VanderMeer Jeff - Ukojenie

You might also like

Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 445

Dla Ann

SOUTHERN
REACH

03
000X. DYREKTORKA,
DWUNASTA EKSPEDYCJA

Tuż za tobą, a jednak poza twoim zasięgiem: szum i syk


morskiej piany, mocny zapach oceanu, skrzyżowane kształty mew,
ich nagłe, denerwujące wrzaski. Zwyczajny dzień w Strefie X,
niezwykły dzień – dzień twojej śmierci – i oto jesteś, oparta o górę
piasku, częściowo osłonięta niszczejącym murem. Na twarzy
czujesz ciepło słońca, a nad sobą masz oszałamiający widok: latarnię
morską, która góruje nad własnym cieniem. Niebo o głębokiej
barwie niedopuszczającej niczego poza swoim błękitnym
więzieniem. W ranie na twoim czole połyskuje lepki piasek.
W ustach czujesz coś cierpkiego, krtaniowego, i to coś wycieka na
zewnątrz.
Czujesz się odrętwiała i pokonana, lecz twój żal miesza się
z dziwną ulgą: przebyłaś tak długą drogę, zatrzymałaś się tutaj, nie
wiedząc, jak to się skończy, a mimo to... odpoczywasz. Nareszcie.
Wszystkie twoje plany z Southern Reach, dręczący i nieustanny
strach przed porażką albo czymś gorszym, cena, którą zapłaciłaś... to
wszystko wycieka teraz na piasek obok ciebie pod postacią
chropowatych czerwonych pereł.
Krajobraz wzbiera ku tobie, wygina się za twoimi plecami, żeby
na ciebie spojrzeć. Miejscami rozbłyskuje, wiruje albo zmniejsza się
do maleńkiego punkcika, by po chwili znowu nabrać ostrości. Twój
słuch też nie jest taki jak kiedyś – osłabł wraz z poczuciem
równowagi. Mimo to dzieje się coś niepojętego, czarodziejska
sztuczka: z krajobrazu wydobywa się jakiś głos i czujesz na sobie
czyjeś spojrzenie. Szept brzmi znajomo: „wszystko w porządku
u ciebie w domu?”. Myślisz jednak, że pytanie zadaje ktoś obcy
i ignorujesz je. Nie podoba ci się to, co może pukać do drzwi.
O wiele gorszy jest rwący ból ramienia po spotkaniu w wieży.
Ta rana cię zdradziła, to przez nią wskoczyłaś w ten jaskrawy błękit,
mimo że nie chciałaś. Jakaś forma komunikacji, jakiś mechanizm
spustowy złożony z rany i roztańczonego płomienia zbliżającego się
przez trzciny zdradziły twoją niezależność. W twoim domu rzadko
panował taki chaos, a mimo to wiesz, że nawet jeśli coś cię opuści
w ciągu najbliższych kilku minut, pozostanie coś innego. W tym
miejscu rozpłynięcie się w niebie, w ziemi, w wodzie nie gwarantuje
śmierci.
Do cienia latarni morskiej dołącza inny cień.
Wkrótce rozlega się skrzypienie butów, popadasz
w dezorientację i krzyczysz: „Unicestwienie! Unicestwienie!”,
miotając się na wszystkie strony, aż w końcu uświadamiasz sobie,
że klęcząca przed tobą zjawa to jedyna osoba odporna na tę sugestię.
– To tylko ja, biolożka.
„Tylko ty”. Tylko biolożka. Tylko twoja nieposłuszna broń
rzucona na mury Strefy X.
Podnosi cię do pozycji siedzącej, przyciska ci do ust manierkę
z wodą, wyciera krew, kiedy odkasłujesz.
– Gdzie geodetka? – pytasz.
– Została w obozie – mówi.
– Nie chciała z tobą iść?
Już się nie boisz, nie boisz się niczego.
– Byłaś płomieniem płynącym przez słone bagna, przez ruiny
wioski. Płonącym powoli płomieniem, błędnym ognikiem, który
sunął przez moczary i wydmy, sunął bez końca, nie jak coś
ludzkiego, ale jak coś wolnego...
Sugestia hipnotyczna mająca ją uspokoić, nawet jeśli zdziała
najwyżej tyle ile pokrzepiająca dziecięca rymowanka.
Podczas rozmowy co chwila opadasz z sił i tracisz wątek.
Mówisz rzeczy, których nie chcesz powiedzieć, starasz się nie
wypaść z roli – z roli osoby, jaką zna biolożka, konstruktu, jaki dla
niej stworzyłaś. Pewnie nie powinnaś się już przejmować rolami,
lecz tę jedną musisz jeszcze odegrać.
Biolożka ma do ciebie pretensje, ale ty nie możesz mieć pretensji
do niej.
– Jeśli to była katastrofa, sama pomogłaś do niej doprowadzić.
Po prostu spanikowałaś i dałaś za wygraną.
To nieprawda – nigdy nie dałaś za wygraną – ale potakująco
kiwasz głową, myśląc o licznych błędach.
– Tak. Tak. Powinnam była wcześniej zauważyć, że się
zmieniasz. – To prawda. – Powinnam była cię wysłać z powrotem
do granicy. – Nieprawda. – Nie powinnam była tam schodzić
z antropolożką. – Nieprawda, nie do końca. Nie miałaś wyjścia,
kiedy antropolożka wymknęła się z obozu, żeby dowieść swojej
wartości.
Wykasłujesz jeszcze więcej krwi, ale teraz to już właściwie bez
znaczenia.
– Jak wygląda granica?
Dziecinne pytanie. Odpowiedź na nie nic nie znaczy. Oprócz
granicy nie ma niczego. Nie ma żadnej granicy.
„Powiem ci, kiedy do niej dotrę”.
– Co naprawdę się dzieje, kiedy ją przekraczamy?
„Nie to, czego mogłabyś się spodziewać”.
– Czego nam nie powiedzieliście o Strefie X?
„Niczego, co mogłoby wam pomóc. W zasadzie niczego”.
Słońce jest niewyraźną aureolą bez środka, głos biolożki
rozbrzmiewa i cichnie, piasek w twojej zaciśniętej prawej dłoni jest
zimny i jednocześnie gorący. Ból, który wraca falami, atakuje co
dwie mikrosekundy, jest tak intensywny, że już go nawet nie ma.
W końcu sobie uświadamiasz, że straciłaś zdolność mówienia.
A jednak nadal tu jesteś, przygaszona i daleka, jakbyś była
dzieckiem leżącym na kocu na tej samej plaży, w czapce nasuniętej
na oczy. Kołysanym do snu przez rytmicznie narastające odgłosy
wody i bryzy równoważące upał, który faluje na twoim ciele,
rozprzestrzenia się w twoich kończynach. Wiatr w twoich włosach
jest doznaniem równie odległym jak targanie wiatrem chwastów
wyrastających ze skały w kształcie głowy.
– Przykro mi, ale muszę to zrobić – mówi do ciebie biolożka,
prawie jakby wiedziała, że wciąż ją słyszysz. – Nie mam innego
wyjścia.
Czujesz lekkie szarpnięcie, a potem pociągnięcie i delikatne
ukłucie, kiedy biolożka pobiera próbkę twojego zainfekowanego
ramienia. Z ogromnej i nieprzebytej odległości docierają do ciebie jej
ręce, biolożka przeszukuje ci kieszenie. Znajduje twój dziennik.
Znajduje twój ukryty pistolet. Znajduje twój żałosny list. Co o nich
pomyśli? Może zupełnie nic. Może po prostu wyrzuci list do wody,
a pistolet razem z nim. Może zmarnuje resztę życia na analizowanie
twojego dziennika.
Ona wciąż mówi.
– Nie wiem, co ci powiedzieć. Jestem zła. Boję się.
Przyprowadziłaś nas tutaj i miałaś okazję podzielić się ze mną tym,
co wiesz, ale się nie podzieliłaś. Nie chciałaś. Powiedziałabym
„spoczywaj w spokoju”, ale wątpię, żebyś miała go zaznać.
Potem odchodzi, a ty za nią tęsknisz, tęsknisz za ciężarem istoty
ludzkiej tuż obok, za przewrotnym błogosławieństwem ukrytym
w jej słowach, ale twoja tęsknota nie trwa długo, bo coraz bardziej
gaśniesz, wtapiasz się w krajobraz jak niechętna zjawa, słyszysz
cichą, delikatną muzykę w oddali i coś, co wcześniej do ciebie
szeptało, szepcze znowu, a potem rozpływasz się na wietrze.
Zespoliło się z tobą coś w rodzaju obcej uwagi, którą łatwo byłoby
pomylić z atomami powietrza, gdyby nie to, że wydaje się jakby
skupiona, zdeterminowana. Radosna?
Coś unosi cię nad nieruchome jeziora, wzbijasz się nad
mokradła, migoczesz zielonymi rozbłyskami na tle brzegu oceanu
w słońcu późnego popołudnia... by potem zawrócić i pomknąć ku
lądowi i jego cyprysom, ku jego czarnej wodzie. Następnie znowu
gwałtownie się wzbijasz, kierujesz się w stronę słońca, jego
rozkołysanego wirowania, i w końcu bezwładnie spadasz, obracasz
się, żeby patrzeć na zbliżającą się szybko ziemię, rozciągniętą nad
migotaniem i powolnym falowaniem trzcin. Przez chwilę myślisz, że
zobaczysz tam Lowry’ego, rannego, ocalałego członka pierwszej
ekspedycji sprzed wielu lat, pełznącego ku bezpiecznej granicy.
Zamiast niego zauważasz jednak tylko biolożkę maszerującą ścieżką
w zapadającym mroku... i czekającego na nią, pojękującego
w męczarniach, zmienionego psychologa z jedenastej ekspedycji.
Ponosisz za to taką samą winę jak inni, twoja wina jest
nieodwracalna. Niewybaczalna.
Zataczasz koło i latarnia morska zaczyna się szybko zbliżać.
Powietrze drży, przeciskając się z jej obu stron, a następnie
przybiera nowy kształt, wiecznie poszukujący, nieustannie badający,
wznoszący się wysoko tylko po to, by znowu opaść i w końcu
zatoczyć łuk niczym znak zapytania, żebyś mogła być świadkiem
własnego całopalenia: widzisz skuloną postać, z której wycieka
światło. Cóż za smutna istota, śpi tam, rozpływa się. Zielony
płomień, sygnał zagrożenia, szansa. Nadal szybujesz? Nadal
umierasz czy już umarłaś? Nie potrafisz rozsądzić.
Ale szept jeszcze z tobą nie skończył.
Nie ma cię tam na dole.
Jesteś na górze.
I wciąż trwa przesłuchanie.
Przesłuchanie, które będzie się powtarzało, dopóki nie udzielisz
wszystkich odpowiedzi.
0001. LATARNIK

Przejrzałem mechanizm reflektora i wyczyściłem soczewkę.


Naprawiłem pompę w ogrodzie. Podreperowałem bramę.
Poukładałem narzędzia w szopie. Odwiedzili mnie ci z BSN.
Muszę zamówić farbę na pasy – czarna zeszła od strony oceanu.
Potrzebuję też gwoździ i przydałoby się jeszcze raz sprawdzić
zachodnią syrenę. Widziałem pelikany, pardwy, coś podobnego
do gajówki, niezliczone kosy, piaskowce, rybitwę królewską,
rybołowa, dzięcioły, kormorany, sójki, pigmejowatego
grzechotnika (obok ogrodzenia – muszę zapamiętać), kilka
królików, jelenia wirginijskiego, a pod wieczór na szlaku
mnóstwo pancerników.

W ten zimowy ranek mroźny wiatr wnikał za kołnierz płaszcza


Saula Evansa maszerującego szlakiem w stronę latarni morskiej. Po
nocnym sztormie szary ocean widoczny na dole po lewej stronie
kłębił się jeszcze na tle pochmurnego błękitu nieba, wyzierając
spomiędzy rozkołysanych, szeleszczących nadmorskich traw.
Później fale wyrzuciły na brzeg drewno, butelki, wyblakłe białe boje
i martwego rekina młota zaplątanego w wodorosty, lecz ani tu, ani
w wiosce nie doszło do poważnych zniszczeń.
U stóp Saula rozciągały się jeżyny i gęsta szarość ostu, który
wiosną i latem miał kwitnąć na fioletowo. Latarnik widział po
prawej ciemne sadzawki pomrukujące narzekaniem perkozów
i gągołków. Przerażone jego pojawieniem się kosy strącały
cieniutkie gałązki, wystrzeliwując w górę, a potem znowu siadały na
drzewach, tworząc gadatliwe wspólnoty. Rześki, świeży zapach
słonego powietrza miał w sobie nutkę spalenizny: woń płomieni
z pieca któregoś z pobliskich domów albo z dogasającego ogniska.
Saul mieszkał w latarni morskiej cztery lata, zanim poznał
Charliego. Nie przeprowadził się do niego, ale ostatnią noc spędził
w jego domku w wiosce, kilometr od latarni. To była nowość,
nieuzgodniona za pomocą słów. Kiedy Saul zamierzał się ubrać
i wyjść, Charlie pociągnął go z powrotem do łóżka. Ten miły gest
wywołał na twarzy Saula leciutki uśmiech.
Gdy Saul wstawał z łóżka, ubierał się i szykował jajka na
śniadanie, Charlie prawie się nie poruszał. Saul nałożył mu dużą
porcję z plastrem pomarańczy, przykrył miską, żeby danie nie
ostygło, i zostawił krótki liścik obok tostera, w którym czekały
kromki pieczywa. Wychodząc, odwrócił się, żeby spojrzeć na
mężczyznę leżącego na plecach i tylko częściowo przykrytego.
Charlie dobiegał czterdziestki, ale wciąż miał szczupły, umięśniony
tors, mocne ramiona i masywne nogi mężczyzny, który sporą część
dorosłego życia spędził na kutrach, wciągając sieci, a do tego płaski
brzuch kogoś, kto rzadko przesiaduje w barach.
Drzwi cicho się zamknęły i już kilka kroków dalej Saul
pogwizdywał na wietrze jak kretyn – w końcu dziękował Bogu,
który go stworzył. Był szczęśliwy, nawet jeśli poczuł to szczęście
dopiero teraz i z tak niespodziewanego powodu. Niektóre rzeczy
przychodzą późno, ale lepiej późno niż wcale.
Wkrótce wyrosła przed nim latarnia morska, wysoka i solidna.
Służyła jako stawa, prowadząc łodzie przez płycizny, ale przez pół
tygodnia świeciła w nocy, zgodnie z harmonogramem ruchu
statków handlowych dalej na oceanie. Saul znał każdy stopień
schodów w tej latarni, każde pomieszczenie wewnątrz jej kamienno-
ceglanych murów, każdą szczelinę i kawałek zaprawy. Wspaniała
czterotonowa soczewka czy też reflektor na górze miał własną
unikalną sygnaturę i Saul znał setki sposobów na ustawienie światła
latarni. To była największa soczewka Fresnela, miała ponad sto lat.
Myślał, że jako kaznodzieja zaznał pewnego spokoju, poczuł
w sobie rodzaj powołania, ale dopiero gdy sam skazał się na banicję
i zostawił wszystko, znalazł to, czego naprawdę szukał. Minął
ponad rok, zanim zrozumiał dlaczego: głosząc kazania,
uzewnętrzniał się, narzucał światu, który później narzucał się jemu.
Natomiast opieka nad latarnią morską wymagała od niego
spoglądania przede wszystkim w głąb siebie i wydawała mu się
mniej aroganckim zajęciem. Tu liczyły się wyłącznie praktyczne
strony życia, wszystkiego nauczył się od swojego poprzednika: jak
pielęgnować soczewkę, jak działa wentylator i panel dostępu do
reflektora, jak dbać o teren, jak naprawić to, co się zepsuje –
mnóstwo codziennych czynności. Lubił każdy element tej rutyny,
rozkoszował się brakiem czasu na rozmyślanie o przeszłości i nie
miał nic przeciwko sporadycznym nadgodzinom – zwłaszcza teraz,
kiedy wciąż jeszcze czuł dotyk Charliego.
Zapomniał o tym dotyku, kiedy zobaczył, co na niego czeka na
żwirowym parkingu za śnieżnobiałym płotem otaczającym latarnię
morską i teren wokół niej. Stało tam znajome zdezelowane kombi,
a obok niego dwoje tych samych co zawsze rekrutów Brygady
Spirytystyczno-Naukowej. Znowu się tu zakradli, zjawili się, żeby
popsuć mu nastrój. Już nawet wyjęli sprzęt z samochodu – bez
wątpienia chcieli jak najszybciej zacząć. Zbliżając się, niemrawo do
nich pomachał.
Ostatnio byli tu nieustannie, robili pomiary i zdjęcia, nagrywali
swoje spostrzeżenia za pomocą pękatych magnetofonów, kręcili
amatorskie filmy. Skupieni na szukaniu... no właśnie: czego? Saul
znał historię wybrzeża, wiedział, że odległość i cisza wyolbrzymiają
szarą rzeczywistość. Wiedział, że w tych przestrzeniach, we mgle
i wzdłuż pustej linii plaży myśli mogą płynąć ku temu co niezwykłe
i tworzyć historię z niczego.
Szedł bez pośpiechu, gdyż ludzie z BSN wydawali mu się
męczący i coraz bardziej przewidywalni. Podróżowali parami, łącząc
spirytyzm z nauką. Czasami się zastanawiał, jak wyglądają ich
rozmowy – ile musi w nich być sprzeczności, tak jak w sporach
toczących się w jego głowie pod koniec kapłańskiej posługi.
Ostatnio do latarni przyjeżdżała wciąż ta sama para: mężczyzna
i kobieta, oboje dwudziestokilkuletni, choć czasami bardziej
przypominali nastolatków, chłopaka i dziewczynę, którzy uciekli
z domu, wlokąc za sobą amatorski sprzęt chemiczny i tablicę ouija.
Henry i Suzanne. Saul zakładał, że zabobony są domeną
kobiety, ale okazało się, że to ona jest naukowcem – w czym się
specjalizowała? – a mężczyzna tropi osobliwości. Henry mówił
z lekkim akcentem, którego Saul nie umiał powiązać z żadnym
miejscem i który opatrywał jego słowa wyraźną pieczęcią władzy.
Młody mężczyzna był pulchny, równie gładko ogolony jak Saul
zarośnięty, miał cienie pod jasnymi błękitnymi oczami i czarne
włosy obcięte na zmodyfikowanego pazia z grzywką zasłaniającą
blade, niezwykle wysokie czoło. Najwidoczniej nie przejmował się
tak przyziemnymi sprawami jak zimowa pogoda, gdyż zawsze nosił
jakąś odmianę delikatnej niebieskiej jedwabnej koszuli zapinanej na
guziki i spodnie od garnituru. Jego lśniące czarne buty z zamkami
po bokach nie nadawały się na szlaki, ale na ulice miast.
Suzanne bardziej przypominała ludzi, których nazywano wtedy
hippisami, ale gdy Saul był młody, mówiono o nich „komuniści”
albo „bohema”. Miała jasne włosy i nosiła szeroką białą haftowaną
koszulę, zakrywającą kolana spódnicę z brązowego zamszu
i dopełniające całości brązowe buty do połowy łydki. Jako
kaznodzieja Saul od czasu do czasu miewał do czynienia z takimi
osobami jak ona – zagubionymi, żyjącymi we własnych głowach,
czekającymi na coś, co je pobudzi. Przez tę kruchość wyglądała jak
bliźniacza siostra Henry’ego.
Żadne z nich nie przedstawiło się z nazwiska, ale raz któreś
powiedziało coś, co zabrzmiało jak „Serumbis”, tylko że Saulowi
nic to nie mówiło. Tak naprawdę, jeśli miał być szczery, wcale mu
nie zależało na pogłębianiu tej znajomości. Po cichu zaczął nazywać
tych dwoje Lekką Brygadą, robiąc aluzję do wagi lekkiej w boksie.
Kiedy wreszcie przed nimi stanął, przywitał się kiwnięciem
głowy i burknął „cześć”, a oni, co często im się zdarzało,
potraktowali go, jakby był sprzedawcą w wiejskim sklepie
spożywczym, a latarnia firmą oferującą jakieś usługi. Gdyby
bliźniaki nie miały pozwolenia Zarządu Parków Narodowych,
zatrzasnąłby im drzwi przed nosem.
– Saul, nie wyglądasz na zadowolonego, mimo że mamy taki
piękny dzień – powiedział Henry.
– To naprawdę piękny dzień, Saul – dodała Suzanne.
Wysilił się na kiwnięcie głową i kwaśny uśmiech, na co
obydwoje zareagowali atakiem śmiechu. Zignorował to.
Kiedy otwierał drzwi, wciąż mówili. Zawsze mieli ochotę
rozmawiać, choć wolałby, żeby po prostu zajęli się swoimi
sprawami. Tym razem opowiadali o jakimś „nekromantycznym
podwojeniu”, które – o ile zrozumiał – miało coś wspólnego
z budową pomieszczenia pełnego luster i ciemności. Brzmiało to
dziwnie i Saul nie wsłuchiwał się w wyjaśnienia, nie widział
żadnego związku między tym czymś a reflektorem albo swoim
życiem w latarni morskiej.
Okoliczni mieszkańcy nie byli ignorantami, ale wierzyli
w przesądy – i chyba trudno się temu dziwić, skoro ocean potrafi
odbierać życie. Komu szkodził talizman na szczęście noszony na
łańcuszku na szyi albo kilka słów modlitwy za bezpieczeństwo
ukochanego człowieka? Intruzi próbujący znaleźć w tym sens,
„analizować i badać”, jak to ujęła Suzanne, zrażali do siebie tych
ludzi, trywializując przyszłe tragedie. Po pewnym czasie
przywykało się jednak do Lekkiej Brygady tak samo jak do
skrzydlatych szczurów, czyli mew. Saul prawie nauczył się nie
gardzić ich towarzystwem w monotonne dni. „Czemu widzisz
drzazgę w oku swego brata, a belki we własnym oku nie
dostrzegasz?”
– Henry uważa, że soczewka latarni może działać bardzo
podobnie do takiego pomieszczenia – ciągnęła Suzanne, jakby to
było jakieś wielkie i zdumiewające odkrycie.
Jej entuzjazm wydał się Saulowi poważny i szczery, a zarazem
miałki i nieprofesjonalny. Ci dwoje czasami przypominali mu
wędrownych kaznodziejów, którzy rozbijali namioty na skraju
miasteczek, mając niewiele poza żarliwą wiarą. Czasami myślał
nawet, że są jakimiś szarlatanami. Gdy zjawili się w latarni po raz
pierwszy, Saul źle zrozumiał Henry’ego i potem był przekonany, że
zajmują się badaniem refrakcji światła i jakimś prymatem.
– Słyszałeś o tych teoriach? – spytała Suzanne, kiedy zaczęli
wspinaczkę po schodach.
Aparat fotograficzny zawiesiła sobie na szyi, w jednej ręce
trzymała walizkę. Henry starał się ukryć sapanie i milczał. Siłował
się z ciężkim sprzętem częściowo zapakowanym do pudła:
z mikrofonami, słuchawkami, czytnikami promieni ultrafioletowych,
ośmiomilimetrową taśmą i dwiema maszynami wyposażonymi
w diody, pokrętła i różne wskaźniki.
– Nie – powiedział Saul, przede wszystkim po to, żeby
zaprzeczyć, gdyż Suzanne często traktowała go jak człowieka
nieokrzesanego, myląc jego szorstkość z ignorancją, jego zwyczajne
ubranie ze strojem prostaka.
Zresztą im mniej mówił, tym swobodniej czuli się w jego
towarzystwie. Tak samo było z potencjalnymi darczyńcami, kiedy
był kaznodzieją. Poza tym tak naprawdę nie wiedział, o czym ona
mówi, podobnie jak nie wiedział, o co chodzi Henry’emu, który
wyjaśniał, że badają „terror” regionu, mimo że to słowo brzmiało
w jego ustach jak „terłar”.
– Cząsteczki prebiotyczne – wesoło wykrztusił zasapany Henry.
– Energia duchów.
Kiedy Suzanne poparła to przydługim wykładem na temat
luster, rzeczy, które mogą z nich wyzierać, oraz tego, że patrząc na
coś z boku, można poznać jego prawdziwą naturę lepiej, niż patrząc
na wprost, Saul zastanawiał się, czy Henry i Suzanne są
kochankami. Jej nagły entuzjazm dla spirytystycznej części brygady
mógł przecież mieć dość prozaiczną przyczynę. Poza tym
wyjaśniłby się jej histeryczny wybuch śmiechu na dole. Saul
wiedział, że to małostkowa myśl, ale chciał się jeszcze
porozkoszować wspomnieniem nocy z Charliem.
– Zobaczymy się na górze – powiedział w końcu, mając już
dość, po czym wbiegł po schodach, pokonując dwa stopnie naraz,
podczas gdy Henry i Suzanne męczyli się na dole i wkrótce zniknęli
mu z oczu.
Chciał spędzić na górze jak najwięcej czasu bez nich. Wiedział,
że po pięćdziesiątce zostanie zwolniony, takie były przepisy, ale
postanowił, że odejdzie w równie dobrej formie, w jakiej był teraz.
Mimo kłującego bólu stawów.
Dotarł na górę prawie bez zadyszki i ucieszył się, widząc, że
pomieszczenie z reflektorem wygląda dokładnie tak jak poprzednim
razem: reflektor był osłonięty pokrowcem chroniącym przed
zadrapaniami i odbarwieniem na słońcu. Saul musiał jedynie
odsunąć zasłony wokół gzymsu, żeby wpuścić światło. To było
jego ustępstwo wobec Henry’ego, tylko na kilka godzin dziennie.
Pewnego razu widział z latarni, jak jakiś olbrzymi kształt sunie
w wodzie za piaszczystymi mierzejami – coś jakby cień, szarość tak
ciemna i głęboka, że tworzyła grubą, gładką masę na tle błękitu.
Nawet przez lornetkę nie potrafił poznać, co to za stworzenie ani
czym mogłoby się stać, gdyby przyglądał mu się wystarczająco
długo. Nie wiedział, czy ostatecznie nie rozprysło się na tysiąc
kształtów, okazując się ławicą ryb, ani czy kolor wody i ostrość
światła nie uległy zmianie, zmuszając to coś do zniknięcia, do
ujawnienia się jako złudzenie. W tym napięciu między czymś, co
mógł wiedzieć o zwyczajnym świecie, a czymś, czego nie wiedział,
czuł się swobodnie, choć jeszcze pięć lat temu byłoby to nie do
pomyślenia. Nie potrzebował już większych tajemnic niż chwile,
w których świat wydawał się równie cudowny jak w jego dawnych
kazaniach. Poza tym taką historię można było opowiadać
w wiejskim barze, była czymś, czego oczekiwano od latarnika, o ile
w ogóle ktoś czegoś od niego oczekiwał.
– I właśnie dlatego interesuje nas to, w jaki sposób reflektor tu
trafił i jaki ma związek z historią obu latarni morskich – powiedziała
Suzanne, stając za plecami Saula.
Najwidoczniej prowadziła rozmowę z latarnikiem także pod jego
nieobecność i chyba myślała, że on cały czas ją słyszy. Widoczny za
nią Henry wyglądał tak, jakby za chwilę miał zemdleć, mimo że
ostatnio regularnie pokonywał tę drogę.
Gdy rzucił sprzęt na ziemię i złapał oddech, powiedział:
– Masz stąd wspaniały widok.
Mówił to zawsze i Saul przestał mu już uprzejmie odpowiadać –
w ogóle przestał odpowiadać.
– Na długo przyjechaliście tym razem? – spytał.
Seria badań trwała już dwa tygodnie i Saul zwlekał z tym
pytaniem, bojąc się odpowiedzi.
Henry zmrużył podkrążone oczy.
– Tym razem mamy pozwolenie ważne do końca roku.
Wskutek jakiegoś dawnego urazu albo uszkodzenia przy
porodzie miał głowę przekrzywioną w prawo, co uwidaczniało się
zwłaszcza, kiedy mówił. Prawe ucho niemal dotykało górnej części
ramienia. Kojarzył się przez to z jakąś maszyną.
– Przypominam: możecie dotykać reflektora, ale nie wolno wam
w żaden sposób ingerować w jego działanie.
Odkąd znowu pojawili się w latarni, Saul powtarzał to
ostrzeżenie codziennie. W przeszłości miewali różne dziwne
pomysły dotyczące tego, co im wolno, a czego nie.
– Spokojnie, Saul – powiedziała Suzanne, a on zazgrzytał
zębami, słysząc, jak wymawia jego imię.
Na początku zwracali się do niego „panie Evans”, co bardziej
mu odpowiadało.
Poczuł coś więcej niż tylko zwykłą dziecinną przyjemność,
sadzając ich na dywanie, pod którym znajdował się właz
i pomieszczenie przerobione na obserwatorium, w którym dawniej,
przed nastaniem automatyzacji, składowano materiały potrzebne do
podtrzymywania światła. Zatajając przed nimi jego istnienie, czuł się
tak, jakby chronił przed ich eksperymentami pewną przegródkę
w swoim mózgu. Zresztą gdyby byli tacy spostrzegawczy, za jakich
najwyraźniej się uważali, domyśliliby się, co oznacza nagłe
zwężenie schodów w górnej części latarni.
Gdy uznał, że się rozłożyli i raczej niczego nie popsują, kiwnął
głową i wyszedł. W połowie schodów wydało mu się, że z góry
dobiega jakiś trzask. Dźwięk jednak się nie powtórzył. Saul zawahał
się, a potem wzruszył ramionami i znowu zaczął schodzić po
spiralnych schodach.

Na dole zajął się porządkowaniem terenu wokół latarni


i układaniem narzędzi w szopie, w której znowu zrobił się bałagan.
Co najmniej jeden przechodzący obok turysta wyglądał na
zaskoczonego widokiem latarnika przechadzającego się wokół
latarni niczym krab pustelnik bez skorupy, lecz w rzeczywistości
wokół budowli było dużo pracy i należało wykonać mnóstwo
dodatkowych zadań, gdyż w przeciwnym razie sztormy i słone
powietrze mogłyby wszystko nadpsuć i zniszczyć. Latem było
trudniej: prażyło słońce i gryzły muchy.
Gloria podkradła się do niego, kiedy oglądał trzymaną za szopą
łódkę. Szopa przylegała do wału z ziemi i zlepu muszlowego, a wał
biegł równolegle do plaży i linii skał sięgającej do oceanu. W porze
przypływu ocean przybywał, by ożywić baseny pływowe pełne
ukwiałów, rozgwiazd, niebieskich krabów, ślimaków i strzykw.
Dziewczynka była postawna i wysoka jak na swój wiek. Miała
dziewięć lat – „dziewięć i pół!” – i choć czasem niebezpiecznie
chwiała się na skałach, jej młody umysł rzadko tracił równowagę, co
budziło podziw Saula. Jego mózgowi mężczyzny w średnim wieku
zdarzało się poślizgnąć.
No więc znów się zjawiła: krzepka postać na skałach ubrana
w zimowe ciuchy: dżinsy, kurtkę z kapturem, pod nią sweter,
i grube buty na szerokich stopach. Skończył z łódką i zawiózł
taczkami kompost za latarnię morską. Gloria cały czas do niego
mówiła. Ciągle do niego mówiła, odkąd zaczęła tu przychodzić
mniej więcej rok temu.
– Wiesz, tu żyli moi przodkowie – powiedziała. – Mama mówi,
że mieszkali dokładnie w miejscu, gdzie teraz stoi latarnia morska.
Jak na tak młodą osobę miała głęboki, spokojny głos, który
czasami go zdumiewał.
– Moi też, mała – odrzekł, przechylając taczkę na górze
kompostu.
Tak naprawdę druga strona jego rodziny tworzyła dziwną
mieszaninę bimbrowników i fanatyków, którzy, siedząc w barze,
lubili mawiać, że „przybyli na te ziemie, uciekając od wolności
religijnej”.
Zastanowiwszy się nad słowami Saula, Gloria powiedziała:
– Ale moi byli tu wcześniej.
– Czy to ma jakieś znaczenie?
Zauważył, że przeoczył kilka szczelin w łódce.
Dziewczynka zmarszczyła brwi. Jej grymas miał taką moc, że
Saul poczuł go na plecach.
– Nie wiem.
Spojrzał na nią. Przestała skakać po skałach i doszła do
wniosku, że kołysanie się na niebezpiecznie ostrej krawędzi jednej
z nich ma większy sens. Na ten widok ścisnęło go w żołądku, ale
wiedział, że nigdy się nie poślizgnęła, nawet jeśli wiele razy groziło
jej takie niebezpieczeństwo, i choć równie wiele razy ją przed tym
ostrzegał, zawsze go ignorowała.
– Chyba tak – powiedziała, wracając do przerwanej rozmowy. –
Chyba ma.
– Jestem w jednej ósmej Indianinem – odrzekł. – Też tutaj
byłem. Jakaś część mnie.
Jakby to miało jakikolwiek wpływ na jego życie. Chociaż nie:
o posadzie latarnika powiedział mu daleki krewny. Ale zrobił to
tylko dlatego, że nie znaleziono innych chętnych.
– No i co? – odparła, przeskakując na następną ostrą skałę,
balansując na niej i przez chwilę wymachując rękami, aż
wystraszony Saul zrobił dwa kroki w jej stronę.
Przeważnie działała mu na nerwy, ale na razie nie umiał jej
przegonić. Jej ojciec był gdzieś w głębi kraju, a matka pracowała na
dwa etaty i mieszkała w bungalowie nad oceanem. Co najmniej raz
w tygodniu musiała jeździć do dalekiego Bleakersville
i prawdopodobnie doszła do wniosku, że jej córka od czasu do
czasu poradzi sobie sama. Zwłaszcza że latarnik miał na nią oko.
A latarnia morska budziła w dziewczynce fascynację, której Saul nie
zdołał zdusić nudnym porządkowaniem szopy i kursowaniem taczką
do pryzmy kompostowej.
Zresztą zimą Gloria też często bywała sama – na przybrzeżnych
równinach błotnych po zachodniej stronie dźgała patykiem dziurki
krabów, goniła prawie oswojone łanie lub wpatrywała się
w odchody niedźwiedzia albo kojota, jakby skrywały jakąś
tajemnicę. Zadowalała się tym, co akurat było w ofercie.
– Kim są ci dziwni ludzie, którzy tu przychodzą? – spytała.
O mało się nie roześmiał. Na Zapomnianym Wybrzeżu
ukrywało się mnóstwo dziwnych ludzi, z nim samym włącznie.
Niektórzy ukrywali się przed rządem, inni przed sobą, jeszcze inni
przed żonami albo mężami. Część uważała, że tworzy własne
niepodległe państwa. Część prawdopodobnie przebywała tu
nielegalnie. Ludzie zadawali pytania, ale nie oczekiwali szczerych
odpowiedzi. Wystarczyły te pomysłowe.
– O kogo konkretnie pytasz?
– O tych z rurkami.
Przez chwilę wyobrażał sobie Henry’ego i Suzanne biegających
po plaży i zajadających się rurkami z kremem.
– Z rurkami? A, to nie są rurki. To coś innego.
Raczej wielkie przezroczyste spirale odstraszające komary.
Poprzedniego lata pozwolił Lekkiej Brygadzie składować je przez
kilka miesięcy na zapleczu na parterze. Skąd u diabła Gloria o tym
wiedziała?
– Kim oni są? – nie ustępowała, balansując teraz na dwóch
skałach, co przynajmniej znaczyło, że Saul może przestać
wstrzymywać oddech.
– Są z wyspy niedaleko stąd.
Mówił prawdę – wciąż mieli bazę na Wyspie Klęski, która była
schronieniem dla dziesiątek z nich, prawdziwą kolonią. Prowadzili
badania, a przynajmniej tak mówiono w wiejskim barze, gdzie
budzili spore zaciekawienie. Podobno ich prywatną inicjatywę
poparł rząd. Zbierali odczyty. Chodziły jednak słuchy, że BSN ma
bardziej złowrogie plany. Z czego zrodziły się te pogłoski:
z uporządkowania i precyzji części z nich czy z niezorganizowania
innych? A może po prostu kilku znudzonych, pijanych emerytów
wytoczyło się z domków na kółkach i rozsiewało dziwne
opowieści?
Tak naprawdę Saul nie wiedział, co ci ludzie robią na wyspie,
jak zamierzają wykorzystać sprzęt zgromadzony na parterze ani
nawet co Henry i Suzanne kombinują teraz na szczycie latarni
morskiej.
– Nie lubią mnie – powiedziała Gloria. – A ja nie lubię ich.
Roześmiał się. Rozbawiły go zwłaszcza jej splecione na piersi
ręce i bezczelny ton, jakby uznała BSN za swoich odwiecznych
wrogów. Prawie przyznał jej rację.
– Śmiejesz się ze mnie?
– Nie – powiedział. – Nie z ciebie. Jesteś ciekawska. Zadajesz
pytania. Dlatego cię nie lubią. Po prostu.
Ludzie zadający pytania niekoniecznie lubią na nie odpowiadać.
– Co jest złego w zadawaniu pytań?
– Nic.
Wszystko. Kiedy pada pytanie, to, co było pewne, staje się
niepewne. Pytania otwierają drogę wątpliwościom. Powiedział mu
to ojciec. „Nie pozwól, żeby ci zadawali pytania. Od razu udzielasz
odpowiedzi, nawet jeśli o tym nie wiedzą”.
– Ale ty też jesteś ciekawski – stwierdziła Gloria.
– Dlaczego tak uważasz?
– Strzeżesz światła. A światło widzi wszystko.

Może i światło widziało wszystko, ale Saul nie, więc postanowił


zapomnieć o kilku ostatnich zadaniach, o kilku ostatnich sprawach,
które trzymałyby go z dala od latarni morskiej dłużej, niżby chciał.
Wjechał taczką na żwir obok kombi. Czuł dziwny niepokój, jakby
należało sprawdzić, co się dzieje z Henrym i Suzanne. A jeśli
znaleźli klapę w podłodze i zrobili coś głupiego, na przykład spadli
i złamali te swoje dziwne małe karki? Spojrzał w górę, zobaczył
Henry’ego spoglądającego w dół zza barierki i zrobiło mu się
głupio. Jakby miał paranoję. Henry pomachał – a może to był jakiś
inny gest? Saulowi zakręciło się w głowie i oderwał od niego
wzrok, wykonując coś w rodzaju gwałtownego zwrotu,
zdezorientowany blaskiem słońca.
Zauważył jakiś błysk w trawie obok rośliny wyrastającej z kępy
chwastów, niedaleko której dwa dni temu znalazł zdechłą
wiewiórkę. Szkło? Klucz? Ciemnozielone liście tworzyły
nieforemny krąg wokół czegoś, co leżało u podstawy. Saul
przyklęknął, osłonił oczy, ale liście rośliny wciąż zakrywały
połyskujący przedmiot – a może był on po prostu częścią liścia? Tak
czy inaczej, odznaczał się niezwykłą delikatnością, choć
jednocześnie przekornie kojarzył mu się z czterotonową soczewką
wysoko w górze.
Słońce za plecami Saula przypominało szepczącą koronę. Upał
wzmógł się, ale bryza znad oceanu z szelestem unosiła liście
palmiczek. Gloria była gdzieś z tyłu, śpiewała jakąś bzdurną
piosenkę. Zeszła ze skał szybciej, niż się spodziewał.
W tej chwili nie istniało nic oprócz rośliny
i niezidentyfikowanego blasku.
Nie zdjął jeszcze rękawiczek, więc przyklęknął obok rośliny
i sięgnął w stronę połyskującego przedmiotu, muskając liście. Czy
była to maleńka, ruchoma spirala światła? Przypominała mu obraz,
jaki można zobaczyć, gapiąc się w kalejdoskop, tyle że miała
intensywną białą barwę. Wirowała, migotała i wymykała się z jego
silnego uścisku. Saulowi zrobiło się słabo.
Zaniepokojony zaczął się odsuwać.
Ale było za późno. Poczuł, jak jakaś drobinka wnika w jego
kciuk. Nie czuł bólu, jedynie nacisk, a potem odrętwienie, lecz mimo
to odskoczył zdziwiony, krzycząc i wymachując ręką. Gorączkowo
zdarł rękawicę i obejrzał kciuk. Wiedział, że Gloria go obserwuje
i nie jest pewna, co o tym myśleć.
Na ziemi przed nim już nic nie połyskiwało. U podstawy rośliny
nie było żadnego światła. Nie czuł w kciuku najmniejszego bólu.
Powoli się uspokoił. Nic nie kłuło go w kciuku. Nie było
żadnego śladu, żadnego szczypania. Podniósł rękawicę, obejrzał ją –
nie znalazł dziurki.
– Wszystko w porządku? – spytała Gloria. – Coś cię ugryzło?
– Nie wiem – powiedział.
Wtedy poczuł na sobie spojrzenie kogoś innego, odwrócił się
i zobaczył, że przygląda mu się Henry. Jak zdołał tak szybko zejść
po schodach? Może minęło więcej czasu, niż Saulowi się
wydawało?
– Właśnie... wszystko w porządku, Saul? – spytał Henry, ale
Saul nie usłyszał w jego głosie żadnego zatroskania.
Ponieważ w głosie Henry’ego nie było słychać zatroskania.
Pobrzmiewała w nim jedynie dziwna ekscytacja.
– Nic się nie stało – powiedział skrępowany, choć nie wiedział,
dlaczego się tak czuje. – Po prostu ukłułem się w kciuk.
– Przez rękawicę? To musiał być spory kolec.
Henry wodził wzrokiem po ziemi jak ktoś, kto zgubił ulubiony
zegarek albo portfel pełen pieniędzy.
– Nic mi nie jest, Henry. Nie martw się o mnie. – Saula
najbardziej zdenerwowało to, że zupełnie bez powodu zrobił z siebie
głupka, ale poza tym chciał, żeby Henry mu uwierzył. – Może
kopnął mnie prąd.
– Może...
Błysk w oku tego mężczyzny przypominał zimne światło latarni
docierające do Saula z daleka, jakby Henry przesyłał zupełnie inny
komunikat.
– Nic się nie stało – powtórzył Saul.
Nic się nie stało.
Prawda?
0002. PTASI DUCH

Trzeciego dnia w Strefie X, mając Kontrolera za ponurego


towarzysza, Ptasi Duch znalazła szkielet w trzcinie. Tym razem
w Strefie X była zima, widoczna tym wyraźniej, im bardziej kręty
szlak oddalał się od oceanu, z którego się wynurzyli. Wiał zimny
wiatr, smagając ich twarze, szarpiąc kurtki, a czujny, szarawy błękit
nieba zdawał się skrywać jakąś ważną tajemnicę. Aligatory, wydry
i piżmaki wycofały się pod ziemię, były teraz duchami gdzieś pod
monotonnym pluskiem i bulgotem wody.
Wysoko w górze, gdzie niebo nabierało intensywnej, błękitnej
barwy, Ptasi Duch zauważyła odbijającą światło powierzchnię
i zidentyfikowała ją jako kołujący klucz bocianów. Słońce
połyskiwało srebrzyście w ich białych i szarych piórach, gdy
w oddali z dostojną władczością sunęły po niebie, zmierzając...
dokąd? Ptasi Duch nie była w stanie stwierdzić, czy badają krańce
swojego więzienia, umiejąc już rozpoznać niewidzialną granicę,
zanim ją przekroczą, czy może podobnie jak wszystko, co utknęło
w Strefie X, kierują się po prostu ledwie pamiętanym instynktem.
Ptasi Duch zatrzymała się i Kontroler zrobił to samo. Był
mężczyzną o wyraźnie zarysowanych kościach policzkowych,
dużych oczach, jasnobrązowej skórze i nosie wystarczająco
szerokim, by mógł uchodzić za nos boksera. Miał na sobie dżinsy
i czerwoną flanelową koszulę, a do tego czarną kurtkę i buty, jakich
nie wybrałaby na wędrówkę przez dzikie tereny. Dyrektor Southern
Reach. Człowiek, który ją przesłuchiwał. Może i wyglądał na
wysportowanego, ale odkąd znaleźli się w Strefie X, chodził
przygarbiony i mamrotał pod nosem, przeglądając
w nieskończoność kilka ocalonych rozmiękłych, pomarszczonych
kartek z jakiegoś bezużytecznego raportu Southern Reach. Szczątki
ze starego świata.
Bocianów prawie nie zauważył.
– Co to było? – spytał.
– Ptaki.
– Ptaki?
Jakby to słowo brzmiało mu obco albo nie miało żadnego
znaczenia. Jakby było nieważne. Tylko kto mógł wiedzieć, co tu jest
ważne, a co nie?
– Tak. Ptaki.
Więcej szczegółów pewnie by do niego nie dotarło.
Uniosła lornetkę i obserwowała, jak bociany skręcają w tę,
a potem we w tę, lecz ich klucz nie traci kształtu, pozostając czymś
w rodzaju żywego, szybującego wiru na niebie. Szyk przypominał
jej zawracającą ławicę ryb, w której niedawno niespodziewanie się
znaleźli: ich zaskakujące wejście do Strefy X w głębi oceanu.
Czy patrząc na nią z góry, bociany wiedziały, co widzą? Czy
kogoś albo coś o tym informowały? Przez dwie noce z rzędu czuła,
jak zwierzęta gromadzą się tuż za poświatą ogniska, bezwolne
i zdalnie sterowane czujniki Strefy X. Kontrolerowi się spieszyło,
jakby cel miał jakieś znaczenie, jej natomiast zależało na zbieraniu
danych.
Odkąd dotarli na plażę, doszło już do pewnych nieporozumień
dotyczących ich wzajemnych relacji – zwłaszcza kwestii dowództwa
– i potem Kontroler odebrał Ptasiemu Duchowi swoje imię,
poprosił, żeby znowu nazywała go Kontrolerem, a nie Johnem.
Uszanowała to. Niektóre zwierzęta potrzebują skorupy, żeby
przetrwać. Nie mogą bez niej długo żyć.
Jej dezorientację potęgowała gorączka i wywiedzione z jej
własnych doświadczeń z „jasnością” poczucie, że Kontroler też
ulega asymilacji i wkrótce może przestać być sobą. Chyba zatem
rozumiała, dlaczego zatopił się w czymś, co nazywał „swoimi
kartkami o terroir”, dlaczego kłamał, że chce znaleźć rozwiązanie,
podczas gdy wyraźnie widziała, iż po prostu potrzebuje czegoś
znajomego, czego mógłby się trzymać.
Pierwszego dnia spytała go:
– Kim bym dla ciebie była w tamtym świecie, w świecie, gdzie
ty wykonywałbyś jedną ze swoich dawnych prac, a ja jedną ze
swoich?
Nie odpowiedział, ale się domyśliła: ona byłaby podejrzaną,
byłaby wrogiem słuszności i prawdy. Kim zatem byli dla siebie
tutaj?
W pewnej chwili miała ochotę odwrócić się do niego i zmusić
go do prawdziwej rozmowy, sprowokować konflikt. Wtedy jednak
spojrzała na trzcinę po lewej stronie i zauważyła coś
pomarańczowego.
Prawdopodobnie zastygła bez ruchu albo zdradziła się w inny
sposób, gdyż Kontroler spytał:
– Co się stało? Coś się stało?
– Nic. Chyba – powiedziała.
Po chwili znowu zauważyła pomarańczowy kolor – jakiś
skrawek, postrzępioną szmatę przywiązaną do trzciny, wydymającą
się na wietrze. Mniej więcej sto metrów w głąb trzcinowego oceanu,
zdradliwych mokradeł pełnych wsysającego błota. Kawałek dalej
widniał jakiś cień albo zagłębienie, trzcina ustępowała czemuś,
czego nie było widać z ich pozycji.
Podała mu lornetkę.
– Widzisz to?
– Tak. To... znak geodezyjny – powiedział niewzruszony.
– Jasne, zwłaszcza tutaj – prychnęła, a potem tego pożałowała.
– Okej. W takim razie to coś przypominającego znak
geodezyjny. – Oddał jej lornetkę. – Powinniśmy trzymać się szlaku,
dotrzeć do wyspy.
Wreszcie szczera wypowiedź na temat wyspy, proporcjonalna
do niechęci Kontrolera wobec milczącej propozycji obejrzenia
szmaty w trzcinach.
– Możesz tu zostać – powiedziała, wiedząc, że nie zostanie.
Wolałaby, żeby został – przez chwilę mogłaby pobyć w Strefie
X naprawdę sama.
Tylko czy tutaj ktokolwiek mógł być naprawdę sam?

Długo po ocknięciu się na pustej działce, a potem w Southern


Reach na badaniach, Ptasi Duch myślała, że nie żyje, że znalazła się
w czyśćcu, mimo że nie wierzyła w życie po śmierci. To uczucie nie
ustąpiło, nawet kiedy sobie uświadomiła, że w jakiś tajemniczy
sposób przedostała się przez granicę z powrotem do prawdziwego
świata... że nawet nie jest biolożką z dwunastej ekspedycji, lecz jej
kopią.
Wyznała to Kontrolerowi podczas przesłuchań: „[...] było cicho
i tak pusto [...]. Czekałam więc, bojąc się oddalić, bojąc się, że
mogłam tam trafić z jakiegoś powodu”.
Nie oddawało to jednak pełni jej myśli, jej analiz. Odosobnienie
w siedzibie Southern Reach sprawiało, że trudno jej było stwierdzić
nie tylko, czy naprawdę żyje, ale także – jeśli żyła – kim jest. Do
tego dochodziło jeszcze wrażenie, że jej wspomnienia nie należą do
niej, że otrzymała je z drugiej ręki i nie ma pewności, czy stało się to
wskutek jakiegoś eksperymentu Southern Reach, czy może za
sprawą oddziaływania Strefy X. Nawet w szczegółach swojej
ucieczki w drodze do Centrali wyczuwała jakąś projekcję, jakby
wszystko przydarzało się komuś innemu, jakby była jedynie
tymczasowym rozwiązaniem, i być może właśnie ten dystans
pomógł jej uniknąć schwytania, dodał do jej działań warstwę
absolutnego spokoju. Kiedy dotarła do dalekiej Skalistej Zatoki, tak
bliskiej biolożce, która była tam przed laty, na chwilę zaznała
spokoju, pozwalając, żeby krajobraz przydzielił ją do innej kategorii
– żeby ją złamał, umożliwiając jej stworzenie się od nowa.
Jednak dopiero po przedostaniu się do Strefy X zdobyła
wreszcie przewagę nad własnym niepokojem, nad własną
bezcelowością. Na chwilę wpadła w panikę, kiedy woda na nią
naparła, otoczyła ze wszystkich stron, gdy sama świadomie naraziła
się na utonięcie. Ale po chwili coś zaskoczyło (a może wróciło?)
i szarpiąc się z własną śmiercią, zaczęła się radować doznawaniem
oceanu, była szczęśliwa, że musi walczyć o wypłynięcie na
powierzchnię – przedzierać się przez wspaniałą histerię biomasy –
co było pewnego rodzaju dowodem, że nie jest biolożką, że stała się
czymś nowym, co może i chce przetrwać. Odrzuciła strach przed
utonięciem jako coś, co należało do kogoś innego.
Potem nawet reanimowanie Kontrolera na plaży wydawało jej
się niezaprzeczalnym dowodem własnej niezależności. Podobnie jak
naleganie, żeby ruszyli w stronę wyspy, a nie latarni morskiej.
„Gdziekolwiek poszłaby biolożka, tam pójdę i ja”. Prawda,
słuszność zawarta w tych słowach dały jej nadzieję, mimo poczucia,
że wszystko, co pamięta, zobaczyła przez okno otwarte na życie
innego człowieka. Że tak naprawdę tego nie doświadczyła. Albo
jeszcze nie doświadczyła.
– Chcesz życia, w którym byłabyś obecna, bo na razie go nie
masz – powiedział jej Kontroler, ujmując to w prymitywny sposób.
Od tamtej pory nie doświadczała zbyt wielu nowości. Przez
prawie trzy dni marszu zza horyzontu nie wyskoczyło nic
potwornego ani niezwykłego. Nic nienaturalnego, jeśli pominąć
pewne zniekształcenie krajobrazu, pewne procesy zachodzące pod
powierzchnią. Czasami o zmroku powracał do niej obraz
rozgwiazdy, lekko błyszczącej, niczym kompas w głowie
wskazujący jej kierunek, i znowu zdawała sobie sprawę, że
Kontroler nie czuje tu tego samego co ona. Nie mógł omijać
zagrożeń, dostrzegać szans. Jasność ją opuściła, ale w jej miejsce
pojawiło się coś innego.
– To kamuflaż – powiedziała, kiedy Kontroler wyznał, że jest
zdezorientowany: że Strefa X wydaje się zupełnie normalna. –
Możesz coś wiedzieć i jednocześnie nie wiedzieć niczego –
wyjaśniła. – Z góry ubarwienie perkoza jest oczywiste. Z góry nie
sposób go przeoczyć. Ale z dołu, kiedy unosi się na wodzie, jest
praktycznie niewidzialny.
– Perkoz?
– Taki ptak.
Znowu ptak.
– To wszystko jest tylko przebraniem?
Zadał to pytanie niedowierzającym tonem, jakby rzeczywistość
była wystarczająco dziwna.
Ptasi Duch dała za wygraną, bo to nie była wina Kontrolera.
– Nigdy nie szedłeś przez ekosystem, który nie byłby
zniekształcony albo dysfunkcjonalny, prawda? Może ci się
wydawać, że szedłeś, ale to nieprawda. Więc coś, co jest dobre,
może ci się wydawać złe.
Niewykluczone, że wcale nie miała racji, ale chciała pozostać
przy władzy – nie potrzebowała kolejnego sporu o cel ich wyprawy.
Uważała, że upierając się przy dotarciu na wyspę, chroni ich oboje.
Nie interesowały jej ostatnie szanse, ostatnie desperackie szarże na
karabiny wroga, a coś w nastroju Kontrolera kazało jej
przypuszczać, że on dąży właśnie do takiego rozwiązania. Jej
natomiast zależało wyłącznie na tym, żeby poznać – samą siebie
i Strefę X.
W tym miejscu nie mieli szans na ucieczkę od światła: było
dalekie, ale bardzo jasne. Dawało rzadką wyrazistość trzcinie, ziemi
i wodzie, która odzwierciedlała ich sylwetki i płynęła za nimi
kanałami. To właśnie przez to światło Ptasi Duch czuła się tak,
jakby szybowała: światło płatało figla jej oczom i nie widziała,
dokąd idzie. To właśnie ono nieustannie uzupełniało jej zasoby
spokoju. Badało i kwestionowało wszystko w sposób, którego
Kontroler pewnie by nie zrozumiał, a potem wycofywało się, by to,
czego dotknęło, mogło istnieć osobno.
Być może światło także im przeszkadzało, gdyż co chwila cofali
się i potykali, trącali ziemię kijem w obawie przed zdradą, a gęste
trzciny tworzyły kępy, które czasami okazywały się nie do
przebycia. W pewnej chwili bekaśnica w brązowe plamki, prawie
niewidoczna na tle trzciny, wzniosła się tak blisko i tak cicho, że
zaskoczyła Ptasiego Ducha chyba jeszcze bardziej niż Kontrolera.
W końcu dotarli jednak do szmaty przywiązanej do trzcin. Za
nią zobaczyli pożółkłą wypukłość wciśniętą w błoto i do połowy
zapadniętą.
– Co to jest, do diabła? – spytał Kontroler.
– To już nie żyje – powiedziała. – Nie może nam zrobić
krzywdy.
Kontroler nadal przesadnie reagował na bodźce, które dla niej
okazywały się zbyt słabe. Był nerwowy albo skrzywiony po jakimś
zupełnie innym doświadczeniu.
Sama jednak doskonale wiedziała, co to takiego. Pośrodku
widziała zapadnięte szczątki szkaradnej czaszki i zbielałą,
stwardniałą maskę twarzy wpatrzonej w nich, lecz już niewidzącej,
otoczonej pleśnią i porostami.
– Zawodząca istota – powiedziała. – To zawodząca istota, którą
słyszałyśmy codziennie o zmroku.
Która goniła biolożkę przez trzciny.
Ciało zrzuciło skórę, spłynęło strużkami po bokach kości,
zniknęło w glebie. Pozostał szkielet zadziwiająco podobny do
skrzyżowania olbrzymiego wieprza albo nagiego ślimaka z istotą
ludzką. Mniejsze żebra zwisały z większych niczym makabryczny
wewnętrzny żyrandol, a kości piszczelowe kończyły się dziwnymi
gruzełkowatymi kawałkami chrząstki, oskubanymi przez ptaki,
kojoty i szczury.
– Leży tu już od jakiegoś czasu – powiedział Kontroler.
– Tak.
Zbyt długo. Poczuła ukłucie niepokoju i powiodła wzrokiem po
horyzoncie, wypatrując jakiegoś intruza, jakby szkielet był zasadzką.
Jeszcze półtora roku temu żył, a teraz znajdował się w stanie
zaawansowanego rozkładu. Przed anonimowością ocaliła go jedynie
tafla twarzy. Nawet jeśli ta istota, to przekształcone wcielenie
psychologa z ekspedycji, którą Kontroler nazywał „ostatnią
jedenastą”, skonała tuż po spotkaniu z biolożką... tempo rozkładu
było nienaturalnie szybkie.
Kontroler jednak tego nie zauważył, więc postanowiła zachować
te spostrzeżenia dla siebie. On tylko krążył wokół szkieletu
i przyglądał mu się.
– Więc kiedyś to był człowiek – powiedział, a gdy nie
zareagowała, powtórzył.
– Możliwe. Równie możliwe, że był nieudanym sobowtórem.
Wątpiła, by sama była nieudanym sobowtórem tak jak to
stworzenie. Miała cel, wolną wolę.
Może zdarzają się kopie lepsze od oryginału, zdolne tworzyć
nową rzeczywistość poprzez unikanie dawnych błędów?

– Mam w głowie twoją przeszłość – powiedział jej, gdy tylko


zeszli z plaży. Zamierzał się wymienić informacjami. – Mogę ci ją
oddać.
Teraz to była tylko stara, nic niewarta śpiewka.
Zaczął mówić, zmuszony do tego jej milczeniem, i choć myślała,
że Kontroler wciąż może coś zatajać, jego słowa, przesycone
niecierpliwością i rodzajem zaangażowania, brzmiały szczerze.
Czasem wkradał się między nie jakiś rozpaczliwy podtekst, który
jednak doskonale rozumiała i postanowiła zignorować. Z łatwością
skojarzyła go z jego wizytami w jej kwaterach w Southern Reach.
Wieść, że psycholożka z dwunastej ekspedycji była dyrektorką
Southern Reach i uważała biolożkę za swoje szczególne
przedsięwzięcie, swoją szczególną nadzieję, rozśmieszyła Ptasiego
Ducha. Wzbudziła też nagłą sympatię do psycholożki, przypomniała
o ich potyczkach w czasie wstępnych przesłuchań. Przebiegła
psycholożka / dyrektorka próbowała zwalczyć coś tak szerokiego
i głębokiego jak Strefa X czymś tak wąskim i nieprecyzyjnym jak
biolożka. Jak Ptasi Duch. Strzyżyk, który szybko przemknął przez
jeżyny i zniknął jej z oczu, zdawał się podzielać tę opinię.
Gdy przyszła jej kolej, przyznała, że pamięta wszystko do
chwili, w której prześwietlił ją, zatomizował albo zreplikował
Pełzacz żyjący w tunelu / wieży – do chwili swojego stworzenia,
która mogła być chwilą śmierci biolożki. Pełzacz i płonąca pod
warstwami mitów jego struktury twarz latarnika sprawiły, że
niedowierzanie bijące od Kontrolera skojarzyło się Ptasiemu
Duchowi z przezroczystą rybą z głębi oceanu. Czym było kilka
niewyobrażalnych rzeczy na tle tych wszystkich, które już widziała?
Nie zadał żadnych pytań, których w jakiejś formie nie zadały
biolożka, geodetka, antropolożka albo psycholożka podczas
dwunastej ekspedycji.
Z jakiegoś powodu to także wytworzyło nieprzyjemne wrażenie
podwojenia, o które spierała się ze sobą we własnej głowie. Bo
czasami nie aprobowała własnych decyzji – decyzji biolożki.
Dlaczego na przykład jej drugie „ja” tak nieostrożnie podeszło do
słów na ścianie? Dlaczego nie starło się z psycholożką / dyrektorką,
gdy tylko poznało prawdę o hipnozie? Co zyskało, schodząc
i odkrywając Pełzacza? Ptasi Duch mogła wybaczyć pewne rzeczy,
ale inne drażniły ją i wpychały w spirale gdybania doprowadzające
do szału.
Męża biolożki odrzuciła zupełnie, bez wahania, gdyż wiązało się
z nim przygnębienie miejskiego życia. Biolożka miała męża, ale
Ptasi Duch nie – została uwolniona od wszelkich tego typu
zobowiązań. Właściwie to nie rozumiała, dlaczego jej sobowtór się
na coś takiego godził. Trzeba było wyjaśnić z Kontrolerem jeszcze
jedno nieporozumienie: jej potrzeba gromadzenia doświadczeń, by
zastąpić te cudze, nie obejmowała ich wzajemnych relacji, bez
względu na to, jaki obraz biolożki tkwił w jego głowie. Nie mogła
tak po prostu rzucić się razem z nim w wir jakiejś fizyczności
i zastąpić to, co nierzeczywiste, czymś zwyczajnym i mechanicznym
– ponieważ pamiętała męża, który wrócił do domu pozbawiony
wspomnień. Każdy kompromis skrzywdziłby ich oboje, z jakiegoś
powodu nie wchodził w grę.
– Więc mogę skończyć tak jak on? – spytał Kontroler, stojąc
przed szkieletem zawodzącej istoty. – Jakaś wersja mnie może tak
skończyć?
– Wszyscy tak kończymy, Kontrolerze.
Tylko że nie do końca tak, gdyż z tych oczodołów,
z pleśniejącego szkieletu wciąż wydobywało się coś jakby jasność,
jakaś forma życia – skierowana ku Ptasiemu Duchowi badawcza
siła, którą ona odepchnęła, a której Kontroler nie mógł poczuć.
Strefa X patrzyła na nią tymi martwymi oczami. Strefa X
analizowała ją ze wszystkich stron. Poczuła się jak kontur tworzony
przez czyjeś spojrzenie, poruszający się tylko dlatego, że to
spojrzenie porusza się razem z nim, utrzymuje jedność tworzących
ją atomów i nadaje im spójny kształt. A mimo to oczy, które na nią
patrzyły, wydawały się znajome.
– Może dyrektorka pomyliła się co do biolożki, może to ty jesteś
odpowiedzią.
Powiedział to tylko z lekkim sarkazmem.
– Nie jestem odpowiedzią – odrzekła. – Jestem pytaniem.
Mogła też być wcielonym przesłaniem, cielesnym sygnałem,
nawet jeśli jeszcze nie odkryła, jaką historię powinna opowiedzieć.
Myślała również o tym, co widziała, wchodząc do Strefy X,
kiedy wydawało jej się, że z obu stron otaczają ich jedynie okropne
sczerniałe ruiny wielkich miast i olbrzymie wraki statków
oświetlone huczącą czerwienią i pomarańczowością ognisk, które
nie dawały niczego poza cieniem spowijającym zapłakane kształty
w oddali, a one z kolei pełzły i skakały po popiołach. Tak bardzo
chciała się odgrodzić od rozwlekłych wyznań Kontrolera, od
szokujących rzeczy, o których nieświadomie mówił i przez które
teraz była pewna, że poznała jego wszystkie tajemnice. „Podnieś
pistolet”, „Chcę usłyszeć jakiś dowcip, taki w formie zagadki”,
„Zabiłem ją, to była moja wina”... Wyszeptała mu do ucha
hipnotyczne zaklęcia, żeby stłumić nie tylko jego słowa, lecz także
horror rozgrywający się wokół nich.
Leżący przed nimi szkielet został oskubany do czysta. Wyblakłe
kości gniły, końce żeber zmiękły już od wilgoci, większość z nich
odpadła i zginęła w błocie.
Wysoko w górze bociany wciąż sunęły w przechyle i skręcały
w tę i we w tę, wykonując złożony, synchroniczny powietrzny
taniec piękniejszy niż wszystko, co kiedykolwiek stworzyły ludzkie
umysły.
0003. DYREKTORKA

W weekendy twoim schronieniem staje się Chipper’s Star


Lanes, gdzie nie jesteś dyrektorką Southern Reach, lecz po prostu
jedną z klientek baru. Chipper’s stoi w pobliżu autostrady, z dala od
Bleakersville, prawie przy samym końcu drogi gruntowej. Możliwe,
że ludzie Jima Lowry’ego w Centrali wiedzą o tym miejscu,
możliwe, że je obserwują i podsłuchują, ale nigdy nie spotkałaś tu
nikogo z Southern Reach. Nawet Grace Stevenson, twoja
zastępczyni, nie ma pojęcia o tym barze. Dla niepoznaki wkładasz
koszulkę miejscowej firmy budowlanej albo imprezy charytatywnej
w rodzaju festiwalu chili i stare dżinsy z czasów, kiedy po raz
ostatni byłaś gruba. Czasem dorzucasz do tego bejsbolówkę
reklamującą twój ulubiony grill bar.
Jeździsz tam na kręgle, tak jak jeździłaś z ojcem, kiedy byłaś
mała, ale zazwyczaj zaczynasz od samotnej gry na butwiejącym, lecz
wciąż dobrym polu do minigolfa nazwanym „Przygoda na safari”.
Lwy przy dziewiątym dołku tworzą uśpioną górę fantazyjnego
plastiku stopionego i poczerniałego na krawędziach wskutek jakiejś
dawnej katastrofy. Olbrzymi hipopotam stojący okrakiem przy
ostatnim, osiemnastym dołku ma maleńkie łapki, a farba złazi
z niego płatami, odsłaniając krwistoczerwoną spodnią warstwę,
jakby twórcy mieli zbyt wielką obsesję na punkcie realizmu.
Potem wchodzisz do środka i grasz z ludźmi szukającymi
czwartego zawodnika kilka rundek pod blaknącym kosmosem
namalowanym na suficie – jest tam Ziemia, jest Jupiter, fioletowawa
mgławica z czerwonym środkiem, a po zmroku wszystko rozświetla
tandetny pokaz laserów. Dajesz radę przez cztery, pięć rund, rzadko
przekraczasz dwieście punktów. Potem siedzisz przy ciemnym,
wygodnym barze. Wciśnięto go w kąt, jak najdalej od
pomieszczenia ze śmierdzącymi butami, i jakimś cudem nie docierają
tam piski, stuk i dudnienie kręgli. To wszystko znajduje się za
blisko Strefy X, ale dopóki nikt o tym nie wie, ta informacja dalej
może zabijać klientów równie powoli jak przez ostatnie trzydzieści
lat.
Chipper’s przyciąga głównie stałych bywalców, bo tak
naprawdę to speluna z przypiętym do sufitu ciemnym filcem
rzekomo usianym gwiazdami. Przybity do niego metal bardziej
przypomina niezliczone odznaki szeryfów ze starych westernów.
Od dawna rdzewieje, więc sufit zmienił się w matową czerń
nakrapianą maleńkimi rudawobrązowymi rozgwiazdami. Tabliczka
w kącie zaprasza do Gwiezdnej Sali. Stoi tam sześć okrągłych
stolików z drewna otoczonych krzesłami obitymi sztuczną czarną
skórą, które wyglądają tak, jakby dawno temu ukradziono je z sieci
rodzinnych restauracji.
Większość twoich barowych towarzyszy siedzi pochłonięta
sportem sączącym się ze ściszonego telewizora. Stara zielona
wykładzina wspinająca się na ściany chłonie pomruki rozmów. Stali
bywalcy są nieszkodliwi i rzadko hałasują – nawet pośredniczka
w handlu nieruchomościami, która uważa, że zjadła wszystkie
rozumy, ale nadrabia umiejętnością opowiadania ciekawych historii.
Oprócz niej jest jeszcze siwobrody siedemdziesięciolatek – prawie
zawsze stoi przy końcu baru i pije jasne piwo. To weteran jakiejś
wojny, oscyluje między lakonicznym dystansem a serdecznością.
Twoja bajeczka o byciu psycholożką jakoś tu nie pasuje i nie
lubisz jej używać. Każdemu, kto pyta, mówisz, że jeździsz
ciężarówkami i akurat masz wolne, a potem pociągasz solidny łyk
piwa z butelki, żeby zakończyć tę część rozmowy. Taki zawód
wydaje się ludziom wiarygodny, może przekonuje ich twój wzrost
albo szerokie ramiona. Przeważnie sama prawie zaczynasz wierzyć,
że jeździsz ciężarówkami i że ci ludzie są dla ciebie kimś w rodzaju
przyjaciół.
Pośredniczka mówi, że siwobrody nie jest żadnym weteranem,
tylko „zwyczajnym alkoholikiem chcącym wzbudzić współczucie”,
ale czujesz, że i tak mu współczuje. Jego ulubione powiedzonka to:
„będę się już wycofywał” i „gdzie tam, do diaska!”. Reszta klientów
to reprezentatywna grupa pielęgniarek z izby przyjęć, kilku
mechaników, fryzjerka, parę recepcjonistek i kilku pracowników
biurowych. Twój tata nazwałby to grono „ludźmi, którym nigdy nie
pozwala się zajrzeć za kurtynę”. Nie zawracasz sobie głowy
szukaniem informacji o nich ani o często zmieniających się
barmanach, bo nie ma takiej potrzeby. Nigdy nie mówisz
w Chipper’s niczego, co byłoby wywrotowe albo poufne.
Czasem jednak, kiedy siedzisz tam do późna i barowy tłum się
przerzedza, zapisujesz na serwetce albo na podkładce do piwa coś,
czego nie mogłabyś tam zostawić – jedno z niezliczonych pytań-
zagadek Whitby’ego Allena, eksperta od holistycznych badań
środowiskowych podlegającego Mike’owi Cheneyowi,
wesołkowatemu szefowi działu naukowego. Nigdy nie prosisz o te
pytania, ale Whitby’ego to nie powstrzymuje. Wygląda na to, że
jego głowa stoi w płomieniach i jedyne, co może ugasić pożar, to
oblewanie go pomysłami. „Co jest po drugiej stronie granicy, kiedy
jesteś w Strefie X?” „Jak wygląda granica, kiedy ktoś jest po drugiej
stronie?” „Dlaczego człowiek wewnątrz nie widzi człowieka na
zewnątrz?”
– Moje stwierdzenia wcale nie są lepsze od moich pytań –
wyznał ci kiedyś Whitby – ale jeśli wolisz iść na łatwiznę, powinnaś
sprawdzić, co serwują w naukowym kramie Cheneya.
Pomysły Whitby’ego znalazły się w imponującym dokumencie,
który lśni pod błyszczącą warstwą przezroczystego plastiku
w nowiuteńkim czarnym segregatorze, starannie podziurkowany,
bez jednej literówki na wszystkich dwunastu stronach wydruku,
z nieskazitelną stroną tytułową. To dzieło sztuki nosi tytuł: „Zbiór
teorii: kompleksowe podejście”.
Raport jest równie błyskotliwy, inteligentny i zwięzły jak sam
Whitby. Zawarte tam pytania i zalecenia niezbyt subtelnie sugerują,
że według Whitby’ego Southern Reach mogłoby się bardziej
postarać, że on sam mógłby się bardziej postarać, gdyby tylko dano
mu szansę. To poważna deklaracja, zwłaszcza że dział naukowy
uwziął się na Whitby’ego i ostrzeliwuje go w podsyłanych ci
notatkach służbowych: „Przypuszczenia zamiast dowodów, uwaga
zwrócona do tyłu albo na boki”. Może nawet kiełkująca z tyłka.
Ty jednak traktujesz jego pomysły śmiertelnie poważnie,
zwłaszcza listę „warunków koniecznych do istnienia Strefy X”,
która wygląda następująco:

odizolowane miejsce
obojętny, ale nieprzewidywalny mechanizm spustowy
katalizator uruchamiający mechanizm spustowy
element fartu albo przypadku związany z umiejscowieniem
mechanizmu spustowego
kontekst, którego nie rozumiemy
postawa wobec energii, której nie rozumiemy
podejście do języka, którego nie rozumiemy

– Co jeszcze? – pyta Cheney na jednej z odpraw. – Uważna


analiza cudów dokonanych przez świętych, badanie
niewyjaśnionych zjawisk i dwugłowych cieląt przepowiadających
apokalipsę, żeby sprawdzić, czy przypadkiem któraś z tych rzeczy
nie pasuje do układanki?
Whitby w tamtym okresie zaciekle debatuje, aż prosi się
o kłopoty, jest mistrzem ripost, które – o czym Whitby doskonale
wie – nie tylko działają na Cheneya jak płachta na byka, ale wręcz
tego byka zarzynają i pieką:
– To coś zachowuje się trochę jak organizm, jak skóra
z milionem żarłocznych ust zamiast komórek albo porów. Pytanie
nie brzmi, co to jest, ale czym to coś się kieruje. Myślcie o Strefie X
jako o mordercy, którego próbujemy schwytać.
– O, wspaniale, po prostu wspaniale! Teraz mamy w naszym
gronie także detektywa – mruczy Cheney, a ty uciszasz go gestem
dłoni.
Grace pomaga ci wybrnąć z tej sytuacji, kwitując ją swoim
najlepszym zbolałym uśmiechem. Ponieważ prawda wygląda tak, że
sama kazałaś Whitby’emu działać jak detektyw, próbować „wybiec
myślami poza Southern Reach”.

