Professional Documents
Culture Documents
Plynny Lek - Zygmunt Bauman
Plynny Lek - Zygmunt Bauman
Kraków 2012
Spis treści
Karta redakcyjna
Przypisy
Tytuł oryginału: LIQUID FEAR
ISBN 978-83-08-05046-0
Dziwaczne, ale dość pospolite i wszystkim nam znane jest uczucie ulgi
oraz nagłego przypływu energii i odwagi, gdy po długim okresie
niepokoju, obaw, czarnych przeczuć, pełnych trwogi dni i bezsennych
nocy w końcu stajemy wobec realnego niebezpieczeństwa: widzialnej
i namacalnej groźby. A może to doświadczenie nie jest tak dziwaczne, jak
się wydaje, skoro wreszcie dowiadujemy się, co się kryło za mglistym,
lecz uporczywym wrażeniem, że coś okropnego musi nastąpić, wrażeniem
nieustannie zatruwającym dni, którymi powinniśmy się cieszyć, a jakoś
nie mogliśmy – a które wypełniało nasze noce bezsennością... Gdy już
wiemy, skąd ma paść cios, wiemy także, co – jeśli w ogóle – możemy
zrobić, żeby go sparować, a przynajmniej uświadamiamy sobie, jak nikłe
mamy szanse, by wyjść z tego cało, oraz to, z jakimi stratami, urazami czy
cierpieniami musimy się pogodzić.
Wszyscy znamy opowieści o tchórzach, którzy okazywali się
nieustraszonymi bojownikami, gdy stawali przed „realnym
niebezpieczeństwem”; gdy w końcu następowała katastrofa, której dzień
w dzień oczekiwali, na próżno próbując ją sobie wyobrazić.
Najpotworniejszy jest lęk rozmyty, rozproszony, niewyraźny, z niczym
nie związany, niezakotwiczony, gdy swobodnie rozprzestrzenia się nie
wiadomo skąd i dokąd; gdy nawiedza nas bez zauważalnej przyczyny, gdy
zagrożenie, którego powinniśmy się obawiać, wyczuwa się wszędzie, ale
nigdzie nie sposób go dostrzec. „Lęk” to nazwa, jaką nadajemy naszej
n i e p e w n o ś c i: naszej n i e w i e d z y o zagrożeniu i o tym, co
należy z r o b i ć – co można, a czego nie można – żeby go natychmiast
opanować – albo odeprzeć, jeśli opanowanie go jest ponad nasze siły.
Niecałe trzy miesiące po tym, jak huragan Katrina spustoszył Nowy Orlean,
ustawodawstwo dotyczące pomocy społecznej leży odłogiem w Waszyngtonie,
i rozpacz narasta wśród tutejszych urzędników, którzy boją się, że Kongres oraz
administrację Busha ich położenie przestaje interesować... szybko osłabło poczucie
pilności sprawy, które wymusiło wrześniową akcję[14].
Nazwę na to, co wówczas się stało, Jean-Pierre Dupuy znalazł kilka lat
przed desantem Katriny na amerykańskim brzegu: „wtargnięcie
możliwości w to, co niemożliwe”[15]. I ostrzegał: żeby zapobiec
katastrofie, trzeba najpierw uwierzyć w to, że j e s t możliwa. Że
możliwość z a w s ze tli się niespokojnie w środku ochronnego pancerza
tego, co niemożliwe, czekając na wtargnięcie. Żadne niebezpieczeństwo
nie jest tak złowrogie i żadna katastrofa nie uderza tak mocno jak te,
których prawdopodobieństwo, jak się uważa, można zlekceważyć;
traktowanie ich jako nieprawdopodobnych czy niemyślenie o nich stanowi
wymówkę dla tego, że nie robi się nic, by im zapobiec, zanim osiągną
punkt, w którym to, co nieprawdopodobne, przeradza się w rzeczywistość
i nagle jest za późno, by złagodzić atak, nie mówiąc już o jego
powstrzymaniu. A jednak tak właśnie robimy (a raczej nie robimy) –
codziennie, bezmyślnie. „Obecna sytuacja pokazuje nam – zauważa
Dupuy – że ogłoszenie katastrofy nie powoduje żadnej widocznej zmiany,
zarówno jeżeli chodzi o sposób naszego postępowania, jak i sposób
naszego myślenia. Ludzie, nawet wtedy, gdy zostają poinformowani, nie
wierzą w to, czego się dowiedzieli”[16]. Cytuję Corinne Lepage: „Umysł
odrzuca [taką informację – Z.B.], wmawiając sobie, że to po prostu
niemożliwe”[17]. I kończy: najtrudniejszą przeszkodą w zapobieżeniu
katastrofie jest jej niewiarygodność...
