej ewolucji? Czy tak trudno wy obrazić
sobie istnienie innego wy miaru, świata poza naszy m światem, w który m py tanie o ostateczny
sens ludzkiego cierpienia znalazłoby swoją odpowiedź?
SUPERSENS

Ten ostateczny sens w zrozumiały sposób przekracza i przewy ższa ograniczone możliwości
intelektualne człowieka; w logoterapii mówimy w ty m kontekście o supersensie. Zadaniem
człowieka nie jest bowiem, jak nauczają niektórzy filozofowie egzy stencjalni, cierpliwie znosić
bezsens ży cia, lecz raczej własną niemożność opisania jego bezwarunkowego sensu w sposób
racjonalny. Logos jest bowiem głębszy od logiki.
Psy chiatra wy kraczający poza koncepcję supersensu zostanie prędzej czy później
zawsty dzony przez swoich pacjentów; właśnie tak by ło w moim przy padku, gdy moja
sześcioletnia wówczas córka zadała mi następujące py tanie: – Dlaczego mówimy o dobry m
Bogu? Z miejsca odpowiedziałem: – Kiedy kilka ty godni temu zachorowałaś na odrę, dobry Bóg
zesłał ci zdrowie. – Moja odpowiedź jednak jej nie zadowoliła i odparła: – Ale nie zapominaj,
tatusiu, że najpierw Bóg zesłał mi odrę.
Gdy nasz pacjent ma solidne oparcie w religii, nie istnieją żadne przeciwwskazania, aby
w celach terapeuty czny ch wy korzy stać jego religijne przekonania, czerpiąc zarazem z jego
duchowy ch bogactw. Aby tego dokonać, psy chiatra może postawić się w sy tuacji pacjenta. Sam
to kiedy ś zrobiłem, gdy pewien rabin z Europy Wschodniej zwrócił się do mnie z prośbą o pomoc
i opowiedział mi swoją historię. Swoją pierwszą żonę i sześcioro dzieci stracił w obozie
koncentracy jny m w Auschwitz, gdzie zostali zagazowani, teraz zaś okazało się, że jego druga żona
jest bezpłodna. Zauważy łem, że prokreacja nie stanowi jedy nego sensu ży cia, bo wówczas ży cie
jako takie stałoby się bezsensowne, a nie można nadać sensu czemuś, co samo w sobie jest go
pozbawione, podejmując próby jego przedłużenia. Rabin interpretował jednak swój ciężki los jak
na ortodoksy jnego Ży da przy stało, rozpaczając na my śl, że nie ma sy na, który po jego śmierci
odmówiłby za niego kady sz 9.
Mimo to nie poddawałem się. Chcąc mu dopomóc, podjąłem ostatnią próbę i zapy tałem, czy
nie ma nadziei spotkać się ze swy mi zmarły mi dziećmi w niebie. W odpowiedzi mój pacjent
wy buchnął płaczem i wy szła na jaw prawdziwa przy czy na jego rozpaczy : wy jaśnił, że jego
dzieci, które zginęły jako niewinni męczennicy 10, zostaną z pewnością uznane za godne
najwy ższego miejsca w Królestwie Boży m, którego to zaszczy tu on sam, jako stary, grzeszny
człowiek, nie miał prawa oczekiwać. Nie rezy gnując, odparłem: – Rabbi, czy zatem naprawdę tak
trudno dostrzec sens w ty m, że przeży łeś własne dzieci? Czy nie stało się tak, aby ś, gdy już po
latach cierpień zostaniesz oczy szczony, mógł również – choć nie tak niewinny jak twoje dzieci –
stać się godny m tego, by dołączy ć do nich w niebie? Czy ż nie o ty m mówią psalmy – że Bóg
przechowa wszy stkie nasze łzy 11? Może więc żadne z twy ch cierpień nie pójdzie na marne. –
Dzięki nowej perspekty wie, którą udało mi się przed nim odsłonić, rabin ów po raz pierwszy od
wielu lat odnalazł ulgę w swoim cierpieniu.
PRZEJŚCIOWOŚĆ ŻYCIA

Wśród spraw, które zdają się odbierać ludzkiemu ży ciu sens, jest nie ty lko cierpienie, ale również
śmierć. Nigdy nie przestanę powtarzać, że jedy ny m przejściowy m aspektem ży cia jest nasz
potencjał, który z chwilą swego urzeczy wistnienia staje się faktem; jako taki podlega wówczas
ocaleniu i przeniesieniu w przeszłość, gdzie jest przechowy wany i chroniony od wszelkiej
przejściowości. W przeszłości bowiem nic nie jest bezpowrotnie utracone, lecz wszy stko zostaje
zachowane w sposób nieodwołalny.
Tak więc przejściowość naszej egzy stencji w żaden sposób nie czy ni jej bezsensowną;
przeciwnie, składa się na naszą odpowiedzialność, jako że wszy stko obraca się wokół
uświadomienia sobie naszy ch w swej istocie przejściowy ch możliwości. Człowiek nieustannie
dokonuje wy borów w zakresie jawiący ch mu się niezliczony ch potencjałów; które z nich będą
skazane na nieby t, a które uda się urzeczy wistnić? Który wy bór zostanie przekuty na fakt, na
zawsze i na wieczność, stając się nieśmiertelny m „śladem stopy na piasku czasu”? W każdej
chwili jesteśmy zmuszeni decy dować, na dobre i na złe, co stanie się pomnikiem naszej
egzy stencji.
Rzecz jasna, człowiek dostrzega zazwy czaj wy łącznie ściernisko przejściowości, nie
zauważając wy pełniony ch po brzegi spichrzów przeszłości, w który ch na wieki złoży ł swoje
uczy nki, radości, a także cierpienia. Nic już nie można odwrócić i niczego wy mazać. Ośmielę się
wręcz stwierdzić, że to, kim by liśmy, jest najpewniejszą formą by tu.
Logoterapia, doceniając rolę przejściowości ludzkiej egzy stencji, nie jest w swej istocie
pesy misty czna, lecz raczej akty wisty czna. Chcąc wy razić to bardziej obrazowo, można by
pokusić się o następujące porównanie: pesy mista przy pomina człowieka, który z lękiem
i smutkiem obserwuje, jak wiszący na ścianie kalendarz, z którego codziennie zdziera kolejną
kartkę, z każdy m dniem staje się coraz cieńszy. Z drugiej zaś strony ktoś, kto akty wnie stawia czoła
ży ciowy m problemom, jest jak człowiek, który zry wa kolejną kartkę z kalendarza, a następnie
z piety zmem odkłada ją do teczki, gdzie przechowuje już inne, sporządziwszy uprzednio na
odwrocie krótką notatkę o charakterze wpisu do dziennika. Taki człowiek może z dumą i radością
my śleć o wielkim bogactwie ukry ty m w swoich zapiskach, podobnie jak o cały m swy m ży ciu,
które w pełni przeży ł. Czy ktoś taki przejmie się pierwszy mi oznakami starości? Czy będzie miał
powód, aby zazdrościć młodszy m od siebie lub snuć nostalgiczne wspomnienia o własnej
utraconej młodości? Jakiż miałby powód, aby zazdrościć młodszemu człowiekowi? Miałby
zazdrościć mu możliwości, a może czekającej go przy szłości? – Nie, dziękuję – pomy śli ktoś taki.
– Zamiast nowy ch możliwości mam w swoim skarbcu konkretne dokonania, nie ty lko
rzeczy wistość wy konanej pracy i przeży tej miłości, ale również cierpienia, które zniosłem
z odwagą. Powiem więcej: to z moich cierpień jestem najbardziej dumny, choć nie jest to coś,
czego inni mogliby mi zazdrościć.
TECHNIKI LOGOTERAPII