Przez jakiś czas z pomocą Whitby’ego jesteś jak strzała


trafiająca prosto w cel. Bo nie można powiedzieć, że z początku nie
odnosisz pewnych sukcesów. Pod twoim kierownictwem zapadają
przełomowe decyzje dotyczące wyposażenia ekspedycji, zaczynacie
na przykład używać ulepszonych mikroskopów i sprzętu bojowego,
który nie uruchamia mechanizmów obronnych Strefy X. Coraz
liczniejsze ekspedycje wracają nietknięte, a udoskonalenie
polegające na sprowadzeniu ludzi do ich funkcji – sztuczka, którą
opanowałaś, żyjąc w przebraniu – chyba zdaje egzamin.
Rejestrujesz postępy Strefy X w zajmowaniu terenu, zaczynasz
mieć niejakie pojęcie o jej parametrach, a dzięki pomiarom planujesz
nawet cykle ekspedycyjne. Możliwe, że nie zawsze będziesz miała
kontrolę nad kryteriami, ale przez chwilę wszyscy zgodnie uznają,
że sytuacja się ustabilizowała, że wieści są coraz lepsze. Lśniące
srebrne jajo, które sobie wyobrażasz, kiedy myślisz o Centrali – te
gładkie wzniosłe idee tak niedoskonale wyrażane przez twoich
przełożonych – szumi, mruczy i pulsuje, chwaląc was wszystkich...
nawet jeśli budzi także poczucie, że Southern Reach jest rodzajem
choroby trawiącej piękny, zgrabny algorytm, który Centrala
schowała głęboko w swoim wnętrzu.
Lata jednak mijają, wpływy Lowry’ego stają się coraz bardziej
destrukcyjne i nie pojawia się żadne rozwiązanie. Dane wynoszone
ze Strefy X powielają się i tracą znaczenie albo – jak mówi Whitby –
„odmawiają poddania się interpretacji”. Mnożą się teorie, ale niczego
nie sposób dowieść. „Brakuje nam analogii” – powtarzają
językoznawcy.
Grace zaczyna ich nazywać „jękoznawcami”, gdyż marudzą, nie
wytrzymują tempa i – jak żartują niektórzy – „upadli obok drogi
przypominającej złożoną metaforę języka, który mlasnął i zabrał ich
ze sobą”. Strefa X mąci wodę. Tyle że tak naprawdę nie jest
zmąconą wodą, mlaskającym językiem ani niczym innym,
zniekształconym lub nie, co mogliby zrozumieć. Samo stwierdzenie
„brakuje nam analogii” okazuje się w pewnym sensie równie
wadliwe jak diagnoza. Po pobycie w Strefie X językoznawcy
spalają się podczas powrotu do ziemskiej atmosfery. Przywodzą ci
na myśl wszystkie martwe i umierające satelity wysłane na
współrzędne w Strefie X, dlatego że tak było najprościej, że
migoczące i znikające kosmiczne odpady układały się w przewrotny
obraz, choć przekształcanie Strefy X w śmietnik wydawało się
oznaką braku szacunku mogącą wkurzyć nieprzewidywalne bóstwo.
Tylko że Strefa X nigdy nie zareagowała – nawet na tę zniewagę.
Tak naprawdę problemem nie są językoznawcy ani nawet
Centrala. Problemem jest Lowry, gdyż Lowry strzeże twojej
tajemnicy – nie ujawnia, że dorastałaś na obszarze, który
przekształcił się w Strefę X – i w zamian musisz dawać mu to,
czego chce, oczywiście z zachowaniem rozsądku. Lowry
zainwestował w ideę ekspedycji krew i pot innych ludzi i w ten
sposób zaszczepił wszystkim wyobrażenie o granicy jako naprawdę
nieprzeniknionej barierze, co oznacza, że sam jest bezpieczny po
właściwej stronie. Whitby natomiast wytrwale opiera się
tradycyjnemu stwierdzeniu, że cokolwiek myślimy o granicy, należy
ją uznać za ograniczenie Strefy X. Zresztą czy to ważne?
Ważniejsza wydawała ci się prawda tkwiąca w pogłoskach
o bezwzględności Lowry’ego po dotarciu do Centrali, o tym, że
zbudował sobie własną dźwiękoszczelną kabinę. Te szepty docierały
do ciebie z daleka przez lata, ale brzmiały wyraźnie, jakbyś
wędrowała w ciemności przez nieruchomy las i słyszała ciche
pobrzękiwanie dzwoneczków wietrznych. Coś, co przywołuje,
obiecując wszystkie wygody cywilizacji, lecz gdy tylko człowiek
dociera do końca ścieżki, znajduje rzeźnię ze stertą zwłok. Dowodzi
tego łatwość, z jaką Lowry odsuwa Pitmana, twojego faktycznego
szefa w Centrali, i głośniej domaga się wyników.
Gdy trwa jedenasty cykl ekspedycji, jesteś coraz bardziej
wycieńczona, a plan Centrali zaczyna się zmieniać. Strumień
nowego personelu, pieniędzy i sprzętu zmniejszył się do strużki,
gdyż Centrala przeznacza większość czasu na tłumienie krajowego
terroryzmu i zatajanie dowodów na nieuchronne zbliżanie się
katastrofy ekologicznej.
Po długich dniach pracy wracasz do domu w Bleakersville,
w którym nie zaznajesz spokoju. Towarzyszą ci duchy, siedzą z tobą
na kanapie albo zaglądają przez okna. Niechciane myśli podkradają
się w dziwnych momentach – w trakcie odprawy, kiedy siadasz
w stołówce, żeby zjeść lunch z Grace, albo leniwie szukasz
w gabinecie najnowszych pluskiew Centrali – że może to wszystko
nie jest warte wysiłku, że to wszystko na nic. Ciąży na tobie brzemię
wszystkich ekspedycji.
– Mógłbym być dyrektorem – chełpił się pewnego razu Lowry
– ale w kokpicie zabłysło ostrzegawcze światełko i zrozumiałem, co
mi podpowiada.
Wiesz, że ostrzegawcze światełko to strach, który w nim żyje,
ale Lowry nigdy się do niego nie przyznaje. W jego prowokujących
słowach pobrzmiewa okrutny żart, jakby Lowry wiedział, że ciągle
żąda od ciebie czegoś niemożliwego.
Zawsze się boisz, jakbyś bez przerwy miała niewielką gorączkę,
że ktoś w Southern Reach albo w Centrali odkryje twoją tajemnicę,
że Lowry nie będzie w stanie jej wiecznie ukrywać – albo celowo ją
ujawni, uznając, że przestałaś mu być potrzebna. Zagrożenie
bezpieczeństwa. Kłamczucha. Zbyt mocno zaangażowana
emocjonalnie. A jednak najbardziej nie ufasz współczuciu,
odrzucasz je, woląc udawać przed wszystkimi oprócz Grace zimną,
wyobcowaną, a nawet surową kobietę, żeby zachować czysty umysł
i obiektywizm... nawet jeśli grając tę rolę, stałaś się trochę zimna,
wyobcowana i surowa.
W pewnym niewymiernym sensie jesteś też przekonana, że
podejście Lowry’ego polega na odpychaniu Southern Reach od
odpowiedzi. On jest jak astronauta zmierzający ku ogromnej i pustej
przestrzeni, który miotając się, tylko przyspiesza chwilę, kiedy nie
będzie go już można uratować. Co gorsza – czasem bez żalu
wracasz myślami do swojej pracy w charakterze psycholożki
i analizujesz zachowanie ludzi – Lowry skazał się na wieczne
wspominanie własnych przerażających doświadczeń ze Strefy X,
a zatem nigdy nie będzie całkowicie wolny. Jego pozorna próba
odrzucenia tego wszystkiego przemieniła się w dozgonny uścisk.

Twoim drugim schronieniem jest dach budynku Southern Reach


– osłonięty dziwną przegrodą, podłużnym grzbietem, który otacza
całą konstrukcję. Miejsce na dachu znajduje się poza zasięgiem
innych pracowników i dlatego dyrektorka nazywa je Beyond Reach,
w skrócie BR: „brr” zimą i „burr” latem. A kiedy po pracy
wymykasz się tu na drinka, zawsze „bar”.
Dzielisz to święte miejsce z jedną tylko osobą: z Grace.
Obgadujecie pomysły pojawiające się w Star Lanes, plotkujecie,
korzystając z tego, że klucze macie tylko wy dwie i dozorca. Wiele
razy ktoś będzie próbował cię znaleźć i odkryje, że wyparowałaś, bo
nie będzie miał pojęcia, że przeniosłaś się do Beyond Reach.
To właśnie tam, patrząc na prehistoryczne mokradła, na
kilometry ciemnego lasu sosnowego, wymyślacie z Grace wszystkie
przezwiska. Granicę nazywacie „fosą”, a przejście „frontowymi
drzwiami” i obie ciągle macie nadzieję, że znajdziecie „boczne
drzwi” albo „właz”. Tunel, anomalię topograficzną w Strefie X,
nazywacie „El Topoff”, inspirując się dziwnym filmem, który Grace
obejrzała kiedyś ze swoją dziewczyną.
Wasze rozmowy często są głupie, ale chwilowo zabawne,
zwłaszcza jeśli macie ze sobą butelkę brandy albo jeśli Grace
przynosi wiśniowe papierosy i rozkładacie dwa krzesła ogrodowe,
żeby urządzać sobie burzę mózgów albo rozmawiać
o nadchodzącym weekendzie. Grace wie o Chipper’s, a ty wiesz
o jej wyprawach kanu z przyjaciółmi, o jej „uzależnieniu od wioseł”.
Nie musisz jej mówić, żeby nie pokazywała się w twoim ulubionym
barze, i sama nigdy nie wpraszasz się na spływy. Zasięg waszej
przyjaźni pokrywa się z długością i szerokością Southern Reach.
To właśnie na dachu po raz pierwszy wspominasz Grace
o swoim pomyśle potajemnego przedostania się przez granicę do
Strefy X. To staje się z czasem czymś więcej niż myślą
pobrzmiewającą gdzieś na uboczu – rozprzestrzenia się niczym rak,
niczym jakiś kod, stając się „wyprawą z Whitbym”, ponieważ
ekspedycje dziesiątego i jedenastego cyklu przyniosły pewną
stabilizację, nawet jeśli nie dały żadnych odpowiedzi.
Potrzebujesz rad Grace, ale nie możesz jej ze sobą zabrać.
Dlatego że gdyby coś poszło nie tak, ucięłabyś dwie głowy za
jednym zamachem. Poza tym nie sądzisz, żeby Grace miała do tego
odpowiedni temperament: zbyt wiele związków ze światem. Dzieci.
Siostry. Były mąż. Dziewczyna. Żartujesz, że Grace jest twoim
„zewnętrznym kompasem moralnym” i wie lepiej od ciebie, gdzie
przebiegają granice. „Zbyt normalna” – napisałaś kiedyś na
serwetce.
– Czemu pozwalasz, żeby Lowry ci mówił, co masz robić? –
pyta cię Grace pewnego popołudnia, kiedy sama kierujesz rozmowę
w tę stronę.
Zmieniasz kurs / odbijasz w bok. Lowry nie jest twoim
bezpośrednim przełożonym, bardziej przypomina niedokładny rym,
nie stoi na końcu wszystkiego, lecz mimo to ma kontrolę. Kiedyś
Grace będzie musiała się dowiedzieć, jak Lowry zaczepił się
w Centrali i jak uczepił się ciebie, ale na razie udaje ci się ją przed
tym osłaniać.
Przypominasz Grace, że masz kontrolę nad pewną częścią
królestwa, na którą Lowry nie ma wpływu: nad tym, co wychodzi
ze Strefy X razem z ekspedycjami. To wszystko jest badane
w Southern Reach, więc kiedy ostatnia jedenasta ekspedycja wróciła
z niczym, przynosząc jedynie niewyraźne zdjęcia zostawione
w obozie przez poprzednią ekspedycję – albo może przez jeszcze
wcześniejszą – wzięłaś te fotografie i wpatrywałaś się w nie
godzinami. Kolekcja cieni na czarnym tle. Czy to była ściana? Czy ta
tekstura przypominała ci inne zdjęcie zrobione przez inną
ekspedycję? Zebrałaś wszystkie zdjęcia zrobione w El Topoff.
Wszystkie trzynaście i – tak, tak – okazało się, że te nowe też mogły
zostać zrobione w tunelu. Ten cień, ten niewyraźny zarys twarzy...
wygląda znajomo? Czy postąpiłabyś niesłusznie, uznając, że to coś
znaczy?
Dzieląc się swoim prostym planem z Grace, pokazując jej część
dowodów, stawiasz na to, że Grace nie doniesie Centrali (choć
wiesz, że mogłaby to zrobić) – przez szacunek dla zasad. Ponieważ
mimo wszystkich swoich powodów i danych martwisz się, że twój
cały plan sprowadza się do tego, że masz dość skurczu w żołądku,
ilekroć kolejna ekspedycja nie wraca, albo wraca tylko połowicznie,
albo wraca z niczym. Że twój plan sprowadza się do potrzeby
zmiany paradygmatu.
– To będzie tylko szybki wypad do El Topoff i z powrotem.
Nikt się nie dowie.
Choć Lowry mógłby się dowiedzieć. Co zrobi, jeśli odkryje, że
przekroczyłaś granicę bez jego zgody? Czy skieruje swoją złość
tylko na ciebie?
– Jak mogłabym ci pomóc? – pyta po chwili Grace, bo widzi, że
to ważne i że zrealizujesz swój plan bez względu na to, czy ona cię
wesprze czy nie. Potem pyta: – Myślisz, że uda ci się przekonać
Whitby’ego?
– Tak – odpowiadasz, ale Grace nie wygląda na przekonaną.
Whitby to jednak nie problem. Jest podekscytowany jak
szczekający terier, który marzy o długim, bardzo długim spacerze.
Whitby chce się na chwilę wyrwać z działu naukowego. To on cię
uspokaja, przywołując dane o niskiej śmiertelności wśród członków
kilku ostatnich ekspedycji. Szansa tej wyprawy budzi w nim tak
wielki entuzjazm, że prawie zapominasz o tym, jakie to ryzykowne.
Czujesz ulgę, bo w czasie weekendu, ucinając sobie pogawędkę
z pośredniczką w handlu nieruchomościami, uświadamiasz sobie, że
przerażała cię perspektywa samotnej wyprawy. Oglądając mecz na
barowym telewizorze pod baldachimem zastygłego, rdzewiejącego
nieba, uświadamiasz sobie, że gdyby Whitby się nie zgodził,
mogłabyś odwołać całą akcję.

Przechodząc przez drzwi do Strefy X, czujesz rodzaj nacisku,


od którego zginasz się w pół. Widzisz czarny horyzont pełen
spadających gwiazd, ich ogony tak obficie krwawią na nie-niebie, że
patrząc na jaskrawość narzędzia tego niebiańskiego spawacza,
mrużysz oczy. Chwiejesz się, kręci ci się w głowie, ale ilekroć za
bardzo przechylasz się na jedną lub drugą stronę, coś spycha cię
z powrotem na środek, jakby krawędzie, bliższe, niżby się
wydawało, zawijały się w górę pod ostrym kątem. Twoje myśli
pędzą szybko, a potem zwalniają, łączy je jakiś szew, którego nie
potrafisz nazwać. Pojawia się impuls, żeby się zatrzymać, żeby po
prostu tam stać: w korytarzu między prawdziwym światem a Strefą
X, przez całą wieczność.
Zahipnotyzowany Whitby powoli idzie przed siebie. Ma
zamknięte oczy, ale jego twarz przypomina rozedrganą masę tików,
jakby śnił jakiś wyrazisty sen. Bez względu na to, co go nęka
w jego własnej głowie, zadbałaś o to, żeby nie zabłądził, żeby nie
zatrzymał się gdzieś po drodze. Przywiązałaś go do siebie za
nadgarstki nylonowym sznurem i on, potykając się, podąża za tobą.
Następnie ogarnia cię to melasowe uczucie, o którym uprzedzał
Whitby, wrażenie, jakbyś brnęła w wodzie po uda, opór znaczący,
że jesteś już blisko celu, i widzisz zarys dalekich, wibrujących drzwi
ze światła, w samą porę, bo choć potrafisz zachować stoicki spokój,
lunatyczny marsz Whitby’ego zaczął na ciebie oddziaływać, przez
niego wydaje ci się, że coś cię obserwuje. Tracisz orientację
w relacji do wszystkiego, nawet do własnego ciała... Naprawdę
idziesz czy może stoisz bez ruchu i twojemu mózgowi tylko się
wydaje, że podnosisz nogi, opuszczasz je i znowu podnosisz?
W końcu opór ulatuje niczym zbyt długo wstrzymywany
oddech zakończony wypuszczeniem powietrza i obydwoje
chwiejnym krokiem przechodzicie przez drzwi do Strefy X. Whitby
idzie na czworaka, trzymając się blisko ziemi, wstrząsany
konwulsyjnymi dreszczami, a ty ciągniesz go za sobą, żeby
przypadkiem nie skierował się w złą stronę i nie zniknął na zawsze.
Sapie tak jak i ty – przyzwyczajacie się do świeżego powietrza.
Błękitne, bezchmurne niebo. Szlak powinien wyglądać znajomo,
ale przecież minęły dziesiątki lat, odkąd po raz ostatni widziałaś
Zapomniane Wybrzeże. Minie więcej niż chwila, zanim pomyślisz
o nim jak o swoim domu. Rozpoznajesz ten szlak raczej dzięki
zdjęciom i relacjom członków ekspedycji. Wiesz, że był tutaj przed
pierwszymi najeźdźcami, że dawno temu korzystali z niego twoi
przodkowie i że przetrwał do dzisiaj, zarośnięty, jako część Strefy
X.
– Dasz radę iść? – pytasz Whitby’ego, kiedy z twoją pomocą
odzyskuje zmysły.
– Oczywiście, że dam radę.
Mówi to z entuzjazmem, ale za jego słowami kryje się jakiś
delikatny połysk, jakby pod spodem już coś z niego zdzierano.
Nie pytasz go, o czym śnił, co widział. Nie chcesz tego
wiedzieć, dopóki nie wrócicie.
Obejrzałaś toksyczne nagrania z nieszczęsnej pierwszej
ekspedycji do Strefy X nie po to, żeby znaleźć odpowiedzi, ale po
to, żeby z pewnym poczuciem winy poszukać jakiegoś związku
z dziką przyrodą, którą znałaś jako dziecko. Żeby wzmocnić
wspomnienia, przypomnieć sobie to, czego już nie mogłaś sobie
przypomnieć – przecisnąć się obok krzyków, dezorientacji i braku
zrozumienia, obok płaczu Lowry’ego, obok ciemności.
Teraz widzisz linię skał niedaleko latarni morskiej, brzeg jest już
trochę inny, jakby we wzorach zostawionych przez morską pianę
można było wytropić terroir Whitby’ego. Jakby coś tam na dole,
wśród dziurek krabów i maleńkich małży wkopujących się
w piasek, ilekroć odsłania je woda, mogło zawierać wszystkie
odpowiedzi.
Podobnie jest ze szlakami: ciemny bezruch sosen i gęste zarośla
nakrapiane cętkami zdławionego światła. Wspomnienie dezorientacji
i zagubienia w wieku sześciu lat, wynurzenia się z lasu bez pojęcia,
gdzie się jest – to wspomnienie wydobył z ciebie ostrożny spokój,
z jakim kierownik ekspedycji zauważył nadciągające chmury
zapowiadające coś więcej niż tylko konieczność szukania
schronienia.
Po burzy i zdumiewającym objawieniu otwartej przestrzeni
i słońca napotkałaś wtedy olbrzymiego aligatora tarasującego wąską
ścieżkę otoczoną wodą z obu stron. Wzięłaś rozbieg i przeskoczyłaś
nad nim. Nigdy nie powiedziałaś matce o tej radości, o tym, jak
w połowie skoku odważyłaś się spojrzeć na dół i ujrzałaś żółte oko,
ciemną pionową źrenicę, oceniającą cię, przyglądającą ci się tak jak
Strefa X pierwszej ekspedycji. Po chwili miałaś aligatora już za sobą
i długo biegłaś gnana czystą radością, czystą adrenaliną, jakbyś
właśnie podbiła świat.
Bieg widoczny pod koniec na ekranie jest jednak ucieczką, a nie
biegnięciem do czegoś, a późniejsze krzyki nie świadczą
o zwycięstwie, lecz o klęsce – to krzyki zmęczenia jak po walce
z czymś, co nie chce się w pełni ukazać. W chwilach większego
cynizmu uznawałaś je za krzyki symboliczne: organizm wie, że nie
ma sensu się bronić, ciało kapituluje, a umysł mu na to pozwala. Oni
nie zabłądzili tak jak ty tamtego dnia. Nie mieli domku nad oceanem,
do którego mogliby wrócić, matki krążącej po tarasie, odchodzącej
od zmysłów ze strachu, ucieszonej twoim nagłym ubłoconym
i przemoczonym powrotem.
Widocznie twoja twarz zachowała wspomnienie niedawnej
radości, bo matka cię nie ukarała. Przebrała cię tylko w suche
ubranie i nakarmiła, nie zadając żadnych pytań.

Okrążasz szlak prowadzący do obozu i kierujesz się ku anomalii


topograficznej, spiesząc się, jakby ponaglał cię tykający zegar.
Nigdy nie rozmawiałaś o tym z Whitbym, ale czujesz, że im dłużej
tu jesteś, im dłużej zwlekasz, tym większe ryzyko katastrofy.
Wpatruje się w ciebie oko aligatora, a w jego przenikliwym
spojrzeniu czai się większa świadomość, niż pamiętałaś. W drugim
dniu pierwszej ekspedycji ktoś niewidoczny na nagraniu powiedział:
„chcę wracać do domu”, a bardzo pewny siebie Lowry odrzekł
żartobliwym tonem: „O co ci chodzi? Teraz tu jest nasz dom. Mamy
tutaj wszystko. Wszystko, czego potrzebujemy. Prawda?”.
Największy pośpiech odczuwasz obok bagnistego lasu
oddalonego o kilka kilometrów od granicy, gdzie drzewa spotykają
się z zawilgotniałym rowem wypełnionym czarną wodą. W miejscu,
gdzie kiedyś najczęściej widywałaś ślady niedźwiedzi i słyszałaś
w ciemności szelest koron drzew.
Whitby często milczy, a gdy się odzywa, jego pytania i obawy
w żaden sposób nie zmniejszają napięcia wytwarzanego przez ten
mrok, poczucia wiecznego i nieustannego zamiaru zajmującego ten
kawałek lądu, zamiaru starszego niż Strefa X. Nieruchoma woda,
przytłaczająca czerń nieba, na którym błękit z zaskakującą
nieregularnością przeziera w stronę drzew tylko po to, by za chwilę
znów coś go zabrało, a i tak zawsze zdaje się do ciebie docierać
z odległości tysięcy kilometrów. Czy to na tej polanie w czasie piątej
ekspedycji zginęło trzech mężczyzn? Czy w tej sadzawce
spoczywają ciała mężczyzn i kobiet z pierwszej ósmej? Czasami
zanurzona w tych powłokach blada, szepcząca postać Whitby’ego
nagle napędza ci strachu, nie sposób jej oddzielić od ech
wcześniejszych ostatnich dni.
W końcu wchodzisz jednak w bardziej optymistyczny krajobraz,
w taki, do jakiego potrafisz się przystosować, łącząc przeszłość
i teraźniejszość w jedną wizję. Tutaj ścieżka jest szersza i oddziela
ciągnący się dalej wilgotny las na bagnach od otwartej przestrzeni.
Możesz ujrzeć horyzont z kilkoma wysokimi sosnami rozsianymi
wśród dzikich traw i kręgów palmiczek. Przechylenie lasu oznacza,
że ciemność kończy się pod kątem, spowijając połowę szlaku
ukośnym cieniem.
W Strefie X są zatem także inne granice, inne przeprawy, i jedną
z nich właśnie pokonałaś, żeby dotrzeć do anomalii topograficznej.

Kiedy już tam jesteś, od razu czujesz, że wieża nie jest


z kamienia – i Whitby też o tym wie. Nie umiesz odczytać jego miny
– czy żałuje, że nie poddałaś go warunkowaniu, że nie przeszedł
całego szkolenia, jakie mogła zapewnić Centrala, tylko musiał się
zadowolić twoimi półśrodkami, twoim tanim hipnotyzmem?
Wieża oddycha. Co do tego nie ma żadnych wątpliwości: ciało
okrągłej górnej części anomalii topograficznej unosi się i opada
w regularnym rytmie głęboko śpiącej osoby. Nikt nie wspomniał
o tym w raportach. Nie jesteś na to przygotowana, ale jakże łatwo
się aklimatyzujesz, jak łatwo się temu poddajesz. Już teraz
wyobrażasz sobie schodzenie, choć jakaś część ciebie się unosi,
wzbija się w powietrze, żeby spojrzeć z góry na głupotę tej decyzji.
Czy kiedy będziesz w środku, to coś się obudzi?
Właz prowadzący w ciemność przypomina raczej paszczę niż
wejście. Najbliższe zarośla są jakby odepchnięte, sprasowane
w nieregularny okrąg, jakby nieobecny teraz wąż owinął się kiedyś
wokół włazu w obronnym geście. Schody układają się w grymas
wykrzywionych zębów, wydostające się ze środka powietrze
pachnie duszną zgnilizną.
– Nie mogę tam zejść – mówi Whitby tonem tak ostatecznym,
jakby myślał, że po zejściu w głąb wieży przestanie być sobą.
Zagłębienia jego twarzy, nawet w żywym świetle końca lata,
nadają mu wygląd człowieka nękanego wspomnieniami, których
jeszcze nie zgromadził.
– W takim razie zejdę sama – proponujesz.
Do gardzieli bestii. Inni to robili – rzadko, bo rzadko – i wrócili,
więc dlaczego nie miałabyś zejść? W masce tlenowej, tak dla
bezpieczeństwa.
W każdym twoim ruchu czają się otępiała panika i tłumiona
powściągliwość, które później wyjdą ciałem i kośćmi. I choć od tej
chwili upłyną miesiące, będziesz się budziła obolała i posiniaczona,
jakby twoje ciało nie potrafiło zapomnieć tego, co się wydarzyło,
i tylko w ten sposób mogło dać wyraz traumie.
W środku jest inaczej niż opisywano we fragmentarycznych
raportach przynoszonych przez inne ekspedycje. Żywa tkanka
pełznąca po ścianie jest niemal bierna, słabe ruchy kosmków
tworzących słowa są tak powolne, że przez chwilę bierzesz to
wszystko za martwicę. Poza tym słowa nie mają jaskrawego
zielonego koloru, o którym czytałaś w raportach – są intensywnie
niebieskie, lekko przypominają barwą płomień na kuchence.
Przychodzi ci do głowy słowo „uśpienie”, a wraz z nim szalona
nadzieja: że wszystko poniżej okaże się bezwładne, normalne, nawet
jeśli będzie się mieściło jedynie gdzieś obok zewnętrznej granicy
znaczenia słowa „normalność”.
Trzymasz się środka, nie dotykasz ścian, starasz się nie zwracać
uwagi na drżący oddech wieży. Nie czytasz słów, gdyż od dawna
uważasz je za rodzaj pułapki, sposób odwrócenia uwagi... a mimo to
masz wrażenie, że to, co spowoduje dezorientację i zamęt, leży
poniżej i właśnie decyduje, czy się ukazać, czy pozostać
niewidoczne – za zakrętem, za horyzontem i za każdym nowym
pustym skrawkiem, za każdym łukiem schodów oświetlonych
błękitnymi płomieniami martwych słów, idąc ku nieznanemu, które
ci umyka, jesteś coraz bardziej spięta, choć nie ma tam niczego do
zobaczenia. Piekło tego wszystkiego jest zarazem piekłem niczego,
czujesz się przez nie tak, jakbyś ponownie przeżywała wszystkie
chwile swojego życia w Southern Reach – schodzisz bez powodu,
po nic, żeby niczego nie znaleźć. Nie ma odpowiedzi, nie ma
rozwiązania, nie widać końca. Słowa na ścianie nie robią się
świeższe, lecz ciemnieją, zdają się gasnąć, kiedy się do nich
zbliżasz... aż w końcu dostrzegasz światło daleko, daleko niżej – tak
daleko, że wygląda jak rozżarzony kwiat, który za sprawą jakiejś
czarodziejskiej sztuczki unosi się jednocześnie także tuż przed
twoim nosem, wywołując złudzenie, że mogłabyś wyciągnąć rękę
i go dotknąć, jeśli tylko znajdziesz dość odwagi, żeby to zrobić.
Nie to jednak sprawia, że uginają się pod tobą nogi i krew
gwałtownie napływa do mózgu.
Pod ścianą po lewej stronie siedzi jakaś postać wpatrzona w dół.
Postać z pochyloną głową, odwrócona do ciebie plecami.
Po twojej głowie pod maską przechodzą ciarki, jakby w skórę
gładko i bezboleśnie wchodził milion zimnych igieł tak subtelnych,
tak niewidzialnych, że możesz udawać, iż po prostu robi ci się
gorąco. Po bokach nosa i wokół oczu czujesz napięcie, ciche
i miękkie wniknięcie igieł w poduszeczkę do szpilek, powrót
czegoś, co zawsze powinno tam być.
Tłumaczysz sobie, że to równie prawdziwe jak kręgle
w Chipper’s, jak hipopotam z czerwoną farbą pod skórą, jak
mieszkanie w Bleakersville, praca w Southern Reach. Że ta chwila
jest taka sama jak wszystkie inne chwile, że to bez różnicy dla
atomów, powietrza, dla istoty, której ściany oddychają wokół ciebie.
Że kiedy postanowiłaś wejść do Strefy X, zrzekłaś się prawa do
nazywania czegoś niemożliwym.
Podchodzisz przyciągana tym niewyobrażalnym obrazem
i siadasz na stopniu obok tej postaci.
Ma zamknięte oczy. Na jej twarz pada granatowa poświata
wydobywająca się z wnętrza, jakby coś przejęło jej skórę i stała się
porowata niczym skała wulkaniczna. Jest wtopiona w ścianę albo
z niej wystaje – jak jej przedłużenie, jak coś sterczącego, co jednak
można w każdej chwili schować.
– Jesteś prawdziwy? – pytasz, lecz on nie odpowiada.
Porażona tym widmem sięgasz w jego stronę, wyciągasz drżącą
rękę, chcąc się dowiedzieć, jaka jest w dotyku jego skóra, choć
jednocześnie boisz się, że twój dotyk przemieni go w pył. Muskasz
palcami jego czoło, jest szorstkie i wilgotne, jakbyś dotykała papieru
ściernego pod grubą warstwą wody.
– Pamiętasz mnie?
– Nie powinno cię tu być – szepcze Saul Evans. Ma zamknięte
oczy, nie może cię widzieć, a jednak wiesz, że widzi. – Musisz zejść
ze skał. Zbliża się przypływ.
Nie wiesz, co powiedzieć. Długo nie będziesz wiedziała, co
powiedzieć. Twoja odpowiedź padła tak wiele lat temu.
Słyszysz donośne, zagłuszające wszystko buczenie jakiegoś
ogromnego silnika na dole, szybkie obracanie się dziwnych orbit,
i światło poniżej, to niepojęte kwieciste światło faluje, przesuwa się,
przemienia w coś innego.
Jego oczy gwałtownie się otwierają – biel na tle ciemności. Jest
dokładnie taki jak wtedy, kiedy widziałaś go po raz ostatni, wcale
się nie zestarzał, a ty znowu masz dziewięć lat. Światło z dołu zbliża
się, biegnie ku tobie po schodach, szybko, a z góry dociera dalekie
echo krzyku Whitby’ego na szczycie wieży, jakby krzyczał za was
oboje.
0004. LATARNIK

Pancerniki pustoszą ogródek, ale jakoś nie chcę wykładać trutki.


Trzeba przyciąć kokkolobę. Jutro zrobię listę koniecznych
napraw. Pożar na Wyspie Klęski, ale już został zgłoszony i jest
niewielki. Widziałem albatrosa, niezidentyfikowane rybitwy,
rysia (wyglądał z gaju palmiczek na wschodzie, obserwując
turystę, który go nie zauważył), jakąś muchołówkę i kilka
delfinów płynących na wschód z takim pośpiechem, jakby
goniły ławicę barwen przez morską trawę na płyciźnie.

Ciała też mogą być światłem przewodnim, Saul o tym wiedział.


Latarnia morska była stałym punktem świetlnym mającym
określony cel, a człowiek był punktem ruchomym. Ludzie na swój
sposób emanowali światłem, świecili z odległości wielu kilometrów
jak ostrzeżenie, zaproszenie lub po prostu biały szum. Otwierali się
i stawali jasnością albo gaśli i byli ciemnością. Czasem nie mieli
innego wyjścia i kierowali swoje światło do wewnątrz, tak że inni
nie mogli go zobaczyć.
– Bzdury – powiedział Charlie w nocy, kiedy Saul podzielił się
z nim po seksie podobnymi przemyśleniami. – Nie baw się w poetę.
Saulowi nareszcie udało się namówić Charliego, żeby przyszedł
do latarni morskiej. Była to rzadkość, bo Charlie wciąż przejawiał
pewną nieśmiałość i niezdecydowanie. Ojciec go pobił, rodzina
wyrzuciła z domu i choć od tamtej pory minęło dwadzieścia lat,
Charlie nie zdołał do końca wyjść ze skorupy. Teraz zrobił zatem
nieśmiały krok naprzód, a Saul był szczęśliwy, że umie mu
zapewnić odrobinę poczucia bezpieczeństwa.
– Mój ojciec zawarł taką myśl w jednym ze swoich kazań.
W najlepszym, jakie kiedykolwiek wygłosił.
Poruszył dłonią, próbując wyczuć ewentualne resztki
dyskomfortu po incydencie z rośliną. Niczego nie poczuł.
– Tęsknisz za tym? Za byciem kaznodzieją? – spytał Charlie.
– Nie, po prostu zastanawiam się nad Lekką Brygadą –
wyjaśnił.
Wciąż budziła w nim niezbyt silny, ale wyraźny niepokój. Czy
emitowała coś, czego nie potrafił zobaczyć?
– A, mówisz o nich? – Charlie udał, że ziewa, i przewrócił się
na plecy. – Nie możesz zostawić tych brygadzistów w spokoju, co?
To zgraja świrów. Takich jak ty.
Powiedział to jednak z czułością.
Później, kiedy Saul zapadał w sen, Charlie mruknął:
– To wcale niegłupie. To, co mówiłeś o świetle. Całkiem niezła
myśl. Chyba.
Chyba. Saul nie potrafił poznać, kiedy Charlie mówi szczerze.
Czasem ich życie w pościeli wydawało się tajemnicze, nie miało
związku z życiem w prawdziwym świecie.
Czasem inni ludzie dają ci swoje światło, które – jeśli nikomu na
nich nie zależy – może przygasać i być ledwie widoczne. Dlatego że
dali go za dużo i nic nie zostało dla nich.
Pod koniec Saul czuł się w kościele jak latarnia, z której uszło
całe światło oprócz jakiegoś migoczącego płomyczka w sercu –
słowa świeciły w jego ustach i właściwie nie miało znaczenia, jakie
tworzą światło, w każdym razie nie dla jego wiernych, gdyż oni
patrzyli na niego i nie słuchali. Zresztą w najlepszym razie jego
kapłaństwo było dziwną mieszaniną przyciągającą zarówno
hippisów, jak i tradycjonalistów, ponieważ czerpał ze Starego
Testamentu i z deizmu oraz z ezoterycznych ksiąg, do których miał
dostęp w domu ojca. Ojciec bynajmniej tego nie zaplanował: jego
regały zaprowadziły Saula do miejsc, w które staruszek wolałby go
nigdy nie posyłać. Biblioteka ojca była bardziej liberalna niż on sam.
Szok wywołany przejściem z centrum zainteresowania do bycia
na uboczu – Saul wciąż go doznawał, kiedy najmniej się tego
spodziewał. Z zakończeniem jego posługi na północy nie wiązały się
jednak żadne dramaty, żadne wstrząsające objawienia oprócz tego,
że głosił jedno, a myślał co innego, bardzo długo traktując ten
konflikt jako przejaw poczucia winy za grzechy – te prawdziwe i te
wyimaginowane. Pewnego okropnego dnia, zdradzony przez swoją
namiętność, zdał sobie sprawę, że sam staje się przesłaniem.
Kiedy Saul się obudził, Charliego już nie było. Wyszedł, nie
zostawiając nawet liścika. Liścik mógł się przecież wydać
sentymentalny, a Charlie należał do latarni, które nie dopuszczają
tego rodzaju światła.

Po południu Saul zobaczył Glorię idącą po plaży. Pomachał do


niej, ale nie był pewny, czy go zobaczyła, dopóki nie zmieniła kursu,
żeby powoli podejść bliżej. Wiedział, że Gloria nie chce sprawiać
wrażenia zbyt zainteresowanej rozmawianiem z nim. Mogłaby
złamać jakiś dziewczęcy kodeks.
Zasypywał dziury zrobione przez pancerniki, które zryły
ogródek. Rozbawiły go otwory w ziemi odpowiadające kształtem
ich pyskom. Nie wiedział dlaczego. W każdym razie ta praca
uszczęśliwiała go w jakiś nieokreślony, bezprzyczynowy sposób.
Co lepsze, bliźnięta Henry i Suzanne mocno się spóźniały.
Po pochmurnym poranku wspaniale się rozpogodziło. Ocean
jaśniał akwamarynowym blaskiem, skrzył się na tle zmatowiałych
cieni zanurzonych w wodzie wodorostów. Na samym skraju
nieskazitelnego, coraz bardziej błękitnego nieba pojawiła się smuga
samolotu, okazując pogardę mieszkańcom Zapomnianego
Wybrzeża. Saul starał się nie zwracać uwagi na skały bliżej domu,
śliskie od białego gówna kormoranów.
– Czemu nie pozbędziesz się tych pancerników? – spytała
Gloria, kiedy wreszcie dotarła do latarni morskiej.
Widocznie po drodze zbaczała z kursu, zaciekawiona skarbami,
które można znaleźć w wodorostach wyrzuconych na plażę.
– Lubię pancerniki – odpowiedział.
– Stary Jim nazywa je szkodnikami.
Stary Jim. Czasami Saul miał wrażenie, że Gloria powołuje się
na Starego Jima, ilekroć chce postawić na swoim. Stary Jim
mieszkał przy jednej z dziesiątek dróg gruntowych, na końcu ich
labiryntu, w zwyczajnej szopie niedaleko nielegalnego wysypiska
beczek z odpadami chemicznymi. Nikt nie wiedział, czym Stary Jim
się zajmował, zanim los wyrzucił go na Zapomniane Wybrzeże.
Teraz Jim pełnił funkcję doraźnego właściciela wiejskiego baru.
Otwierał go i zamykał, kiedy mu się podobało.
– Tak mówi Jim?
Saul starał się mocno ubijać ziemię, mimo że już czuł dziwne
zmęczenie. Jeszcze jeden sztorm i miałby tam mnóstwo
porozrzucanych kawałków darni.
– To opancerzone szczury.
– Tak jak mewy to skrzydlate szczury?
– Co? No wiesz, mógłbyś rozstawić pułapki.
– Pancerniki są o wiele za sprytne, żeby dać się złapać.
– Nie wydaje mi się, Saul – powiedziała powoli, patrząc na
niego z ukosa.
Kiedy nazywała go po imieniu, wiedział, że zanosi się na
kłopoty. Ale czemu nie miałby się w nie pakować? Zresztą musiał
odpocząć, za bardzo się pocił.
– Pewnego dnia – powiedział, opierając się o łopatę – weszły
przez okno w kuchni, stając jeden na drugim i przesuwając zasuwę.
– Piramida z pancerników!
Po chwili Gloria odzyskała młodzieńczą ostrożność.
– W to też jakoś nie wierzę.
Prawda wyglądała tak, że Saul lubił pancerniki. Bawiły go –
były pokraczne, ale prostoduszne. Przeczytał w atlasie
przyrodniczym, że pancerniki „pływają”, chodząc po dnie rzek
i wstrzymując oddech, i ten szczegół go urzekł.
– Potrafią być uciążliwe – przyznał – więc pewnie masz rację.
Wiedział, że jeśli nie zrobi jakiegoś małego ustępstwa, Gloria go
zamęczy.
– Stary Jim powiedział, że jesteś wariatem, bo podobno
widziałeś tu kangura.
– Chyba powinnaś przestać się zadawać ze Starym Jimem.
– Wcale się z nim nie zadaję. On mieszka na śmietniku. Po
prostu przyszedł do mojej mamy.
Aha, poszedł do lekarza. Saul poczuł ulgę, a może był to tylko
zimny pot po wysiłku? Nie żeby z Jimem było coś nie tak, ale Saula
niepokoiła myśl, że Gloria tak odważnie włóczy się po okolicy.
Choć Charlie wielokrotnie mu powtarzał, że ta dziewczynka zna
Zapomniane Wybrzeże lepiej niż on.
– No więc widziałeś tego kangura czy nie?
Mój Boże, czy tak wyglądałoby wychowywanie dzieci?
– Niezupełnie. Widziałem coś, co przypominało kangura.
Okoliczni mieszkańcy nadal z tego pokpiwali, ale Saul
przysięgał, że naprawdę widział to zwierzę. Mignęło mu
w pierwszym roku, kiedy wciąż jeszcze zachwycał się poznawaniem
nowych i nieznanych szlaków.
– A, prawie zapomniałam. Przyszłam tu w konkretnej sprawie –
powiedziała Gloria.
– Tak?
– Stary Jim mówił, że słyszał w radiu o pożarze na wyspie,
i chciałam się temu przyjrzeć ze szczytu latarni. Przez teleskop.
– Co? – Saul upuścił łopatę. – Na wyspie się pali?
Z tego, co wiedział, nie było tam nikogo oprócz członków
Lekkiej Brygady, ale zgłaszanie takich incydentów jak pożary
należało do jego obowiązków.
– Nie na całej wyspie – uściśliła. – Tylko na kawałku. Pozwól
mi popatrzeć. Unosi się dym i w ogóle.
Weszli zatem na górę. Saul nalegał, żeby złapała go za rękę.
Miała mocny, lepki uścisk dłoni. Mówiąc jej, żeby uważała na
schodach, zastanawiał się, czy nie powinien kogoś zawiadomić
o pożarze, jeszcze zanim go potwierdzi.
Na górze odsunął zasłony i spojrzał przez teleskop
przeznaczony głównie do obserwowania gwiazd. Odkrył, że Gloria
mówiła prawdę: na wyspie się paliło. A raczej palił się wierzchołek
zniszczonej latarni morskiej – co najmniej trzydzieści kilometrów od
wybrzeża, lecz wyraźnie widoczny przez oko teleskopu. Saulowi
mignęło trochę czerwieni, ale widział przede wszystkim ciemny
dym. Jak stos pogrzebowy.
– Myślisz, że ktoś zginął?
– Nikogo tam nie ma.
Nie licząc „dziwnych ludzi”, jak ich nazywała Gloria.
– Kto w takim razie podłożył ogień?
– Nikt nie musiał go podkładać. Może po prostu tak wyszło.
Jednak sam w to nie wierzył. Przez teleskop zauważył coś, co
wyglądało na ogniska, z których unosił się czarny dym. Czyżby
celowo wzniecono ogień?
– Mogę trochę popatrzeć?
– Jasne.
Nawet po odsunięciu się od teleskopu Saul miał wrażenie, że
widzi cienkie wąsy dymu na horyzoncie, ale to musiało być tylko
złudzenie.

Dziwne zjawiska nie były dla Wyspy Klęski niczym nowym.


Jeśli słuchało się Starego Jima albo jakiegoś innego lokalnego
mieszkańca, mity związane z Zapomnianym Wybrzeżem zawsze
obejmowały tę wyspę, nawet przed porażką ostatniej z serii prób jej
zasiedlenia. Szorstkie, niedokończone budynki z kamienia i drewna,
izolacja wyspy i to, że szlaki żeglugowe zaczęły się przesuwać już
dawno temu, jeszcze zanim skończono budowę latarni, przesądziło
o jej losie.
Soczewka w latarni morskiej Saula zdobiła wcześniej ruiny
wieży na wyspie. Zdaniem niektórych oznaczało to, że jakiś
zasadniczy pech przeniósł się na ląd razem z soczewką, w czym być
może miała swój udział epicka historia transportu czterotonowej
soczewki, podczas którego nagle rozpętała się burza i niebo
przeszyła błyskawica, a soczewka omal nie zatopiła przewożącego ją
statku, który utknął na mieliźnie, mimo że miał na pokładzie światło,
które powinno go było ratować.
Gloria wciąż stała przyklejona do teleskopu, gdy Saul zauważył
coś dziwnego na podłodze u podstawy soczewki, po stronie lądu.
Na ciemnych drewnianych deskach połyskiwała kupka
pokruszonego szkła. Co u diabła? Czyżby Lekka Brygada stłukła tu
żarówkę albo coś? Po chwili Saulowi zaświtała inna myśl
i przygarbiwszy się trochę, odsunął pokrowiec soczewki
bezpośrednio nad stłuczonym szkłem. Tak jak się obawiał:
w miejscu, gdzie szkło stykało się z oprawą, znalazł otworek.
Przypominał dziurę po kuli, tylko że był mniejszy. Obejrzał „ranę
wylotową”, bo tak nazwał ją w myślach. Cieniutkie pęknięcia
rozchodzące się promieniście z tego miejsca przypominały korzenie
rośliny. Nie zauważył innych zniszczeń na gładkiej, fraktalowej
powierzchni.
Nie wiedział, czy powinien się zezłościć, czy po prostu dodać to
do listy napraw, ponieważ usterka nie miała wpływu na
funkcjonowanie reflektora. Czy Henry i Suzanne zrobili to celowo,
czy może przez nieostrożność albo pomyłkę? Nie potrafił się pozbyć
irracjonalnego przeczucia, że istnieją tu jakieś ukryte powiązania, że
ze środka coś się wydostało.
Poniżej rozległo się tupanie, usłyszał czyjeś głosy – dwie pary
stóp, dwa głosy. Lekka Brygada, Henry i Suzanne. Saul odruchowo
opuścił pokrowiec i roztarł szkło butem, przez co poczuł się dziwnie
współwinny.
Kiedy wreszcie się zjawili, Saul nie był zaskoczony, że Gloria
mierzy ich wrogim spojrzeniem – siedząc przy teleskopie,
wpatrywała się w nich jak dziki kot ze zjeżoną sierścią. Saul miał do
tych dwojga identyczny stosunek.
Henry znowu ubrał się tak, jakby zamierzał wyjść na miasto.
Suzanne wydawała się spięta, być może dlatego, że tym razem to
ona taszczyła sprzęt.
– Spóźniliście się – powiedział Saul, nie umiejąc stłumić nuty
dezaprobaty w głosie.
Henry trzymał w lewej ręce rączkę czegoś, co wyglądało jak
metalowa skrzynka z narzędziami. Kołysał nią lekko w przód i w
tył.
– A co to takiego? – Wcześniej Saul tego nie widział.
– Och, nic, Saul – powiedział Henry, uśmiechając się szeroko
jak nigdy. – Po prostu kilka narzędzi. Śrubokręty, tego typu rzeczy.
Jak u złotej rączki.
Albo u kogoś pobierającego próbki z największej soczewki
Fresnela, której udawało się unikać wandalizmu przez ponad sto lat.
Suzanne, chyba wyczuwając wrogie nastawienie Glorii,
położyła na podłodze walizkę i kartonowe pudło, oparła się
o teleskop i powiedziała:
– Ale z ciebie urocze dziecko. Chcesz lizaka?
Przesadnie teatralnym gestem iluzjonisty amatora wyjęła go zza
ucha Glorii jak za sprawą czarów.
Gloria zmierzyła ją uważnym wrogim spojrzeniem.
– Nie. Obserwujemy pożar na wyspie.
Lekceważąco przysunęła oko do teleskopu.
– Tak, pali się – powiedział nieporuszony Henry, kiedy Suzanne
znowu stanęła obok niego.
Gdy stawiał skrzynkę z narzędziami obok reszty sprzętu, rozległ
się metaliczny brzęk.
– Wiecie coś na ten temat? – spytał Saul, mimo że przychodziło
mu do głowy wiele innych pytań.
– Niby co mielibyśmy wiedzieć? Niefortunny wypadek. Chyba
nikt z nas nie zdobył odpowiednich sprawności, będąc w skautach.
Na szczęście w tym wspaniałym dniu nikomu nie stała się krzywda,
a zresztą już niedługo i tak się stąd wyniesiemy.
– Wyniesiecie się? – Nagle Saul poczuł nadzieję. – Zwijacie
interes?
Henry zrobił mniej przyjazną minę niż przed chwilą.
– Wynosimy się tylko z wyspy. Nie ma tam tego, czego
szukamy.
Był zadowolony z siebie, jakby podobało mu się, że ma jakąś
tajemnicę i nie zamierzał jej wyjawiać latarnikowi. Saulowi
podziałało to na nerwy i tym razem naprawdę się zezłościł.
– A czego właściwie szukacie? Okazji, żeby zniszczyć
soczewkę?
Jego bezpośredniość wywołała grymas na twarzy Suzanne.
Kobieta unikała wzroku Saula.
– Nie dotykaliśmy soczewki – oświadczył Henry. – Nie
dotykałaś jej, prawda, Suzanne?
– Nie, nigdy nie dotykaliśmy soczewki – potwierdziła Suzanne
z przerażeniem w głosie.
Saulowi przyszło do głowy, że Suzanne trochę za bardzo
protestuje.
Zawahał się. Czy powinien im pokazać zniszczony fragment
soczewki? W zasadzie nie miał ochoty tego robić. Nawet jeśli to
była ich sprawka, pewnie po prostu jeszcze raz by skłamali. A jeśli
to nie oni, niepotrzebnie zwróciłby ich uwagę. Poza tym nie chciał
się wdawać w kłótnię w obecności Glorii. Dał więc za wygraną i z
trudem odciągnął Glorię od teleskopu, wiedząc, że wszystko
słyszała.

Na dole w kuchni zadzwonił na straż pożarną w Bleakersville.


Powiedzieli mu, że już wiedzą o pożarze na wyspie, że ogień
nikomu nie zagraża. Zrobiło mu się trochę głupio, bo zawsze tak
traktowali ludzi z Zapomnianego Wybrzeża. Albo po prostu
śmiertelnie się nudzili.
Gloria siedziała na krześle przy stole i w zamyśleniu gryzła
batonik, który od niego dostała. Domyślił się, że pewnie miała
ochotę na tamtego lizaka.
– Idź do domu. Jak już zjesz.
Nie potrafił tego ubrać w słowa, ale chciał, żeby znalazła się jak
najdalej od latarni morskiej. Charlie zarzuciłby mu, że to irracjonalne
i że kieruje się emocjami, że nie myśli trzeźwo. Ale połączenie
pożaru, uszkodzenia soczewki i dziwnego nastroju Suzanne... Saul
po prostu nie chciał, żeby Gloria kręciła się w pobliżu latarni.
Gloria nie chciała go jednak słuchać, jakby upór był prezentem,
który dostała razem z batonikiem.
– Saul, jesteś moim przyjacielem – powiedziała – ale nie moim
szefem.
Rzeczowy ton, jakby mówiła coś, o czym powinien już
wiedzieć, co nie wymagało przypominania.
Zastanawiał się, czy tak samo mówiła matka Glorii – co
najmniej raz. Chcąc nie chcąc, musiał jednak przyznać, że
dziewczynka ma rację. Nie był też szefem Henry’ego ani w ogóle
nikogo. Przyszedł mu na myśl nudny, ale prawdziwy banał: lepiej
się nie wtrącać w cudze sprawy.
Pokiwał zatem głową, uznając swoją porażkę. Gloria zamierzała
robić to, co jej się podobało. Jak wszyscy – a Saul po prostu musiał
się z tym pogodzić. Na szczęście weekend zbliżał się wielkimi
krokami. Latarnik pomyślał, że pojedzie z Charliem do Bleakersville
i zajrzy do nowego baru o nazwie Chipper’s Star Lanes, który
bardzo spodobał się przyjacielowi Charliego. Było tam pole do
minigolfa. Charlie bardzo lubił grać w minigolfa, nie miał też nic
przeciwko kręglom, ale dla Saula najważniejsze było to, że
właściciel miał koncesję na sprzedaż alkoholu i bar na zapleczu.

Zaledwie godzinę później Henry i Suzanne zeszli na dół – Saul


najpierw słyszał skrzypienie schodów, a potem, przez okno
w kuchni, monotonny odgłos kroków, gdy kręcili się wokół latarni.
Zostałby w środku i dał im spokój, ale kilka minut później na
podjazd wtoczyła się półciężarówka Brada Delfino, wolontariusza,
który czasem pomagał przy latarni. Brad machał do Henry’ego,
jeszcze zanim się zatrzymał. Z jakiegoś powodu Saul nie chciał,
żeby Brad rozmawiał z Lekką Brygadą pod jego nieobecność. Brad
był muzykiem z lokalnego zespołu, lubił popić i gadać z każdym,
kto chciał słuchać. Czasami pakował się w kłopoty. Jego
sporadyczna pomoc w latarni morskiej uchodziła na Zapomnianym
Wybrzeżu za pracę na rzecz lokalnej społeczności.
– Słyszałeś o pożarze? – spytał Brad, kiedy Saul powitał go na
parkingu.
– Tak – odrzekł szorstko Saul. – Słyszałem.
To jasne, że Brad wiedział o pożarze – w przeciwnym razie po
co by przyjechał?
Saul zauważył, że Henry i Suzanne nieustannie pstrykają zdjęcia
każdego skrawka ziemi wokół latarni, a nawet ogrodzenia. Chaos
potęgowała Gloria, która już go zauważyła i zbliżała się, wydając
szczekliwe odgłosy. Wiedziała, że Saul ich nie cierpi.
– Wiesz, co się stało? – spytał Brad.
– Wiem tyle co ty. W każdym razie strażacy twierdzą, że nie ma
problemu.
Podczas rozmów z Bradem latarnikowi zmieniał się ton głosu
i zaczynała w nim pobrzmiewać jakaś południowa nuta, która
działała mu na nerwy.
– Czy mimo to mogę wejść na górę i spojrzeć przez teleskop?
Podobnie jak Gloria nie mógł się doczekać, kiedy obejrzy
jedyną atrakcję tego dnia.
Zanim Saul zdążył odpowiedzieć, podeszli do nich Henry
i Suzanne.
– Pora na sesję zdjęciową – powiedziała Suzanne z szerokim
uśmiechem.
Miała dość spory teleobiektyw przymocowany do aparatu,
a szeroki pasek na szyi jeszcze bardziej upodabniał ją do dziecka.
– Po co ci nasze zdjęcie? – spytała Gloria.
Saul też się nad tym zastanawiał.
– Tylko do naszej dokumentacji. Tworzymy fotograficzną mapę
okolicy i rejestr mieszkających tu ludzi. Poza tym, sami widzicie,
mamy taki piękny dzień – powiedziała Suzanne z szerokim,
drapieżnym uśmiechem.
Ale niebo było już trochę zachmurzone, nadciągały szare
chmury, z których prawdopodobnie miał spaść deszcz, tyle że
gdzieś w głębi lądu.
– Właśnie, może pstrykniemy zdjęcie tobie, twojemu
asystentowi... i dziewczynce chyba też – powiedział Henry, nawet
nie patrząc na Glorię.
Wpatrywał się w Saula tak intensywnie, że latarnik poczuł się
nieswojo.
– No nie wiem – powiedział Saul, wahając się tylko dlatego, że
tak nalegali.
Poza tym chciał znaleźć jakiś sposób, żeby uwolnić się od
Brada, który bynajmniej nie zasługiwał na oficjalne miano
„asystenta”.
– Ale ja wiem – mruknęła Gloria, mierząc ich wrogim
spojrzeniem.
Suzanne spróbowała pogłaskać ją po głowie.
Z początku Gloria wyglądała tak, jakby zamierzała jej odgryźć
rękę, ale potem, nie wychodząc z roli, warknęła i odsunęła się.
Henry podszedł do Saula.
– Czym byłoby zdjęcie latarni morskiej bez latarnika? – spytał,
choć tak naprawdę to wcale nie było pytanie.
– Lepszym zdjęciem?
– Wiem, dawniej byłeś kaznodzieją na północy – powiedział
Henry – ale jeśli przejmujesz się ludźmi, których tam zostawiłeś, nie
martw się: nie zamierzamy tego publikować.
Wytrącił Saula z równowagi.
– Skąd o tym wiesz? – spytał.
Ta rewelacja ożywiła jednak Brada, który wtrącił się, zanim
Henry zdążył odpowiedzieć:
– Tak, oto cały nasz Saul. Prawdziwy desperado. Szukają go
w dziesięciu stanach. Jeśli zrobicie mu zdjęcie, będzie po nim.
Czy zdjęcie naprawdę mogło mu zaszkodzić? Owszem, zostawił
na północy niedokończone sprawy, ale nie uciekł, nie w ścisłym
sensie. Zresztą były małe szanse, że to zdjęcie ukaże się w gazetach.
Wiatr przybrał na sile. Zamiast się spierać, Saul wyjął z tylnej
kieszeni czapkę, dochodząc do wniosku, że mogłaby go trochę
zasłonić, choć nie wiedział, dlaczego w ogóle miałby się zasłaniać.
Irracjonalna myśl. Prawdopodobnie nie pierwsza irracjonalna myśl
latarnika na Zapomnianym Wybrzeżu.
– Powiedzcie: „ser”. Powiedzcie: „bez tajemnic”. Liczę do
trzech.
Bez tajemnic?
Brad postanowił przyjąć stoicką pozę. Saul podejrzewał, że
w ten sposób go przedrzeźnia. Gloria, szukając odrobiny
dramatyzmu, kazała im zaczekać. Nałożyła kaptur na głowę i na
znak protestu pobiegła na skały, przekonana, że Suzanne nie zdoła
zmieścić jej w kadrze. Wspięła się na głazy, a potem zawróciła
i zaczęła schodzić z powrotem, piszcząc z zachwytu i krzycząc bez
konkretnego powodu:
– Jestem potworem! Jestem potworem!
Suzanne policzyła do trzech, znieruchomiała i zamilkła,
przyklęknąwszy, jakby była na pokładzie statku na pełnym morzu.
Dała sygnał.
– Bez tajemnic! – powiedział przedwcześnie Brad
z entuzjazmem, którego mógłby pożałować, biorąc pod uwagę jego
narkotykową przeszłość.
Potem pojawił się błysk fleszu. Na skraju pola widzenia Saula
zaczęły wirować czarne punkciki, zbierając się tam i zostając
nienaturalnie długo.
0005. KONTROLER

Wypadli z tego potwornego korytarza między światem a Strefą


X, trafiając w przestrzeń bez powietrza, która wstrząsnęła
Kontrolerem, aż w końcu mocne pchnięcie Ptasiego Ducha i ciężar
ciągnącego w dół plecaka zmusiły go do walki z nieregularnym
naporem czegoś, co – jak podpowiedziały mu szczypiące oczy
i ściśnięte gardło – było słoną wodą. Zaskoczony zdołał zamknąć
usta, zignorować pęd bąbelków mknących w górę i wokół czubka
głowy. Zdołał zdusić zarówno swoją panikę, jak i krzyk,
przystosować się do rozdzierającego uczucia powodowanego przez
tysiące szorstko-gładkich napierających na niego powierzchni, zbyt
mocno przypominających drzwi, które zmieniły się w ścianę tnącą
mu palce, przerzynającą ręce i nogi. Był pewny, że trafił w sam
środek tornada lśniących noży – Whitby i Lowry, i Grace, i jego
matka szpieg, cała przeklęta kongregacja Southern Reach krzyczała:
„skacz!”, z tysięcy srebrzystych odbić. Gdy jego płuca wypełniały
się wodą. Gdy usiłował zrzucić z siebie zdradliwy plecak ciągnący
go w dół, lecz wciąż trzymał dokument Whitby’ego, wyszarpując
go, młócąc wodę w poszukiwaniu kartek. Część z nich rozprysła się
w odmętach, reszta spadła w mrok na dole razem z plecakiem: kawał
miazgi, przemoczony kamień nagrobny.
Zauważył jak przez mgłę, że Ptasi Duch wystrzeliła już w górę
ku jakiemuś połyskliwemu żółtemu jaju, ku odbitej w wodzie kuli,
która mogła, ale nie musiała być słońcem. Sam jednak wciąż zasysał
wodę wśród stykających się okręgów złożonych z wielu wirujących
noży, wpatrujących się w niego beznamiętnymi krytycznymi
oczami. Był zdezorientowany wirowaniem kartek, które unosiły się
w górze albo na dole, przyklejały do jego ubrania, rozpadały
w maleńkich wirach, by dołączyć do wirujących ryb. Przez krótką
chwilę wpatrywał się w linijkę tekstu, dusząc się, a tępe pyszczki
obijały się o jego pierś.
Dopiero gdy pojawił się prawdziwy potwór, odtleniony mózg
Kontrolera zrozumiał, że znaleźli się w zataczającej koła ławicy ryb
podobnych do barakud, którym właśnie przeszkodził większy
drapieżca. Wytworzyła się okropna, bezwładna pustka... szybko
malejąca przestrzeń, w której olbrzymi rekin pędził przez wir,
unicestwiając ryby w karmazynowym obłoku. To było coś
w rodzaju megalodona. Lowry w innym wcieleniu... Powietrze
sączyło się z jego paszczy niczym maleńkie kłamstwa o świecie,
który postanowił go wyeliminować.
„Lowry” zostawiał za sobą szczątki ryb. Gdy nurkował,
unoszący się Kontroler znalazł się tak blisko niego, że musnął
policzkiem skrzela. Owionęły go wtedy drżenie i trzepotanie –
ostrzejsze i silniejsze, niż mógłby sobie wyobrazić. Wypuszczana
woda brzmiała w jego uchu jak warczący, prychający tłok
i wpatrywało się w niego ogromne, lecz dziwnie delikatne oko po
lewej stronie. Potem uderzył brzuchem w rybie cielsko, ogon
smagnął jego obtłuczony tors. Dzwoniło mu w uszach, bezwładnie
się unosił i nie mógł się powstrzymać od otwierania ust. Kropka
słońca w górze była coraz mniejsza. „Weź pistolet, Kontroler –
powiedział jego dziadek. – Wyjmij go spod siedzenia. A potem
skacz”.
Czy Lowry albo ktokolwiek inny znał zdanie mogące go ocalić?
„Konsolidacja władzy”.
„Nie ma sensu ryzykować”.
„... płonącym powoli płomieniem...”
„Paraliż to nie przekonująca analiza?”
Tylko że to ostatnie mijało się z prawdą. A jednak ze skłębionej,
wzburzonej wody, z chaosu wokół niego wyłoniła się znajoma ręka,
która złapała go za bezwładny nadgarstek i szarpnęła w górę.
Przestał być tylko wirem pogmatwanych wspomnień, obolałym
ciałem, pionkiem, i najwidoczniej stał się czymś wartym ocalenia,
kimś właśnie ocalanym.
Wierzgał nogami, kopiąc nicość jak wisząca ofiara, a ryby
odtworzyły szyk, trącając Kontrolera setką gładko-szorstkich
pysków, gdy sunął ku górze, gdy tracił przytomność w prądzie
unoszących się ciał, w ostrej reprymendzie masy mięsa tworzącej
jedną wielką paszczę, z której mógł uciec albo i nie.
Potem byli już na brzegu i Ptasi Duch z jakiegoś powodu go
całowała. Całowała mocnymi, łapczywymi pocałunkami, które
rozgniatały mu usta, naciskała na jego klatkę piersiową, a kiedy
Kontroler otworzył oczy i spojrzał na pochyloną nad nim twarz,
Ptasi Duch przewróciła go na bok. Woda wytrysnęła mu ustami,
potem wyciekła strużką i w końcu podparł się obiema rękami,
wpatrując się w mokry piasek. Maleńkie bąbelki z tunelików
robaków na skraju morskiej piany połaskotały go w ręce
i odpłynęły.
Słońce grzało mu w plecy, ale powietrze było rześkie. Fale
wyrzuciły ich na długi odcinek dzikiej plaży, wzdłuż której rosły
krzaczaste sosny i powyginane przez wiatr drzewa z czarnymi
gałęziami. Kontroler już teraz był zmęczony, mokry i głodny, a to
mu się nie podobało. Zagrażało operacji.
Obok rozciągnął się długi cień Ptasiego Ducha.
– Wyjście było w głębi oceanu? – wykrztusił, dysząc.
– Takie wyjście, jakie wejście: jeden do jednego. Wejście było
w oceanie, więc na swój sposób ma to sens.
– Sens.
Zdołał się słabo roześmiać. Uświadomił sobie, że kiedy tracił po
trochu manuskrypt Whitby’ego, udało mu się wepchnąć do kieszeni
spodni luźne kartki. Maleńkie zwycięstwo?
Sens znowu jednak umknął, bo mimo że widzieli wyzierający
znad jakichś drzew zarys latarni morskiej na wschodzie, Ptasi Duch
zaczęła nalegać, żeby skierowali się ku wyspie.
– Nic nie rozumiesz – powiedział, nie pojmując, jak to się stało,
że tak szybko nastąpił kryzys. – W latarni jest broń i... dzienniki.
Roześmiała się.
– Dzienniki. Sterta bezwartościowych, rozpraszających uwagę
relacji. Myślisz, że duchy wszystkich członków ekspedycji, którzy
tam zginęli, żałują tego kroku? Nie, nie idziemy do latarni morskiej.
W każdym razie nie teraz.
Wyślizgiwało mu się coś bardzo konkretnego.
– Obóz jest...
– Obóz jest zbyt blisko wieży, a zatem zbyt blisko epicentrum.
Wezbrała w nim rozgrzewająca złość.
– Nie możesz tak po prostu...
– Nie idziemy do obozu – ucięła. – Idziemy na wyspę. Właśnie
tam poszłaby biolożka.
I tak po prostu stracił kontrolę.