Czas Apokalipsy (Apocalypse Now) (już samo to wyrażenie stanowi
wyzwanie dla naszego wyobrażenia o prawdopodobieństwie) został
ponownie wystawiony. Nie w kinie czy w teatrze wyobraźni, lecz na
śródmiejskich ulicach ważnego amerykańskiego miasta. „Nie
w Bagdadzie, nie w Rwandzie, lecz tutaj” – w taki właśnie sposób Dan
Barry, pisząc relacje z miasta, gdzie to, co niemożliwe, objawiło tkwiącą
w sobie możliwość, przypomina o nowej produkcji[18]. Apokalipsa nie ma
tym razem miejsca w dalekim wietnamskim lesie tropikalnym, gdzie
umiejscowiono akcję filmu Czas Apokalipsy; i nie na mrocznych brzegach
najmroczniejszego z kontynentów, gdzie Conrad umieścił „jądro
ciemności”, ażeby jego przesłanie było klarowne dla jego cywilizowanych
czytelników – lecz t u t a j, w samym środku cywilizowanego świata,
w mieście podziwianym z powodu swej urody i joie de vivre, będącego
jeszcze kilka dni wcześniej magnesem dla milionów turystów krążących
po globie w poszukiwaniu wyrafinowanych rozkoszy i rozrywki
z najwyższej półki – najbardziej wychwalanych i najbardziej
upragnionych darów twórczych sił cywilizacji.
Katrina wydała najpilniej strzeżoną tajemnicę cywilizacji: że – jak
obrazowo ujął to Timothy Garton Ash w eseju pod mówiącym wszystko
tytułem To zawsze tkwi pod spodem (It Always Lies Below) – „skorupka
cywilizacji, po której stąpamy, jest cienka jak wafel. Jeden wstrząs
i wpadamy, czepiając się pazurami życia jak wściekłe psy”.
Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że to się nasili, nasili się znacznie, w miarę, jak
będziemy się zagłębiać w XXI wiek. Wyłania się po prostu zbyt wiele problemów,
mogących cofnąć ludzkość na drodze jej rozwoju... Przy nieprzewidywalnych burzach,
powodziach i zmianach temperatury, nękających ogromne połacie świata, to, co
wydarzyło się w Nowym Orleanie, mogłoby wyglądać na herbatkę u cioci.
W jakimś sensie wszystko to zostało sprowokowane przez człowieka
[„konsekwencje nieprzerwanego tłoczenia przez Stany Zjednoczone dwutlenku węgla
– tak, jakby miało nie być jutra”]. Istnieją jednak jeszcze inne bezpośrednie zagrożenia
ludzi przez ludzi... Przypuśćmy, że brudna bomba czy nawet mała bomba jądrowa
zostaje zdetonowana przez jakieś terrorystyczne ugrupowanie w większym mieście.