Realnego lęku, na przy kład lęku przed śmiercią, nie sposób uspokoić za pomocą
psy chody namicznej interpretacji; z drugiej strony, lęku o podłożu nerwicowy m, jak agorafobia,
nie można wy leczy ć dzięki analizie filozoficznej. Logoterapia wy pracowała jednak specjalną
technikę, która sprawdza się również w takich przy padkach. Aby dokładnie zrozumieć zjawiska
zachodzące w trakcie jej stosowania, przy jmijmy za punkt wy jściowy zaburzenie, na które często
skarżą się osoby neuroty czne, a mianowicie lęk anty cy pacy jny. Cechą charaktery sty czną tego
lęku jest to, że wy wołuje on dokładnie ten skutek, którego pacjent się obawia. Na przy kład osoba,
która obawia się, że wszedłszy do dużego pomieszczenia pełnego ludzi zacznie się czerwienić,
rzeczy wiście ma większe szanse zaczerwienić się w podobny ch okolicznościach. W ty m
kontekście można by sparafrazować powiedzenie „ży czenie jest ojcem my śli” i stwierdzić, że „lęk
jest matką zdarzenia”.
Jak na ironię, tak jak lęk prowokuje urzeczy wistnienie tego, czego się najbardziej obawiamy,
tak przesadna intencja uniemożliwia spełnienie tego, czego najbardziej pragniemy. Owo
przesadne pragnienie lub „hiperintencja”, jak je nazy wam, wy stępuje szczególnie w przy padkach
nerwic seksualny ch. Im bardziej mężczy zna stara się wy kazać swoją seksualną potencją,
a kobieta zdolnością przeży wania orgazmu, ty m mniejsze są ich szanse na powodzenie.
Przy jemność jest jedy nie – i tak musi pozostać – efektem lub produktem uboczny m ludzkich
działań i jest hamowana lub wręcz niszczona w takim samy m stopniu, w jakim czy ni się z niej cel
sam w sobie.
Obok opisanego powy żej zjawiska hiperintencji, inny m patogeniczny m (to znaczy :
prowadzący m do choroby ) czy nnikiem może by ć przesadna koncentracja na ty m, co pragniemy
osiągnąć, którą w logoterapii nazy wamy hiperrefleksją. Poniższy raport kliniczny wy jaśni szerzej
to zjawisko. Pewnego razu zgłosiła się do mnie młoda kobieta uskarżająca się na oziębłość
seksualną. Z wy wiadu wy nikało, że w dzieciństwie by ła seksualnie wy korzy sty wana przez
swojego ojca. Jednak wbrew temu, czego można by się spodziewać, owo traumaty czne
przeży cie z dzieciństwa samo w sobie nie by ło przy czy ną jej seksualnej nerwicy. Okazało się
bowiem, że zaczy tując się w popularny ch wy dawnictwach z dziedziny psy choanality ki,
pacjentka raz za razem doświadczała lęku przed nieunikniony mi skutkami swojej traumy
z przeszłości. Ów lęk anty cy pacy jny zaowocował zarówno przesadny m dążeniem do
potwierdzenia własnej kobiecości, jak również skupianiem przesadnej uwagi na sobie, zamiast na
partnerze. To wy starczy ło, aby uniemożliwić pacjentce przeży wanie rozkoszy seksualnej, orgazm
stał się dla niej bowiem jednocześnie obiektem intencji oraz koncentracji, zamiast by ć wy łącznie
niezamierzony m efektem niepodlegającego refleksji uczucia i oddania się partnerowi. Po
odby ciu krótkoterminowej terapii hiperintencja pacjentki oraz jej przesadna koncentracja na
zdolności przeży wania orgazmu uległy derefleksji, aby uży ć innego terminu stosowanego
w logoterapii. Po skierowaniu jej uwagi na właściwy obiekt, to jest partnera, zdolność
przeży wania orgazmu powróciła w sposób samoistny 12.
Inna technika logoterapii, zwana intencją paradoksalną, powstała na podstawie założenia, iż, po
pierwsze, lęk powoduje urzeczy wistnienie naszy ch obaw, a po drugie, hiperintencja uniemożliwia
realizację naszy ch zamierzeń. Istotę intencji paradoksalnej opisałem po niemiecku już w 1939
roku 13. Technika ta polega na nakłonieniu cierpiącego na fobię pacjenta, aby ten zapragnął –
choćby na krótką chwilę – dokładnie tego, czego się najbardziej boi.
Przy toczę w ty m miejscu konkretny przy kład. Pewien młody lekarz poradził się mnie kiedy ś
w kwestii swego lęku przed poceniem. Za każdy m razem, gdy obawiał się, że może się spocić,
jego lęk anty cy pacy jny wy starczy ł, aby wy wołać obfite poty. Pragnąc przerwać to nerwicowe
błędne koło, poradziłem pacjentowi, aby w sy tuacjach, w który ch normalnie się pocił, spróbował
świadomie pokazać otoczeniu, jak bardzo potrafi się spocić. Kiedy po ty godniu zgłosił się do mnie
na kolejną konsultację, wy znał, że ilekroć spoty kał kogoś, kto wy woły wał w nim lęk
anty cy pacy jny, mówił sobie w duchu: „Poprzednim razem wy pociłem z siebie niecały litr –
teraz niech to będzie przy najmniej dziesięć litrów!”. W rezultacie po zaledwie jednej sesji
człowiek, który od czterech lat cierpiał z powodu swojej fobii, by ł w stanie w ciągu ty godnia
wy zwolić się z niej na stałe.
Czy telnik zauważy ł zapewne, że powy ższa technika polega na „odwróceniu” nastawienia
pacjenta w taki sposób, by miejsce lęku zajęło paradoksalne pragnienie. Ty m samy m ów lęk
przestaje by ć podsy cany i zanika.
Technika ta wy maga jednak odwołania się do ty powo ludzkiej umiejętności autody stansu,
którego nieodłączny m elementem jest poczucie humoru. Owa podstawowa umiejętność
dy stansowania się od siebie samego mobilizowana jest przy każdorazowy m zastosowaniu
logoterapeuty cznej techniki zwanej intencją paradoksalną. Jednocześnie pacjent ma możliwość
zdy stansowania się od własny ch lęków i natręctw. Gordon W. Allport w swojej książce The
Individual and His Religion przedstawia następującą my śl: „Neuroty k, który nauczy się śmiać
z samego siebie, jest na dobrej drodze do tego, aby sobie pomóc, a nawet zostać całkowicie
wy leczony m” 14. Intencja paradoksalna to nic innego, jak empiry czne potwierdzenie i kliniczne
zastosowanie twierdzenia Allporta.
By ć może kilka zaczerpnięty ch z mojej prakty ki przy kładów pozwoli lepiej wy jaśnić działanie
powy ższej techniki. Jedny m z moich pacjentów by ł księgowy, w przeszłości bez powodzenia
leczony przez wielu terapeutów w kilku różny ch klinikach. Człowiek ten trafił na mój oddział
w stanie skrajnej depresji; przy znawał, że jest bliski odebrania sobie ży cia. Od kilku lat cierpiał na
dy stonię dłoni; z czasem jej objawy do tego stopnia się nasiliły, że groziła mu utrata pracy. W tej
sy tuacji pomóc mu mogła jedy nie terapia krótkoterminowa. W początkowej fazie leczenia doktor
Ewa Kozdera poleciła pacjentowi, aby postępował odtąd dokładnie na odwrót niż zazwy czaj,
a mianowicie, aby zamiast starać się pisać starannie i jak najbardziej czy telnie, bazgrał
najgorzej, jak ty lko potrafi. Poradziła mu także, żeby powtarzał sobie przy ty m w duchu:
„Nareszcie wszy stkim pokażę, jak wspaniale gry zmolę!”. Gdy ty lko pacjent spróbował celowo
pisać niestarannie, naty chmiast okazało się, że nie jest w stanie tego zrobić. – Usiłowałem
bazgrać, ale zwy czajnie nie potrafiłem – wy znał nam nazajutrz. W ten oto sposób w ciągu
czterdziestu ośmiu godzin pacjent pozby ł się dy stonii, której objawy nie powróciły również
podczas zastosowanej po leczeniu obserwacji. Obecnie człowiek ten jest znów szczęśliwy
i w pełni zdolny do pracy.
Podobny przy padek, doty czący jednak raczej mówienia niż pisania, został mi zrelacjonowany
przez kolegę z oddziału lary ngologicznego Wiedeńskiej Polikliniki. Chodziło o przy padek
szczególnie zaawansowanego jąkania, z który m spotkał się kiedy ś w swojej wieloletniej prakty ce.
Jąkający się pacjent nie pamiętał, aby kiedy kolwiek w ży ciu, choćby przez chwilę, nie cierpiał na
zaburzenia mowy – z jedny m jedy ny m wy jątkiem. Miał wówczas dwanaście lat i jechał na
gapę tramwajem. Przy łapany przez konduktora uznał, że jedy ny m sposobem wy jścia
z tarapatów będzie wzbudzenie w mężczy źnie litości; spróbował więc udowodnić, że jest ty lko
biedny m jąkałą. Jednak w chwili, gdy świadomie usiłował się jąkać, po prostu nie by ł w stanie
tego zrobić. Ty m samy m w niezamierzony sposób posłuży ł się – choć nie w celach
terapeuty czny ch – techniką intencji paradoksalnej.
Na podstawie powy ższy ch omówień nie należy jednak formułować wniosku, że technika
intencji paradoksalnej sprawdza się wy łącznie w jednoobjawowy ch przy padkach. Dzięki tej
logoterapeuty cznej metodzie mój personel w Wiedeńskiej Poliklinice przy nosił ulgę nawet
pacjentom cierpiący m na długotrwałe zaburzenia obsesy jno–kompulsy wne o szczególny m
nasileniu. My ślę tu między inny mi o przy padku pewnej sześćdziesięciopięcioletniej kobiety, która
przez sześćdziesiąt lat swojego ży cia cierpiała na kompulsy wny przy mus my cia się. Doktor Ewa
Kozdera rozpoczęła z nią logoterapię właśnie od techniki intencji paradoksalnej, a po dwóch
miesiącach pacjentka by ła już w stanie wieść normalne ży cie. Przed przy jęciem na oddział
neurologiczny Wiedeńskiej Polikliniki kobieta ta wy znała: „Moje ży cie to piekło”. Upośledzona
przez swoje natręctwo i obsesy jną bakteriofobię, całe dnie spędzała w łóżku niezdolna zajmować
się domem. Przesadą by łoby twierdzić, że obecnie wy zwoliła się ze wszy stkich objawów,
ponieważ nadal zdarza jej się doświadczać obsesy jnego my ślenia. Potrafi jednak „na ten temat
żartować”, jak sama mówi – czy li, inny mi słowy, stosować technikę intencji paradoksalnej.
Technika intencji paradoksalnej może mieć także zastosowanie w przy padkach zaburzeń snu.
Lęk przed bezsennością 15 powoduje hiperintencję, a więc przesadne dążenie do tego, aby
zasnąć, uniemożliwiającą pacjentowi realizację tego zadania. Próbując pokonać ten konkretny
lęk, zazwy czaj radzę pacjentowi, aby nie starał się zasnąć, lecz robił coś dokładnie przeciwnego,
a mianowicie usiłował za wszelką cenę nie zapaść w sen. Inny mi słowy, hiperintencja
ukierunkowana na zaśnięcie, wy nikająca z anty cy pacy jnego lęku przed bezsennością, musi zostać
zastąpiona przez intencję paradoksalną, to znaczy dążenie do tego, aby nie zasnąć, którego
rezultatem będzie szy bkie zapadnięcie w sen.
Intencja paradoksalna nie stanowi panaceum na wszy stkie problemy, jest jednak uży teczny m
narzędziem w leczeniu zaburzeń obsesy jno–kompulsy wny ch oraz fobii, szczególnie ty ch, który ch
podłożem jest lęk anty cy pacy jny. Co więcej, jest to technika terapii krótkoterminowej. Nie
należy jednak automaty cznie zakładać, że ta krótkoterminowa terapia przy nosi krótkotrwały efekt
terapeuty czny. Żeby zacy tować zmarłego Emila A. Gutheila, jedną z „najbardziej popularny ch
iluzji freudowskiej ortodoksji” jest przekonanie, iż „trwałość skutków terapii odpowiada długości
jej trwania” 16. W moim archiwum znajduje się na przy kład opis przy padku pacjenta
poddanego przed ponad dwudziestu laty leczeniu techniką intencji paradoksalnej; mimo to efekt
terapeuty czny okazał się trwały.
Na szczególne podkreślenie zasługuje fakt, że intencja paradoksalna odnosi skutek bez względu
na etiologię konkretnego przy padku. Obserwacja ta potwierdza pewne stwierdzenie, poczy nione
przed laty przez Edith Weisskopf–Joelson: „Wbrew temu, co proponuje trady cy jna
psy choterapia, w której wszelkie prakty ki terapeuty czne muszą mieć oparcie w wy wiadzie
potwierdzający m czy nniki etiologiczne, zdarza się wszakże, że inne czy nniki mogą we wczesny m
dzieciństwie stać się przy czy ną nerwicy, a zupełnie inne przy nieść pacjentowi ulgę w wieku
dojrzały m” 17.
Jeśli chodzi o fakty czną etiologię zaburzeń nerwicowy ch, to obok czy nników endogenny ch,
zarówno ty ch o charakterze somaty czny m, jak i psy chiczny m, główny m czy nnikiem
patogeniczny m wy daje się by ć mechanizm sprzężenia zwrotnego w postaci lęku
anty cy pacy jnego. Reakcją na dany sy mptom jest fobia, która z kolei wy wołuje ten sam
sy mptom, on zaś wzmacnia fobię. Podobny łańcuch wzajemnie zależny ch zdarzeń można jednak
zaobserwować również w przy padku zaburzeń obsesy jno–kompulsy wny ch, gdzie pacjent zmaga
się z dręczący mi go natrętny mi ideami 18. Ty m samy m wzmacnia ich destrukcy jną moc, jako
że stały nacisk równoważony jest przez kontrnacisk i dany objaw ponownie ulega wzmocnieniu!
Z drugiej strony, z chwilą, gdy pacjent przestanie walczy ć ze swoją obsesją, a zamiast tego
spróbuje ją wy śmiać, podchodząc do problemu w sposób ironiczny – to znaczy stosując technikę
intencji paradoksalnej – „błędne koło” zostaje przerwane i konkretny sy mptom ulega osłabieniu,
a wreszcie całkowitej atrofii. W ty ch szczęśliwy ch przy padkach, gdy nie mamy do czy nienia
z egzy stencjalną pustką, która „przy ciąga” i sty muluje dany sy mptom, pacjent nie ty lko ma
wszelkie szanse, aby ośmieszy ć swój neuroty czny lęk, ale również móc całkowicie go ignorować.
Jak widać, lęk anty cy pacy jny musi zostać zrównoważony przez intencję paradoksalną,
a hiperintencji oraz hiperrefleksji musi by ć przeciwstawiona derefleksja; ta ostatnia jest jednak
możliwa ty lko wtedy, gdy dojdzie do ukierunkowania pacjenta na konkretne ży ciowe powołanie
czy misję 19.
„Błędne koło” schematów psy chologiczny ch nie ulega bowiem przerwaniu za sprawą
egocentry zmu neuroty cznej jednostki, wy rażanego w formie litości czy pogardy dla samego
siebie – warunkiem uzdrowienia jest samotranscendencja!
MASOWA NERWICA