Teraz, czwartego dnia w Strefie X, Kontroler szedł za Ptasim


Duchem przez wysoką trawę, zdziwiony, skołowany, chory,
zmęczony – w nocy tak roiło się od owadów, że trudno było spać
przy ich bzyczeniu i cykaniu. Gdy o tym rozmyślał, na świecie poza
Strefą X zaczynała się tworzyć ogromna, niewidzialna plama, jakby
woda wyciekała przez dno nieszczelnej szklanki.
Co gorsza, Ptasi Duch działała na niego jak przyciąganie
grawitacyjne, nawet kiedy okazywała mu obojętność, nawet kiedy
nocą czasami przytulali się do siebie, żeby było cieplej.
Niespodziewana delikatność i delirium przypadkowego dotyku.
A jednak gdy tylko przekroczył rodzaj granicy i biolożka się
odsunęła, jej komunikat był jednoznaczny i kategoryczny. Wycofał
się zatem i znowu zaczął o sobie myśleć jak o Kontrolerze –
z konieczności, żeby spróbować odzyskać trochę dystansu,
odrobinę obiektywizmu. Żeby wyobrazić ją sobie w pokoju
przesłuchań w Southern Reach i siebie obserwującego ją zza lustra
weneckiego.
– Jak możesz być taka wesoła? – spytał później, kiedy dziarsko
zauważyła, że zaczyna im brakować jedzenia i wody, a potem
pokazała na wiewiórkę, która w pozostałej części świata już
wyginęła, i jej głos ożywiła niemal religijna ekstaza.
– Dlatego że żyję – odrzekła. – Dlatego że jest piękny dzień
i spaceruję w dziczy.
Mówiąc to, spojrzała na niego z ukosa, jakby się zastanawiała,
czy jej towarzysz daje radę. Kontroler zdał sobie sprawę, że może
mieć inne cele niż ona, że być może ich cele zbiegły się tylko po to,
żeby się rozbiec. Musiał się na to przygotować. Echa nieudanych
akcji w terenie. Jego matka mówiąca: „klęska operacyjna może snuć
się po umyśle jak duch”. Zastanawiał się, czy nawet najbardziej
banalne słowa, jakie wypowiadała, miały ukryte znaczenie albo cel.
Wolność mogła cię oddalić od tego, czego szukasz, zamiast cię
do tego zbliżyć. Pojął to właśnie tutaj, w miejscu wykraczającym
poza wszelkie standardowe dane, w dziczy, której nie rozumiał. Zdał
sobie sprawę, że był mniej więcej tak samo przygotowany na Strefę
X jak na Ptasiego Ducha, i być może w ostatecznym rozrachunku
jedno niczym nie różniło się od drugiego. Dlatego że istnieli sami
razem, szli szlakiem biegnącym pomiędzy zarośniętymi trzciną
jeziorami, które potrafiły być czarne jak smoła albo zielone jak
odbite w ich powierzchni drzewa skupione na wyspach wśród
trzcin... i wreszcie mógł swobodnie zadawać jej wszystkie pytania,
jakie chciał, ale tego nie robił. Dlatego że tak naprawdę to było bez
znaczenia.
Od czasu do czasu wkładał zatem rękę do kieszeni dżinsów,
zaciskał dłoń na figurce wyrzeźbionej przez ojca i zabranej z gzymsu
kominka w domku na wzgórzu w Hedley. Jej gładkie krawędzie,
drobinka drewna wystająca spod farby i grożąca drzazgą, koiły mu
nerwy. Figurka kota, wybrana, żeby mu przypominać o straconym
Chorrym, bez wątpienia polującym teraz szczęśliwie na szczury
w krzakach.
Rozgoryczony przyciąganiem ocalonych kartek Whitby’ego
pogrążył się w nieustannej analizie tych „stron o terroir”, będących
też jednak czymś bardzo osobistym. Kotwicą, mostem do jego
pamięci o reszcie manuskryptu zgubionej w oceanie. Jeśli
wykorzystywał te kartki w rozmowie z Ptasim Duchem, robił to
trochę dlatego, żeby poczuć ulgę albo odwrócić swoją uwagę od
bliskości tej kobiety i od tego, jak niekończące się trzciny, świeże
powietrze i błękitne niebo sprzymierzały się ze sobą, sprawiając, że
prawdziwy świat stawał się jeszcze bardziej odległy, nieważny,
jeszcze bardziej przypominał sen. Podczas gdy to właśnie świat był
najważniejszy.
Gdzieś tam jego matka walczyła o swoją karierę w Centrali, a jej
wysiłki były synonimem walki przeciwko rozprzestrzenianiu się
Strefy X. Gdzieś powstały nowe fronty, Strefa X powiększała się
w sposób, który mógł już nawet nie przypominać jej wcześniejszych
cech. Skąd miał wiedzieć? Może samoloty spadały z nieba, a ta
niby-misja, te jego „działania następcze” od początku były skazane
na klęskę?
Zacytował raport Whitby’ego z pamięci, parafrazując:
– Czy tak naprawdę wydano wyrok bez procesu? Uznano, że
żadne traktaty i negocjacje nie są możliwe?
– Niewykluczone, że to całkiem bliskie prawdy, pewnemu
rodzajowi prawdy – odrzekła Ptasi Duch.
Było już wczesne popołudnie i niebo nabrało intensywnie
błękitnego koloru, a po nim przesuwały się długie, wąskie chmury.
Mokradła rozbrzmiewały szelestem i śpiewem ptaków.
– Wyrok skazujący wydany przez obcą ławę przysięgłych –
powiedział Kontroler.
– Mało prawdopodobne. Raczej przez obojętność.
– O tym też pisał Whitby: „Czy nie byłoby to ostatecznym
upokorzeniem kondycji ludzkiej? To, że drzewa i ptaki, lis i królik,
wilk i sarna [...] osiągają stan, w którym nawet nas nie zauważają,
ponieważ ulegliśmy przekształceniu”.
Kolejne nie do końca zapamiętane zdanie, rzeczywistość stająca
się rzeczywistością połowiczną. Jego ojciec nigdy jednak nie cenił
autentyczności równie wysoko jak śmiałości ekspresji.
– Widzisz tę sarnę za kanałem? Wyraźnie widać, że nas
zauważyła.
– Zauważyła czy „zauważyła”?
Obydwa scenariusze mogłyby przerazić jego matkę-szpiega,
która nigdy nie potrafiła dogadać się z przyrodą. Właściwie nikt
w jego rodzinie tego nie potrafił. Kontroler nie przypominał sobie
żadnych prawdziwych wypraw do lasu. Wędkował tylko na
jeziorach, a zimą siedział przy kominkach w drewnianych domkach.
Czy kiedykolwiek zdarzyło mu się zabłądzić?
– Udawajmy, że prawdą jest to pierwsze, bo na drugie i tak nic
nie poradzimy.
– Albo to – powiedział Kontroler. – Albo to: „A może cofamy
się w czasie, jakaś istota albo impuls z przeszłości wypełnia nas na
nowo, kiedy tracimy rozpęd”.
– To głupie – oznajmiła Ptasi Duch, nie umiejąc oprzeć się
pokusie. – Przyroda nie różni się od miast. Tu też stare istnieje obok
nowego. Gatunki inwazyjne integrują się albo wypierają te
występujące naturalnie. Pejzaż, który widzisz wokół siebie, jest tym
samym co stara katedra obok wieżowca. Chyba nie wierzysz w te
bzdury, które cytujesz?
W odpowiedzi zrobił minę, która w zamyśle miała być zacięta
i nie zdradzać, że rzeczywiście zaczął wątpić w Whitby’ego, mimo
że wciąż recytował jego ewangelię. Przemilczał fragmenty mogące
prowadzić do istotniejszych wniosków, chciał trochę dłużej o nich
porozmyślać, skazić je własnymi opiniami.
– Próbuję oddzielić to, co bezcelowe, od tego, co użyteczne.
Próbuję zrobić jakieś postępy, kiedy wleczemy się w stronę tej
wyspy.
Nie udało mu się nie nasycić słowa „wyspa” jadem. Wiedział, że
dziadek Jack miałby do niej podobne nastawienie, niecierpliwiłby
się i ponaglał, ale Ptasi Duch i tak by się tym nie przejęła.
– Czy któraś z ekspedycji dotarła na wyspę? – spytała.
Kontroler zrozumiał, że Ptasi Duch próbuje zmienić temat.
– Nawet jeśli tak, w Southern Reach nie ma po tym śladu –
powiedział. – Nie uważano wyspy za coś istotnego.
Może było zbyt wiele innych zastanawiających elementów.
– Dlaczego tak bardzo skupiano się na latarni morskiej, na
anomalii topograficznej, a nie na wyspie?
– O to musiałabyś spytać byłą dyrektorkę. Albo Lowry’ego.
– Nigdy go nie widziałam – odrzekła, jakby to zadawało kłam
jego istnieniu.
Tak naprawdę Lowry wydawał się nierzeczywisty także
Kontrolerowi, kiedy wypowiadał jego nazwisko w Strefie X. Mimo
to Lowry nie pozwalał się odsunąć na bok, zlekceważyć, ciągle
dryfował na skraju pola widzenia niczym jakaś majestatyczna,
demoniczna drobinka kurzu. Pojawiał się za każdym razem, ilekroć
Kontroler zaczynał się obawiać, że być może wciąż wypełnia misję
tkwiącą w jego czaszce tak głęboko, że nie sposób jej stamtąd
wyciągnąć. Nieznane komendy, komunikaty, rozkazy i impulsy,
które nie pochodziły od niego – które mógł aktywować ktoś inny.
– Myślimy w kategoriach maszyn, nie zwierząt. Wróg nie bierze
maszyn pod uwagę.
Podobało mu się słowo „wróg” – krystalizowało i skupiało jego
uwagę bardziej niż „Strefa X”. Strefa X była jedynie fenomenem,
który nawiedził ludzkość niczym jakieś zjawisko pogodowe,
natomiast słowo „wróg” kryło w sobie zamiar i konkret.
Kiedy powiedział „maszyn, nie zwierząt”, Ptasi Duch się
roześmiała.
– To coś zdecydowanie rozumie i zauważa maszyny. Rozumie
je lepiej niż my.
Zatrzymała się i odwróciła w jego stronę, żeby podkreślić te
słowa. Pulsowało w niej coś w rodzaju złości.
– Jeszcze nie zrozumiałeś, że coś, co to wszystko powoduje,
potrafi manipulować genomem, działa cuda w zakresie mimikry
i biologii? Zna się na molekułach i błonach, potrafi „patrzeć na
wskroś rzeczy”, obserwować, a potem się wycofywać? Że dla tego
czegoś, powiedzmy, smartfon, jest czymś równie prostym jak
kamienny grot strzały, że to coś operuje na tak wysublimowanych
i złożonych zmysłach, że narzędzia, którymi się ograniczamy, nasze
sposoby rejestrowania wszechświata prawdopodobnie świadczą
jedynie o naszej prymitywnej naturze? Pewnie to coś nawet nie
uważa, że mamy świadomość albo wolną wolę. Nie w kategoriach,
którymi ono mierzy takie sprawy.
– Jeśli to prawda, to dlaczego w ogóle zwraca na nas uwagę?
– Prawdopodobnie poświęca nam najmniej uwagi, jak się da.
„Wpadło ci coś do oka i nie możesz tego wyjąć?”
– No więc poddajemy się. Zamieszkamy na wyspie, będziemy
nosili kapelusze z liści i korzystali z darów morza.
Zbudują dom z żeber jednego z potworów z jego snów. Będą
słuchali własnoręcznie skomponowanej muzyki tanecznej, popijając
bimber wydestylowany z trujących chwastów. Odwrócą się od
prawdziwego świata, gdyż on przestał istnieć.
– Wieloryb potrafi ranić drugiego wieloryba swoimi falami
dźwiękowymi – powiedziała Ptasi Duch, ignorując go. – Wieloryb
potrafi się komunikować z drugim wielorybem z odległości stu
kilometrów. Jest równie inteligentny jak my, ale w sposób, którego
nie umiemy zmierzyć ani zrozumieć. Dlatego że posługujemy się
niesamowicie tępymi narzędziami. – Znowu ta myśl. – W każdym
razie ty.
Może wcale nie wymamrotała pod nosem tego ostatniego
zdania, może tylko mu się wydawało.
– To coś budzi twoją sympatię – powiedział. – Lubisz to.
Tani chwyt, ale nie zdołał się powstrzymać.
W ciągu ostatnich czterech dni zbyt często czuł się tak, jakby
wędrował po jednej z dioram w swoim ulubionym muzeum
przyrodniczym – intrygującej, fascynującej, lecz nie do końca
prawdziwej, nie do końca prawdziwej dla niego. Nawet jeśli jeszcze
nie poznał skutków, Kontroler ulegał inwazji, zakażeniu, coś go
zmieniało. Czy było mu pisane stać się zawodzącą istotą
w trzcinach, a potem karmą dla robaków?
– W zapiskach Whitby’ego było dużo na temat sobowtórów –
powiedział chytrze trochę później, żeby ją wybadać.
Zwłaszcza że była chyba skupiona na czymś innym, ciągle
wpatrywała się w niebo. Być może chciał sprawdzić, jak
beznamiętny może mieć stosunek do własnego stanu. Wiedział
jednak, że jest w tym także odrobina zemsty, od której nie potrafił
się powstrzymać. Dlatego że kierowanie się ku wyspie nie miało
sensu.
Kiedy nie zareagowała, zmyślił cytat. Ale już gdy te słowa
wychodziły z jego ust, miał poczucie winy.
– „Sposób, w jaki doskonały sobowtór staje się tym, co
naśladuje, ukazuje w toku jakiegoś dziwnego, lecz niezmiennego
procesu pewną prawdę o świecie. Nawet jeśli z definicji sobowtór
nie może być oryginałem”.
Nadal brak reakcji.
– Nie skomentujesz tego? A co powiesz na: „Co byś czuł,
spotykając siebie, widząc swojego sobowtóra: sympatię czy
odruchową chęć zniszczenia kopii, uznania jej za nieprawdziwą
i zburzenia jak konstrukcji z tektury?”.
Znowu oszukiwał, gdyż Whitby nie pisał o sobowtórach – ani
razu w całym swoim przeklętym dokumencie.
Ptasi Duch zatrzymała się i odwróciła do niego. Jak zwykle
musiał się wysilić, żeby nie uciec wzrokiem.
– Właśnie tego się boisz, Kontroler? – Powiedziała to bez
szczególnego okrucieństwa i bez zaangażowania. – Mogłabym cię
zahipnotyzować.
– A jeśli sama jesteś podatna? – odparł, chcąc ją odstraszyć,
choć wiedział, że może nadejść taka chwila, w której będzie
potrzebował hipnozy, tak jak w tunelu prowadzącym do Strefy X.
„Weź mnie za rękę. Zamknij oczy”. Czuł się tak, jakby bez
końca wypełzał z paszczy olbrzymiego czarnego jak smoła węża,
jakby „widział” charczenie dobiegające z głębi jego gardzieli, a ze
wszystkich stron, z niekończącej się ciemnej siności wokół,
obserwowały go potwory.
– Nie jestem podatna.
– Przecież jesteś sobowtórem, kopią – naciskał. – Może kopia
nie ma takich samych mechanizmów obronnych? Poza tym wciąż
nie znasz przyczyny.
Tyle sama mu powiedziała.
– Sprawdź mnie – odrzekła, a głęboko w jej gardle rozległo się
warknięcie. Zatrzymała się, spojrzała na niego, rzuciła plecak na
ziemię. – No, sprawdź mnie. Powiedz to. Powiedz słowa, które
podobno mogą mnie zniszczyć.
– Nie chcę cię zniszczyć – powiedział cicho, odwracając wzrok.
– Na pewno? – spytała, podchodząc bardzo blisko. Poczuł woń
jej potu, zauważył uniesienie ramion, lekko zaciśniętą lewą dłoń. –
Na pewno? – powtórzyła. – Czemu mnie nie zaszczepisz, skoro nie
jesteś pewny? Już zdążyłeś utknąć między pragnieniem mnie
a wątpliwością co do tego, czy jestem w pełni człowiekiem, tak?
Stworzona przez wroga. Musi być wrogiem. A mimo to nie możesz
się powstrzymać.
– W Southern Reach ci pomogłem – zauważył.
– Nigdy nie dziękuj za coś, co ci się należy. Sam mi to
powiedziałeś.
Zrobił chwiejny krok do tyłu.
– Jestem tu, Ptasi Duchu, znalazłem się w miejscu, w którym
wcale nie chciałem być. Idę za kimś, choć nie jestem pewien, czy go
znam.
Wciąż była dla niego światłem przewodnim i miał jej to za złe,
nie chciał tego. Ale nie mógł na to nic poradzić.
– Bzdury. Doskonale wiesz, kim jestem, a przynajmniej
powinieneś wiedzieć. Boisz się tak samo jak ja – powiedziała.
Wiedział, że Ptasi Duch ma rację. Nie mógł liczyć na to, że zdoła
się tutaj obronić – przed czymkolwiek.
– Nie uważam cię za wroga – powiedział i tym razem słowo
„wróg” zabrzmiało okrutnie i niedorzecznie. – I nie uważam cię za
kopię. Nie do końca.
Złość – mimo że Ptasi Duch już zaczęła ustępować. W każdym
razie tak się Kontrolerowi wydawało.
– Jestem kopią, John. Tyle że niedoskonałą. Nie jestem
biolożką. Biolożka nie jest mną. Wiesz, co bym powiedziała,
gdybym stanęła z nią twarzą w twarz?
– Co?
– Powiedziałabym: „Popełniłaś mnóstwo pieprzonych błędów.
Popełniłaś mnóstwo błędów, a mimo to cię kocham. Jesteś chaosem
i objawieniem, ale ja nie mogę taka być. Mogę jedynie rozpracować
to wszystko sama”. Wtedy pewnie dziwnie by na mnie spojrzała
i pobrałaby próbkę moich tkanek.
Słysząc to, ryknął śmiechem. Uderzył dłonią o kolano.
– Masz rację. Pewnie masz rację. Właśnie tak by zrobiła.
Usiadł na ziemi, a ona wciąż stała w miejscu, sztywna jak
wartowniczka.
– Moje umiejętności tu nie wystarczają. Jestem totalnie
udupiony. Byłbym taki, nawet gdybyśmy poszli do latarni morskiej.
– Totalnie udupiony – powtórzyła z uśmiechem.
– Dziwne, prawda? Być w takim dziwnym miejscu.
Otwierał się, mimo że wcale tego nie chciał. Nagle po raz
pierwszy, odkąd znalazł się w Strefie X, poczuł spokój. Wszystkie
porażki, stłumione i mgliste, zostały po drugiej stronie jakiejś innej
granicy.
Zmierzyła go badawczym spojrzeniem.
– Powinniśmy iść dalej – powiedziała. – Ale nie musisz
przerywać czytania.
Podała mu rękę, pomagając wstać. Siła jej uścisku była
większym pocieszeniem niż jakiekolwiek słowa.
– Przecież to jakaś pieprzona porażka – powiedział. – Czytam ci
ostatnią wolę i testament głupca.
– A mamy tu jakieś inne rozrywki?
– Racja.
Kontroler nie wspomniał jej o dziwnym pomieszczeniu
Whitby’ego ani o swoich podejrzeniach, że Whitby stał się kanałem
dla Strefy X. Nie powiedział jej o ostatnich rozpaczliwych chwilach
w Southern Reach, kiedy przysuwała się granica. A nie mówiąc
Ptasiemu Duchowi o tych sprawach, zaczął lepiej rozumieć
kłamstwa swojej matki. Chciała zasłonić sedno swoich decyzji,
ukrywając fakty albo je rozrzedzając. Musiała jednak być
wystarczająco mądra, by bez względu na swoje powody, bez
względu na ten cały labirynt, zdawać sobie sprawę, że każde
pominięcie pozostawia jakiś ślad swojej obecności.
– „Jak to coś się odnawia, jeśli nie dzięki naszemu działaniu,
naszemu życiu?” – spytał Whitby, nadal żyjąc za pośrednictwem
Kontrolera, podczas gdy tak naprawdę pewnie już nie żył albo
skończył jeszcze gorzej.
Ona go jednak nie słuchała. Coś na niebie znowu przykuło jej
uwagę. Wiedziała, że to nie mogą być bociany. Tym razem to on
miał lornetkę i chwycił ją, żeby zobaczyć, co to takiego. Gdy to
namierzył, kilka razy ustawiał ostrość, nie wiedząc, czy dobrze
widzi.
– Co to, kurwa, jest?
Wysoko w górze po coraz bardziej błękitnym niebie sunęło coś,
co przypominało podarte i poszarpane wstęgi. Długie, szerokie
i obce. Ich ruch wysoko w górze, tak daleko... Kontroler pomyślał
o przezroczystej, postrzępionej reklamówce, rozerwanej wzdłuż
i dryfującej po niebie... Tyle że to coś było grubsze, a poza tym
wyglądało jak element nieba. Tekstura tego czegoś, jego istnienie
i zarazem nieistnienie sprawiły, że aż się wzdrygnął, że zadrżała mu
ręka, cały zdrętwiał, a jego skóra zrobiła się zimna. Przypomniał
sobie ścianę, która nie była ścianą. Ścianę, która oddychała pod jego
dotykiem.
– Na ziemię! – powiedziała Ptasi Duch, pociągając go obok
siebie na kolana w kępie trzcin.
Poczuł w sobie jasność – napiętą, naprężoną, ciągnącą go tak,
jakby coś ciągnęło jego skórę ku niebu, które nie było już tylko
niebem. Ciągnącą tak bardzo, że gdyby nie ponowne szarpnięcie
Ptasiego Ducha, na pewno by wstał. Leżał, wdzięczny za ciężar jej
ciała obok, wdzięczny, że nie jest sam.
Coś mknęło po niebie w przerażający sposób – falując,
nurkując, wzbijając się – i wokół rozlegał się potworny szept, który
przeszywał nie tylko jego uszy, lecz całe ciało, jakby przebijały go
małe cząsteczki czegoś namacalnego. Zastygł bez ruchu i zaklął,
obserwując to ze strachem. „Falujące linie, które są i zarazem ich nie
ma”. Zdanie z raportu Whitby’ego, którym się nie podzielił, gdyż go
nie rozumiał. Przypomniały mu się obrazy z nagrania wideo
z pierwszej ekspedycji.
– Nie ruszaj się – szepnęła mu na ucho Ptasi Duch. – Nie ruszaj
się.
Osłaniała go własnym ciałem, starała się, żeby to wyglądało tak,
jakby go tam nie było.
Usiłował nawet nie oddychać, leżeć tak nieruchomo, jakby nie
żył. Kiedy to coś wyginało się i pędziło po niebie, znów słyszał
falowanie, gwałtowne opadanie i wznoszenie się, coś jak dalekie
łopotanie żagla, aż w końcu, gdy odważył się spojrzeć, jakieś
uderzenie w powietrzu zatrzymało to coś w miejscu i rozciągnęło na
chwilę jak napiętą skórę, prawie kruchą, sztywną.
Potem, po raz ostatni opadając i wznosząc się, podpłynąwszy
stanowczo za blisko, ta dziwna obecność nagle zniknęła albo
rozpłynęła się w powietrzu i niebo znów było takie samo jak
wcześniej.
Nie potrafił tego opisać słowami – ani Whitby’ego, ani
własnymi. To nie była żadna martwa diorama. To nie był paskudny
szkielet nieznanego mężczyzny. Teraz wszystko wydawało się
możliwe. Wszystko mogło się zdarzyć. Mocno ścisnął figurkę
Chorry’ego. Tak mocno, że prawie przebiła mu skórę.
Obydwoje leżeli na ziemi, dopóki po niebie – które teraz
wydawało się Kontrolerowi zdradzieckie – nie prześlizgnęła się
burza. W ciemnoszarym świetle rozbłysnął piorun, zagrzmiało,
a pośród moczących ich kropel deszczu zaczęło spadać coś
ciemnego, śliskiego, przypominającego kijanki. Wsiąkało w ziemię
wokół nich, a oni – przemoczeni w zagajniku, leżąc pod
powyginanymi, sczerniałymi drzewami o liściach przypominających
sztylety – próbowali się jak najlepiej zasłonić. Te „kijanki” bardziej
przypominały żywe strumyczki wielkości małego palca. Chcąc nie
chcąc, Kontroler pomyślał, że wydobyły się z pęknięcia w niebie, że
z jakiegoś powodu rozpadło się ono na milion maleńkich
kawałeczków – i to także był pewien element ekosystemu Strefy X.
– Jak myślisz, co z nich powstanie? – spytał Ptasiego Ducha.
– To, co powstaje tu ze wszystkiego – odpowiedziała i nie była
to żadna odpowiedź.
Kiedy burza przeszła, mokradła ożywiły się ptasim śpiewem,
bulgotaniem wody w kanałach i wszystko znów wyglądało zupełnie
normalnie. Może trzciny wydawały się bardziej jaskrawe, drzewa
zieleńsze, ale była to jedynie cecha światła pochodzącego od słońca,
które zdawało się równie dalekie jak reszta świata.
Po jakimś czasie wstali. Po jakimś czasie w milczeniu poszli
dalej, trzymając się bliżej siebie niż dotychczas.
0006. DYREKTORKA

Jest takie miejsce, które w dzieciństwie nazywałaś najdalszym


punktem – najodleglejsze, do jakiego byłaś w stanie dotrzeć, a będąc
w nim, mogłaś udawać, że jesteś jedynym człowiekiem na świecie.
Miałaś się tam na baczności, ale jednocześnie byłaś spokojna, czułaś
się bezpieczna. Oddaliwszy się od tego miejsca w jakimkolwiek
kierunku, zawsze wracałaś – i wciąż wracasz. Na razie jednak, choć
masz przy sobie Whitby’ego, jesteś od tego miejsca tak daleko, że
niczego nie widać przez wiele kilometrów – i czujesz to. Czujesz to
wyraźnie. Wcześniej byłaś trochę podenerwowana, a teraz jesteś
trochę zmęczona. Znalazłaś się w tej idealnie spokojnej scenerii,
gdzie busz przemienia się w mokradła, a słodkowodne kanały służą
za bufor odgradzający ląd od słonych bagien i dalej od oceanu.
Kiedyś widziałaś tu wydry, słyszałaś nawoływania kulików.
Bierzesz głęboki oddech i odprężasz się, stapiasz się z krajobrazem,
idziesz brzegiem tego niższego nieba ożywionego idealnym
bezruchem. Nie czujesz już zmęczenia w nogach i nie boisz się
niczego, nawet Strefy X. Nie ma w tobie miejsca na wspomnienia,
myśli ani nic z wyjątkiem tej chwili, i tej, i następnej.
Wkrótce to uczucie znów jednak odpływa i razem z Whitbym –
ocalali z anomalii topograficznej – stoicie przy ruinach domku twojej
matki. To tylko podłoga i dwie ściany nośne z tak spłowiałą tapetą,
że nie potrafiłabyś odgadnąć wzoru. Zapadnięty i rozszczepiony
taras, zniszczone, roztrzaskane, zbutwiałe szerokie deski – kiedyś
tworzyły ścieżkę prowadzącą na wydmy i dalej nad metalicznie
niebieski ocean, który wyrzuca w górę grzywy fal, a potem znowu
ciągnie je w dół. Może nie powinnaś tu przychodzić, ale
potrzebowałaś czegoś w rodzaju normalności, jakiegoś przywołania
tamtych dni, zanim wszystko poszło nie tak – dni, które wtedy
wydawały się takie zwyczajne.
– Nie zapomnij o mnie – powiedział wtedy Saul, jakby mówił
nie tylko w swoim imieniu, ale także w imieniu twojej matki i całego
Zapomnianego Wybrzeża.
Teraz jest naprawdę zapomniane. Whitby stoi na jednym końcu,
a ty na drugim, potrzebujecie przestrzeni. On nie jest pewny ciebie,
a ty zdecydowanie nie jesteś pewna jego. Po zajściu w wieży chciał
porzucić misję, ale ty nawet przez chwilę nie myślałaś, że powinnaś
tak po prostu stąd odejść. Wiedziałaś, że to był twój dom i Whitby
nie zdoła cię powstrzymać, choć może protestować, choć może
skamleć i próbować się uwolnić, choć może błagać, żebyście
natychmiast wrócili.
– Gdzie się podział twój optymizm? – masz ochotę spytać, ale
gdziekolwiek znajduje się teraz Whitby, wciąż nie jest w twoim
świecie.
Dawno temu na podłodze domku rozpalono kilka ognisk: tam,
gdzie kiedyś był salon, pod jedną z przechylających się ścian.
Pozostawione czarne plamy są dowodem, uświadamiają ci, że nawet
po nastaniu Strefy X ludzie przez jakiś czas tutaj żyli. Czy te
ogniska rozpaliła twoja matka?
Martwe żuki zaśmiecają podłogę, rozgniecione na lśniące
szmaragdowe kawałki, turkusowy mech i gęste pnącza tworzą
chaotyczne morze zieleni. Strzyżyki i gajówki podskakują
w zaroślach, przysiadają na ramie ziejącego okna z widokiem na ląd,
a potem znów odlatują. Wyglądałaś przez to okno, czekając na
wizyty ojca. Podjazd zniknął w gęstwinie krzaków i chwastów.
Puszki z jedzeniem dawno zardzewiały i zgniły, gruba warstwa
gleby wytryskuje w kątach między zżartymi przez owady deskami
w podłodze, a raczej między tym, co z nich zostało. Dziwnie
wyglądają popękane, stare, ledwie rozpoznawalne talerze ułożone
w stertę w zlewie, który zapadł się pod własnym ciężarem,
przeobrażony przez pleśń i porosty. Szafki pod spodem zbutwiały.
Jest w tobie żal, rodzaj stawy, której pozwoliłaś stracić
wyrazistość. Nigdy nie wspominacie członkom ekspedycji, że
kiedyś żyli tu ludzie, że tu pracowali, upijali się i muzykowali.
Ludzie mieszkający w domach na kółkach, w bungalowach
i latarniach morskich. Lepiej nie myśleć o tym, że ktoś tu żył, że
teraz jest pusto... a mimo to pragniesz, żeby ktoś pamiętał, żeby
rozumiał, co tu utracono, nawet jeśli było tego dość niewiele.
Rozglądasz się, a Whitby stoi jak intruz. Wie, że ukrywasz
przed nim coś, co dotyczy tego domku. Płaska, ponura linia jego
ust, uraza w jego spojrzeniu – to naturalne czy może Strefa X już go
nastawia przeciw tobie? Kiedy wyskoczyłaś z wieży, uciekając
przed tym, co wzbierało tam z ogromną prędkością, on nadal
krzyczał, bełkotał, twierdził, że coś go zaatakowało.
– Nie było żadnego dźwięku. Nic. A potem... wyrosła za mną
ściana, przetoczyła się przeze mnie. I zniknęła.
Od tamtej pory nie powiedział jednak niczego więcej, a ty nie
podzieliłaś się z nim tym, co widziałaś, zanim wbiegłaś po ostatnich
stopniach ku światłu. Może oboje myślicie, że to drugie by nie
uwierzyło. Może obydwoje chcecie po prostu najpierw wrócić do
świata.
W domku nie ma żadnych ciał, ale czego się spodziewałaś? Że
znajdziesz ją przycupniętą w tym miejscu, odgrodzoną od katastrofy
kokonem, podczas gdy świat wokół się zmienił? To nigdy nie było
w stylu twojej matki. Gdyby napotkała coś, z czym należy walczyć,
walczyłaby. Gdyby trzeba było komuś pomóc, pomogłaby. Gdyby
mogła uciec w bezpieczne miejsce, uciekłaby. W twoich marzeniach
na jawie przetrwała, tak samo jak ty, i miała nadzieję na ocalenie.
Siedząc w Star Lanes i gryzmoląc, czasami czułaś, jak ten
domek powraca do ciebie razem z latarnią morską. Przymus prądu
odpływowego zawsze wabił cię do wody, pragnienie poznania było
silniejsze niż strach. O północy w czasie przypływu słyszałaś szum
fal, przez okno swojego pokoju w bungalowie matki mogłaś wtedy
patrzeć na morską pianę przypominającą w świetle księżyca szereg
metalicznie niebieskich linii z powciskaną między nie ciemną wodą.
Czasem te linie przełamywała postać matki. Chodziła po plaży
późnym wieczorem, nie mogąc spać z powodu myśli, którymi nigdy
się nie dzieliła. Twarz miała zwróconą w przeciwną stronę – jakby
już wtedy wypatrywała odpowiedzi, której teraz szukasz.

– Co to za miejsce? – pyta znowu Whitby. – Dlaczego tu


jesteśmy?
W jego głosie słychać napięcie.
Ignorujesz go. Masz ochotę powiedzieć: „tutaj się
wychowałam”, ale Whitby przeżył już o jeden wstrząs za dużo, a po
powrocie będziesz musiała sobie poradzić jeszcze z Lowrym,
z Southern Reach. Jeśli wrócisz.
„W tym ciemnym miejscu porośniętym pnączami –
powiedziałabyś mu – był kiedyś mój pokój. Rodzice się rozwiedli,
gdy miałam dwa lata. Ojciec był kimś w rodzaju drobnego oszusta
i po jego odejściu wychowywała mnie matka, ale co roku spędzałam
z nim ferie zimowe. Aż w końcu zostałam z nim na dobre, bo już nie
mogłam wrócić do domu. Dopóki nie podrosłam, podawał mi
zmyślone powody, co chyba nie było dobrym rozwiązaniem. Przez
całe życie zastanawiałam się, jak by to było tu wrócić.
Zastanawiałam się, co bym czuła, co bym zrobiła. Czasem myślałam
nawet, że znalazłabym tu jakąś wiadomość, coś, co matka w swojej
przezorności włożyłaby do metalowej skrzynki albo pod kamień.
Jakiś znak, bo nawet teraz wciąż potrzebuję wiadomości, znaku”.
W domku nie ma jednak niczego, czego już byś nie wiedziała,
a za plecami masz latarnię morską, która śmieje się z ciebie, pytając:
„a nie mówiłam?”.
– Nie martw się, niedługo wracamy – mówisz. – Jeszcze tylko
latarnia morska i wracamy.
Zostawiasz na koniec najlepsze czy najgorsze? Jak wielką część
dzieciństwa można zniszczyć albo zmienić, zanim wspomnienia
zastąpi fasada?
Przeciskasz się obok Whitby’ego – gwałtownie – gdyż nie
chcesz, żeby zauważył twoje przygnębienie, to, że Strefa X znowu
się do ciebie zbliża.
Kilka pozostałych desek w podłodze domku skrzypi i wzdycha,
tworząc prostą muzykę. Ptaki natarczywie ćwierkają w zaroślach,
goniąc się nawzajem, wznosząc się spiralnym lotem ku niebu.
Wkrótce zacznie padać deszcz. Horyzont przypomina zmarszczone
brwi, taran skierowany w stronę wybrzeża. Czy zauważyli, że to się
zbliża? Może chociaż Henry? Czy było widoczne? Przetoczyło się
po nich? Jako dziecko pojmowałaś tylko tyle, że matka nie żyje.
Minęły lata, zanim zaczęłaś myśleć o jej śmierci w innych
kategoriach.
Teraz widzisz tylko minę Saula, kiedy po raz ostatni patrzyłaś na
niego jako dziecko – i pamiętasz swoje ostatnie długie spojrzenie na
Zapomniane Wybrzeże przez zakurzoną tylną szybę samochodu,
który skręcał z drogi gruntowej na stanową asfaltówkę, oraz dalekie,
znikające z oczu migotanie oceanu.
0007. LATARNIK

Wczoraj w nocy widziałem dwa frachtowce i łódź straży


przybrzeżnej. Na horyzoncie coś większego – tankowiec? „Oto
morze wielkie, długie i szerokie [...] tamtędy wędrują okręty”*.
Zachodnia syrena wciąż nie działa – obluzowany przewód?
Czuję się trochę niewyraźnie, więc poszedłem do lekarza.
Później wybrałem się na spacer. Widziałem puchacza na żółwiu,
próbował go zjeść. Z początku nie wiedziałem, co to takiego.
Ogarnął mnie niepokój. Myślałem, że to jakiś dziwny pierzasty
stwór na opancerzonym kikucie. Puchacz spojrzał na mnie i po
prostu zaczął się gapić. Odfrunął dopiero, kiedy go przegoniłem.

Akty czułej uprzejmości. Bezużyteczność poczucia winy.


Czasem Saul naprawdę tęsknił za kazaniami, za ich rytmem, za
tym, że mógł wydobyć słowa z głębi siebie i posłać je na zewnątrz,
nie przerywając łączącej je mocnej więzi. Za tym, że mógł coś
nazwać i dzięki temu nazywaniu wniknąć w tak wiele umysłów.
W czasie jego kapłańskiej posługi nastał jednak taki dzień, kiedy
zabrakło mu słów, kiedy wiedział, że rytm wypowiadanych zdań
podoba mu się bardziej niż ich znaczenie – wtedy na jakiś czas się
zagubił, pływał w bezkresnym morzu wątpliwości pewny, że
poniósł klęskę. Bo i poniósł ją. Ogień piekielny, nieuchronne
zniszczenie świata przez demony czy apokaliptyczne wizje nie były
w stanie długo pokrzepiać człowieka, nie ograbiając go z czegoś.
Pod koniec Saul już nie wiedział, co ma na myśli ani w co wierzy,
więc strząsnął to z siebie jednym długim ruchem, zrzucił z siebie
całe życie i uciekł jak najdalej na południe, jak najdalej od
wszystkiego. Uciekł też od swojego ojca, który karmił się rosnącym
kultem osobowości, był manipulatorem i jednocześnie
zazdrośnikiem, a to zbyt wiele, niż można znieść na dłuższą metę:
ten człowiek – tak odległy, emanujący tak słabym światłem –
odsłaniał przed synem tylko te emocje, których syn nie chciał.
Kiedy Saul ruszył w drogę, wszystko się zmieniło. Pod
pewnymi względami czuł, że na południu jest zupełnie innym
człowiekiem niż na północy – innym dlatego, że był szczęśliwszy.
Nie chciał zatem przyjmować do wiadomości choroby ani niczego,
co mogłoby zwiastować zmianę w jego doskonałym życiu.
Czuł jednak lekkie odrętwienie, leżąc w łóżku z Charliem
tydzień po incydencie na podwórzu, po trwającym może z dziesięć
minut epizodzie, kiedy miał wrażenie, że jego ciało przestało być
jego własnością. Albo po niepokojących chwilach podczas
spacerów wzdłuż wybrzeża niedaleko latarni morskiej, z pozoru
służących wypatrywaniu intruzów, ale tak naprawdę dających mu
jedynie frajdę związaną z obserwowaniem ptaków.
Spoglądał na ocean i kątem oka widział coś, co pływało i czego
nie potrafił wytłumaczyć czarnymi plamami na słońcu. Czy to była
paranoja, czy jakaś uporczywa wątpliwość, jakaś część jego mózgu
próbująca wszystko popsuć, unieszczęśliwić go – zmusić do
pozbawienia się życia, które tu sobie ułożył?
Na tle tych zmian obecność Lekkiej Brygady stawała się coraz
mniej rzeczywista i po sesji zdjęciowej zawarli coś w rodzaju
rozejmu, dwustronnego porozumienia o unikaniu wzajemnych
oskarżeń. Saul zatkał dziurę w reflektorze, usunął stłuczone szkło
i tłumaczył sobie, że każdy zasługuje na drugą szansę.
Czasami ich spotkania wciąż jednak były pełne napięcia.
Tym razem Saul wszedł do swojej kuchni i zastał w niej
Suzanne robiącą sobie kanapkę bez najmniejszego wstydu czy
zażenowania, że została przyłapana. Na blacie leżały plasterki jego
szynki i sera, jego pszenny chleb, jego cebula i pomidor z ogródka.
Suzanne siedziała na taborecie w dziwnej pozie: z jedną nogą
wyprostowaną i opartą o podłogę, a drugą podkurczoną. Ona i ta jej
poza tylko spotęgowały jego złość. Dlatego że Suzanne wyglądała
prawie jakby się zaparła, sztywno, w pozycji sztucznej nawet dla
niej samej.
Wtedy do kuchni wszedł Henry i uprzedził pytania Saula,
wygłaszając wykład o tym, że nie należy tak swobodnie traktować
cudzej własności. Że nie należy robić sobie kanapek bez pytania.
Później jego reprymenda wydała się Saulowi napastliwa i zarazem
śmiesznie trywialna.
– Nie zauważyłeś tu ostatnio żadnych dziwnych zjawisk, Saul?
– spytał potem Henry niemal beztroskim tonem.
Saul odpowiedział mu zbolałym uśmiechem. Wszyscy znali
historie o duchach z Zapomnianego Wybrzeża.
– To pewnie tylko zbieg okoliczności, ale po tej twojej panice na
podwórzu zmieniły nam się odczyty, teraz są zniekształcone.
Czasami wygląda to tak, jakby nawalił sprzęt, ale już go
sprawdziliśmy. Nic mu nie dolega.
Mam rację, prawda, Saul?
„Po tej twojej panice na podwórzu”. Henry wyraźnie próbował
go sprowokować, więc Saul milczał.
– O tak, działa bez zarzutu – odezwał się dopiero po chwili,
starając się, żeby to zabrzmiało beztrosko.
Ktoś inny uznałby Henry’ego za zwyczajnego bufona, a jego
nieumiejętne próby nawiązania rozmowy za oznaki nieporadności
towarzyskiej. Jego obecność często jednak wytrącała Saula
z równowagi, nawet jeśli Henry tylko stał bez słowa.
Saul wyrzucił zatem ich oboje, zadzwonił do Charliego, pytając,
czy zjedzą razem lunch, zamknął swoją kwaterę w latarni i pojechał
do baru we wsi zrobić sobie przerwę.
Bar był miejscem bez określonego charakteru, jego aktualny styl
zależał od tego, kto akurat wpadł. Tym razem za budynkiem
rozpalono grilla, a lodówka wypełniła się piwem domowej roboty.
Były papierowe talerzyki z imprezy urodzinowej jakiegoś dziecka,
tort ze świeczkami na różowym tle. Saul i Charlie usiedli na
zniszczonym tarasie z widokiem na ocean, przy stoliku pod
wypłowiałą niebieską parasolką.
Rozmawiali o dniu Charliego spędzonym na kutrze i o nowym
mieszkańcu, który kupił dom uszkodzony podczas huraganu,
i o tym, że Stary Jim naprawdę powinien zmienić wystrój
wiejskiego baru, ponieważ „nie jest fajnie mieć spelunkę w miejscu,
gdzie brakuje przyzwoitych barów, z którymi można by ją
porównać”. Zastanawiali się ponadto, czy nie posłuchać rockowego
zespołu, o którym wspomniał Charlie. Albo czy zamiast tego nie
spędzić dnia w łóżku.
Rozmawiali też o tym, że Lekka Brygada działa Saulowi na
nerwy.
– Henry to świr – powiedział Saul do Charliego. – Ma
spojrzenie podejrzanego grabarza. A Suzanne nie odstępuje go na
krok.
– Przecież nie będą przyjeżdżali wiecznie – uspokoił go Charlie.
– Pewnego dnia znikną. Małe świry. Brygada świrów.
Wypróbowywał słowa dla zabawy, może dlatego, że obaj wypili
już trochę piwa.
– Pewnie tak, ale tymczasem na ich widok przechodzą mnie
ciarki.
– Może to tajni agenci z leśnictwa albo z ochrony środowiska?
– Jasne, bo całymi nocami wyrzucam chemikalia.
Charlie żartował, ale od kilkudziesięciu lat Zapomniane
Wybrzeże cierpiało na skutek nieszczelnych przepisów, stając się
„obszarem niemunicypalnym”. Przyroda skrywała tu gnijące
zatopione beczki. Część z nich leżała schowana w opuszczonych
wiejskich gospodarstwach, nie do końca zakopana w sosnowych
igłach i glinie.
Wrócili do tej rozmowy później, w dwupokojowym domku
Charliego przy tej samej ulicy. Kilka rodzinnych zdjęć, jakieś
książki, niewiele w lodówce. Nic, czego Charlie nie mógłby wrzucić
do plecaka, gdyby kiedyś postanowił wyjechać albo się do kogoś
wprowadzić.
– Jesteś pewny, że nie uciekli z domu wariatów?
Saul się roześmiał, bo zaledwie rok temu dwóch pensjonariuszy
uciekło z ośrodka niedaleko Hedley i dotarło na Zapomniane
Wybrzeże. Zanim złapała ich policja, pozostawali na wolności przez
prawie trzy tygodnie.
– Gdyby zabrać stąd szaleńców, nikt by nie został.
– Oprócz mnie – powiedział Charlie. – Oprócz mnie i może
ciebie.
– Oprócz ptaków, saren i wydr.
– Oprócz wzgórz i jezior.
– Oprócz węży i drabin.
– Co?
Tylko że wtedy już tak bardzo rozpalili się w pościeli, że mogli
mówić cokolwiek – i mówili.

To dzięki Glorii Saul zmienił zdanie na temat wizyty u lekarza.


Henry i Suzanne znowu byli w latarni morskiej, on został na dole,
a Gloria zjawiła się wczesnym popołudniem i nie odstępowała go na
krok. Tak się do niej przyzwyczaił, że jeśli nie przychodziła, miał
wrażenie, że coś jest nie tak.
– Jesteś jakiś inny – powiedziała Gloria, a on chwilę się nad tym
zastanowił.
Tym razem opierała się o szopę i obserwowała, jak Saul
przekopuje część trawnika. Wolontariusz Brad obiecał pomóc, ale
się nie zjawił. Słońce na niebie było olbrzymią plamą płynnej żółci.
Fale kojarzyły się z rozpędzonymi, ale stłumionymi wibracjami.
Odkąd Saul się obudził, miał przytkane jedno ucho, bez wątpienia
dlatego, że na nim spał. Może faktycznie robił się zbyt stary do tej
roboty. Może nie bez powodu latarnicy przechodzili na emeryturę
w wieku pięćdziesięciu lat.
– Jestem o jeden dzień starszy i mądrzejszy – odpowiedział. –
Nie powinnaś być w szkole? Dzięki temu też byłabyś mądrzejsza.
– Dzień Nauczyciela.
– A tutaj Dzień Latarnika – powiedział i stękając, rozbił łopatą
grudę ziemi.
Jego skóra wydawała się elastyczna, bezkształtna i bez przerwy
pulsowała pod lewym okiem.
– No to pokaż mi, jak to się robi. Pomogę ci.
Przerwał pracę, oparł się na łopacie i przyjrzał się dziewczynce.
Pomyślał, że jeśli nadal będzie tak rosła, pewnego dnia może zostać
przyzwoitym wspomagającym i grać w futbol amerykański.
– Chcesz być latarnikiem?
– Nie, chcę popracować łopatą.
– Ta łopata jest większa od ciebie.
– Wyjmij z szopy drugą.
Tak. Wspaniała szopa skrywająca najróżniejsze przedmioty...
albo i nie. Spojrzał na latarnię morską, w której Lekka Brygada bez
wątpienia wyprawiała niestworzone rzeczy z jego soczewką.
– W porządku – powiedział i dał Glorii małą łopatę, która tak
naprawdę była niewiele większa od łopatki dla dzieci.
Nie wysłuchując do końca instrukcji kopania, Gloria stanęła
obok niego i zaczęła niezdarnie zrywać górną warstwę ziemi. Saul
starał się zachować bezpieczną odległość. Kiedyś dostał w głowę
trzonkiem od łopaty trzymanej zbyt blisko przez nadgorliwego
pomocnika.
– Dlaczego jesteś jakiś inny? – spytała, jak zwykle nie owijając
w bawełnę.
– Już ci mówiłem, że wcale nie jestem inny.
Powiedział to bardziej gburowatym tonem, niż zamierzał.
– Ale jesteś – upierała się, nie zwracając uwagi na jego
nieuprzejmość.
– To przez tę drzazgę – powiedział w końcu, nie wdając się
w szczegóły.
– Drzazgi sprawiają ból, ale kończy się na krwawieniu.
– Nie ta – odrzekł, wracając do pracy. – Ta była inna. Nie do
końca rozumiem, o co chodzi, ale kątem oka widzę różne rzeczy.
– Powinieneś iść do lekarza.
– Pójdę.
– Moja mama jest lekarką.
– To prawda.
Jej matka była pediatrą – wtedy albo dawniej. A to nie do końca
to samo. Nawet jeśli udzielała porad mieszkańcom Zapomnianego
Wybrzeża, nie mając pozwolenia na wykonywanie zawodu.
– Gdybym ja zrobiła się jakaś inna, na pewno bym do niej
poszła.
Inna. Tylko pod jakim względem?
– Ty z nią mieszkasz.
– No i?
– Właściwie po co tu przyszłaś? Żeby mnie indagować?
– Myślisz, że nie wiem, co znaczy „indagować”, ale wiem –
powiedziała, odchodząc.

Kiedy Henry i Suzanne pojechali, Saul wspiął się na szczyt


latarni i spojrzał na ocean mocno kontrastujący z plażą, na nasycony
brązowy blask popołudniowego słońca. Światło odbijało się od
tysięcy powierzchni olbrzymiej soczewki w czasie burz i katastrof
spowodowanych przez człowieka, w czasach pokoju i w czasach
kryzysu. Światło spływało kaskadą albo nawet przeszkadzało
samemu sobie. Światło pulsowało i drżało, przyciągało ciemność,
a potem ją przepędzało.
Po raz pierwszy zobaczył Henry’ego z laterny wiele miesięcy
temu. Brnięcie Henry’ego przez piasek ku latarni morskiej było
rodzajem karykatury przemieszczania się, gdyż mężczyzna wciąż się
zapadał, mozolił i szukał dobrego oparcia dla stóp. Mrużył oczy
w blasku słońca, wiatr prawie zdzierał mu koszulę – była tak
szeroka, że tylna część zsuwała się z ramion w prawo i w lewo
niczym żagiel, jakby za wszelką cenę chciała się uwolnić. Zasłaniała
wlokącą się z tyłu Suzanne, której Saul na początku nie zauważył.
Biegusy właściwie nie zawracały sobie głowy Henrym i nie
uciekały przed nim z tym swoim charakterystycznym tupotem.
Wolały dziobać w piasku do ostatniej chwili, a potem poderwać się
do lotu, żeby umknąć przed niezdarnym potworem. Henry wyglądał
jak pokraczny petent, pielgrzym przybywający, żeby odprawić
obrzędy religijne.
Zostawili swój sprzęt – metalowe skrzynki z dziwnymi tarczami
i skalami. Jak coś w rodzaju pogróżki. Prawa dzikich lokatorów.
Wrócimy tu. Saul nie rozumiał połowy z tego, na co patrzył, nawet
z bliska. I nie chciał rozumieć – nie chciał wiedzieć, co jest po
stronie spirytyzmu, a co po stronie nauki. Cząsteczki prebiotyczne.
Energia duchów. Lustrzane komnaty. Możliwości soczewki były
wystarczająco cudowne, nawet jeśli nie szukało się w nich
dodatkowego znaczenia.
Kolano Saula dawało mu się we znaki i za bardzo skrzypiało,
kiedy przeglądał sprzęt Lekkiej Brygady. Szukając czegoś, czego
prawdopodobnie i tak by nie rozpoznał, pomyślał o tym, że
człowiek może się posypać na skutek niezliczonych dolegliwości
i odrobina prac konserwatorskich z pewnością mu nie zaszkodzi.
Zwłaszcza że Charlie był siedem lat młodszy. To wszystko
skrywało jednak myśl, która przybijała do niego małymi falami
paniki: że coś naprawdę było nie tak, że czuł się coraz bardziej obco
we własnej skórze, że być może coś zaczynało patrzeć jego oczami.
Zakażenie – ta myśl zakradała się do niego w chwilach między jawą
a snem, snem a jawą, unosząc się w przestrzeni między jednym
a drugim.
Miał wrażenie, że coś wsuwa się na swoje miejsce. To uczucie
budziło w nim dezorientację i strach.

Na szczęście matka Glorii, Trudi Jenkins, zgodziła się go


szybko przyjąć na około godzinę przed zmrokiem. Mieszkała
w zachodniej części wybrzeża w samotnym bungalowie i Saul
pojechał do niej pikapem. Zaparkował na piaszczystym podjeździe
pod dębem, magnoliami i kilkoma palmiczkami. Zza budynku
wyłaniał się taras prawie tak duży jak dom. Roztaczał się z niego
widok na plażę. Gdyby matka Glorii chciała, latem mogłaby
wynajmować pokój turystom.
Plotkowano, że Trudi przybyła na Zapomniane Wybrzeże po
doprowadzeniu do ugody w sprawie o handel narkotykami ponad
dziesięć lat temu. Bez względu na przeszłość miała jednak pewną
rękę i głowę na karku, a pójście do niej było lepsze niż jechanie do
przychodni osiemdziesiąt kilometrów w głąb lądu albo czekanie na
stażystę, który co jakiś czas przyjeżdżał do wioski.
– To była taka drobinka...
Kolejną zaletą Trudi okazało się to, że mógł z nią rozmawiać
o tej drobince. Wcześniej próbował poruszyć ten temat z Charliem,
ale z przyczyn, które nie do końca rozumiał, im dłużej mu o tym
opowiadał, tym mocniej czuł, że w jakimś sensie go tym obarcza,
a nie wiedział jeszcze, jak wielki ciężar Charlie jest w stanie
udźwignąć.
Myślenie o tym wszystkim przygnębiało go jednak i po jakimś
czasie zamilkł, nie wspomniawszy o zjawiskach unoszących się na
peryferiach jego pola widzenia.
– Myśli pan, że coś pana ukąsiło?
– Chyba nie tyle ukąsiło, ile się wbiło. Miałem rękawicę, ale
i tak nie powinienem był po to sięgać. Zresztą możliwe, że to
zdarzenie nie ma żadnego związku z tym, jak się teraz czuję.
Skąd jednak mógł wiedzieć? Ciągle wracał myślami do tamtego
doznania-niedoznania.
Trudi pokiwała głową.
– Rozumiem. To naturalne, że się pan martwi, jest tyle chorób
przenoszonych przez komary i kleszcze. Obejrzę pańską rękę,
zbadam pana i być może uda mi się rozwiać pańskie obawy.
Może i była pediatrą, ale nie rozmawiała z nim jak z dzieckiem.
Po prostu miała umiejętność upraszczania spraw i skupiania się na
sednie problemu. Saul był jej za to wdzięczny.
– Pani córka często kręci się obok latarni morskiej – powiedział,
żeby podtrzymać rozmowę, kiedy zdjął koszulę i zaczęła go
osłuchiwać.
– Tak, wiem – powiedziała. – Mam nadzieję, że nie stwarza
problemów.
– Nie... tylko że ciągle wspina się na skały.
– O tak, to urodzona alpinistka. Wespnie się na wszystko.
– To może być niebezpieczne.
Rzuciła mu surowe spojrzenie.
– Wolę, żeby chodziła do latarni morskiej i była wśród ludzi,
których znam, niż żeby się włóczyła po jakichś szlakach albo coś
w tym rodzaju.
– Tak, to prawda – powiedział, żałując, że poruszył ten temat. –
Ma talent do identyfikowania kup.
Trudi się uśmiechnęła.
– To po mnie. Nauczyłam ją wszystkiego na temat różnego
rodzaju odchodów.
– Jeśli niedźwiedź nasra w lesie, ona od razu o tym wie.
Lekarka się roześmiała.
– Może kiedy dorośnie, zostanie naukowcem.
– Nie ma jej?
Saul myślał, że Gloria wróciła z latarni morskiej prosto do
domu.
– Wysłałam ją do sklepu spożywczego. Ta dziewczyna lubi
piesze wycieczki, więc równie dobrze mogła pójść do sklepu po
mleko i coś na kolację.
Sklep spożywczy sąsiadował z wiejskim barem i podobnie jak
on był dość nieformalnym miejscem.
– Nazywa mnie strażnikiem światła.
Nie wiedział, skąd jej to przyszło do głowy, ale przezwisko mu
się spodobało.
– Uhmm.
Trudi skupiła się na badaniu.
– Nie widzę żadnego nietypowego śladu na pańskiej ręce –
powiedziała, kiedy skończyła. – Nie znalazłam nawet miejsca po
ukłuciu. Ale skoro minął już tydzień, mogło zniknąć.
– A więc to nic?
Ulżyło mu i ucieszył się, że nie pojechał do Bleakersville.
Pomyślał o czasie, który zaoszczędził, i o tym, że wolałby go
spędzić z Charliem. Jedząc krewetki w jakimś przydrożnym barze.
Popijając piwo i grając w rzutki. Meldując się w motelu i uważając,
żeby poprosić o osobne łóżka.
– Ma pan podwyższone ciśnienie i lekką gorączkę, ale nic poza
tym. Proszę ograniczyć sól. Jeść więcej warzyw. Zobaczymy, jak
będzie się pan czuł za kilka dni.
Kiedy wyszedł od Trudi, umawiając się na zapłatę gotówkowo-
barterową – dwadzieścia dolców i przybicie obluzowanych desek
tarasu oraz być może kilka innych napraw – poczuł się lepiej.
Gdy jednak wracał do latarni morskiej, przeglądając w myślach
listę kontrolną soczewki, ulga, która tak go ożywiła, zaczęła
ustępować miejsca wątpliwościom. Wszystko było podszyte myślą,
że wizyta u lekarki okazała się półśrodkiem mającym zaradzić
większemu problemowi, że utwierdził się tylko w przekonaniu, iż
diagnoza nie będzie łatwa, że to nie jest coś tak zwyczajnego jak
ugryzienie kleszcza albo grypa.
Po drodze coś kazało mu spojrzeć w stronę Wyspy Klęski,
będącej teraz jedynie cieniem na zachodzie, wyglądającej z takiej
odległości jak ostry zakręt wybrzeża. Mrugało tam słabe czerwone
światło, zbyt wysoko, żeby mogło pochodzić z czegoś innego niż
kontenerowiec. Ale też zbyt nieregularnie jak na wytwór czegoś
więcej niż tylko podręcznego, nieprofesjonalnego sprzętu.
Znajdowało się w takim punkcie horyzontu, że mogło docierać
z Wyspy Klęski, na przykład z ruin latarni morskiej.
Mrugało kodem, którego Saul nie znał, było wiadomością od
Henry’ego, której latarnik nie chciał otrzymać.

Po powrocie Saul zadzwonił do Charliego, ale nikt nie odebrał.


Potem przypomniał sobie, że Charlie zgłosił się na nocną zmianę:
miał łapać ośmiornice, kalmary i flądry – takie przygody lubił
najbardziej. Saul przyrządził sobie zatem szybką kolację, posprzątał
i przygotował soczewkę. W nocy nie spodziewano się żadnych
statków, a meteorolodzy prognozowali bezwietrzną pogodę.
Zachodowi słońca towarzyszyła zapowiedź piękna: już przed
zmierzchem na niebie było mnóstwo gwiazd. Zanim Saul włączył
reflektor, siedział przez kilka minut i wpatrywał się w nie, w głęboki
błękit otaczającego je nieba. W takich chwilach miał wrażenie, że
naprawdę mieszka na krańcu znanego świata. Jakby był sam
w sensie, w którym chciał być sam: wtedy, kiedy miał na to ochotę,
a nie wtedy, kiedy świat go do tego zmuszał. Nie umiał jednak
zignorować maleńkiej kropeczki pulsującego światła wciąż
widocznej na Wyspie Klęski, mimo że zasłaniało ją tak wiele
dalekich słońc.
Potem rozbłysk reflektora unicestwił kropeczkę, a Saul wycofał
się i usiadł na najwyższym stopniu schodów, żeby przez kilka minut
poobserwować działanie soczewki, zanim zejdzie na dół i zajmie się
innymi sprawami.
Nie powinien był spać w te noce, kiedy reflektor był włączony,
ale w którymś momencie zasnął na schodach i coś mu się śniło.
Wiedział, że nie mógł się obudzić, i nie powinien był nawet
próbować. Więc nie próbował.
Gwiazdy już nie świeciły, lecz fruwały i mknęły po niebie,
a gwałtowność ich ruchu nie poddawała się analizie. Saul miał
wrażenie, że coś zbliżyło się z oddali, że gwiazdy poruszają się
w ten sposób, dlatego że teraz są wystarczająco blisko, żeby mogły
mu się ukazać jako coś więcej niż dalekie punkty światła.
Szedł szlakiem w stronę latarni morskiej, ale Księżyc broczył
krwią do swojej srebrnej kuli, a Saul wiedział, że skoro Księżyc
umiera, skoro za chwilę ma spaść z nieba, to z Ziemią musiało się
stać coś okropnego. Oceany wypełniły się cmentarzyskami śmieci
i wszystkimi trującymi substancjami, jakie kiedykolwiek zrzucono
na świat przyrody. Wojny o skąpe bogactwa naturalne pozostawiły
krajom wyłącznie pustynie śmierci i cierpienia. Choroby
rozprzestrzeniały się w zatrważającym tempie, a życie zaczęło
przybierać inne formy, które leżały, jęcząc i popłakując w brudnych,
płonących ruinach niegdysiejszych wspaniałych miast, oświetlone
gwałtownymi pożarami wypełnionymi trzaskiem palących się kości
dziwnych, zdeformowanych trupów.
Ciała rozsiane po Ziemi zbliżały się do latarni morskiej. Ich rany
były głębokie, czerwień ich krwi jaskrawa, jęki głośne, równie
gwałtowne i bezużyteczne jak przemoc, którą wciąż nękały się
nawzajem. Idąc wśród nich, Saul miał jednak wrażenie, że istnieją
gdzie indziej, że jedynie jakieś ukryte przyciąganie, coś jak
niebiański prąd odpływowy, wabi je, żeby ukazywały się w tym
miejscu. Pociemniałą wieżę latarni morskiej spowiła spirala cienia
i płomieni.
Z tego pejzażu wyłonił się także Henry: stał w drzwiach latarni
morskiej z błogim uśmiechem na twarzy, który coraz bardziej rósł,
aż sięgnął krawędzi szczęki. Wylewały się z niego słowa, lecz nie
było ich słychać:
– Wtedy Bóg rzekł: „Niechaj się stanie światłość!”**. Tak rzekł
Bóg, Saul, Bóg przybył z bardzo daleka, Jego dom zniknął, lecz
Jego cel pozostał. Odmówiłbyś Mu Jego nowego królestwa?
W tych słowach pobrzmiewał tak silny smutek, że Saul
wzdrygnął się i odsunął od nich i od Henry’ego. Mówiły
o wszystkim, co latarnik zostawił za sobą.
Wewnątrz latarni morskiej Saul znalazł nie schody wiodące
w górę, lecz olbrzymi tunel wnikający w ziemię – oszałamiającą
spiralę sunącą coraz głębiej.
Księżyc za jego plecami wypełnił się krwią i opadał ku ziemi,
pędząc w płomieniu tak gorącym, że Saul czuł jego żar. Martwi
i umierający podnieśli wrzask w obliczu zbliżającego się
unicestwienia.
Saul zatrzasnął za sobą drzwi, ruszył tą niespodziewaną drogą
w dół, przesuwając ręką wzdłuż lodowatej ściany, i jednocześnie
zobaczył schody bardzo daleko w dole, tak jakby obserwował
samego siebie z ogromnej wysokości albo jakby jego ciało urosło
niczym latarnia morska i każdy krok następował wiele pięter niżej.
Henry wciąż był tuż obok, niechciany, a schody bardzo szybko
i z wściekłym warkotem wypełniały się wodą. Wkrótce woda
prawie całkiem przykryła Henry’ego, wypełniła jego elegancką
koszulę. Saul wciąż schodził w dół, coraz niżej, aż jego głowa
znalazła się pod wodą, lecz nie oddychał, kołysał się tylko,
a otworzywszy oczy, ujrzał zielonozłote słowa na ścianie pisane
przed jego oczami przez niewidzialnego skrybę.
Wiedział jednak, że te słowa pochodzą od niego, że zawsze
pochodziły od niego, że bezdźwięcznie wydobywają się z jego ust.
I że wypowiada je już od bardzo dawna, a każde słowo trochę
bardziej nadpruwa mu mózg, choć jednocześnie przynosi ulgę,
zmniejszając ucisk w czaszce. To, co leżało poniżej, czekało
natomiast, aż jego umysł spruje się do końca. Oślepiające białe
światło, roślina o liściach tworzących nierówny krąg, drzazga, która
nie była żadną drzazgą.

Kiedy Saul się obudził, siedział na krześle przed latarnią morską


i nie miał pojęcia, jak się tam znalazł. Słowa wciąż żyły w jego
wnętrzu, kazanie przypominało mu się, czy tego chciał, czy nie. Czy
miało go zniszczyć, czy nie.
Tam, gdzie spoczywają dławiące owoce, które
pochodzą z ręki grzesznika, przyniosę nasiona śmierci, by
dzielić się nimi z robactwem.
* Ps 104, 25–26. Wszystkie cytaty biblijne pochodzą z IV wydania
Biblii Tysiąclecia opublikowanego w 2003 roku w internetowym
serwisie Biblia.pl. (przyp. tłum.).
** Rdz 1, 3.
0008. PTASI DUCH

Wkrótce po burzy szlak, którym szli, znów skręcił ku oceanowi,


biegnąc wzdłuż przechylonych pagórków równoległych do linii
brzegu. Mokre podłoże i wspomnienie ciemnych strumyczków
sprawiły, że świeżo obsiana gleba wydawała się wręcz radosna.
Naprzeciw malował się zielony zarys wyspy oświetlonej
ciemnozłotym światłem późnego popołudnia. Nic nie wróciło, by
znów nawiedzać niebo, ale teraz szli przez świat rzeczy zepsutych,
nadniszczonych sylwetek na tle połyskliwego horyzontu.
– Co się tutaj stało? – spytała Kontrolera Ptasi Duch, udając, że
takie sprawy to jego domena.
Być może były jego domeną.
Kontroler nie odpowiedział, nie odzywał się od jakiegoś czasu,
jakby przestał ufać słowom. Albo jakby zaczął cenić odpowiedzi
udzielane przez ciszę.
Zaszło tu jednak coś złego.
Szukając ścieżki, która wiodłaby ku brzegowi i pozwoliła
uniknąć kaleczenia się o ostre pędy i kaktusy, natknęli się na
wspomnienie masakry. Na starą koleinę wypełnioną błotem
i wystający z niej porzucony but. Na słaby błysk karabinu ukrytego
w wilgotnej trawie. Na ślady rozpalonych i szybko zgaszonych
ognisk, na pozostałości po rozbitych i zwiniętych, a potem
zniszczonych namiotach – od razu było widać, że dowództwo
i kontrola poniosły tu sromotną klęskę.
– To nie są skutki burzy – powiedziała. – Ślady są stare. Kim
byli ci ludzie?
Wciąż milczał.
Dotarli na szczyt niewielkiego wzniesienia. Poniżej leżały
szczątki ciężarówki, dwa dżipy – jeden spłonął prawie do kół –
i wyrzutnia rakiet w stanie zaawansowanego rozpadu. Wszystko
delikatnie zanurzone w mchu, chwastach i pnączach. Niepokojące
fragmenty pożółkłych kości wśród strzępów wypłowiałych
zielonych mundurów. Czuć było jedynie leciutki słodki zapach
fioletowo-białych dzikich kwiatów gwałtownie kłaniających się na
wietrze.
Było spokojnie. Była spokojna.
– To nie mogli być ludzie uwięzieni w Strefie X w chwili
przesunięcia się granicy – odezwał się w końcu Kontroler – chyba
że Strefa X w jakiś sposób przyspiesza tempo rozkładu.
Uśmiechnęła się zadowolona, że słyszy jego głos.
– Tak, szczątki są zbyt stare.
Bardziej interesował ją jednak inny element tego obrazka.
Na plaży i na przyległym do niej terenie doszło do jakiejś
katastrofy: grunt wyżłobił się i zmienił, tak że olbrzymia koleina na
brzegu wypełniła się wodą, a na otoczonej trawą ziemi kawałek dalej
widać było coś, co przypominało ślady po wleczeniu czegoś
ogromnego albo po prostu skutki gwałtownej erozji. Ptasi Duch
wyobraziła sobie jakiegoś potwora, który wygramolił się na brzeg,
żeby zaatakować.
Kontroler pokazał głębokie żłobienia.
– Skąd to się wzięło?
– Przeszło tędy tornado?
– Coś wylazło z oceanu. Albo... może to to, co widzieliśmy na
niebie?
Wiatr szarpał małą porwaną pomarańczową flagę zatkniętą na
słupku wbitym w ziemię niedaleko pozostałości namiotów.
– Jak na moje oko, to coś było bardzo, bardzo wkurzone –
powiedziała.

Ciekawe. Nad brzegiem znaleźli łódkę wiosłową ukrytą za


kępami morskiej trawy, wciągniętą razem z wiosłami dalej, niż
sięgały fale w czasie przypływu. Wyglądała, jakby stała tam od
dawna i czekała. Ptasi Duch poczuła smutek zmieszany ze
zdenerwowaniem. Może ktoś zostawił tę łódkę dla biolożki,
a zamiast niej znaleźli ją oni. Albo może mężowi biolożki nie udało
się dotrzeć na wyspę i łódka była tego dowodem. W każdym razie
Ptasi Duch nie była w stanie odgadnąć znaczenia tego znaleziska –
poza tym, że teraz mieli jak się dostać na wyspę.
– Czasu mamy w sam raz – powiedziała.
– Chcesz płynąć teraz? – spytał z niedowierzaniem Kontroler.
Może to było niemądre, ale nie chciała czekać. Mieli przed sobą
około godziny naturalnego światła, a potem aureolę cieni przed
zapadnięciem prawdziwego mroku.
– Wolałbyś spędzić noc, śpiąc obok szkieletów?
Wiedziała, że Kontroler w ogóle nie lubi już spać, że zaczął
miewać halucynacje. Spadające gwiazdy stawały się białymi
królikami, niebo było ich pełne, a ich kicające kształty przeplatały się
z ciemnymi smugami. Bał się, że umysł płata mu figle, żeby
przysłonić coś jeszcze bardziej niepokojącego, co widziała tylko
ona.
– A jeśli coś, co to zrobiło, mieszka na wyspie?
– A jeśli coś, co to zrobiło, czai się gdzieś na mokradłach? –
odparła, stosując jego własną broń. – Łódka jest sprawna. I mamy
czas.
– Nie wydaje ci się podejrzane, że ta łódka tak po prostu tu na
nas czeka?
– Może po raz pierwszy dopisało nam szczęście.
– A jeśli coś wynurzy się z wody?
– Powiosłujemy z powrotem. Bardzo szybko.
– Odważna decyzja, Ptasi Duchu. Odważna decyzja.
Ona jednak bała się tak samo jak on, nawet jeśli nie tego
samego.

Zanim przedostali się przez olbrzymią pożłobioną część


wybrzeża i minęli piaszczyste ławice, słońce zaczęło zachodzić.
Woda przypominała wypolerowane ciemne złoto. Niebo w górze
świeciło intensywnym różem, na obrzeża wkradał się
niebieskoszary zmierzch. Nad ich głowami fruwały pelikany,
rybitwy rzeźbiły w powietrzu ostre matematyczne równania,
a mewy unosiły się i napierały na wiatr.
Plusk wiosłowania wprawiał w ruch małe wiry złotej wody, a te
po chwili znikały w tafli oceanu. Dziób łódki miał w sobie jakiś tępy
pragmatyzm, który na tle tego całego światła wydawał się Ptasiemu
Duchowi poważny, jakby ich działanie miało sens. Wzory na
wodzie mogły jej starczać za cel, a synchroniczność wiosłowania ją
uspokajała. Jakby od początku mieli wiosłować ku wyspie – być
właśnie tutaj, w tym miejscu. Niepokój, który czuła w związku
z ewentualnym spotkaniem na wyspie biolożki i jej męża,
w związku ze stanięciem z nimi twarzą w twarz, cofnął się albo
wymazał, zniknął w wodzie – przynajmniej na jakiś czas.
Wyspa jawiła się z tej odległości niczym długi, szeroki pas
zieleni. Nabrała nieregularnych kształtów i chaotycznego wyglądu
za sprawą nielicznych wysokich dębów i sosen, które razem ze
zniszczoną iglicą latarni morskiej przebijały się przez jej zarys
złapane w pułapkę między spokojnym, nieruchomym niebem
a zawsze niespokojnym oceanem, na wyspie połyskującej już
niedaleko i otoczonej drgającym powietrzem, jakby wydzielała
ciepło. Z obu stron tego wszystkiego widać było zaniedbane
wysepki z uwięzionymi na nich i powykręcanymi przy ziemi
sosnami. Sylwetki tych bastionów powiększała nieregularna
szaroczarna linia ławicy ostryg, przecięta zdumiewającą, opalizującą
bielą martwych muszli otwartych przez ptaki.
Nie odzywali się, nawet kiedy trzeba było lekko odbić na
zachód, żeby uniknąć niespodziewanej płycizny, albo kiedy prąd
przybrał na sile – fale zaczęły się rozbijać o dziób i należało
energiczniej wiosłować. Słychać było tylko jego tłumione chrapliwe
postękiwanie, jej ciężki oddech w rytmie ruchu wiosła i ciche
uderzanie jego wiosła o kadłub, ponieważ Kontroler nie umiał
dorównać Ptasiemu Duchowi pod względem płynności ruchów.
W woni jego potu i słonej wody wyczuli nagły ostry zapach, prawie
aromat dający wrażenie uczciwego wysiłku. Ptasi Duch czuła
napięcie tricepsa i przedramion, a później przyjemny ból świadczący
o tym, że to rzeczywiście był wysiłek, że wiosłowała naprawdę.
Kiedy światło zgasło i ocean zrzucił swój złoty blask,
nieregularny węglowy cień łódki stopił się z intensywną granatową
barwą fal, z plamistym i pokrytym smugami fioletem nieba. Po
zmroku coś w piersi Ptasiego Ducha się rozluźniło i wiosłowała
z jeszcze większą swobodą i mocą, tak że Kontroler spojrzał na nią
i zmarszczył brwi. Czuła jego wzrok pod postacią małych
oceniających spojrzeń i czasami się odwracała, żeby je stępić albo
zneutralizować.
Gdy światło zagłębiło się jeszcze bardziej w noc, urosły przed
nimi ruiny latarni morskiej. Nawet zniszczone, spustoszone,
znękane wiatrem, erozją i burzami były dla nich światłem
przewodnim, tworzyły atmosferę życia, której Ptasi Duch nie
potrafiła zignorować. Latarnia miała w sobie coś wręcz dostojnego,
coś związanego z zimnem i cieniem drzew, a mimo to fakt jej
istnienia wzbudził w Ptasim Duchu niespodziewane uczucie,
jednocześnie smutek i dumę. Czy biolożka też go doznała, jeśli
w ogóle tu dotarła? Raczej nie. Biolożka najpierw zobaczyłaby
wszystko, co znajdowało się wokół.
Mniejsza ciemność między wyspą a oceanem ułożyła się
w ruiny nabrzeża tkwiące pod niewielkim kątem w stosunku do
powierzchni wody, tak że prawa połowa była zanurzona, a brzeg po
obu stronach przypominał stworzony ręką człowieka gąszcz
połamanych betonowych słupów i skał. Nie było śladu plaży,
dopóki wzdłuż łuku wybrzeża dalej na zachód nie ukazał się jej
przyćmiony uśmiech koloru złamanej bieli.
Z latarni morskiej nie wydobywało się żadne światło. Hałaśliwe
stada ptaków szykujące się do nocy na drzewach rywalizowały
z szumem fal. Ich niegrzeczne wrzaski dotarły do uszu Ptasiego
Ducha mimo wiatru. Trajektorie nietoperzy na niebie wyglądały,
jakby wyznaczył je pijany nawigator. Za ich chaotycznie
i nieprzewidywalnie przemieszczającymi się ciałkami raz po raz
znikały gwiazdy.
– Nie masz wrażenia, że ktoś nas obserwuje? – szepnęła.
– Nie mam.
Mówił zachrypniętym głosem, jakby wcześniej nie zamykały
mu się usta. To musiał być skutek oddziaływania wiatru i słonego
powietrza.
– Ja czuję się tak, jakby ktoś nas obserwował.
– Ptaki. Nietoperze. Drzewa.
Powiedział to jednak ze zbyt wielkim lekceważeniem. Sam też
nie wierzył, że to tylko ptaki, nietoperze i drzewa.

Miarowy chlupot pod nabrzeżem, gdy przywiązywali łódkę,


przeciągły plusk podpływającej i cofającej się wody na skałach,
skrzypienie desek, kiedy szli pomostem. Anonimowe ptaki wśród
drzew już zamilkły, ale z różnych części zarośniętego terenu wokół
latarni morskiej wciąż dobiegało donośne rechotanie żab. Gdzieś na
tym tle rozlegało się ostrożne stąpanie jakiegoś ssaka średniej
wielkości przedzierającego się przez zarośla. A nad nimi wznosiła
się blada, niemal świetlista poszarpana iglica latarni morskiej,
okolona ciemnym niebem i zebranymi wokół niej gwiazdami, jakby
była centrum wszechświata.
– Noc spędzimy w latarni morskiej, a rano się rozejrzymy.
Na wyspie było cieplej niż na oceanie, lecz mimo to zimno.
Była pewna, że zauważył ścieżkę biegnącą przez wysokie
chwasty, widoczną w blasku gwiazd. Tylko regularny ruch albo
czyjaś troska mogły sprawić, że nie rosły tam chwasty.
Kontroler pokiwał głową. W ciemności nie sposób było
odczytać jego wyrazu twarzy. Pochylił się, żeby podnieść kij. Nie
mieli broni palnej – pamiętając o dziwnym oddziaływaniu Strefy X,
dawno temu pozbyli się swoich nielicznych nowoczesnych
sprzętów i zachowali tylko jedną latarkę. Włączanie jej teraz
wydawało się nierozsądne i głupie. Ptasi Duch miała jednak nóż
myśliwski, więc go wyciągnęła.
Wejście do latarni morskiej znajdowało się od drugiej strony
i ścieżka wiodła prosto do niego. Oryginalnych drzwi brakowało,
ale zastąpiono je ciężką drewnianą barykadą, która – jak Ptasi Duch
powoli sobie uświadomiła – była kiedyś drzwiami do jakiejś stajni
albo czegoś podobnego. Z pewnym wysiłkiem odsunęli je na bok
i stanęli na progu. Wnętrze pachniało rozkładem i drewnem
wyrzuconym na plażę. Zapach był jednak świeższy, niż się
spodziewała.
Zapaliła zapałkę i mimo ciemności spowijającej ściany
zobaczyła, że spiralne schody stoją na środku kondygnacji obnażone
niczym olbrzymi kamienny korkociąg i wznoszą się ku wielkiej
dziurze. W najlepszym razie były niepewne. W najgorszym lada
chwila mogły runąć.
– Chyba wytrzymałyby nasz ciężar – powiedział Kontroler,
jakby czytał w jej myślach. – Są zbudowane w taki sposób, że
większość obciążenia przyjmują ściany. Ale wyglądają na mocno
zniszczone.
Pokiwała głową. Zobaczyła stalowe pręty przecinające
konstrukcję – szkielet, który budził trochę większe zaufanie.
Zapałka zgasła. Zapaliła następną.
Parter pokryły suche liście i porozrzucane gałęzie, z tyłu przed
ich wzrokiem kryły się katakumby mniejszych pomieszczeń. Nagą
betonową podłogę przecinały blizny świadczące o tym, że ktoś
kiedyś zerwał część desek.
Zapałka zgasła. Ptasi Duch miała wrażenie, że coś usłyszała.
– Co to było?
– Wiatr?
Kontroler nie wydawał się jednak pewny.
Zapaliła następną zapałkę.
Nic. Nikogo.
– To tylko wiatr. – Wyraźnie mu ulżyło. – Śpimy tu czy
najpierw zajrzymy do pomieszczeń z tyłu?
– Zajrzyjmy do nich, nie chcę żadnych niespodzianek.
Zapałka zgasła, zdmuchnięta przez wiatr od strony schodów.
– Musimy oszczędzać zapałki – powiedział z wyrzutem
Kontroler.
Zapaliła kolejną i krzyknęła, a on, zdumiony, stanął obok niej.
W połowie schodów siedziała jakaś spowita mrokiem postać,
mierząc do nich z karabinu. Po chwili przybrała kształt czarnoskórej
kobiety w wojskowym mundurze – krępej, z kręconymi, krótko
obciętymi włosami.
– Witaj, Kontroler – powiedziała kobieta, ignorując Ptasiego
Ducha.
Ptasi Duch znała ją z pierwszego przesłuchania w Southern
Reach.
To była Grace Stevenson, wicedyrektorka.
0009. DYREKTORKA

Tajna baza Lowry’ego w ponurej części wschodniego wybrzeża


ze żwirowymi plażami i surową żółknącą trawą powstała na
fundamentach dawnej bazy wojskowej. Tutaj Lowry doskonali
swoje techniki neurologiczne i proces warunkowania – niektórzy
nazwaliby to praniem mózgu. Ze szczytu omszałego wzgórza
wydrążonego na jego rozkaz i poddanego jego kontroli rządzi
dziwnym światem nieaktywnych srebrnych min walających się na
trawniku poniżej i zardzewiałymi stanowiskami strzelniczymi
z wojen stoczonych siedemdziesiąt lat temu. Lowry kazał zbudować
replikę latarni morskiej ze Strefy X i replikę obozu, a nawet dziurę
w ziemi mającą odzwierciedlać skąpą wiedzę o „anomalii
topograficznej”. Wiedziałaś o tym, zanim cię tu wezwał, i już
w twojej wyobraźni ta fałszywa latarnia morska i ten fałszywy obóz
budziły złe przeczucia, wydawały się wręcz nieziemskie. Jednak
prawdę mówiąc, kiedy stoisz tu z Lowrym i spoglądasz na jego
królestwo przez podłużną taflę barwionego szkła, czujesz się raczej
jak na planie filmowym: to zestaw obiektów, które bez ożywczej
siły w postaci paranoi i strachu Lowry’ego, bez projektowanej na
nie historii, są bierne i żałosne. Uświadamiasz sobie, że nie
przypominają nawet planu filmowego. Raczej nadmorski karnawał
zimą, poza sezonem, kiedy nawet plaża jest wierszem o samotności.
Jak bardzo samotny jest tu Lowry, otoczony tym wszystkim?
– Siadaj, zrobię ci drinka.
To bardzo w stylu Lowry’ego, ale nie siadasz i grzecznie
odmawiasz, patrząc na wybrzeże, na ocean. Jest szary, gówniany
dzień, a prognozy mówią, że może nawet spaść śnieg. Woda ma
oleisty połysk dalekomorskich zanieczyszczeń, słabe światło tworzy
tęcze na jej nieruchomej powierzchni.
– Nie? Cóż, i tak ci naleję.
To też bardzo w stylu Lowry’ego. Twoje napięcie rośnie.
Pomieszczenie jest wąskie, a ty stoisz przy oknie, mając za
plecami długą, niską, jasnozieloną kanapę na stalowej ramie,
przykrytą psychodelicznymi pomarańczowymi poduszkami.
Porcelanowe klosze zwisają w rzędach po dwadzieścia sztuk
z sufitu dopasowanego do pochyłości wzgórza. Kształtem
przypominają ordynarne obwisłe piersi. Ich blask stapia się na
kanapach, stolikach i drewnianej podłodze, tworzy przyjemne
zazębiające się kręgi. Cała tafla szkła odgradzająca pomieszczenie od
tyłu to lustro, które odbija twoją postać i chroni cię przed prawdą, że
tak naprawdę to wcale nie jest salon i nie znalazłaś się tu na
zaproszenie, lecz na rozkaz. Że to coś w rodzaju pokoju
przesłuchań.
Elegancki Lowry, tak odmienny od prostackiego Lowry’ego –
pochyla się w fotelu ustawionym ukośnie do kanapy – celowo
poświęca całą wieczność na wydobycie kostek lodu z miski na
szklanym stoliku przed tobą i na włożenie ich do szklanek, jedna po
drugiej, brzdęk po brzdęku. Ostrożnie otwiera butelkę szkockiej
i stukając szyjką o szklanki, nalewa na dwa palce.
Pochylony nad swoim zadaniem Lowry jeszcze bardziej
przedłuża tę chwilę. Jego złota grzywa posiwiała i urosła. Duża,
masywna głowa na grubej szyi, charakterystyczne rysy twarzy,
które dobrze mu służyły: ludzie mówią, że są wyraziste, a on sam
jest przystojny jak astronauta albo gwiazda filmowa starej daty.
Ludzie, którzy nigdy nie widzieli zdjęć Lowry’ego po pierwszej
ekspedycji do Strefy X, tej odwodnionej, nieogolonej twarzy wciąż
naznaczonej spotkaniem z przeraźliwym nieznanym. Lowry dotarł
tam, gdzie nikomu innemu nie udało się dotrzeć. Wtedy był
„honorowym facetem”, charyzmatycznym i bezpośrednim. Nawet
jeśli teraz trochę przytył i miał wystający brzuch, zachował pewien
urok. Mimo że jego lewe oko przejawia skłonność do wędrówek
niczym maleńka planeta zbaczająca z orbity, przyciągana przez coś
znajdującego się tuż poza kadrem. Te jasne, przenikliwe niebieskie
oczy. Odrobina błysku więcej i cała charyzma poszłaby na marne –
zbyt szkliste spojrzenie skompromitowałoby wyrazisty nos i mocną,
prawie karykaturalną żuchwę kojarzącą się z wybrzeżem pewnego
siebie kraju. W spojrzeniu Lowry’ego jest jednak akurat tyle ciepła,
by zachować resztki iluzji.
– No, gotowe – mówi, a twoje zdenerwowanie jest
odwrotnością jego spokoju i nabożnej dbałości o drinki.
Lowry zastąpił bunkry schowane w sąsiednich wzgórzach
tajnymi laboratoriami. Niedorzeczna plotka głosi, że pełno w nich
zwierząt wyższego rzędu przywiezionych po to, by Lowry mógł je
obarczyć ciężarem swojej wyobraźni, jakby chciał ukarać naturę za
to, że ona ukarała jego. Eksperymenty na neuronach, połączeniach
nerwowych, synapsach. Nudne, niestworzone rzeczy tego typu.
Wątpisz, czy kiedykolwiek przywozi tu swoją czwartą żonę albo
dzieci, mimo że rodzinny letni domek stoi w wygodnej bliskości.
Nie ma wycieczek po zakładzie pracy tatusia.
Zastanawiasz się, co Lowry robi dla rozrywki. Może robi to
właśnie teraz.
Odwraca się, trzymając drinki w obu rękach, ubrany w drogi
granatowy garnitur, w wyjściowe buty ze złotymi noskami.
Uśmiecha się, wyciąga w twoją stronę obie szklanki, a jego ruch
podwaja się i potraja w lustrze za jego plecami. Błysk idealnych
zębów. Szeroki uśmiech polityka. Niebezpieczny uśmiech.
Nie zgina nawet nadgarstka, taką prezentuje oszczędność
ruchów. Przesunięcie łokcia i ręki jest tak zsynchronizowane, że
przez chwilę nie zdajesz sobie sprawy, iż jeden drink leci w twoją
stronę.
Szklanka z jego lewej ręki rozpryskuje się na oknie niedaleko
twojej głowy, rozpada na kawałki. Kiedy się odsuwasz, kiedy
robisz krok w bok, nie spuszczając Lowry’ego z oka, płyn pryska ci
na buty, a drobinki szkła kłują cię w kostki. Szyba w oknie jest
kuloodporna, wzmocniona. Nawet nie drży. Drink w prawej ręce
Lowry’ego też nie drży. Tak samo jak ty.
Lowry wciąż się uśmiecha.
– Skoro już wypiłaś drinka – mówi – to może, kurwa,
przejdźmy do rzeczy.