Co wtedy?[19]
Gdy siadam do pisania, jest 3 czerwca 2005 roku; byłby to zwykły dzień,
prawie nie do odróżnienia od innych dni przed i po, gdyby nie jedna rzecz
– tak się składa, że jest to także Ósmy Dzień Szóstej Edycji Big Brothera,
pierwszy z długiego szeregu dni Nominacji. Ta zbieżność sprawia, że jest
on niezwykły: dla wielu był to dzień objawienia, ulgi albo rozgrzeszenia –
zależnie od tego, z której strony patrzyli.
O b j a w i e n i e: coś, co podejrzewaliśmy od dawna, lecz nawet nie
śmieliśmy o tym myśleć, i gdyby nas zapytano, wściekle wypieralibyśmy
się, że cokolwiek na ten temat wiemy – teraz patrzymy na ekran, skąpany
w chwale gigantycznych nagłówków krzyczących z pierwszych stron
tabloidów. I robimy to w towarzystwie podobnych nam milionów
mężczyzn i kobiet. To, co przez cały czas czuliśmy, lecz czego nie
potrafiliśmy wyrazić słowami, zostało teraz za nas i za wszystkich innych
wyartykułowane w całej swojej rozkosznie podniecającej i obrzydliwie
ponurej klarowności i przy autorytecie tak nieograniczonym, jakim mogą
dysponować tylko wzburzone miliony. Skracając długą opowieść: teraz
w i e m y, i w dodatku wiemy na pewno, to, co przedtem zaledwie
c z u l i ś m y (co podejrzewaliśmy, czego domyślaliśmy się).
Oto jaki przebieg miała historia na „oficjalnej” stronie Big Brothera:
Craig, przygotowując się do nocy, która mogła się okazać jego ostatnią nocą
w Domu Big Brothera, najwyraźniej myślał o nieuchronnej eksmisji.
Podczas gdy współmieszkańcy spali w części sypialnianej albo rozmawiali
w pokoju dziennym, Craig postanowił siąść samotnie w kuchni wyłącznie we własnym
towarzystwie.
Sprawiał wrażenie osamotnionego, gdy tak siedział w kuchni oparty o blat. Z głową
w dłoniach, smutny Craig rozpaczliwie wpatrywał się w przestrzeń. Wyglądał po
prostu jak cień pełnego życia chłopaka, który wieczorem przebierał się za Britney,
żeby rozbawić swoich współmieszkańców. Najwyraźniej dotarło do niego, że może
właśnie spędził swój ostatni dzień w Domu... Po kilku minutach takiego bezcelowego
wpatrywania się, kiedy to wydawał się całkiem pogrążony w swoich myślach, w końcu
postanowił dać spokój i poszedł do łóżka.
Był jak zagubiony szczeniak, nie potrafił się wyciszyć, siedział na łóżku wpatrzony
w mrok.
całkowitym załamaniu, jeśli śmierć zabrała nam osobę bliską, rodzica czy
małżonka, rodzeństwo, dziecko czy drogiego przyjaciela. Wraz z nim grzebiemy nasze
nadzieje, pretensje, przyjemności, jesteśmy nieutuleni w bólu i wzdragamy się przed
możliwością zastąpienia go przez kogoś innego[7].
Lizbona pokazała, jak odległy jest świat od ludzi; Auschwitz pokazało oddalenie
ludzi od nich samych. Jeśli wywikłanie tego, co naturalne, z tego, co ludzkie, stanowi
część nowoczesnego projektu, to odległość między Lizboną a Auschwitz ujawniła, jak
trudno jedno utrzymać z dala od drugiego...
Jeśli Lizbona wyznaczała moment rozpoznania, iż tradycyjna teodycea jest
bezradna, to Auschwitz sygnalizowało rozpoznanie, iż to, co ją zastąpiło, nie wypadło
lepiej[5].