Każda epoka przeży wa własny rodzaj masowej nerwicy i każda epoka potrzebuje innego rodzaju
psy choterapii, aby z nią walczy ć. Egzy stencjalna pustka, która jest przejawem masowej nerwicy
naszy ch czasów, może by ć zdefiniowana jako osobista i indy widualna forma nihilizmu; nihilizm
zaś może by ć rozumiany jako twierdzenie, iż by t jest pozbawiony sensu. Psy choterapia jednak
nigdy nie będzie w stanie rozwiązać tego problemu na masową skalę, o ile nie będzie wolna od
wpły wu współczesny ch trendów filozofii nihilisty cznej; w przeciwny m razie zamiast by ć
lekarstwem, sama stanie się przejawem masowej nerwicy. W takiej sy tuacji psy choterapia nie
ty lko odzwierciedlałaby założenia filozofii nihilisty cznej, ale również – choć mimowolnie
i niechętnie – przekazy wałaby pacjentowi kary katuralny, nieprawdziwy obraz człowieka.
Zagrożenie kry je się przede wszy stkim w nihilisty czny m nauczaniu, zgodnie z który m człowiek
jest niczy m więcej, jak ty lko wy padkową biologiczny ch, psy chologiczny ch i socjologiczny ch
uwarunkowań, ewentualnie produktem teorii dziedziczności i swego otoczenia. Taka wizja
człowieka każe neuroty kowi wierzy ć w to, w co i tak by łby skłonny uwierzy ć, a mianowicie, że
jest ty lko pionkiem i ofiarą zewnętrzny ch wpły wów lub wewnętrzny ch okoliczności. Tego rodzaju
neuroty czny fatalizm jest rozwijany i wzmacniany przez psy choterapię kwestionującą fakt
wolności człowieka.
Człowiek jest niewątpliwie istotą skończoną, a jego wolność jest ograniczona. Nie jest to, co
prawda, wolność od uwarunkowań, lecz wolność zajmowania konkretnego stanowiska w obliczu
ty chże. Ująłem to kiedy ś w następujący sposób: „Jako profesor dwóch dziedzin nauki – neurologii
i psy chiatrii – jestem w pełni świadom tego, do jakiego stopnia człowiek by wa uwarunkowany
przez czy nniki biologiczne, psy chologiczne i socjologiczne. Ale poza ty m, że jestem profesorem
dwóch dziedzin nauki, jestem także by ły m więźniem ocalały m z czterech obozów – obozów
koncentracy jny ch – i jako taki mogę zaświadczy ć, w jak zdumiewający m stopniu człowiek jest
zdolny pokony wać okoliczności najgorsze z możliwy ch i z jaką odwagą potrafi stawiać im
czoła” 20.
KRYTYKA PANDETERMINIZMU

Psy choanaliza by wa często obwiniana o tak zwany panseksualizm. Osobiście wątpię, aby ta
kry ty ka kiedy kolwiek by ła uzasadniona. Jest jednak w psy choanalizie coś, co wy daje mi się
o wiele bardziej błędny m i groźny m założeniem, a mianowicie to, co sam nazwałem
pandeterminizmem. Przez to pojęcie rozumiem takie widzenie człowieka, które odmawia mu
zdolności zajmowania zdecy dowanego stanowiska w dowolny ch okolicznościach. Człowiek nie
podlega całkowicie zewnętrznemu warunkowaniu i zewnętrzny m wpły wom, lecz sam świadomie
decy duje, czy ulec dany m okolicznościom, czy im się przeciwstawić. Inny mi słowy, ma
nieograniczoną wolność samookreślania się. Nie ty lko istnieje, ale nieustannie kształtuje swoją
egzy stencję, determinując to, kim w danej chwili jest i kim będzie w następny m momencie.
Ty m samy m każda ludzka istota ma wolność stałej przemiany. Możemy zatem przewidzieć
własną przy szłość wy łącznie w bardzo ogólny ch ramach pody ktowany ch przez badania
staty sty czne doty czące całej grupy ludzi; nasz indy widualny charakter pozostaje jednak
zasadniczo nieprzewidy walny. Podstawą jakichkolwiek prognoz muszą by ć w tej sy tuacji
uwarunkowania biologiczne, psy chologiczne lub socjologiczne. Jednak jedną z główny ch cech
ludzkiej natury jest umiejętność wznoszenia się ponad owe uwarunkowania i sięgania poza nie.
Człowiek zdolny jest zmienić świat na lepsze ty lko wtedy, gdy jest to możliwe, może natomiast
zmieniać siebie na lepsze zawsze, gdy ty lko jest to konieczne.
Pozwolę sobie opisać w ty m miejscu historię doktora J. Poza nim nie spotkałem w swoim
ży ciu nikogo, kogo ośmieliłby m się nazwać mefistofelesowską, iście szatańską postacią. W swoim
czasie nazy wano go zbrodniarzem ze Steinhof (chodzi o znany szpital psy chiatry czny
w Wiedniu). Gdy naziści rozpoczęli tam planową eutanazję, to on pociągał za wszy stkie sznurki
i by ł tak fanaty cznie oddany swojej pracy, że starał się nie dopuścić, by choć jeden psy chicznie
chory uszedł śmierci w komorze gazowej. Gdy po wojnie wróciłem do Wiednia, zapy tałem
znajomy ch, co stało się z owy m doktorem J. – Rosjanie uwięzili go w jednej z izolatek w Steinhof
– usły szałem. – Nazajutrz jednak okazało się, że drzwi jego więzienia stoją otworem, on sam zaś
przepadł i ślad po nim zaginął. – By łem wówczas przekonany, że, podobnie jak inni, doktor J.
z pomocą swoich kamratów zdołał przedostać się do Amery ki Południowej. Jednak całkiem
niedawno zgłosił się do mnie pewien by ły austriacki dy plomata przez wiele lat więziony za
żelazną kurty ną, najpierw na Sy berii, a następnie na sły nnej moskiewskiej Łubiance. Podczas
badania neurologicznego mój pacjent niespodziewanie zapy tał mnie, czy przy padkiem nie znam
doktora J. Gdy potwierdziłem, odparł: – Poznałem go na Łubiance. Umarł tam w wieku około
czterdziestu lat na raka pęcherza moczowego. Zanim jednak umarł, dał się poznać jako najlepszy
towarzy sz niedoli, jakiego można sobie wy marzy ć! Wszy stkim niósł słowa pociechy. Swoim
zachowaniem dorównał najwy ższy m moralny m standardom. By ł najlepszy m przy jacielem,
jakiego spotkałem podczas wielu lat mego poby tu w niewoli!
Tak oto kończy się historia doktora J., „zbrodniarza ze Steinhof”. Jakie wobec tego mamy
prawo, aby przesądzać o przy szły m postępowaniu człowieka? Możemy przewidzieć posunięcia
maszy ny czy automatu, możemy też pokusić się o próbę przewidzenia mechanizmów działania
czy „dy namiki” ludzkiej psy che. Lecz człowiek to coś więcej niż psy che.
Wolność nie jest jednak ostatnim słowem. Wolność stanowi jedy nie część historii i ty lko
połowę prawdy. Wolność to nic innego, jak negaty wny aspekt zjawiska, którego pozy ty wny m
aspektem jest odpowiedzialność. Wolności grozi wręcz degeneracja w zwy kłą arbitralność, o ile
nie będzie przeży wana w kategoriach odpowiedzialności. Dlatego właśnie proponuję, aby Statui
Wolności na Wschodnim Wy brzeżu przeciwstawić Statuę Odpowiedzialności na Wy brzeżu
Zachodnim.
MOJE PSYCHIATRYCZNE CREDO