Siedząc w niewygodnej pozycji, opierasz się o poduszki,


patrzysz na ocean, na latarnię morską, na kawałki szklanki ze
szkocką na podłodze. Zastanawiasz się, czy Lowry każe je
produkować w jakiś szczególny sposób, żeby łatwiej się tłukły. On
siedzi w fotelu pochylony jak drapieżnik. Ty wciąż tkwisz bez
ruchu. Twoje serce wystukuje jakiś tajny kod, którego nie potrafisz
rozszyfrować. Szeroka twarz Lowry’ego jest tuż obok ciebie,
zaczerwieniona od alkoholu. Kiedy Lowry się pochyla, wciąż
ściskając w dłoni szklankę, jego grube ramiona gwałtownie się
obniżają, brzuch wylewa się na kolana. Nigdzie nie zauważyłaś jego
ludzi, ale wiesz, że ochrona czeka tuż za drzwiami.
– No więc postanowiłaś przyjrzeć się z bliska, co, Cynthio?
Pomyślałaś, że wykorzystasz moje kody bezpieczeństwa, ominiesz
przełożonych i szybko rzucisz okiem. Nie mogłaś się powstrzymać,
żeby nie zajrzeć za zasłonę.
Plan był dobry, powinien był wypalić. Nikt nie powinien był
zauważyć twojego powrotu. Lowry ma jednak szpiegów wśród
wojskowych dowódców, został ostrzeżony i najlepsze, co Grace
mogła zrobić, to zabrać przyniesione materiały, umieścić je
w magazynie próbek Southern Reach i opatrzyć fałszywymi
etykietami, jakby pochodziły z wcześniejszych ekspedycji. Lowry
kazał cię zatrzymać w bazie wojskowej, nie mówiąc o tym nikomu,
a potem sam tam przyleciał. Whitby został przesłuchany
i umieszczony w czymś w rodzaju aresztu domowego.
– Już wiedziałam, co tam jest.
Głośne prychnięcie – pogarda, niedowierzanie.
– Typowa urzędniczka. Myśli, że skoro naczytała się raportów,
skoro ma pewną władzę, to coś wie.
Powiedział to bez ironii.
Lowry ma słodki oddech – zbyt słodki, jakby coś wewnątrz
niego było na skraju gnicia. Oczy są niespokojne, wrogie, ale poza
tym nie sposób odczytać jego wyrazu twarzy. Wygląda jak
człowiek, który po wypiciu jeszcze jednego drinka będzie zdolny
prawie do wszystkiego.
– No więc wybierasz się na spacer i urządzasz sobie małe
śliczne wakacje. Relaks na plaży, tak? Gdy tylko znalazłaś się po
drugiej stronie w towarzystwie tego twojego chłoptasia,
Whitby’ego, nabrałaś ochoty na dziwne figle, co? Chciałaś trochę
pobaraszkować na schodach latarni morskiej?
Najlepszą odpowiedzią jest milczenie. Centrala widuje
wyrafinowaną wersję Lowry’ego. Ty masz przed sobą same
szumowiny, wszystko to, co udaje mu się ukryć przed innymi.
– No więc nie masz mi nic do powiedzenia. Nic? Żadnego
komentarza? Żadnego dodatkowego wyjaśnienia?
– Złożyłam raport.
Słysząc to, Lowry prawie wstaje z miejsca, ale ty siedzisz bez
ruchu. Już jako dziewięciolatka na Zapomnianym Wybrzeżu
wiedziałaś, że lepiej nie uciekać przed niedźwiedziem albo dzikiem.
Trzeba stać w miejscu i patrzeć prosto na nie. Może nawet warczeć.
Czy postąpiłabyś tak samo, gdyby zmieniły się zasady, gdyby
chodziło o Strefę X? Nie wiesz. Pocisz się pod tymi wszystkimi
śmiesznymi światłami.
– Próbuję wniknąć do twojej głowy, nie wnikając do twojej
głowy, jeśli wiesz, co mam na myśli – mówi Lowry. – Próbuję
zrozumieć, jak się znaleźliśmy w tym punkcie. Sprawdzić, czy
istnieje jakiś słuszny pieprzony powód, dla którego nie powinienem
po prostu pozwolić, żeby Centrala cię wywaliła.
Jajo Centrali otwiera się niczym paszcza, żeby wydać rozkaz
spontanicznego spalenia ciebie albo – co bardziej prawdopodobne –
rozpuszczenia jak we mgle. To jednak oznacza, że nie zwolniono cię
przede wszystkim dzięki Lowry’emu, więc odzyskujesz nadzieję.
– Nie mogłam dalej wysyłać ekspedycji pod moimi rozkazami,
nie będąc tam nigdy sama.
Nie mogłaś dopuścić do tego, żeby tylko inni tego doświadczali.
– Pod twoimi rozkazami? Pod moimi, nie twoimi! Zapamiętaj to
sobie.
Lowry gwałtownie stawia szklankę na stoliku między wami.
Kostka lodu wyskakuje i ześlizguje się po blacie na podłogę.
Opierasz się pokusie, żeby ją podnieść i włożyć z powrotem do jego
szklanki.
– A co do Whitby’ego... Naprawdę musiałaś go zwerbować do
swojej małej ekspedycji?
Mogłabyś wyjawić, że Whitby sam chciał iść, ale nie wiesz, jak
Lowry by na to zareagował. Whitby zawsze był ponad Lowrym:
zasadniczy brak porozumienia między skrajnie odmiennymi
formami życia.
– Nie chciałam iść sama. Potrzebowałam wsparcia.
– Ja jestem twoim wsparciem. A wtajemniczanie w to wszystko
wicedyrektorki... To też był dobry pomysł?
Może i Grace nienawidzi Lowry’ego, ale on z jakiegoś powodu
trochę ją lubi. Gdyby Grace kiedykolwiek się o tym dowiedziała,
byłaby zniesmaczona.
– Mój plan był zły od początku do końca. Wynikał z błędu
w ocenie... Ale trudno posyłać ludzi na bitwę, jeśli samemu nigdy
się nie walczyło.
Wyobrażenie Grace na temat obrony. Grunt to prostota. Grunt
to trzymanie się starych zasad.
– Przestań chrzanić. Grace radziła ci tak mówić? Założę się, że
tak.
Czyżbyś tym razem przeoczyła jakąś pluskwę, czy po prostu
zgadł?
– Złożyliśmy raporty – powtórzyła.
Tylko Lowry je ma. Wprawdzie dowódca wojsk strzegących
granicy o tym wie, ale Grace ukryła aferę przed Southern Reach na
polecenie Lowry’ego – „przez wzgląd na morale i bezpieczeństwo”
– w oczekiwaniu na ostateczną decyzję. Oficjalnie jesteś na bardzo
długich wakacjach, a Whitby na płatnym urlopie.
– Pieprzę wasze raporty. Próbujesz chronić przede mną
Whitby’ego. – To niezupełnie prawda. – Wasze wnioski są nic
niewarte, niekompletne. Spędziliście tam prawie trzy tygodnie
i dajecie mi raport na cztery strony?
– Nie wydarzyło się nic niezwykłego. W sumie.
– W sumie to chrzanisz głupoty. Co widział Whitby? Coś
prawdziwego czy po prostu znowu miał pieprzone halucynacje?
Zdajesz sobie sprawę, co mogło się stać, kiedy tam byliście? Zdajesz
sobie sprawę, do czego mogliście doprowadzić?
Słowa wydobywające się z jego ust zlewały się ze sobą i koniec
zdania zabrzmiał jak „mogliście wadzić”.
– Zdaję sobie sprawę.
Miniaturowa latarnia morska nagle ożyła.
Lowry pochylił się, gwałtownie rzucił do przodu, żeby szepnąć
w miazmatach tego swojego słodkiego, gnijącego oddechu:
– Chcesz wiedzieć, co jest zabawne? Co jest, kurwa,
najzabawniejsze?
– Nie.
Zaczyna się. Jakby był czyimś dziadkiem na świątecznej
imprezie. Prawie zawsze ta sama śpiewka.
– Wtedy, na początku źle to wszystko rozegrałaś. Dowcip
polega na tym, że gdybyś się przyznała starej Ess Err w czasie
rozmowy kwalifikacyjnej, pewnie i tak by cię przyjęli. Pewnie by
cię zatrudnili. Znając dawnego dyrektora, mogliby to zrobić. To
prawda, pewnie byłaby w tym jakaś chora fascynacja, taka jaką
budzi wyjątkowe, inteligentne zwierzę laboratoryjne: powiedzmy
szczególny, niesamowicie wspaniały biały królik. Oczywiście nigdy
nie zostałabyś dyrektorką, ale, kurwa, przecież ta robota jest do bani,
prawda? Właśnie się o tym przekonujesz. I nadal będziesz się
przekonywała. Problem polega jednak na tym, że oszustwo trwa
zbyt długo. No więc co teraz zrobimy?
Z twojego punktu widzenia problemem jest nie tyle przeszłość,
ile teraźniejszość. Czasy, kiedy mogłaś próbować powstrzymać
Lowry’ego albo na niego wpłynąć, dawno minęły. Odkąd wstąpił
do Centrali, został kanonizowany, nie możesz go tknąć.

Tamta osoba – osoba, którą byłaś przed Ess Err – działała


ostrożnie: bardzo się starała dotrwać do chwili, kiedy będzie mogła
zrobić coś tak lekkomyślnego jak przekroczenie granicy i wejście do
Strefy X.
Twój ojciec miał obsesję na punkcie rządu. Od czasu do czasu
robił szemrane interesy, żeby podreperować budżet barmana
zatrudnionego na pół etatu – kanciarza niskich lotów. Nie chciał się
w nic angażować. Nie chciał żadnych kłopotów. Nie wspominał
zatem o rządzie, nie mówił ci, że twoja matka prawdopodobnie nie
żyje i że nigdy nie wrócisz na Zapomniane Wybrzeże, chyba że
naprawdę będziesz musiała. Mężczyznom, którzy przyjeżdżali
wypytywać cię o matkę, kazał udzielać ogólnikowych odpowiedzi –
mówił, że tak będzie dla niej lepiej. Byleby uniknąć światła
pokazującego jego „działalność biznesową”.
– Jeszcze tego nie wiesz, bo jesteś za mała – tak zaczynał się
typowy wykład – ale za wszystkimi wielkimi przekrętami stoją
politycy. Rząd to złodziej wszech czasów. Dlatego tak bardzo stara
się wyłapywać innych złodziei: nie lubi konkurencji. Chyba nie
chcesz mieć go na głowie przez całe życie tylko z tego powodu, że
znalazłaś się w nieodpowiednim czasie w nieodpowiednim miejscu.
Kiedy w końcu ci powiedział, że matka nie żyje, płakałaś przez
miesiąc, mimo że wyraz twarzy ojca, jego szorstkie ostrzeżenie
i ostrożność, na której opierało się wszystko w twoim wiecznie
ruchomym domu, wpajały ci, że milczenie jest złotem.
Z czasem wspomnienia o matce wyblakły, tak że już nie
wiedziałaś, czy obraz albo chwila były czymś, czego doświadczyłaś,
czy może po prostu znasz je ze zdjęć, które ojciec przechowywał
w pudełku po butach w szafie. Nie po to, żeby mieć je pod ręką,
raczej po to, żeby je schować. Wpatrywałaś się w zdjęcia matki – na
tarasie z przyjaciółmi, z drinkiem w dłoni albo na plaży z twoim tatą
– i wyobrażałaś sobie, że to ona powiedziała: „nie zapomnij o mnie”.
Czułaś wstyd, kiedy twarz, która ciągle powracała w twoich
myślach, okazywała się twarzą latarnika.
Nieśmiało, a potem z coraz większą determinacją rozpoczęłaś
własne dochodzenie. Dowiedziałaś się, że istnieje coś, co nazywa
się Southern Reach i dąży do usunięcia skutków „katastrofy
ekologicznej” na obszarze, który kiedyś był Zapomnianym
Wybrzeżem, a teraz jest Strefą X. Twój zeszyt z wycinkami tak się
rozrósł, że z trudem się go otwierało, wypełnił się fragmentami
książek, gazet, magazynów, a później wydrukami z internetu.
Dominowały wśród nich teorie spiskowe albo spekulatywne wersje
oficjalnej wersji wydarzeń podawanej przez rząd. Prawda zawsze
była mglista i nieuchwytna, nie miała nic wspólnego z tym, co
widziałaś, z wrażeniem, że latarnik się zmieniał.
Na pierwszym roku college’u zdałaś sobie sprawę, że chcesz
pracować dla Southern Reach bez względu na rolę tej organizacji,
i kierując się swoim kanciarskim pojęciem o prawdzie, uznałaś, że
twoja przeszłość byłaby tylko kulą u nogi. Zmieniłaś zatem
nazwisko, zatrudniłaś prywatnego detektywa, żeby pomógł ci ukryć
resztę, i skupiłaś się na zdobyciu dyplomu z psychologii
poznawczej, konkretnie z psychologii postrzegania, a dodatkowo
także z psychologii organizacji. Wyszłaś za mężczyznę, którego tak
naprawdę nigdy nie kochałaś, z różnych powodów, rozwiodłaś się
z nim piętnaście miesięcy później i przez blisko pięć lat pracowałaś
jako terapeutka. Cały czas składałaś w Centrali podania o pracę wraz
z formularzami pełnymi skrojonych na miarę odpowiedzi, próbując
się dostać do Southern Reach.
Ówczesny dyrektor, facet z marynarki wojennej, uwielbiany
przez wszystkich, ale nie dość mocno, nie przeprowadził z tobą
rozmowy wstępnej. Lowry owszem – był wtedy jeszcze w Southern
Reach i realizował własny plan. Lubił po cichu zdobywać władzę.
Odbyło się oficjalne spotkanie w jego gabinecie, a potem wyszliście
na skraj dziedzińca i przeprowadził z tobą innego rodzaju rozmowę.
– Tutaj nikt nas nie usłyszy – powiedział, a w twojej głowie
rozległ się sygnał alarmowy.
Irracjonalna myśl, że zamierza ci złożyć niestosowną
propozycję, jak niektórzy przyjaciele taty. Już wtedy musiało cię
ostrzec coś wyzierającego spod jego grzecznego zachowania,
schludnego stroju i władczej miny.
Lowry miał jednak bardziej dalekosiężne plany.
– Kazałem swoim ludziom cię sprawdzić. Sporo się
napracowali, bo bardzo się starałaś zmienić skórę. Solidna czwórka
za wysiłek, bez dwóch zdań. W sumie całkiem nieźle ci to wyszło.
Niemniej o wszystkim się dowiedziałem, a to oznacza, że Centrala
też by się dowiedziała, gdybym nie zatarł twoich śladów. Tego, co
po nich zostało.
Szeroki uśmiech, uprzejmość. Równie dobrze moglibyście
rozmawiać o sporcie albo o rozgrzanych mokradłach naprzeciwko,
które zdawały się gotować we własnym gęstym wywarze.
Przeszłaś do sedna:
– Zamierza mnie pan wydać?
Zaschło ci w gardle, miałaś wrażenie, że zrobiło się goręcej niż
jeszcze przed chwilą. Wspomnienie ojca zabieranego do więzienia za
jakieś drobne oszustwo: z brawurowym uśmiechem przesyłał ci
buziaka, jakby ostatecznie chodziło właśnie o to, żeby dać się złapać,
żeby mieć publiczność, żeby ktoś cię zauważył.
Lowry zachichotał, a ty wystraszyłaś się czegoś, co wtedy,
mimo jego wad, wydało ci się wyrafinowaniem. Jego werwa.
Władczy sposób bycia i odbijające się w twarzy doświadczenie,
jakby już widział to, co ty dopiero chciałaś zobaczyć, jakby był tam,
gdzie chciałaś się znaleźć.
– Wydać cię, Glorio... To znaczy Cynthio? Miałbym cię wydać?
Komu? Gościom, którzy zajmują się tropieniem fałszywych
nazwisk i tożsamości? Szukaniem prawdy o Zapomnianym
Wybrzeżu? Nie, nie sądzę. Nie sądzę, żebym miał cię wydać
komukolwiek.
W domyśle: „zatrzymam cię wyłącznie dla siebie”.
– Czego pan chce? – spytałaś, ciesząc się dla odmiany, że
czasami bycie córką twojego ojca oznaczało umiejętność przejścia
do sedna bez owijania w bawełnę.
– Czego chcę? – Nieszczery do szpiku kości. – Niczego.
W każdym razie jeszcze nie teraz. Tak naprawdę chodzi jedynie
o ciebie... Cynthio. Zamierzam wrócić z tobą do tego budynku
i polecić cię na to stanowisko. A jeśli przejdziesz szkolenie
w Centrali, zobaczymy. Co do reszty... to będzie nasza tajemnica.
Niekoniecznie mała, ale tajemnica.
– Dlaczego pan to robi?
Nie mogłaś uwierzyć, nie byłaś pewna, czy dobrze słyszysz.
Puścił oko.
– Och, tak naprawdę ufam tylko ludziom, którzy byli w Strefie
X. Nawet zanim powstała.

Na początku cena nie była zbyt wysoka. Zależało mu jedynie na


wysłuchaniu – poza protokołem i bez świadków – relacji z ostatnich
dni, które spędziłaś na Zapomnianym Wybrzeżu. Relacji o latarniku,
o Brygadzie Spirytystyczno-Naukowej.
– Opisz tych dwoje – powiedział, mając na myśli Henry’ego
i Suzanne.
Wszystkie jego pytania o BSN brzmiały tak, jakbyś uzupełniała
jakąś historię, którą już częściowo znał.
Z upływem miesięcy mnożyły się przysługi, o które prosił
i które mu wyświadczałaś – poparcie dla tej czy innej inicjatywy,
polecenie kogoś na jakieś stanowisko, a kiedy twoje wpływy
wzrosły, sprzeciwianie się pewnym rozwiązaniom, brak entuzjazmu
wobec pewnych pomysłów i blokowanie ich. Teraz wiesz, że
przeważnie miało to coś wspólnego z niektórymi komisjami
powiązanymi z działem naukowym, z osłabieniem albo
ograniczeniem wpływu Centrali na Southern Reach. Wszystko
odbywało się sprytnie i powoli, tak że w zasadzie nie zdawałaś
sobie sprawy z eskalacji tego zjawiska, aż w końcu ugrzęzłaś w tym
tak mocno, że po prostu stało się to częścią twojej pracy.
W końcu Lowry poparł twoją kandydaturę na stanowisko
dyrektora. Przyjście do Southern Reach było dla ciebie jak
pozwolenie na słuchanie bicia serca tajemniczej bestii. Będąc
dyrektorką, zbliżyłaś się do tej bestii jeszcze bardziej – stanęłaś
przeraźliwie blisko niej, utknęłaś w samej komorze jej serca,
potrzebowałaś czasu na przystosowanie się. Lowry, rzecz jasna,
wykorzystał ten czas.

Na stole wylądowały najnowsze zdjęcia satelitarne Strefy X,


obrazy z wysoka pomniejszone do błyszczących zdjęć w rozmiarze
dwadzieścia na dwadzieścia siedem centymetrów. Piękne ujęcia
niewyczerpanych zasobów. Najczystsza mimikra normalności
skażona jedynie rozmazanymi miejscami, jakich można się
spodziewać na zdjęciach wykonanych przez łowców duchów. Te
miejsca to jednoznaczny dowód zmian. Jakby z jakiegoś powodu
Southern Reach traciło zdolność widzenia nawet tego kłamstwa.
– Zło naciera na dobro. Tylko że te pojęcia nie mają żadnego
znaczenia w Strefie X. Ani dla Strefy X. Dlaczego zatem miałyby
obchodzić nas, skoro ścigamy wroga, który ich nie rozróżnia?
Obojętny kontekst zasługuje na taką samą obojętność z naszej
strony. Jeśli chcemy przetrwać.
Lowry nie oczekuje od ciebie odpowiedzi, robi sobie przerwę na
filozofowanie, po raz drugi napełniając szklankę. Zresztą i tak nie
wiedziałabyś, co odpowiedzieć, gdyż nigdy nie nazwałabyś
Lowry’ego człowiekiem obojętnym ani wyrażającym obojętność
poprzez swoje działania. To jak zwykle element oszustwa:
umiejętność pokazywania władzy poprzez zaszczepianie innym
własnej pewności.
Lowry już zagroził, że podda cię hipnozie, ale żyjąc na
peryferiach jego eksperymentów, powzięłaś jedno postanowienie: że
nigdy mu na to nie pozwolisz. Zawsze miałaś nadzieję, że Lowry
podlega pewnym ograniczeniom, że nie może być nietykalny, nie
może działać bez jakiejś presji z góry. Bo chyba każde jego działanie
analizuje ktoś, kto jest w stanie interweniować?
Osiągnęliście zatem stan, który wygląda na impas.
I wtedy Lowry cię zaskakuje.
– Chcę, żebyś spotkała się z kimś, kto też ma w tym wszystkim
udział. Z kimś, kogo już znasz. Z Jackie Severance.
Nie spodziewałaś się tego nazwiska. Ale oto i Severance –
wchodzi w towarzystwie Mary Phillips, jednej z asystentek
Lowry’ego, przez lustrzane drzwi po twojej stronie szyby.
Severance zachowuje się tak, jakby nie czuła, że jej obcasy
rozgniatają potłuczone szkło. Jest ubrana jak zawsze nienagannie,
wciąż uzależniona od apaszek.
Czy wszystko słyszała? Następczyni legendarnego Jacka
Severance’a. Jackie jakieś piętnaście lat po swojej ostatniej pracy
w Southern Reach – jasna gwiazda wciąż świecąca na firmamencie
prywatnej kosmologii Centrali mimo ciemnej gwiazdy w osobie
syna, którego musiała ratować z opresji co najmniej raz. Wyjęty
spod prawa Lowry i wtajemniczona Severance wydają się mało
prawdopodobnymi sojusznikami. Ona trzyma w dłoni srebrne jajo
i głaszcze je. On próbuje je roztrzaskać niewidzialnym młotkiem.
O co chodzi w tej grze? Czy Lowry coś na nią ma, czy może
ona ma coś na Lowry’ego?
– Jackie będzie mi doradzać w tej sprawie. Odtąd będzie w to
zaangażowana. I zanim podejmiemy ostateczną decyzję co do
twojego dalszego losu, chcę, żebyś powtórzyła jej wszystko, co jest
w raporcie, wszystko, co was spotkało po drugiej stronie granicy.
Po raz ostatni.
Severance uśmiecha się jak krokodyl i siada obok ciebie na
kanapie, a Lowry się oddala, żeby jej zrobić drinka.
– To nie jest oficjalna rozmowa, Cynthio. Nie musisz się
przygotowywać. Ani opowiadać po kolei. Możesz opowiadać
w takiej kolejności, w jakiej chcesz.
– Miło z twojej strony, Jackie.
To wcale nie jest miłe, to zwyczajna próba usłyszenia innej
wersji. Swego rodzaju rytuał, którego finał jest już przesądzony.
Powtarzasz zatem wszystko Severance, która od czasu do czasu
ci przerywa, zadając pytania bardziej bezpośrednie, niż się
spodziewałaś, jak przystało na kogoś, kogo zawsze uważałaś za
zwierzę polityczne.
– Nie byliście nigdzie indziej? Nie skracaliście sobie drogi, nie
urządzaliście innych wycieczek?
– Wycieczek?
– Łatwo pominąć coś, co nie wydaje się istotne.
Ten sam beznamiętny uśmiech.
Nie zawracasz sobie głowy odpowiedzią.
– Przynieśliście coś stamtąd?
– Tylko sprzęt poprzedniej ekspedycji, jak zwykle.
Uzgodniliście taką wersję z Whitbym, dlatego że chcecie
zachować swoje znaleziska dla siebie, zbadać je w Southern Reach
i nie oddawać Centrali. To wy jesteście ekspertami, nie Centrala.
– Jakie wrażenie zrobiły na was dzienniki w latarni morskiej?
Co pomyśleliście na ich widok? Mam nadzieję, że wyrażam się
wystarczająco jasno.
Mówisz jej, że nie było żadnych szczególnych wrażeń ani
przemyśleń. To zwyczajne dzienniki. Mówisz tak dlatego, że nie
chcesz iść w tę stronę, nie chcesz jeszcze wracać do końca waszej
wyprawy, do tego, co wydarzyło się w latarni morskiej.
– I nie zauważyliście tam niczego niezwykłego ani
zastanawiającego?
– Nie.
Sprzedajesz jej jednak prostszą historię zagrożenia w tunelu.
Severance pochyla się i mówi konspiracyjnym szeptem,
jakbyście były tylko wy dwie, w babskim gronie:
– Glorio. Cynthio. Dlaczego to robisz? Pytam poważnie.
Jakby Lowry’ego nie było w pokoju.
Wzruszasz ramionami, odpowiadasz jej zbolałym uśmiechem.
Pod koniec twojej relacji Severance też się uśmiecha i mówi:
– Możliwe, że uznamy tę historię za niebyłą i po prostu o niej
zapomnimy. Jeśli tak, będziesz musiała podziękować Lowry’emu.
Mimo to kładzie ci rękę na ramieniu, jakby chciała dodać: „nie
zapominaj, że ja też ci pomogłam”. Mówi, że będziesz musiała
zatrzymać Whitby’ego, jeśli Whitby przejdzie badania
psychologiczne, które osobiście pomogłaś przeprowadzić
w Centrali, poza protokołem.
– Ręczysz za niego – zaznacza jednak. – Jesteś za niego
odpowiedzialna.
Jakbyś była dzieckiem proszącym o zwierzątko.
Nowe dowództwo wojskowe pilnujące granicy zostanie
wybrane osobiście przez Lowry’ego i będzie podlegało jemu
i Severance. Zastosują procedury, żebyś, jak to ujmuje Lowry, „ty,
Whitby i wszystkie inne sukinsyny wystarczająco głupie, żeby
znowu próbować przejść przez granicę bez pozwolenia, zastanowiły
się dwa razy”.
Następuje wymiana zbędnych uprzejmości i Jackie opuszcza
pokój równie szybko, jak do niego weszła. Wasze spotkanie było
tak krótkie, że zastanawiasz się, po co jeszcze się tu zjawiła, co
jeszcze ma do załatwienia z Lowrym. Wpadła w pułapkę – a może
on w nią wpadł? Próbujesz sobie przypomnieć dokładną datę
przyjścia Severance do Southern Reach. Analizujesz listę jej zadań,
obowiązków oraz to, kiedy była i gdzie. Wydaje ci się, że nie
widzisz jakiejś części układanki, choć powinnaś ją zobaczyć.

Lowry jest w samym środku swojej tajnej kwatery z widokiem


na ocean. Śnieg zaczyna padać grubymi płatkami, które szybko
pokrywają trawę, miny wodne i wąskie ścieżki. Gęsi i mewy nigdy
nie przejmą się planami Lowry’ego ani twoimi. Przycupnęły obok
atrapy latarni morskiej, oszukane przez nią tak samo jak ekspedycje
przez tę prawdziwą. Severance jest już na dole, mija skały i patrzy
na wodę. Rozmawia przez telefon, ale Lowry jej nie widzi – widzi
jedynie własne odbicie, a Severance jest uwięziona w jego
konturach.
Lowry się nakręca, chodzi w tę i we w tę przed szybą, uderza
się ręką w pierś.
– Ma być tak: następna ekspedycja nie jedzie do Centrali.
Przyjeżdża tutaj. Szkolimy ją tutaj. Chcesz, żeby Strefa X
zareagowała? Żeby coś się zmieniło? Ja to zmienię. Tak bardzo
namieszam w mózgu Strefy X, że będzie ją czekała przykra
niespodzianka. Że poleje się krew. Wróg nareszcie się dowie, że
istnieje, kurwa, ruch oporu. Że dobierzemy mu się do tyłka.
Niektóre ślady szybko stygną, znalezienie innych wymaga dużo
czasu. Na widok Severance idącej wzdłuż czarnych skał niedaleko
latarni morskiej, nawet tej sztucznej, wpadasz we wściekłość, masz
ochotę powiedzieć: „to moje, nie twoje”.
Lowry wciąż nad tobą stoi i ględzi o tym, co i jak się teraz
stanie. Oczywiście chce więcej kontroli. Oczywiście ją zdobędzie.
Teraz jednak wiesz już coś, czego wcześniej tylko się
domyślałaś: pod wybuchami wściekłości Lowry’ego kryje się
świadomość, że wasze losy są ze sobą splecione. Że jest z tobą
bardziej związany niż kiedykolwiek.

Pół roku później będziesz mogła wrócić do Southern Reach.


Nikt się tam nie dowie, dlaczego tak długo cię nie było, a Grace
nikomu nie piśnie ani słowa, obiecuje, że w międzyczasie będzie ich
tak cisnąć, że „nie znajdą czasu na zastanawianie się”.
Siedząc w domu w okresie zawieszenia w obowiązkach,
wyobrażasz sobie Grace jako wysoką, surową czarnoskórą kobietę
w białym fartuchu laboratoryjnym i w trójkątnej generalskiej czapce,
trzymającą na ramieniu szablę i z jakiegoś powodu stojącą na
dziobie łodzi wiosłowej, która płynie rzeką o strategicznym
znaczeniu. Co będzie czuła ta kobieta, kiedy przyjdzie pora zrzucić tę
czapkę, pozbyć się łodzi i zwrócić ci kontrolę?
Wieczorami po wizycie u lekarza albo kupnie produktów na
kolację przeważnie zadajesz sobie pytanie, w jakim świecie tak
naprawdę żyjesz. W tym, w którym słychać krzyki Whitby’ego
w latarni morskiej splatające się z krzykami członków pierwszej
ekspedycji, czy w tym, w którym wkładasz do szafki puszki z zupą?
Czy możesz istnieć w obu? Czy tego chcesz? Czy kiedy dzwoni
Grace, żeby spytać, jak ci minął dzień, powinnaś powiedzieć: „jak
zwykle”, czy może: „okropnie, jakbym bez żadnego powodu bez
przerwy przeprowadzała autopsje”.
Ale po powrocie ze Strefy X siedzenie na stołku barowym
w Chipper’s jest takie samo jak dawniej, prawda? Może nawet
bardziej, biorąc pod uwagę to, że możesz tam spędzać o wiele więcej
czasu. Pośredniczka w handlu nieruchomościami często też tam
przesiaduje. Bez przerwy mówi: o wycieczce na północ, żeby
odwiedzić rodzinę, o obejrzanym filmie, o lokalnej polityce.
Czasami weteran z nieodłącznym piwem w dłoni stara się włączyć
do rozmowy i snuje wspomnienia o swoich dzieciach.
Kiedy pośredniczka i pijaczyna gadają jedno przez drugie,
potakujesz, jakbyś wiedziała, o czym mówią, jakbyś potrafiła się
odnaleźć w ich słowach, choć widzisz jedynie dwa nakładające się
wizerunki latarnika mówiącego to samo w różnym czasie, do dwóch
wersji ciebie. Raz w ciemności i raz w świetle.
– Myślisz o własnych dzieciach, prawda? – pyta pośredniczka.
– Od razu widać.
Musiałaś się zamyślić. Zsunęła ci się maska.
– Zgadłaś – kłamiesz. – Pewnie, że tak.
Zamawiasz następne piwo, zaczynasz opowiadać pośredniczce
o swoich dzieciach – o tym, gdzie chodzą do szkoły, jak żałujesz, że
nie widujecie się częściej, że uczą się na lekarzy. Że masz nadzieję
zobaczyć się z nimi na święta. Że kiedy dorosły, stały się jakby
ludźmi z innego świata. Weteran stoi na końcu baru i z dziwnym
wyrazem twarzy patrzy na wskroś pośredniczki wprost na ciebie.
Wygląda tak, jakby zrozumiał, jakby wiedział, co robisz.
Do diabła, chyba powinnaś puścić jakąś muzykę z szafy
grającej. Może później spróbujesz zaśpiewać karaoke, wypijesz
jeszcze kilka piw, zmyślisz kilka kolejnych szczegółów swojego
życia. Tylko że pośredniczka w pewnym momencie wyszła, zostałaś
tylko ty, weteran i jacyś późni klienci, których nie znasz i nigdy nie
poznasz. Podłoga jest lepka, ciemna od starych plam. Butelki za
barem przykryto kubeczkami z automatu z wodą, żeby nie
powpadały muchy. Kontuar ma połysk, który nie wygląda do końca
naturalnie. Za tobą na torach do gry w kręgle jest ciemno i wyblakłe
niebiosa znowu rozbłysły na suficie niewyobrażalnymi cudami.
Rozpoznanie niektórych z nich wymaga chwili zastanowienia.
Ponieważ ten drugi świat zawsze krwawi do tego. Ponieważ
wiesz, że choć bardzo się starasz, żeby to, co zaszło w latarni
morskiej, pozostało między tobą a Whitbym, prawda w końcu
w jakiejś formie wycieknie, będzie miała konsekwencje.
Whitby kręcił się po latarni morskiej, a ty, snując się na parterze,
zdałaś sobie sprawę, że już go nie słychać w sąsiednim
pomieszczeniu. W bezruchu i wśród unoszącego się kurzu, gdy
światło przenikające przez popsute drzwi wejściowe rozrzedzało
ciemność, myślałaś, że znajdziesz go w jakimś kącie: świetlistą
postać w cieniu.
Wkrótce jednak uświadomiłaś sobie, że wszedł po schodach na
samą górę. Dobiegają stamtąd odgłosy walki i łamania drewna.
Jeden głos wznosi się nad drugim, obydwa są zastanawiająco
podobne – no i skąd się tam w ogóle wziął drugi głos? Szybko
ruszyłaś zatem w ślad za nim i kiedy wspinałaś się na górę,
doświadczyłaś podwojenia i jednocześnie dysonansu, gdyż
w twoich wspomnieniach schody były znacznie szersze, wędrówka
trwała o wiele dłużej, przestrzeń w latarni morskiej emanowała jakąś
nieważkością, ściany były pomalowane na biało, okna otwarte, by
przyjmować niebo i zapach skoszonej przez Saula trawy.
W ciemności, zaniepokojona o Whitby’ego, stałaś się jednak
olbrzymką – albo latarnia morska się zmniejszyła, nie tylko
zniszczona upływem czasu, lecz skurczona niczym spiralna
skamielina muszli, prowadząca cię do miejsca, którego już nie znasz.
Wymazująca z każdym twoim krokiem to, co myślałaś, że wiesz.
Na górze znajdujesz Whitby’ego w pomieszczeniu widokowym.
Dyszy jak zwierzę, ma podarte ubranie i krew na rękach. Odnosisz
dziwne wrażenie, że krawędzie dzienników falują, otaczają
Whitby’ego i próbują go utopić. Nie ma tam nikogo innego, tylko
Whitby z niewiarygodną historią o spotkaniu na schodach ze swoim
sobowtórem, Fałszywym Whitbym, który gonił go aż do laterny,
i o tym, jak w końcu, tracąc równowagę, runęli przez otwartą klapę
na stertę dzienników. Zapach dzienników. Ich mnogość. Ich
obecność wokół Prawdziwego Whitby’ego i Fałszywego
Whitby’ego, którzy siłowali się jak odwieczni wrogowie, raz
w świetle, raz poza światłem wpadającym przez otwartą klapę.
Jak zweryfikować tę opowieść o nie jednym, lecz dwóch
Whitbych? O Whitbym nieokładającym się pięściami, niekopiącym
się, niegryzącym, nieskąpanym w łopoczących kartkach, lecz
robiącym to wszystko innej wersji siebie? Jego obrażenia nie były
jednoznaczne.
Ten obraz budzi jednak twoją fascynację, wraca do ciebie
w czasie sześciomiesięcznego urlopu, nawet kiedy siekasz w kuchni
cebulę do chili albo kosisz trawnik.
Czasem próbujesz sobie wyobrazić, jak by to było, gdybyś
zjawiła się wcześniej, a nie kiedy było już po wszystkim,
i zatrzymała się na szczycie schodów, patrząc na tę przestrzeń na
dole, nie mogąc się ruszyć, obserwując walkę dwóch Whitbych.
Prawie wierzysz, że Whitby zrodził Whitby’ego, że podczas badania
Strefy X jakaś część natury Whitby’ego stworzyła paradoks,
w którym jedna wersja, jeden zestaw impulsów, myśli i opinii,
próbuje raz na zawsze unicestwić drugą.
Aż w końcu dwie blade dłonie wyciągają się i zaciskają na
bladej szyi i dwie twarze wpatrują się w siebie z odległości kilku
centymetrów. Tę na górze wykrzywia paroksyzm gniewu, ta na dole
pozostaje spokojna, bardzo spokojna, otoczona podartymi
i pogniecionymi dziennikami. Białym papierem w niebieskie linie
z czerwonym marginesem. Niezliczonymi kartkami nie zawsze
zrozumiałego, napisanego odręcznie tekstu. Tymi wszystkimi
dziennikami bez nazwisk, opatrzonymi jedynie funkcjami, a czasami
nawet i nimi nie, jakby Strefa X wkradła się do relacji o sobie samej.
Czy te dzienniki się przesuwają, jakby coś ogromnego spało pod
nimi z ich własnej woli?
Czy ta jasność otacza dzienniki, czy Whitby’ego? Obu
Whitbych?
W końcu rozlega się trzask. Karku? Kręgosłupa? Whitby
przyszpilony do sterty bezwładnie się osuwa, głowa opada mu na
bok, a Whitby na nim, zastygły w bezruchu, wydaje z siebie coś
w rodzaju rozpaczliwego szlochu i zsuwa się z Martwego
Whitby’ego. Udaje mu się z niego zgramolić i sturlać się na bok...
a potem siedzi w kącie, wpatrując się we własne zwłoki.
Wtedy i dopiero wtedy zaczynasz się zastanawiać, czy twój
Whitby wygrał – i kim mógł być ten drugi Whitby, który po śmierci
wydaje się nienaturalnie spokojny, ma gładką, niepomarszczoną
twarz, szerokie otwarte oczy i tylko ułożenie ciała świadczy o tym,
że użyto wobec niego przemocy.
Później zmusiłaś Whitby’ego, żeby stamtąd wyszedł, zaczerpnął
świeżego powietrza przy barierce, spojrzał na wspaniały,
nieprzenikniony krajobraz. Pokazałaś mu swoje dawne ulubione
miejsca, udając, że czerpiesz informacje ze swojej doskonałej
encyklopedycznej wiedzy na temat Zapomnianego Wybrzeża.
Whitby coś do ciebie mówił – nagląco – ale w zasadzie go nie
słyszałaś. Skupiłaś się na wypełnianiu przestrzeni własnym
scenariuszem, własną interpretacją – albo po to, żeby uspokoić
Whitby’ego, albo po to, żeby zanegować jego doświadczenie. Żeby
zapomnieć o stercie dzienników. Nie chcesz się nad tym zbyt długo
zastanawiać, odrywasz od tego myśli, bo czy nie takie jest życie?
Ignorujemy to, co nierzeczywiste, żeby nie stało się prawdziwe.
W drodze na dół szukasz Martwego Whitby’ego, ale go nie
znajdujesz.
Być może nigdy nie poznasz prawdy.
W czymś, co, jak przysięga Whitby, było plecakiem Martwego
Whitby’ego, odkrywasz jednak dwa ciekawe obiekty: dziwną
roślinę i zepsuty telefon komórkowy.
0010. KONTROLER

Po przebudzeniu Kontroler ujrzał but i stopę zaledwie piętnaście


centymetrów od miejsca, gdzie leżał na boku przykryty kocami.
Czarna podeszwa wojskowego buta była zdarta na krawędziach
i przypominała trójwymiarową mapę wzgórz. Zaschnięte błoto
mieszało się tam z piaskiem i z nielicznymi czarnymi korkami
mającymi zapewniać lepszą przyczepność. Wzdłuż osi podeszwy
tkwiło rozgniecione skrzydełko ważki rozbite na okrągłe kawałeczki
i błyszczące jak szmaragd. Z boku buta zaschły smugi trawy i plamy
po wodorostach.
Uznał, że ten pejzaż świadczy o braku dbałości, nieznajdującym
jednak odzwierciedlenia w starannym ułożeniu zapasów oraz
regularnym wymiataniu liści i brudu z podestu. Jasnobrązowa
podeszwa muskularnej stopy obok buta zdawała się należeć do innej
osoby – przycięte paznokcie, paluch ciasno owinięty świeżą gazą
z przebijającą od spodu odrobiną zaschniętej krwi.
Zarówno but, jak i stopa należały do Grace Stevenson.
Nad stopą zauważył trzymane przez Grace zniszczone
i poszarpane kartki, które ocalił z raportu Whitby’ego. Grace była
w wojskowym mundurze, miała nawet wojskową koszulę z krótkim
rękawem. W takim stroju wydawała się chudsza, a na jej skroniach
pojawiła się siwizna. Wyglądała jak ktoś, kto dużo przeszedł
w krótkim czasie. Obok niej w kaburze leżał pistolet, a kawałek
dalej plecak.
Kontroler przewrócił się na plecy, usiadł i oparł się o ścianę
stojącą ukośnie do Grace. Dzieliło ich okno. Krzykliwe ptaki, które
na chwilę obudziły go o świcie, już ucichły. Prawdopodobnie
pofrunęły szukać jedzenia albo robić to, co zazwyczaj robią ptaki.
Czy naprawdę minęło już południe? Ptasi Duch leżała skulona
w wojskowym śpiworze. W nocy leciutko drżała i wydawała
dźwięki kojarzące się Kontrolerowi z jego kotem w objęciach snu.
– Czemu, do diabła, przeszukałaś mi kieszenie?
Z jakiegoś powodu jego słowa straciły oskarżycielski ton
w chwili, kiedy je wypowiedział. Z ulgą odkrył, że figurka
wyrzeźbiona przez ojca wciąż spoczywa w kieszeni kurtki.
Grace nie odpowiedziała. Czytając ostatnie słowa Whitby’ego,
zastygła między uśmiechem a zmarszczeniem brwi, skupiona, ale
niezaangażowana.
– Nic się nie zmienił, odkąd czytałam go po raz ostatni. Teraz
jest w nim jeszcze więcej bredni... chyba. Tylko że wtedy autor był
świrem. Jedynym. Teraz wszyscy jesteśmy pieprzonymi świrami.
– Pieprzonymi?
Zdumione spojrzenie.
– A co jest złego w przeklinaniu? Strefa X ma w dupie, czy
przeklinam.
Czytała dalej, kręcąc głową przy niektórych fragmentach,
a Kontroler wpatrywał się w nią i był zazdrosny. Przywiązał się do
tych kartek bardziej, niż myślał, bał się, że mogłaby je pognieść
i wyrzucić przez okno.
– Możesz mi je oddać?
Niemrawe rozbawienie – coś w jej uśmiechu uświadomiło mu,
że jest dla Grace całkowicie przewidywalny.
– Jeszcze nie. Jeszcze nie teraz. Zjedz coś. A potem złóż
podanie.
Wróciła do lektury.
Sfrustrowany rozejrzał się wokół. Latarnia była gruntownie
wysprzątana, co zauważył już na pierwszy rzut oka. Zabezpieczone
karabiny stały w rządku oparte o przeciwległą ścianę, obok posłania
Grace, na które składał się materac przykryty prześcieradłem i koc
ciasno zawinięty pod spód. Na parapecie stało pogniecione zdjęcie
legitymacyjne jej dziewczyny. Zniszczone krawędzie fotografii
zostały starannie wygładzone. Wzdłuż długiej ściany z boku
zauważył rząd konserw i batoniki proteinowe, kubki i butelki
z wodą pitną, prawdopodobnie zaczerpniętą z jakiegoś strumienia
albo studni, noże, przenośną kuchenkę, garnki i patelnie.
Przytaszczone aż z Southern Reach czy może wygrzebane
z konwoju, który wpadł w pułapkę niedaleko brzegu? Kontroler
wolał nie zgadywać, ile z tych rzeczy znalazła na wyspie.
Już miał wstać i sięgnąć po konserwę, kiedy Grace rzuciła kartki
na podłogę między nimi, prosto na miejsce mokre od deszczu.
– Niech to szlag!
Ruszył na czworaka, żeby je podnieść.
Gdy był w połowie drogi, lufa pistoletu Grace wbiła mu się
w głowę niedaleko ucha.
Znieruchomiał, patrząc w stronę miejsca, gdzie spała Ptasi
Duch.
– Jesteś prawdziwy? – spytała lekko zachrypnięta Grace, jakby
jej głos zestarzał się razem z włosami.
Czy powinien był wyciągnąć głębsze wnioski z jej buta,
z zabandażowanego palucha?
– Grace, ja...
Uderzyła go lufą w czoło i mocniej przycisnęła jej wylot do jego
skóry, szepcząc mu na ucho:
– Nie używaj mojego pieprzonego imienia. Nigdy nie używaj
mojego imienia! Żadnych imion. To wciąż może znać imiona.
– Co może znać imiona?
Stłumił: „Grace”.
– Chyba powinieneś już wiedzieć? – spytała z pogardą.
– Odłóż pistolet.
– Nie.
– Mogę usiąść?
– Nie. Jesteś prawdziwy?
– Nie wiem, co to znaczy – powiedział najspokojniej, jak
potrafił.
Zastanawiał się, czy zdoła odskoczyć wystarczająco szybko,
żeby zejść z linii ognia, odepchnąć pistolet od skroni, zanim Grace
odstrzeli mu głowę.
– Myślę, że wiesz. Pytam, czy nie jesteś sfałszowany. Zepsuty.
Czy nie jesteś halucynacją. Zjawą.
– Jestem równie prawdziwy jak ty – powiedział.
Był w tym jednak utajony strach. Strach, którego nie chciał
ubierać w słowa. I świadomość, że nie wie, co przeszła Grace,
odkąd widział ją po raz ostatni. Że nie jest pewny, czy wciąż ją zna.
Tak samo jak nie wie, czy zna siebie.
– Czyj scenariusz realizujesz? Centrali czy tego na L?
– Tego na L? – Niedorzeczne myśli. Latarni morskiej? Lesbijki?
Po chwili zdał sobie sprawę, że Grace ma na myśli Lowry’ego. –
Ani jednego, ani drugiego. Odciąłem się od sugestii hipnotycznej.
Uwolniłem się.
Nie był pewny, czy sam w to wierzy.
– Przeprowadzimy sprawdzian?
– Nie próbuj. Mówię poważnie: nie rób tego.
– Nie zrobię – powiedziała Grace, jakby oskarżył ją o najgorsze
zbrodnie. – To dziwactwo L. Ale teraz znam już objawy. Wszyscy
robicie się od tego mizerni, bladzi. Wasze dłonie zakrzywiają się
w szpony. Wyraźnie widzę na tobie jego piętno.
– To tylko pozostałość. Pozostałość.
– A jednak przyznajesz, że mam rację.
– Przyznaję, że nie wiem, dlaczego, do kurwy nędzy,
przystawiasz mi pistolet do głowy! – krzyknął.
Czy Ptasi Duch naprawdę niczego nie słyszała, czy tylko
udawała, że śpi? Po chwili, jakby i to przeczyło jego słowom,
poczuł coś, co Ptasi Duch nazywała jasnością – było zaciekawione,
pobudzone, węszyło. Gdy wciąż tkwił na czworaka, przesłuchiwany
przez wicedyrektorkę, wezbrało w jego piersi jak rodzaj napięcia,
skurcz w lewym udzie.
Chwila milczenia, jeszcze większy nacisk lufy na głowę.
Skrzywił się. Po chwili lufa odsunęła się razem z cieniem Grace.
Spojrzał w stronę wicedyrektorki. Znowu siedziała pod ścianą,
wciąż trzymała w ręku pistolet.
Usiadł i położył ręce na udach, wziął głęboki oddech i rozważył
swoje możliwości. To była jedna z tych sytuacji w terenie, które
jego matka nazwałaby „albo bez drugiego albo”. Mógł albo znaleźć
sposób, żeby to załagodzić, albo rzucić się w stronę karabinów pod
ścianą. Czyli w zasadzie nie miał wyboru. Przynajmniej dopóki
Ptasi Duch była wyłączona z akcji.
Powoli, ostrożnie podniósł z podłogi trzy kartki raportu
Whitby’ego, zmuszając się do przebrnięcia przez tę niebezpieczną
chwilę.
– Zawsze tak witasz gości?
Jej twarz przypominała teraz beznamiętną maskę, rzucała mu
wyzwanie.
– Czasem kończy się to tym, że pociągam za spust, Kontroler,
nie interesują mnie pierdoły. Nie masz pojęcia, przez co przeszłam.
Co może być prawdziwe... a co nie.
Osunął się na ścianę, przyciskając kartki Whitby’ego do piersi.
Wpadło mu coś do oka?
– W tym świecie nie ma nic ponad to – powiedział – o czym
mówią nam zmysły, i na podstawie tych informacji mogę jedynie
zrobić wszystko, co jest w mojej mocy.
Mimo że sam nie ufał już temu światu.
– Był taki czas, że zaczęłabym strzelać, jeszcze zanim wyszliście
z łódki.
– Mam ci podziękować?
Włożył w to pytanie tyle jadu, ile zdołał.
Posępnie skinęła głową, jakby spytał poważnie, i schowała
pistolet z powrotem do kabury po swojej prawej stronie, z dala od
niego.
– Muszę być ostrożna.
Zauważył, jak napinają się mięśnie w jej ręce, i usłyszał głośne
trzaskanie, kiedy zaczęła się bawić zatrzaskiem kabury. Odpinała go.
Zapinała.
– Jasne – powiedział. – Widzę, że ktoś ci nadepnął na palec. Coś
takiego może przyprawić człowieka o paranoję.
Zignorowała sarkazm i spytała:
– Od kiedy jesteście w Strefie X?
– Od pięciu dni.
– Jak dawno przesunęła się granica?
Czyżby w samotności straciła rachubę czasu?
– Nie więcej niż dwa tygodnie temu.
– Jak się przedostaliście na tę stronę?
Powiedział jej, pomijając wszystkie szczegóły mogące ją
doprowadzić do drzwi w wodzie. Pominął też to, że drzwi były
wytworem Ptasiego Ducha.
Grace długo się nad tym wszystkim zastanawiała, a jej gorzki
uśmiech opierał się próbom interpretacji. Kontroler miał się jednak
na baczności: lewą ręką wyjęła nóż myśliwski i kreśliła nim kręgi
w kurzu na podłodze obok. To nie było jedynie przesłuchanie
prowadzone przez paranoiczkę. Gra szła o wyższą stawkę i sam też
musiał przeprowadzić analizę: czy coś na wyspie wytrąciło Grace
z równowagi, czy może przeżyła ten rodzaj szoku, który zmienia
procesy myślowe, na zawsze zaburza osąd sytuacji?
– Nie będziesz miała nic przeciwko temu, że obudzę Ptasiego
Ducha? – spytał najdelikatniej, jak potrafił.
– Wczoraj wieczorem podałam jej z wodą środek na
uspokojenie.
– Co?
Echa kilkunastu dochodzeń w sprawie krajowego terroryzmu,
wszystkie symbole i znaki.
– Czyżbyś był teraz jej nowym najlepszym przyjacielem? Ufasz
jej? I czy w ogóle wiesz, co mam na myśli?
Ufanie, że nie jest wrogiem. Ufanie, że jest człowiekiem. Miał
ochotę powiedzieć: „ufam jej tak samo jak sobie”, ale to nie
zadowoliłoby Grace. Nie zadowoliłoby tej wersji Grace.
– Co się tutaj stało?
Czuł się zdradzony, było mu smutno. Zaszli tak daleko, ale
dawna dynamika ich relacji – wspólne palenie papierosa na
dziedzińcu Southern Reach – obróciła się w pył.
Ciałem Grace wstrząsnął dreszcz, jakiś ukryty stresor wypłynął
na powierzchnię, przebiegając po niej, jakby wicedyrektorka dopiero
teraz budziła się z koszmaru.
– Trzeba do tego przywyknąć – powiedziała, patrząc na wzory,
które nakreśliła w kurzu. – Trzeba do tego przywyknąć, wiedząc, że
wszystko, co zrobiliśmy, nie miało znaczenia. Że Centrala nas
opuściła. Że nasz nowy dyrektor nas opuścił.
– Próbowałem...
„Próbowałem zostać, to ty kazałaś mi uciekać”. Tylko że ona
najwyraźniej widziała to inaczej. I teraz byli na samym krańcu
świata, a Grace się na nim mściła.
– Na początku, kiedy starałam się to wszystko zrozumieć,
próbowałam zrzucić winę na ciebie. I zrzuciłam. Ale co mógłbyś
zrobić? Nic. Centrala pewnie zaprogramowała cię tak, żebyś robił to,
czego chciała.
Znowu przypomniał sobie te okropne chwile, ściśnięte w jego
pamięci, poutykane w niej pod dziwnymi kątami. Wyraz twarzy
Grace w tym niezwykłym momencie, kiedy granica przysuwała się
do Southern Reach. Mierzył się z możliwością, że tak naprawdę nic
do niej nie powiedział. Że nie był wystarczająco blisko i nie położył
ręki na jej ramieniu. Że tak mu się tylko wydawało.
– Twoja twarz, Kontroler. Szkoda, że nie widziałeś swojej miny
– powiedziała, jakby mówiła o jego reakcji na przyjęcie
niespodzianki.
Ściana budynku zmieniła się w ciało. Dyrektorka wróciła w fali
zielonego światła. Ciężar tego wszystkiego. Palce jego lewej ręki
zacisnęły się na figurce Chorry’ego w kieszeni kurtki. Rozluźnił
dłoń, wyjął rękę, rozprostował palce. Obejrzał białe zaokrąglone
wgłębienia z różowymi obwódkami.
– Co się stało z pracownikami działu naukowego?
– Postanowili się zabarykadować w piwnicy. Ale budynek
zmieniał się bardzo szybko. Nie zabawiłam tam długo.
Powiedziała to beztroskim tonem, zbyt beztroskim, a przecież
mówiła o zniknięciu świata, który obydwoje znali. „Nie zabawiłam
tam długo”. Jedno zdanie skrywające przeróżne horrory. Kontroler
wątpił, by personel, odgrodzony tą niespodziewaną ścianą, miał
jakiś wpływ na to, co się działo.
A Whitby? Przypomniawszy sobie jednak ostatnie obrazy
z nanokamerek, Kontroler wolał na razie nie wiedzieć, co spotkało
tego na W – na razie, a być może w ogóle.
– Co z... dyrektorką?
Spokojne spojrzenie mimo nowego kontekstu, mimo że Grace
była bardzo zdenerwowana, niespokojna, zmęczona i niedożywiona.
Niezniszczalna umiejętność brania odpowiedzialności za wszystko
i za cokolwiek, umiejętność ciągłego parcia naprzód.
– Wpakowałam temu czemuś kulkę w łeb. Zgodnie
z wcześniejszymi rozkazami. Kiedy tylko uznałam, że to, co
wróciło, to intruz, kopia, podróbka.
Nie była w stanie mówić dalej albo pomyślała o czymś, co
odwróciło jej uwagę od tej historii – a może po prostu próbowała to
wszystko ogarnąć. Kontroler nie potrafił sobie wyobrazić, ile ją
kosztowało zabicie wersji osoby, której była tak oddana, którą
prawdopodobnie kochała.
Po chwili zadał nieuniknione pytanie:
– Co było potem?
Wzruszyła ramionami, wbijając wzrok w ziemię.
– Zrobiłam to, co musiałam. Zabrałam wszystko, co się dało,
wzięłam wszystkich, którzy chcieli ze mną iść, i zgodnie
z rozkazami ruszyłam w stronę latarni morskiej. Poszłam tam, gdzie
kazała. Zrobiłam dokładnie to, co chciała, ale niczego nie
wskóraliśmy. Nic się nie zmieniło. Pomyliła się, po prostu się
pomyliła, nie miała żadnego planu. Żadnego.
Powiedziała to wszystko bardzo spokojnym tonem, w którym
pobrzmiewała jednak żywa, głęboka uraza. Skupił się na podeszwie
jej buta. Na południe od godziny piątej zauważył rozgnieciony tułów
żronkowatej osy.
– To dlatego nie wróciłaś na tamtą stronę? – spytał. – Z poczucia
winy?
– Już nie można wrócić na tamtą stronę! – krzyknęła. – Nie ma
drzwi.
Zachłystywanie się słoną wodą, uderzenia ryb. Wizja tonięcia.
Nie ma drzwi. Już nie.
Tylko to, co leżało na dnie morza. Chyba.
Kontroler pogrążył się w tych myślach, a Grace wciąż mówiła
o dziwnych, niewyobrażalnych rzeczach.
Z okien na piętrze ruin latarni morskiej świat wyglądał inaczej,
i to nie tylko dlatego, że wróciła do niego Grace. Od strony oceanu
pełzła cienka ściana mgły zasłaniającej widok i temperatura
gwałtownie spadła. Kontroler pomyślał, że jeśli to się nie zmieni, po
zmroku będą musieli rozpalić ognisko. Za mgłą i drzewami
majaczyły widmowe ruiny domów, mury przypominały
zniekształcone połcie mięsa osuwające się na siebie nawzajem
i gnijące. Równolegle do linii brzegowej biegła droga, a dalej
wznosiły się wzgórza porośnięte gęstym sosnowo-dębowym lasem.
W granicy nie było drzwi prowadzących do domu.
Grace wykończyła sobowtóra dyrektorki.
Grace czuła, jak granica przez nią przechodzi.
– To było tak, jakby mnie zobaczono. Jakbym była naga.
Zredukowana. Do nicości.
Z ogromnym oddaniem wpatrywała się w delikatne zdjęcie, tak
starannie wygładzone, przedstawiające kobietę, którą kochała
w tamtym świecie.
Grace sprawnie wycofała się z częścią personelu Southern
Reach, z żołnierzami i innymi ludźmi, do latarni morskiej, zgodnie
z wcześniejszym poleceniem dyrektorki, o którym Kontroler nie
miał pojęcia i które jakimś cudem wyłoniło się z przeszłości,
domagając się uwagi. W latarni morskiej część żołnierzy zaczęła się
zmieniać i nie sprostała tej zmianie. Część pobiegła w stronę tunelu
i nigdy więcej ich nie widziano. Kilku opowiadało o olbrzymich
cieniach zbliżających się od strony oceanu. Rozłam między
poszczególnymi frakcjami, w tym kłótnia z dowódcą wojsk
strzegących granicy, pogorszył sytuację.
– Nie sądzę, żeby ktokolwiek z nich przetrwał. Nikt z nich nie
wiedział, jak przetrwać.
Na temat tego, co sama robiła w latarni morskiej – na temat tego,
jak znalazła się na wyspie – Grace mówiła jednak bardzo
ogólnikowo: „Zrobiłam to, co musiałam zrobić”, „To już przeszłość.
Pogodziłam się z tym”, „Niewiele sypiam”. Wszystko brzmiało jak
stek bzdur. Przeszłość? Przecież nie minął nawet miesiąc.
Kontroler trzymał się jakiejś nadziei albo iluzji ostatniej reduty,
uporczywego syndromu oblężonej twierdzy, połączenia sił, by
wspólnie stawić czoło wrogowi. Okazało się to tylko chorą fantazją,
rodzajem żałosnego zaprzeczania. Southern Reach było skończone,
nawet jeśli pracownicy ukrywaliby się w dziale naukowym przez
następne sto lat, stając się podziemnymi zalążkami bladych
jaskiniowców, którzy żyją w strachu i opowiadają dzieciom ku
przestrodze historie o popieprzonym świecie czekającym na nie na
powierzchni.
– Przeszłaś szkolenie dla członków ekspedycji?
Zakładał, że tak, i biorąc pod uwagę jej zaopatrzenie, miał
powody tak sądzić.
– Nazywaliśmy to podstawowym pakietem ochronnym –
powiedziała Grace. – Dyrektorka wymyśliła go dla szefów działów,
dla kierownictwa.
Bardzo ceniła ich bezpieczeństwo, miała nadzieję, że szef ich
działu rekwizytów przetrwa apokalipsę. Kontroler był jednak gotów
się założyć, że „podstawowy pakiet ochronny” objął jedynie Cynthię
i Grace. Jemu nigdy o nim nie wspomniano.
– Czy to, co teraz robisz, to twoja misja?
– A wygląda na misję?
Cierpki, ironiczny uśmiech. Zmienił się ton jej głosu, jakby
wiedziała, że Ptasi Duch, która już zaczęła się poruszać, może
wszystko słyszeć.
– Misja polega na przeżyciu, John. Misja polega na
wytrzymywaniu tego dzień po dniu. Nie wychylam się.
Przestrzegam pewnych zasad. Jestem ostrożna i cicha.
Grace była gotowa dożyć tu swoich dni. Zdążyła się już
pogodzić z takim planem.
Ptasi Duch oparła się na jednej ręce. Nie wyglądała na
skołowaną. Nie wyglądała na otumanioną środkami uspokajającymi.
Jej spojrzenie przypominało broń, jakby nie potrzebowała pistoletu
ani noża. Nie wyglądała na kogoś, kto chciałby usłyszeć, że podano
mu jakieś środki farmakologiczne, więc Kontroler to przemilczał.
Ptasi Duch nie leżała już bezwładnie na podłodze pogrążona we
śnie. Grace spojrzała na nią z szacunkiem i przestrachem.
– Co zaatakowało konwój? – spytała Ptasi Duch.
Żadnego „dzień dobry” ani nawet zainteresowania tym, o czym
rozmawiali. Ile zdążyła usłyszeć, leżąc obok? Co przeniknęło do jej
na wpół przytomnego umysłu na temat sobowtóra dyrektorki i kopii
innych ludzi?
Grace ponuro się roześmiała, a potem wzruszyła ramionami, ale
nie odpowiedziała.
Ptasi Duch też wzruszyła ramionami, złapała batonik
proteinowy, rozcięła opakowanie nożem i pochłonęła zawartość.
– Jest przeterminowany i paskudnie smakuje – zauważyła
między jednym kęsem a drugim. – Znalazłaś na wyspie coś
niezwykłego?
– Tutaj wszystko jest niezwykłe – powiedziała Grace z pewnym
znużeniem, jakby zbyt często słyszała to pytanie.
– Widziałaś biolożkę?
Bezpośredniość za bezpośredniość. Kontroler w napięciu czekał
na odpowiedź.
– Czy widziałam biolożkę? – Grace długo obracała to pytanie,
oglądając je ze wszystkich stron. – Czy widziałam biolożkę?
Pstrykanie zatrzasku w kaburze Grace stało się szybsze, wzór
kreślony nożem w kurzu bardziej się skomplikował. Czyżby to była
helisa? Dwie splecione ze sobą spirale? Rozgwiazda czy tylko
gwiazda?
– No, Grace, odpowiedz mi – ponagliła Ptasi Duch, podnosząc
się z podłogi i stając przed nimi z rękami opartymi na biodrach,
w zrelaksowanej, lecz zarazem idealnie wyważonej pozie, jaką
przyjmuje człowiek spodziewający się kłopotów.
Jeśli przeszedł wojskowe szkolenie.
Światło wpadające przez okno na piętrze przygasło, zasłonięte
chmurą. Ptak na zewnątrz szemrał albo szeptał w takt szurania ostrza
zataczającego kręgi na podłodze. Z oddali dobiegł niewyraźny
dźwięk: donośny, smutny – może to echo odbijało się od kamieni
latarni morskiej. Gekony wdrapywały się po murze. Kontroler nie
wiedział, czy powinien się przejmować czymś, co znajduje się na
pierwszym planie, czy raczej czymś w tle. Dla Ptasiego Ducha nie
liczyło się żadne inne pytanie i Kontroler nie wiedział, co Ptasi Duch
zrobi, jeśli Grace na nie nie odpowie.
Grace wbiła wzrok w Kontrolera.
– Gdybym tu usiadła i powiedziała tej kopii – wskazała Ptasiego
Ducha – wszystko, co odkryłam, prędzej by mi tu kaktus wyrósł,
niżbyśmy mogli tak siedzieć dalej.
– Po prostu odpowiedz na pytanie – mruknęła Ptasi Duch.
– Jesteśmy tu tylko chwilowo? – spytał Kontroler. –
Powinniśmy ruszać w drogę?
W pewnym sensie do tego się to wszystko sprowadzało. Nie do
pytania Ptasiego Ducha, ale do postawy Grace, do podejrzenia,
które nie dawało mu spokoju.
– Wiesz, jak długo jestem na tej wyspie, Kontroler? Spytałeś
mnie o to?
– Widziałaś biolożkę? – warknęła staccato Ptasi Duch.
– Spytaj mnie, Kontroler.
Nóż dźgał drewnianą podłogę i wibrował na niej. Ręka na
kaburze zastygła i spoczęła na pistolecie.
Kontroler rzucił szybkie spojrzenie w stronę Ptasiego Ducha.
Czyżby przeoczył coś ważnego?
– Jak długo jesteś na wyspie? – spytał.
– Trzy lata. Jestem tu od trzech lat.

Wszystko na zewnątrz wydawało się nieruchome,


niewyobrażalnie nieruchome. Gekon zastygł na ścianie. Kontroler
zastygł, pogrążony w myślach. Na zmęczonej twarzy Grace
odmalowało się zadowolenie, którego nie udało jej się do końca
stłumić. Powiedziała im coś, o czym nie mogli wiedzieć, czego się
nie spodziewali.
– Trzy lata – powtórzył Kontroler, jakby błagał, żeby
zaprzeczyła.
– Nie wierzę ci – powiedziała Ptasi Duch.
Wielkoduszny śmiech.
– Wcale ci się nie dziwię. Wcale. Masz rację. Pewnie jestem
jakąś stukniętą suką, której odbiło tu w samotności. Pewnie nie
radzę sobie z sytuacją. Pewnie popieprzyło mi się w głowie. Jasne.
Oczywiście. Gdyby nie to...
Grace wyjęła z plecaka plik kartek. Były zniszczone, pożółkłe,
pokryte czyimś pismem. W rogu był odcisk zardzewiałego spinacza.
Rzuciła te kartki pod nogi Ptasiego Ducha.
– Przeczytaj to. Przeczytaj, zanim zmarnuję czas na opowiadanie
ci czegokolwiek więcej. Po prostu to przeczytaj.
Ptasi Duch podniosła kartki i zdezorientowana spojrzała na
pierwszą stronę.
– Co to jest? – spytał Kontroler.
Jakaś jego część nie chciała wiedzieć. Nie chciała kolejnego
zakłócenia.
– Testament biolożki – powiedziała Grace.
Pisząc, czuję się tak, jakbym próbowała uruchomić silnik
nieużywany od lat, milczący i zardzewiały, leżący na pustej działce –
pozatykany wodą i piaskiem, wypełniony mrówkami, pająkami
i karaluchami. Pnącza i chwasty wepchnęły się do niego i puściły
nowe pędy. Słychać coś w rodzaju przerywanego charkotu, ze
środka wysypują się liście i kurz, głos trochę przypomina mój, ale
nie jest już taki sam jak kiedyś. Dość rzadko używam teraz głosu.
Minęło mnóstwo czasu, odkąd przelewałam słowa na papier,
i długo nie czułam potrzeby, żeby znów to robić. Czułam wyraźniej
niż kiedykolwiek, że tutaj, na wyspie, nigdy nie powinnam się
oddalać od aktualnej chwili. Oddalanie się od niej jest niebezpieczne
– właśnie wtedy coś się podkrada i później nie ma już chwili
obecnej, do której można by wrócić. Dopiero bardzo niedawno
zaczęłam odczuwać coś przypominającego brak albo
wykraczającego poza myśl, że będę po prostu tu żyła do końca
przeznaczonego mi czasu. Nie interesowało mnie także
opowiadanie, rejestrowanie, komunikowanie czegokolwiek
w sposób, który zaczął mi się wydawać niezwykle przyziemny.
Może zatem nie jest zaskoczeniem, że kilka razy zaczynałam pisać,
ale ostatecznie porzuciłam trzy albo cztery brudnopisy tego...
dokumentu? Listu? Tego... cokolwiek to jest.
Może poza tym ogarniają mnie wątpliwości, ponieważ kiedy
myślę o pisaniu, spoglądam na świat, który zostawiłam. Na tamten
świat, który – gdy moje myśli płyną w jego stronę – jest mglistą,
niewyraźną sferą emanującą słabym światłem, znękaną fałszywymi
głosami i obrazami, przecinającymi oczy i umysły niczym ostrze
żyletki, i nikt z nas nie jest w stanie choćby mrugnąć. Wydaje się
mitem, rodzajem mitycznej tragedii, kłamstwem, którym kiedyś tam
żyłam i którym być może wciąż ktoś żyje. Pewnego dnia ryba
i sokół, lis i sowa na swój sposób opowiedzą historie o tej
bezcielesnej kuli światła i o tym, co zawierała, o całej truciźnie
i całym smutku, które z niej wyciekły. Jeśli język ludzi coś znaczy,
mogłabym nawet opowiedzieć ją falom albo niebu, tylko po co?
Mimo wszystko, postanawiając w końcu oddać się jasności po
tylu latach stawiania jej oporu, chcę spróbować jeszcze raz. Kto to
przeczyta? Nie wiem i w zasadzie mnie to nie obchodzi. Może piszę
dla samej siebie, żeby istniał zapis dalszej części tej podróży, choć
przecież mogę opowiedzieć tylko pierwszą część znacznie dłuższej
historii. Jeśli jednak ktoś to przeczyta, niech wie, że nie żyłam tu
w oczekiwaniu na ratunek, z nadzieją na trzynastą ekspedycję. Może
to, że świat najwyraźniej porzucił ideę ekspedycji, jest dowodem na
jego nagłe oprzytomnienie? Za kilka dni świat zewnętrzny, czy
nawet zagrożenia czyhające w świecie, w którym żyję, staną się
jednak jeszcze mniej istotne.
01. JASNOŚĆ

Na początku ciągle miałam przed sobą wyspę, gdzieś tam,


niedaleko brzegu, i obecność mojego męża w śladach
przypominających okruszki chleba, które – jak mi się wydawało –
znajdowałam po drodze, mając nadzieję, że to on je zostawił. Pod
kamieniami, przybite do gałęzi, zwinięte ze starości na ziemi.
Wszystkie były dla mnie ważne, bez względu na to, które mogły być
prawdziwe, a które były najwyżej przypadkiem albo zbiegiem
okoliczności. Wtedy dotarcie do wyspy coś dla mnie znaczyło.
Wciąż trzymałam się idei przyczynowości, celu – słowa zapewne
dobrze znanego Southern Reach. Co jednak, jeśli odkrywasz, że
ceną celu jest niewidzialność tak wielu innych rzeczy?
Z dziennika mojego męża wynikało, że za pierwszym razem
dotarcie na wyspę zajęło mu sześć dni. W moim wypadku trwało to
trochę dłużej. Dlatego że zmieniły się zasady. Dlatego że grunt, na
jakim jednego dnia znajdowałam punkt oparcia, nazajutrz okazywał
się niepewny, a czasami zdawał się umykać mi spod nóg. Za sobą
miałam latarnię morską. Światłość rosła w siłę i na niebie zaczęła
dominować ognista poświata, a przez lornetkę widziałam, częściej
niż wydawało się to możliwe, zarys czegoś olbrzymiego
wynurzającego się z oceanu w ciągłej, poruszającej się
w zwolnionym tempie fali. Zarys czegoś, czego nie byłam jeszcze
gotowa zobaczyć.
Naprzeciw ptaki mknące po niebie goniły za plamami koloru
przypominającymi inne wersje ich samych, które mogły być
halucynacjami. Powietrze wydawało się plastyczne, jakby można je
było do czegoś przekonać albo przymusić. Czułam, że utknęłam
gdzieś między tym wszystkim, wiecznie w podróży i nigdy nie
docierając do celu, więc wkrótce zapragnęłam miejsca, w którym
mogłabym przez jakiś czas udawać, że jestem w „obozie” – miejsca,
które stłumiłoby ciągłą frustrację związaną z poczuciem, że nie mogę
ufać przemierzanemu krajobrazowi, że moją jedyną kotwicą jest sam
szlak, który choć coraz bardziej zarośnięty i kręty, nigdy nie zniknął,
nigdy nie przemienił się w nicość.
Czy gdyby doprowadził mnie na klif, zatrzymałabym się, czy
poszła dalej, przekraczając krawędź? Czy może jego brak
wystarczyłby, żebym zawróciła i spróbowała poszukać drzwi
w granicy? Trudno przewidzieć, co mogłabym zrobić. Podczas tej
podróży trajektoria moich myśli była rozproszona, powyginana na
wszystkie strony niczym szlaki jaskółek na bezchmurnym błękitnym
niebie, które skręcają i kołują w ułamku sekundy, a później wracają
na wcześniejszy kurs, a ich chwilowe oddalenie się jest jedynie
polowaniem na drobinkę owadziego białka.
Nie wiem też, jaką część tych zjawisk, tych myśli, powinnam
przypisać jasności w swoim wnętrzu. Jakąś na pewno, ale nie
wszystko, biorąc pod uwagę to, co działo się później, co wciąż się
dzieje. Gdy tylko myślałam, że jasność jest jednym, ona stawała się
drugim. Piątego dnia rano podniosłam się z trawy i piasku, a jasność
zebrała się, żeby utworzyć na mnie delikatną drugą skórę. Ta skóra
wytrysnęła z moich otwierających się oczu jak najlżejsze, najkrótsze
muśnięcie niesamowicie cienkiej warstwy lodu. Słyszałam pękanie,
kiedy się topiła, docierało do moich uszu jakby z odległości wielu
kilometrów i lat.
Tego samego dnia jasność zaczęła się przejawiać w mojej klatce
piersiowej niczym rozgrzany czerwony kamień pulsujący obok
serca, niechciany towarzysz. Drzemiący we mnie naukowiec miał
ochotę sam się znieczulić i przeprowadzić operację, usunąć zator,
mimo że nie byłam chirurgiem, a jasność nie była guzem. Pamiętam,
jak pomyślałam, że rano mogę już rozmawiać ze zwierzętami. Że
mogę się tarzać w piachu i histerycznie się śmiać pod tym
bezdusznym błękitnym niebem. Albo zastać jasność ciekawie
wyzierającą z czubka mojej głowy jak peryskop – niezależną i żywą,
zostawiającą za sobą jedynie skorupę.
Tego dnia o zmierzchu ignorowałam kąśliwe muchy i olbrzymie
gady, które gapiły się na mnie z wody, wyszczerzone jak bezmyślni
mięsożercy. Jasność dotarła do mojej głowy i ułożyła się za
wszystkimi myślami jak stygnąca gruda węgla pokryta lodowatym
popiołem. I nie byłam już pewna, czy jasność jest uczuciem,
impulsem czy zakażeniem. Czy kieruję się w stronę wyspy, która
może mi udzielić odpowiedzi – albo i nie – dlatego że od początku
miałam tam iść, czy może dlatego, że pcha mnie w jej stronę jakiś
niewidzialny obcy byt? Towarzysz. Czy jasność jest czymś bardziej
odrębnym, niż myślałam? I dlaczego tak często w moim umyśle
pojawiają się słowa psycholożki, dlaczego nie mogę się ich pozbyć?
To nie były żadne spekulacje, bezsensowne debaty, lecz
konkretne obawy. Czasami czułam się tak, jakby słowa z mojej
ostatniej rozmowy z psycholożką tkwiły jak tarcza albo ściana
między mną a aspektami jasności, jakby zamierzona dziwność tych
słów coś we mnie uruchomiła. Ale bez względu na to, jak obracałam
w myślach tę wymianę zdań, nie zbliżyłam się do konkluzji. Można
być tak blisko niektórych spraw, że nigdy nie pojmuje się ich
prawdziwej natury.
Tego wieczoru rozbiłam obóz i rozpaliłam ognisko, bo nie
dbałam o to, kto mnie zobaczy. Jakie to miało znaczenie, skoro
jasność istniała osobno i skoro każda część Strefy X i tak mnie
widziała? Znowu ogarniał mnie rodzaj impulsywnej brawury –
i przyjęłam tę brawurę z otwartymi ramionami. Latarnia morska już
dawno zniknęła w oddali, ale zauważyłam, że wciąż jej wypatruję,
tej wielkiej kotwicy, tej wielkiej pułapki. Tu też rósł fioletowy oset,
było go mnóstwo i nie potrafiłam przestać go traktować jak szpiega
Strefy X. Nawet jeśli wszystko tutaj szpiegowało i było
szpiegowane.
Pamiętam, że zaczął wiać silny wiatr od oceanu i zrobiło się
zimno. Wtedy zwracałam uwagę na takie szczegóły, żeby odgonić
jasność – byłam równie zabobonna jak inni. Wkrótce w mroku
rozległo się też zawodzenie połączone ze znajomymi trzaskami, gdy
coś ociężałego przedzierało się przez trzcinę. Zadrżałam, ale
i roześmiałam się, mówiąc głośno: „przecież to tylko stary
przyjaciel!”. Nie był aż taki stary i nie do końca był przyjacielem.
Potworna obecność. Zwyczajna bestia. W tej chwili bez strachu, być
może tylko wtedy, ogarnęła mnie wielka czułość dla tego stworzenia
i poczułam się z nim spokrewniona. Wyruszyłam mu na spotkanie.
Moja jasność przez cały czas mamrotała w opryskliwy, wręcz
marudny sposób. Potwór? Owszem, ale dzięki potworowi, którym
był Pełzacz, połączyłam się ze źródłem tajemnicy.
02. ZAWODZĄCA ISTOTA