Emocje i ich biologiczna podstawa trwają przez określony czas; żądza, nawet żądza
krwi, ostatecznie zostaje zaspokojona. Co więcej, emocje, zawsze kapryśne, mogą ulec
zmianie. Motłoch chcący dokonać samosądu jest zmienny i niekiedy może go
poruszyć współczucie – choćby cierpienie dziecka. Ażeby wykorzenić „rasę”, trzeba
przede wszystkim zabić dzieci [...] Skrupulatne, zakrojone na szeroką skalę,
pedantyczne zabójstwo wymagało zastąpienia motłochu biurokracją, zastąpienia
wspólnego szaleństwa posłuszeństwem władzy. Odpowiednio zorganizowana
biurokracja byłaby skuteczna, obsługiwana czy to przez skrajnych czy przez
umiarkowanych antysemitów, znacząco poszerzając szeregi potencjalnych rekrutów...
[7]
Ofiarami Eichmanna byli „ludzie podobni do nas”. Ale czy byli nimi –
niech Bóg broni – liczni wykonawcy rozkazów Eichmanna, oprawcy tych
ludzi; i sam Eichmann? Obie myśli przerażają. O ile jednak pierwsza
z nich wzywa do działania, o tyle druga paraliżuje i obezwładnia,
podszeptując, że daremny jest opór wobec zła. Dlatego właśnie tak silnie
sprzeciwiamy się tej drugiej myśli. Tylko strach przed niezwyciężonością
zła jest autentycznie i beznadziejnie nieznośny.
A jednak, jak mówi Primo Levi w swojej – mającej rozmiary książki –
ostatniej woli i testamencie: nie ulega wątpliwości, że każdy z nas może,
potencjalnie, stać się potworem[13]. Byłoby lepiej – spokojniej, wygodniej,
choć, niestety, nie bezpieczniej – gdybyśmy wszyscy uwierzyli, że zło
[evil] to po prostu Diabeł [Devil] ukrywający się pod skróconą nazwą,
skróconą o jedną literę (niczym ścigany listem gończym przestępca, który,
żeby uniknąć pojmania, goli sobie wąsy czy brodę). Straszną wiadomością
jest jednak to, że Eichmann nie był Diabłem. Był niewyróżniającym się,
nieciekawym, do znudzenia „zwykłym” typem: kimś, kogo nie zauważa
się na ulicy. Jako mąż, ojciec czy sąsiad raczej nie wyróżniał się w tłumie.
Był przeciętną, średnią, środkiem ze statystyk demograficznych – jak
również statystyk psychologicznych i m o r a l n y c h (gdybyśmy umieli
je wyliczyć). Po prostu, tak jak my wszyscy, przedkładał własną wygodę
nad wygodę innych. Właśnie to pospolite, z w y k łe wykroczenie czy
potknięcie w n a d zwyczajnym czasie prowadzi do n a d zwyczajnych
skutków. Gdy to wiemy, Diabeł jest nam już niepotrzebny. Co gorsza,
obecnie nawet nie jesteśmy w stanie poważnie potraktować wysuwanej
„hipotezy Diabła”. I najgorsze, że Diabeł z tej hipotezy wydałby się nam
śmiesznie nieporadny i niezdarny w porównaniu z tym trywialnie
rozsądnym facetem zasiadającym na ławie oskarżonych sądu
w Jerozolimie.
nie ma widocznych wejść, balkonów czy tarasów. Budynki te nie wychodzą na ulicę
czy publiczny plac, nie są też pomnikami politycznej i gospodarczej potęgi miasta. Są
natomiast połączone z innymi, podobnymi budynkami za pomocą krytych pomostów
zawieszonych ponad ulicami, odwracają się od samej ulicy, najczęściej schowane
w ciemnym szkle odbijającym niebo, góry i pejzaż, a nie oblicze miasta. Ich
monumentalizm jest gestem pogardy dla tego, co miejskie...