Nie wy obrażam sobie takiej sy tuacji ani okoliczności, w której człowiek nie miałby choćby
najmniejszej swobody działania. A zatem swoboda wy boru, jakkolwiek by by ła ograniczona, jest
jednak dana nawet cierpiący m na zaburzenia nerwicowe czy psy choty czne. Więcej, najbardziej
wewnętrzny ośrodek osobowości pacjenta pozostaje wręcz nietknięty przez psy chozę.
Osoba cierpiąca na nieuleczalne zaburzenia psy choty czne może utracić zdolność normalnego
funkcjonowania, ale zachować godność istoty ludzkiej. Tak oto, ni mniej, ni więcej, brzmi moje
psy chiatry czne credo. Gdy by m je kwestionował, nie uważałby m swej pracy za wartą zachodu.
O co bowiem miałby m wówczas walczy ć? O uszkodzony niczy m maszy na mózg, którego nie
sposób naprawić? Gdy by pacjent nie by ł kimś więcej – o wiele więcej – eutanazja by łaby
rzeczy wiście czy mś uzasadniony m.
PSYCHIATRIA REHUMANIZOWANA

Od bardzo długiego czasu – a dokładnie od półwiecza – psy chiatria chce widzieć w ludzkim
umy śle mechanizm i, co za ty m idzie, rozpatruje leczenie chorób psy chiczny ch w kategoriach
techniki. Według mnie ten sen właśnie się prześnił. Ty m, co obecnie widnieje na hory zoncie, nie
są zary sy „psy chologizowanej” medy cy ny, lecz raczej humanizowanej psy chiatrii.
Jednak każdy lekarz, który obstaje przy odgry waniu roli technika, powie mi, że w pacjencie
widzi wy łącznie maszy nę, a nie ukry tego pod maską choroby człowieka!
Istota ludzka nie jest rzeczą taką, jakich wiele; rzeczy determinują się nawzajem, podczas gdy
człowiek ma nieskończoną zdolność samookreślania. To, kim się staje – w granicach
wy znaczony ch mu przez otoczenie oraz przy rodzone możliwości – zawdzięcza ty lko sobie
samemu. Przy kład? W obozach koncentracy jny ch, na ty m ży wy m laboratorium i polu
doświadczalny m, obserwowaliśmy i by liśmy świadkami tego, jak wielu z naszy ch towarzy szy
zachowy wało się jak świnie, podczas gdy inni postępowali niczy m święci. Człowiek ma
możliwość wy boru każdej z ty ch postaw; to, którą z nich urzeczy wistni, zależy wy łącznie od jego
osobistej decy zji, a nie od okoliczności.
Nasze pokolenie cechuje realizm, ponieważ mieliśmy okazję przekonać się, jaki naprawdę jest
człowiek. Jest on wszak istotą, która skonstruowała komory gazowe w Auschwitz, a zarazem tą
samą istotą, która wchodziła do owy ch komór z podniesioną głową i modlitwą Pańską – Szema
Jisrael – na ustach.
POSTSCRIPTUM 1984
Obrona tragicznego optymizmu 21
Pamięci Edith Weisskopf-Joelson, która już w 1955 roku podjęła w Stanach Zjednoczonych
pionierskie wysiłki w zakresie logoterapii i której wkład w tę dziedzinę pozostaje nieoceniony.