Oszczędzę wam opowieści o moich poszukiwaniach istoty,


której kiedyś uciekłam. Próby odróżnienia trzciny potarganej przez
wiatr od trzciny zmierzwionej konkretniejszą siłą były niedorzeczne,
podobnie jak próba przebrnięcia przez błoto bez połamania nóg
w kostkach i ugrzęźnięcia.
W końcu znalazłam się na czymś w rodzaju polany, na
piaszczystej wyspie porośniętej anemiczną trawą i otoczonej trzciną.
Na drugim końcu wierzgało i jęczało coś bladego,
przypominającego olbrzymią larwę. Uderzało kończynami w trzciny
na ziemi, a prędkość, z jaką poruszało się w przeszłości, stała się dla
niego już chyba nieosiągalna. Dość szybko zdałam sobie sprawę, że
to stworzenie śpi.
Głowa była mała w porównaniu z ciałem, ale leżała odwrócona
w drugą stronę, więc widziałam jedynie gruby pomarszczony kark
przechodzący w czaszkę. Miałam jeszcze szansę zawrócić. Miałam
wszelkie powody, żeby to zrobić. Byłam roztrzęsiona, wyparowała
gdzieś determinacja, która kazała mi zboczyć z głównego szlaku.
Uśpienie tego stworzenia sprawiło jednak, że zostałam.
Ruszyłam naprzód, mierząc do bestii z pistoletu. Z tej odległości
zawodzenie było ogłuszające: dziwne gardłowe bicie żywego
kościelnego dzwonu. Zbliżenie się niepostrzeżenie było niemożliwe
– piach i trawę pokrywała sucha trzcina, która chrzęściła pod
stopami – a mimo to bestia nadal spała. Skierowałam w jej stronę
latarkę. Cielsko miało zwarty kształt olbrzymiego dzika połączonego
z nagim ślimakiem, bladą skórę pokrywały parchate plamy
jasnozielonego mchu. Nogi i ręce przypominały świńskie kończyny,
ale każdą z nich wieńczyły trzy grube palce. Wzdłuż środka,
niedaleko czegoś, co było chyba brzuchem, znajdowały się dwa
kolejne wyrostki przypominające mięsiste nibynóżki. Ta istota
podpierała nimi swoje cielsko, ale często skręcały się żałośnie
i uderzały w ziemię, jakby nie do końca podlegały jej kontroli.
Oświetliłam latarką głowę tej istoty, ten mały różowy owal
podtrzymywany zbyt grubą szyją. Jak sugerowała zrzucona maska,
którą znalazłam w czasie naszego pierwszego spotkania, twarz miała
rysy psychologa z ekspedycji mojego męża. W czasie drzemki
malował się na niej wyraz bezbrzeżnego i niepojętego cierpienia,
usta tworzyły wieczne O, jęcząc o swojej niedoli, a kończyny ryły
w ziemi, wykonując bezładne, gwałtowne ruchy kończące się
jedynie kręceniem się tej istoty w kółko. Oczy zasnuwał biały film,
uświadamiający mi, że to stworzenie jest ślepe.
Powinnam była coś poczuć. To spotkanie powinno było mnie
poruszyć albo wzbudzić obrzydzenie. Po zejściu w głąb wieży, po
tym jak unicestwił mnie Pełzacz, nie czułam jednak niczego.
Zupełnie żadnych emocji, nawet tych najprostszych, nawet
zwyczajnej litości, mimo grymasu cierpienia na tej twarzy
wyrażającego jakąś niepojętą mękę.
Ta bestia powinna była być delfinem z dziwnym okiem, dzikiem
zachowującym się tak, jakby dopiero od niedawna znajdował się
w swoim ciele. Oczywiście mógł to być element jakiegoś planu, a ja
mogłam po prostu nie widzieć większego zarysu. Ale to coś
wyglądało jak błąd, jak pomyłka Strefy X, która zasymilowała tak
wiele, tak pięknie i tak bezbłędnie. Zaczęłam się zastanawiać, czy
moja jasność jest zwiastunem pewnej formy takiego czegoś.
Zniknięcie gdzieś na brzegu, w anonimowych zakątkach plaży
i wiatru albo mokradeł w zasadzie mnie nie przerażało, może nawet
nigdy nie przerażało. Ale to ślepe, nieustanne poszukiwanie –
owszem. Czyżbym sama się oszukiwała, wierząc, że oddanie się
jasności będzie bezbolesnym, może nawet pięknym procesem?
W zawodzącej istocie nie było nic pięknego, nic, co nie wydawałoby
się upiorną interwencją.
W tym kontekście ja także nie mogłam interweniować, mimo że
obserwowałam skręcanie się tego czegoś w nieustannym bólu. Nie
chciałam zakończyć tej męki między innymi dlatego, że miałam do
dyspozycji niekompletne dane. Nie mogłam wiedzieć, co to tak
naprawdę jest i przez co przechodzi. Pod czymś, co wydawało się
bólem, mogła leżeć ekstaza – jakaś pozostałość ludzkiego snu
i obecna w tym śnie pociecha. Poza tym przyszło mi do głowy, że
do stanu tego członka ekspedycji mogło się przyczynić coś, co ten
człowiek wniósł do Strefy X.
Tylko tyle teraz pamiętam – w pamięć zaczynają się wplatać
liczne inne przemyślenia. W końcu pobrałam próbkę włosów, która
okazała się równie bezużyteczna jak inne – pewnie powinnam była
podziwiać tę spójność, ale jakoś nie podziwiałam – i wróciłam do
swojego małego smutnego ogniska pośrodku pustki będącej
wszędzie.
W pewnym sensie to spotkanie jednak na mnie wpłynęło.
Postanowiłam nie poddawać się jasności, zachować swoją
tożsamość – jeszcze. Nie umiałam się pogodzić z tym, że pewnego
dnia mogłabym stracić czujność i zmienić się w zawodzącą istotę
w trzcinie.
Może to była słabość. A może tylko strach.
03. WYSPA

Wkrótce wyspa stała się cieniem albo smugą na horyzoncie,


więc wiedziałam, że dotarcie do niej to tylko kwestia dni, nawet jeśli
nie potrafiłam określić, ile dni już minęło. Wyspa była teraz dla mnie
równie wielką zagadką jak mój mąż po powrocie z ekspedycji. Nie
miałam pojęcia, co mogę na niej znaleźć, i ta świadomość działała na
mnie trzeźwiąco, zmuszała do uważniejszego obserwowania
jasności, do zwalczania jej jeszcze mocniej, jakbym – to
niedorzeczne – w chwili znalezienia się na wyspie musiała być
w szczytowej formie, jeszcze czujniejsza niż dotąd. Dlaczego?
Dlatego że gdyby dopisało mi szczęście, mogłabym tam znaleźć
zwłoki? Ze względu na jakieś wspomnienie życia na tamtym
świecie, który teraz może nam się wydawać spokojniejszy
i przyjemniejszy, niż naprawdę był? Nie znam odpowiedzi na te
pytania, pomijając tę, że nadrzędnym dążeniem organizmu jest
przetrwanie – oddychanie, jedzenie, sranie, spanie i pieprzenie oraz
ogólne trwanie w radośnie powtarzających się dniach.
Zabezpieczyłam plecak i wskoczyłam do wody.
Ten, kto to czyta i lubi opowieści o istotach ściśniętych wokół
migoczących ognisk, gdy zaledwie kawałek dalej czają się wilki,
będzie zawiedziony, dowiadując się, że w drodze na wyspę nie
zaatakowały mnie potwory z głębin. Że choć dotarłam do celu
zmęczona i przemarznięta, z łatwością urządziłam sobie kwaterę
w czekających na brzegu ruinach latarni morskiej. Że z biegiem
czasu znalazłam na wyspie wystarczająco dużo pożywienia: łowiłam
ryby, szukałam jagód, wykopywałam bulwy, które były mdłe, ale
jadalne. Jeśli musiałam, zastawiałam sidła na małe zwierzęta,
uprawiałam ogródek, siejąc w nim nasiona znalezionych owoców
i nawożąc go własnoręcznie zrobionym kompostem.
Na początku ze wszystkich rzeczy na wyspie najbardziej
zdumiewała mnie latarnia morska. Ciągle widziałam w niej lustrzane
odbicie latarni na wybrzeżu – tak samo odbijała światło – a to
wydawało mi się jakimś mrocznym i potencjalnie okrutnym żartem.
Mogła być jednym z wielu szczegółów zbliżających mnie do
odpowiedzi na pytania o Strefę X. Albo ta zbieżność, ten
niekompletny synonim z zapadniętym czubkiem i niszczejącym pod
mokrymi liśćmi piętrem, który wybrałam sobie na twierdzę... to
wszystko mogło być jakimś charakterystycznym, potężnym
wskaźnikiem.
Później bez pośpiechu, z systematyczną i naukową dokładnością
obejrzałam latarnię, pobliskie budynki i opuszczone miasteczko, ale
czułam, że pierwsze rozpoznanie terenu powinno być jeszcze
dokładniejsze: że powinnam sprawdzić, czy na wyspie nie ma
zagrożeń, poszukać jedzenia i zasobów wody pitnej, jakichkolwiek
śladów życia innych ludzi. Nie chciałam sobie robić nadziei, bo nie
znalazłam żadnego dowodu na to, że w latarni morskiej ktokolwiek
mieszkał, a właśnie ona wydawała się najbardziej prawdopodobnym
schronieniem, ponieważ większość innych budynków już na
pierwszy rzut oka była zapuszczona i niszczała w zdumiewającym
tempie, odkąd Strefa X narzuciła temu miejscu swoją wolę.
Zauważyłam też oznaki zanieczyszczenia środowiska, stare blizny,
które tak szybko wtopiły się w firmament, że nie potrafiłam
oszacować, jak dawno powstały ani czy Strefa X przyspiesza
wymazywanie ich resztek.
Wyspa ma około dwudziestu dwóch kilometrów długości,
dziesięciu szerokości i osiemdziesięciu w obwodzie, według moich
szacunków zajmuje około dwustu dwudziestu kilometrów
kwadratowych, czyli jakieś pięćdziesiąt tysięcy akrów. Sosnowo-
dębowy las porasta większość jej środkowej części, sięgając ku
wybrzeżu od strony lądu, teren sąsiadujący z oceanem nękają
sztormy i tam można znaleźć głównie busz, mech i powyginane
krzaki. Woda źródlana występuje tu w większej ilości, niż
przypuszczałam, kręte strumyki spływają ze wzgórz ku wybrzeżu.
To chyba wyjaśnia, dlaczego opuszczone miasteczko zbudowano
właśnie w tym miejscu – to oraz fakt, że takie umiejscowienie chroni
je przed wiatrami znad oceanu. Obok latarni morskiej znalazłam
jednak także kran, który – choć na początku wyrzygiwał jedynie
brązową rdzę – w końcu wypuścił strumyczek słonawej, ale zdatnej
do picia wody z jakiejś ukrytej warstwy wodonośnej.
Dalej znalazłam bogaty ekosystem, w którym populację
nieufnych bagiennych królików trzymały w szachu drapieżne ptaki
i wyspowe lisy – te ostatnie były małe, ale waleczne, co
wskazywało na to, że jakaś samotna pierwsza para albo pierwsze
pary przystosowały się do ograniczonych możliwości tego
otoczenia. Ptactwo także występowało licznie, od nadobniczek
drzewnych i jaskółczaków modrych po wieronki, strzyżyki,
dzięcioły i lelki, którym towarzyszyło zbyt wiele gatunków
siewkowców, by można je było skatalogować. O zmierzchu
odgłosy ptasiego życia zwycięsko tworzą potężny, głośny chór
niezwykle kontrastujący z ciszą mokradeł, których bogactwo jest
bardziej stłumione, niemal czujne.
Wędrowałam po wyspie wiele dni, zarówno po obrzeżach, jak
i w głębi lądu, przyzwyczajając się do niej i do jej zawartości.
Notując swoje spostrzeżenia, przeklinałam Southern Reach, że nie
zaopatrzyło nas w mapę, choć jednocześnie wiedziałam, że mapę też
bym weryfikowała i ostatecznie wykonałabym identyczną pracę. Nie
tylko dlatego, że nie ufałam Southern Reach – także dlatego, że nie
ufałam Strefie X. Kiedy jednak zakończyłam wstępną inspekcję, nie
mogłam powiedzieć, żebym zauważyła na wyspie coś
nienaturalnego albo niezwykłego.
Może z wyjątkiem puchacza.
04. PUCHACZ

Czy znalazłam męża? W pewnym sensie tak, ale nie w postaci,


w jakiej go znałam. Znalazłam go na drugim końcu wyspy, kiedy
późnym popołudniem przedarłam się przez pokrzywy, krzaki i ostrą,
wysoką trawę spowitą cieniem gęstych młodników czarnych sosen
powyginanych wiatrem – gdy przedarłam się do spokojnej zatoczki
otaczającej plażę z białym piaskiem i rozległą płyciznę przechodzącą
w oddali w ciemność głębokiej wody. Na tej plaży leżały rozrzucone
betonowe słupki i skały przywodzące na myśl porzucony pomost
z innej epoki, a teraz pełniące funkcję grzędy dla kilkunastu
kormoranów.
Samotna skarłowaciała sosna wielkości człowieka stała
buntowniczo pośród skał i kormoranów, sczerniała i prawie
pozbawiona igieł. Na jednej wyciągniętej gałęzi zauważyłam
niespodziewaną sylwetkę zwykłego puchacza wirginijskiego
z zaostrzonymi uszami: rdzawobrązowe oblicze z białymi piórkami
pod dziobem i na gardle, cętkowany szaro-brązowy tułów. Moje
hałaśliwe nadejście powinno było go zaniepokoić, ale on siedział
dalej, otoczony wygrzewającymi się w słońcu kormoranami. Ten
widok wydał mi się nienaturalny i zatrzymałam się w pół kroku. Na
początku myślałam, że puchacz jest ranny, tym bardziej że nie
uciekł, nawet kiedy podeszłam bliżej, w przeciwieństwie do
wirującego kręgu kormoranów, które gorzko narzekając, odfrunęły,
tworząc sznur nisko nad wodą, skazane na poniewierkę
i niespokojne. Każdy inny puchacz też by odfrunął i zniknął
z powrotem w lesie. Ten jednak siedział jak przyklejony do
nierównej, złuszczonej kory gałęzi, wpatrując się olbrzymimi oczami
w gasnące słońce.
Nawet gdy stanęłam tuż obok drzewa, niezdarnie balansując na
skałach, puchacz nie odfrunął, ale i nie spojrzał w moją stronę.
Znów pomyślałam, że jest ranny albo umiera, ale zachowałam
ostrożność i byłam gotowa do odwrotu, bo puchacze potrafią być
niebezpieczne. Ten był olbrzymi, ważył co najmniej dwa kilogramy
– mimo pustych kości i lekkiego upierzenia. Żaden z moich ruchów
go jednak nie sprowokował, więc stałam tam w promieniach
zachodzącego słońca, tuż obok ptaka.
Na początku swojej pracy zawodowej interesowałam się
puchaczami, więc wiedziałam, że wśród tych zwierząt nie obserwuje
się nerwic – inaczej niż wśród inteligentniejszych gatunków ptaków.
Poza tym większość puchaczy jest także piękna i ma pewną cechę,
którą trudno zdefiniować, ale działa ona uspokajająco na osobę,
która je obserwuje. Na tej plaży panował właśnie taki spokój, a w
dodatku nie wydawał mi się złowieszczy.
O zmierzchu puchacz wreszcie skierował na mnie swoje
ogniste, żółte spojrzenie i muskając mój policzek koniuszkiem
rozpostartego skrzydła, wzniósł się w powietrze zgrabnym, cichym
łukiem, kierując się ku lasowi za moimi plecami. Myślałam, że
zniknął na zawsze, miałam gotowe niezliczone wyjaśnienia jego
dziwnego zachowania. Czasem trudno nakreślić granicę między
osobliwościami przyrody a świadomością narzuconą przez Strefę X.
Potrzebowałam jakiegoś schronienia na noc i daleko na
zachodnim krańcu plaży znalazłam mały krąg skał otaczających
poczerniałe resztki starego ogniska – w miejscu, do którego nie
docierały fale podczas przypływu, prawie na skraju lasu.
W ostatnich przebłyskach światła znalazłam też stary namiot
wypłowiały na słońcu, wysmagany wiatrem i potargany burzami.
Przez jakiś czas ktoś tutaj mieszkał. Nie odważając się snuć
domysłów, kto to mógł być, rozbiłam tam obóz, rozpaliłam własne
ognisko i upiekłam królika, którego zabiłam po południu. Potem
zmęczona zasnęłam przy szumie fal, pod miękkim i uległym
baldachimem gwiazd.
Obudziłam się tylko raz w ciągu nocy i naprzeciwko siebie, po
drugiej stronie ogniska, zobaczyłam puchacza siedzącego na moim
plecaku. Przyniósł mi następnego królika. Znowu zapadłam w sen,
a kiedy się obudziłam, puchacza już nie było.

Spędziłam tam trzy dni i przyznaję, że zostałam ze względu na


puchacza – oraz dlatego, że zatoczka była prawie idealna. Mogłam
sobie wyobrazić, jak spędzam w niej resztę życia. Poza tym
chciałam się jednak dowiedzieć czegoś więcej o człowieku, który
rozpalił to ognisko, mieszkał w tym namiocie. Namiot był
zniszczony i bardzo stary, ale bez wątpienia należał do
standardowego wyposażenia ekspedycji, choć nie miał na sobie logo
Southern Reach.
W lesie za namiotem, w kaburze gnijącej wśród dzikich
kwiatów, turzycy i mchu, znalazłam broń któregoś z członków
ekspedycji, bardzo podobną do mojej. Znalazłam też podkoszulkę
wchodzącą w skład umundurowania ekspedycji, a potem kurtkę
i skarpetki rozrzucone wokół, jakby ktoś pozbył się ich chętnie,
a nawet z radością... albo jakby zrzuciło je tam jakieś zwierzę lub
człowiek. Nie zadałam sobie trudu, żeby je pozbierać, spróbować
odtworzyć ten zewnętrzny szkielet. Wiedziałam, że nie znajdę
nazwiska. Listu też nie znalazłam. W zasadzie nigdy się nie dowiem,
czy obozował tu mój mąż, czy może ktoś inny, jeszcze bardziej dla
mnie anonimowy.
A jednak puchacz przy mnie został, ciągle mnie pilnował,
zawsze był gdzieś niedaleko. Coraz bliżej, coraz bardziej oswojony,
ale nigdy do końca. Czasami rzucał mi pod nogi gałązki, raczej przez
rozkojarzenie niż umyślnie. Kłaniał mi się, co u puchaczy jest
typowym zachowaniem, a następne godziny spędzał w pewnej
odległości, niemal posępny. Kilka razy przysiadł mniej więcej na
wysokości mojej głowy. Gdy do niego podchodziłam, tak w ramach
eksperymentu, on tylko na mnie syczał, prawie jak kot, trzepotał
skrzydłami i stroszył pióra, dopóki nie zawróciłam. Kiedy indziej
kołysał się i huśtał na wysokiej gałęzi, huśtał się i kołysał,
przesuwając ciało z boku na bok i jednocześnie trzymając się gałęzi
w tym samym miejscu. Później głupio mi się przyglądał.
Ruszyłam w dalszą drogę, wzdłuż brzegu, na którym
gdzieniegdzie siedziały kormorany. Nie przypuszczałam, że puchacz
poleci za mną, ale nie wstydzę się powiedzieć, że ucieszyłam się,
kiedy to zrobił. Pod koniec drugiego tygodnia jadł mi o zmierzchu
z ręki, zanim odfrunął, by wieść swoje nocne życie. W nocy
słyszałam jego ciekawskie głuche pohukiwanie – dźwięk, który
wielu uważa za tajemniczy albo złowieszczy, ale dla mnie zawsze
brzmiał figlarnie lub wręcz zuchwale. Puchacz zjawiał się na krótko
o poranku – na przykład pod postacią kłębowiska piór, kiedy
zanurzał głowę w piasku i stroszył pióra, robiąc sobie suchą kąpiel
przed iskaniem się z wszy i innych pasożytów.
Kiedy przestawałam się pilnować, do mojej głowy zakradały się
myśli: czy puchacz jest moim mężem w zmienionej postaci?
Rozpoznał mnie czy po prostu reagował na obecność istoty
ludzkiej? Nie czułam tego, co na widok innych dziwnych zwierząt –
w każdym razie nie zdawałam sobie z tego sprawy. Tłumaczyłam
sobie jednak, że w międzyczasie mogłam się zaaklimatyzować.
Może ja i jasność osiągnęłyśmy ten rodzaj równowagi, który czynił
takie zjawiska czymś normalnym.
Gdy zatoczyłam krąg i wróciłam do ruin latarni morskiej,
puchacz został ze mną. Jeszcze mniej zabiegał o moją uwagę, ale
o zmierzchu przysiadał na gałęzi drzewa obok latarni morskiej
i byliśmy tam razem. Czasem wracał już po południu, jeśli
spacerowałam w cieniu ciemnych drzew, i frunął za mną, głośno
pohukując, ostrzegając przed moim nadejściem. Nigdy nie zjawiał
się jednak wcześniej, jakby pamiętał, że nie znoszę nienaturalnych
zachowań u zwierząt, jakby mnie rozumiał. Miał zresztą własne
sprawy – polowanie. Po tygodniu zadomowił się na zniszczonej
iglicy latarni morskiej. Kormorany też co jakiś czas się zjawiały, ale
może nie były to te same kormorany co na plaży. W każdym razie
przed wędrówką nie widywałam w tym miejscu aż tylu ptaków.
W ciągu dnia puchacz wygrzewał się w słońcu i zapadał w sen,
któremu czasami towarzyszyło niskie, nosowe chrapanie. Nocą
zasypiałam na piętrze latarni, słysząc nad sobą cichutki szept, kiedy
pieścił skrzydłami powietrze, frunąc do lasu w poszukiwaniu ofiary.
W momentach przejściowych między dniem a nocą, kiedy wszystko
wydawało się możliwe, a przynajmniej wmawiałam sobie, że tak
jest, zaczęłam z nim rozmawiać. Mimo że nie lubię
antropomorfizowania zwierząt, powstrzymywanie się od tej
komunikacji nie wydawało mi się istotne, gdyż przykłady
nietypowego zachowania ptaka mówiły same za siebie. Puchacz
albo mnie rozumiał, albo nie, ale nawet jeśli nie, dźwięk i tak jest dla
tych ptaków ważniejszy niż dla ludzi. Mówiłam do niego zatem, na
wypadek gdyby był czymś innym, niż się wydawał, oraz ze zwykłej
uprzejmości i po to, żeby pomóc sobie w zmaganiach z jasnością.
Może to było głupie, bo niby jak miałam w nim rozpoznać tego,
kogo szukałam, w jaki sposób kiedykolwiek miałam pokonać tę
przepaść? W każdym razie nasz związek przybrał formę wygodnej
symbiozy. Polowałam dla puchacza, a on polował dla mnie, choć
robił to trochę niedbale, jakby niechcący – króliki i wiewiórki
spadały z jego grzędy na moje posłanie. W pewien sposób, milczący
po jego stronie, oparty na najbardziej podstawowych zasadach
przyjaźni i przetrwania, taki układ sprawdzał się lepiej niż cokolwiek
innego w szerszym świecie. Nie udało mi się spotkać na wyspie
żadnego człowieka, ale znalazłam dowody na to, że ktoś tu
wcześniej był.
Nie tego się spodziewałam.
05. BANDA SZUKAJĄCO-NADZORUJĄCA

Po powrocie z wyprawy wokół wyspy, mając puchacza za


towarzysza, powoli zaczęłam badać najbliższe otoczenie: latarnię
morską, otaczające ją budynki i miasteczko kawałek dalej.
Miasteczko – z pewnością opuszczone długo przed powstaniem
Strefy X – składało się z głównej ulicy i jej kilku odnóg, które
zanikały, przechodząc w zarys dróg gruntowych z koleinami dawno
porośniętymi chwastami. Wszędzie było pusto. Gdybym chciała,
mogłabym automatycznie zostać panią tego miejsca.
„Main Street” stała się czymś w rodzaju fasady, poddała się
skłębionej armii pnączy, kwitnących drzew, krzaków, chwastów
i dzikich kwiatów. Wiewiórki i borsuki, skunksy i szopy pracze
wzięły te ruiny w posiadanie, na pozostałościach dachów gnieździły
się bociany i ibisy. Na wyższych piętrach jakiegoś domu albo
dawnej firmy gołębie i szpaki siedziały w otworach po oknach.
Szyby popękały i wpadły do środka. Nad wszystkim unosił się
bogaty zapach odzyskanego terenu, słodkich kwiatów i młodej
trawy latem, podszyty ostrą wonią zwierząt znaczących swoje
terytorium. Dla mnie było to także pewne zaskoczenie, rodzaj
permanentnego wstrząsu wywołanego widokiem surowych,
siermiężnych pomników ludzkiego życia w miejscu, które uważałam
za zupełnie bezludne.
Tu i tam znajdowałam kolejne ślady ekspedycji, które dotarły na
wyspę i albo wróciły drogą wodną, albo tu umarły i uległy
przeobrażeniu. Porzucony plecak z taką samą mapą jak zwykle.
Latarka. Celownik karabinu. Manierka. Zwodnicze pozostałości –
wskazówki, w których z powodów świadczących o mojej słabości
próbowałam doszukać się zbyt wiele. Powinna mi była wystarczyć
świadomość, że ktoś tu dotarł przede mną i że inni szukali
odpowiedzi, bez względu na to, czy je znaleźli czy nie.
Ten zbiór informacji skrywał jednak pewne warstwy osadowe,
a część starszych materiałów, które w mojej ocenie pochodziły
z okresu bezpośrednio przed powstaniem Strefy i tuż po nim,
bardzo mnie zainteresowała. W tym krótkim okresie mieszkali tu
ludzie posługujący się inicjałami BSN. Nigdy nie znalazłam niczego,
co wyjaśniłoby mi znaczenie tych liter. Nie przypominałam też sobie
– ani z wcześniejszego życia, ani ze szkolenia przed wyprawą do
Stefy X – żebym kiedykolwiek słyszała o takiej organizacji.
Oczywiście podczas szkolenia w ogóle nie wspominano o wyspie.
Wszystkie zdrady Southern Reach wydawały mi się już jednak
w zasadzie takie same.
Z braku innych dowodów nazwałam tych ludzi Bandą
Szukająco-Nadzorującą. Pasowało to do informacji, które zebrałam
na ich temat na podstawie resztek tego, co po sobie zostawili. Przez
jakiś czas dni upływały mi na próbach ustalenia ich tożsamości
i celu ich pobytu na wyspie.
To, co zostało po BSN, ich ślady, objawiło się w postaci
zniszczonego sprzętu, który według mnie miał rejestrować fale
radiowe i monitorować między innymi częstotliwość podczerwieni,
oraz bardziej ezoterycznych urządzeń, których przeznaczenia nie
zdołałam rozszyfrować. Obok takich szczątków odkryłam
zniszczone (często nieczytelne) dokumenty i zdjęcia, a nawet kilka
nagrań, na których skrzeczały niezrozumiałe i zbyt powolne słowa
odtworzone dzięki szwankującemu generatorowi. Zanim zupełnie
się zepsuł, wytwarzał prąd przez jakieś pół minuty.
To wszystko znalazłam w opuszczonych budynkach przy Main
Street: szczątki osłonięte przechylonymi murami albo zostawione
w piwnicach, gdzie niektóre zakamarki uniknęły zalania.
W miejscach, gdzie wewnątrz rozpalano ogniska, widniały ślady
spalenizny. Nie potrafiłam jednak stwierdzić, czy zostawili je ci
z BSN, czy może ktoś, kto przybył później, w jakimś dramatycznym
okresie, zanim Strefa X wszystko asymilowała. Patrząc na te
zgliszcza, zdałam sobie sprawę, że wszelkie próby odtworzenia
sekwencji zdarzeń zawsze będą niekompletne, gdyż ktoś chciał tutaj
coś ukryć.
To, co znalazłam, zabrałam do latarni morskiej i zaczęłam
sortować pod bacznym, ale bezużytecznym spojrzeniem puchacza.
Mimo tajemniczej natury moich znalezisk udało mi się częściowo
określić ich przeznaczenie, dostrzec zarysy jakiegoś spisku.
Wszystko, o czym tu piszę, to czyste spekulacje, ale skąpe dowody,
którymi dysponuję, chyba je potwierdzają.
Ludzie z BSN rozpoczęli mieszkanie na wyspie nie od
eksploracji wybrzeża, lecz od szczegółowego zbadania ruin latarni
morskiej, co oznaczało, że przybyli tu w konkretnym celu. Ich
szczegółowe działania skupiały się na ustaleniu jakiegoś związku
między latarnią morską na wyspie a tą na wybrzeżu. Pojawiały się
nawiązania do czegoś, co „mogło albo niekoniecznie” zostać
przetransportowane. Sugerowały one, że soczewka z tak dobrze mi
znanej latarni morskiej mogła pochodzić stąd. W tym kontekście
coś, co budziło tak wielkie zainteresowanie, prawie na pewno
zdawało się istnieć niezależnie od samej soczewki – albo mogło
istnieć oddzielnie. Kartka wydarta z książki poświęconej historii
słynnych latarni morskich – informacje na temat produkcji
i transportu soczewki – niewiele mi pomogła.
Banda Szukająco-Nadzorująca debatowała również nad tym, czy
szukają „obiektu, czy też rejestrowalnego zjawiska”, co także
wydawało się podążać w stronę idei związku między dwiema
latarniami morskimi. Jeśli chodziło o zjawisko, ten związek był
ważny. Jeśli o obiekt – niekoniecznie, i wówczas zarówno wyspa,
jak i latarnia morska na wybrzeżu przestawały być interesujące.
Poza tym znalezione przeze mnie materiały były skrajnie
zróżnicowane pod względem organizacji i wyrafinowania.
Odniosłam wrażenie, że niektórym członkom BSN brakowało
nawet podstawowego pojęcia o metodach naukowych i marnowali
mój czas, bazgrząc o duchach i nawiedzeniach, przepisując
fragmenty książek o opętaniu przez demony. Opisane przez nich
etapy interesowały mnie tylko o tyle, o ile mogłam je przełożyć na
biologiczny świat pasożytniczych i symbiotycznych związków. Inni
z BSN spali pod gwiazdami i zapisywali swoje sny, jakby były dla
nich przekazem z zaświatów. Ja traktowałam je jako rodzaj
beletrystyki, ubarwiały lekturę, ale poza tym były bezwartościowe.
Do tych efemerycznych zabobonów zaliczyłabym też mniej
istotne obserwacje naukowe, które świadczyły o zaangażowaniu
trzecio- lub nawet czwartorzędnych umysłów. Chodziło nie tyle
o trafność spostrzeżeń, ile o banalność wniosków. Do tej kategorii
zaliczały się ekstrapolacje dotyczące materiałów „prebiotycznych”
i „dziwnych zjawisk w oddali” oraz dawno podważone wyniki
eksperymentów sprzed wielu dziesięcioleci.
To, co zostało, kiedy resztę wyrzuciłam na górę kompostu,
zdawało się pochodzić od inteligencji zupełnie innego rodzaju. Ten
umysł lub te umysły zadawały pytania i chyba nie były
zainteresowane pospiesznymi odpowiedziami, nie obchodziło ich, że
jedno pytanie rodzi sześć następnych i że ostatecznie żadne z nich
nie prowadzi do niczego konkretnego. Wyczuwało się cierpliwość,
która zdawała się narzucona i wcale nie była częścią otaczającej ją
wirującej żywej świadomości. O ile dobrze zrozumiałam te
fragmenty, podejmując żałosną próbę wcielenia się w wyrocznię, ci
drudzy mieli oko nie tylko na mieszkańców wybrzeża, ale i na
niektórych kolegów z BSN. Ich kolektywny umysł nie skupiał się
wyłącznie na eksperymentach.
Czy obecność zostawia wyraźny ślad? Nie mogłam tego
stwierdzić na pewno, ale czułam, że mimo wszystko znalazłam taką
obecność – tę, która przeniknęła później całą BSN. Znalezione
przeze mnie dokumenty sugerowały, że przekazano dowództwo
i kontrolę komuś bardziej wyrafinowanemu.
Wśród resztek, wśród tych nieśmiałych zgadywanek, ujrzałam
słowa: „udało się!”. Napisane odręcznie, zwycięskie. Co się udało?
Przy tak skąpych danych nawet „udało się!”, nawet świadomość, że
z tych materiałów spoziera jakaś inteligentniejsza jednostka, nie
doprowadziły mnie do żadnych wniosków. Ktoś gdzieś miał więcej
informacji, ale żywioły – Strefa X? – tak bardzo przyspieszyły
rozkład dokumentów, że niewiele więcej mogłam z nich odczytać,
mimo że i tak przeczytałam wystarczająco dużo. Wystarczająco
dużo, żeby dojść do wniosku, iż przed powstaniem Strefy X ktoś
majstrował przy tym wybrzeżu, a doświadczenie podpowiadało mi,
że Southern Reach celowo usunęło informacje o tej wyspie
z naszych map i szkoleń. Te dwa rodzaje danych, choć miały więcej
wspólnego z brakiem niż z potwierdzeniem, skłoniły mnie do
jeszcze intensywniejszego poszukiwania strzępów informacji
o BSN wśród gruzu. Nigdy jednak nie znalazłam niczego więcej niż
to, co odkryłam w czasie pierwszego szczegółowego dochodzenia.
06. UPŁYW CZASU I BÓL

Nigdy nie miałam ojczyzny, nigdy nie miałam wyboru.


Urodziłam się tam, gdzie się urodziłam. Z czasem wyspa stała się
moją ojczyzną i nie potrzebuję innej. Tak naprawdę nigdy nie
szukałam drogi powrotnej do świata. Z upływem lat, gdy nikt inny
nie zjawił się na mojej wyspie, zaczęłam się zastanawiać, czy
Southern Reach wciąż istnieje – i czy kiedykolwiek istniało. Może
nigdy nie było innego świata ani ekspedycji, a ja miałam jakieś
urojenia albo przeżyłam traumę, coś w rodzaju utraty pamięci? Może
pewnego dnia się obudzę i wszystko sobie przypomnę: jakiś
kataklizm, wskutek którego stałam się ostatnią osobą w tym miejscu
i mogłam rozmawiać jedynie z puchaczem?
Przeżyłam niespodziewane burze, susze i przebicie stopy
gwoździem, kiedy byłam zbyt nieostrożna. Przeżyłam ukąszenia
wielu zwierząt, w tym jadowitego pająka i węża. Nauczyłam się tak
dobrze zestrajać z otoczeniem, że po jakimś czasie żadne zwierzę,
naturalne czy nie, nie uciekało na mój widok, i z tego powodu nie
polowałam, jeśli nie musiałam. Ograniczyłam się do łowienia ryb,
coraz bardziej zdając się na warzywa i owoce. Choć wydawało mi
się, że z nimi także się zestroiłam.
W przedłużającej się ciszy i samotności Strefa X czasami
ukazywała mi się w niespodziewany sposób. Zaczęłam zauważać
maleńkie ruchy nieba, jakby jego kawałki nie do końca do siebie
pasowały... i przejmować od środowiska wrażenie niewidzialnych
rzeczy przemykających obok, zjaw, dzięki którym prawie wyzbyłam
się antypatii do nacisku kładzionego przez BSN na zjawiska
nadprzyrodzone.
Pewnego razu, stojąc nieruchomo na polanie, poczułam z tyłu
rodzaj oddechu albo zagęszczenia molekuł, którego nie potrafiłam
zidentyfikować, i siłą woli zmusiłam serce do wolniejszego bicia,
tak że na jedno uderzenie mojego serca przypadało dwadzieścia
tysięcy uderzeń serc żab drzewnych wyśpiewujących swoją
gardłową pieśń. Miałam nadzieję, że uda mi się być tak cicho, by
bez odwracania się usłyszeć albo dostrzec w jakiś inny sposób to,
co mnie obserwowało. Ku mojej uldze po chwili to coś uciekło albo
schowało się w ziemi.
Raz niebo nienaturalnie pękło i zaczął padać deszcz, a dziwne
światło w mroku płonęło na peryferiach mojego pola widzenia.
Myślałam, że to latarnia morska w oddali, że wysłano po mnie
kolejne ekspedycje. Ale im dłużej się wpatrywałam, tym bardziej
światło zdawało się rozdzierać ciemność, w której przez chwilę
widziałam rozpraszające się cienie. Mogły być dziwnymi
burzowymi chmurami albo wycofującym się pospiesznie olbrzymim
organizmem. W ciągu ostatnich trzydziestu lat od czasu do czasu
doświadczałam tego rodzaju zjawisk. Towarzyszyły im zmiany
nieba nocą. W takie noce, zapowiadane jedynie rodzajem drżenia
jasności w moim wnętrzu, nigdy nie świeci księżyc. Nigdy nie
świeci księżyc, a gwiazdy na niebie wyglądają nieznajomo – są
obce, należą do kosmologii, której nie potrafię rozpoznać. W takie
noce żałuję, że nie postanowiłam zostać astronomką.
Co najmniej dwa razy byłam skłonna przypisać tym zmianom
większe znaczenie, uznać je za rodzaj niebiańskiego kataklizmu,
któremu towarzyszyło coś przypominającego trzęsienie ziemi oraz
pęknięcia albo szczeliny w tkaninie nocy, zamykające się szybko
i przepuszczające jedynie jeszcze większą ciemność. Gdzieś na
świecie albo w kosmosie musi się dziać coś, co tworzy te chwilowe
zakłócenia. W każdym razie tak mi się wydaje. Mam wtedy
wrażenie, że świat wokół mnie umacnia się albo gęstnieje, ciężar
i podmuch rzeczywistości nabierają większego skupienia
i determinacji. Jakby aż nazbyt ludzkie oko delfina, które kiedyś
widziałam, z każdym nowym etapem coraz bardziej wnikało
w otaczające je ciało.
Z tych wszystkich spostrzeżeń rodzi się jedno pytanie: Na czym
polegają moje urojenia? Czy mam halucynacje, kiedy widzę znane
mi nocne niebo, czy może wtedy, kiedy to niebo robi się dziwne?
Którym gwiazdom powinnam ufać, którymi się kierować? Czasami
stoję nocą w ruinach latarni morskiej, wpatruję się w ocean
i uświadamiam sobie, że w tej postaci, w tym ciele, nigdy się tego
nie dowiem.
Moje przetrwanie, mówiąc wprost, opiera się także na ranieniu
siebie. Już gdy stanęłam na wybrzeżu na wysokości wyspy i miałam
zacząć płynąć, stosowałam ból, żeby stłumić jasność. Miałam na to
mnóstwo sposobów i byłam precyzyjna. Można znaleźć metody
pozwalające prawie się utopić albo prawie udusić, które nie są aż tak
uciążliwe, jak mogłoby się wydawać. Sposoby markujące
zadawanie bólu, pozwalające oszukać coś, co tkwi w twoim
wnętrzu. Zardzewiały gwóźdź. Jad węża. W rezultacie nie przejmuję
się już bólem. Jest dowodem, że wciąż istnieję, ratuje mnie przed
chwilami, w których w przeciwnym razie mogłabym tak długo
wpatrywać się w wiatr, deszcz i ocean, że zmieniłabym się w nicość,
po prostu bym zniknęła.
W osobnym dokumencie wymieniłam najlepsze i najmniej
inwazyjne podejścia, które oczywiście mogą się wydawać chore.
Sama uważam je za niedorzeczną metodę uwieczniania swoich dni.
Zarysowałam też najskuteczniejszy rotacyjny, cykliczny system
stosowania bólu. Choć w innych okolicznościach nie polecałabym
takich metod, zapewniam, że przywykniecie do nich tak samo jak do
wykonywania nudnych obowiązków i do szukania pożywienia.
Po tak długim czasie ból stał się dla mnie tak bliskim i często
spotykanym przyjacielem, że zastanawiam się, czy teraz, kiedy
zerwałam ze swoim reżimem, będę go odczuwała częściej. Czy
trudniej będzie mi przywyknąć do braku bólu? Przypuszczam, że
szybko zapomnę o tym zmartwieniu, gdyż będę musiała się
dostosować do wielu innych zmian. Bo myślę, że skoro znalazłam
tyle sposobów, żeby odwlec ten moment, moje przeobrażenie będzie
radykalniejsze, niż byłoby kiedyś, że faktycznie mogę się zmienić
w coś w rodzaju zawodzącej istoty. Czy wtedy zobaczę prawdziwe
gwiazdy?

Czasami ból przychodzi niespodziewanie. Nie musisz go


powodować, nie musisz go na siebie ściągać siłą woli. Po prostu
jest. Puchacz, który towarzyszył mi przez trzydzieści lat, umarł
tydzień temu. Nie byłam w stanie mu pomóc, za późno się
dowiedziałam. Zestarzał się i choć wciąż miał olbrzymie, jasne oczy,
jego pióra wyblakły, barwy ochronne przygasły. Coraz więcej spał
i rzadziej fruwał na polowanie. Karmiłam go myszami podawanymi
własnoręcznie w jego reducie na czubku ruin latarni morskiej.
Znalazłam go w lesie. Kilka dni wcześniej zniknął i w końcu
poszłam go szukać. Z tego, co udało mi się wywnioskować, odniósł
jakąś ranę. Może po prostu był już słaby, a może zaczynał ślepnąć
albo złamał skrzydło i spadł na ziemię. Prawdopodobnie dopadł go
lis albo i dwa. Puchacz leżał bezwładnie w cętkowanej gmatwaninie
brązu i ciemnej czerwieni, miał zamknięte oczy, głowa opadła mu na
bok, uszło z niego całe życie.
Mój mikroskop od dawna leżał porzucony w kącie w latarni
morskiej, pokryty pleśnią, prawie wkopany w ziemię na skutek
zwyczajnego upływu lat. Nie miałam serca pobierać próbek,
odkrywać czegoś, co już wiedziałam: że ostatecznie nie było nic, co
mikroskop mógłby mi powiedzieć na temat puchacza, a czego nie
dowiedziałam się przez te wszystkie lata ciągłych interakcji
i obserwacji.
Co mam powiedzieć? Że za nim nie tęsknię?
0011. PTASI DUCH

Co to za życie, w którym można przeczytać list od swojej


nawiedzonej bliźniaczki? W którym można żyć w cudzych
wspomnieniach i uważać je za rzeczywistość, za swoją drugą, choć
zupełnie fałszywą skórę. Oto, kim była. Oto, co myślała i jak żyła.
Czy jej myśli powinny się teraz stać życiem Ptasiego Ducha?
Ścierały się w niej złość i trwoga – i nie miała na kogo zepchnąć
żadnej z tych emocji, chyba że na siebie. Musiała pozwolić im bić
jak drugiemu sercu i ufać, że jej reakcja nie jest jedynie lustrem
odbijającym to, co widzi. Że nawet jeśli była pomyłką, stała się
pomyłką widoczną – mutacją, a nie anomalią. Tak jak dawno
spleśniałe kości, które utknęły na mokradłach.
Istniały pytania, na które nie chciała odpowiadać, bo gdyby to
zrobiła, nabrałyby szczegółów, wagi i treści, mięśni i skóry na nowo
pokrywającej łuk żeber. Potrafiła szufladkować zarówno cuda, jak
i rzeczy przerażające, ale Kontroler – przynajmniej on – mógł nigdy
nie być na to gotowy i w pewnym sensie naleganie, wyznaczanie
sobie takiego celu wydawało się nużące. Stwierdzenie, że nawet ona
niczego się nie nauczyła, będąc sobą, wydawało się usilnym
działaniem przeciwko realizmowi Strefy X. Czy w ogóle powinna
próbować, wiedząc, że to nie w porządku, że wszyscy przebyli zbyt
daleką drogę, że przebyli ją zbyt szybko – nawet Grace mająca nad
nimi trzyletnią przewagę? Zmierzchało, zapadała noc, w całym
pejzażu rozciągały się cienie.
– Jesteśmy astronautami – powiedziała Grace w ciszy,
odbierając szansę Ptasiemu Duchowi. – Wszyscy członkowie
ekspedycji byli astronautami.
To miało być swego rodzaju pocieszeniem, pewną kotwicą, ale
twarz Kontrolera zmieniła się w zastygłą maskę mówiącą, że
Kontroler nie chce mieć z tym nic wspólnego, że na znak protestu
chce jedynie skupić się na czymś wygodnym. W lewej ręce mocno
ściskał pożółkłe kartki listu biolożki, a jej dziennik, znaleziony przez
Grace w latarni morskiej, leżał na jego kolanach. Ptasiemu Duchowi
zależało na tym, żeby go przeczytać, żeby wypełnić ostatnie luki,
których mimo to wciąż istniało wiele. Białe światło na dnie wieży.
Oblicza latarnika w Pełzaczu. Nie ufała takim rzeczom, jeśli nie
ujrzała ich na własne oczy. Wiedziała jednak, że Kontroler
potraktuje je jak nowy dowód, nową nadzieję – jak informacje
mogące dać rozwiązania, jak niespodziewane antidotum. Jakby nie
wystarczały mu analizy i przemyślenia Grace.
– Nie jesteśmy na Ziemi – spróbował jeszcze raz Ptasi Duch. –
Nie możemy być na Ziemi. Nie, kiedy dochodzi do takiego
zaburzenia czasu. Nie, kiedy biolożka widziała takie rzeczy.
Nie, jeśli chcieli udawać, że obowiązują tu jakieś zasady, nawet
rozmyte, zaciemnione, utajone. Ale czy rzeczywiście
obowiązywały? A może czas po prostu stracił racjonalność?
Wciąż mieli wątpliwości, które tworzyły między nimi dystans,
aż w końcu Grace powiedziała:
– Taki był mój wniosek, jedna z teorii wysuniętych przez dział
naukowy.
– Coś w rodzaju dziury wydrążonej przez robaki – powiedział
Kontroler.
Szczyt jego możliwości. Wszystko ponad to wyciągnęłaby
z niego jasność.
Grace spojrzała na niego z niedowierzaniem.
– Myślisz, że Strefa X buduje też statki kosmiczne? Że
przemierza przestrzeń międzygwiezdną? Dziura wydrążona przez
robaki? Wymyśl coś subtelniejszego, coś wyzierającego spod tego,
co uważamy za rzeczywistość.
Beznamiętne, urywane słowa pozbawione trwogi, która
powinna była je ożywiać. Dlatego że Grace miała trzyletnią
przewagę? Dlatego że myślała o ukochanych osobach zostawionych
w domu?
Kontroler odpowiedział bardzo powoli, prawie jakby był
w stanie hipnozy:
– Wszystko w Strefie X, co wydawało się zbyt szybko
rozkładać... Większość tego wszystkiego po prostu się zestarzała.
Niektóre elementy naprawdę były bardzo stare – ruiny wioski,
różne warstwy osadowe dzienników pod klapą w podłodze latarni
morskiej. W Strefie X po powstaniu granicy minęło o wiele więcej
czasu, jeszcze zanim dotarła tu pierwsza ekspedycja. Po powstaniu
granicy ludzie mogli żyć w Strefie X o wiele dłużej, niż ktokolwiek
przypuszczał.
– Jak to możliwe, że wcześniej nikt o tym nie wiedział? – spytał
Kontroler. – Jak to możliwe, że to nie było jasne już wcześniej?
Jakby jakaś elementarna siła powtórzeń mogła szybko
i sprawiedliwie ukarać tych, którzy utrudniali mu dostęp do prawdy.
Jednak powtarzanie tylko uwydatniało jego ignorancję.
– Zniekształcone dane – odrzekła Grace. – Zanieczyszczone
próbki. Niekompletne informacje.
– Nie rozumiem, jak...
– Chodzi jej o to – wtrąciła się Ptasi Duch – że tyle ekspedycji
wróciło zdezorientowanych, skrzywionych albo nie wróciło wcale,
że SR nie miało wiarygodnych próbek.
Chodziło jej o to, że rozciągnięcie czasu musiało być większe,
kiedy Strefa X się przesuwała albo zmieniała, i tak czy inaczej
w zasadzie nie dawało się zmierzyć.
– Ona ma rację – powiedziała Grace. – Nigdy nie mieliśmy
nikogo, kto żyłby w Strefie X wystarczająco długo albo widział
wszystko wyraźnie i zdołał spisać swoje spostrzeżenia.
Sprzeczne dane, sprzeczne cele. Przeciwnik, który nie ułatwiał
zadania.
– Ale czy wierzymy biolożce? – spytał Kontroler.
Dlatego że teorie formułowane przez kopię biolożki mogły być
podejrzane? Dlatego że on nie był do tego stworzony, a Ptasi Duch
owszem.
– A mnie wierzysz? – spytała Grace. – Nocą też widuję dziwne
gwiazdy. Szczeliny na niebie. Żyję tu od trzech lat.
– W takim razie powiedz mi, jak słońce może tu świecić, jak
mogą świecić gwiazdy, księżyc, skoro nie jesteśmy na Ziemi?
– Nie to jest najważniejsze – powiedziała Ptasi Duch. – Nie dla
organizmów, które są mistrzami kamuflażu.
– No więc co? – spytał sfrustrowany Kontroler.
Ptasi Duch z bólem patrzyła, jak Kontroler usiłuje pojąć tę
olbrzymią ideę.
– Najważniejsze jest to, jak przetrwamy – powiedziała Grace.
– Nie – zaprzeczył Kontroler. – Musimy poznać cel. A celem
tego czegoś jest zabicie nas, przekształcenie i pozbycie się. Czy
właśnie o tym staramy się nie myśleć? Czy nie to musiała wypierać
dyrektorka, podobnie jak ty – wskazał na Grace – Cheney i cała
reszta? Myśl, że to coś po prostu chce nas wszystkich zabić.
– Myślisz, że nie prowadziliśmy takich rozmów tysiące razy? –
odparła Grace. – Myślisz, że nie krążyliśmy w poszukiwaniu
jakiegoś wyjścia z tego błędnego koła?
– Ludzie ciągle tworzą schematy, nie zdając sobie z tego sprawy
– powiedział Ptasi Duch. – Organizm może mieć jakiś cel, a mimo
to tworzyć schematy, które w żaden sposób nie są z tym celem
powiązane.
– I co, kurwa, z tego? – warknął Kontroler jak zwierzę złapane
w pułapkę. – Co, kurwa, z tego?
Ptasi Duch spojrzała na Grace, a ona odwróciła wzrok.
Kontroler nie był gotowy na przyjęcie tej wiedzy. Zżerała go od
środka. Może coś konkretnego byłoby w stanie odwrócić jego
uwagę.
– Generuje się tu mnóstwo energii, która potem ulega
wyładowaniu – powiedziała Ptasi Duch. – Jeśli granica jest
rodzajem membrany, może chodzić o wyładowanie tej energii
w innym miejscu. Pomyśl o rzeczach znikających w zetknięciu
z granicą.
– Ale one wcale nie znikają, prawda, Ptasi Duchu? –
powiedziała Grace.
– Raczej nie. Myślę, że trafiają gdzieś indziej.
– Gdzie? – spytał Kontroler.
Ptasi Duch wzruszyła ramionami, myśląc o wyprawie do Strefy
X, o rozkładzie i zniszczeniu, które widziała. O ruinach miast. Czy
to było prawdziwe? Czy dzięki temu domyślili się prawdy? A może
to było tylko złudzenie?
Membrany i wymiary. Nieograniczona przestrzeń.
Nieograniczona energia. Swobodne manipulowanie molekułami.
Ciągłe próby przekształcenia człowieka w nie-człowieka. Zdolność
przesunięcia całej biosfery w inne miejsce. Jeśli świat na zewnątrz
wciąż istniał, pewnie nadal przesyłał fale radiowe w przestrzeń
i monitorował częstotliwości fal radiowych, szukając innych form
inteligencji w kosmosie. Ptasi Duch wątpiła jednak, by ktoś odbierał
te wiadomości. Ludzie byli skrępowani własną wizją świadomości
również w taki sposób. A jeśli infekcja była komunikatem? Jeśli
jasność to rodzaj symfonii? Mechanizm obronny? Dziwna forma
komunikacji? Jeśli tak, nikt nie odbierał wiadomości
i prawdopodobnie nigdy nie miał jej odebrać, wiadomość też ulegała
przeobrażeniu. Musieli sięgać po tak banalne odpowiedzi, dlatego że
brakowało im wyobraźni, dlatego że istoty ludzkie nie potrafiły
nawet umieścić się w umyśle kormorana, sowy, wieloryby albo
trzmiela.
Czy chciała się sprzymierzyć z takim brakiem? I czy w ogóle
miała wybór?

Z okna niskie budynki wyglądały jak same fasady: poobijane


ruiny domów z pustaków, bez dachów, porośnięte pnączami, oraz
stara biała farba na bokach, grudkowata i ponura, niepotrafiąca
powstrzymać splątanego gąszczu, który wylewał się ze środka.
Pośród tego niezmierzonego terrarium: rząd małych krzyży wbitych
w ziemię, groby na tyle świeże, że mogły być dziełem Grace. Może
skłamała i garstka innych ruszyła za nią na wyspę tylko po to, by
spotkał ich los, jakiego sama Grace zdołała uniknąć? Ptasi Duch
słyszała prawie całą rozmowę Kontrolera z Grace, była gotowa
wkroczyć do akcji, gdyby Grace nie odsunęła pistoletu od jego
głowy. Nikt nie mógł odurzyć Ptasiego Ducha lekami, jeśli ciało
Ptasiego Ducha nie wyraziło na to zgody. Nie było zbudowane
w ten sposób. Już nie.
Widok z okna jednak jej się nie spodobał, czuła jakiś
odruchowy dyskomfort na widok zniszczonej drogi, „zadrapań” na
porośniętych lasem wzgórzach. W popołudniowym słońcu
wyglądały mniej jak polany, a bardziej jak rodzaj przemocy. Za
oknem wychodzącym na ocean widać było spokojną wodę i ląd.
Sprawiał wrażenie normalnego, może nawet zwyczajnego. Z tej
odległości nie było widać konwoju, który spotkał tak tragiczny
koniec.
Z tyłu trwała rozmowa Grace z Kontrolerem, ale Ptasi Duch już
w niej nie uczestniczyła. Dyskusja ciągle zataczała kręgi, była
niczym pętla, którą tworzył Kontroler, żeby samemu w niej utknąć,
żeby się w niej okopać, niczym fosa mająca go od wszystkiego
odgrodzić. Jak mogło dojść do tego, jak mogło dojść do tamtego –
i właściwie dlaczego do tego doszło? Rozpaczliwie krążył wokół
spraw, o których wiedział albo wydawało mu się, że wie, i wokół
tych, których nigdy, przenigdy nie miał szans poznać.
Wiedziała, dokąd to wszystko prowadzi, dokąd zazwyczaj taka
taktyka prowadzi wszystkie istoty ludzkie – do decyzji, co robić
dalej. I co teraz zrobimy? Dokąd teraz pójdziemy? Jak z tego
wybrniemy? Na czym polega teraz nasza misja? Jakby cel mógł
wszystko rozstrzygnąć, wziąć zarys tego, czego brakowało, i czystą
siłą woli wywołać to, ukazać, przywrócić do życia.
Nawet biolożka tak robiła: tworzyła schemat z elementów, które
mogły być przypadkowe – łączyła dziwne zachowanie puchacza
z utraconym mężem. Podczas gdy ono mogło być dowodem albo
pozostałością zupełnie innego rytuału – a zatem jej wnioski
dotyczące puchacza były nie mniej chybione niż jej domysły na
temat BSN. Można cały czas wiedzieć „co” i nigdy nie odkryć
„dlaczego”.
Urok wyspy tkwił w jej negacji „dlaczego”: i dla biolożki, i –
jak domyślała się Ptasi Duch – dla Grace, która żyła tu z tą
świadomością przez prawie trzy lata, pozwalając, by ta świadomość
ją zżerała. Zresztą zżerała ją nadal. Ulga związana z posiadaniem
towarzystwa w żaden sposób tego nie złagodziła. Ptasi Duch
obserwowała Grace przez okno i zastanawiała się, czy ta kobieta nie
zataja jakiejś ważnej informacji – jej czujność i dowody świadczące
o niespokojnym śnie tworzyły zarys następnego, nieujawnionego
jeszcze „dlaczego”.
W tamtej chwili była tak daleko od Grace i Kontrolera, jakby
świadomość dystansu, jaki może ich dzielić od Ziemi, świadomość
bezwzględnego upływu czasu odepchnęła ich od niej i jakby teraz
Ptasi Duch patrzyła na nich zza granicy, zaglądając przez połyskliwe
drzwi.
Kontroler zaczął wracać na bezpieczny teren – tak jak latarnik,
tak jak Centrala. Nie było zatem galaktyk eksplodujących w jego
mózgu niczym fajerwerki – ani Southern Reach stającego się redutą
Strefy X, ani ludzi zmieniających się w istoty o przeznaczeniu
znanym chyba tylko szwowi na firmamencie.
– Centrala cały czas trzymała wyspę w tajemnicy. Zataiła ją,
zataiła istnienie wyspy i ciągle wysyłała ekspedycje tutaj, do tego...
do tego pieprzonego, paskudnego miejsca, które właściwie nawet
nie jest tam, gdzie powinno być, do tego pieprzonego miejsca, które
bez końca zabija ludzi i nie daje ci żadnej pieprzonej szansy na
obronę, bo i tak zawsze wygrywa, i... – Kontroler naprawdę nie
mógł przestać. Nie zamierzał przestać. Mógł jedynie na chwilę
przerwać, zamilknąć, a potem zacząć od nowa.
Dlatego po jakimś czasie Ptasi Duch go powstrzymała. Uklękła
obok niego, delikatnie wyjęła mu z dłoni list i dziennik biolożki.
Objęła Kontrolera i przytuliła go, a Grace odwróciła wzrok, dlatego
że to ją krępowało albo dlatego że tłumiła własną potrzebę
pocieszenia. Kontroler szarpał się w ramionach Ptasiego Ducha,
stawiał opór. Czuła jego nadnaturalne ciepło. W końcu się poddał,
przestał walczyć, objął ją lekko, a potem mocno. Nie powiedziała ani
słowa, gdyż powiedzenie czegokolwiek – naprawdę czegokolwiek –
byłoby dla niego upokorzeniem, a jej za bardzo na nim zależało.
I nic jej to nie kosztowało.
Kiedy się uspokoił, odsunęła się, wstała i skupiła na Grace.
Musiała zadać pewne pytanie. Zrobiła to, gdy zamilkły kwękające
ptaki w gniazdach i gdy w zasadzie zamilkło wszystko oprócz fal
i wiatru, ich własnego oddechu i odgłosów puszki z fasolką, którą
Grace turlała stopą tam i z powrotem.
– Grace, gdzie jest teraz biolożka?
– To nieistotne – powiedział Kontroler. – To teraz najmniej
ważne. Jest muchą, ptakiem albo czymś takim. Albo niczym. Nie
żyje?
Słysząc to, Grace roześmiała się w sposób, który nie spodobał
się Ptasiemu Duchowi.
– Grace?
Nie zamierzała pozwolić jej się wymigać od odpowiedzi.
– Biolożka jak najbardziej żyje.
– I gdzie jest?
– Gdzieś tam.
Donośny dźwięk coraz bardziej przybierał na sile. Gdzieś
w oddali zamajaczyły ciężar, ruch, zwalista postać, gęstość i zamiar.
Jakaś część umysłu Ptasiego Ducha nawiązała z tym łączność, której
nie sposób zerwać.
– Nie „gdzieś tam”, Grace.
Grace pokiwała głową. Teraz była wystraszona. Na końcu
wszystkich niewyobrażalnych rzeczy, o których musiała im
powiedzieć, było coś, czego nie potrafiła wyznać.
– Biolożka zaraz tu będzie.
Wraca do miejsca, gdzie kiedyś nocował puchacz. Gdzie teraz
stał jej sobowtór. Ten dźwięk. Narastał. Trzaskały gałęzie drzew,
trzaskały pnie.
Biolożka nadciągała od strony wzgórza.
W całej swej chwale i potworności.

Ptasi Duch zobaczyła ją z okna na piętrze. Biolożka wyłoniła się


z nocy, jej ciało drgało i łączyło się w istnienie pośrodku
połyskliwej fali, która narzuciła się rzeczywistości lesistego stoku.
Była olbrzymim cielskiem toczącym się przez las przy
akompaniamencie trzasków i rozłupywania, gdyż drzewa padały
w tej rozpędzonej i zarazem ociężałej, stłumionej ciemności,
zredukowane do podpałki przez potęgę ukrytą za połyskującą
w czerni szmaragdową światłością. Biolożkę zapowiadał zapach
gęstej solanki, oleju i jakichś ostrych rozkruszonych ziół. Wydawała
taki dźwięk, jakby wiatr i morze zderzyły się ze sobą i rozbrzmiały
tym samym donośnym zawodzeniem. Nawołującym. Szukającym.
Komunikacja albo komunia. Ptasi Duch to rozpoznała. Znała to.
Zbocze wzgórza ożyło i zsuwało się ku ruinom latarni morskiej
powoli i miarowo niczym lawa. Ten napór. Te ciemności, które
przemieniły się w olbrzymi kształt na tle ciemnego nocnego nieba,
oświetlony tylko odbiciem chmur i uwydatniony jeszcze
ciemniejszym mrokiem lasów.
Ten dziwny ciężar, ten potwór, jakimś cudem będąc tu
i jednocześnie tam, pędził na latarnię morską, a Ptasi Duch stała przy
oknie i czekała na niego, mimo że Grace i Kontroler krzyczeli, żeby
się odsunęła – ale ona nie chciała się odsunąć, nie pozwoliła się
odciągnąć od okna i stała tam jak kapitan statku podczas
olbrzymiego sztormu, gdy za oknem piętrzą się ogromne fale. Grace
i Kontroler zniknęli, zbiegli po schodach, a potem to wielkie cielsko
przepchnęło się do okna i naparło na drzwi na dole pośród trzasków
i stukotu kamieni oraz cegieł. Oparło się o latarnię morską, która
wprawdzie stawiła opór, ale ledwie wytrzymała.
Pieśń rozbrzmiewała teraz tak głośno, że była prawie nie do
zniesienia. Raz przypominała głębokie dźwięki wiolonczeli, raz
gardłowe mlaśnięcia, raz złowieszcze, żałosne zawodzenie.
Ogromna, szeroka płaszczyzna tego cielska rozciągnęła się
przed Ptasim Duchem: rozmazane krawędzie falowały, odpływając
ku jakiemuś innemu miejscu. Góra, która była biolożką, podeszła
prawie do parapetu, tak blisko, że Ptasi Duch mogłaby zeskoczyć na
coś, co służyło biolożce za plecy. Na zarys płaskiej, szerokiej głowy
zanurzonej bezpośrednio w torsie. Na wschodzie, daleko od latarni
morskiej, majaczył gigantyczny łuk ust i boki naznaczone ciemnymi
falami jak u wieloryba oraz przyczepione tam zaschnięte wodorosty,
krasnorosty morskie. Temu wszystkiemu towarzyszył
wszechogarniający zapach oceanu. Zielono-białe gwiazdy pąkli na
grzbiecie w setkach miniaturowych kraterów, basenów pływowych
powstałych po długim bezruchu w głębokiej wodzie. Czas
zagubiony w olbrzymim mózgu. Blizny na skórze biolożki po
konfliktach z innymi potworami były blade i przygaszone.
Miała wiele, wiele lśniących oczu, które przypominały otwarte
pąki kwiatów albo ukwiałów, niezliczone oczy – normalne,
ciemieniowe i przyoczka – na całym ciele: żywa konstelacja zdarta
z nocnego nieba. Jej oczy... To były oczy Ptasiego Ducha.
Wpatrywały się w nią olbrzymią i niemrugającą plejadą.
A cielsko próbowało się wedrzeć do środka, szukało czegoś.
Śpiewało, zawodziło i krzyczało.
Ptasi Duch wychyliła się przez okno, wyciągnęła rękę
i przecisnęła ją przez połyskliwą warstwę, jakby przełamywała
powierzchnię basenu pływowego, żeby dotknąć tego, co jest
w środku... Jej dłonie znalazły oparcie w śliskiej, grubej skórze,
wśród tych wszystkich oczu – jej własnych, wpatrzonych w nią
oczu. Zanurzyła obie ręce, poczuła dotyk gęstych, twardych rzęs,
zaokrąglone, gładkie powierzchnie, a także te szorstkie,
pobrużdżone. Te wszystkie oczy. W mnogości tego spojrzenia Ptasi
Duch ujrzała to samo co one. Ujrzała siebie stojącą w oknie
i patrzącą na dół. Ujrzała biolożkę, istniejącą teraz na więcej niż
jednej płaszczyźnie naraz i inne horyzonty zlane ze sobą w rodzaj
wzbierającej fali. Między nimi dwiema przemknęło coś o głębokim
znaczeniu niewymagającym słów. W tym momencie Ptasi Duch
zrozumiała biolożkę tak, jak mimo wspólnych wspomnień nie
rozumiała jej nigdy dotąd. Mogła być rozbitkiem na planecie daleko
od domu. Mogła obserwować własne wcielenie, które nie do końca
pojmowała, a jednak... nawiązały łączność, rozpoznały się.
Tak naprawdę nie było w tym nic potwornego – jedynie piękno,
jedynie chwała dobrego projektu, misternego planu: poczynając od
płuc, które pozwalały tej istocie żyć na lądzie i w wodzie, a kończąc
na olbrzymich skrzelach zarysowanych wzdłuż całych boków, teraz
ciasno zamkniętych, lecz przygotowanych na otwarcie się i głębokie
zaczerpnięcie morskiej wody, gdy biolożka znowu ruszy w stronę
oceanu. Te wszystkie oczy, te wszystkie tymczasowe baseny
pływowe, blizny i bruzdy, gruba, mocna skóra. Zwierzę, organizm,
który nigdy wcześniej nie istniał albo mógł należeć do obcej
ekologii. Który mógł przejść nie tylko z lądu do wody, ale i z
jednego odległego miejsca do innego, nie potrzebując drzwi
w granicy.
Wpatrywał się w nią jej własnymi oczami.
Widział ją.
0012. LATARNIK

Pomalowałem czarną stawę od strony oceanu. Chyba trzeba


wymienić drabinę, ta się rozlatuje. Przez większość dnia
pracowałem w ogródku, załatwiałem różne sprawy. Później
poszedłem na wycieczkę. Widziałem: piżmaka, oposa, szopy
pracze, rude lisy na drzewie odpoczywające o zmierzchu
w zagięciach konarów, jakby konały. Dzięcioł kosmaty.
Dzięciur krasnogłowy.

Tysiąc latarni morskich obróconych w kolumny popiołu wzdłuż


wybrzeża niekończącej się wyspy. Tysiąc sczerniałych świec
kopcących białym dymem na czubku szerokiej, rozłupanej głowy
potwora wynurzającego się z oceanu. Tysiąc ciemnych kormoranów
ze skrzydłami skąpanymi w karmazynowych płomieniach,
wzbijających się z fal, z odbitym w oczach gniewem z powodu
własnego wymierania. „Jako swych posłów używasz wichry, jako
sługi – ogień i płomienie”***.
Saul obudził się, kaszląc w ciemności, pocąc się od rzadkiego,
płaskiego gorąca, które rozgorzało na bokach jego nosa i wokół
oczu. Przez jego czaszkę przenikało znane mu już ciśnienie chcące
ucałować ten żar, które dwa dni temu opisał lekarzowi
w Bleakersville jako „tępy, ale intensywny ból, coś jakby drugą
skórę po wewnętrznej stronie”. Brzmiało to dziwnie i nie było
precyzyjne, ale nie potrafił znaleźć odpowiednich słów. Lekarz przez
chwilę mu się przyglądał, prawie jakby Saul powiedział coś
obraźliwego, a potem zdiagnozował u niego „nietypowe
przeziębienie połączone z infekcją zatok” i odesłał go
z nieprzydatnym lekiem na „usprawnienie funkcjonowania zatok”.
„Ale wtedy zaczął trawić moje serce jakby ogień, nurtujący w moim
ciele”****.
Znowu rozległ się szept i Saul instynktownie wyciągnął rękę,
żeby dotknąć ramienia kochanka, jego klatki piersiowej, lecz natrafił
jedynie na prześcieradło. Charliego nie było, miał wrócić z nocnej
roboty najwcześniej za tydzień. Saul nie był w stanie powiedzieć mu
prawdy – że nadal nie czuje się dobrze, że to nie jest zwyczajna
choroba, nie to, co zdiagnozował lekarz, lecz coś innego,
ukrywającego się w środku i czekającego na odpowiedni moment.
Saul wiedział, że to paranoiczna myśl. To było przeziębienie albo
może zapalenie zatok, tak jak powiedział lekarz. Zimowe
przeziębienie podobne do tych, które miewał w przeszłości, tyle że
z nocnymi potami, koszmarami i wylewającymi się z niego wersami,
z tym dziwnym kazaniem, które spiralnie wniknęło w jego myśli,
kiedy stracił czujność, a teraz przyczaiło się w środku. I ręka
grzesznika będzie się radować, albowiem nie ma w cieniu
ani w świetle grzechu, którego nie potrafią odpuścić
nasiona śmierci.
Gwałtownie usiadł na łóżku, zdusił kolejny napad kaszlu.
Ktoś był w jego latarni. Więcej niż jedna osoba. Ten ktoś
szeptał. A może nawet krzyczał. Nieznany dźwięk przeniknął przez
cegły i kamień, przez drewno i stal, dotarł do Saula z odległości,
z opóźnieniem. Naszła go irracjonalna myśl, że słyszy duchy
dziesiątek latarników śpiewających rodzaj trenu, skondensowany
chór stulecia. Kolejny urojony dźwięk?
Szeptanie i mamrotanie trwało rzeczowo i beznamiętnie,
skłaniało go do rozejrzenia się. Wstał z łóżka, włożył dżinsy
i sweter, sięgnął po zawieszoną na ścianie siekierę – potworne
i nieporęczne wahadło – i boso poczłapał spiralnymi schodami na
górę.
Stopnie były zimne i wokół panowała ciemność, ale nie chciał
ryzykować włączenia światła, gdyż na górze naprawdę mógł czekać
intruz. Przez okno na piętrze wpadało pod kątem światło księżyca,
upodabniając ustawione tam krzesła i stół do kanciastych stworzeń
zamrożonych jego blaskiem. Saul zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać.
Słyszał fale na dole, ich cichy szum przeplatany nagłym
popiskiwaniem nietoperzy, blisko, a potem w oddali, kiedy zdolność
echolokacji odpychała je od murów latarni morskiej. W tle powinien
był słyszeć także brzęczenie, coś jak ciągły pomruk, ale nie słyszał.
A to znaczyło, że żadne światło nie przeszywa trzydziestu
kilometrów ciemności i nie wskazuje drogi statkom.
Jak najszybciej ruszył na górę, popędzany złością, która przebiła
się przez mgłę choroby. Chciał konfrontacji. „Lecz Pan mi
powiedział: »Wystarczy ci mojej łaski. Moc bowiem w słabości się
doskonali«”*****.
Kiedy wpadł do laterny, ujrzał granatowo-czarne niebo pełne
gwiazd i trzy postacie: dwie stały, jedna pochylała się nad
zgaszonym reflektorem. Wszystkie trzymały malutkie latarki,
a punkciki światła jedynie potęgowały jego odczucie ich winy, ich
współudziału – tylko w czym?
Wszyscy troje wpatrywali się w niego bez słowa.
Groźnym gestem uniósł siekierę i szybko stuknął we włącznik,
zalewając pomieszczenie światłem.
Suzanne i jakaś nieznajoma kobieta, obie ubrane na czarno, stały
obok drzwi prowadzących na balkon, a Henry klęczał przed nimi,
prawie jakby wymierzały mu cios. Suzanne wyglądała na urażoną,
jakby Saul wparował do ich domu. Za to nieznajoma prawie nie
zwróciła na niego uwagi, stała z rękami splecionymi na piersi, była
dziwnie odprężona. Miała długie, starannie ułożone włosy. Nosiła
płaszcz, ciemne spodnie i długą, czerwoną apaszkę. Była wyższa
i starsza od Suzanne. Patrzyła na niego w taki sposób, że odwrócił
wzrok i spojrzał na Henry’ego.
– Co wy tu robicie, do diabła?
Zdumiał go ich spokój w obliczu mężczyzny z siekierą,
zwlekanie z odpowiedzią po oskarżycielskim pytaniu. Jego gniew
trochę zelżał. Nawet Henry nad sobą panował, z jego twarzy
zniknęło coś bliskiego strachowi i pojawił się na niej słaby uśmiech.
– Możesz iść spać, Saul – powiedział Henry, nie ruszając się. –
Idź spać i pozwól nam skończyć. Jeszcze tylko chwila.
Co skończyć? Rytualne upokorzenie Henry’ego? Jego zwykle
idealnie uczesane włosy były rozczochrane, lewe oko drgało.
Chwilę przed wtargnięciem Saula coś się tu wydarzyło.
Protekcjonalny ton mocno uderzył Saula, przemienił zdumienie
i niepokój z powrotem w złość.
– Chciałbyś. Weszliście na cudzy teren. Włamaliście się.
Wyłączyliście reflektor. I kto to właściwie jest?
Kim była ta kobieta dla Suzanne i Henry’ego? Nie wyglądała,
jakby należała do tego samego wszechświata co oni. Był bardziej niż
pewny, że pod wypukłością jej płaszcza kryje się broń.
Nie uzyskał odpowiedzi.
– Mamy klucz, Saul – powiedział Henry przesłodzonym tonem,
jakby próbował udobruchać latarnika. – Mamy zezwolenie.
Przechylił głowę. Oceniająco. Z lekkim zdziwieniem. Dawał do
zrozumienia, że to Saul jest nierozsądny – że to on przeszkadza
Henry’emu w jego ważnych badaniach.
– Nie, włamaliście się – powiedział Saul, wycofując się na
jeszcze bezpieczniejszą pozycję, zdziwiony niezdolnością Henry’ego
do uznania tego podstawowego faktu oraz tym, że obca kobieta
spogląda na niego jak zimnokrwisty, uzbrojony bandyta. – Na litość
boską, wyłączyliście reflektor! Poza tym w waszym zezwoleniu nie
ma słowa na temat zakradania się tutaj, kiedy śpię. Ani na temat
przyprowadzania... gości...
Henry zignorował to wszystko. Wstał i spoglądając w stronę
kobiety i Suzanne, podszedł bliżej, niż Saul sobie życzył. Gdyby
latarnik zrobił choć dwa kroki do tyłu, spadłby ze schodów.
– Wracaj do łóżka.
W tych słowach przypominających szept pobrzmiewał naglący
ton, prawie jakby Henry go błagał, jakby nie chciał, żeby ta kobieta
albo Suzanne zobaczyły troskę na jego twarzy.
– Wiesz, Saul – odezwała się Suzanne – naprawdę kiepsko
wyglądasz. Jesteś chory i powinieneś odpocząć. Jesteś chory
i chcesz odłożyć tę bardzo ciężką siekierę, która wygląda na bardzo
nieporęczną, chcesz ją odłożyć, wziąć głęboki oddech, odprężyć się,
odwrócić i iść spać, spać...
Saula zaczęło ogarniać poczucie nieważkości, senność.
Spanikował, zrobił krok do tyłu, uniósł siekierę nad głową i gdy
Henry wyciągnął ręce, żeby się zasłonić, latarnik zatopił ostrze
siekiery w podłodze. Siła ciosu zawibrowała w jego dłoniach,
nadwyrężając jeden z nadgarstków.
– Wynocha. I to już. Wszyscy troje.
Wynocha z latarni morskiej. Wynocha z mojej głowy. Owoce
te dojrzeją i w mroku tego, co złote, pękną, ukazując
objawienie śmiertelnej miękkości w ziemi.
Znowu zapadło długie milczenie. Nieznajoma wydawała się
jakby wyższa, bardziej wyprostowana i z jakiegoś powodu
poważniejsza, jakby całą uwagę skupiła na Saulu. Jej chłód i spokój
cholernie go wystraszyły.
– Badamy coś wyjątkowego, Saul – powiedział w końcu Henry.
– Więc może wybaczysz nam naszą nadgorliwość, naszą potrzebę
zrobienia czegoś więcej niż...
– Po prostu się stąd wynoście – przerwał mu Saul i wyrwał
siekierę z podłogi, choć kosztowało go to sporo wysiłku.
Złapał ją tuż przy obuchu, gdyż inaczej nie mógłby jej użyć z tak
małej odległości. Czuł teraz wielkie przerażenie: że nie zechcą wyjść,
że nie zdoła ich zmusić, żeby się wynieśli. A w jego głowie wciąż
płonęło tysiąc latarni morskich.
Henry jednak tylko wzruszył ramionami i powiedział:
– Jak sobie życzysz.
– Nie chcę was więcej widzieć – powiedział zdecydowanie Saul,
mimo że było mu słabo. Chciał wypełnić ciszę, którą opuszczali jak
jakąś pułapkę. – Jeśli jeszcze raz was tu zobaczę, wezwę policję.
Dziwne: mówił szczerze, ale jednocześnie analizował słowa
wydobywające się z jego ust, sprawdzając ich zgodność z prawdą.
– Ale poranek będzie taki piękny – powiedziała Suzanne.
Czyżby rzucała w niego tymi słowami z ostrym jak nóż
sarkazmem?
Henry prawie się skulił, żeby uniknąć otarcia się o Saula, kiedy
go mijali, jakby latarnik był stworzony z najdelikatniejszego
kryształu. Nieznajoma kobieta tajemniczo się do niego uśmiechnęła,
zwracając się ku spiralnym schodom prowadzącym na dół.
Obnażyła zęby.
Potem zniknęli na schodach.