oburzenie osiągnęło szczyt, gdy okazało się, że władze Tajlandii dość szybko
zostały poinformowane o trzęsieniu ziemi i prawdopodobieństwie wystąpienia
tsunami, lecz postanowiły nie wszczynać alarmu, nie chcąc zaszkodzić krajowemu
przemysłowi turystycznemu. Potem pośród przyczyn katastrofy wymieniano badaczy:
winowajcami mianowano ignorancję, niedostatek wiedzy naukowej i rządy, które
pozbawiły badania funduszy. Problem moralnej odpowiedzialności przesłonił
ostatecznie istotę rzeczy, która powinna była pozostać kwestią naturalnego zła,
zgodnie z niewzruszonym założeniem, że fala zatrzymałaby się na hamujących ją
fizycznych przeszkodach.
odkąd wiatry i woda wymiotły osiedla i miasta wzdłuż wybrzeża Zatoki, narastało
poczucie, że rasa i klasa to milczące wskaźniki tego, kto się wyrwał, a kto utknął.
Zupełnie jak w krajach rozwijających się, gdzie niepowodzenia polityki rozwoju wsi
stawały się zupełnie oczywiste w czasach klęsk żywiołowych, takich jak powódź czy
susza, co stwierdziło wielu przywódców państwowych, federalne strategie polityczne
pozostawiły niektóre najbiedniejsze miasta Stanów Zjednoczonych bez obrony.
„Gdy na niebie świeciło jeszcze słońce, nikt nie troszczył się o los Czarnych
żyjących na tych terenach”, stwierdził mer Milton D. Tutwiler z Winstonville w stanie
Missouri. „Czy jestem więc zaskoczony, że teraz nikt nie przyszedł nam z pomocą?
Nie”.
Rzecz teraz w tym, ile jeszcze razy, przez ile lat będzie on [prezydent Bush] mógł
występować z tym samym przesłaniem cierpliwości i determinacji – i czy
amerykańska opinia publiczna zaakceptuje to w obliczu rosnącej liczby ofiar
śmiertelnych, niesprecyzowanego czasowo zaangażowania militarnego, braku
wsparcia ze strony sprzymierzeńców i rosnących kosztów.
Przemówienie [prezydenta Busha] nie przyniosło żadnych nowych strategii
politycznych ani korekt kursu i w większości oznaczało ponowne sięgnięcie do idei
i języka, którymi posługiwał się od dwóch i pół roku, żeby wytłumaczyć wojnę[13].
Jak napisał dziennikarz Bill Moyers, w owej „polityce uniesienia”, w której Biblię
czyta się jako dosłowną prawdę, niezgoda jest znakiem antychrysta, a „grzeszników
czeka wieczne potępienie i ogień piekielny”. Gdy prawicowa religia sprzęga się
z konserwatywną ideologią polityczną i zbiorową siłą, wówczas nie tylko legitymizuje
ona nietolerancję i antydemokratyczne formy politycznej poprawności, lecz także
przygotowuje grunt dla nasilającego się autorytaryzmu, który łatwo wyśmiewa apele
do rozumu oraz nawoływania do sporu, dialogu i świeckiego humanizmu[24].
W irytująco wielogłosowym, pełnym zamętu i zwodniczym świecie
krzyżujących się, lecz niemożliwych do pogodzenia przesłań, których
głównym celem może z powodzeniem wydawać się wzajemne
kwestionowanie i podkopywanie wiarygodności, monoteistyczne religie
połączone z manichejskimi, czarno-białymi wizjami świata stanowią
ostatnie bastiony „mono”: j e d n e j wiary, j e d n e j drogi,
j e d n e g o przepisu na życie – niezłomnej i nieugiętej p e w n o ś c i
oraz w i a r y w s i e b i e; ostatnie schronienie poszukiwaczy jasności,
czystości i wolności od wątpliwości i chwiejności. Obiecują skarby, które
reszta świata jawnie i z uporem kwestionuje: zgodę na siebie, czyste
sumienie, dobre samopoczucie płynące z braku lęku przed popełnieniem
błędu i z przekonania, że zawsze ma się rację. Tak jak Jamiat Ahli Hadith,
„rygorystycznie ortodoksyjny” kaznodzieja rezydujący w Birmingham,
który ma ponoć praktykować „czynną formę islamu wymagającą
bezwzględnego odseparowania od głównego nurtu społeczeństwa” – na
jego stronie internetowej opisuje się postępowanie „niewiernych” jako
„oparte na chorych i wykolejonych poglądach dotyczących społeczeństwa,
świata i samego życia”[25]. Albo jak żydowskie ortodoksyjne enklawy
w Izraelu, które – w opisie Uriego Avnery’ego, posiadają „swoją logikę”,
„a cała reszta niewiele ich obchodzi”:
Zupełnie jak w obcym kraju; nie znasz języka i próbujesz odnaleźć orientację
w przestrzeni...