W pierwszej kolejności zadajmy sobie py tanie, co właściwie należy rozumieć przez „tragiczny
opty mizm”. Mówiąc najprościej, chodzi o to, że człowiek jest i pozostaje opty mistą na przekór
„tragicznej trójcy ”, jak nazy wa ją logoterapia, trójcy, na którą składają się aspekty ludzkiej
egzy stencji wy znaczane przez: (1) ból, (2) winę i (3) śmierć. Niniejszy rozdział spróbuje
odpowiedzieć na py tanie: jak to możliwe, że mimo wszy stko mówimy ży ciu tak? W jaki sposób –
ujmując to nieco inaczej – ży cie może zachować swój potencjalny sens na przekór owy m
tragiczny m aspektom? Ostatecznie „mówienie ży ciu tak na przekór wszy stkiemu”, aby posłuży ć
się my ślą zawartą w ty tule jednej z moich niemieckich książek, zakłada, że ży cie zachowuje swój
potencjalny sens w każdy ch okolicznościach, nawet ty ch najbardziej nieznośny ch. To z kolei
sugeruje, że człowiek ma zdolność do kreaty wnego przekuwania negaty wny ch stron ży cia na coś
pozy ty wnego i konstrukty wnego. Inny mi słowy, liczy się przede wszy stkim to, aby jak najlepiej
wy korzy stać daną sy tuację. „Jak najlepiej” równa się jednak temu, co po łacinie wy rażamy
słowem optimum – stąd też mowa o tragiczny m opty mizmie, to jest opty mizmie w obliczu
tragedii oraz w kontekście ludzkiego potencjału, który w swy m najpełniejszy m wy miarze jest
w stanie: (1) zmienić cierpienie w sukces i osiągnięcie człowieka, (2) w winie odnaleźć szansę
przemiany na lepsze oraz (3) w przejściowości ży cia dostrzec moty wację do odpowiedzialny ch
działań.
Nie należy jednak zapominać, że opty mizm nie jest czy mś, czy m da się sterować lub co
pojawia się na zawołanie. Nie można też zmusić się do bezkry ty cznego opty mizmu wbrew
wszelkim okolicznościom i nadziei. Wszy stko zaś, co doty czy nadziei, jest również prawdą
w przy padku dwóch pozostały ch elementów naszej „trójcy ”, jak że ani wiara, ani miłość nie
poddają się ludzkim rozkazom.
W oczach Europejczy ka cechą charaktery sty czną kultury amery kańskiej jest nieustanne
zmuszanie jednostki do tego, aby by ła szczęśliwa. Szczęścia nie można bowiem zdoby ć, musi ono
z czegoś wy nikać. Człowiek musi mieć powód, aby by ć szczęśliwy m. Gdy jednak takowy
odnajduje, automaty cznie doświadcza szczęścia. Jak widać, istoty ludzkie nie gonią ze szczęściem
jako takim, lecz szukają powodu, dzięki któremu staną się szczęśliwe. Powód ten możemy
odnaleźć, między inny mi urzeczy wistniając potencjalny sens nieodłącznie obecny, choć często
na pierwszy rzut oka, niewidoczny, w każdej ży ciowej sy tuacji.
Owa potrzeba „powodu szczęścia” przy pomina inne ty powo ludzkie zjawisko, jakim jest
śmiech. Chcąc, aby ktoś się roześmiał, musimy dać mu do tego powód, na przy kład opowiedzieć
dowcip. Niemożliwe jest wy wołanie u kogoś śmiechu na siłę, podobnie jak nie można nikogo
nakłonić, aby sam zmusił się do śmiechu. Przy pominałoby to sy tuację, w której ustawia się ludzi
przed obiekty wem aparatu i każe im się uśmiechać po to ty lko, by po wy wołaniu zdjęcia
przekonać się, że ich twarze zasty gły w nienaturalny m gry masie.
W logoterapii podobny schemat zachowania nazy wany jest hiperintencją i jest jedny m
z ważniejszy ch czy nników leżący ch u podstaw nerwic seksualny ch, od oziębłości po impotencję.
Im bardziej pacjent świadomie dąży do orgazmu, zamiast zapomnieć się w akcie oddania
partnerowi, ty m większe szanse, że jego pogoń za rozkoszą seksualną przy niesie wręcz odwrotny
skutek. W ty m przy padku to, co by wa często nazy wane zasadą przy jemności, okazuje się by ć
raczej przeszkodą na drodze do celu.
Człowiek, którego poszukiwania sensu zostaną zwieńczone sukcesem, nie ty lko staje się
szczęśliwy, ale także zdoby wa umiejętność radzenia sobie z cierpieniem. A co się dzieje
w przy padku, gdy poszukiwania te okazują się daremne? Taki stan rzeczy może mieć niezwy kle
poważne konsekwencje. Przy pomnijmy chociażby, co często działo się z ludźmi w sy tuacjach tak
skrajny ch jak poby t w obozie jenieckim czy koncentracy jny m. Z opowiadań amery kańskich
żołnierzy wiem, że w ty ch pierwszy ch najbardziej rozpowszechnioną postawą by ło – jak sami je
nazy wali – poddawactwo. W obozach koncentracy jny ch postawa ta znajdowała swoje odbicie
w zachowaniu ty ch z nas, którzy pewnego dnia, o piątej rano, nieoczekiwanie odmawiali wstania
z pry czy i pójścia do pracy, aby pozostać w baraku i leżeć nieruchomo na słomie przesiąkniętej
ury ną i ekskrementami. Nic, ani ostrzeżenia, ani groźby, nie by ły w stanie ich przekonać, żeby
zmienili zdanie. Potem zaś zwy kle wy ciągali gdzieś z kieszeni ukry tego tam wcześniej papierosa
i zaczy nali palić. W takich chwilach mieliśmy już pewność, że w ciągu najbliższy ch czterdziestu
ośmiu godzin będziemy świadkami ich śmierci. Ich wola poszukiwania sensu osłabła, a jej
miejsce zajęło dążenie do naty chmiastowej przy jemności.
Czy ż nie przy pomina to nam innego zjawiska, z który m mamy na co dzień do czy nienia? Mam
na my śli ty ch wszy stkich młody ch ludzi, którzy, na skalę światową, czują się przedstawicielami
pokolenia „bez przy szłości”. Oni jednak nie uciekają się do papierosów, ty lko do narkoty ków.
W rzeczy samej problem narkoty ków stanowi zaledwie jeden aspekt bardziej masowego
fenomenu, jakim jest powszechne poczucie braku sensu wy nikające z frustracji naszy ch potrzeb
egzy stencjalny ch, która z kolei powszechnie doty ka uprzemy słowione społeczeństwa. Dziś już nie
ty lko logoterapeuci twierdzą, że poczucie braku sensu odgry wa coraz ważniejszą rolę
w powstawaniu i rozwoju zaburzeń nerwicowy ch. Jak ujął to Irvin D. Yalom z Uniwersy tetu
Stanforda w swojej publikacji Psychoterapia egzystencjalna: „Spośród czterdzieściorga kolejny ch
pacjentów, którzy zgłosili się do przy chodni psy chiatry cznej (…) dwunastu (30 procent) miało
jakiś poważny problem związany z sensem (ustalony na podstawie oceny własnej, terapeutów
i niezależny ch sędziów)” 22. Ty siące kilometrów dalej na wschód od Palo Alto sy tuacja różni się
zaledwie jedny m procentem; z większości aktualny ch, mający ch związek z tematem staty sty k
wy nika, że aż 29 procent mieszkańców Wiednia skarży się obecnie na brak poczucia sensu ży cia.
Jeśli chodzi o przy czy nę takiego stanu rzeczy, można by – rzecz jasna, nieco upraszczając –
pokusić się o stwierdzenie, że współczesny człowiek ma za co ży ć, ale nie ma po co ży ć – ma
środki, ale nie ma sensu. By wają oczy wiście sy tuacje, gdy człowiekowi brakuje nawet środków
do ży cia; my ślę tu w szczególności o całej masie współczesny ch bezrobotny ch. Pięćdziesiąt lat
temu opublikowałem pracę 23 poświęconą specy ficznej odmianie depresji, jaką
zdiagnozowałem u młody ch pacjentów cierpiący ch na coś, co określiłem mianem nerwicy
bezrobocia. Wy kazałem wówczas, że źródłem tego rodzaju zaburzeń jest podwójna błędna
identy fikacja: bezrobocie by ło postrzegane przez pacjentów jako równoznaczne z by ciem
bezuży teczny m, zaś by cie bezuży teczny m przy równy wano z kolei do prowadzenia ży cia
pozbawionego sensu. W rezultacie za każdy m razem, gdy ty lko udało mi się przekonać takiego
pacjenta, aby podjął wolontariat w organizacji młodzieżowej, insty tucji zajmującej się
kształceniem osób dorosły ch, bibliotece publicznej etc. – inny mi słowy, gdy ty lko pacjent by ł
w stanie wy pełnić nadmiar wolnego czasu jakąś ochotniczą i mającą sens pracą – jego depresja
ustępowała, nawet jeśli sy tuacja materialna pacjenta nie ulegała zmianie i tak jak wcześniej
odczuwał głód. Prawdą jest bowiem, że człowiek nie jest w stanie ży ć wy łącznie z zasiłku.
Obok nerwicy bezrobocia, której przy czy ną są problemy socjoekonomiczne jednostki, istnieją
także inne odmiany depresji, mające swe korzenie w uwarunkowaniach psy chody namiczny ch
albo biochemiczny ch. W zależności od tego zaleca się odpowiednio psy choterapię lub
farmakoterapię. Jeśli jednak mowa o poczuciu bezsensu, nie należy zapominać, że samo w sobie
nie stanowi ono patologii i według mnie nie powinno by ć traktowane jako zwiastun i przejaw
nerwicy, ale jako dowód człowieczeństwa jednostki. Choć przy czy ny jego nie są patologiczne,
poczucie braku sensu może wy wołać patologiczną reakcję i pod ty m względem może by ć
uważane za potencjalnie patogeniczne. Wy starczy wspomnieć zespół neuroty czny masowo
doty kający przedstawicieli młodego pokolenia; istnieją dostateczne empiry czne dowody na to, że
trzy aspekty tego zespołu – a mianowicie depresja, agresja oraz uzależnienie – są wy nikiem
zjawiska, które w logoterapii nosi miano egzy stencjalnej pustki, to znaczy poczucia wewnętrznej
próżni i braku sensu.
To, że nie każdy przy padek depresji ma u swoich podstaw poczucie bezsensu, rozumie się
samo przez się; podobnie nie każde samobójstwo – będące często wy nikiem depresji – jest zawsze
konsekwencją egzy stencjalnej pustki. Lecz nawet gdy by samobójstwo nie wy nikało z poczucia
bezsensu, można śmiało założy ć, że impuls odebrania sobie ży cia zostałby zapewne stłumiony,
gdy by niedoszły samobójca by ł świadom istnienia w swoim ży ciu jakiegoś sensu i celu, dla
którego warto ży ć.
Skoro zatem silne ukierunkowanie na poszukiwanie sensu i celu w ży ciu odgry wa tak zasadniczą
rolę w procesie zapobiegania samobójstwom, jak się ono ma do interweniowania w przy padkach,
gdzie zachodzi obawa, że pacjent może odebrać sobie ży cie? Jako młody lekarz spędziłem cztery
lata w największy m publiczny m szpitalu w Austrii; powierzono mi opiekę nad pawilonem,
w który m przeby wali pacjenci cierpiący na szczególnie zaawansowaną depresję – większość
z nich trafiła tam zresztą po próbie samobójczej. Policzy łem kiedy ś, że w ciągu owy ch czterech
lat musiałem mieć do czy nienia z dwunastoma ty siącami chory ch. Zaowocowało to olbrzy mim
bogactwem doświadczeń, z którego to skarbca wciąż korzy stam za każdy m razem, gdy sty kam się
z potencjalny m samobójcą. Powtarzam wówczas to, co raz za razem sły szałem z ust inny ch
pacjentów, a mianowicie jak bardzo by li szczęśliwi, że ich próba odebrania sobie ży cia jednak się
nie powiodła. Wiele ty godni, miesięcy czy lat później przekony wali się, że mimo wszy stko
istniało rozwiązanie ich problemów, istniała odpowiedź na dręczące ich py tania, a w ich ży ciu
istniał sens. – Nawet jeśli ty lko w jedny m przy padku na ty siąc sprawy przy bierają pozy ty wny
obrót – wy jaśniam dalej – któż może zagwarantować, że prędzej czy później nie spotka to
również i ciebie? Przede wszy stkim jednak musisz ży ć, aby móc się przekonać, że taki dzień
nadejdzie. Musisz przetrwać, aby ujrzeć świt tego wspaniałego dnia. Od tej pory bierzesz na
siebie odpowiedzialność za to, aby przeży ć.
W kontekście drugiego aspektu wspomnianego już wy stępującego masowo zespołu
nerwicowego – agresji – pozwolę sobie w ty m miejscu przy pomnieć ekspery ment
przeprowadzony kiedy ś przez Caroly n Wood Sherif. Udało jej się w sposób sztuczny zaszczepić
między grupami skautów wzajemną agresję; zaobserwowała ona następnie, że wrogość wy gasła
z chwilą, gdy chłopcy zaangażowali się w pracę, której przy świecał wspólny cel – w ich
przy padku by ło to wy ciąganie wspólny mi siłami z błota wozu, który dowoził do obozu ży wność.
Sens działania, jakie musieli wspólnie wy konać, nie ty lko stanowił poważne wy zwanie, ale też
naty chmiast ich zjednoczy ł 24.
Jeśli zaś chodzi o trzeci problem, jakim jest uzależnienie, przy chodzą mi na my śl potwierdzone
obserwacjami kliniczny mi i dany mi staty sty czny mi wy niki pracy Annemarie von Forstmey er;
stwierdziła ona, że aż 90 procent przebadany ch przez nią alkoholików traktowało swą egzy stencję
jako bezsensowną i bezcelową. Natomiast już 100 procent narkomanów badany ch przez Stanley a
Krippnera uważało, że ich ży cie „nie ma sensu” 25.
Powróćmy teraz do samej kwestii sensu ży cia. Na początek chciałby m wy jaśnić, że
logoterapeuta zajmuje się przede wszy stkim potencjalny m sensem ukry ty m i stale obecny m
w każdej sy tuacji, z jaką człowiekowi przy chodzi się w ży ciu zmierzy ć. Nie będę zatem omawiał
w ty m miejscu sensu ludzkiego ży cia jako takiego, choć nie zaprzeczam, że taki ogólny sens
istnieje. Aby przy wołać pewną analogię, wy obraźmy sobie film składający się z setek ty sięcy
pojedy nczy ch ujęć, z który ch każda ma swoje znaczenie i przekazuje konkretny sens. Dopóki
jednak nie zobaczy my ostatniego ujęcia, nie zdołamy ogarnąć znaczenia całego filmu. Nie
zrozumiemy też całego filmu, jeśli najpierw nie zrozumiemy znaczenia każdej jego części
składowej, każdego pojedy nczego ujęcia. Czy ż z naszy m ży ciem nie jest tak samo? Czy pełny
sens ludzkiego ży cia również nie objawia się nam – o ile w ogóle – dopiero u jego kresu, gdy
stoimy już u progu śmierci? I czy ów ostateczny sens również nie zależy od tego, czy w każdej
sy tuacji, z jaką mieliśmy do czy nienia, zgodnie z naszą najlepszą wiedzą i przekonaniami
urzeczy wistniony został jej potencjalny sens?
Pozostaje faktem, że z perspekty wy logoterapii sens – i jego postrzeganie – to sprawa
całkowicie przy ziemna, a nie coś nieziemskiego i niedostępnego na podobieństwo wieży z kości
słoniowej. Generalizując, umieściłby m poznanie sensu – osobistego znaczenia przy pisy wanego
konkretnej sy tuacji – w pół drogi między fenomenem „aha!”, opisanego przez Karla Bühlera,
a teorią Gestalt autorstwa Maksa Wertheimera. Postrzeganie sensu różni się jednak ty m od
klasy cznej koncepcji percepcji Gestalt, że podczas gdy ta ostatnia mówi o nagły m postrzeganiu
„figury ” wy łaniającej się z „tła”, w moim odczuciu postrzeganie sensu sprowadza się raczej do
stopniowego uświadamiania sobie potencjalnej możliwości zary sowującej się na tle
rzeczy wistości lub – mówiąc najprościej – uświadamiania sobie tego, co można zrobić w danej
sy tuacji.
W jaki zaś sposób człowiek jest w stanie poszukiwać sensu? Jak powiedziała kiedy ś Charlotte
Bühler, „jedy ne, co możemy zrobić, to badać ży cie ludzi, którzy najwy raźniej znaleźli odpowiedź
na py tanie, o co tak naprawdę chodzi w ży ciu, i porówny wać je z ży ciem ty ch, który m się to nie
udało” 26. Obok powy ższego podejścia biograficznego równie skuteczne może by ć podejście
biologiczne. Logoterapia uważa sumienie człowieka za coś na kształt suflera, który – jeśli zachodzi
taka potrzeba – wskazuje kierunek, jaki powinniśmy obrać w danej sy tuacji ży ciowej. Aby móc
spełnić to zadanie, ludzkie sumienie musi przy kładać tę samą miarę do każdej sy tuacji, z jaką
przy jdzie się nam zmierzy ć, następnie zaś sy tuacja ta musi by ć poddana ocenie w świetle
ustalony ch kry teriów i hierarchii wartości. Wartości te nie mogą by ć jednak przez nas
przy jmowane i bronione w sposób świadomy, ponieważ odzwierciedlają to, czy m jesteśmy. Na
przestrzeni wieków, w wy niku ewolucji naszego gatunku, owe wartości uległy kry stalizacji;
znajdują oparcie w naszej biologicznej przeszłości i są głęboko zakorzenione w biologicznej
naturze człowieka. Konrad Lorenz mógł mieć coś podobnego na my śli, kiedy stworzy ł koncepcję
biologicznego a priori i gdy ostatnio dy skutowaliśmy wspólnie na temat mego własnego poglądu
na temat biologiczny ch podwalin procesu wartościowania, z entuzjazmem przy znał mi rację. Tak
czy inaczej, jeśli możliwe jest przedfleksy jne aksjologiczne rozumienie siebie przez człowieka,
możemy założy ć, że ma ono swoje korzenie w naszy m biologiczny m dziedzictwie.
Zgodnie z teorią logoterapii człowiek może odnaleźć w swoim ży ciu sens na trzy sposoby.
Pierwsza droga wiedzie poprzez tworzenie dzieła i spełnianie czy nu, druga – przez doświadczenie
czegoś lub spotkanie kogoś. Inny mi słowy, sens ży cia można odnaleźć nie ty lko w pracy, ale
również w miłości. W ty m kontekście Edith Weiss-kopf–Joelson podkreśla, że logoterapeuty czna
„koncepcja mówiąca, że doświadczanie może by ć równie cenne jak dokony wanie osiągnięć, ma
wartość terapeuty czną, ponieważ stanowi przeciwwagę dla naszej jednostronnej fascy nacji
zewnętrzną rzeczy wistością osiągnięć kosztem wewnętrznej rzeczy wistości doświadczania” 27.
Najważniejsza jest jednak trzecia droga poszukiwania sensu; nawet bezbronna ofiara
beznadziejnej sy tuacji, stojąca w obliczu losu, którego nie sposób zmienić, może wznieść się
ponad siebie, przerosnąć siebie i ty m samy m stać się inny m człowiekiem. Ktoś taki może
przemienić osobistą tragedię w triumf. W ty m miejscu przy wołam raz jeszcze cy towane już
słowa Edith Weisskopf–Joelson, która wy raziła kiedy ś nadzieję, iż logoterapia „może pomóc
przeciwstawić się pewny m niezdrowy m trendom obecny m w kulturze współczesny ch Stanów
Zjednoczony ch, które prakty cznie odbierają nieuleczalnie cierpiącemu możliwość odczuwania
dumy ze swego cierpienia i postrzegania go jako nobilitujące, a nie hańbiące”; w rezultacie
„człowiek cierpiący jest nie ty lko nieszczęśliwy, ale na dodatek wsty dzi się własnego
nieszczęścia”.
Przez ćwierć wieku kierowałem oddziałem neurologiczny m dużego szpitala i wielokrotnie
by łem świadkiem tego, jak moi pacjenci przekształcali swoje ciężkie położenie w osiągnięcia
ludzkiego ducha. Poza ty m czy sto prakty czny m doświadczeniem dy sponuję także empiry czny mi
dowodami na to, że człowiek rzeczy wiście może odnaleźć sens w cierpieniu. Badacze szkoły
medy cznej Uniwersy tetu Yale „by li pod wrażeniem liczby jeńców wojenny ch, weteranów
wojny w Wietnamie, którzy wprost twierdzili, że choć ich poby t w niewoli by ł niezwy kle
stresujący m przeży ciem – z uwagi na tortury, choroby, niedoży wienie oraz izolację – niemniej
odebrali go jako doświadczenie pozy ty wne, dostrzegając w nim okazję do duchowego
rozwoju” 28.
Lecz najsilniejsze argumenty na rzecz „tragicznego opty mizmu” należą do kategorii ty ch,
które z łaciny nazy wamy argumenta ad hominem. Jerry Long na przy kład jest ży wy m
świadectwem „niezmożonej potęgi ludzkiego ducha”, aby posłuży ć się określeniem stosowany m
w logoterapii 29. Cy tuję za „Texarkana Gazette”: „Jerry Long jest sparaliżowany od szy i w dół od
czasu wy padku samochodowego, który przed trzema laty spowodował u niego porażenie
czterokończy nowe. W chwili wy padku miał siedemnaście lat. Dzisiaj Long pisze, posługując się
specjalny m ustnikiem, a za pośrednictwem specjalnego telefonu „uczęszcza” na zajęcia do
dwuletniego college’u. Interkom pozwala mu na jednoczesne przy słuchiwanie się oraz
uczestniczenie w szkolny ch dy skusjach. Wolny czas wy pełnia mu czy tanie, oglądanie telewizji
oraz pisanie”. W liście, który od niego otrzy małem, Long pisze: „W swoim ży ciu dostrzegam
obfitość sensu i celów. Postawa, jaką przy jąłem tamtego fatalnego dnia, stała się moim
ży ciowy m credo: złamałem kark, ale to mnie nie złamało. Obecnie rozpoczy nam pierwszy rok
psy chologii w college’u. Jestem przekonany, że moje fizy czne ograniczenia sprawią, iż będę mógł
jeszcze lepiej pomagać inny m. Wiem, że wewnętrzny rozwój, jakiego doświadczy łem, nie
by łby możliwy bez cierpienia”.
Czy należy zatem rozumieć, że cierpienie jest niezbędny m warunkiem odnalezienia sensu?
W żadny m wy padku. Pragnę jeszcze raz podkreślić, że odnalezienie sensu jest możliwe pomimo,
a nawet wbrew cierpieniu, o ile – jak już zaznaczy łem w drugiej części niniejszej książki –
cierpienie to jest nieuniknione. Jeżeli zaś można go uniknąć, sensowny m działaniem będzie
usunąć jego przy czy nę, ponieważ przy jmowanie cierpienia, które nie jest konieczne, to raczej
masochizm, a nie heroizm. Z drugiej strony, nawet gdy nie jesteśmy w stanie zmienić sy tuacji
powodującej cierpienie, wciąż możemy wy brać postawę, jaką względem niej zajmiemy 30.
Jerry Long nie miał wpły wu na to, co go spotkało, miał jednak wpły w na decy zję, aby się nie
poddać i nie pozwolić, by go to złamało.
Jak widać, niezwy kle ważną kwestią jest w takich przy padkach twórcza przemiana sy tuacji
powodującej nasze cierpienie. Jednak najważniejszą rzeczą pozostaje „umiejętność cierpienia”,
jeśli zachodzi taka konieczność. Empiry czne dowody potwierdzają, że – dosłownie – „człowiek
z ulicy ” jest tego samego zdania. Niedawno austriackie organizacje badania opinii publicznej
doniosły, że większość respondentów największy m szacunkiem darzy nie wy bitny ch arty stów,
naukowców, mężów stanu czy sportowców, lecz ty ch, którzy z wy soko uniesioną głową potrafią
zmagać się ze swoim ciężkim losem.