Kiedy Saul się upewnił, że nie zawrócą, pochylił się i włączył


reflektor. Soczewka potrzebowała trochę czasu, żeby się rozgrzać,
a potem musiał przeprowadzić wszystkie testy, żeby się upewnić, iż
Henry i jego akolitki nie zmienili położenia najważniejszych
odblaskowych powierzchni. Tymczasem, wciąż trzymając siekierę,
postanowił, że zejdzie na dół i sprawdzi, czy tamci troje nie ociągają
się z wyjściem.
Nie było po nich śladu. Otwierając drzwi, myślał, że zobaczy,
jak idą przez podwórze albo wsiadają do samochodu. Ale nawet
kiedy włączył światło na trawniku, nie zauważył ani ich, ani
pojazdu. A przecież nie minęło wystarczająco dużo czasu. Czy
oddalili się biegiem i zniknęli w mglistym mroku na plaży? A może
rozpierzchli się wśród sosen, ukryli na mokradłach, stopili
z tamtymi cieniami?
Wtedy usłyszał cichy warkot łudzi motorowej na falach. Łódź
musiała płynąć bez świateł. Jedyna jasność oprócz księżyca i gwiazd
pochodziła teraz z maleńkiej czerwonej kropeczki wciąż pulsującej
na wyspie niczym punkcik.

Pod drzwiami czekał na niego jednak jakiś cień. Henry.


– Nie przejmuj się, to tylko ja – powiedział. – Ich już nie ma.
Saul westchnął, oparł się na siekierze.
– Nigdy stąd nie pójdziesz, Henry? Dalej będziesz taki
uciążliwy?
Ulżyło mu jednak, że Suzanne i ta obca kobieta nie zostały
razem z nim.
– Uciążliwy? Jestem raczej jak dar, Saul. Dlatego że rozumiem.
Wiem, co się dzieje.
– Już ci mówiłem, że nie mam pojęcia, o co ci chodzi.
– Saul, to ja zrobiłem otworek w soczewce, kiedy Suzanne nie
było. To ja.
Saul prawie się roześmiał.
– I dlatego powinienem cię słuchać? Dlatego, że zdewastowałeś
moją latarnię morską?
– Zrobiłem to, bo wiedziałem, że coś jest w środku. Tylko
w tym jednym miejscu mój sprzęt nie rejestrował... niczego.
– No i?
Czy nie znaczyło to po prostu, że próby znalezienia dziwnych
rzeczy za pomocą niepewnych narzędzi są skazane na
niepowodzenie?
– Saul, myślisz, że wyglądałbyś na takiego nawiedzonego,
gdyby to miejsce też nie było nawiedzone? Wiesz tak samo jak ja.
Nawet jeśli nikt inny nie wierzy.
– Henry...
Czy powinien był mu wyjaśnić, dlaczego wiara w Boga
niekoniecznie oznacza wiarę w duchy?
– Nie musisz nic mówić. Ale znasz prawdę... Ja też ją odkryję.
Znajdę ją.
Zupełnie jakby musiał coś Saulowi udowadniać.
Latarnika uderzył zapał, który zdawał się wręcz buzować w tym
człowieku. Całkiem jakby Henry zrzucił przebranie, obnażył swoją
duszę i pod powściągliwą powierzchownością tego mężczyzny Saul
odkrył jednego ze swoich najbardziej zagorzałych parafian
z północy. Jednego z wybrańców, którzy nigdy nie pozwolą sobie
wyperswadować, że są wybrańcami, „spirytystyczną” stronę małej
brygady. Nie chciał wyznawcy.
– W dalszym ciągu nie wiem, o czym mówisz.
Był zawzięty, gdyż nie chciał dać się w to wciągnąć, gdyż
bardzo źle się czuł. Gdyż kilka dziwnych snów nie układało się
w coś, co Henry chciał z nich ułożyć.
Henry go zignorował.
– Suzanne myśli, że katalizatorem było coś, co ze sobą
przywieźli – powiedział. – Ale to nieprawda, nawet jeśli nie potrafię
ci wyjaśnić, jaki zestaw działań czy procesów doprowadził nas do
tego punktu. W każdym razie to już się stało. Po tylu latach szukania
w tak wielu miejscach bez większych rezultatów.
– Potrzebujesz pomocy? – spytał Saul wbrew zdrowemu
rozsądkowi, ponieważ Henry coraz bardziej wydawał mu się ofiarą.
– Powiedz mi, co się dzieje, może będę w stanie ci pomóc. Powiedz,
kim była ta kobieta.
– Zapomnij, że ją widziałeś, Saul. Nigdy więcej jej nie
zobaczysz. Jej tak naprawdę nie obchodzi świat nadprzyrodzonych
zjawisk ani dotarcie do prawdy.
Potem Henry się uśmiechnął i odszedł – Saul nie miał pojęcia
dokąd.

*** Ps 104, 4.
**** Jr 20, 9.
***** 2 Kor 12, 9.
0013. KONTROLER

Pół ściany eksplodowało i tysiąc oczu zajrzało do środka, gdzie


Kontroler bezwładnie leżał w pyle i gruzie, porażony siłą uderzenia.
Czuł gwałtowne pulsowanie w głowie oraz ból w boku i w lewej
nodze, ale zmusił się do bezruchu. Udawał martwego, żeby nie
postradać zmysłów. Zdanie z książki o potworach, którą
w dzieciństwie czytał mu ojciec, wyłoniło się z dawno
zapomnianego miejsca niczym wystrzelona w powietrze flara.
Tłukło mu się po głowie, krążyło bez przerwy. Udawał martwego,
żeby nie postradać zmysłów. Ceglany pył już opadał, te wszystkie
oczy wywierały okropną presję. Nawet kiedy w uszach zabrzmiał
mu chrzęst szkła – zagłuszający te dźwięki i towarzyszące im
przerażenie – a potem niedaleko jego nóg przesunęło się coś
ciężkiego. Zwalczył impuls, żeby otworzyć oczy, gdyż musiał
udawać martwego, żeby nie postradać zmysłów. Gdzieś z prawej
strony leżał upuszczony nóż i figurka wyrzeźbiona przez ojca, która
wypadła Kontrolerowi z kieszeni. Mimo że wciąż bezwładnie leżał,
zaczął powoli macać drżącą ręką w poszukiwaniu tej figurki. Drżał,
trząsł się, wibracje towarzyszące ruchom tej istoty tworzyły ból,
który kojarzył się z pęknięciem i złamaniem kości. Jasność
próbowała uciec – ta samotna część jego próbowała się wydostać.
Udawał martwego. Żeby nie postradać zmysłów.
Mimo wszystko cała jego uwaga skupiła się na chrzęście szkła,
na szklanym chrzęście i na jego źródle za murem, które badawczo
przesuwało się ku wnętrzu. But? Stopa? Nie. Pazury? Kopyta?
Rzęski? Płetwy? Powstrzymał dreszcz. Czy zdoła dosięgnąć noża?
Nie. Gdyby mógł w porę dosięgnąć noża, gdyby nóż mógł się na
cokolwiek przydać, sytuacja nie wyglądałaby tak, jak wyglądała –
tylko że zawsze wyglądała właśnie tak, a nie inaczej. Granica
naruszona – tyle że tutaj nie było granicy. Wszystko poruszało się
tak powoli, przypominało podróż mającą jakieś znaczenie, a teraz
bardzo przyspieszyło. Za bardzo. Jak oddech, który się spłycił,
zmienił z mgły w promień i wystrzelił ku horyzontowi, nie
zabierając Kontrolera ze sobą. Czy po tamtej stronie ukruszonego
muru było coś nowego? Coś starego? W każdym razie się nie mylił.
Czy było w tym coś, co kiedyś odkrył za pośrednictwem surogatu?
Oczy przecież rozpoznał.
Jakaś część tego wszystkiego spowiła go i przytrzymała, a on
krzyczał na podłodze. W jego głowie doszło do czegoś
przypominającego zaćmienie: gęste, namacalne zaćmienie,
wypierające jego własną wolę. To coś szukało w jego umyśle
czegoś zupełnie innego, każąc mu zajrzeć do wewnątrz i zobaczyć,
co umieścił tam Lowry: okropne, nieodwracalne rzeczy, oraz udział,
jaki miała w tym wszystkim matka Kontrolera. „Sprawdź pod
siedzeniami, czy nie ma tam drobnych” – powiedział dziadek Jack.
A może nie? Ciężki kształt pistoletu w jego dłoniach, łapczywe
spojrzenie dziadka... Ale nawet wspomnienie z dzieciństwa
wydawało się mgliste jak dym unoszący się z papierosa osoby
stojącej w cieniu w głębi długiego, ciemnego pokoju.
Tysiące oczu patrzyły na niego, czytały go z olbrzymiej
odległości, jakby biolożka istniała jednocześnie w połowie drogi
przez wszechświat. Poczuł, że został ujrzany, a potem nastąpiła ulga
i bolesne rozczarowanie, kiedy to coś się wycofało, wypluło go.
Odrzuciło.
W górze rozległ się dźwięk przypominający szelest, coś dało
nura w fale i okropne wrażenie ciężaru napierającego na powietrze
zelżało, a uporczywy ból w jego kościach ustąpił i Kontroler stał się
tylko brudną, wymęczoną istotą płaczącą na podłodze w ruinach
latarni morskiej. Takie słowa, jak „straty wśród ludności cywilnej”,
„powstrzymywanie” i „kontratak”, rozkwitały niczym stare czary,
zaklęcia, które działały w innych, dalekich krainach, ale nie tutaj.
Odzyskał kontrolę, ale kontrola nie miała już znaczenia. Rzeźby ojca
na podwórku za jego dawnym domem przewracały się jedna po
drugiej. Wśród nich przemieszczały się figury szachowe,
powtarzając partyjkę rozegraną z ojcem w ostatnich dniach przed
jego śmiercią. Czuł nacisk figurki na palce, kiedy ją przesuwał,
i puste powietrze, kiedy wypuścił ją z ręki.
Potem zapadła cisza. Nieobecność, w której jasność znów
stanęła na warcie, odwracając się z jeszcze większą pewnością
siebie, żeby obserwować go niczym potwory z jego snów. Może nie
wiedział, co ta jasność chroni, w czym żyje.
Wiedział jednak, że już nigdy tego nie zapomni.

Później, o wiele później, rozległy się znajome kroki, znajomy


głos:
– Dasz radę iść? – spytała Grace, wyciągając dłoń.
Czy da radę iść? Czuł się jak starzec powalony ciosem
niewidzialnej pięści. Wpadł w głęboką, ciemną, wąską szczelinę
i teraz musiał się z niej wygramolić.
– Dam radę.
Podała mu figurkę wyrzeźbioną przez ojca, a on ją wziął.
– Wracajmy na piętro.
W ścianie na pierwszej kondygnacji była olbrzymia dziura. Noc
zaglądała przez nią do środka. Ale latarnia morska wytrzymała.
– Tak, na piętro.
Tam będzie bezpieczny.
Tam nie będzie bezpieczny.

Kontroler wszedł z powrotem na piętro i leżał rozłożony na


kocu, wpatrując się w obłażący z farby sufit nakrapiany światłem
świecy. Wszystko wydawało się takie dalekie. Przytłaczało go
paranormalne poczucie ich odległości od Ziemi, świadomość, że nie
ma astronomów – i może nigdy nie będzie – którzy to wszystko
odkryją albo chociaż dostrzegą plamkę będącą gwiazdą, wokół
której krążą. Miał trudności z oddychaniem, ciągle przywoływał
kolejny fragment napisany przez Whitby’ego, w którym ten
człowiek ocierał się o poezję: „Strefę X stworzył organizm
pozostawiony przez cywilizację tak zaawansowaną, tak starą i tak
obcą nam, naszym zamiarom i naszym procesom myślowym, że już
dawno zostawiła nas w tyle, zostawiła w tyle wszystko”.
Po ingerencji biolożki, która namieszała mu w głowie,
zastanawiał się też, czy istnieją jakieś dowody na to, że
kiedykolwiek siedział na tylnym siedzeniu w samochodzie dziadka –
czy gdzieś w Centrali nie znalazłby przypadkiem czarno-białych
zdjęć zrobionych z pewnej odległości, zza szyby samochodu
osobowego albo półciężarówki. Inwestycja. Dezinwestycja.
Początek tego wszystkiego. Śniły mu się klify, potwory i spadanie
do morza. A co, jeśli potwory były w Centrali? Jeśli niewyraźne
kształty to jedynie zarys wspomnień, które nie do końca był
w stanie przywołać, przysłoniętych scenami, których nie powinien
był pamiętać, gdyż nigdy nie miały miejsca. „Skacz” – powiedział
jakiś głos i Kontroler skoczył. Nie pamiętał dwóch dni w Centrali
przed przyjazdem do Southern Reach i matka zarzuciła mu
paranoję... Był to jednak tak wielki ciężar, tak wyczerpująca analiza,
jakby jednocześnie przesłuchiwały go Southern Reach i Strefa X.
„Witaj, John – odezwała się jakaś wersja Lowry’ego w jego
głowie. – Niespodzianka”.
Pierdol się.
„Poważnie, John? A myślałem, że od początku wiedziałeś, w co
gramy. Zawsze w to graliśmy”.
Jego płuca zrobiły cię ciężkie, gęste. Grace go zbadała
i zabandażowała mu łokieć.
– Poobijałeś sobie żebra i biodro, ale chyba wszystkim możesz
ruszać – powiedziała.
Leżał na kocu, wpatrując się w obłażący z farby sufit nakrapiany
światłem świecy.
– Biolożka... – zaczął. – Naprawdę sobie poszła?
„Ten potwór, który wziął terroir tego miejsca i uczynił go
swoim”. Z każdą mijającą chwilą ewangelia Whitby’ego nabierała
sensu albo go traciła. Takie nierówne tętno. Tyle prostoty
w skupieniu się na tych trzech stronach, w skoncentrowaniu się na
fragmentach tak rozmazanych, że musiał interpretować słowa albo
wygładzać zwinięty róg – w porównaniu z tym, że słońce nie
powinno świecić, że niebo może się zsunąć, odsłaniając niebieski
pejzaż, o jakim ludzkość być może nigdy nie śniła. Ciężar tego
wszystkiego przytłaczał, był jak bestia atakująca go w samym
środku, chroniąca go przed czymś, co nie poddawało się analizie.
– Nie ma jej już od jakiegoś czasu – powiedziała Grace. – Ciebie
też przez jakiś czas trochę nie było.
Stała obok okna wychodzącego na ocean i obok Ptasiego
Ducha. Ptasi Duch odwróciła się do Kontrolera plecami
i wpatrywała się w noc. Czy śledziła postępy swojego
pierwowzoru? Czy ten olbrzymi kształt był już na pełnym morzu,
szukał głębi i dali? A może wyruszył do jakiegoś dziwniejszego,
jeszcze bardziej odległego miejsca? Kontroler nie chciał tego
wiedzieć.
Kiedy Ptasi Duch w końcu się odwróciła, cień utworzył na jej
twarzy wrażenie znikającego uśmiechu. Spojrzała na niego szeroko
otwartymi, zaciekawionymi oczami.
– Czym się z tobą podzieliła? – spytał Kontroler. – Co zabrała?
Był bardziej uszczypliwy, niż zamierzał, ale wciąż znajdował się
jakby w szoku i w pewnym sensie o tym wiedział. Chciał, żeby inni
też doświadczyli tego co on.
– Niczego nie zabrała. Zupełnie niczego.
„Po czyjej jesteś stronie?” – spytał Lowry.
– Dość! – powiedziała Grace. – Dość! Zamknij się, kurwa.
Wcale nam nie pomagasz.
Ale nie potrafił się zamknąć.
– Nic dziwnego, że puszczają ci nerwy, Grace – odparł. – Nic
dziwnego, że nam nie powiedziałaś.
– To biolożka zniszczyła konwój – odezwała się Ptasi Duch.
– Tak, to ona – przyznała Grace. – Ale ja byłam ostrożna
i siedziałam cicho, nie prowokowałam jej. Wiem, kiedy trzymać się
z daleka od latarni morskiej i od wybrzeża. Wiem, kiedy zniknąć
w lesie. Czasami w powietrzu czuć rodzaj zwiastuna. Czasami
ląduje tam, gdzie znalazła puchacza, a potem brnie przez wyspę,
kierując się tutaj. Jakby pamiętała. Przeważnie udaje mi się jej
uniknąć. Przeważnie jej tu nie ma.
– Co pamięta? To miejsce?
– Nie wiem, co pamięta, a czego nie – odparła Grace. – Po
prostu wiem, że wasza obecność ją przyciągnęła, zaciekawiła.
Kontroler wiedział, że nie chodzi o jego obecność. Chodziło
o Ptasiego Ducha. Biolożkę ciągnęło do niej równie mocno jak
wcześniej jego.
– Możemy zrobić to co biolożka – powiedział Kontroler. –
Zostać tu. Przeczekać to. Przeczekać ją. Po prostu się poddać.
Prowokował je.
– Ona wywalczyła sobie prawo wyboru swojego losu –
odpowiedziała mu Ptasi Duch. – Wywalczyła je sobie.
– Nie jesteśmy nią – dodała Grace. – Nie chcę być nią ani
niczym, co by ją przypominało.
– Czy nie to właśnie robisz? Nie czekasz?
Chciał się przekonać, jak dobrze Grace przystosowała się do
życia na wyspie z potworem.
– Niezupełnie, Kontroler. Ale co innego miałabym robić?
Powiedz mi, co powinnam robić, a to zrobię! – krzyczała. –
Myślisz, że chcę tutaj czekać, że chcę tu umrzeć? Myślisz, że to mi
się podoba?
Przyszło mu do głowy, że Grace skorzystała ze znalezionej listy
sposobów wywoływania bólu, że jej chudość, zapadnięta twarz nie
są jedynie skutkiem nękania przez potwora.
– Musisz się stąd wydostać – powiedziała Ptasi Duch.
– Przez dziurę w morzu, której może już nie być?
– Nie. Inną drogą.
Kontroler podźwignął się z jękiem. W boku czuł piekący ból.
– Jesteś pewna, że mam tylko potłuczone żebra?
– Nie mogę być pewna, Kontroler. Nie mam rentgena.
Kolejna niemożliwość. Następny etap jego upadku. Ściana
zmieniająca się pod dotykiem jego dłoni, dotyk biolożki w jego
głowie. Dość tego. Dość.
Sięgnął po rozprawę Whitby’ego i zaczął czytać przy płomieniu
świecy, odrywając jednocześnie rogi kartki. Powoli.
„Musimy ufać swoim myślom we śnie. Musimy ufać swoim
przeczuciom. Musimy zacząć analizować te wszystkie sprawy, które
uważamy za irracjonalne tylko dlatego, że ich nie rozumiemy.
Innymi słowy, musimy przestać ufać temu, co racjonalne, logiczne,
chore, by spróbować sięgnąć wyżej, ku czemuś bardziej
wartościowemu”. Geniusz i jednocześnie bzdury. Binarność
w pułapce skupienia się wyłącznie na rozwiązaniach.
– Co? – spytał.
Czuł na sobie spojrzenie obu kobiet.
– Musisz odpocząć – powiedziała Ptasi Duch.
– Moja propozycja i tak nie zyska poparcia – powiedział.
Podarł kartkę na kawałeczki. Rzucił je na podłogę. Dobrze było
coś podrzeć.
– Mów – rzuciła mu wyzwanie.
Zamilkł, szykując się. Był świadomy sprzecznych głosów
w swojej głowie.
– Chodzi o coś, co nazywasz Pełzaczem... Musimy spróbować.
Musimy zejść w głąb wieży i znaleźć jakiś sposób, żeby go
unieszkodliwić.
– Nie uważałeś? – spytała Ptasi Duch. – Nie słuchałeś?
– Albo możemy tu zostać.
– Zostawanie nie wchodzi w grę – przyznała Grace. – Dopadnie
nas albo biolożka, albo Strefa X.
– Między tą latarnią a wieżą jest mnóstwo otwartej,
niebezpiecznej przestrzeni – powiedziała Ptasi Duch.
– Między tą latarnią i wieżą jest mnóstwo wszystkiego.
– Kontroler – zaczęła Ptasi Duch, ale nie chciał na nią spojrzeć,
nie chciał widzieć oczu przypominających mu teraz istotę, którą stała
się biolożka. – Kontroler, tego nie można zresetować. Nigdy nie
będzie można tego zresetować. To misja samobójcza.
Nie dodała tego głośno, ale uważała, że to misja samobójcza dla
Grace i dla Kontrolera. Kto mógł wiedzieć, czym okaże się dla niej?
– Dyrektorka myślała, że mogłabyś zmienić kierunek –
powiedział – że mogłabyś to zmienić, gdybyś się wystarczająco
mocno postarała.
Nieśmiała nadzieja. Dziecinny atak na nakazy rzeczywistości.
„Zamknij oczy i pomyśl życzenie”. Myślał o świetle na dnie wieży,
o kolejnej rzeczy, o której nie wiedział, zanim wszedł do Strefy X.
Myślał o tym, że jest chory, coraz bardziej chory, i o tym, co to
oznacza. Przynajmniej teraz wszyscy byli na odkrytej pozycji,
widział ich doskonale. Jasność, Lowry’ego, wszystko. Całą
mieszankę, łącznie z jądrem, które wciąż nazywał Johnem
Rodriguezem. Rodriguezem nienależącym do nikogo. Ściskającym
w dłoni figurkę wyrzeźbioną przez ojca i schowaną w kieszeni.
Pamiętającym coś więcej niż tylko rozpad i ruinę tego wszystkiego.
– To prawda, że mamy coś, czego nikt inny nie miał –
powiedziała Grace.
– Czyli co? – spytała Ptasi Duch sceptycznym, wątpiącym
tonem.
– Ciebie – odparła Grace. – Jedyną kserokopię ostatniego planu
dyrektorki.
0014. DYREKTORKA

Kiedy w końcu wracasz do Southern Reach, czeka na ciebie


prezent: oprawione w ramkę czarno-białe zdjęcie latarnika, jego
pomocnika i bawiącej się na skałach dziewczynki z pochyloną
głową w kapturze zasłaniającym twarz. Krew uderza ci do głowy
i o mało nie mdlejesz. Nie wiedziałaś, że to zdjęcie nadal istnieje.
„To do twojego gabinetu – czytasz w dołączonym do zdjęcia
uszczypliwym liściku. – Powinnaś powiesić je sobie na ścianie.
Właściwie to musisz je tam powiesić. Będzie ci przypominało, jak
daleko zaszłaś. W podziękowaniu za lata służby i lojalności.
Z wyrazami miłości i całusami Jimmy Boy”.
Wtedy uświadamiasz sobie, że z Lowrym jest o wiele gorzej, niż
kiedykolwiek myślałaś. Że wikła się w coraz bardziej spektakularne
i coraz poważniejsze dysfunkcje, żeby sprawdzić, ile system może
znieść, zanim go przyłapią. Z każdym kolejnym rokiem chyba coraz
bardziej delektuje się swoimi tajnymi operacjami. Nie dlatego, że są
owiane tajemnicą, lecz dla tych emocjonujących chwil, kiedy dzięki
jego działaniom albo za sprawą zrządzenia losu szczegóły tych
operacji prawie wychodzą na jaw.
Tylko skąd się wzięło to zdjęcie?
– Znajdź wszystko, co się da, na Jackie Severance – mówisz do
Grace. – Wyciągnij wszystkie pliki, w których jest jakaś wzmianka
o Jacku Severance. I o synu Jackie, Johnie Rodriguezie. Nawet jeśli
to zajmie rok. Szukamy powiązań Severance’ów z Lowrym.
Czujesz się tak, jakby to był jakiś grzeszny sojusz, diabelski
pakt. Podejrzenie złej wiary. Czegoś ukrytego w spoinach między
kamieniami.
Tymczasem musisz się zająć rośliną i komórką, bardzo
wczesnym modelem – to wszystko, co przyniosłaś ze swojej
wyprawy. Nie licząc nowego poczucia izolacji, wyobcowania,
odgrodzenia od personelu.
Gdy spotykasz na korytarzu Whitby’ego, czasami patrzysz mu
w oczy, witasz go skinieniem głowy i masz poczucie, że łączy was
wspólny sekret. Kiedy indziej musisz odwrócić wzrok i patrzeć na
zniszczoną zieloną wykładzinę wijącą się przez wszystkie korytarze.
Rzucasz jakąś uprzejmą uwagę w stołówce, próbujesz się skupić na
zebraniach, na których planują kolejną ekspedycję. Próbujesz
udawać, że wszystko jest jak zwykle. Czy Whitby się załamał?
Czasami przez jego twarz znowu przemyka dawny uśmiech. Znów
pojawia się jego dawna pewność, jego inteligencja, ale to nie trwa
długo. Światło w jego oczach szybko gaśnie i wraca ciemność.
Nie mogłabyś mu powiedzieć niczego z wyjątkiem
„przepraszam”, ale nawet tego nie jesteś w stanie wykrztusić. Nie
jesteś w stanie zmienić chwil, które go zmieniły – możesz to zrobić
jedynie w swojej pamięci, a nawet w pamięci taką próbę przysłania
szybko wzbierające „coś” z dna, coś, co przeraziło cię tak mocno, że
porzuciłaś Saula na schodach tunelu. Później sobie wmawiałaś, że
Saul nie był prawdziwy, że nie mógł być prawdziwy, więc nikogo
nie porzuciłaś. „Nie zapomnij o mnie” – powiedział tak dawno temu
i nigdy go nie zapomnisz, ale być może będziesz musiała go
zostawić. Tę zjawę. Tę halucynację, którą wciąż starasz się
zracjonalizować, gdy siedzisz przy barze w Chipper’s Star Lanes
albo dyskutujesz o polityce z Grace na dachu Southern Reach,
dowodząc, że to wcale nie była halucynacja.
Dzieje się tak między innymi dlatego, że przyniosłaś roślinę.
Przez jakiś czas masz obsesję na punkcie każdego z jej
ciemnozielonych liści, które widziane z góry tworzą rodzaj
wachlarzowego kręgu, choć z boku ten efekt zupełnie zanika. Może
jeśli skupisz się na roślinie, zdołasz na jakiś czas zapomnieć
o przyczajonym Lowrym. Może Saul straci wszelkie znaczenie.
Może zdołasz ocalić coś z... niczego.
Roślina nie chce umrzeć.
Żadne pasożyty nie chcą jej tknąć.
Roślina nie chce umrzeć.
Nie szkodzą jej skrajne temperatury. Zamroź ją, a odtaje. Spal,
a się odtworzy.
Roślina nie chce umrzeć.
Cokolwiek próbujesz zrobić, jakiekolwiek eksperymenty
przeprowadzasz na tej roślinie w sterylnej, oślepiającej bieli
magazynu próbek... roślina nie chce umrzeć. Nie chodzi o to, że
chcesz zarządzić jej egzekucję, ale naukowcy pobierają z niej próbki,
a potem cię informują, że roślina opiera się śmierci. Że można by ją
posiekać na pięćdziesiąt kawałeczków, włożyć je do kuchennej
miarki i doprawić nią stek... a ona najprawdopodobniej urosłaby
w tobie i w końcu wydostała się na zewnątrz, szukając światła.
Ustępujesz zatem i pozwalasz zabrać próbki do Centrali, żeby
eksperci mogli rozwiązać tajemnicę tej prostej, zwyczajnej rośliny,
która wygląda jak mnóstwo innych bylin rosnących
w umiarkowanym klimacie. Próbki przesyłasz też do tajnej siedziby
Lowry’ego, gdzie być może zostaną umieszczone obok klatek
w jego bunkrach do eksperymentów, lecz nigdy nie dotrą do ciebie
żadne wnioski z tych badań. Wszystko odbywa się w czasie
gorączkowego krojenia na plasterki i w kostkę innych egzemplarzy
w magazynie próbek, żeby przypadkiem nie nastąpił jakiś efekt
domina i żeby niczego nie przeoczyć. Ale niczego nie przeoczyłaś.
– Wątpię, żebyśmy patrzyli na roślinę – mówi nieśmiało Whitby
na jednym z zebrań, ryzykując popsucie odnowionych relacji
z działem naukowym, w którym zaszył się jak w jakimś azylu.
– Dlaczego w takim razie widzimy roślinę, Whitby? – pyta
Cheney, któremu udaje się wyrazić powszechną irytację. – Dlaczego
widzimy roślinę, która wygląda jak roślina będąca rośliną? Robi to,
co inne rośliny: przeprowadza fotosyntezę, czerpie wodę
korzeniami. Dlaczego? To wcale nie jest trudne pytanie, prawda?
A może tak? Może to trudne pytanie, bo ja wiem, może czegoś nie
rozumiem? Ale to będzie kłopot, nie uważasz? Konieczność
ustalenia na nowo, że rzeczy, które uważamy za te rzeczy, naprawdę
są właśnie nimi, a nie czymś zupełnie innym. Tylko pomyśl o tych
wszystkich pieprzonych sprawach, które będziemy musieli ustalić
na nowo, jeśli masz rację, Whitby. Poczynając od ciebie! –
Złuszczona, coraz bardziej czerwona twarz Cheneya zbliża się do
Whitby’ego, jakby był naczyniem zawierającym całe zło, które
nękało Cheneya od dnia jego narodzin. – Czy jeśli to jest trudne
pytanie – pyta Cheney ściszonym głosem – to nie powinniśmy
ponownie sformułować wszystkich naprawdę trudnych pytań?
Później Whitby częstuje cię informacjami na temat wpływu
mechaniki kwantowej na fotosyntezę, które sprowadzają się do tego,
że „anteny odbierają światło, a do anteny można się podpiąć” i że
„jeden organizm może wyglądać z drugiego organizmu, ale w nim
nie żyć”, że rośliny ze sobą „rozmawiają”, a komunikacja może się
odbywać w formie chemicznej i poprzez procesy niewidoczne dla
człowieka, wskutek czego ich nagłe uwidocznienie się byłoby
„wstrząsem o nieodwracalnych skutkach dla systemu”.
Dla Southern Reach? Dla ludzkości?
O tym Whitby mówi jednak niewiele, zmienia temat.
Gwałtownie.

Na punkcie telefonu komórkowego masz mniejszą obsesję.


Aparat leży u techników w dziale komputerowym – u tych, którzy
mają odpowiednie uprawnienia. Ale technicy nie są w stanie go
uruchomić, są zdezorientowani, może nawet wytrąceni
z równowagi. Żadna część telefonu nie wygląda na zepsutą.
Powinien działać. A zwyczajnie nie działa. Powinien ujawnić
swojego właściciela. Nie ujawnia.
– Jakby tak naprawdę wcale nie był z części, z których powinien
być. Ale wygląda zupełnie normalnie: jak zwyczajny telefon. Tyle że
bardzo stary.
Pękaty telefoniczny weteran jest porysowany, podrapany
i zniszczony. Wygląda tak, jak ty czasami się czujesz.
Proponujesz go Lowry’emu podczas jednej z waszych rozmów
telefonicznych jako rodzaj ofiary albo zastawu. Daj Lowry’emu
wyłączność, niech się nim zajmie jak pies nową kością, żeby stara
mogła trochę odpocząć. Ale on go nie chce – nalega, żebyś go
zatrzymała.
To coś, co przemycił do Strefy X któryś z członków
ekspedycji? A może wniósł go niechcący? Może telefon pochodzi
z niedawnej wyprawy, gdyż ktoś uznał, że jest wystarczająco stary
i nie zakłóci drzemki Strefy X? Może pochodzi z ekspedycji sprzed
interwencji Lowry’ego, sprzed twoich rządów, gdy stosowano
jeszcze prymitywne, niezbadane techniki?
Przypominasz sobie najwcześniejsze zdjęcia i nagrania – Lowry
i inni w kombinezonach będących tak naprawdę piankami do
nurkowania na dużej głębokości: mieli w nich przejść przez granicę,
zanim odkryli, że są niepotrzebne. Lowry wrócił zdezorientowany,
bełkotał na nagraniu wideo słowa, których później się wyparł:
mówił, że nic nigdy nie przejdzie przez drzwi w granicy, nic.
Czekali na duchy, na coś od dawna martwego, na jakiś pomnik
Strefy X, na jej grób.
– Co sprawiło, że Strefa X to wypluła? – pytasz Grace, siedząc
bezpiecznie na dachu Beyond Reach. – Co sprawiło, że znalazł to
akurat Whitby?
– Dobre pytanie.
Prezent od Martwego Whitby’ego.
– Dlaczego ten telefon pozwolił się znaleźć?
To pytanie wydaje się właściwe. Bywają dni, że chcesz
powiedzieć Grace... o wszystkim. Przeważnie jednak chcesz ją
chronić przed informacjami, które i tak nie wpłyną na jej pracę, na
jej życie. Z jakiegoś powodu Martwy Whitby i duch Saula zgodnie
mówią, że twoje imię nie jest twoim imieniem. Że twoje wszystkie
mało istotne cechy to kłamstwo.
W końcu w samym środku tego wszystkiego dzwoni telefon,
którego się bałaś: Lowry w konkretnej sprawie. Wpatrujesz się
w obciążające zdjęcie na ścianie: ty na skałach. Przed pstryknięciem
tego zdjęcia albo zaraz potem krzyczałaś: „Jestem potworem! Jestem
potworem!”.
– Przypieczętowaliśmy kolejną jedenastą ekspedycję.
– Już.
– Wyruszy za trzy miesiące. Jesteśmy prawie gotowi.
Masz ochotę powiedzieć: „pora już przestać ingerować w Strefę
X, zamiast ingerować w nią jeszcze bardziej”, ale się
powstrzymujesz. Kombinowanie. Podejmowane przez Lowry’ego
najróżniejsze próby kontrolowania czegoś, czego tak naprawdę nie
można kontrolować.
– To za wcześnie – mówisz.
O wiele za wcześnie. Nie zmieniło się nic oprócz tego, że
przekroczyłaś granicę i przyniosłaś dwie rzeczy, których nie
potrafisz wytłumaczyć.
– Może już pora, żebyś przestała być takim pieprzonym
tchórzem – mówi Lowry. – Trzy miesiące. Szykuj się, Cynthia.
Rzuca słuchawkę, a ty wyobrażasz sobie, że jego telefon ma
obudowę z wypolerowanej ludzkiej czaszki.
Do mózgu psychologa z ekspedycji, która potem okaże się
ostatnią jedenastą ekspedycją, wszczepiają coś, co Lowry nazywa
„perłą nadzoru i pamięci”. Jakąś maleńką cząstkę srebrnego jaja
Centrali, przechodzącą najpierw przez skore do manipulacji dłonie
Lowry’ego. To coś sprawia, że człowiek „nie jest sobą”. Zgadzasz
się na to, gdyż nie chcesz stracić pracy, pragniesz być blisko tego,
co dla ciebie ważne.
Rok później ostatnia jedenasta ekspedycja wraca i jej
członkowie zachowują się prawie jak zombie. Ich wspomnienia są
bardziej niewyraźne niż wspomnienia pijanego weterana w Star
Lanes Lounge. Półtora roku później wszyscy umierają na raka,
a Lowry znowu mówi ci przez telefon o „następnej jedenastej
ekspedycji” i „udoskonaleniu procesu”. Uświadamiasz sobie, że coś
musi się zmienić. Znowu. A ponieważ nie możesz przystawić
pistoletu do głowy Lowry’ego i pociągnąć za spust, wszystko
sprowadzi się do wywarcia wpływu na skład ekspedycji, na jej
umiejscowienie i na mnóstwo mniej ważnych czynników. Możliwe,
że żadne z tych działań niczego nie zmieni, ale musisz spróbować.
Dlatego że nie chcesz więcej widzieć zagubionych, pustych twarzy,
nie chcesz widzieć ludzi, których pozbawiono czegoś tak ważnego,
że nie sposób tego wyrazić słowami.

Morale w Southern Reach podupada, kiedy ostatnia jedenasta


ekspedycja wraca i bardzo szybko przenosi się w inne, nieznane
miejsce. To odrętwienie? Raczej poczucie, że po przejściu tylu
kryzysów trzeba oszczędzać emocje, że nie należy ich trwonić.
W stenogramach czytasz: „To był piękny dzień”. „W czasie
ekspedycji nic się nie działo”. „Wykonując misję, nie napotkaliśmy
żadnych problemów”.
Na czym według nich polegała misja? Na to pytanie nigdy nie
odpowiadali. Grace mówiła o nich nabożnym tonem, prawie jakby
zostali świętymi. W dziale naukowym Cheney długo był milczący
i zrezygnowany, jakby kolorowy telewizor jego komentarzy ustąpił
miejsca czarno-białemu modelowi z jednym kanałem pokazującym
ziarnistą planszę. Z Centrali zadzwonił jakiś efemeryczny, eteryczny
Pitman z niejasnymi kondolencjami. Pewna wyrachowana
obojętność jego tonu wskazywała na to, że pomylił numer.
To ty widziałaś wijącego się robaka zepsucia Lowry’ego:
widziałaś, że targ, którego dobiliście i który pozwolił mu na tak
wielką ingerencję i kontrolę, nie był tego wart.
Co gorsza, Jackie Severance zaczyna składać regularne wizyty
w Southern Reach, jakby Centralę coś niepokoiło. Jackie lubi
chodzić po twoim gabinecie i woli gestykulować podczas mówienia,
zamiast spokojnie siedzieć. Z tą emisariuszką Centrali musisz stawać
twarzą w twarz, nie tak jak z Lowrym.
– To moja kuratorka – mówisz Grace.
– W takim razie kim jest Lowry?
– Partnerem kuratorki? Jej szefem? Pracownikiem?
Sama nie wiesz.
– Zagadka owinięta w łamigłówkę – podsumowuje Grace. –
Wiesz, co knuje jej ojciec Jack Severance?
– Nie. Co?
– Wszystko.
Knuje tak bardzo, że Grace nie zdołała jeszcze przez to
wszystko przebrnąć.
Kiedy dzwoni Severance, masz wrażenie, że dogląda swojej
inwestycji, ocenia wielkość ryzyka.
– Nigdy nie masz tego dość? – pyta Severance więcej niż raz
i jesteś przekonana, że po prostu prowadzi rozmowę.
– Nie – kłamiesz i odpowiadasz swoim ulubionym frazesem: –
Każdy z nas ma do wykonania swoją robotę.
Gdy dawniej pracowała w Southern Reach, lubiłaś ją – była
bystra, czarująca i dobrze się spisała, usprawniając logistykę: rzuciła
się w wir pracy i zrobiła, co do niej należało. Odkąd jednak jest
związana z Lowrym, nie możesz ryzykować i uznawać, że jej
obecność nie jest zarazem jego obecnością.
– Żywej pluskwy nie da się tak po prostu wyciągnąć spomiędzy
płyt sufitu – mówisz, popijając brandy z Grace.
Poza tym szyk Severance trochę podupadł: czasami wygląda jak
zmęczona, pobladła ekspedientka przy stoisku z kosmetykami do
makijażu w domu towarowym.
Severance siedzi obok ciebie i długo obserwuje przez kamery
przemysłowe tych, którzy wrócili. Trzyma kubek kawy, co kilka
minut spogląda na telefon, często się oddala, by prowadzić jakieś
poboczne rozmowy o zupełnie innych przedsięwzięciach, a potem
wraca i zadaje pytania.
„Jesteś pewna, że nie są niczym skażeni?”
„Kiedy wyślesz następną ekspedycję?”
„Co myślisz o metodach Lowry’ego?”
„Na co wydałabyś pieniądze, gdybyś miała większy budżet?”
„Wiesz, czego szukasz?”
Nie, nie wiesz. Ona wie, że nie wiesz. Nie wiesz nawet, na co
patrzysz, kiedy widzisz coraz bardziej wymizerowanych ludzi i w
końcu żywe szkielety, a potem już nawet nie to. Psycholog jest
chyba jeszcze bardziej oszołomiony niż pozostali, niczym rodzaj
ostrzeżenia, jakby był efektem ubocznym swojej profesji, efektem
ubocznym spotkania ze Strefą X. Uważne spojrzenie na jego
historię ujawnia jednak, że Lowry prawdopodobnie obciążył go
największym ciężarem – może myślał, że dzięki swojej profesji
psycholog będzie silniejszy niż inni. Wiązania, warunkowanie,
psychologiczne sztuczki – uzbrojony w wiedzę psycholog
z pewnością mógł je lepiej znieść. Tylko że wcale nie zniósł ich
dobrze i jak się okazało, „ukryte żądło” w jego mózgu było
bezużyteczne w Strefie X.
– Na pewno niektóre sprawy rozegrałabyś inaczej – mówi
Severance.
Wydajesz z siebie jakiś nieokreślony dźwięk i udajesz, że
zapisujesz coś w notesie. Może listę zakupów. Może rysujesz pusty
okrąg przedstawiający granicę albo Centralę. Roślinę wyrastającą
z telefonu komórkowego. A może powinnaś po prostu napisać:
„pierdol się”, i mieć to już za sobą? Może powinnaś zacząć gryźć,
żeby wydostać się z pułapki Lowry’ego?

W pewnym momencie po śmierci uczestników ostatniej


jedenastej ekspedycji bierzesz od dozorcy czarną farbę oraz grube
czarne flamastry i otwierasz nieprzydatne drzwi dające ci dostęp do
pustej ściany – ofiary niechlujnego remontu korytarza. Piszesz
słowa zebrane w anomalii topograficznej – słowa które, jak wiesz,
zostawia tam latarnik (przebłysk intuicji na zebraniu pozwala ci
zarządzić bardziej szczegółowe niż dotychczas badanie przeszłości
Saula).
Poza tym rysujesz mapę wszystkich ważnych punktów
w Strefie X. Jest na niej obóz albo Miraż (tak go teraz nazywasz).
Jest latarnia morska, która powinna dawać jakieś poczucie
bezpieczeństwa, ale zbyt często go nie daje. Miejsce, w którym
umierają dzienniki. Jest anomalia topograficzna: dziura w ziemi
skupiająca całą inicjatywę i zaangażowanie, lecz dająca jedynie
mgliste i rozmyte wnioski. Jest jeszcze wyspa i wreszcie samo
Southern Reach, które wygląda jak ostatni punkt obrony przed
wrogiem albo najdalej wysunięta placówka.
– Będzie nudno jak cholera – powiedział Lowry, kompletnie
pijany na swoim pożegnalnym przyjęciu przed przeniesieniem do
Centrali, zaledwie trzy lata po tym, jak cię zatrudniono. – Jeśli
wygrają, będziemy się zajebiście nudzić. Jeśli przyjdzie nam żyć
w takim świecie.
Jakby ludzie w ogóle mieli żyć „w takim świecie”, wbrew temu,
co przepowiedziały i wciąż przepowiadały wszelkie dowody. Jakby
nie było nic gorszego niż nuda i jedynym sensem życia ludzi na
Ziemi było szukanie sposobu na zwalczenie nudy i staranie się o to,
żeby – jak to ujął Whitby, mówiąc o równoległych wszechświatach
– można było jakoś wytłumaczyć „wszystkie chwile”, żeby umysły
nie wypełniły się pustką, którą same stworzyły, żeby zwyczajnie
móc się nudzić.
Na innym przyjęciu wiele lat później, kiedy jakiś członek
personelu sformułował równie cyniczną, przygnębiającą opinię,
nieustraszona Grace powiedziała, jakby odpowiadała Lowry’emu:
– Jestem tu ze względu na moją rodzinę. Ze względu na moją
rodzinę, na dyrektorkę i dlatego, że nie chcę zrezygnować ani z nich,
ani z was.
Powiedziała tak, mimo że nie mogła się dzielić z rodziną walką,
jaką toczyła w Southern Reach, będąc twoją „prawą ręką”, jak
sarkastycznie mówi Lowry. To bluźnierczy głos rozsądku, gdy twój
głos brzmi zbyt ezoterycznie, zbyt odlegle.
W połowie rysowania mapy czujesz na sobie czyjś wzrok. To
Grace. Stoi z założonymi rękami i obserwuje cię z kwaśną miną.
Zamyka za sobą drzwi do gabinetu i tylko patrzy bez słowa.
– Mogę ci w czymś pomóc? – pytasz, trzymając w jednej ręce
puszkę z farbą, a w drugiej pędzel.
– Możesz mnie zapewnić, że wszystko jest w porządku.
Chyba po raz pierwszy wyczuwasz jej wątpliwości. Nie
sprzeciw, ale wątpliwości, a biorąc pod uwagę, jak bardzo wszystko
w Southern Reach opiera się teraz na wierze, jej wątpliwości cię
martwią.
– Nic mi nie jest – mówisz. – Naprawdę. Po prostu chcę
przypomnieć.
– O czym? Komu? Personelowi? Chcesz mu przypomnieć, że
jesteś trochę ekscentryczna?
Wtedy ogarnia cię złość i czujesz się trochę urażona. Lowry,
pomijając jego liczne wady, mógłby nie uznać tego za dziwactwo.
On by zrozumiał. Z drugiej strony gdyby to Lowry malował mapę
na ścianie w swoim gabinecie, nikt by tego nie kwestionował.
Pytaliby, czy mogą potrzymać pędzel, zamalować to albo tamto
miejsce, przynieść więcej farby.
Dążąc do pełnego efektu, do wywarcia większego nacisku na
najwrażliwsze miejsce, mówisz do Grace:
– Kiedy to skończę, zamierzam zarządzić ekshumację członków
ostatniej jedenastej ekspedycji.
– Dlaczego?
Jest przerażona, z jakiegoś powodu czuje wstręt do takiej
profanacji.
– Bo uważam, że to konieczne. A to wystarczający powód.
Grace nazywa to „stylem Lowry’ego” – nie chodzi nawet
o gwałtowność, ale o upór.
– Cynthia – mówi Grace. – To, co myślę albo nie, nie ma tu
znaczenia, ale reszta personelu powinna chcieć cię popierać.
Twój upór rośnie: przychodzi ci do głowy, że tak naprawdę
potrzebujesz jedynie poparcia Lowry’ego oraz Severance i będziesz
mogła tu zostać na zawsze. Przeraża cię jednak myśl o kolejnych
trzydziestu siedmiu ekspedycjach, z których wróci tylko kilka, myśl
o sobie, o Grace i Whitbym, coraz bardziej znużonych i cynicznych,
starzejących się, działających mechanicznie i niepomagających
nikomu, nawet sobie.
– Dokończę to – mówisz do Grace pojednawczym tonem. –
Dlatego że to zaczęłam.
– No, wyglądałoby cholernie głupio, gdybyś nie dokończyła –
mówi, też idąc na ustępstwo.
– Właśnie. Gdybym nie dokończyła, wyglądałoby jeszcze
głupiej niż teraz.
– Pozwól, że ci pomogę – mówi Grace i wzrusza cię nacisk,
z jakim wymawia te słowa.
Zawsze będzie cię wzruszał.
„Pozwól, że ci pomogę”.
– No dobrze – mówisz szorstko i podajesz jej drugi pędzel.

Mimo wszystko wciąż zamierzasz wykopać zmarłych i nadal się


zastanawiasz, jak zmienić paradygmat – Lowry ciągle próbuje go
zmieniać. Myślisz o tym, kiedy w weekend grasz w kręgle
w Chipper’s, kiedy wycinasz w domu kupony ze sklepu
spożywczego, kiedy się kąpiesz, kiedy idziesz na lekcję tańca
towarzyskiego, dlatego że normalnie nigdy byś czegoś takiego nie
zrobiła. Robisz to zatem, czując, że jeśli Severance ma cię na oku,
uzna to za „nieprzewidywalne” zachowanie, ale nic cię to nie
obchodzi. Idziesz tam świadomie, zastawiasz na siebie pułapkę,
więc jeśli teraz poczujesz się jak w potrzasku, to wyłącznie
z własnej winy.
Następnego dnia Grace wraca do tematu malowidła na ścianie za
drzwiami – jak zwykle nie potrafi o tym zapomnieć. Robi to jednak
prywatnie, na dachu, który – jesteś tego prawie pewna – budzi już
pewne podejrzenia Cheneya, podobnie jak udział „mrocznej energii”
w utrzymaniu niewidzialnej granicy...
– Masz jakiś plan, prawda? – pyta Grace. – To wszystko jest
częścią jakiegoś planu. Liczę na to, że masz plan.
Kiwasz zatem głową i mówisz z uśmiechem:
– Tak, Grace, mam plan.
Nie chcesz zawieść zaufania. Co dobrego przyszłoby z słów:
„Mam tylko przeczucie, intuicję i krótką rozmowę z człowiekiem,
który powinien już nie żyć. Mam roślinę i zepsuty telefon”.
W snach stoisz z boku i obserwujesz wojnę Centrali ze Strefą
X. W jednej ręce trzymasz roślinę, w drugiej telefon komórkowy.
Na jakimś podstawowym poziomie czujesz, że ten konflikt trwa
o wiele dłużej niż trzydzieści lat – przez niezliczone wieki toczył się
w tajemnicy. Centrala to ostatnia próżnia mogąca przeciwdziałać
Strefie X: bezosobowa, antyseptyczna, podobna do labiryntu
i niepoznana. Nie potrafisz się powstrzymać i zdradzasz tę fasadę
w okropny sposób: czasami podziwiasz śmiertelną żywotność
Lowry’ego na takim tle, sylwetkę wijącą się na nijakim białym
ekranie.
0015. LATARNIK

Zachodnia syrena wreszcie naprawiona. Zamalowałem białą


część stawy od strony oceanu. Naprawiłem też drabinę, ale dalej
jest chybotliwa, niepewna. Coś rozwaliło dolną część
ogrodzenia i dostało się do ogródka, ale nie wiem co. Nie ma
śladów sarny, lecz to najbardziej prawdopodobna
winowajczyni. BSN? Cienie otchłani są niczym płatki
potwornego kwiatu. Nie miałem ochoty na spacer, ale z latarni
widziałem: muchołówkę (nie jestem pewny jaką), fregatowate,
rybitwy małe, kormorany, szczudłaka (!) i dwie lasówki
szarogrzbiete. Na plaży znalazłem wielką wyrzuconą iglicznię
i kilka niebieskich meduz gnijących w piasku.

Pojawiło się rozżarzone światło. Pojawiła się ruchoma gwiazda,


słońce runęło na Ziemię. Z niebios spadła olbrzymia płonąca
pochodnia, z której kapały gęste płomienie. To światło i ta gwiazda
wstrząsnęły niebem i plażą, gdzie Saul jeszcze przed chwilą
spacerował pod bezchmurnym, błękitnym niebem. Gdy próbował
uciekać, paląca moc rozpędzonego obiektu poraziła jego zmysły,
rzuciła go na kolana, a potem padł twarzą na piasek. Krzyczał, kiedy
promienie i iskry rozprysły się wokół, a jądro światła uderzyło
gdzieś przed nim, roztrzaskując mu zęby w ustach i zmieniając jego
kości w pył. Echo wciąż pobrzmiewało w jego wnętrzu, gdy
próbował odzyskać równowagę, mimo że impet wywołał olbrzymią
falę przypominającą żywą istotę i skierowaną ku plaży. Gdy na
niego spadła, jej ciężar, jej ogrom zniszczył go jeszcze raz i zmiótł
wszystko, co Saul mógłby rozpoznać, wszystko, co znał. Saul
wydał z siebie zduszony okrzyk. Zmaltretowany i ranny zanurzył
umęczone ręce we wstrząsająco zimnym piasku. Piasek miał inną
konsystencję niż zwykle i maleńkie żyjątka, które w nim mieszkały,
też się zmieniły. Latarnik nie chciał podnosić głowy i patrzeć na
otoczenie, bał się, że krajobraz też się zmienił, że wygląda zupełnie
inaczej i nie będzie w stanie go poznać.
Fala się cofnęła. Jaskrawe światło zniknęło.
Saul zdołał wstać, zrobił kilka chwiejnych kroków, a potem zdał
sobie sprawę, że wszystko wokół powróciło do dawnego stanu.
Świat, jaki znał, świat, jaki kochał: spokojny, niezmieniony. Fala nie
zniszczyła latarni morskiej na brzegu. Mewy fruwały, a w oddali
ktoś szedł, szukając muszli. Saul strzepnął piasek z koszuli
i szortów, a potem długo stał pochylony, opierając ręce na udach.
Impet uderzenia wciąż pobrzmiewał mu w uszach, wspomnienie tej
mocy wciąż wywoływało dreszcze. Nie pozostał po tym jednak
żaden ślad oprócz melancholii, jakby latarnik nosił w sobie jedyne
wspomnienie po jakimś utraconym świecie.
Potem nie mógł przestać się trząść, zastanawiał się, czy nie
popada w obłęd. To wymagało mniejszej pychy niż uznanie, że
właśnie dostał wiadomość z góry. Ponieważ w środku światła, które
na niego spadło, ukazał mu się obraz, znajomy wzór: osiem liści
dziwnej rośliny. Każdy z nich przypominał stopień spiralnych
schodów prowadzących ku nicości.

Nastał późny ranek. Skały były śliskie i ostre, wysadzane


czareczkami i pąklami. Przedwieczne widłonogi przemykały po
nich, szukając wszystkiego, co można by wygrzebać,
a nagromadzone tam wodorosty tworzące wąskie, grube, a czasem
galaretowate pasma wydzielały cierpki, stęchły zapach.
Saul czuł ulgę, siedząc tam, próbując dojść do siebie. Patrzył na
basen pływowy rozciągnięty u jego stóp i czuł twardą skałę pod
pośladkami. Próbował zapanować nad drżeniem. Miewał już różne
wizje, ale żadna nie była tak potężna jak ta. Ogarnęło go przemożne
pragnienie spotkania z Henrym, zwierzenia się ze wszystkich
objawów człowiekowi, którego – po tym jak okazał się zapalonym
i stukniętym łowcą duchów – wspominał niemal z sympatią. Po
pamiętnym nocnym incydencie Saul nie widział jednak ani
Henry’ego, ani Suzanne. Nie spotkał też więcej tamtej dziwnej
kobiety. Czasem miał wrażenie, że ktoś go obserwuje, ale być może
był to jedynie skutek uwierzenia Henry’emu, gdy ten oznajmił, że
„znajdzie” prawdę, sugerując, że jeszcze wróci.
Rozciągający się tuż przed Saulem basen pływowy przysłaniały
frustrujące chmury, które płynęły po niebie, zmieniając barwę
światła, albo fałdki powstające na wodzie, kiedy wzmagał się wiatr.
Kiedy jednak znowu pojawiło się słońce i Saul ujrzał coś więcej niż
tylko odbicie swojej twarzy i kolan, basen zmienił się w rodzaj
żywego gabinetu osobliwości. Może i latarnik wolał spacerować
i obserwować ptaki, ale rozumiał także fascynację basenami
pływowymi.
Gruba pomarańczowa rozgwiazda, ospała albo śpiąca, leżała do
połowy zanurzona w wodzie. Jakaś denna ryba przyglądała się
Saulowi wyłupiastymi, jakby znużonymi oczami – pękate
stworzenie z zasznurowanymi ustami o ciele koloru piasku
i przypominających klejnoty szafirowo-złotych oczach. Maleńki
czerwony krab przemknął przez tę przestrzeń ku czemuś, co dla
niego musiało być ziejącą czarną otchłanią wiodącą na dół – może
do bezkresnej sieci tycich jaskiń wydrążonych w skałach na
przestrzeni lat. Jeśli Saul wpatrywał się w pokrzepiającą nicość tego
mikrokosmosu wystarczająco długo, wszystko inne odpływało –
nawet jego ciemne odbicie.
Właśnie tam kilka minut później znalazła go Gloria. Chyba
wiedział, że przyjdzie – skały były dla niej tym, czym dla niego stała
się latarnia.
Usiadła obok niego, jakby była niezniszczalna. Tyłek
w sztruksowych spodniach prawie nie ślizgał się na twardej skale.
Jakby sam też był z kamienia. Jej twarde ciało zmusiło Saula do
lekkiego odsunięcia się w bok. Sapała po szybkiej wspinaczce.
Udało jej się wykrztusić coś w rodzaju „uhmm”, które miało
wyrażać aprobatę dla wybranej przez niego formy rozrywki.
Odpowiedział jej lekkim uśmiechem i kiwnął głową.
Przez dłuższą chwilę tylko siedzieli i patrzyli. Już wcześniej
uznał, że nie może z nią rozmawiać o tym, co widział, że źle by
postąpił, obarczając ją takim ciężarem. Jedyną osobą, której mógł
powiedzieć, był Charlie. Chyba.
Krab szukał czegoś w piasku. Zakamuflowana ryba
zaryzykowała i wolno ruszyła na lepkich płetwach
przypominających bure, nie do końca otwarte wachlarze, idąc
w stronę bezpiecznego cienia maleńkiego występu skalnego. Jedna
z rozgwiazd, jakby uchwycona w ekspozycji poklatkowej,
w hipnotyzująco powolnym tempie wycofała się do wody, aż
w końcu widać było tylko koniuszki jej dwóch odsłoniętych
i połyskujących ramion.
– Dlaczego tu siedzisz, zamiast pracować obok szopy albo
w latarni? – spytała w końcu Gloria.
– Dziś nie mam ochoty pracować.
Obrazy ze starych iluminowanych podręczników
przedstawiające rozpędzone komety na niebie, ilustracje ze starych
książek w domu ojca. Drżenie i cofnięcie się plaży eksplodującej
pod nogami. Dziwne stworzenia w piasku. Jaką wiadomość
powinien w tym ujrzeć?
– No tak, ja też nie zawsze mam ochotę iść do szkoły –
powiedziała. – Ale tobie przynajmniej płacą.
– To prawda, płacą mi – odparł. – Tobie nigdy nie będą płacili
za chodzenie do szkoły.
– A powinni. Muszę tam wiele znosić.
Zastanawiał się, jak wiele. Rzeczywiście, mogło tego być wiele.
– Szkoła jest ważna – powiedział, gdyż czuł, że powinien to
powiedzieć, jakby matka Glorii stała za nimi i wyczekująco stukała
nogą.
Gloria chwilę się zastanawiała, a potem dała mu kuksańca
w żebra w tak poufały sposób, jakby byli kumplami popijającymi
w wiejskim barze.
– Mówiłam mamie, że to też jest szkoła, ale nie dała się
przekonać.
– „To”, czyli co?
– Baseny pływowe. Las. Szlaki. To wszystko. Jasne,
przeważnie po prostu się obijam, ale poza tym czegoś się uczę.
Wyobrażał sobie, jak przebiegała ta rozmowa.
– Tu nie zdobędziesz żadnych stopni. – Po chwili jej pomysł
wydał mu się bardziej interesujący. – Ale możesz zebrać trochę
punktów u niedźwiedzi, jeśli będziesz na nie uważała.
Lekko odchyliła się do tyłu, żeby mu się przyjrzeć, jakby
poddawała go ponownej ocenie.
– To głupie. Dobrze się czujesz?
– No tak, cała ta rozmowa jest głupia.
– Dalej czujesz się inaczej?
– Co? Nie. Nie, Gloria, nic mi nie jest.
Potem przez chwilę obserwowali ryby. Ich rozmowa – to, że
zbyt gwałtownie się ruszali albo za głośno mówili – skłoniła denną
rybę do ponownego zagrzebania się w piasku, tak że teraz
spoglądały na nich tylko jej oczy.
– Latarnia morska też uczy mnie wielu rzeczy – powiedziała
Gloria, wyciągając Saula z zamyślenia.
– Stania prosto i emitowania głową światła w stronę oceanu?
Zachichotała, nagradzając zbyt wielkim uznaniem słowa, które
wypowiedział z co najmniej odrobiną uszczypliwości.
– Nie. Latarnia uczy mnie... Bądź cicho, pozwól mi powiedzieć.
Latarnia uczy mnie ciężkiej pracy, utrzymywania porządku
w pokoju, uczciwości i uprzejmości dla ludzi. – Spojrzała na swoje
stopy i po namyśle dodała: – W pokoju mam bałagan, czasami
kłamię i nie zawsze jestem uprzejma, ale mniej więcej o to chodzi.
– Ta ryba na dnie wyraźnie się ciebie boi – powiedział lekko
speszony.
– Co? Po prostu mnie nie zna. Gdyby mnie znała, uścisnęłaby
mi dłoń.
– Chyba nie ma nic, co mogłabyś powiedzieć, żeby ją do tego
nakłonić. Ale jest mnóstwo sposobów, w jakie mogłabyś ją
niechcący skrzywdzić.
Gdy patrzył w nieruchome niebieskie oczy ze złotymi
pasemkami – w ciemną pionową źrenicę – wydawało mu się to
podstawową prawdą.
Zignorowała jego słowa.
– Lubisz być latarnikiem, prawda, Saul?
Saul. Coś nowego. Kiedy stali się Saulem i Glorią, przestając
być panem Evansem i Glorią?
– A co, chcesz mnie zastąpić, gdy dorośniesz?
– Nie. Nigdy nie chciałabym być latarnikiem. Pracować z łopatą,
uprawiać pomidorów i bez przerwy chodzić po schodach.
Wydawało jej się, że właśnie na tym upływa mu czas?
Widocznie tak.
– Przynajmniej jesteś szczera.
– Tak. Mama mówi, że powinnam być mniej szczera.
– Chyba ma trochę racji.
Jego ojciec mógł być mniej szczery: szczerość to często tylko
sposób bycia okrutnym.
– W każdym razie nie mogę długo zostać.
W jej głosie pobrzmiewał prawdziwy żal.
– Szkoda, zwłaszcza że jesteś taka szczera.
– Właśnie. Muszę już iść. Niedługo przyjedzie po mnie mama.
Wybieramy się do miasta na spotkanie z moim tatą.
– Aha, zabiera cię na wakacje?
Więc to był ten dzień.
Po basenie pływowym znowu przesunął się cień i przez chwilę
Saul widział tylko ich dwie patrzące na dół twarze. Mógłby
uchodzić za jej ojca, prawda? A może był za stary? Ale takie myśli
były formą słabości.
– Tym razem wyjeżdżam na dłużej – powiedziała, wyraźnie nie
ciesząc się z tego powodu. – Mama chce, żebym tam spędziła co
najmniej dwa miesiące. Straciła drugą pracę i musi poszukać innej.
Ale to tylko osiem tygodni. Albo może sześćdziesiąt dni.
Spojrzał na nią i zauważył jej poważną minę. Dwa miesiące.
Niewyobrażalnie dużo czasu.
– Będziesz się dobrze bawiła. Kiedy wrócisz, docenisz to
miejsce jeszcze bardziej.
– Już je doceniam. I wcale nie będę się dobrze bawiła.
Dziewczyna taty to suka.
– Nie używaj tego słowa.
– Przepraszam. Ale to prawda.
– Tak mówi twoja mama?
– Nie. Sama to wymyśliłam. Nie było trudno.
– Spróbuj się z nią dogadać – powiedział Saul, docierając do
kresu wszystkich rad, jakie może dać latarnik. – To tylko na jakiś
czas.
– Pewnie. No i wrócę. Pomóż mi wstać, chyba przyjechała moja
mama.
Nie słyszał samochodu, ale to jeszcze o niczym nie świadczyło.
Podał jej rękę, zaparł się, żeby mogła się na nim oprzeć
i podźwignąć na nogi. Stała, balansując tuż obok niego i trzymając
rękę na jego ramieniu.
– Do widzenia, Saul – powiedziała. – Zarezerwuj dla mnie ten
basen pływowy.
– Postawię tu tabliczkę.
Próbował się uśmiechnąć.
Pokiwała głową, a potem pobiegła, pędząc po skałach jak jakiś
szalony śmiałek – popisywała się.
Pod wpływem chwili odwrócił się i zawołał za nią, zanim
znalazła się poza zasięgiem jego głosu:
– Hej, Gloria!
Odwróciła się, balansując z rozłożonymi rękami. Czekała.
– Nie zapomnij o mnie! Dbaj o siebie!
Starał się, żeby to zabrzmiało beztrosko, jak słowa mogące
rozpłynąć się w powietrzu. Jak nic ważnego.
Pokiwała głową, pomachała i powiedziała coś, czego nie
usłyszał, a zaraz potem pobiegła po trawie obok latarni morskiej,
okrążyła wieżę i zniknęła mu z oczu.
Ryba w basenie pływowym trzymała małego czerwonego kraba,
który walczył w powolny, refleksyjny sposób, prawie jakby nie
chciał się wyswobodzić.
0016. PTASI DUCH

Latarnia morska wyłoniła się z mgły i odbijających powierzchni


niczym lustrzany wizerunek samej siebie. Plaża była szara i zimna,
piasek szurał o kadłub łódki, kiedy zostawiali ją na płyciźnie. Małe
i lekko wygięte fale przypominały zniekształcone znaki zapytania
z piany. Latarnia morska wyglądała inaczej niż we wspomnieniach
Ptasiego Ducha, jej mury zniszczył ogień. Ślady sięgały aż do samej
góry, gdzie tkwił wyłączony reflektor ze światłem w środku. Ogień
buchnął też z okien na piętrze i wraz z kawałkami stłuczonego szkła
oraz ze wszystkimi talizmanami przynoszonymi tu przez ludzi na
przestrzeni lat nadał latarni morskiej wygląd jakiegoś szamańskiego
przedmiotu. Sprowadzono ją do roli stawy dla ich łódki, do
najprostszej z jej funkcji, do jednego zadania, które – ponieważ nie
było wykonywane – ją też czyniło nikomu niepotrzebną. Zmieniło ją
w wąską, nawiedzoną redutę.
– Spaliła ją kobieta dowodząca pogranicznikami – wyjaśniła im
Grace. – Spaliła ją, bo nie potrafiła jej zrozumieć. Z dziennikami
zrobiła to samo.
Ptasi Duch wyczuła jednak wahanie w głosie Grace, jakby
Grace wciąż ukrywała, co dokładnie stało się w latarni morskiej,
jakie oszustwo i rzeź się na to złożyły, jakby ukrywała szczegóły
tego, co przyszło od strony oceanu.
Grace przekazała tylko bezużyteczne informacje
o rozmieszczeniu pomarańczowych chorągiewek na rozkaz
dowódcy – przeważnie wewnątrz latarni morskiej –
o patologicznym katalogowaniu tego, co nieznane. Może usiłowano
oddzielić to, co prawdziwe, od tego, co wyobrażone? Jeśli tak, cel
nie został osiągnięty. Oznaczono jednak nawet pospolity oset.
Gdyby pogranicznicy mieli więcej czasu, mogliby oznakować cały
świat.
Ptasi Duch wyobraziła sobie obojętne na to wszystko dzienniki,
wciąż na swoim miejscu, odtworzone. Czy powinni tam teraz wejść,
wspiąć się po schodach do laterny, otworzyć klapę w podłodze
i spojrzeć na dół tak jak biolożka – a może i nie – wiele lat temu?
Czy światło odbite od tych zastygłych sprawozdań
napromieniowałoby ich myśli, zatruło sny, uwięziło ich na zawsze?
A może teraz była tam jedynie góra popiołu? Ptasi Duch nie chciała
wiedzieć.
Popołudnie dobiegało końca. Opuścili wyspę wcześnie rano,
w większej łódce, którą Grace trzymała w miejscu niewidocznym
z pomostu. Biolożka już się nie pojawiła, lecz Kontroler wpatrywał
się w wodę z lękiem, który wydawał się chorobliwy. Ptasi Duch
wyczułaby jej obecność, zanim pojawiłoby się jakiekolwiek
niebezpieczeństwo. Nie mogła mu powiedzieć – dla jego własnego
dobra – że oceany, które przemierzała teraz biolożka, były szersze
i głębsze niż ten prowadzący ich do latarni morskiej.

Brnęli przez plażę w stronę latarni, wybierając drogę, która


ograniczała do minimum prawdopodobieństwo snajperskiego
ostrzału z góry. Grace uważała, że wszyscy już nie żyją albo odeszli
dawno temu, ale zawsze istniało ryzyko. Nic nie wynurzyło się
z oceanu – ani duch, ani nic innego. „Z wody wychodziły różne
stwory, podobne do biolożki, ale mniej miłe”.
Bez problemu zeszli z wydm ku latarni morskiej i zatrzymali się
na skraju zarośniętego, dawno zdziczałego trawnika obok niej.
Rosły tam pokrzywy i splątane krzaki jeżyn: dla nich był to
kolczasty gąszcz, ale dla przemykających tu i tam strzyżyków
i wróbli – naturalne schronienie. Wesołe trele ptaków nie pasowały
do zachmurzonego nieba. Wszędobylski oset przypominał Ptasiemu
Duchowi rodzaj naturalnego mikrofonu, jego lepkie kopuły łowiły
i transmitowały dźwięki, zamiast rozsiewać nasiona.
Wejście z połamanymi drzwiami ziało, wzywając ich
ciemnością, a szare niebo w górze – połyskujące albo migoczące
w dziwnych momentach – stresowało zwłaszcza Kontrolera. Nie
mógł stać spokojnie i nie chciał, żeby Ptasi Duch albo Grace stały
spokojnie. Ptasi Duch widziała jasność bijącą z niego niczym
aureola złożona z wyszczerbionych noży i zastanawiała się, czy
Kontroler wciąż będzie sobą kiedy dotrą do wieży. Może tak, jeśli
nic nadnaturalnego nie wyłoni się z nieba.
– Nie ma sensu wchodzić na górę – oznajmiła Grace.
– Nie jesteś ani trochę ciekawa?
– A lubisz spacerować po kostnicach i cmentarzach?
Grace wciąż poddawała ją ocenie i Ptasi Duch nie była w stanie
odgadnąć jej myśli. Czy Grace dołączyła do nich, mając nadzieję, że
Ptasi Duch naprawdę jest tajną bronią, czy może z jakiegoś innego
powodu? Na razie Ptasi Duch wiedziała tyle, że w obecności Grace
będzie miała mało czasu na prywatne rozmowy z Kontrolerem – we
wszystkich rozmowach siłą rzeczy brali udział we troje. To ją
niepokoiło, gdyż znała Grace jeszcze słabiej niż Kontrolera.
– Nie chcę iść na górę – odezwał się Kontroler. – Nie chcę.
Chcę jak najszybciej pokonać tę otwartą przestrzeń. Jak najszybciej
dotrzeć tam, dokąd się wybieramy.
– W każdym razie wygląda na to, że nikogo tu nie ma –
powiedziała Grace. – Wygląda na to, że Strefa X osłabiła naszych
potencjalnych przeciwników.
Tak, to było okrutne, ale zarazem dobre. Spojrzenie, jakie
Kontroler rzucił Grace, wskazywało jednak, że nie zdołał się
wyzbyć pewnych głęboko zakorzenionych sentymentów, które tutaj
były bezużyteczne – mechanizmu przynależnego do świata na
zewnątrz.
– Pozwólcie, że uzupełnię kolekcję – powiedziała Grace
i wrzuciła do latarni morskiej zostawiony przez biolożkę opis wyspy
razem z jej dziennikiem.
Kontroler wpatrywał się w ciemność za drzwiami, jakby Grace
popełniła jakiś okropny akt i zamierzał naprawić sytuację. Ale Ptasi
Duch wiedziała: Grace po prostu próbowała ich wyzwolić.