Gdy lekarz mówi, „Masz do wyboru”, nie oferując fachowej pomocy i oceny, to jest
to forma porzucenia...
Chcesz wiedzieć, kto zarządza twoją opieką zdrowotną? Ty, czyli nikt...
Choć może to jest niewłaściwe, wnętrza są podatne na błyskawiczne zmiany tak, jak
świat mody.
Najnowszą pozycją, jaką można dorzucić do listy rzeczy przestarzałych, jest
żyrandol. Wiem. Przykro mi. Zwłaszcza po całym trudzie, jaki sobie zadaliście...
Drewniane żaluzje, drewniane podłogi: nie liczcie, że będą wieczne, przynajmniej
zakładając jakąś wiarygodność. Nie są to już dobra konsumpcyjne trwałego
użytku[11].
Pozrywajcie więc podłogi, wyjmijcie okna i... Czy zostały jeszcze jakieś
„dobra konsumpcyjne trwałego użytku”? „Dobra konsumpcyjne trwałego
użytku”: czy nie jest to już oksymoron, wewnętrzna sprzeczność?
I jak 3 marca 1996 roku donosił „New York Times”, 72% Amerykanów
uważało wówczas, iż „przymusowym zwolnieniom z pracy i jej utracie nie
będzie końca”. Uważają tak nadal, i to prawdopodobnie z jeszcze
większym przekonaniem niż kilkanaście lat temu; ostatecznie ich
doświadczenie życia na huśtawce staje się już doświadczeniem całego
życia. Tak się składa, że to przekonanie jest jednym z nielicznych
powszechnych przekonań, które dzień w dzień znajdują dostatecznie silne
potwierdzenie i nieliczne, o ile w ogóle jakieś, powody do powątpiewania.
A utrzymywanie się takiego przekonania oznacza życie w obawie – dzień
w dzień, na okrągło.
Po sześćdziesięciu latach wypowiedzenie przez Roosevelta „wojny
lękom” (lękom przed brakiem wolności, religijnym prześladowaniem
i ubóstwem) oraz obietnicę ich nieuchronnie zbliżającego się końca
zastąpiło wypowiedzenie przez George’a W. Busha „wojny
terroryzmowi” i obietnica, że będzie ona trwała jeszcze długo (niektórzy
z jego najbliższych współpracowników, bardziej szczerzy, ostrzegali, że
nigdy się nie skończy...). W epoce post-Reaganowskiej jest to na ogół lęk
przed zagrożeniami dla bezpieczeństwa osobistego (ze strony terrorystów,
sporadycznie łączący się, aczkolwiek obecnie nieco rzadziej niż przed 11
września, z zagrożeniem ze strony ulicznych żebraków, handlarzy
narkotyków, bandytów, a ogólniej, z premedytacją niedookreślonej,
a więc jeszcze okropniejszej kategorii „marginesu”, jak również ze strony
fastfoodowych trucizn, otyłości, cholesterolu czy dymu z papierosów
palonych przez innych ludzi), który niczym gąbka ma wsysać, pochłaniać
i kasować wszelkie inne lęki. Kilka lat p r z e d 11 września Rorty
zauważył (profetycznie, jak się wydaje teraz, p o 11 września), że „jeśli
roboli uda się wyrwać z ich rozpaczliwego nastroju za pomocą
stworzonych przez media pseudo-wydarzeń, w tym okazjonalnych
krótkich a krwawych wojen, to superbogacze nie będą mieli się czego
bać”[38].