Co do drugiego elementu wspomnianej już „tragicznej trójcy ”, jakim jest wina, chciałby m
w ty m miejscu odejść od pewnej teologicznej koncepcji, która zawsze mnie fascy nowała. Mam
na my śli tak zwane mysterium iniquitatis 31, przez które rozumiem to, iż w ostateczny m
rozrachunku zbrodnia pozostaje niewy tłumaczalna o ty le, że nie można w pełni odnaleźć jej
biologiczny ch, psy chologiczny ch oraz/lub socjologiczny ch korzeni. Całkowite wy tłumaczenie
danej zbrodni równałoby się usprawiedliwieniu winy zbrodniarza i uznaniu go za popsutą
maszy nę, a nie za istotę wolną i odpowiedzialną. Podobnemu traktowaniu sprzeciwiają się nawet
sami przestępcy, którzy wolą by ć rozliczani ze swoich uczy nków. Pewien więzień odsiadujący
wy rok w zakładzie karny m w Illinois napisał kiedy ś do mnie list, w który m ubolewał nad ty m, że
„przestępca nigdy nie ma szansy wy tłumaczenia się. Zamiast tego oferuje mu się szeroki wy bór
wy mówek. Winą obarcza się za to społeczeństwo, a w wielu przy padkach nawet samą ofiarę”.
Kiedy indziej, podczas wy kładu dla skazany ch w więzieniu San Quentin, zwróciłem się do nich
ty mi słowami: „Jesteście istotami ludzkimi, takimi samy mi jak ja, i jako ludzie macie wol-ność
popełniania zbrodni, wolność decy dowania o ty m, czy staniecie się winni. Teraz jednak jesteście
odpowiedzialni za to, aby pokonać swą winę, wznieść się ponad nią, przerosnąć samy ch siebie
i zmienić się na lepsze”. Moi słuchacze poczuli się wówczas zrozumiani 32. Z kolei by ły więzień,
Frank E.W., przy słał mi krótki liścik, w który m informował, że rozpoczął „grupową logoterapię dla
by ły ch skazańców. Jest nas dwudziestu siedmiu i coraz większej liczbie udaje się uniknąć
recy dy wy dzięki wsparciu pozostały ch członków grupy. Ty lko jeden wrócił do więzienia – a i on
jest teraz wolny ” 33.
Jeśli chodzi o koncepcję zbiorowej winy, jestem zdania, że jest czy mś całkowicie
nieuzasadniony m, aby jeden człowiek odpowiadał za zachowanie innej osoby lub grupy ludzi. Od
końca drugiej wojny światowej niezmordowanie wy powiadam się publicznie przeciwko pojęciu
zbiorowej odpowiedzialności 34. Czasami jednak trzeba wielu dy dakty czny ch trików, aby
odwieźć ludzi od ich uprzedzeń. Pewna Amery kanka zarzuciła mi kiedy ś: – Jak pan może wciąż
wy dawać książki w języ ku niemieckim, języ ku Adolfa Hitlera? – W odpowiedzi zapy tałem ją,
czy ma w swojej kuchni noże, a gdy potwierdziła, udałem szok i oburzenie i wy krzy knąłem: – Jak
pani może wciąż uży wać noży, skoro ty lu zbrodniarzy posługuje się nimi, aby ranić i zabijać
swoje ofiary ?! – Jej obiekcje doty czące pisania przeze mnie książek po niemiecku naty chmiast
zniknęły.