„Sceneria nigdy nie była tak zdolna do życia bez


przemierzających ją dusz”. Ptasi Duch zapamiętała to zdanie
z jakiegoś podręcznika z college’u. Towarzyszyło biolożce po
przeprowadzce do miasta, przypomniało jej się, kiedy stała na pustej
działce i śledziła ciche przeskakiwanie lotopałanki karłowatej
z jednego słupa telefonicznego na drugi. Tekst odnosił się do
miejskich krajobrazów, ale biolożka interpretowała go jako
nawiązanie do świata przyrody, a przynajmniej do tego, co można
interpretować jako dziką przyrodę, mimo że istoty ludzkie tak
bardzo przekształciły świat, że nawet Strefie X nie udało się
zupełnie wyeliminować tych znaków i symboli. Inwazyjne gatunki
krzewów i drzew były tylko częścią takiego stanu rzeczy. Inną
częścią było to, że nawet niewyraźny zarys ścieżki wydeptanej przez
człowieka zmieniał topografię miejsca. „Jedynym rozwiązaniem dla
środowiska naturalnego jest zaniedbanie, które wymaga naszego
upadku”. Biolożka usunęła to zdanie ze swojej pracy dyplomowej,
ale jasno płonęło w jej umyśle – a teraz w umyśle Ptasiego Ducha –
gdzie nawet przeanalizowane i trzymane w bezpiecznej odległości
jak wszystkie nabyte wspomnienia, miało pewną moc. W obecności
wspomnienia tysięcy wpatrzonych w nią oczu.
Gdy ruszyli w głąb lądu, większe elementy zniknęły im z oczu,
ukazując to, co niezbywalne: ciemną sylwetkę błotniaka zbożowego
lecącego nisko nad wodą, delikatne załamanie tafli tam, gdzie płynął
mokasyn błotny, dziwnie przyjemną dla oka wysoką trawę
spływającą z ziemi kaskadami niczym włosy.
Milczenie odpowiadało Ptasiemu Duchowi, ale Grace
i Kontrolerowi nie bardzo.
– Brakuje mi gorących pryszniców – powiedział Kontroler. –
Nie tęsknię za swędzeniem całego ciała.
– Zagotuj wodę – odparła Grace, jakby znalazła rozwiązanie obu
problemów.
Jakby tęsknoty Kontrolera były zachciankami, a on powinien
był myśleć o ważniejszych sprawach.
– To nie to samo.
– Mnie brakuje stania na dachu Southern Reach i patrzenia na
las – powiedziała Grace.
– Robiłaś tak kiedyś? Jak się tam dostałaś?
– Wpuszczał nas dozorca. Mnie i dyrektorkę. Stałyśmy tam
i snułyśmy plany.
Ptasiego Ducha zastanowił drżący głos Grace, ta niedostrzeżona
wcześniej więź z dyrektorką. A za czym tęskniła Ptasi Duch? Miała
tak mało czasu, żeby za czymś zatęsknić. Rozmowa tych dwojga
toczyła się tak daleko od niej, że Ptasi Duch znowu zaczęła się
zastanawiać, co zrobi, kiedy spotka Pełzacza. A jeśli była uśpioną
komórką służącą sprawie o wiele starszej niż Southern Reach
i Strefa X? Czy jej lojalność należała się byłej dyrektorce, czy może
dyrektorce jako dziecku bawiącemu się na czarnych skałach
niedaleko latarni morskiej? I jakiemu panu służył latarnik? Byłoby
lepiej, gdyby mogła myśleć o każdej osobie z tego równania jak
o jednym człowieku, ale żadna z nich nie była aż tak prosta.
Być może liczyła się tylko ostatnia odpowiedź biolożki, a jej
cały list był ochłapem rzuconym oczekiwaniom, reakcjom, na jakie
zaprogramowano istoty ludzkie. Rodzajem ostatniej zwłoki przed
wcieleniem się we właściwą odpowiedź. Te nowe bruzdy, te
skrzela, te miriady oczu i wszystko, co widziały, miały większe
znaczenie i wagę, więcej słuszności. Być może w latarni morskiej
piętrzyło się tak wiele dzienników, dlatego że w pewnym sensie
większość ludzi w końcu uznawała daremność języka. Nie tylko
w Strefie X, ale wobec prawdziwości aktualnej chwili, wobec
momentu dotyku, łączności, w którym słowa okazywały się tak
smutnym rozczarowaniem, tak nieadekwatnym wyrazem zarówno
dla tego, co skończone, jak i dla tego, co nieskończone. Strefa X bez
końca to ukazywała, odrzucając wszystko inne. Nawet gdy Pełzacz
pisał swoją okropną wiadomość.
Na wyspie zostało ostatnie pytanie bez odpowiedzi i jego waga
ciążyła im wszystkim w różny sposób. Jeśli teraz przemierzali
krajobraz przeszczepiony z jakiegoś dalekiego miejsca, to co istniało
we współrzędnych prawdziwej Strefy X, tej na Ziemi?
To Grace sformułowała taką myśl. Widocznie już wcześniej się
nad tym zastanawiała, może nawet od lat, nękana i frustrowana tym
pytaniem.
– My istniejemy – odpowiedział Kontroler. Jego głos dobiegł
do niej z daleka razem z nieobecnym spojrzeniem. – My istniejemy.
Właśnie tu jesteśmy.
Ale przecież nie był głupi, na pewno wiedział, że Grace ma
rację.
– Jeśli przechodzisz przez drzwi, jesteś w Strefie X –
powiedziała Grace. – Jeśli przechodzisz przez granicę, jesteś w tym
drugim miejscu. Czymkolwiek ono jest.
Ton Grace nie dopuszczał żadnych wątpliwości i mówiła tak,
jakby nie dbała o to, czy jej uwierzą – była w tym pewna
podstawowa obojętność na pytania, jakby Strefa X ją wymęczyła.
Pragmatyzm oznaczający, że zdaje sobie sprawę, iż wnioski, które
wyciągnęła, nikogo nie zadowolą.
Ptasi Duch wiedziała jednak, co zobaczyła w korytarzu
prowadzącym do Strefy X – odpady, śmieci, zwłoki – i zastanawiała
się, czy to wszystko mogło być prawdziwe, a nie przywołane
z pamięci. Zastanawiała się, co mogło przejść przez siedmiometrowe
drzwi, które opisał Kontroler i które dla nich były już stracone. Co
przeszło przez te drzwi? I jej myśl: nic, ponieważ gdyby miało
przejść, zrobiłoby to dawno temu.
Błotniste jeziora stały się tak głębokim, doskonałym błękitem
w tym niepewnym świetle, że odbicie otaczającego je krzaczastego
lasu wydawało się równie prawdziwe jak przerośnięte sobowtóry
ich trojga. Ich zabłocone buty wyciskały z gęstego osadu i z korzeni
roślin woń przypominającą zapach świeżego siana. Kontroler więcej
niż raz oparł się o Ptasiego Ducha, żeby utrzymać równowagę,
i o mało jej przy tym nie przewrócił.
Z przodu dotarł do nich smród spalenizny, a u góry coś, czego
pozostali nie widzieli, mknęło z szelestem po zachmurzonym niebie.
Ptasiego Ducha wcale to nie zdziwiło.
0017. DYREKTORKA

Pewnego wiosennego dnia w Southern Reach robisz sobie


przerwę i spacerujesz po płytkach dziedzińca, roztrząsając jakiś
problem w swojej głowie. Zauważasz coś dziwnego nad błotnistym
jeziorem. Na brzegu czarnej wody kuca pochylona postać i ręce,
których nie widzisz, pracują nad jakimś tajemniczym zadaniem.
W pierwszym odruchu chcesz wezwać ochronę, ale potem
rozpoznajesz wątłą sylwetkę, kępkę ciemnych włosów. To Whitby
w brązowej marynarce, granatowych spodniach i wyjściowych
butach.
Whitby tapla się w błocie. Myje coś? Dusi? Poziom jego
skupienia, widoczny nawet z tej odległości, kojarzy się z pracą nad
czymś wymagającym jubilerskiej precyzji.
Instynkt ci podpowiada, żeby milczeć, iść powoli, uważać na
gałęzie i suche liście pod stopami. Whitby przeżył wystarczająco
duże zaskoczenie w przeszłości – przeszłość go zaskoczyła – więc
chcesz zaznaczać swoją obecność stopniowo. Kiedy jesteś
w połowie drogi, on odwraca się jednak na wystarczająco długą
chwilę, żeby cię zauważyć, po czym kontynuuje przerwaną
czynność, a ty przyspieszasz kroku.
Drzewa są jak zwykle ponure, wyglądają niczym przygarbieni
księża z długimi brodami z mchu albo, jak mówi Grace, okazując im
mniej szacunku, „niczym szereg starych, wymęczonych
narkomanów”. Na wodzie unoszą się tylko małe, cierpliwe
zmarszczki robione przez Whitby’ego i kiedy podchodzisz,
pochylając się nad jego ramieniem, twoje odbicie zniekształcają
rozchodzące się kręgi i falujące szare światło.
Whitby myje małą, brązową mysz.
Trzyma ją ostrożnie, ale zdecydowanie między kciukiem
a palcem wskazującym lewej ręki. Łebek i przednie łapki gryzonia
są unieruchomione tym mocnym uściskiem, a blady brzuszek, tylne
łapki i ogonek spoczywają na jego dłoni. Mysz wydaje się
zahipnotyzowana albo z jakiegoś innego powodu nienaturalnie
spokojna, gdy Whitby prawą dłonią polewa ją wodą, a potem
prostuje mały palec i wciera wodę w futerko na podbrzuszu, w boki,
a potem w futrzane policzki, a następnie namaszcza czubek łebka.
Whitby przewiesił sobie przez lewe przedramię mały, biały
ręcznik. Jest na nim monogram: duże pochyłe W wyhaftowane złotą
nicią. Przyniósł go z domu? Zdejmuje ręcznik z przedramienia
i rogiem delikatnie wyciera czubek mysiej głowy. Maleńkie czarne
oczka zwierzęcia wpatrują się w dal. Jest w tym jakaś gorączkowa
skrajność troski, gdy Whitby przechodzi do wycierania zakończonej
różowymi pazurkami łapki, potem do drugiej, a następnie do tylnych
łapek i cienkiego ogonka. Ręka Whitby’ego jest tak blada i mała, że
w tej scenie dostrzega się pewien rodzaj symetrii, absurdalną, lecz
z jakiegoś powodu wzruszającą sugestię wspólnego pochodzenia.
Minęły cztery miesiące, odkąd ostatni z członków ostatniej
jedenastej ekspedycji umarł na raka, sześć tygodni, odkąd kazałaś
ich ekshumować. Minęły ponad dwa lata, odkąd wróciłaś
z Whitbym ze Strefy X. W ciągu ostatnich siedmiu albo ośmiu
miesięcy miałaś wrażenie, że Whitby dochodzi do siebie – składał
mniej wniosków o przeniesienie, uczestniczył w zebraniach, znowu
interesował się swoim „dokumentem o połączonych teoriach”, który
teraz nazywa „rozprawą o terroir”, tworząc „kompleksowe
podejście do ekosystemu” oparte na zaawansowanej teorii produkcji
wina. W jego wykonywaniu codziennych obowiązków nie ma nic,
co wykraczałoby poza typową dla niego ekscentryczność. Nawet
Cheney to przyznał, choć niechętnie, i teraz często używa
Whitby’ego przeciwko tobie, co jednak wcale cię nie obchodzi. Nie
obchodzą cię żadne racje, dopóki Whitby z powrotem zbliża się do
sedna sprawy.
– Co tam masz, Whitby?
Przerwanie milczenia jest nagłe i nachalne. Nic, co powiesz, nie
zabrzmi inaczej niż słowa dorosłego skierowane do dziecka, ale to
Whitby postawił cię w takiej sytuacji.
Whitby przestaje myć i wycierać mysz, zarzuca ręcznik na lewe
ramię i gapi się na mysz, jakby nadal mogła być gdzieś ubrudzona.
– Mysz – mówi, jakby to było oczywiste.
– Gdzie ją znalazłeś?
– Jego. Na strychu. Znalazłem go na strychu.
Mówi tonem osoby, która spodziewa się reprymendy, ale
i trochę zaczepnie.
– Aha... W domu?
Przywołuje bezpieczną atmosferę domu w niebezpiecznym
miejscu, w miejscu pracy, a w dodatku nadaje jej fizyczną postać.
Starasz się stłumić w sobie psycholożkę, nie analizować za bardzo,
ale to trudne.
– Na strychu.
– Dlaczego go tu przyniosłeś?
– Żeby go umyć.
Nie chcesz, żeby to brzmiało jak przesłuchanie, ale jesteś pewna,
że właśnie tak brzmi. To dobry czy zły epizod w procesie
powracania Whitby’ego do zdrowia? Posiadanie myszy ani jej
mycie nie przekłada się na żadną wartość liczbową, która mogłaby
automatycznie określić zdolność albo niezdolność do pełnienia
obowiązków.
– Nie mogłeś go umyć w środku?
Pochylony Whitby patrzy na ciebie ukosa. Nadal spoglądasz mu
przez ramię. On nadal kuca.
– Tam woda jest skażona.
– Skażona. – Interesujący dobór słów. – Ale sam z niej
korzystasz, prawda?
– Tak... – Ustępuje, daje trochę za wygraną, odpręża się, dzięki
czemu nie martwisz się już tak bardzo, że przez przypadek udusi tę
mysz. – Ale pomyślałem, że może chciałby pobyć przez chwilę na
zewnątrz. Jest taki ładny dzień.
W wolnym tłumaczeniu: Whitby potrzebował przerwy. Tak
samo jak ty, kiedy poszłaś pospacerować po dziedzińcu.
– Jak ma na imię?
– On nie ma imienia.
– Nie ma imienia?
– Nie.
Z jakiegoś powodu martwi cię to bardziej niż mycie, lecz nie
potrafisz ubrać tego niepokoju w słowa.
– No cóż, to bardzo ładna mysz.
Od razu czujesz, że to brzmi głupio, ale nie wiesz, co robić.
– Nie rozmawiaj ze mną jak z kretynem – mówi Whitby. – Zdaję
sobie sprawę, że to dziwnie wygląda, ale przypomnij sobie, co sama
robisz, żeby się odstresować.
Przeszłaś z tym człowiekiem przez granicę. Poświęciłaś jego
spokój umysłu na ołtarzu swojej nienasyconej fascynacji, swojej
ciekawości i ambicji. Ktoś taki nie zasługuje na protekcjonalność do
kompletu.
– Przepraszam. – Niezdarnie przysiadasz obok niego na
suchych liściach i zaschniętym błocie. Prawda wygląda tak, że
jeszcze nie masz ochoty wracać do środka i Whitby chyba też nie. –
Na swoje usprawiedliwienie mogę powiedzieć tylko tyle, że to był
długi dzień. Mimo że jeszcze się nie skończył.
– W porządku – mówi Whitby po chwili milczenia i wraca do
mycia myszy. Potem znów się odzywa: – Mam go od jakichś pięciu
tygodni. W dzieciństwie miałem psa i kota, ale potem nie
hodowałem żadnych zwierząt.
Próbujesz sobie wyobrazić, jak wygląda dom Whitby’ego, ale ci
się nie udaje. Widzisz jedynie nieskończoną białą przestrzeń
z białymi, nowoczesnymi meblami i monitor komputera w kącie
będący jedynym kolorowym punktem. A to prawdopodobnie
oznacza, że dom Whitby’ego jest bogato urządzonym, dekadenckim,
pełnym najróżniejszych stylów budynkiem w jaskrawych,
nasyconych kolorach.
– Roślina zakwitła – mówi Whitby, przerywając twoje
rozmyślania.
Na początku to zdanie nic nie znaczy. Ale gdy nabiera sensu,
siadasz prosto.
Whitby patrzy na ciebie.
– Nie ma powodu do obaw. Już po wszystkim.
Tłumisz impuls, żeby podźwignąć Whitby’ego na nogi
i pomaszerować z nim z powrotem do budynku, każąc mu pokazać,
co znaczy to „nie ma powodu do obaw”.
– Wyjaśnij – mówisz, kładąc na to słowo wystarczający nacisk,
by skojarzyło się z jajem, które za chwilę może pęknąć. –
Konkretnie.
– To się stało w środku nocy. Zeszłej nocy – mówi. – Wszyscy
już wyszli. Czasem pracuję do późna i lubię przesiadywać
w magazynie próbek. – Odwraca wzrok i ciągnie, jakbyś zadała
pytanie. – Po prostu mi się tam podoba. To miejsce mnie uspokaja.
– I?
– I zeszłej nocy postanowiłem zajrzeć do tej rośliny. –
Powiedział to zbyt beztroskim tonem, jakby zawsze do niej zaglądał.
– Zobaczyłem kwiat. Roślina zakwitła. Ale już go nie ma. To
wszystko stało się bardzo szybko.
Trzeba mówić dalej, starać się, żeby Whitby zachował spokój
i odpowiedział na pytania.
– Jak długo to trwało?
– Może z godzinę. Gdybym wiedział, że zniknie, kogoś bym
wezwał.
– Jak wyglądał ten kwiat?
– Zwyczajnie, miał siedem albo osiem płatków.
Przezroczystych, prawie białych.
– Zrobiłeś zdjęcia? Nagrałeś film?
– Nie – mówi. – Myślałem, że będzie tam przez jakiś czas.
Nikomu nie powiedziałem, dlatego że zniknął.
Albo dlatego że brak dowodów byłby kolejnym dowodem
przeciwko niemu, przeciwko stanowi jego umysłu, przeciwko jego
zdolności do pracy, gdy właśnie odzyskiwał dobrą reputację.
– Co wtedy zrobiłeś?
Wzrusza ramionami, a ogonek myszy drga, gdy przekłada ją do
prawej ręki.
– Zarządziłem dezynfekcję. Tak dla pewności. I wyszedłem.
– Przez cały czas byłeś w kombinezonie, prawda?
– No jasne. Tak. Oczywiście.
– Nie było potem żadnych dziwnych odczytów?
– Nie, żadnych dziwnych odczytów. Sprawdziłem.
– I niczego, o czym powinnam wiedzieć?
Na przykład ewentualnego związku między kwitnieniem rośliny
a tym, że nazajutrz Whitby przyszedł nad jezioro umyć swoją mysz.
– Niczego, o czym już byś nie wiedziała.
Znowu lekko prowokacyjny ton i spojrzenie w górę, mówiące
ci, że myśli o wyprawie do Strefy X – o tej, o której nikomu nie
może mówić, przez którą reszta personelu nie może na nim polegać.
Jak ocenić halucynacje, które mogą być prawdą? Paranoję, która
może być uzasadniona? Pamiętasz, że tuż po waszym powrocie
Whitby smutno powiedział pod nosem, jakby coś stracił: „Na
początku nas nie zauważyli. Ale potem powoli zaczęli nas
dostrzegać... bo po prostu nie umieliśmy przestać”.
Wstajesz, patrzysz na Whitby’ego i mówisz:
– Złóż bardziej szczegółowy raport na temat tej rośliny. Tylko
dla moich oczu. I nie możesz ciągle przemycać myszy do budynku.
W końcu przyłapie cię ochrona. Zabierz ją do domu.
Whitby i mysz patrzą teraz na ciebie: spojrzenie Whitby’ego
trudniej zinterpretować niż spojrzenie myszy, która chce tylko
wydostać się z jego uścisku i uciec.
– Będę go trzymał na strychu – mówi Whitby.
– Dobrze.

Po powrocie do budynku idziesz do magazynu próbek


i wkładasz kombinezon, żeby nie skazić otoczenia i żeby ono nie
skaziło ciebie. Znajdujesz roślinę opatrzoną fałszywą etykietą, która
przypisuje ją pierwszej ósmej ekspedycji. Oglądasz roślinę, miejsce
wokół niej, podłogę, szukając śladów uschniętego kwiatu. Niczego
nie znajdujesz – jedynie jakąś pozostałość obok, która podczas
badania okazuje się żywicą sosnową z jakiejś innej próbki leżącej
tam wcześniej.
Patrzysz na wyniki tego badania w swoim gabinecie
i zastanawiasz się, czy roślina nie zakwitła tylko w umyśle
Whitby’ego, a jeśli tak, co to oznacza. Zastanawiasz się nad tym
dłuższą chwilę, zanim tę myśl przykrywają notki służbowe,
protokoły zebrań, telefony i milion drobnych pilnych spraw.
Powinnaś spytać Whitby’ego, czy wniósł mysz do magazynu
próbek. Pewnie tak. Zamiast tego umieszczasz nieśmiertelną roślinę
pod ciągłym nadzorem, mimo że Cheney i Grace mocno cię
krytykują.
Whitby po prostu potrzebuje towarzystwa. Potrzebuje kogoś,
kto nie będzie go osądzał ani wypytywał, kogoś albo czegoś, co
będzie od niego zależne. I dopóki trzyma to stworzenie w domu, na
strychu, nikomu nie powiesz o złamaniu przepisów – już wiesz, że
tak samo jak Lowry jest związany z tobą, tak ty jesteś przykuta do
Whitby’ego.
Tydzień później, grając w Star Lanes w bilard z weteranem
i pośredniczką w handlu nieruchomościami, słuchasz, jak
pośredniczka opowiada o jakiejś parze, która osiedliła się bez
pozwolenia w modelowym domu i nie chciała jej podać swoich
nazwisk, i znów przypomina ci się Whitby razem z jego nienazwaną
myszą. Zupełnie jakby przestrzegał regulaminu ekspedycji Southern
Reach.
– Myśleli, że jeśli nie poznam ich nazwisk, nie będę mogła
zawiadomić policji. Wyglądali zza zasłon jak duchy. To było
okropne. Nie żeby wyrzucenie ich stamtąd sprawiło mi
przyjemność. Po prostu muszę sprzedać ten dom, nie prowadzę
organizacji dobroczynnej. Jasne, daję pieniądze na cele
dobroczynne, ale od czego są schroniska dla bezdomnych? Poza
tym jeśli pozwolę im zostać, ktoś inny może wpaść na podobny
pomysł. Okazuje się, że byli już notowani, więc podjęłam słuszną
decyzję.
Na twoim biurku w Southern Reach już czekają akta kandydatek
do dwunastej ekspedycji. Na samej górze leżą te, które wydają ci się
najbardziej obiecujące: akta aspołecznej biolożki, żony uczestnika
ostatniej jedenastej wyprawy.
0018. LATARNIK

Zabezpieczyłem latarnię. Pracowałem nad [nieczytelne].


Naprawiłem parę rzeczy. I wrzucą ich w piec rozpalony; tam
będzie płacz i zgrzytanie zębów. Potem słyszałem zawodzenie
kulika, a o świcie pohukiwanie sowy i szczekanie lisów.
Kawałek od latarni morskiej, gdzie poszedłem na mały spacer,
niedźwiedziątko wystawiło głowę z krzaków i rozejrzało się tak,
jak mogłoby się rozejrzeć dziecko. I ręka grzesznika będzie się
radować, albowiem nie ma w cieniu ani w świetle grzechu,
którego nie potrafią odpuścić nasiona śmierci.

Kiedy Saul dotarł do wiejskiego baru, wszyscy siedzieli już


stłoczeni w środku, czekając na występ kilku lokalnych muzyków,
którzy nazwali swój zespół Małpi Łokieć. Na tarasie ze wspaniałym
widokiem na ciemniejący ocean było pusto – przede wszystkim
z powodu zimna – i Saul pospiesznie wszedł do środka. Od czasu
halucynacji na plaży z każdym dniem czuł się lepiej i nikt z Lekkiej
Brygady nie wrócił go nękać. Spadła mu temperatura, obniżyło się
ciśnienie w głowie i nie chciał już obciążać Charliego swoimi
problemami. Od trzech nocy nic mu się nie śniło. Nawet nie miał już
problemów ze słuchem. Chwila, w której odetkały mu się uszy,
podziałała jak kop dla całego organizmu: pod każdym względem
miał więcej energii. Zatem wszystko wydawało się normalne, jakby
martwił się bez powodu. Brakowało mu jedynie znajomego widoku
Glorii idącej plażą w stronę latarni morskiej albo wspinającej się po
skałach, albo kręcącej się obok szopy.
Charlie obiecał spotkać się z nim na chwilę w barze przed
ponownym wyruszeniem na nocny połów. Mimo napiętego grafiku
wydawał się zadowolony z takiego zarobkowania. Tylko że od kilku
dni prawie się nie widywali.
Stary Jim z ogorzałą twarzą świecącą jak latarnia i kręconymi
siwymi bokobrodami zarekwirował rozklekotane pianino na drugim
końcu sali. Wokół niego rozgrzewał się Małpi Łokieć, tworząc
nieharmonijną gmatwaninę dźwięków skrzypiec, akordeonu, gitary
akustycznej i tamburyna. Pianino wyrzucone przez morze wróciło
do dawnej chwały sprzed utopienia – na klapie zachowała się
inkrustacja z macicy perłowej – lecz po morskim chrzcie pozostał
mu astmatyczny, metaliczny ton i jak mawiał Stary Jim, niektóre
klawisze były „zmoczone i zmęczone”.
W barze pokrzepiająco pachniało papierosami i tłustą smażoną
rybą, a przez to wszystko przebijała woń zbyt słodkiego miodu.
Ostrygi były świeżo złowione, a piwa serwowane z lodówki – tanie.
Saul zawsze szybko zapominał o minusach tego miejsca. W barze
czekała dobra zabawa, nawet jeśli czasem częstowano nią niezbyt
chętnie. Wszystkie modlitwy, jakie odmawiał tu przed posiłkiem,
brały się ze świadomości, że żaden inspektor sanitarny nie pojawił
się nigdy ani w maleńkiej, prowizorycznej kuchni, ani przy grillu za
budynkiem, gdzie z niesłabnącą nadzieją gromadziły się mewy.
Charlie już tam był, zajął mały, okrągły stolik z dwoma
taboretami obok ściany naprzeciwko pianina. Saul przecisnął się
przez tłum – w sali było z sześćdziesiąt osób, co jak na standardy
Zapomnianego Wybrzeża zakrawało na tłum – i zanim usiadł,
ścisnął ramię Charliego.
– Witaj, nieznajomy – powiedział, co zabrzmiało jak jeszcze
gorszy podryw niż zwykle.
– Widzę, że jesteś w lepszym humorze, stary – powiedział
Charlie. Po chwili się zreflektował. – To znaczy...
– Nie widzę tu nikogo starego, chyba że masz na myśli Starego
Jima – odrzekł Saul. – Wiem, co chciałeś powiedzieć. I masz rację.
Czuję się o wiele lepiej.
Była to pierwsza oznaka świadcząca o tym, że Charliego smucił
stan Saula, co tylko pogłębiło uczucie latarnika. Charlie ani razu nie
narzekał, słuchając, jak Saul jęczy o swoim odrętwieniu i innych
objawach – próbował tylko pomóc. Może kiedy te nocne połowy się
skończą, będą mogli wrócić do normalności.
– Dobrze, dobrze – powiedział Charlie, uśmiechając się
i rozglądając.
W miejscach publicznych wciąż przejawiał trochę dodatkowego
skrępowania.
– Jak się udał dzisiejszy połów?
Charlie wspominał, że dobrze poszło, ale nie rozmawiali długo.
– To jak dotąd najlepsza wyprawa – powiedział Charlie,
rozpromieniając się. – Mnóstwo płaszczek, rai i fląder. Trochę
barwen i okoni.
Charliemu płacono za godzinę, ale po przekroczeniu pewnej
wagi połowu dostawał premię.
– Coś dziwnego?
Saul zawsze zadawał to pytanie. Lubił słuchać o dziwnych
morskich stworzeniach. Ostatnio, myśląc o słowach Henry’ego,
szczególnie się tym interesował.
– Tylko dwa okazy. Oba wyrzuciłem z powrotem, bo były zbyt
brzydkie. Jakaś dziwna ryba i coś w rodzaju żachwy, która
wyglądała, jakby rzygała krwią.
– Nieźle.
– Wiesz, wyglądasz o wiele lepiej. W latarni spokój?
Chciał w ten sposób spytać: „dlaczego przez telefon
powiedziałeś, że ostatnio jest niezbyt fajnie?”.
Saul już miał zacząć opowiadać o swoim ostatnim starciu
z Henrym i Lekką Brygadą, ale zabrzmiało pianino i Stary Jim
wstał, żeby przedstawić Małpi Łokieć, mimo że wszyscy ich już
znali. W zespole grali Sadi Dawkins, Betsey Pepine i Brad,
niegdysiejszy pomocnik Saula z latarni morskiej. Od czasu do czasu
każde z nich pracowało w wiejskim barze. Na tamburynie
występowała gościnnie Trudi, matka Glorii. Pewnego dnia miała
przyjść kolej Saula.
Małpi Łokieć zaczął grać jakąś smutną, ciężką piosenkę,
w której była mowa o morskim skarbie, dwojgu nieszczęsnych
kochankach i tragicznym wzgórzu z widokiem na sekretną jaskinię.
To, co zwykle, tyle że nie brzmiało jak szanty, ale raczej jak coś, co
Charlie kojarzył z „zapiaszczonymi morskimi hippisami”, którzy
spopularyzowali spokojny i przyjemny dla ucha rodzaj folkowego
popu. Saulowi podobało się to w wersji na żywo, mimo że Brad
miał skłonność do lekkiej przesady. Charlie wpatrywał się jednak
w swojego drinka z zaciśniętymi ustami i zmarszczonym czołem,
a potem spojrzał na Saula i ukradkiem przewrócił oczami. Saul
pokręcił głową, udając dezaprobatę. Pewnie, nie byli wspaniali, ale
każdy występ wymaga odwagi. Sam kiedyś wymiotował przed
kazaniami, co – jeśli się nad tym zastanowić – mogło być znakiem
od Boga. W najgorsze wieczory robił przedtem pompki i pajacyki,
żeby wypocić z siebie strach przed publicznym występem.
Charlie pochylił się i Saul zrobił to samo.
– Pamiętasz ten pożar na wyspie? – powiedział mu Charlie do
ucha.
– No.
– Mój przyjaciel łowił tam tego dnia ryby i widział ogniska. Tak
jak mówiłeś: ludzie godzinami palili jakieś papiery. Ale kiedy tam
wrócił, ładowali mnóstwo pudeł na łodzie motorowe. Chcesz
wiedzieć, dokąd popłynęły?
– Na pełne morze?
– Nie. Na zachód, wzdłuż wybrzeża.
– Ciekawe.
Na zachód od Wyspy Klęski – jeśli nie liczyć zatoczek
opanowanych przez komary – były tylko dwa miasteczka i baza
wojskowa.
Saul oparł się i tylko patrzył na Charliego, a on kiwał głową,
jakby pytał: „a nie mówiłem?”, choć latarnik nie wiedział, co ma na
myśli. A nie mówiłem, że są dziwni? A nie mówiłem, że coś knują?
Druga piosenka bardziej przypominała typowy folk, była
powolna, złożona z niskich tonów, niosła bagaż całego wieku albo
dwóch wcześniejszych interpretacji. Trzeci utwór był wesoły, ale
głupawy, następny zaś oryginalny – tym razem o krabie, który
zgubił muszlę i wszędzie jej szukał. Tańczyło już kilka par.
Kapłaństwo Saula nie należało do tych, które zabraniają tańca
i innych „ziemskich przyjemności”, ale nigdy nie nauczył się
tańczyć. Taniec był jego skrywaną fantazją, czymś, co pewnie
sprawiałoby mu przyjemność, ale co włożył do przegródki
z napisem „już za późno”. Zresztą Charlie nigdy nie tańczył, chyba
nawet w zaciszu swojego domu.
W krótkiej przerwie między piosenkami podeszła do nich Sadi.
Latem pracowała w barze w Hedley i zawsze miała do opowiedzenia
mnóstwo zabawnych historii o klientach, którzy często wracali znad
rzeki „nawaleni jak stado jeleni”. Podeszła też Trudi i przez chwilę
rozmawiali, choć nie wprost o Glorii. Raczej o jej tacie. Saul się
domyślił, że Gloria i jej tata już pojechali. Więc wszystko było
w porządku.
Potem głównie słuchali muzyki, wykorzystując przerwy między
piosenkami, żeby porozmawiać albo skoczyć po następne piwo.
Rozglądając się w poszukiwaniu znajomych twarzy, ludzi, z którymi
mógłby się przywitać, odnowić więzi, Saul poczuł, że nie patrzy, ale
jest obserwowany. Zepchnął to na karb jakiegoś szczątkowego
objawu swojego dziwnego stanu albo na nerwowość Charliego,
która mogła mu się udzielić. Po chwili jednak, w niewyraźnym
gąszczu ciał, we wzbierającej fali głośnych rozmów i w
gorączkowej grze zespołu wypatrzył przy drzwiach po drugiej
stronie sali niemile widzianą postać.
Henry’ego.
Stał zupełnie bez ruchu i przyglądał mu się, nie trzymając nawet
niczego do picia. Miał na sobie tę śmieszną jedwabną koszulę
i pretensjonalne spodnie, wyprasowane w równie pretensjonalny
sposób, a mimo to, o dziwo, stapiał się ze ścianą, jakby właśnie tam
było jego miejsce. Chyba nie zauważył go nikt oprócz Saula.
Z jakiegoś powodu latarnika bardzo zdziwiła nieobecność Suzanne.
Oparł się pokusie, żeby odwrócić się do Charliego i pokazać mu
tego człowieka. „To facet, który kilka dni temu włamał się w nocy
do mojej latarni”.
Gdy Saul wpatrywał się w Henry’ego, krawędzie sali robiły się
coraz ciemniejsze i nasilał się mdlący, słodki zapach, a wszyscy
wokół stawali się coraz mniej widoczni – niewyraźne, nieznane
sylwetki – gdyż całe światło popłynęło do Henry’ego, otoczyło go
i rozlało się z powrotem.
Saul doznał dziwnych zawrotów głowy, jakby otworzyła się
pod nim olbrzymia przepaść, a on nad nią zawisł i za chwilę miał
spaść. Wróciły wszystkie stare objawy, które uznał już za przeszłość
– jakby tylko się ukryły. Kometa w jego głowie ociekała ogniem,
strzelając płomieniem wzdłuż jego pleców.
Zespół nadal grał w półmroku, dźwięk ścinał się w piosenkę
śpiewaną o wiele za wolno i zanim muzycy zniknęli w ciemno
połyskującej spirali, zanim zniknęło wszystko, co nie było Henrym,
Saul chwycił stolik obiema rękami i spojrzał w inną stronę.
Wróciły gwar, ruch i rozmowy, wróciło światło i zespół znowu
brzmiał normalnie, a Charlie mówił do Saula, jakby nic się nie stało.
Latarnik poczuł tak wielką ulgę, że krew w jego żyłach popłynęła za
szybko i zakręciło mu się w głowie.
Kiedy odczekał minutę i odważył się spojrzeć w stronę, gdzie
stał Henry, okazało się, że mężczyzna zniknął i na jego miejscu stoi
ktoś inny. Saul nie znał tego człowieka, ale on nieśmiało uniósł
kufel i latarnik zdał sobie sprawę, że za długo mu się przypatruje.
– Słyszałeś, co mówiłem? – spytał Charlie wystarczająco
głośno, by zagłuszyć muzykę. – Dobrze się czujesz?
Wyciągnął rękę i dotknął nadgarstka Saula, co oznaczało, że jest
zaniepokojony i że Saul dziwnie się zachowuje. Latarnik uśmiechnął
się i pokiwał głową.
Piosenka dobiegła końca, a Charlie powiedział:
– Chyba nie przejąłeś się tym, co powiedziałem o łodziach
i wyspie? Nie chciałem cię martwić.
– Nie, nie o to chodzi. Nic z tych rzeczy. Wszystko w porządku.
Był wzruszony, bo gdyby role były odwrócone, Charliego
mogłyby martwić tego typu sprawy.
– I powiedziałbyś mi, gdybyś znowu źle się czuł.
– Oczywiście, że bym powiedział. – Kłamał, próbując
przeanalizować to, czego właśnie doświadczył. I naprawdę ogarnęło
go jakieś złe przeczucie. – Charlie, wolałbym tego nie mówić, ale
jeśli nie chcesz się spóźnić, chyba powinieneś już iść.
Charlie wcale nie był zmartwiony. Już i tak szykował się do
wyjścia, nie podobała mu się muzyka.
– W takim razie do zobaczenia jutro – powiedział, mrugając do
Saula i posyłając mu ostatnie, długie i nie do końca niewinne
spojrzenie.
Z jakiegoś powodu wyglądał doskonale, kiedy wkładał kurtkę.
Zanim Charlie wyszedł, Saul mocno go uściskał. Czuł ciężar tego
mężczyzny w swoich ramionach. Czuł jego szorstki zarost, który tak
uwielbiał. Zaskakujący balsam do ust Charliego na policzku.
Obejmował go trochę dłużej niż zwykle, próbując zatrzymać tę
chwilę jako wał ochronny przeciwko temu, co się właśnie
wydarzyło. Potem – zbyt szybko – Charlie wyszedł, zniknął za
drzwiami, w nocy, idąc w stronę kutra.
0019. KONTROLER

Noc była pełna białych królików mknących po niebie zamiast


gwiazd i księżyca – i w jakiejś rozgorączkowanej części swojego
umysłu, w części stawiającej opór natarczywej jasności Kontroler
wiedział, że nie powinno tak być. Co upośledzało jego zdolność
myślenia: białe króliki czy smugi czarnego ruchu podobne do
negatywów zdjęć? Nie chciał widzieć, co tam jest. Biolożka coś
w nim wyzwoliła i czasami wracał do fantasmagorycznego
malowidła w dziwnym pomieszczeniu Whitby’ego w Southern
Reach, a potem do jego teorii, że przekroczenie granicy oznacza
wejście do jakiegoś czyśćca, gdzie znajduje się wszystkie zgubione
i zapomniane rzeczy: wszystkie króliki przegnane przez tę
niewidzialną barierę, wszystkie wyrzucone na plażę niszczyciele
i ciężarówki z nocy, w której powstała Strefa X. Zaginionych
w akcji członków ekspedycji. Ta myśl była dla niego czymś
w rodzaju unicestwiającej otchłani. Istniało jednak także światło
rozkwitające w miejscu pod Pełzaczem, szczegółowo opisane
w dzienniku biolożki. Dokąd prowadziło?
Próbował wyłuskać z tych wszystkich kawałków coś, co
byłoby rozsądnym, a nawet szlachetnym wyborem. Takim, z którym
zgodziłby się jego ojciec. O matce i o jej opiniach myślał już
niewiele.
„Może po prostu chciałem, żeby dali mi spokój?” Może chciał
zostać w domku na wzgórzu w Hedley ze swoim kotem
i popiskującymi nocą nietoperzami, niedaleko od miejsca, gdzie
dorastał, nawet jeśli teraz było bardzo odległe.
– To by niczego nie zmieniło, Grace.
Spali we troje na sosnowym mchu i wilgotnej trawie mniej
więcej kilometr od anomalii topograficznej, do której planowali
wyruszyć nazajutrz rano.
– Co by niczego nie zmieniło?
Spytała łagodnie, może nawet uprzejmie. Dzięki temu pojął
rozmiary swojego cierpienia. Ciągle widział liczne oczy biolożki,
które zmieniały się w gwiazdy, a one z kolei w kicające białe
światło. A światło w szachownicę, na której zastygł ostatni ruch
jego ojca. Razem z ostatnim, jeszcze niewykonanym, ruchem
samego Kontrolera.
– Gdybyś mi o wszystkim powiedziała jeszcze w Southern
Reach.
– Rzeczywiście. To by niczego nie zmieniło.
Ptasi Duch spała obok niego i to też pomagało mu ocenić
rozmiary jego upadku. Spała za jego plecami, pilnując go i mocno
obejmując rękoma. Był bezpieczny i kochał ją jeszcze bardziej, gdyż
pozwoliła na to właśnie teraz, gdy miała ku temu coraz mniej
powodów. Albo gdy w ogóle nie miała powodu.
Noc zrobiła się chłodna i głęboka, na jej krawędziach tłoczyły
się obserwujące ich stworzenia, jedynie ciemne kształty, milczące
i nieruchome. Ale nie miał nic przeciwko nim.
Słowa ojca trzymały się go teraz jeszcze mocniej, dlatego że
musiały być prawdziwe. Tata mówił: „jeśli nie znasz swojej pasji,
zdezorientowany jest twój umysł, a nie serce”. W chwili szczerości,
po tym jak Kontroler zawiódł w terenie i mógł o tym mówić z ojcem
jedynie półsłówkami, nigdy nie wyznając prawdy, usłyszał jeszcze:
„czasami musisz wiedzieć, kiedy przejść do następnego etapu – dla
dobra innych ludzi”.
Ten chłód: do następnego etapu. Co było teraz jego następnym
etapem? Co było jego pasją? Nie znał odpowiedzi na żadne z tych
pytań. Wiedział jedynie, że pokrzepia go szorstkość sosnowych igieł
na twarzy i skąpany we śnie dymny zapach ziemi pod ciałem.

Nastał ranek, a Kontroler leżał skulony w ramionach Ptasiego


Ducha, dopóki się nie poruszyła, nie odsunęła w sposób, który
wydał się zbyt ostateczny. Wśród trzcin, bezkresnego grzęzawiska
i błota na horyzoncie pojawił się zarys ognia, rozległy się trzaski
i terkotanie, które mogło być odgłosem strzelaniny albo jakimś
dawnym wspomnieniem konfliktu z przeszłości rozgrywającym się
w jego głowie.
Mimo to czapla modra u ujścia rzeki wciąż polowała na kijanki
i na małe ryby, sępnik czarny wznosił się na prądach termicznych
wysoko w górze. W kępach drzew rozlegały się tysiące szelestów.
Za nimi na horyzoncie widać było latarnię morską, być może zawsze
widoczną, nawet we mgle przychodzącej wraz z porankiem, tu
niezobowiązującej i rozproszonej, tam gęstej, wznoszącej się niczym
naturalny mur obronny w miejscu, w którym był potrzebny:
sprawdzian i błogosławieństwo na tle takiego pejzażu. Umiejętność
docenienia tego wszystkiego była darem od Ptasiego Ducha, jakby
przesączyła się do Kontrolera za pośrednictwem jej dotyku.
Świat pozaprzyrodniczy wdarł się jednak jak zwykle, dopóki
istniały wola i cel, i przez chwilę Kontroler miał do niego żal. Ptasi
Duch i Grace debatowały nad tym, co zrobić, jeśli natkną się na
resztki przygranicznych oddziałów. Roztrząsały, co zrobić po
dotarciu do wieży.
– My dwie zejdziemy na dół – powiedziała Grace. – Kontroler
może pilnować włazu.
Bój na śmierć i życie, beznadziejne zadanie.
– Powinnam tam zejść sama – powiedziała Ptasi Duch – a wy
dwoje powinniście stać na górze na straży.
– To będzie sprzeczne z regulaminami ekspedycji – powiedziała
Grace.
– Chcesz go teraz cytować? Tutaj?
– A co mi pozostało do cytowania? – spytała Grace.
– Zejdę sama – oznajmiła Ptasi Duch i Grace nie odpowiedziała.
„Taktycznie, nie strategicznie” – to zalecenie wyłoniło się
z katalogu jego dawnych ulubionych haseł. Wydawało się równie
przestarzałe jak cała reszta, jak olbrzymia rama staromodnego
roweru.
Ciągle spoglądał na zachmurzone niebo, czekając, aż niebiosa
opadną i odsłonią ich prawdziwe położenie. Mimikra została jednak
na miejscu, wciąż była bardzo przekonująca. A jeśli biolożka się
myliła? Jeśli robiła zapiski, będąc bredzącą wariatką? A potem stała
się zwykłym potworem? Co wtedy?
Wyruszyli z obozu, korzystając na początku z kępy bagiennych
drzew dla osłony, i obserwowali grzęzawisko, patrząc na wody
wpływające do oceanu. Kłęby dymu unosiły się teraz pod ostrym,
sześćdziesięciostopniowym kątem, dodając własne popielatosrebrne
zwoje do mgły i tworząc cięższą, masywną pustkę. Ten sojusz
przesłonił resztkę błękitnego nieba i podkreślił trzaskającą linię
ognia na horyzoncie biegnącym równolegle do nich trojga:
pomarańczowe fale strzelały w górę ze złotych środków. Pod linią
ognia Kontroler dostrzegł linię ciemnozielonej roślinności, a jeszcze
niżej, w mniejszej odległości, gęste, lśniące beżowo-żółto-zielone
trzciny.
W grafitowym bezruchu kanału na pierwszym planie odbijały
się linie płomieni i kłęby dymu – odbijały się w nim także najbliższe
trzciny i powiększona dwukrotnie wyspa, która w najwyższym
miejscu prezentowała dęby i palmiczki, a ich pnie były białymi
kreskami zagubionymi w plamach mgły.
Rozległy się krzyki, wrzaski i strzały – wszystkie bardzo blisko,
w kępie drzew. A może było to tylko coś, co Lowry umieścił w jego
głowie? Coś, co wydarzyło się tu dawno temu i dopiero teraz
wypływało na powierzchnię? Kontroler wpatrywał się w obraz
odbity w tafli wody, gdzie mężczyźni i kobiety w mundurach
atakowali się nawzajem, podczas gdy po wodnistym niebie mknęło
coś niepojętego. Z tej odległości i do tego stopnia zniekształcone nie
wydawało się aż tak okrutne, aż tak pierwotne.
– Są już gdzieś indziej – powiedział Kontroler, choć zdawał
sobie sprawę, że Grace i Ptasi Duch nie zrozumieją.
Żołnierze byli już w odbitym obrazie, po którym płynął aligator.
Gdzie niezważający na nic dzięcioł różowoszyi przemykał między
drzewami.
Poszli więc dalej razem z chorobą Kontrolera, której nie chciał
już diagnozować, z ranną nogą Grace i z Ptasim Duchem
zachowującą swoje rady dla siebie.
Nic nie mogli zrobić i nie mieli powodu, żeby cokolwiek robić:
ich ścieżka wiodła wokół ognia.
W wyobraźni Kontrolera właz do anomalii topograficznej był
olbrzymi, mieszał się w jego myślach z ogromnym cielskiem
biolożki, więc spodziewał się rodzaju ogromnego zigguratu
wkopanego do góry nogami w ziemię. Ale nie, właz był taki jak
zwykle: miał nieco ponad dwadzieścia metrów średnicy, był
okrągły, umiejscowiony pośrodku małej polany. Czekało na nich
otwarte wejście, jak na tak wielu innych ludzi wcześniej. Nie było
tam żołnierzy ani niczego bardziej niezwykłego niż sam właz.
Na progu Kontroler powiedział im, co teraz będzie. W jego
głosie pobrzmiewał cień dyrektorskiej władzy z Southern Reach, ale
w tym cieniu był też rodzaj buntu.
– Grace, ty zostaniesz na górze i będziesz stała na warcie
uzbrojona w karabiny. Czyha tu mnóstwo niebezpieczeństw, a my
nie chcemy utknąć tam na dole. Ptasi Duchu, pójdziesz ze mną
i będziesz szła przodem. Ja ruszę za tobą w niewielkiej odległości.
Grace, jeśli będziemy na dole dłużej niż trzy godziny – najwyżej tyle
odnotowały wcześniejsze ekspedycje – jesteś zwolniona z wszelkiej
odpowiedzialności za nasz los.
Ponieważ jeśli istnieje świat, do którego można wrócić, osoba,
która przetrwa, powinna mieć coś, do czego można wrócić.
Wpatrywały się w niego. Wpatrywały się i myślał, że zaczną
protestować, zlekceważą go i będzie po sprawie. Że zostanie tu, na
górze.
Ta chwila jednak nie nadeszła i doznał wręcz ogłupiającej ulgi,
kiedy Grace potakująco pokiwała głową i powiedziała, żeby był
ostrożny, dorzucając rady, których właściwie nie słuchał.
Ptasi Duch stała z boku z dziwną miną. Na dole czekało ją
ostatecznie podwojenie wspólnych dla niej i dla biolożki
doświadczeń i nie mógł jej przed tym uchronić.
– Cokolwiek macie teraz w głowie, trzymajcie się tego –
powiedziała Grace. – Bo kiedy zejdziecie na dół, możecie to
wszystko stracić.
Co się kłębiło w jego głowie i jak miało wpłynąć na wynik?
Celem Kontrolera nie było dotarcie do Pełzacza. Zastanawiał się, co
może się kryć w jasności, którą ze sobą przyniósł.
Zeszli w głąb wieży.
0020. DYREKTORKA

Bezwartościowy raport Whitby’ego na temat kwiatu leży na


twoim biurku, gdy wychodzisz na kolejną przedekspedycyjną
rozmowę z biolożką. Liczba kandydatek do dwunastej ekspedycji
zmniejszyła się do dziesięciu. Grace, ty i Lowry próbujecie
przepchnąć swoich faworytów, a pracownicy działu naukowego
walczą z cieniem w tle, podszeptując ci własnych wybrańców.
Severance wydaje się zupełnie niezainteresowana tą kwestią.
To nie jest dobry moment na rozmawianie z kimkolwiek, ale nie
masz innego wyjścia. Roślina znowu kwitnie ci w umyśle, gdy
prowadzisz rozmowę w małym gabinecie w miasteczku biolożki –
wynajęłaś to miejsce i możesz udawać, że jest twoje. Na regałach
stoją wszystkie stosowne podręczniki psychologiczne
i psychiatryczne. Dyplomy i zdjęcia rodzinne prawdziwego
użytkownika zostały usunięte. W ramach ustępstwa wobec
Lowry’ego i jego badań pozwoliłaś jego ludziom wstawić nowe
krzesła, lampy i inne elementy wyposażenia, jakby w zmianie
wystroju i kolorystyki ze spokojnych błękitów i zieleni na czerwień,
pomarańcz i szarość albo srebro tkwiła odpowiedź na jakieś
ważniejsze pytanie.
Lowry twierdzi, że jego aranżacje i zmiany mogą mieć
„podprogowy albo instynktowy” wpływ na kandydatki.
– Żeby poczuły się bezpieczne i odprężone? – spytałaś
w rzadkiej chwili drażnienia bestii, ale Lowry to lekceważy
i odpowiada w twojej głowie: „żeby zrobiły to, co chcemy”.
Wciąż czuć zapach wilgoci, gdyż w piwnicy pękła rura. W kącie
jest plama zasłonięta stolikiem, jakbyś musiała ukryć jakąś zbrodnię.
Tylko to zdradza, że gabinet nie należy do ciebie: jest ci ciasno,
siedzisz wciśnięta w fotel.
W twoim umyśle kwitnie roślina i za każdym razem masz do
dyspozycji mniej czasu, mniej możliwości. Czym ona jest:
wyzwaniem, zaproszeniem czy bezwartościowym obiektem
rozpraszającym uwagę? Wiadomością? A jeśli tak, co oznacza –
zakładając, że nie była jedynie wytworem wyobraźni Whitby’ego.
Światło na dnie anomalii topograficznej, światło bijące z drzwi do
Strefy X, światło na karcie tarota używanej przez Brygadę
Spirytystyczno-Naukową. Rozkwitające światło rezonansu
magnetycznego, które znosiłaś w ubiegłym tygodniu.
Pośrodku całego tego kwitnienia w twoim mózgu jest coś, co
wywołałoby żart Grace, gdybyś mogła jej o tym powiedzieć:
biolożka siedząca okrakiem na tym całym świecie, talizman, który
pojawił się w chwili, kiedy wszystko znowu się kończy i zaczyna ci
brakować czasu.
– Proszę podać swoje imię i nazwisko do protokołu.
– Zrobiłam to poprzednim razem.
– Nie szkodzi.
Biolożka patrzy na ciebie jak na rywalkę, a nie jak na osobę,
która może ją wysłać tam, gdzie biolożka najwyraźniej chce dotrzeć.
Po raz kolejny zwracasz uwagę nie tylko na muskulaturę tej kobiety,
ale i na to, że przejawia ona chęć komplikowania nawet tak prostej
sprawy jak przedstawienie się. Że jest opanowana w sposób, który
nie wynika jedynie z wiedzy, kim się jest, lecz ze świadomości, że
bez względu na okoliczności nikogo się nie potrzebuje. Niektórzy
mogliby zdiagnozować u niej zaburzenie, ale u biolożki ta cecha
przybiera formę absolutnej i niezachwianej jasności.
„Opowiedz mi o swoich rodzicach”.
„Twoje najwcześniejsze wspomnienie?”
„Miałaś szczęśliwe dzieciństwo?”
Wszystkie zwyczajne, nudne pytania i jej zwięzłe odpowiedzi –
też w pewnym sensie nudne. A jednak najbardziej interesujące ze
wszystkich.
– Miewasz brutalne myśli albo skłonności? – pytasz.
– Co uważasz za brutalny akt? – odpowiada.
To próba uniknięcia odpowiedzi czy szczera ciekawość?
Obstawiasz, że to pierwsze.
– Krzywdę wyrządzaną innym ludziom albo zwierzętom.
Skrajne przypadki zniszczenia mienia, na przykład przez podpalenie.
Pośredniczka w handlu nieruchomościami ze Star Lanes ma
w zanadrzu dziesiątki historii o brutalnym traktowaniu domów.
Opowiada je wszystkie ze złością w głosie. Dla biolożki byłaby
pewnie obcym gatunkiem.
– Ludzie są zwierzętami.
– W takim razie krzywdę wyrządzaną zwierzętom.
– Tylko ludzkim zwierzętom.
Próbuje cię zdezorientować albo sprowokować, ale zwyczajne
powiązanie danych i analiza niejawnych informacji przynoszą
interesujące wyniki, których jednak nie możesz zweryfikować
w czasie tej rozmowy. Podczas studiów podyplomowych na
Zachodnim Wybrzeżu biolożka była na stażu w placówce straży
leśnej w parku narodowym. Dwa spędzone tam przez nią lata
zbiegły się z serią zdarzeń, które można by nazwać „terroryzmem
nawiedzonych ekologów”. Najgorszy był przypadek dotkliwego
pobicia trzech mężczyzn przez „napastnika w masce”. Według
policji motywem było to, że „znęcali się nad ranną sową poprzez
trącanie jej kijem i próbę podpalenia jej skrzydeł”. Nigdy nie
zidentyfikowano podejrzanego, nikogo nie aresztowano.
– Co byś zrobiła, gdyby inni uczestnicy ekspedycji przejawiali
skłonność do agresji?
– To, co bym musiała.
– Łącznie z zabiciem człowieka?
– Gdyby zaszła taka konieczność, nie miałabym innego wyjścia.
– Nawet gdybym to była ja?
– Zwłaszcza gdybyś to była ty. Te pytania są takie męczące.
– Bardziej męczące niż twoja praca z tworzywami sztucznymi?
To ją otrzeźwia.
– Nie zamierzam nikogo zabić. Nigdy nikogo nie zabiłam.
Zamierzam pobierać próbki. Zamierzam jak najwięcej się nauczyć
i omijać szerokim łukiem każdego, kto nie będzie działał zgodnie
z wytycznymi misji.
Znowu ten ostry ton, ramię wysunięte w twoją stronę, jakby
chciała cię odepchnąć. Gdyby to była walka bokserska, po tym
ruchu nastąpiłby hak albo cios w tułów.
– A jeśli to ty okażesz się zagrożeniem?
Biolożka odpowiada ci śmiechem i patrzy prosto w oczy, tak że
musisz się odwrócić.
– Jeśli ja będę zagrożeniem, nie zdołam się powstrzymać,
prawda? Jeśli będę zagrożeniem, to chyba będzie znak, że Strefa X
wygrała.
– A twój mąż?
– Jak to: mój mąż? On nie żyje.
– Liczysz na to, że się dowiesz, co go spotkało w Strefie X?
– Liczę na to, że w Strefie X dowiem się czegoś o Strefie X.
Liczę na to, że się przydam.
– Czy to nie bezduszne?
Pochyla się, znowu mierzy cię tym spojrzeniem i musisz się
bardzo starać, żeby nie stracić panowania nad sobą. Ale to nic złego
– antagonizmy są w porządku. W zasadzie sprzyja ci wszystko, co
pomaga jej odrzucić wszelkie ślady zepsucia, jakie mogłaś zabrać po
drodze, jakie mogły do ciebie przylgnąć, choć tego nie zauważyłaś.
– To błąd, że ty – mówi – ktoś, kto w ogóle mnie nie zna,
przypisuje mi emocje, które uznaje za słuszne. Wymyśla sobie
motywy i wkłada mi je do głowy.
Nie możesz jej wyznać, że inne kandydatki były łatwe do
rozszyfrowania. Pozbawiona najmniejszego śladu biernej agresji
geodetka będzie kręgosłupem ekspedycji. Antropolożka zapewni
empatię i subtelną odmianę, choć nie jesteś pewna, czy jej potrzeba
dowiedzenia swojej wartości jest zaletą czy wadą. Będzie parła dalej,
silniej – ale jak na to zareaguje Strefa X? Językoznawczyni za dużo
mówi, za mało czasu poświęca na introspekcję, lecz jest rekrutką
z Southern Reach i wielokrotnie okazała całkowitą lojalność. To
faworytka Lowry’ego – ze wszystkim, co się z tym wiąże.
Przed rozmową z biolożką Whitby przyszedł na naradę do
twojego coraz bardziej zagraconego gabinetu. Dyskutowaliście
przede wszystkim o biolożce, o konieczności podtrzymania jej
paranoi, wyobcowania i aspołeczności, o zmianie w biochemii jej
mózgu, która zaszła naturalnie i może być tym, co Lowry usiłuje
wywołać sztucznie w swoich tajnych eksperymentach – a ponieważ
jej mąż już był w Strefie X i został przez nią „odczytany”, nadarza
się „unikatowa metodologicznie” okazja ze względu na „to
powiązanie”, dlatego że „to się jeszcze nigdy nie zdarzyło”.
W pewnym sensie biolożka nawiązała łączność ze Strefą X, zanim
w ogóle się tam znalazła. Może to prowadzić do czegoś, co Whitby
nazywa „rozpoznaniem terroir”.
Ekspedycja do Strefy X z biolożką będzie inna niż ta
z Whitbym. Nie będziesz jej prowadziła, chyba że w takim sensie,
w jakim prowadziłaś jako nastolatka w sklepie, gdy czasami szłaś
przed ojcem, żeby nie wyglądało na to, że idziesz razem z nim, ale
zawsze się odwracałaś, sprawdzając, czy się nie zgubił.
Zadajesz biolożce kolejne pytania i coraz bardziej wierzysz
w słuszność swoich przeczuć. Z jakiegoś powodu przypomina ci się
Strefa X. Biolożka przypomina ci bycie w Strefie X.

Reszta akt biolożki jest porażająco skondensowana, skąpa,


a mimo to owocna. Jedziesz z nią przez pustynię maleńkim
samochodem, żeby sprawdzić doły wykopane przez zagrzebujące
się sowy. Gubisz się na równinie nad nieskazitelną linią brzegową,
gdzie grasuje puma, w miejscu porośniętym trawą koloru złota,
sięgającą ci aż do kolan, i drzewami sczerniałymi od ognia,
srebrnoszarymi od popiołu. Wędrujesz w górach po buszu,
wspinasz się po olbrzymich kamiennych blokach, protestuje każdy
mięsień w twoich nogach, mimo że dzikie oszołomienie pcha cię
dalej na przekór wyczerpaniu. Jesteś z nią na pierwszym roku
w college’u, kiedy podzieliła się ze współlokatorką rzadkim
wyznaniem, że pragnie izolacji, i nazajutrz wyprowadziła się do
własnego mieszkania, a potem pokonywała ośmiokilometrową
drogę z kampusu do domu w całkowitym milczeniu, odbierając
świat przez dziurę w bucie.
Jesteś pewna, że będziesz musiała ustąpić Lowry’emu w jakiejś
sprawie, żeby trzymał się z daleka od biolożki, ale bez względu na
to, jak wysoka okaże się cena, zapłacisz ją. Postanawiasz to,
zamawiając dla odmiany whisky w barze w Chipper’s – dla
odmiany zamawiasz whisky dla wszystkich, czyli aż dla czterech
osób. Dlatego że jest późno, dlatego że jest dzień powszedni,
dlatego że Chipper’s trochę trąci starzyzną i klientela też się starzeje.
Tak jak ty. Lekarz powiedział, że rak zakwitł w twoich jajnikach
i rozprzestrzeni się na wątrobę, zanim zdążysz mrugnąć, zanim
zdążysz przywyknąć do tej myśli. To kolejna rzecz, o której nikt
inny nie musi wiedzieć.
– I zanim w ogóle mogliśmy pomyśleć o sprzedaży tego domu –
ciągnęła pośredniczka w handlu nieruchomościami – musieliśmy
zerwać dziesięć warstw tapety. Ta kobieta przez dziesięć lat nie
robiła niczego oprócz tapetowania ścian. Było tam cholernie dużo
tapety, w dodatku pstrokatej, jakby rozmieszczała znaki
ostrzegawcze. Owijała dom od środka. Mówię ci, nigdy wcześniej
czegoś takiego nie widziałam.
Kiwasz głową, uśmiechasz się, nie masz nic do dodania, nic do
powiedzenia, ale słuchasz z przyjemnością. Ze śmiertelnym
zainteresowaniem.
To całkiem zwyczajny rak, zupełnie nie przypomina
gwałtownego zmasowanego ataku, jakiego doświadczyli uczestnicy
ostatniej jedenastej ekspedycji. Po prostu dogania cię zwyczajne
życie, próbuje cię zabić, a ty możesz albo poddać się agresywnej
chemioterapii, odejść z Southern Reach i umrzeć tak czy inaczej,
albo wytrzymać dość długo, żeby dołączyć do dwunastej ekspedycji
i z biolożką u boku po raz ostatni przekroczyć granicę. Już miewałaś
sekrety. Komu zaszkodzi jeszcze jeden?
Poza tym otwierają się przed tobą inne, bardziej interesujące
sekrety, gdyż Grace wreszcie znalazła coś na Jackie Severance.
Mnóstwo brudów, między innymi skandal z udziałem jej syna –
spartaczone zadanie, które doprowadziło do śmierci kobiety – lecz
jak dotąd nic naprawdę przełomowego. Znajduje to dopiero w liście
supertajnych zadań, nie w aktach aktualnych spraw Jackie, ale
w aktach zamkniętych spraw Jacka, co oczywiście ma sens, gdyż
z Jackiem idzie trochę łatwiej: jest na emeryturze, przekroczył
siedemdziesiątkę i część tego, nad czym kiedyś pracował, istnieje
tylko w papierowej formie.
– Spójrz na piąty punkt – mówi Grace na dachu po krótkim
rozejrzeniu się w poszukiwaniu pluskiew.
Nigdy tu żadnej nie znalazłyście, ale nie zaszkodzi być
ostrożnym.
Punkt brzmi tak:

Wezwanie do zapłaty – SB, projekt Serum Bliss

– Jest coś więcej?


Nie do końca tego oczekiwałaś, ale chyba wiesz, o co chodzi.
– Nie, tylko to. Może było coś jeszcze, ale reszta akt z tego
okresu zaginęła. Tej kartki w ogóle nie powinno tam być.
– Jak myślisz, co znaczy to Serum Bliss?
– Zgodnie z ówczesnym regulaminem nie powinno to mieć
żadnego znaczenia. Prawdopodobnie wygenerowano tę nazwę
losowo.
– Kiepska – mówisz. – Nawet nie BSN.
– To pieprzony papier ryżowy – mówi Grace. – Może to nic
ważnego, ale...
Jeśli jednak z jakiegoś powodu BSN figurowała na liście płac
Centrali – choćby tylko przez chwilę, jako jakiś poboczny projekt –
i Jack kierował operacją, a Jackie o tym wiedziała, a BSN miała
cokolwiek wspólnego z powstaniem Strefy X...
Dużo „jeśli”. Dużo przeskoków. Grace czekały jeszcze długie
poszukiwania.
Tobie to jednak wystarczy, żeby zacząć rozumieć, dlaczego
nową sojuszniczką Lowry’ego jest właśnie Jackie Severance.
0021. LATARNIK

[...] wróciłem do ogródka, [nieczytelne] i na wszelki wypadek


miałem przy sobie siekierę. Mało prawdopodobne, żebym
napotkał niedźwiedzia, ale nigdy nic nie wiadomo.
Modrowronka, przedrzeźniacz i wróbel domowy,
najskromniejsze z bożych stworzeń. Siedziałem i karmiłem go
okruszkami chleba, bo ptaszek był wychudzony i w potrzebie.
Przyniosę nasiona śmierci, rzekli...

Saul został w wiejskim barze do samego końca, nie wiedząc,


czy robi to dlatego, że chce sprawdzić determinację Brada, czy
dlatego, że nie chce po wyjściu spotkać Henry’ego. Albo dlatego, że
było mu smutno, gdyż Charlie musiał już iść.
Wychylił zatem jeszcze dwa piwa, zepchnął kołysanie się sali na
karb wypitego alkoholu, a potem zamówił kilka ostryg i rybę
z frytkami. Jak rzadko kiedy czuł w sobie głód. Zwykle jedzenie nie
bardzo go interesowało, ale dziś wieczorem miał wilczy apetyt.
Ostrygi podano w ich własnej słonej wodzie, świeżo otwarte
i ugotowane na parze. Nie zawracał sobie głowy maczaniem ich
w sosie i po prostu je pochłonął. Potem rzucił się na rybę, która
dzieliła się w jego dłoniach na grube płatki, a gorąco wydobywało
się z niej razem ze smakowitym zapachem tłuszczu. Łódeczki
z ziemniaków utopił w ketchupie i wkrótce dołączyły do ryby. Jadł
gorączkowo, zdając sobie sprawę, że się obżera, wpycha jedzenie do
ust, poruszając rękami w szalonym, nienaturalnym tempie, ale nie
potrafił się powstrzymać.
Zamówił następną rybę z frytkami. Zamówił następną porcję
ostryg. I kolejne piwo.
Po ostatniej piosence muzycy zostali w barze, ale większość
klientów wyszła, między innymi Trudi. Czarne morze i niebo za
oknem zaglądały przez szybę, w której odbijały się rozmazane
twarze i butelki z alkoholem za barem. Teraz, kiedy przy pianinie
znowu siedział tylko Stary Jim, inni muzycy się obijali i w barze
było tak mało osób, Saul znowu słyszał tętno oceanu, rozpoznawał
w nim subtelną wiadomość w tle. Albo coś pulsowało mu
w głowie. Jego węch się wyostrzył, zepsuta słodka woń
wydobywająca się z kuchni przypominała perfumy rozpylone
w całym pomieszczeniu. Jakiś szeleszczący rytm ukryty pod
brzdąkaniem pianina splótł się z jego tętnem.
Najzwyczajniejsze szczegóły nagle wydały mu się czymś
doniosłym. Wypełzający z popielniczki na stoliku obok robak
z szarobiałego popiołu, z wciąż rozżarzonymi, drżącymi drobinkami
i z pulsującym czerwonym ziarnkiem w pogrzebanym rdzeniu, które
mrugało do niego jak światła stopu. Obok popiołu stary rozmazany
tłusty odcisk palca, unieśmiertelniony mazią, która zebrała się
w popielniczce po setkach spalonych papierosów. Obok odcisku
palca próba wyrycia jakiegoś napisu – wysiłek zakończony po J i A.
Dźwięki pianina zabrzmiały fałszywie. A może po prostu
usłyszał je lepiej... albo gorzej? Zastanawiał się nad tym, siedząc na
taborecie pod ścianą z piwem w ręku. Zastanawiał się nad
splątanymi głosami ludzi, które jakby się wymieszały, nad
dudnieniem narastającym pod skórą, nad dudnieniem, brzęczeniem
i dzwonieniem w uszach. Miał wrażenie, że coś zbliża się do niego
z bardzo daleka – do niego i do jego wnętrza. Zaschło mu w gardle,
jakby posypano je startą kredą. Piwo miało dziwny smak. Odstawił
je i rozejrzał się.
Stary Jim nie mógł przestać grać na pianinie, mimo że szło mu
fatalnie. Jego palce zbyt mocno uderzały w klawisze, na których
było teraz widać rozmazaną krew. Rykliwym głosem śpiewał
piosenkę, której Saul nigdy przedtem nie słyszał i teraz nie mógł
zrozumieć jej słów. Inni muzycy – większość siedziała wokół
Starego Jima – wypuścili instrumenty z bezwładnych rąk i gapili się
na siebie, jakby coś nimi wstrząsnęło. Co nimi wstrząsnęło? Sadi
płakała, a Brad mówił: „Dlaczego to robisz? Dlaczego to robisz, do
cholery?”. Tyle że głos Brada wydobywał się z ciała Sadi, z lewego
ucha Brada kapała krew, a ludzie bezwładnie leżeli na barze... Czy
przed chwilą też tak leżeli? Upili się czy byli martwi?
Stary Jim zerwał się na nogi, nie przestając grać. Jego
krzykliwa, wrzaskliwa, piskliwa piosenka osiągała chaotyczne
crescendo, palce rozpadały się staw po stawie, a krew z pianina
tryskała mu na kolana i spływała na podłogę.
Nad Saulem coś wisiało. Coś się z niego wydzielało, coś
nadawało za jego pośrednictwem na częstotliwościach zbyt
wysokich dla ludzkiego ucha.
– Co mi robisz?
– Dlaczego się na mnie gapisz?
– Przestań.
– Nic nie robię.
Ktoś czołgał się po podłodze, a raczej po niej pełzł, gdyż stracił
władzę w nogach. Ktoś inny walił głową w ciemną szybę obok
drzwi. Sadi wiła się i skręcała, uderzając w nogi krzeseł i stolików,
zaczynała się rozpadać.
Na zewnątrz panowała głęboka noc. Nie było światła. Nie było
światła. Saul wstał. Wyszedł, a rozbryzg niezrozumiałej piosenki
Starego Jima był już nie tyle rykiem, ile sączącym się wrzaskiem.
Saul nie wiedział, co jest za drzwiami, nie ufał całkowitej
ciemności tak samo, jak nie ufał temu, co leżało za nim, ale nie mógł
zostać w barze bez względu na to, czy te wszystkie obrazy były
prawdą, czy jego urojeniem. Musiał wyjść.
Przekręcił gałkę i wyszedł na chłodne nocne powietrze na
parkingu.
Wszystko było na swoim miejscu, zupełnie normalne, nikogo
nie zauważył. Ale wszystko za nim, tam, w barze, było wypaczone,
złe, zbyt nieodwracalne, by ktokolwiek mógł to naprawić. Zgiełk
przybrał na sile i teraz krzyczeli też inni, wydając z siebie dźwięki,
do jakich niezdolne są usta człowieka. Saul zdołał znaleźć swojego
pikapa. Zdołał wsunąć klucz do stacyjki, wrzucić wsteczny, a potem
wyjechać z parkingu. Od schronienia w latarni morskiej dzielił go
zaledwie kilometr.
Nie patrzył we wsteczne lusterko, nie chciał zobaczyć niczego,
co mogło się wylać w noc. Gwiazdy były tak daleko i zarazem tak
blisko na ciemnym niebie w górze.
0022. PTASI DUCH

Podczas schodzenia na dół Ptasiemu Duchowi prawie cały czas


towarzyszyło silne wrażenie powrotu do czegoś znanego, nawet
jeśli doświadczył tego ktoś inny – wspomnienie tonięcia, tonięcia
bez końca, i po niedawnym przeczytaniu nierealistycznych słów
w dzienniku biolożki wrażenie kresu tego, czego doświadczyła, co
wycierpiała, co odzyskała. Ptasi Duch w ogóle tego nie chciała – nie
chciała też, żeby szedł za nią Kontroler. On się do tego nie nadawał,
nie został stworzony, żeby tego doświadczyć. Nie można być
męczennikiem w Strefie X. Można jedynie zniknąć, próbując nim
zostać, i nie być pewnym nawet tego.
Gdyby dawno temu biolożka nie zbliżyła się do tych słów, żeby
im się przyjrzeć, jej sobowtór mógłby nie istnieć w taki sposób:
pełen wspomnień i skradający się w głąb wieży. Ptasi Duch
mogłaby wrócić z dokładnie wyczyszczonym umysłem, jej
odmienność nie wyrażałaby się w roli zwierciadła biolożki, lecz jako
funkcja właściwego czasu albo niewłaściwego miejsca, właściwego
miejsca albo niewłaściwego czasu.
Co za dziwne pocieszenie: że słowa na ścianie są takie same, że
wyrażają się w taki sam sposób, nawet jeśli teraz mogła to
interpretować jako nostalgiczną krztynę obcego ekosystemu,
podejście albo stanowisko, którego Pełzaczowi i wieży nie udało się
narzucić Ziemi. Dlatego, że to niewykonalne? Dlatego, że nie taki
był cel Pełzacza – gdyż wolał im dawać te wszystkie mało wyraźne
znaki świadczące o tym, skąd pochodzi, po co tu jest, co myśli?
Odmówiła włożenia maski, a tym samym odrzuciła myśl, że
z jakiegoś powodu Strefa X skupia się tylko tutaj, w tej wąskiej
przestrzeni, na tych schodach, w fosforyzujących słowach, które
Ptasi Duch poznała aż nazbyt dobrze. Strefa X była wszędzie wokół
nich. Strefa X nie ograniczała się do jednego miejsca ani do jednej
postaci. Była anomalią na niebie, była rośliną, o której mówił
Kontroler. Była niebem i ziemią. Mogła cię badać z dowolnej
pozycji i w ogóle nie potrzebowała pozycji, a ty mogłeś nawet nie
wiedzieć, że jej działania mają coś wspólnego z badaniem ciebie.
Ptasi Duch nie czuła się silna, kiedy schodzili w fosforyzującym
świetle, trzymając się ściany po prawej stronie – ale się nie bała.

Zarówno w pamięci, jak i w tej chwili nałożyły się na siebie


głośne obroty olbrzymiego silnika albo bicie serca i Ptasi Duch
wiedziała, że słyszy je nawet Kontroler, że on też może się
domyślić, czym są. Przyspieszyli, ruszając w stronę miejsca,
z którego – w chwili kiedy ujrzą potwora i zmierzą go wzrokiem –
nie będzie prawdziwego odwrotu. Pełzacz zdecydowanie za
wcześnie znalazł się tuż za zakrętem.
– Chcę, żebyś tu został – powiedziała do Kontrolera, do Johna.
– Nie – odparł, czego się zresztą spodziewała. – Nie zostanę.
Na jego twarzy malował się smutek zmieszany z czymś
uroczym. W jego słowach pobrzmiewało znużenie połączone
z determinacją.
– Johnie Rodriguezie, jeśli ze mną pójdziesz, nie będę w stanie
cię ochronić. Zobaczysz wszystko. Będziesz musiał mieć oczy
otwarte.
Tu, na końcu tego wszystkiego, nie mogła mu odmówić jego
imienia. Nie mogła mu odmówić prawa do śmierci, gdyby do tego
doszło. Nie zostało nic więcej do powiedzenia.
Idąc tropem pamięci, tropem Kontrolera, Ptasi Duch ruszyła
w stronę światła.