Ale superbogacze i tak nie mają czego się bać... Jak słusznie pokazuje
Max Hastings:
[2] Cyt. za: A. Finkielkraut, Nous autres, modernes, Paris 2005, s. 249.
[5] C. Brown, 1966 and All That, London 2005; cyt. za wyimkiem
opublikowanym w „Guardian Weekend”, 5 XI 2005, s. 73.
[9] J. Attali, Le „Titanic”, le mondial Aut nous, „Le Monde”, 3 VII 1998.
[10] P. Applebome i J.D. Glater, Storm Leaves Legal System in Shambles,
„New York Times”, 9 IX 2005.
[14] Louisiana Sees Faded Urgency in Relief Effor, „New York Times”,
22 XI 2005.
[22] J. Dunn, Setting the People Free: The Story of Democracy, London
2005, s. 161.
[23] D. Hakim, For a G.M. Family, the American Dream Vanishes, „New
York Times”, 19 XI 2005.
[2] S.M. Gilbert, Death’s Door: Modern Dying and the Ways we Grieve,
New York 2005.
[5] J. Derrida, Chaque fois unique, la fin du monde, oprac. P.-A. Brault
i M. Naas, Paris 2003.
[12] S. Freud, Kultura jako źródło cierpień, przeł. R. Reszke, [w:] Dzieła,
t. 6: Pisma społeczne, Warszawa 1998, s. 174–175.
2. Lęk i zło
3. Groza Niekontrolowanego
[5] M. Danner, Taking Stock of the Forever War, „New York Times”, 11
IX 2005.
[6] Cyt. za: M.J. Morgan, The Garrison State Revisited: Civil-Military
Implications of Terrorism and Security, „Contemporary Politics” 10
(2004), nr 1, s. 5–19.
[9] J.F. Burns, E. Schmitt, Generals Offer Sober Outlook on Iraqi War,
„New York Times”, 19 V 2005.
[12] J.F. Burns, Iraqi Offensive Met by Wave of New Violence from
Insurgents, „New York Times”, 30 V 2005.
[16] Cyt. za: D. Filkin, Profusion of Rebel Groups Helps Them Survive in
Iraq, „New York Times”, 2 XII 2005.
[18] E. Sciolino, Europe Meets the New Face of Terrorism, „New York
Times”, l VIII 2005.
[31] I. Fisher, Italians say London Suspect Lacks Wide Terrorist Ties,
„New York Times”, 2 VIII 2005.
[3] Ibidem, s. 6.
[4] D.L. Altheide, Mass media, crime, and the discourse of fear,
„Hedgehog Review” 5 (2003), nr 3, s. 9–25.
[6] Por.: Th. Frank, One Market under God, London 2001.
[15] R. Surette, Media, Crime and Criminal Justice, Pacyfic Grove, Calif.
1992, s. 43.
[18] R. Rorty, Love and Money, [w:] R. Rorty, Philosophy and Social
Hope, New York 1999, s. 233.
[26] Zob.: War on terror fuels small arms trade, „Guardian”, 10 X 2003,
s. 19.
[28] Zob. zwłaszcza poufne akta obejmujące blisko 2000 stron śledztwa
kryminalnego prowadzonego przez Amerykańskie Siły Zbrojne, uzyskane
przez „New York Times” i opublikowane 28 V 2005.
[1] J. Derrida, Chaque fois unique, la fin du monde, oprac. P.-A. Brault
i M. Naas, Paris 2003.