Trzeci element „tragicznej trójcy ” doty czy śmierci. Jednocześnie doty czy również ży cia, jako że
każda z chwil, które składają się na nasze ży cie, przemija i umiera w ty m sensie, że nigdy już nie
powróci. Czy ż jednak owa przejściowość o czy mś nam nie przy pomina? Czy ż nie stawia przed
nami wy zwania, aby jak najlepiej wy korzy stać każdą chwilę naszego ży cia? Na pewno tak i stąd
mój logoterapeuty czny imperaty w brzmi: ży j tak, jakby ś ży ł po raz drugi, i tak, jakby ś za
pierwszy m razem postąpił równie niewłaściwie, jak zamierzasz postąpić teraz.
Nieodwracalność ludzkiego ży cia zdecy dowanie wpły wa na nasze szanse obrania właściwej
drogi i możliwości wy pełniania sensu. Doty ka zarazem samy ch szans i możliwości, ponieważ
wy korzy stując okazję, aby urzeczy wistnić potencjalny sens danej sy tuacji, robimy to w sposób
nieodwracalny. Ocalamy ją ty m samy m dla przeszłości, w której znajdzie godne siebie miejsce.
W przeszłości bowiem nic nie jest bezpowrotnie utracone, lecz utrwalone w sposób nieodwołalny
i pieczołowicie przechowy wane. Rzecz jasna, człowiek dostrzega zazwy czaj wy łącznie ściernisko
przejściowości, nie zauważając wy pełniony ch po brzegi spichrzów przeszłości, w który ch
zgromadził plony swojego ży cia: dokonane czy ny, przeży te miłości, wreszcie cierpienia, które
zniósł z odwagą i godnością.
Z powy ższy ch rozważań wy raźnie wy nika, że nie ma powodu litować się nad stary mi ludźmi.
Przeciwnie, młodzi powinni im raczej zazdrościć. To prawda, że na starszy ch nie czekają
w przy szłości nowe możliwości i szanse. Mają jednak coś więcej – miejsce przy szły ch
możliwości zajęły rzeczy wistości w przeszłości – wy korzy stane szanse, wy pełnione sensy,
zrealizowane wartości – i nikt oraz nic nie zdoła im odebrać zgromadzony ch w przeszłości
skarbów.
Z uwagi na możliwość odnalezienia sensu w cierpieniu należałoby uznać sens ży cia za
bezwarunkowy, przy najmniej potencjalnie. Jednakże ów bezwarunkowy sens znajduje swą
analogię w bezwarunkowej wartości każdego człowieka. To ona gwarantuje niezaprzeczalną
jakość ludzkiej godności. Podobnie jak nasze ży cie ma swój potencjalny sens w każdy ch, nawet
najbardziej tragiczny ch okolicznościach, tak też wartość każdego człowieka pozostaje dla niego
prawdziwa, ma oparcie w wartościach urzeczy wistniony ch przez niego w przeszłości i nie zależy
od stopnia uży teczności, jaką człowiek obecnie sobie przy pisuje.
Mówiąc dokładniej, uży teczność ta jest zwy kle definiowana w kategoriach funkcjonowania
z poży tkiem dla społeczeństwa. Lecz współczesne społeczeństwo charaktery zuje pogoń za
sukcesem; na powszechne uwielbienie zasługują w nim ci, którzy cieszą się powodzeniem
i szczęściem, w szczególności zaś ludzie młodzi. Wartość wszy stkich inny ch, którzy nie spełniają
powy ższy ch kry teriów, jest prakty cznie ignorowana – w ten sposób zaciera się decy dująca
różnica między by ciem człowiekiem wartościowy m w sensie godności a by ciem wartościowy m
w sensie uży teczności. Ktoś, kto nie jest świadomy owej różnicy i utrzy muje, jakoby wartość
człowieka wy pły wała wy łącznie z jego aktualnej uży teczności, powinien też konsekwentnie –
mówię całkiem poważnie – domagać się eutanazji w my śl hitlerowskiej zasady pozbawiania
ży cia ty ch, którzy utracili swą przy datność dla społeczeństwa, czy to ze względu na
zaawansowany wiek, nieuleczalną chorobę, umy słową demencję, czy jakiekolwiek inne
upośledzenie.
My lenie ludzkiej godności ze zwy kłą przy datnością jest wy nikiem my lnej interpretacji pojęć,
której źródłem jest z kolei współczesny nihilizm wpajany wielu z nas w salach uniwersy teckich
i na kozetkach psy choanality ków. Tego rodzaju indoktry nacja może się nawet odby wać podczas
treningu terapeutów. Z nihilizmu nie wy nika, że niczego nie ma, ty lko że wszy stko jest pozbawione
sensu. George A. Sargent miał słuszność, gdy ogłosił swoją koncepcję „wy uczonego poczucia
bezsensu”. Sam wspominał własną rozmową z terapeutą, który stwierdził: „George, musisz
zrozumieć, że cały ten świat to jeden wielki żart. Nie ma sprawiedliwości, wszędzie panuje chaos.
Dopiero gdy zdasz sobie z tego sprawę, zrozumiesz, jaką głupotą jest traktować siebie poważnie.
Wszechświat nie ma jakiegoś głębszego sensu. On po prostu jest. Decy zja, jaką dziś podejmiesz
co do swojego postępowania, nie ma żadnego szczególnego znaczenia” 35.
Podobnej kry ty ki nie należy generalizować. Treningi są z zasady niezbędne, lecz mimo
wszy stko terapeuci powinni stawiać sobie za cel uodparnianie odby wający ch trening na nihilizm,
zamiast zaszczepiać w nich cy nizm stanowiący mechanizm obronny przeciw ich własnemu
nihilizmowi.
Logoterapeuci mogą wręcz dostosować się do pewny ch wy magań związany ch z treningami
i zdoby waniem licencji, stawiany ch przez inne szkoły psy choterapii. Inny mi słowy zalecałby m,
aby – jeśli zachodzi taka konieczność – wy ć razem z wilkami, lecz jednocześnie by ć owcą
w wilczej skórze. Nie ma potrzeby przeciwstawiać się podstawowej koncepcji człowieka oraz
podstawom filozofii ży ciowej głoszony m w ramach logoterapii. Nietrudno zachować taką
lojalność, jeśli weźmie się pod uwagę, że – jak słusznie zauważy ła kiedy ś Elisabeth S. Lukas –
„w historii psy choterapii nie by ło nigdy szkoły równie niedogmaty cznej, jak logoterapia” 36.
Podczas Pierwszego Światowego Kongresu Logoterapii (który odby ł się w dniach 6–8 listopada
1980 roku w San Diego w Kalifornii) apelowałem nie ty lko o rehumianizację psy choterapii, ale
również o coś, co określiłem mianem demitologizacji logoterapii. Moim celem nie jest
hodowanie papug podrabiający ch „głos swego pana”, lecz przekazanie pochodni „niezależny m,
pełny m inwencji, nowatorskim i kreaty wny m duchom”.

Zy gmunt Freud domagał się niegdy ś: „Spróbujmy poddać kilku jak najbardziej zróżnicowany ch
osobników działaniu głodu. Wraz z nasilający m się imperaty wem, jakim będzie dążenie do
zaspokojenia głodu, indy widualne różnice między nimi zaczną się zacierać, a w ich miejsce
pojawi się solidarne dawanie wy razu tej samej niezaspokojonej potrzebie”. Co za szczęście, że
Zy gmuntowi Freudowi oszczędzona została konieczność poznania od wewnątrz rzeczy wistości
obozów koncentracy jny ch! Jego pacjenci spoczy wali na kozetce zaprojektowanej w luksusowy m
duchu kultury wiktoriańskiej, a nie w brudzie baraków Auschwitz. Tam jednak owe „indy widualne
różnice” nie „zacierały się”, przeciwnie, w miarę upły wu czasu ludzie coraz bardziej się od siebie
różnili. Opadały maski, ukazując oblicza łajdaków i święty ch. Obecnie nie należy się już wahać
przed uży ciem określenia „święci” – wy starczy wspomnieć postać ojca Maksy miliana Kolbe,
który, skazany w Auschwitz na śmierć głodową, został ostatecznie dobity zastrzy kiem kwasu
karbolowego, a w 1983 roku kanonizowany.
Czy telnik może zarzucić mi, że powołuję się na przy kłady stanowiące odstępstwo od reguły.
„Sed omnia praeclara tam difficilia quam rara sunt” (Lecz wszy stko, co wzniosłe, jest równie
trudne, co rzadkie), czy tamy w ostatnim zdaniu Etyki Spinozy. Można oczy wiście zadać py tanie,
czy naprawdę musimy odwoły wać się aż do „święty ch”. Czy nie wy starczy łoby po prostu
nazy wać ich przy zwoity mi ludźmi? To prawda, że stanowią zdecy dowaną mniejszość. Co więcej,
zawsze nią pozostaną. A jednak właśnie w ty m fakcie dostrzegam wy zwanie, aby dołączy ć do
owej mniejszości. Sy tuacja na świecie jest bowiem fatalna, a będzie jeszcze gorsza, jeśli każdy
z nas nie da z siebie wszy stkiego.

Bądźmy zatem czujni – czujni w podwójny m sensie:

Od czasu Auschwitz przekonaliśmy się, do czego zdolny jest człowiek.

Od czasu Hiroszimy wiemy, co nam zagraża.


O autorze

Viktor E. Frankl by ł profesorem neurologii i psy chiatrii Uniwersy tetu Wiedeńskiego, twórcą
trzeciej wiedeńskiej szkoły psy choterapii (po psy choanalizie Freuda i psy chologii indy widualnej
Adlera) – tak zwanej szkoły logoterapii. Przez 25 lat kierował Wiedeńską Polikliniką Neurologii.
Jako profesor wizy tujący wy kładał na Harvardzie, jak również na uniwersy tetach w Stanfordzie,
Pittsburghu, San Diego i Dallas.
Urodzony w 1905 roku Frankl otrzy mał stopień doktora medy cy ny i doktora filozofii
Uniwersy tetu Wiedeńskiego. Podczas drugiej wojny światowej przez trzy lata by ł więźniem
niemieckich obozów koncentracy jny ch, m.in. Auschwitz i Dachau.
W ciągu 40 lat dr Frankl wy głosił niezliczoną ilość wy kładów podczas wielu podróży po
świecie. By ł doktorem honoris causa dwudziestu dziewięciu uniwersy tetów, zapraszany m przez
wy ższe uczelnie całego świata. By ł laureatem liczny ch nagród, między inny mi im. Oskara
Pfistera przy znawanej przez Amery kańskie Towarzy stwo Psy chiatry czne, oraz honorowy m
członkiem Austriackiej Akademii Nauk. Doktor Frankl jest autorem 32 książek, które
przetłumaczono na 34 języ ki.
Człowiek w poszukiwaniu sensu sprzedało się w milionach egzemplarzy i zalicza się do
„dziesięciu najbardziej znaczący ch książek w Amery ce”.
Viktor Frankl zmarł w 1997 roku w Wiedniu.

Więcej informacji na temat Viktora Frankla i jego teorii logoterapii wraz z wy czerpującą
bibliografią można znaleźć na stronie internetowej wiedeńskiego Insty tutu Viktora Frankla:
www.viktorfrankl.org.
Przypisy końcowe
1. Gordon W. Allport (1897–1967), psy cholog amery kański, profesor Uniwersy tetu Harvarda,
jeden z najwy bitniejszy ch specjalistów w swojej dziedzinie na półkuli północnej. Autor
liczny ch publikacji na tematy psy chologiczne, redaktor „Journal of Abnormal and Social
Psy chology ”. Dzięki pionierskiej pracy profesora Allporta przełomowa teoria doktora
Frankla ujrzała w Stanach Zjednoczony ch światło dzienne. Jego też zasługą jest gwałtowny
wzrost zainteresowania logoterapią w ty m kraju. [wróć]
2. Z postacią owego komendanta SS związany jest pewien interesujący incy dent świadczący
o stosunku, jaki mieli do niego niektórzy ży dowscy więźniowie. Pod koniec wojny, gdy
wojska amery kańskie wy zwoliły obóz, trzech młody ch węgierskich Ży dów ukry ło
komendanta w bawarskich lasach. Następnie cała trójka stawiła się przed amery kańskim
dowódcą, któremu bardzo zależało na schwy taniu owego komendanta i oświadczy ła, że
wy jawią miejsce jego poby tu, ale ty lko pod pewny m warunkiem: amery kański dowódca
musi przy rzec, że człowiekowi temu nie stanie się absolutnie żadna krzy wda. Po pewny m
czasie oficer armii amery kańskiej obiecał wreszcie młody m Ży dom, że esesman będzie
w niewoli całkowicie bezpieczny. Nie ty lko dotrzy mał on swego słowa, ale w pewny m sensie
przy wrócił by łego komendanta obozu koncentracy jnego do służby, zlecając mu nadzór nad
zbiórką odzieży prowadzoną w okoliczny ch bawarskich wioskach oraz jej rozdziałem
pomiędzy ty ch z nas, którzy wciąż jeszcze nosiliśmy ubrania odziedziczone po inny ch
więźniach Auschwitz; ci ostatni mieli zdecy dowanie mniej szczęścia od nas, bo już w dniu
przy jazdu do obozu prosto ze stacji powędrowali do komór gazowy ch. [wróć]
3. Niniejszy rozdział, obecnie poprawiony i uaktualniony, w wy daniu z 1962 roku nosił
pierwotnie ty tuł „Podstawowe założenia logoterapii”. [wróć]
4. Mowa tu o pierwotnej wersji mojej pierwszej książki, której angielski przekład ukazał się
w 1955 roku staraniem nowojorskiego wy dawcy Alfreda A. Knopfa i nosił ty tuł The Doctor
and the Soul: An Introduction to Logotherapy. [wróć]
5. Magda B. Arnold i John A. Gasson, The Human Person, Ronald Press, Nowy Jork 1954, s.
618. [wróć]
6. Fenomen będący skutkiem pierwotnego zjawiska. [wróć]
7. Some Comments on a Viennese School of Psy chiatry, „The Journal of Abnormal and Social
Psy chology ”, nr 51 (1955) s. 701–703. [wróć]
8. Szema Jisrael (hebr. „Słuchaj, Izraelu”) – jedna z dwóch najważniejszy ch modlitw
w judaizmie [przy p.tłum.]. [wróć]
9. Modlitwa za zmarły ch. [wróć]
10. L’kiddush basbem, to znaczy : dla uświęcenia imienia Pana. [wróć]
11. „Ty ś drogi mego tułactwa zapisał; w worze Twoim łzy me przechowałeś: czy ż nie są spisane
w Twej księdze?” Ps 55 (56) 9, Biblia Tysiąclecia, Wy dawnictwo Pallotinum, Poznań 1965
[przy p. tłum.]. [wróć]
12. W celu leczenia przy padków impotencji opracowano specjalną metodę logoterapeuty czną
na podstawie przedstawionej tu w zary sie teorii hiperintencji i hiperrefleksji (Viktor E. Frankl,
The Pleasure Principle and Sexual Neurosis w „The International Journal of Sexology ”, R. 5
nr 3 [1952] s. 128–130). Szersze jej omówienie w ramach niniejszej prezentacji
podstawowy ch założeń logoterapii jest z oczy wisty ch względów niemożliwe. [wróć]
13. Viktor E. Frankl, Zur medikamentösen Unterstützung der Psychoterapie bei Neurosen,
„Schweizer Archiv für Neurologie und Psy chiatrie“, R. 43, s. 26–31. [wróć]
14. The Macmillan Co., Nowy Jork 1956, s. 92. [wróć]
15. Lęk przed bezsennością w większości przy padków by wa spowodowany nieświadomością
pacjenta, który nie zdaje sobie sprawy, że jego organizm sam jest w stanie zadbać
o niezbędną minimalną dawkę snu. [wróć]
16. „American Journal of Psy chology ”, nr 10 (1956) s. 134. [wróć]
17. Some Comments on a Viennese School of Psychiatry, „The Journal of Abnormal and Social
Psy chology ”, nr 51 (1955) s. 701–703. [wróć]
18. Jest to często spowodowane obawą pacjenta, że jego obsesje stanowią dowód nieuniknionej
lub obecnej psy chozy ; taki pacjent nie jest świadom pewnego empiry cznego faktu,
a mianowicie tego, że zaburzenia obsesy jno-kompulsy wne, zamiast narażać go na
autenty czną psy chozę, w rzeczy wistości go na nią uodparniają. [wróć]
19. Przekonanie to by ło bliskie Allportowi, który powiedział kiedy ś: „Z chwilą, gdy obiektem
dążenia zamiast konfliktu staje się bezinteresowny cel, nasze ży cie jako całość staje się
zdrowsze, nawet jeśli zaburzenia nerwicowe całkowicie jeszcze nie ustąpiły ” (tamże, s. 95).
[wróć]
20. „Value Dimensions in Teaching”, kolorowy film telewizy jny wy -produkowany przez
Holly wood Animators Inc. dla California Junior College Association. [wróć]
21. Niniejszy rozdział powstał na podstawie wy kładu, który wy głosiłem podczas Trzeciego
Światowego Kongresu Logoterapii na Uniwersy tecie w Raty zbonie (RFN) w czerwcu 1983
roku. [wróć]
22. Irvin D. Yalom, Psychoterapia egzystencjalna, Insty tut Psy chologii Zdrowia, Polskie
Towarzy stwo Psy chologiczne, Warszawa 2008, s. 457. [wróć]
23. Wirtschaftskrise und Seelenleben vom Standpunkt des Jugendberaters, „Sozialärztliche
Rundschau”, R. 4 (1933) s. 43–46. [wróć]
24. Szersze omówienie tego ekspery mentu czy telnik znajdzie w książkach Viktora E. Frankla
Nieuświadomiony Bóg, PAX, Warszawa 1978, s. 171, oraz The Unheard Cry for Meaning,
Simon and Schuster, Nowy Jork 1978, s. 36. [wróć]
25. Więcej na ten temat w książce Nieuświadomiony Bóg, s. 128, oraz The Unheard Cry for
Meaning, s. 26–28. [wróć]
26. Basic Theoretical Concepts of Humanistic Psychology, „American Psy chologist”, XXVI (
kwiecień 1971) s. 378. [wróć]
27. The Place of Logotherapy in the World Today, „The International Forum for Logotherapy, t. 1,
nr 3 (1980), s. 3–7. [wróć]
28. W.H. Sledge, J.A. Boy dstun i A.J. Rabe, Self-Concept Changes Related to War Captivity,
„Arch. Gen. Psy chiatry ”, 37 (1980), s. 430–443. [wróć]
29. The Defiant Power of the Human Spirit – dokładnie tak zaty tułowany by ł referat
zaprezentowany przez Longa podczas Trzeciego Światowego Kongresu Logoterapii
w czerwcu 1983 roku. [wróć]
30. Nigdy nie zapomnę nadanego kiedy ś przez austriacką telewizję wy wiadu z pewny m polskim
kardiologiem, który podczas drugiej wojny światowej by ł współorganizatorem powstania
w warszawskim getcie. „Co za heroizm!” – wy krzy knął wówczas dziennikarz. „Proszę
posłuchać – odparł ze spokojem lekarz. – To żaden wy czy n chwy cić za broń i zacząć
strzelać. Kiedy jednak esesmani prowadzą człowieka do komory gazowej albo na miejsce
zbiorowej egzekucji, a on nie może już nic zrobić poza ty m, by przy jąć swój los z godnością,
to jest, proszę pana, prawdziwy heroizm”. Inny mi słowy, heroizm wy boru postawy. [wróć]
31. (z łac.) „tajemnica nieprawości” [przy p. tłum.]. [wróć]
32. Zob. Joseph B. Fabry, The Pursuit of Meaning, Harper and Row, Nowy Jork 1980. [wróć]
33. The Unheard Cry for Meaning, op. cit, s. 42–43. [wróć]
34. Zob. Viktor E. Frankl, Psychotherapy and Existentialism, Simon and Schuster, Nowy Jork
1967. [wróć]
35. Transference and Countertransference in Logotherapy, „The International Forum for
Logotherapy ”, t. 5, nr 2 (jesień–zima 1982), s. 115–118. [wróć]
36. Logoterapia nie jest siłą narzucana wszy stkim, którzy interesują się psy choterapią. Zamiast
do orientalnego bazaru można by ją porównać do supermarketu; w ty m pierwszy m klient
jest nagaby wany, aby coś zakupił, w ty m drugim pokazuje mu się i proponuje różne towary,
z który ch może wy brać to, co sam uzna za przy datne i wartościowe. [wróć]

You might also like