Pełzacz był olbrzymi, wydawało się, że bez końca się wznosi,


rozpościera, aż wypełnił całe pole widzenia Ptasiego Ducha. Nie
było w nim śladu zapamiętanych przez nią zniekształceń, nie rzucił
w nią jej własnych lęków i pragnień. Zwyczajnie przed nią tkwił:
odsłonięty, ogromny, wstrząsająco konkretny.
Powierzchnia jego dzwoniastego ciała była przejrzysta, ale miała
dziwną konsystencję, jak zamarznięty na płynącej wodzie lód
w kształcie palczastych polipów. Pod spodem powoli obracała się
druga powierzchnia i Ptasi Duch zauważyła w tej wirówce
przepływające wzory, jakby Pełzacz miał wewnętrzną skórę,
a materiał na wierzchu był rodzajem miękkiej zbroi. Ten ruch miał
w sobie jakąś hipnotyzującą moc, był dalekim kuzynem hipnotyzmu
dyrektorki, i Ptasi Duch nie odważyła się zawiesić na nim wzroku.
Pełzacz nie miał żadnych wyraźnych cech, nie miał wyraźnej
twarzy. Starannie pokrywając ścianę literami, poruszał się tak
powoli, że odnosiło się dziwne wrażenie delikatności, tajemnic jego
gestów ukrytych pod sięgającymi ziemi krawędziami ciała. Lewe
ramię, jedyne ramię, umiejscowione w połowie jego wysokości,
poruszało się z bezbłędną precyzją, w stałym, rozmazanym rytmie,
tworząc wiadomość na ścianie. Bardziej przypominał spawacza niż
pisarza – wiedziała, że strzelające z niego iskry to zbłąkane, płonące
tkanki. Jego ramię było pośrednikiem dla wiadomości
i instrumentem, z którego spływały litery. Tam, gdzie spoczywają
dławiące owoce, które pochodzą z ręki grzesznika,
przyniosę nasiona śmierci. Jeśli to kiedykolwiek był człowiek,
to z jego człowieczeństwa pozostało już tylko to piszące ramię
przysłonięte gliną albo mchem.
Pełzacza otaczały trzy obręcze wirujące w kierunku przeciwnym
do ruchu wskazówek zegara i czasem dochodziło między nimi do
falowania i wyładowań energii, które wstrząsały ciałem Pełzacza.
Pierwsza obręcz wirowała w pijanych, sennych obrotach tuż pod
ramieniem, tworząc nieregularny rząd półksiężyców. Przypominały
delikatne meduzy z pierzastymi, białymi, opadającymi kosmykami,
które nieustannie się zwijały w poszukiwaniu czegoś nigdy
nieznalezionego. Druga obręcz, obracająca się szybciej tuż nad
piszącym ramieniem, przypominała szeroki pas maleńkich czarnych
kamieni zebranych w ciasne grupki, które jednak, wpadając na
siebie nawzajem, uginały się gąbczaście, przypominając Ptasiemu
Duchowi miękkie kijanki i stworzenia, które spadły z nieba podczas
jej przeprawy na wyspę. Nie miała pojęcia, jaką funkcję pełnią te
istoty, czy są elementem anatomii Pełzacza, czy organizmami
żyjącymi z nim w symbiozie. Wiedziała tylko, że obie obręcze są na
swój sposób pokrzepiająco cielesne.
Trzecia obręcz, przypominający aureolę krąg nad Pełzaczem,
wcale jej jednak nie uspokoiła. Szybko poruszające się kule ze złota
w liczbie od dziesięciu do dwunastu wyglądały na lżejsze od
powietrza i jednocześnie od niego cięższe. Wirowały z zawrotną
prędkością i na początku nie była pewna, czym są. Wiedziała jednak,
że są niebezpieczne, że mogą się do nich odnosić takie słowa jak
„obrona” i „agresja”.
Może latarnik zawsze był złudzeniem, kłamstwem napisanym
przez Strefę X i przekazanym biolożce? Mimo to Ptasi Duch także
nie ufała temu awatarowi, temu przebraniu potwora, gumowemu
kombinezonowi przeznaczonemu dla naukowca: tak precyzyjnemu,
tak konkretnemu. A może prawda, nawet nie zmieniając swojego
wyglądu, przybiera różne postacie?
– No nieźle – powiedziała Ptasi Duch do Kontrolera, który stał
za nią zupełnie nieruchomo i milczał, chłonąc albo będąc
wchłanianym.
Co innego miała zrobić? Ruszyła naprzód, ku polu
grawitacyjnemu orbit. Bliska, przejrzysta warstwa przypominała
mikroskopowy obraz podłużnych komórek o nieregularnym
kształcie. Prawie udało jej się odczytać wzory znajdujące się poniżej,
w drugiej warstwie, lecz ostatecznie pozostały zasłonięte, jakby
płyciznę zakłóciły szerokie fale.
Wyciągnęła rękę, poczuła delikatne drżenie pod palcami, jakby
natrafiła na porowatą warstwę, na osłonę grzyba.
Czy to był pierwszy kontakt, czy ostatni?
Jej dotyk wywołał reakcję.
Aureola u góry rozpadła się, pozwalając jednej ze swoich części
odłączyć się niczym spadającej złotej perle wielkiej jak głowa
Ptasiego Ducha – perła zniżyła się, zatrzymała przed Ptasim
Duchem i zawisła, oceniając ją. Czytając w niej i wydzielając ciepło
jak po oparzeniu słonecznym. Mimo to Ptasi Duch wciąż się nie
bała. Nie chciała się bać. Strefa X ją stworzyła. Strefa X na pewno
się jej spodziewała.
Ptasi Duch wyciągnęła rękę i ujęła złotą perłę w powietrzu.
Perła była ciepła i delikatna.
Jaskrawe złotozielone światło wytrysło z kuli, zanurzyło się
w sercu Ptasiego Ducha i ogarnął ją lodowaty spokój, przez który
wysączył się rodzaj potężnego światła, a w nim ujrzała wszystko, co
mogło zostać ukazane, mimo że właśnie przyglądała jej się Strefa X.
Ujrzała albo poczuła głęboko w sobie kataklizm przypominający
deszcz komet, który unicestwił całą biosferę z dala od Ziemi.
Widziała, jak jeden stworzony organizm rozpadł się i rozproszył,
a wszystkie jego maleńkie części wyruszyły w długą i niebezpieczną
podróż w przestrzeniach leżących gdzieś pomiędzy. Były czarne
i bezkształtne, przeszywane nagłym światłem, a w końcu spoczęły,
rozrzucone i zagubione – wyłaniając się tylko po to, by zastygnąć
w bezruchu w szkle soczewki latarni morskiej. Widziała, jak
obudzony z uśpienia przewód zaskoczył, zregenerował się najlepiej,
jak potrafił, i zaczął pełnić doniosłą, przypisaną mu funkcję,
wyeliminowaną jednak przez czas i kontekst, przez okropną prawdę,
że gatunek, który nadał sens Strefie X, zniknął. Ujrzała błony Strefy
X, tej machiny, tej istoty, ujrzała białe króliki skaczące na granicę
i znikające, a potem ukazujące się w innym miejscu, ujrzała
potwory, duchy obserwujące to z góry. A wszystko we fragmentach
i za pośrednictwem smaków, zapachów i zmysłów, które nie do
końca rozumiała.
Pełzacz dalej pisał, jakby w ogóle nie istniała. Słowa jaśniały
najintensywniejszym, najbardziej znaczącym światłem, jakie
kiedykolwiek widziała, i świeciły w nich całe światy. Tyle światów.
Tyle światła. Tylko ona mogła je zobaczyć. Każde słowo było
światem, światem przesączającym się z jakiegoś innego miejsca,
kanałem i wejściem, jeśli tylko umiało się z nich skorzystać,
współrzędnymi, które pomagały teraz biolożce w jej dalekich
podróżach. Każde zdanie było bezlitosnym uzdrowieniem,
bezwzględną odbudową, której nie można było zaprzeczyć.
Powinna była powiedzieć: „stop!”? Powinna błagać o ludzi,
których nigdy nie spotkała, a którzy żyli w jej głowie, gdyż znała ich
biolożka? Czy z jakiegoś powodu powinna pomyśleć o tym, że coś,
co teraz nastąpi, zniszczy całą planetę albo ją ocali? Ptasi Duch zdała
sobie sprawę, że coś przetrwa, że ona przetrwa.
Co mogła zrobić? Nic. Zresztą nie chciała nic robić.
Powstrzymanie się od dokonania wyboru też było dokonaniem
wyboru. Wypuściła kulę, pozwalając jej znów zawisnąć
w powietrzu.
Czuła obecność Grace na schodach za nimi, czuła, że Grace chce
im zrobić krzywdę, ale to jej nie obchodziło. To nie była wina
Grace. Grace nie mogła przecież zrozumieć, co widziała Ptasi Duch,
gdyż sama widziała coś innego – coś z latarni morskiej albo
z wyspy, albo ze swojego wcześniejszego życia.
Grace strzeliła Ptasiemu Duchowi w plecy. Kula wyszła przez
klatkę piersiową, utkwiła w ścianie. Aureola nad Pełzaczem
zawirowała jeszcze wścieklej. Ptasi Duch odwróciła się i krzyknęła
do Grace całą siłą swojej jasności. Ponieważ nie była ranna, niczego
nie czuła, nie chciała skrzywdzić Grace.
Grace zamarła w półświetle, mierząc z karabinu, i w jej oczach
widoczna była świadomość, że to bezcelowe, że to zawsze było
bezcelowe, że nie można zawrócić, że nie ma odwrotu.
– Wracaj na górę, Grace – powiedziała Ptasi Duch i Grace
zniknęła, jakby nigdy jej tam nie było.
Wtedy – za późno – Ptasi Duch zdała sobie sprawę, że
Kontrolera już nie ma, że albo zawrócił, albo przemknął na dół po
schodach ku oślepiającemu, białemu światłu.
0023. DYREKTORKA

Wracasz do tego, co znałaś, albo myślałaś, że znasz: do latarni


morskiej i do Brygady Spirytystyczno-Naukowej. Punkt listy płac
wiążący BSN z Jackiem Severance’em na nowo cię energetyzuje.
Przeczesujesz wszystkie pliki trzy albo i cztery razy, zmuszasz się
do tego, by jeszcze raz przejrzeć historię latarni morskiej i jej
obróconej w ruinę siostry na wyspie.
Od czasu do czasu widzisz twarz Henry’ego, blady okrąg
z dużej odległości. Przysuwa się coraz bliżej, aż w końcu jesteś
w stanie zestawić wszystkie podejrzane szczegóły. Nie wiesz, jakie
znaczenie ma ten człowiek – wiesz jedynie, że nie jest kimś, kogo
można szybko odsunąć na bok. Dręczy cię niczym nieotwarty list
o treści, którą wszyscy ze zbytnią pewnością uznali za banalną.
Jako dziecko czułaś do Henry’ego i Suzanne antypatię, więc
traktowałaś ich z lekceważeniem. Nie starałaś się pielęgnować
w pamięci wspomnienia o tych ludziach ani związanych z nimi
szczegółach. Wolałaś ich wygnać, wymazać, przegonić. Byli
uciążliwi, widziałaś, że Saul czuje się w ich obecności nieswojo,
a nawet jest zaniepokojony. Tylko dlaczego działali na Saula w ten
sposób?
Ani Henry, ani Suzanne, ani nikt, kto by ich przypominał, nie
pojawiał się na listach członków BSN, nie ukazywali się na żadnych
zachowanych zdjęciach z niezidentyfikowanymi członkami tej
organizacji. Wcześniejsze dochodzenie zaowocowało nazwiskami
i adresami wszystkich członków przydzielonych do pracy na
Zapomnianym Wybrzeżu i przeprowadzono z nimi wyczerpujące
rozmowy. Odpowiedzi zawsze brzmiały tak samo: BSN prowadziła
standardowe badania, stosując podejście, które łączyło naukę ze
spirytyzmem. Każdy, kto wiedział coś innego, został zatrzymany
i zniknął, jeszcze zanim pierwsza ekspedycja przedostała się
korytarzem do Strefy X.
Co gorsza, nigdzie więcej nie ma żadnej wzmianki na temat
Severance’ów, ani Jacka, ani Jackie. Jackie rzadziej pojawia się
w Southern Reach osobiście, jakby coś innego skupiło jej uwagę
albo jakby wiedziała, że chcesz jej zadać pewne pytania: każdy twój
telefon znika za horyzontem, wchłaniany przez Centralę. Zdwajasz
zatem wysiłki, żeby odkryć ślady jej wpływów w aktach. Duch
Lowry’ego cię prześladuje, ale Severance należy do duchów, które
są zbyt sprytne, żeby się materializować.
Powtarzasz sobie, że nie jesteś taka jak Whitby z tą jego myszą,
że nie próbujesz się skupić na jednej sprawie, żeby odsunąć od
siebie wszystkie pozostałe. Na przykład raka. Na przykład
ingerencję Lowry’ego. Jeszcze raz oglądasz nagranie z pierwszej
ekspedycji, ponownie wpatrujesz się w tło, w to, co nieostre,
w latarnię morską. Dzięki migającym klatkom i sekwencjonowaniu
śledzisz rodzaj ewolucji i degeneracji latarni morskiej od jej
powstania do ostatniego zdjęcia zrobionego przez ekspedycję.
W końcu pewnego dnia Grace bierze cię na stronę i mówi:
– Dość tego. Musisz kierować agencją. Akta może przeglądać
ktoś inny.
– Kto inny? O kim ty mówisz? – warczysz na nią, a potem
natychmiast tego żałujesz.
Ale rzeczywiście nie ma nikogo „innego”, a czas się kończy.
Musisz pamiętać, że w pewnym sensie całe Southern Reach stało się
jednym wielkim oszustwem i jeśli zapomnisz, że nie jesteś częścią
rozwiązania, staniesz się częścią problemu.
– Może potrzebujesz trochę czasu z dala od tego wszystkiego,
trochę odpoczynku? – mówi Grace. – Może powinnaś nabrać
dystansu?
– Nie dostaniesz mojego stanowiska.
– Nie chcę twojego pieprzonego stanowiska.
Gotuje się ze złości, za chwilę wykipi, i jakaś część ciebie chce
to zobaczyć, chce się dowiedzieć, jak zachowuje się Grace, kiedy
traci wszelkie panowanie nad sobą. Jeśli jednak ją do tego
popchniesz, straci także ciebie.
Później idziesz na dach z butelką burbona i Grace już tam jest:
siedzi na jednym z krzeseł ogrodowych. Budynek Southern Reach
to jedynie wielki, ciężki statek, a ty nie wiesz, gdzie się podział ster,
nie możesz nawet się do niego przywiązać.
– Zazwyczaj nie mam na myśli tego, co wygaduję – mówisz do
niej. – Pamiętaj, że nie mam na myśli tego, co wygaduję.
Wydaje z siebie lekceważący dźwięk, ale jednocześnie rozplata
ręce, a jej ponura mina trochę łagodnieje.
– Pracujemy w pieprzonym domu wariatów.
Grace rzadko przeklina w miejscach innych niż ten dach.
– Wariacka robota. Nawet spadający żołądź mówi nam o tym,
skąd spadł – dodaje, parafrazując najnowszy monolog zdumionego,
urażonego Cheneya na temat braku dobrych danych. – Newton
wszystko by nam wyjaśnił, prawda? Do diabła, mielibyśmy
trajektorię, a potem byśmy się cofnęli, przynajmniej teoretycznie,
i znaleźli jakiś punkt na drzewie, z którego ten żołądź spadł. Albo
przybliżone miejsce.
Nie możesz jej powiedzieć, że nigdy nie zrozumiałaś więcej niż
jednej trzeciej jego skrótów myślowych.
– Wariacka robota i białe cycki – mówi Grace, mając na myśli
zastygłe białe namioty przygranicznej placówki kontrolnej Southern
Reach.
– Nasza wariacka robota i nasze białe cycki – poprawiasz ją
surowym tonem, grożąc palcem. – Ale przynajmniej nie taka
wariacka jak robota wodnego zespołu.
Po wybuchu Cheneya przejrzałaś kolejny bezsensowny
i bezproduktywny raport „wodnego zespołu”, agencji badającej fale
radiowe w poszukiwaniu sygnałów życia pozaziemskiego. Centrala
wielokrotnie sugerowała, żebyście „połączyli siły”. Wodny zespół
nasłuchuje wiadomości z gwiazd – w skrawku dwóch
mikrofalowych regionów nieobciążonych falami radiowymi
z naturalnych źródeł. Nazywają te częstotliwości dziurą wodną,
gdyż odpowiadały długości fal widma wodoru i grupy
hydroksylowej. Małe szanse, by inne inteligentne gatunki
automatycznie ciążyły ku takiemu – jak go nazwano –
„wodopojowi”.
– A to, czego szukali, wemknęło się tylnymi drzwiami...
– Zbudowało tylne drzwi i weszło przez nie...
– Patrzysz w górę, a tymczasem coś podchodzi i kradnie ci
portfel – mówi Grace, rechocząc.
– Wodny zespół stworzony na darmo. To coś woli korzystać
z wejścia dla służby – kończysz, podając Grace burbona.
– Nie wystarczy włączyć zraszacze i rozłożyć w ogródku maty
do ślizgania.
Naprawdę nie wiesz, co wy właściwie wygadujecie, ale Grace
wybucha śmiechem i przez jakiś czas wszystko między wami
znowu jest po staremu, a ty możesz wrócić do Henry’ego i Suzanne,
do gadających manekinów, śmiertelnie nudnych albo po prostu
śmiercionośnych bliźniaków.
Jeszcze w tym samym tygodniu Grace zastaje cię jednak
rzucającą aktami w ścianę, a ty nie potrafisz jej tego wytłumaczyć
inaczej jak tylko wzruszeniem ramion. Masz za sobą kiepską wizytę
u lekarza. Kiepskie przygotowania do ekspedycji. Kiepskie badania.
To po prostu kiepski dzień w całej serii kiepskich dni.
Postanawiasz zatem coś zmienić.

Mniej więcej miesiąc przed dwunastą ekspedycją lecisz do


kwatery Lowry’ego. To twój pomysł, ale nie jesteś zachwycona, że
musisz podróżować, miałaś nadzieję, że po raz ostatni uda ci się
zwabić Lowry’ego do Southern Reach. Wszystko wokół ciebie –
twój gabinet, rozmowy na korytarzu, widok z Beyond Reach –
nabrało fascynującego blasku, jasności wynikającej stąd, że już
wkrótce cię tu nie będzie.
Lowry nadzoruje ostatnie etapy przygotowania ekspedycji,
zaszczepia w Centrali mniej inwazyjne ze swoich technik. Lubi się
wcielać w rolę instruktora członków wyprawy – tak twierdzi
Severance. Zapewnia cię, że biolożkę poddał „minimalnym
zabiegom”. Ty chcesz jedynie wzmóc w biolożce poczucie
odizolowania od innych ludzi. Zależy ci tylko na tym, żeby jak
najbardziej zestroiła się ze Strefą X. Sądząc po raportach, nie jesteś
pewna, czy ta kobieta w ogóle potrzebuje twojej pomocy w tym
zakresie. Nikt w całej historii programu nie zrezygnował ze swojego
imienia i nazwiska tak ochoczo jak ona.
Lekka sugestia hipnotyczna, warunkowanie, które ma więcej
wspólnego z przetrwaniem w Strefie X niż z wątpliwą „wartością
dodaną” Lowry’ego, z jego twierdzeniem, że w pewnym sensie
znalazł sposób pozwalający wzbudzić w podmiocie chęć wykonania
sugerowanej czynności – „rodzaj podstępu i zamiany”. Widziałaś
nazwy, które nadał poszczególnym etapom: „identyfikacja,
indoktrynacja, wzmocnienie i rozlokowanie”, lecz Grace dotarła do
innych dokumentów, w których zapożyczono semiotykę sił
nadprzyrodzonych: „objawienie, zarażenie, przytłoczenie i opętanie”.
Główne zainteresowanie Lowry’ego skupiło się na
językoznawczyni, ochotniczce o skrajnych poglądach na wartość
wolnej woli. Zastanawiasz się, czy Lowry preferuje większy czy
mniejszy opór. Mierzysz się z całym ciężarem jego instruktażu, jego
raportu w sprawie postępów, jego szyderczych pytań, czy jednak
postanowiłaś przyjąć propozycję dotyczącą hipnozy
i warunkowania. Wszystko jest podszyte pewnością, że nie
zdołałabyś go powstrzymać, nawet gdybyś próbowała.
Tak naprawdę masz gdzieś jego instruktaż.

W pewnym momencie podsuwasz Lowry’emu pomysł spaceru


obok sztucznej latarni morskiej. Jest początek lata, powietrze wciąż
ciepłe i nie ma sensu siedzieć w kwaterze dowódcy. Namawiasz go
przymilnie, odwołując się do jego dumy, prosząc, żeby cię
oprowadził, i zabierasz ze sobą tylko jedną cienką teczkę, którą
przywiozłaś na to spotkanie.
Lowry urządza ci zatem niezbyt wspaniałą wycieczkę po swoim
zminiaturyzowanym świecie budzącym w tobie coraz mniejszy
zachwyt. Z ukrytych w pobliżu głośników wydobywa się dziwna
kiczowata muzyka. To nieznana ci, ale wesoła melodia – nie pop, nie
jazz, nie muzyka klasyczna, ale coś, co z powodu swojego raźnego
rytmu wydaje się jeszcze bardziej złowrogie.
Na górze uroczej małej latarni morskiej – co by o niej pomyślał
Saul? – Lowry zwraca uwagę na to, że jest tam także stawa
i „pieprzone kawałki szkła, które ktoś później dodał”. Gdy na górze
otwiera klapę, w pomieszczeniu poniżej ukazują się sterty pustych
dzienników i luźne niezapisane kartki, jakby dorabiał na boku,
sprzedając artykuły papiernicze. Soczewka także nie działa, ale
w ramach przeprosin dostajesz lekcję historii:
– Dawno temu, bardzo dawno temu, rzucali na stos wielkiego,
tłustego, pieprzonego ptaka, podpalali go i to była latarnia.
Anomalia topograficzna – Lowry nazywa ją „tą przeklętą dziurą
w ziemi” – to najmniej wiernie oddany element: stare stanowisko
artyleryjskie z usuniętym działem, po którym został ciemny
granitowy krąg z drabiną prowadzącą do tunelu. Tunel skręca
w stronę wzgórza za twoimi plecami, gdzie kryje się większość
instalacji Lowry’ego. Schodzisz po tej drabinie tylko kawałek, żeby
zajrzeć do środka. Otaczają cię zawilgocone ściany, galeria sztuki
Lowry’ego: rozmazane, nieostre, powiększone zdjęcia przyniesione
przez różne ekspedycje. Rodzaj metawersji tunelu przyniesionej do
sztucznego tunelu, ukazującej bez wahania coś niepoznawalnego.
Myślisz o Saulu odwracającym się do ciebie na schodach
prawdziwego tunelu i czujesz tak ogromną pogardę dla Lowry’ego,
że musisz długo stać na drabinie i patrzeć w dół, bojąc się, że pozna
to po twoim wyrazie twarzy.
Reagujesz właściwymi dźwiękami na pytanie o wrażenia
i proponujesz spacer wzdłuż brzegu, „świeże powietrze i naturę”.
Lowry się zgadza, pokonany twoją taktyką pytania o każdą mijaną
rzecz, ponieważ nie potrafi się po prostu zamknąć i przestać
wygadywać swoich mądrości. Skręcasz w boczną ścieżkę
prowadzącą na północ wzdłuż brzegu. Na pobliskich skałach
gniazdują gęsi, które patrzą nieufnie na was oboje, a niedaleko
płynie wydra, towarzysząc wam jak cień.
W końcu kierujesz rozmowę w stronę BSN. Wyjmujesz kartkę
– punkt, w którym mowa o Jacku Severansie. Pokazujesz go
Lowry’emu, mimo że został zakreślony jaskrawym różem.
Przedstawiasz to jak coś zabawnego, o czym Lowry też na pewno
wie, biorąc pod uwagę jego potajemne streszczenie twoich
doświadczeń z dzieciństwa, kiedy przyszłaś do Southern Reach.
– To dlatego pracujesz razem z Jackie? – pytasz. – Dlatego że
BSN miała powiązanie z Centralą: przez Jacka?
Lowry zastanawia się nad odpowiedzią, a na jego pobrużdżonej
twarzy widnieje coś w rodzaju pogardliwego uśmieszku. Uśmiecha
się tak, patrzy na ziemię, a potem znowu na ciebie.
– Jesteśmy tutaj właśnie z tego powodu? O to chciałaś spytać?
Jezu, mogłem ci to powiedzieć przez pieprzony telefon.
– To pewnie nic ważnego – mówisz. Uśmiechasz się potulnie
do tego wściekłego narcystycznego drapieżnika. – Ale chciałabym
wiedzieć.
Chciałabyś wiedzieć, zanim przekroczysz granicę.
Waha się, spogląda na ciebie z ukosa, szukając jakiejś ukrytej
motywacji albo zamiaru, których chyba nie widzi.
– To jakiś poboczny projekt? – drążysz. – BSN to poboczny
projekt Centrali czy...?
– Jasne, czemu nie – mówi, odprężając się. – Zwyczajne zdanie
podrzędne, które można usunąć w dowolnym momencie, nie robiąc
nikomu krzywdy.
Tylko że czasami to, co podrzędne, skaża to, co nadrzędne.
Czasami – jak mogłaby to ująć biolożka – żywicielowi i pasożytowi
mylą się role.
– Właśnie dlatego miałeś moje zdjęcie obok latarni.
To nie było pytanie.
– Bardzo dobrze! – mówi, szczerze zachwycony. – Święta
prawda! Szukałem dowodów, żeby zagwarantować sobie twoją
szczerość... i zacząłem się zastanawiać, dlaczego właściwie
znalazłem to zdjęcie w aktach Centrali, a nie w Southern Reach.
Zastanawiałem się, skąd się wzięło... i znalazłem tę samą listę płac
co ty.
Tylko że Lowry miał większe uprawnienia, mógł dotrzeć do
informacji, które dla ciebie i dla Grace były niedostępne.
– To było sprytne z twojej strony. Naprawdę sprytne.
Lowry się nadyma, pęcznieje mu pierś, ma świadomość, że mu
się schlebia, ale nie potrafi przerwać tej parodii samego siebie, która
w zasadzie nie jest parodią, gdyż nikomu nie szkodzi. Kierujesz się
do wyjścia. Lowry myśli już pewnie, kim cię zastąpić. Nie
zawracałaś sobie głowy zaproponowaniem Grace, skupiłaś się
raczej na Jackie Severance.
– Z tego, co mówił Jack, pomysł był prosty. Ci z BSN byli
strasznie posrani i stwarzali małe szanse, ale jeśli na świecie
rzeczywiście znalazło się coś dziwnego albo obcego, powinniśmy to
byli monitorować, powinniśmy byli o tym wiedzieć. Może nawet
trochę na to wpływać albo tym pokierować, zapewnić odpowiednie
materiały i wskazówki. A gdyby do grupy dołączyli jacyś
zadymiarze albo niepożądane elementy, byłby to też dobry sposób
monitorowania potencjalnych wywrotowców... i dobra przykrywka
pozwalająca się dostać do miejsc „ukrytych na widoku”. Centrala
była wtedy przychylnie nastawiona do takich metod. Na
Zapomnianym Wybrzeżu roiło się od antypaństwowych typów.
– Rekrutowaliśmy czy...?
– Niektórzy agenci już tam byli, a innych ludzi przekonaliśmy,
żeby dla nas pracowali, bo podobał im się pomysł zabawy
w szpiega. Niektórzy po prostu mają z tego frajdę. Nie potrzebują
głębszych powodów, takich jak Bóg czy ojczyzna. I to chyba
dobrze.
– Jackie też brała w tym udział?
– Jack chronił nie tylko siebie – mówi Lowry. – Na początku
Jackie trochę mu pomagała, a potem przyszła do Southern Reach
i znowu mu pomagała, pilnując, żeby nic nie wydostało się na
zewnątrz. Tylko że ja się o tym dowiedziałem. Jak wiesz, dowiaduję
się o różnych rzeczach.
– Natrafiłeś kiedyś w aktach na Henry’ego i Suzanne?
– W tym, co widziałem, nigdy nie było żadnych imion
i nazwisk. Tylko zakodowane nazwy, na przykład, bo ja wiem,
„wielka gafa”, „dziwne zjawiska” i „przeklęty schabowy z kostką”.
Tego typu pierdoły.
Ale to nie jest prawdziwe pytanie. Prawdziwe pytania jeszcze
nie padły.
– Czy BSN ułatwiła, świadomie lub nie, powstanie Strefy X?
Lowry wygląda na osłupiałego i jednocześnie rozbawionego do
granic zdrowego rozsądku – albo dobrego smaku.
– Nie, oczywiście, że nie. Nie, nie, nie! To dlatego Jackowi
udało się to zachować w tajemnicy, wyciszyć sprawę. Wybrał
niewłaściwe miejsce i niewłaściwy czas, bo inaczej... podjąłbym
pewne działania. – Myślisz jednak, że chciał powiedzieć: „bo inaczej
zabiłbym ich wszystkich”. – Zresztą okazuje się, że Jack robił to
głównie z własnej inicjatywy, a chyba obydwoje umiemy docenić
taką postawę, prawda?
Nad wami wznoszą się stare baraki, labirynty i otwory na
karabiny w betonowych bunkrach.
Wierzysz Lowry’emu? Nie, nie wierzysz mu.

Mała żwirowa plaża, na której stoicie, jest lekko oddalona od


sztucznej latarni morskiej. Biegnie wzdłuż niej pas anemicznej
trawy, a tuż przed wodą – linia skał pokrytych białymi porostami.
Jasne słońce na chwilę gubi się w zagłębieniu chmur i cienia,
bladoniebieska powierzchnia oceanu nagle szarzeje. Wydra, która
płynęła równolegle do was, przysunęła się bliżej. Z jakiegoś
powodu – być może po wcześniejszych spotkaniach – jej ciągły
trajkoczący monolog cmokania i pogwizdywania wydaje się
Lowry’emu oznaką braku szacunku. Zaczyna krzyczeć na wydrę,
a ona ciągle mu „odpowiada”, pokazując się w nieoczekiwanych
miejscach, tak że Lowry nie może wymierzyć kamieniem
i roztrzaskać zwierzęciu głowy. Siedzisz na skałach i oglądasz to
przedstawienie.
– Przeklęte, pieprzone stworzenie. Przeklęte, głupie, pieprzone
zwierzę.
Wydra chwali się złapaną rybą, pływa na grzbiecie z oczami
jakby wypełnionymi śmiechem – o ile to w ogóle możliwe.
Wydra przemyka w wodzie, robi zygzaki, znika i wypływa.
Kamienie Lowry’ego spadają z pluskiem, nie trafiając w cel. Wydra
najwidoczniej myśli, że to jakaś zabawa.
Po chwili wydra nudzi się jednak zabawą i zanurza się na
dłuższą chwilę. Lowry stoi z jedną ręką na biodrze, w drugiej
trzyma kamień i wypatruje nowych zmarszczek na wodzie, chcąc
chyba zgadnąć, jak długo wydra potrafi wstrzymywać oddech i w
jakich miejscach może się wynurzyć, żeby zaczerpnąć powietrza.
Tylko że zwierzę więcej się nie pokazuje, a Lowry wciąż stoi
i trzyma w ręku kamień.
Czy ten człowiek jest potworem? W twoich oczach ma coś
z potwora, gdyż zanim zelżeje jego uścisk na Centrali – na tych
częściach Centrali, które zmusza, żeby śmiały się i tańczyły tak, jak
on im każe – zanim ten uścisk, to podwajanie i odzwierciedlanie,
osłabną, tak jak słabnie większość rządów terroru, produkty rąk
i woli Lowry’ego nieodwołalnie spadną na wiele miejsc. Jego duch
będzie nawiedzał tyle sfer przez tak wiele lat, odciśnie się w tak
wielu umysłach, że nawet jeśli szczegóły na temat człowieka
znanego jako Lowry nagle zostaną wymazane ze wszystkich
systemów, te systemy odtworzą jego obraz na podstawie samej siły
i mocy jego wpływu.
Wyjmujesz zdjęcie telefonu komórkowego, trącasz Lowry’ego
w ramię i zmuszasz go, żeby je wziął. Lowry blednie, próbuje ci je
oddać, ale chcesz, żeby je zatrzymał. Trzyma je zatem jak kamień
przeznaczony dla wydry. Prawdziwy kamień rzuca na ziemię, ale nie
chce więcej patrzeć na zdjęcie.
– Lowry, chyba skłamałeś na temat tego telefonu. Myślę, że to
twój telefon. Z pierwszej ekspedycji.
Mówiąc te słowa, masz wrażenie, że posuwasz się za daleko, ale
wkrótce posuniesz się jeszcze dalej.
– Skąd możesz wiedzieć, czy to mój telefon?
– Ma teraz długą historię.
– Nie – mówi Lowry.
Mocno. Kategorycznie. Nie dopuszczając żadnego światła. To
rodzaj samopotępienia. Żadnych protestów. Żadnego oburzenia.
Żadnego typowego dla tego człowieka dramatyzowania. „Nie”. Bez
możliwości wciśnięcia odrobiny światła między litery w tym słowie.
Będziesz zatem musiała spróbować sama, po drugiej stronie granicy.
– Pracujesz dla nich? To o to chodzi?
Celowo używasz ogólników: „dla nich”.
– „Dla nich”? – Śmiech, który pali jak żywy ogień. – A co?
Masz jakiś problem z tym telefonem?
To wciąż nie jest przyznanie się.
– Czy Strefa X jeszcze z tobą nie skończyła? Jest coś, czego
nam nie powiedziałeś o pierwszej ekspedycji?
– Nic, co by wam pomogło.
Teraz jest rozgoryczony. Kieruje tę gorycz na ciebie, dlatego że
zastawiłaś na niego pułapkę, czy może na kogoś innego?
– Lowry, jeśli mi nie powiesz, czy to naprawdę twój telefon,
pójdę do Centrali i powiem im wszystko o BSN, o tym, skąd
przyszłam, i że mnie kryłeś. Pogrążę cię na dobre.
– I siebie razem ze mną.
– I tak jestem już skończona. Zresztą wiesz.
Lowry rzuca ci spojrzenie, w którym dostrzegasz równie dużo
agresji co jakiejś skrywanej krzywdy wynurzającej się na
powierzchnię.
– Teraz rozumiem, Gloria – mówi. – Wyruszasz w samobójczą
misję i po prostu chcesz grać w otwarte karty, nawet jeśli to
nieistotne. No cóż, powinnaś wiedzieć, że jeśli komukolwiek o tym
powiesz...
– Jesteś uszkodzonym zbiorem danych – mówisz, wchodząc mu
w słowo. – Co byśmy znaleźli w twoim mózgu, gdybyśmy
zastosowali na tobie twoje własne techniki? Co tam siedzi?
– Jak, kurwa, śmiesz!
Trzęsie się ze złości, ale się nie rusza, nie ustępuje ani na
milimetr. To nie jest zaprzeczenie, choć pewnie powinno nim być.
Poczucie winy? Czy Lowry wierzy w winę?
Napierasz, drążysz, nie mając pewności, czy mówisz prawdę:
– Czy w czasie pierwszej ekspedycji komunikowałeś się ze
Strefą X?
– Nie nazwałbym tego komunikowaniem się. Wszystko jest
w aktach, które już czytałaś.
– Co zobaczyłeś? Jak to wykorzystałeś?
Czy byliśmy skazani na klęskę od początku, czy dopiero po
twoim powrocie?
– Nigdy nie będzie żadnej wielkiej spójnej teorii, Gloria. Nigdy
nie poznamy prawdy. Nie za naszego życia. Zresztą już jest za
późno. – Lowry próbuje mieszać różne sprawy, odwrócić od siebie
uwagę. – Wiesz, że szukają teraz wody na księżycach Jowisza. Oni,
czyli nasze nie do końca tajne siostrzane organizacje. Możliwe, że
jest tam ukryte jakieś morze. Możliwe, że tuż pod naszym nosem
trwa życie. Ale pod naszym nosem zawsze trwało życie, po prostu
jesteśmy zbyt ślepi, żeby je zauważyć. Te pieprzone pytania... One
się nie liczą.
– Jim, znalezienie tej komórki w Strefie X to dowód, że został
nawiązany kontakt.
Wskazuje na rozpoznanie i pewnego rodzaju zrozumienie.
– Nie... To przypadek. Przypadek. Przypadek.
– Ona chce z tobą porozmawiać, Jim. Strefa X chce z tobą
porozmawiać. Chce cię o coś spytać, prawda?
Nie wiesz, czy masz rację, ale jesteś pewna, że Lowry
wystraszy się jak cholera.
Wyczuwasz w nim pewne ociąganie, bardzo, bardzo szeroką
lukę albo dzielącą was przepaść. W jego oczach błyszczy coś bardzo
starego. Patrzy na ciebie.
– Nie wrócę tam – mówi.
– To nie jest odpowiedź.
– Tak, to mój telefon. To mój pieprzony telefon.
Widzisz takiego Lowry’ego, jaki wrócił z pierwszej ekspedycji?
Jak długo człowiek może się trzymać pewnego wzorca, procesu,
mimo że w gruncie rzeczy został zniszczony? „To chyba dom
wariatów – powiedział ci Whitby. – Ale z resztą świata jest
podobnie”.
– Nie męczy cię to? – pytasz Lowry’ego. – Ciągle idziesz
naprzód, ale nigdy nie docierasz do końca. Nigdy nie jesteś w stanie
powiedzieć komuś prawdy.
– Wiesz, Glorio – mówi – nigdy tak naprawdę nie zrozumiesz,
jak to było za pierwszym razem, kiedy wróciłem przez te drzwi
w granicy. Nawet jeśli przekroczysz tę granicę tysiąc razy.
Zostaliśmy złożeni w ofierze i było już po nas. Przechodziliśmy
przez drzwi pełne zjaw, idąc do miejsca pełnego duchów.
I oczekiwano, że sobie z tym poradzimy. Że będziemy sobie radzić
do końca życia.
– A jeśli Strefa X po ciebie przyjdzie?
W spojrzeniu Lowry’ego nadal jest dystans, jakby tego
człowieka tak naprawdę tu nie było, jakby nie stał naprzeciwko
ciebie. On jednak już skończył rozmowę, osiągnął kres swoich
możliwości, odchodzi, nie oglądając się przez ramię.
Nigdy więcej go nie zobaczysz, nigdy, i chwilowa ulga dodaje
twoim krokom sprężystości. Słońce powraca, podobnie jak wydra,
a ty siedzisz na brzegu, patrząc kilka minut, jak zwierzę hasa
i dokazuje. Masz nadzieję, że nigdy nie skończy.
0024. LATARNIK

[...] przyniosę nasiona śmierci, by dzielić się nimi z robactwem,


co gromadzi się w ciemności [...] W nocy słyszałem: sowę
uszatą, lelka, kilka lisów. Błogosławieństwo. Ulga.

Reflektor w latarni morskiej był wyłączony. Reflektor był


wyłączony i coś próbowało się wylać z Saula albo przejść przez
niego w drodze do jakiegoś innego miejsca. Cienie otchłani są
niczym płatki potwornego kwiatu, który zakwitnie
w czaszce i rozszerzy umysł poza granice, jakie może znieść
człowiek, lecz bez względu na to, czy rozkład następuje pod
ziemią, nad nią, na zielonych polach, daleko na morzu czy
w samym powietrzu, dla wszystkiego nadejdzie czas
ujawnienia i czas upojenia wiedzą dławiących owoców.
Saul wciąż był w szoku po wizycie w barze, nadal wierzył, że
gdyby tam wrócił, wszystko okazałoby się jakimś snem na jawie
albo nawet okropnym żartem. Uderzanie zakrwawionych palców
Starego Jima w klawisze pianina. Mina zgubionej Sadi, zdradzonej
przez jej własne słowa. Brad stojący ze wzrokiem wbitym w ścianę,
jakby ktoś go zamroził. Dzięki Bogu, że Trudi już wyszła. Co
powiedziałby Glorii, kiedy ją znowu zobaczy? Co powiedziałby
Charliemu?
Saul zaparkował, chwiejnym krokiem podszedł do latarni
morskiej, otworzył drzwi, zatrzasnął je za sobą i stał, ciężko
oddychając. Chciał zadzwonić na policję, powiedzieć, żeby
przyjechała do baru i sprawdziła, co się dzieje z biednym Starym
Jimem i z resztą. Chciał zadzwonić na policję, a potem spróbować
nawiązać kontakt z Charliem na morzu, a potem zadzwonić do
każdego, kto przyjdzie mu do głowy. Ponieważ musiało się tu dziać
coś okropnego, coś wykraczającego poza jego chorobę.
Nikt jednak nie podnosił słuchawki. Nikt nie podnosił
słuchawki. Telefon nie działał.
Mógł biec, ale dokąd? Zgasło światło. Zgasło światło.
Uzbrojony w pistolet z flarą zaczął z wysiłkiem wspinać się po
schodach, przytrzymując się jedną ręką ściany, żeby nie stracić
równowagi. Tamto ukłucie było ukąszeniem owada. Albo uwerturą.
Intruzem. Albo niczym, niczym, co miałoby z tym jakiś związek.
Poślizgnął się i o mało nie upadł na czymś wilgotnym na schodach,
co majaczyło także na ścianie i ubrudziło mu ręce, które musiał
wytrzeć o dżinsy. Lekka Brygada. Podali mu jakiś eksperymentalny
narkotyk albo wystawili go na promieniowanie, używając swojego
sprzętu. I ręka grzesznika będzie się radować, albowiem nie
ma w cieniu ani w świetle grzechu, którego nie potrafią
odpuścić nasiona śmierci.
Niedaleko szczytu głośno zagwizdał wiatr i Saul z radością
powitał chłód, który mówił mu, że świat poza jego umysłem wciąż
istnieje, pomagał zaprzeczać powracającym podstępnie objawom.
Poczuł mocne przyciąganie i towarzyszące mu wibracje, cały płonął.
A może płonęła latarnia morska? Na szczycie schodów czekał
na niego jakiś blask, i to nie lekka, zielona, fosforyzująca poświata
bijąca od ścian i stopni. Nie, to było ostre światło o znanym
przeznaczeniu, wiedział o tym od razu. Nie pochodziło jednak
z reflektora. Przez chwilę zawahał się, stojąc tuż pod laterną. Opadł
na stopień, nie wiedząc, czy chce zobaczyć nową soczewkę, która
zastąpiła starą. Trzęsły mu się ręce. Cały drżał. Nie potrafił
zapomnieć palców Starego Jima ani słów kazania, które zupełnie
nieproszone wciąż płynęły z jego własnej głowy. Nie potrafił ani im
się oprzeć, ani się przed nimi uchronić.
To było jednak jego miejsce i nie mógł go porzucić.
Wstał. Odwrócił się. Wszedł do laterny.
Ktoś odsunął dywan.
Klapa była otwarta.
Z dołu wydobywało się światło. Krążyło i wyginało się, mimo
że było na tyle zdyscyplinowane, by nie przenikać przez podłogę.
Nie odbijało się od sufitu, lecz naśladowało drzwi, mur,
wydobywało się z obserwatorium.
Po cichu, ściskając pistolet z flarą, Saul podkradł się do
krawędzi klapy i do źródła światła, coraz bardziej przekonany, że
schody za jego plecami robią się jeszcze dziwniejsze, że nie
powinien się odwracać. Przykucnął i zajrzał do obserwatorium,
czując żar światła padającego mu na twarz, na szyję,
przypiekającego mu brodę.
Na początku widział tylko wyrastającą teraz w obserwatorium
ogromną stertę papieru i czegoś, co wyglądało jak notesy:
olbrzymią, nieuporządkowaną bibliotekę z cienia i odbitego światła,
raz po raz tracącą ostrość – duchy i wytwory wyobraźni, kłębiące
się i poszukujące, obecne i zarazem nieobecne, zapis, którego nie
rozumiał, dlatego że tak naprawdę ten zapis jeszcze nie istniał.
Potem oczy Saula się przyzwyczaiły i źródło światła przybrało
kształt kwiatu. Śnieżnobiałego kwiatu z ośmioma płatkami, który
rozwinął się na szczycie znajomej rośliny zatapiającej korzenie
w stercie papieru. Rośliny, która tak dawno temu zwabiła go na
trawie obok latarni morskiej, kiedy zaciekawiony błyskiem,
migotaniem, wyciągnął do niej rękę.
Niemal święta jasność wezbrała gdzieś w jego wnętrzu
i wypełniła go. Zakręciło mu się w głowie. Teraz z niego także
wysączało się światło, płynąc przez otwartą klapę, by porozumieć
się z tym, co leżało na dole, i poczuł się tak, jakby coś go
przyciągnęło, mocno przytuliło... jakby go rozpoznało.
Buntując się przed tym, wstał, rozpościerając ręce dla
zachowania równowagi, balansując na krawędzi włazu i wpatrując
się w ten wir płatków, aż nie mógł się już dłużej opierać i zaczął
spadać na śnieżnobiałą koronę kręgu ognia, na kongregację
płomieni, na ogień tak czysty, że obrócenie się w proch było
rodzajem ulgi, na ogień zalany światłem, które uświęcało nie tylko
jego, lecz także wszystko wokół, wiążąc obdarowanego z darem.
Nastanie ogień, który zna twoje imię, i w obecności
dławiących owoców jego ciemny płomień posiądzie każdą
część ciebie.

Kiedy odzyskał przytomność, leżał na plecach na podłodze


w obserwatorium i patrzył w górę. Nie było żadnej sterty notesów.
Nie było tego niesamowitego kwiatu.
Były tylko zwłoki Henry’ego i Suzanne pozbawione
widocznych obrażeń. Ich twarze były puste i przez to jeszcze
bardziej upiorne. Wzdrygnął się i odsunął od nich, odpełzł, nie
przestając patrzeć. W cieniu leżało coś, co wyglądało jak zwiędłe,
wysuszone szczątki rośliny, ale on marzył jedynie o tym, żeby
stamtąd wyjść.
Wspiął się po drabinie.
Na tle otwartych drzwi prowadzących na balkon malowała się
czyjaś sylwetka. Sylwetka postaci z pistoletem.
Niemożliwe – to był Henry.
– Myślałem, że dłużej cię nie będzie, Saul – powiedział Henry
nieobecnym głosem. – Myślałem, że może nawet nie wrócisz na
noc. Że pójdziesz do Charliego. Tylko że Charlie łowi ryby.
A Gloria jest u ojca. Oczywiście i tak o tej porze byłaby już w domu
i niewiele by ci pomogła. Po prostu mówię to, żebyś wiedział, na
czym stoimy.
– Zabiłeś Suzanne – powiedział Saul, wciąż nie mogąc tego
pojąć.
– Ona chciała zabić mnie. Nie wierzyła, że to znalazłem. Nikt
z nich nie wierzył. Nawet ty.
– Siebie też zabiłeś.
Swojego bliźniaka. Saul wiedział, że nawet gdyby to mogło
cokolwiek zmienić, nie byłby w stanie sięgnąć w porę po pistolet
z flarą ani nawet pokonać dwóch stopni, rzucając się do ucieczki po
schodach, gdyż Henry jego także by zastrzelił.
– Dziwna sprawa – powiedział Henry. Wcześniej wydawał się
jakby obolały, potrzebujący pomocy, ale nagle się ożywił. – Dziwna
sprawa: zabić się. Myślałem, że to jakaś zjawa. Ale może Suzanne
miała rację...
– Kim ty właściwie jesteś?
Zlekceważył pytanie.
– Odkryłem to, Saul, tak jak zapowiadałem. Albo to odkryło
mnie. Tylko że okazało się czymś innym, niż myślałem. Wiesz,
czym, Saul? – spytał niemal błagalnym tonem.
Nie istniała dobra odpowiedź na jego pytanie.
Saul zrobił dwa kroki w stronę Henry’ego, zupełnie jakby robił
je ktoś inny, a on tylko obserwował. Był albatrosem sunącym bez
ruchu wysoko na niebie, szybującym pod ciemnymi brzuchami
chmur, pod nieustannie przemieszczającymi się współrzędnymi
cienia i światła, wędrujących długości i szerokości, a daleko, daleko
w dole, w laternie, stali Saul i Henry.
Saul zrobił trzeci krok. Roślina w jego głowie płonęła jak
latarnia.
Po czwartym kroku Henry strzelił mu w ramię. Kula przeszła na
wylot, ale Saul niczego nie poczuł. Wciąż unosił się wysoko
w górze, skupiony na nawigacji, na sunięciu po prądach
termicznych – zwierzę, które prawie nigdy nie ląduje, lecz tylko
frunie i frunie.
Saul rzucił się na Henry’ego, rąbnął go zakrwawioną ręką
w klatkę piersiową i obydwaj się zatoczyli, wywlekając się przez
drzwi w stronę barierki. Broń Henry’ego wypadła mu z ręki
i uderzyła o podłogę. Saul był tak blisko, patrzył Henry’emu prosto
w oczy, lecz miał wrażenie, że ten człowiek jest daleko, że jest
oddalony w czasie – zauważył lukę, odległość między odbiorem
bodźców, zrozumieniem ich i reakcją: wiadomość docierała do niego
z bardzo daleka. Jakby Henry zmagał się z jakąś inną, zupełnie inną
sytuacją... lecz na pewnym poziomie wciąż był w stanie go ocenić,
osądzić. „Gdy skryjesz swe oblicze, wpadają w niepokój; gdy im
oddech odbierasz, marnieją i powracają do swojego prochu”******.
Henry ciągnął go w stronę barierki. Henry mocno go trzymał
i ciągnął w stronę barierki. Tylko że to Henry pytał Saula:
– Co robisz?
Ale to nie Saul to robił – robił to Henry i chyba nie zdawał sobie
z tego sprawy.
– To ty – zdołał powiedzieć albatros. – To ty to robisz, nie ja.
– Nie, to nie ja.
Henry czuł już paniczny strach, wił się i próbował
wyswobodzić, ale nadal ciągnął Saula w stronę barierki, i to szybko,
i błagał Saula, żeby przestał robić coś, czego sam nie mógł przestać
robić. Oczy Henry’ego przekazywały jednak inną wiadomość niż
jego słowa.
Henry uderzył w barierkę – mocno – i w następnej sekundzie
uderzył w nią Saul, odrzucony w bok siłą impetu, a potem obaj
przelecieli na drugą stronę i dopiero wtedy – kiedy było już za
późno – Henry wypuścił Saula, wiatr porwał krzyk wydobywający
się z jego gardła i Saul runął razem z nim w zimne, puste powietrze.
Leciał zbyt szybko, zbyt daleko, a jakaś część jego nadal patrzyła na
to z góry.
Morska piana przypominała białe płomienie strzelające na
piasku, poszukujące czegoś.
„Przyszedłem rzucić ogień na ziemię i jakże bardzo pragnę, żeby
on już zapłonął”*******.
Rozległ się okropny łoskot i trzask, kiedy Saul uderzył o ziemię.

****** Ps 104, 29.


******* Łk 12, 49.
0025. KONTROLER

W tej ekstremalnej chwili na Kontrolera – prawie niezdolnego


do poruszania się, niezdolnego do mówienia – spłynęło
wszechogarniające poczucie jedności, jakby nic nie było tak
naprawdę osobne: nawet najbardziej przypadkowy fragment
zapisków dyrektorki okazał się powiązany z jakimś większym
wzorcem. I choć ciśnienie rosło i Kontrolera nękał straszny ból
z rodzaju tych, które mijają nieprędko, jeśli w ogóle kiedykolwiek,
wezbrała w nim potężna muzyka, którą nie do końca rozumiał, gdy
ślizgał się i przewracał na krętych schodach, co jakiś czas się
podnosząc, z lewą ręką bezwładnie zwisającą u boku, z wyrzeźbioną
przez ojca figurką zaciśniętą w pięści, której już nie czuł, a jasność
wylewała mu się przez usta, przez oczy, i jednocześnie go
wypełniała, jakby Pełzacz przyspieszył ten proces. Ślizgał się po
części dlatego, że się zmieniał – wiedział o tym, czuł, że nie jest już
do końca człowiekiem.
Whitby wciąż był przy nim jak stary przyjaciel i nawet Lowry
chichotał i wymachiwał rękami gdzieś w tle, a Kontroler z całych sił
przyciskał do siebie figurkę od ojca, jedyny talizman, jaki mu
pozostał. „Ta maszyna, stworzenie albo coś łączącego w sobie jedno
i drugie umie manipulować molekułami, gromadzić energię
w dowolnym miejscu, ukrywać przed nami swoje zamiary
i machinacje. Żyje, nosząc w sobie anioły i resztki swojego terroir,
odrobinę swojej ojczyzny, do której nigdy nie będzie mogła wrócić,
gdyż ta ojczyzna już nie istnieje”.
Pełzacz zastosował bardzo tanią sztuczkę: Kontroler ujrzał
stojącą tam matkę, czerpiąc ponurą i prymitywną satysfakcję ze
świadomości, że to tylko złudzenie, w dodatku takie, które nie ma
nad nim żadnej władzy – osoba, której wybaczył, gdyż jak mógłby
jej w końcu nie wybaczyć, będąc w takim miejscu? Był wolny,
wolny, jeszcze zanim Pełzacz zaatakował, zanim tak mocno go
zranił. I nawet mimo ran Kontroler jakimś cudem wiedział, że ból
jest nieistotny, że nie wynika z zamiaru Pełzacza, lecz ani język, ani
inne formy komunikacji nie są w stanie pokonać przepaści między
istotami ludzkimi a Strefą X. Że wszystko bliskie jakiemuś
podobieństwu będzie tylko podzbiorem Strefy X działającym na
najbardziej prymitywnym poziomie. Źdźbło trawy. Czapla modra.
Osa żronkowata.
Stracił poczucie czasu i prędkości, z jaką schodził po schodach,
stracił poczucie swojego przeobrażenia. Nie wiedział już, czy została
w nim jeszcze choćby resztka człowieczeństwa. Był obolały, czuł
mdłości i czołgał się – a może sadził susami? – po najstarszych ze
wszystkich schodów ku oślepiającemu białemu światłu na dole
w kształcie nieśmiertelnej rośliny, podobnemu do komety, tyle że
nieruchomemu, postanawiając przepchnąć się przez tę ostateczną
skrajność, przez tę agonię i jawnie promieniujący rozkaz odwrotu,
i wejść... do czego? Nie wiedział. Wiedział tylko, że biolożce nie
udało się dotrzeć tak daleko, a jemu owszem. Jemu się udało.
„Kontroler” znowu odpłynął. Teraz był synem rzeźbiarza
i kobiety żyjącej w skomplikowanym królestwie sekretów.
Figurka od ojca wypadła mu z ręki, ze stukotem potoczyła się
po stopniu i zatrzymała się na schodach, obok znaków i symboli
pozostawionych przez jego poprzedników. Obok bazgrołów na
ścianie. Obok pustego buta.

Powąchał powietrze, poczuł pod łapami ogień i żar, poczuł moc.


Nic więcej mu nie pozostało – oprócz śmierci na schodach. Nie
był skazany na tę ostatnią klęskę.
John Rodriguez wyprężył się na ostatnich stopniach i wskoczył
w światło.
0026. DYREKTORKA

Dwa tygodnie przed dwunastą ekspedycją stary, poobijany


telefon komórkowy trafia do ciebie do domu. Nie pamiętasz, żebyś
go ze sobą zabierała. Nie wiesz, dlaczego ochrona tego nie
zauważyła. On po prostu tu jest, w twojej torebce, a potem na
kontuarze w kuchni. Przychodzą ci do głowy ci sami podejrzani co
zawsze. Może Whitby jest jeszcze dziwniejszy, niż ci się wydaje,
albo Lowry postanowił się zabawić twoim kosztem? Tylko jakie to
ma znaczenie? Po prostu rano odłożysz tę komórkę na miejsce.
Tak czy inaczej już dawno zniknął podział na dom i pracę –
przyniosłaś do domu różne akta, pracujesz w domu, bazgrzesz na
skrawkach papieru i czasami na liściach, tak jak w dzieciństwie.
Robisz to trochę dlatego, że wyobrażanie sobie, jak Lowry dostaje
zdjęcia takich zapisków w raportach, sprawia ci wielką
przyjemność. Poza tym korzystanie z tego rodzaju materiałów
z jakiegoś powodu wydaje się bezpieczniejsze, choć właściwie nie
potrafisz powiedzieć dlaczego – po prostu wśród akt błądzi
wzmożone poczucie „kontaktu”, obecność, której nie umiesz
wskazać ani określić. Ta irracjonalna myśl przyszła ci do głowy
pewnego wieczoru, kiedy pracowałaś do późna. Od czasu do czasu
chodzisz do łazienki, żeby zwymiotować – to efekt uboczny leków,
które bierzesz z powodu raka. Przepraszasz dozorcę i mówisz
wszystkie głupawe rzeczy, jakie udaje ci się wymyślić, tylko nie to,
że jesteś chora. „Jestem w ciąży”. W ciąży z rakiem. W ciąży
z szansą. Czasami chce ci się śmiać. Drogi zapity weteranie na
końcu baru, myślisz, że chciałbyś zostać ojcem?
To nie jest wieczór na Chipper’s, to nie jest wieczór na
gadatliwe pośredniczki w handlu nieruchomościami i potakujących
pijaków. Jesteś zmęczona po dodatkowym szkoleniu, które
wymagało kolejnych podróży na północ do Centrali razem z resztą
ekspedycji, i na którym szykowano cię do roli kierowniczki
wyprawy. Żebyś w pełni zrozumiała zastosowanie haseł
hipnotycznych i znaczenie – konkretne szczegóły – czarnych
gadżetów z czerwonym światełkiem pomagających wzbudzać
uległość.
Zatem zamiast wyjść z domu, włączasz muzykę i postanawiasz
przez chwilę pooglądać telewizję, gdyż twój mózg jest przeciążony.
Słyszysz jakiś dźwięk w korytarzu nad kuchnią. To tylko coś, co
mieszka na strychu, ale zaczynasz się denerwować. Idziesz
sprawdzić. Niczego tam nie ma, lecz i tak wyjmujesz spod łóżka
siekierę trzymaną z myślą o samoobronie. Potem wracasz na
kanapę, żeby obejrzeć serial detektywistyczny nakręcony trzydzieści
lat temu na południu. Zaginione miejsca, plenery, które już nie
istnieją, które nigdy nie wrócą. Nawiedzający cię krajobraz
z przeszłości – tyle rzeczy już zniknęło, tylu już nie ma. Podczas
pościgów samochodowych obserwujesz tło, jakby było rodzinnym
zdjęciem, którego nigdy dotąd nie widziałaś.
Zasypiasz. Budzisz się. Znowu zasypiasz. Potem słyszysz, jak
coś niskiego skrada się miękko po płytkach w kuchni, tuż poza
zasięgiem twojego wzroku. Wstrząsa tobą gwałtowny dreszcz
przerażenia. Dźwięk ma w sobie coś z powolnego dreptania, więc
w zasadzie nie potrafisz go zidentyfikować, nie masz pojęcia, co się
zakradło do twojego domu. Bardzo długo siedzisz bez ruchu,
czekając, aż usłyszysz coś więcej i jednocześnie nie chcąc usłyszeć
niczego więcej. Myślisz, że mogłabyś już nigdy nie wstać, nie pójść
do kuchni i nie sprawdzić, jakie zwierzę tam na ciebie czeka. Ono
jednak nadal się porusza, nadal wydaje dźwięki, a przecież nie
możesz tak siedzieć w nieskończoność. Nie możesz tak po prostu
siedzieć.
Wstajesz zatem, sięgasz po siekierę, podchodzisz do kontuaru
w kuchni, wspinasz się na palce i przechylasz, żeby spojrzeć na
podłogę, ale cokolwiek tam jest, schroniło się z lewej strony, poza
zasięgiem twojego wzroku. Będziesz musiała pójść naokoło i stanąć
dokładnie naprzeciwko tego czegoś.
Tam po podłodze przemyka telefon komórkowy, ślepy
i kwękający – jest niezgrabny i szura, usiłując przed tobą uciec.
Albo zakopać się w którejś z szafek, ukryć się tam. Tylko że teraz
się nie rusza. Nie poruszył się, odkąd na niego spojrzałaś.
Zszokowana przyglądasz mu się bardzo długo. Może to
zaskoczenie, a może mechanizm obronny, ale potrafisz myśleć tylko
o tym, że praca przyszła za tobą do domu. Potrafisz myśleć
wyłącznie o potwornym pogwałceniu przepisów. Albo
w rzeczywistości, albo w twojej głowie.
Drżącą ręką podnosisz komórkę z podłogi, cały czas trzymając
siekierę w pogotowiu. Komórka wydaje się ciepła, nadtopiona skóra
pokrowca tworzy teksturę ludzkiej skóry. Bierzesz metalowe
pudełko, w którym trzymasz dokumenty z urzędu podatkowego,
wrzucasz je do foliowego worka, a na ich miejsce wkładasz telefon,
zamykasz pudełko i stawiasz je na kontuarze. Opierasz się pokusie,
żeby cisnąć telefon na podwórko albo zawieźć go nad rzekę i cisnąć
w ciemność.
Zamiast tego po omacku szukasz cygara w pudełku zakopanym
pod ubraniami w sypialni. Cygaro, które wyciągasz, jest suche
i złuszczone, ale ciebie to nie obchodzi. Zapalasz je, idziesz do
gabinetu i zaczynasz wrzucać do drugiego foliowego worka
przyniesione do domu zapiski. Wszystkie teorie nieznajdujące
potwierdzenia. Wszystkie szalone wywody z dzienników, ocalałe
z relacji poprzednich ekspedycji. Wszystkie niezrozumiałe bazgroły.
Wrzucasz je z zapamiętaniem i z jakiegoś powodu krzyczysz przy
tym na Lowry’ego, który zagląda do twoich myśli, realizując jakąś
własną misję. Syczysz na niego. Trzymaj się, kurwa, z daleka! Nie
przychodź tu. Tylko że on już przyszedł. Jest jedyną wystarczająco
popieprzoną osobą, która wiedząc to, co Lowry z pewnością wie,
robi ci coś takiego.
Nie przypominasz sobie, żebyś pisała niektóre z tych notatek,
nie jesteś pewna, czy wcześniej też tam były. Czy jest ich za dużo?
A jeśli tak, kto napisał tę resztę? Czy Whitby zakradł się do twojego
gabinetu i stworzył je, próbując ci pomóc? Naśladując twój
charakter pisma? Opierasz się pokusie, żeby wyjąć zapiski z worka,
znowu je posortować, dać się przytłoczyć ich okropnemu ciężarowi.
Niesiesz ten worek szaleństwa na zewnątrz razem z kieliszkiem
czerwonego wina i stoisz na tarasie, paląc cygaro. Podchodzisz do
grilla, mimo że nadciąga burza, mimo że czujesz pierwsze krople
deszczu. Odczekujesz parę minut, a potem z wykrzywioną twarzą
odwracasz worek do góry nogami i wrzucasz jego zawartość do
środka.
Jesteś postawną, władczą kobietą, która stoi na tarasie za
własnym domem, paląc kupę tajnych papierów, kwitów i innych
rzeczy odzwierciedlających sumę i banalność jej życia –
przemienionych w „dowody” przez to, co tam nabazgrała.
Spryskujesz to wszystko rozpałką do grilla, żeby lepiej się paliło –
te niekończące się, bezsensowne, głupie, śmieszne i żałosne
pozostałości – zapalasz zapałkę i patrzysz, jak wszystko ginie
w skłębionym, szczypiącym w oczy i przypominającym żółć dymie.
Skręca się i czernieje, traci znaczenie. Ale to nieważne, gdyż wciąż
masz w głowie migoczące światło, którego nie potrafisz zgasić,
pełgający płomień świecy daleko w ciemnym tunelu, który tak
naprawdę był wieżą, która była anomalią topograficzną, która była
tobą wyciągającą rękę, żeby dotknąć twarzy Saula Evansa. Tego
wszystkiego jest za wiele. Osuwasz się na podłogę pod ścianą,
patrzysz, jak płomienie rosną, opadają, a następnie znikają. To nie
wystarczy. W środku jest tego więcej – na stoliku obok kanapy, na
kontuarze w kuchni, na gzymsie kominka w sypialni. To cię zalewa,
toniesz w tym.
W domu za twoim pochyłym podwórzem okna są rozświetlone
i widać włączony telewizor. Mężczyzna, kobieta, chłopiec
i dziewczynka na kanapie wydają się cudownie spokojni, po prostu
siedzą i oglądają jakiś program sportowy. Nie rozmawiają. Nie robią
nic, tylko oglądają. Zdecydowanie nie chcą patrzeć w twoją stronę,
kiedy krople deszczu rosną, mnożą się, a twoje płonące zapiski
syczą.
A gdybyś weszła do domu, otworzyła pudełko i telefon
komórkowy nie był telefonem komórkowym? Jeśli ta próba
powstrzymania go to kpina? Ledwie sama możesz się powstrzymać.
A jeśli zawieziesz telefon z powrotem, każesz go sprawdzić i znowu
usłyszysz, że nie ma w nim niczego niezwykłego? A jeśli go
zawieziesz, okaże się, że jednak nie jest zwyczajny, doniesiesz o tym
Lowry’emu, a on się roześmieje i nazwie cię wariatką – albo jeśli
powiesz o tym Severance, a telefon będzie po prostu leżał bez ruchu
i staniesz się skompromitowaną dyrektorką agencji wciąż
niepotrafiącej rozwikłać tajemnicy, wokół której obraca się jej
istnienie? Jeśli twój rak urośnie w siłę i pożre cię, zanim zdążysz
przekroczyć granicę? Zanim będziesz mogła odeskortować biolożkę
na drugą stronę?
Ty, twoje cygaro, kieliszek wina i muzyka, którą naprawdę
mocno podkręciłaś – nawet nie pamiętasz, żebyś kupowała tę płytę –
oraz myśl, że to wszystko zdoła jakimś cudem odgrodzić cię od
ciemności, odgrodzić cię od myśli kłębiących się w twojej głowie.
Czujesz, że budzisz czyjeś chłodne zainteresowanie, jakby sama
Bóg zelektryfikowanym, niebiańskim spojrzeniem przyszpiliła cię
niczym motyla w marnej gablotce jakiegoś kolekcjonera.
Nadciąga burza, a ty wyrzucasz cygaro, stoisz i myślisz
o niewidzialnej granicy i o wszystkich niekończących się
hipotezach, które tworzą jakąś psychotyczną religię... I pijesz wino,
do diabła, wypijasz całą butelkę, a ciągle nie masz dość, wciąż nie
chcesz wracać do środka, żeby stanąć twarzą w twarz z...
czymkolwiek.
– Powiedz mi coś, czego nie wiem! Powiedz mi coś, czego,
kurwa, nie wiem! – krzyczysz do ciemności i rzucasz kieliszek
w noc, a potem, wbrew swojej woli, klęczysz w deszczu,
w piorunach i w błocie, i nie wiesz, czy to akt sprzeciwu, akt bólu,
czy po prostu jakiś samolubny, odruchowy ozdobnik. Naprawdę nie
wiesz, czy ten telefon komórkowy rzeczywiście się ruszał,
rzeczywiście żył – choć przecież wiesz.
Spalone zapiski już rozmiękają, wypadają mokrymi, sklejonymi
grudami popiołu przez krawędź przepełnionego grilla. Kilka
ostatnich iskier unosi się w powietrzu, gasnąc jedna po drugiej.
Wtedy wreszcie wstajesz. Wstajesz z błota i w deszczu wracasz
do środka. Nagle wszystko robi się naprawdę zimne i spokojne.
Odpowiedź nie leży na podwórku za twoim domem, gdyż nikt nie
przyjdzie cię uratować, nawet gdybyś o to błagała. Zwłaszcza
gdybyś o to błagała. Jesteś zdana wyłącznie na siebie, zawsze byłaś
zdana wyłącznie na siebie. Musisz dalej iść naprzód, dopóki
będziesz w stanie iść naprzód.
Musisz się trzymać. Jesteś prawie u celu. Możesz to
doprowadzić do końca.

Przestajesz szukać informacji o BSN. Przestajesz szukać


informacji o latarni morskiej. Zostawiasz zapiski, które wciąż leżą
w twoim gabinecie. Dobrze wiesz, że jest ich mnóstwo, o wiele
więcej niż tych spalonych za domem w twoim bezsensownym akcie
katharsis.
– Czy kiedykolwiek ktoś próbował spalić dom? – pytasz tego
samego dnia wieczorem pośredniczkę w handlu nieruchomościami,
gdy wpadasz do baru na szybkiego drinka, na dwa drinki, które
ułożą cię do snu, a potem znowu obudzą w środku nocy, skazując
na niespokojne i wieczne przewracanie się z boku na bok.
Światła są przygaszone, ściszony telewizor roztacza poświatę
i daleki szum. Gwiazdy na suficie połyskują w wędrującym świetle
reflektorów punktowych na torach do kręgli. Ktoś puścił posępną
piosenkę country z szafy grającej, ale muzyka brzmi jakby w oddali,
w dużej odległości: „It’s a crime I never told you about the
diamonds in your eyes”.
– No pewnie – mówi pośredniczka, „rozgrzewając się”, jak to
ujmuje weteran w nagłym przypływie dobrego humoru. –
Podpalenie w celu zgarnięcia pieniędzy z ubezpieczenia to normalka.
Czasami były mąż próbuje spalić dom żony, do której wprowadza
się nowy facet. Ale częściej, niż mogłoby się wydawać, trudno
znaleźć powód. Pewnego dnia jeden gość zapragnął rozpalić ogień,
puścił wszystko z dymem, a sam po prostu stał i się przyglądał.
Potem płakał i zastanawiał się, dlaczego to zrobił. Nie wiedział. Ale
zawsze myślałam, że musiał być jakiś powód. Coś, do czego nie
potrafił się przed sobą przyznać albo czego po prostu nie wiedział.
Złość próbuje się z ciebie wydostać, objawia się pod postacią
podejrzenia, które żywisz od jakiegoś czasu.
– Nie jesteś pośredniczką w handlu nieruchomościami –
mówisz do tej kobiety. – Tak naprawdę nie jesteś żadną
pośredniczką.
To odcisk zostawiony na jakichś zapiskach, to telefon
komórkowy, który nie chce usiedzieć na miejscu.
Potrzebujesz powietrza, wychodzisz z baru, stoisz na żwirowym
parkingu pod niepewnym oświetleniem pękniętej latarni. Nadal
słyszysz dudniącą w środku muzykę. Latarnia oświetla ciebie
i masywne cielsko hipopotama na skraju miniaturowego pola
golfowego. Jego olbrzymia postać rzuca szeroki, podłużny cień.
Oczy hipopotama są pustym szkłem, jego otwarta paszcza to
bezkresna przestrzeń, do której nie włożyłabyś ręki, nawet gdyby
Chipper’s zaoferowało ci za to grę za darmo.
Weteran wychodzi z baru.
– Masz rację, ona nie jest pośredniczką w handlu
nieruchomościami – mówi. – Wylali ją. Od ponad roku nie ma
pracy.
– Nie szkodzi – odpowiadasz. – Ja też nie jeżdżę ciężarówkami.
Na domiar złego pyta, czy masz ochotę wrócić do baru
i zatańczyć. Nie, nie chcesz tańczyć. Ale nie masz nic przeciwko
temu, żeby oparł się o hipopotama i chwilę z tobą porozmawiał.
W zasadzie o niczym. O zwyczajnych, codziennych sprawach, które
cię omijają.
Roślina nadal jest w magazynie próbek. Mysz Whitby’ego
przeważnie siedzi na strychu. W ostatnich dniach przed dwunastą
ekspedycją telefon wraca do twojego biurka jak tajna pamiątka. Nie
wiesz, kiedy denerwujesz się bardziej: gdy masz go przy sobie, czy
gdy znika ci z oczu.
0027. LATARNIK

Saul ocknął się na plecach obok latarni morskiej. Był pokryty


piaskiem, a obok bezwładnie leżał Henry. Wciąż była noc, niebo
miało ciemną, nasyconą granatową barwę przechodzącą w czerń,
lecz na jego ogromnej przestrzeni było mnóstwo gwiazd. Wiedział,
że umiera, z pewnością połamał się w setkach miejsc, ale nie czuł się
połamany. Zamiast tego czuł gwałtownie rosnący niepokój
i niewiele więcej. Nie był w agonii po upadku, nie konał z bólu
wskutek złamania licznych kości. Nic z tych rzeczy. Może był
w szoku?
Nadal towarzyszyła mu narastająca jasność, noc przypatrywała
mu się tysiącami lśniących oczu, słyszał kojący szum morskiej
piany, a kiedy przewrócił się na bok, żeby spojrzeć na ocean,
niewyraźne, ciemne cienie ślepowronów z charakterystycznymi
uniesionymi grzebieniami dziobały maleńką srebrną rybkę wijącą się
na mokrym piasku.
Z jękiem, przewidując upadek, który jednak nie nastąpił, Saul
wstał, nie zataczając się ani nie słaniając na nogach. Przenikała go
potworna siła. Nawet ramię go nie bolało. Nie był ranny – albo był
ranny i zdezorientowany tak bardzo, że zbliżał się koniec.
Cokolwiek przychodziło mu do głowy, przekładało się na słowa,
jego cierpienie wyrażało się w języku, więc znowu je stłumił,
ponieważ z jakiegoś powodu wiedział, że wypuszczenie go na
zewnątrz oznacza poddanie się i że może już nie mieć za dużo czasu.
Spojrzał na laternę, wyobrażając sobie swój upadek. Coś
w środku go ocaliło, ochroniło. Uderzając o ziemię, nie był sobą –
gwałtowny lot w dół zmienił się w spadanie tak delikatne, tak lekkie,
że przypominał kokon czule całujący piasek. Układający się na
spoczynek, jak by zajmował stworzone dla niego miejsce.
Kiedy spojrzał na Henry’ego, zauważył mimo matowej
ciemności, że mężczyzna wciąż żyje, że jego nieobecne spojrzenie
skupia się na nim tak samo jak gwiazdy na niebie. To spojrzenie
docierało do Saula z przestrzeni wieków, z olbrzymiej, nieprzebytej
odległości. Błogie, a jednak śmiertelne. Niechlujny zabójca. Upadły
anioł wyniszczony przez czas.
Saul nie chciał czuć na sobie tego spojrzenia, oddalił się kawałek
od Henry’ego i zszedł na plażę, nad wodę. Charlie był gdzieś na
oceanie, na nocnym połowie. Saul pragnął mieć go teraz przy sobie,
ale jednocześnie chciał, żeby Charlie znalazł się gdzieś daleko, by
nie mogło go opętać to, co opętało jego.
Skierował się w stronę skał, po których lubiła chodzić Gloria,
w stronę basenów pływowych, i siedział tam w milczeniu,
odzyskując swoje poczucie ja.
Wydawało mu się, że daleko w morzu widzi pomarszczone
grzbiety potworów przełamujących fale i wracających w głębiny.
Rozszedł się smród ropy, benzyny i chemikaliów, ocean podszedł
już prawie do jego stóp. Widział, że plaża jest usiana plastikiem,
śmieciami, kawałkami smołowanego metalu, beczek i rur zatkanych
wodorostami i pąklami. Ocean wyrzucał też szczątki statków.
Resztki, które nigdy nie dotknęły tego wybrzeża, ale teraz się tu
znalazły.
W górze gwiazdy zdawały się poruszać w zawrotnym tempie po
bezksiężycowym niebie i Saul słyszał ogłuszający pisk, który
towarzyszył ich podróży – pędziły coraz szybciej, aż ciemność
zaczęła się rozpływać w pasmach i wstęgach światła.
Obok pojawił się Henry niczym pokraczny cień. Ale Saul nie
bał się Henry’ego.
– Czy ja nie żyję? – spytał latarnik.
Henry nie odpowiedział.
– Tak naprawdę nie jesteś już Henrym, prawda? – odezwał się
Saul po chwili.
Henry milczał.
– Kim jesteś?
Henry spojrzał na Saula i znowu odwrócił wzrok.
Charlie był na morzu, na pokładzie kutra, łowił ryby daleko od
tego, cokolwiek się tu działo, od tego doznania próbującego się
wydostać z Saula jak żywe stworzenie. Próbującego coraz mocniej.
– Czy kiedykolwiek zobaczę jeszcze Charliego?
Henry odwrócił się od Saula i ruszył plażą, połamany
i powłóczący nogami. Po kilku krokach pękło w nim coś jeszcze
i upadł na piasek. Przeczołgał się kawałek i znieruchomiał. I ręka
grzesznika będzie się radować, albowiem nie ma w cieniu
ani w świetle grzechu, którego nie potrafią odpuścić
nasiona śmierci.
Coś rosło niczym fala. Za chwilę miało się wydostać na
zewnątrz. Saul poczuł się słaby i jednocześnie niezwyciężony. Czy
właśnie tak to się odbywa? Czy to jeden ze sposobów, w jakie
przychodzi po ciebie Bóg?
Nie chciał odchodzić ze świata, a jednak już wiedział, że
odchodzi – albo że świat odchodzi od niego.

Saul zdołał wsiąść do swojego pikapa. Czuł, jak przepełnia go


choroba, wiedział, że cokolwiek się stanie, on nie będzie w stanie
nad tym zapanować, że nikt nie będzie w stanie nad tym zapanować.
Nie chciał, żeby to się działo tutaj, na wybrzeżu, obok jego latarni
morskiej. W ogóle nie chciał, żeby to się stało, ale wiedział, że
decyzja nie należy do niego. W jego głowie eksplodowały komety,
widział jakieś straszliwe drzwi i to, co przez nie przeszło. Pojechał
zatem – ścieżką pożłobioną koleinami, raz po raz gwałtownie się
przechylając, próbując od siebie uciec, mimo że było to niemożliwe.
Jechał przez uśpioną wieś. Mijał jedną drogę gruntową po drugiej.
Charlie był na morzu. Na szczęście nie tutaj. Saulowi huczało
w głowie. Cienie rodziły cienie, a słowa próbowały wytrysnąć
z jego ust, chcąc się z nich jak najszybciej wydostać. Szyfr, którego
nie umiał zrozumieć. Czuł się jak latarnia morska, jakby coś
skupiało na nim uwagę. Nie był w stanie uciec przed wrażeniem
ingerencji i transmisji, komunikacji napierającej na krawędzie jego
mózgu.
Aż w końcu nie mógł już dłużej prowadzić. Był w najbardziej
oddalonej części Zapomnianego Wybrzeża – w części sosnowego
lasu, do której nikt nie rościł sobie praw, której nikt nie chciał i w
której nikt nie mieszkał. Zatrzymał się, wygramolił z samochodu.
Otaczały go czarne zarysy drzew, pohukiwanie sów, niezliczone
szelesty. Lis przystanął, żeby przyglądać mu się bez strachu.
Gwiazdy wciąż wirowały i tworzyły pasma na niebie.
Saul potykał się w ciemności, zahaczał o palmiczki i ostre
krzaki, przedzierał się przez młode podszycie, raz po raz wdeptując
w czarną wodę. Czuł ostrą woń lisiego moczu, widział zarys
zwierzęcia lub zwierząt, które go obserwowały. Starał się utrzymać
równowagę. Starał się nie postradać zmysłów. W jego głowie
otwierał się jednak wszechświat wypełniony obrazami, których nie
rozumiał i nie mógł zrozumieć.
Kwitnąca roślina, która nie umiera.
Deszcz białych królików znikających w pół skoku.
Kobieta sięgająca w stronę rozgwiazdy w basenie pływowym.
Zielony pył ze zwłok rozpraszający się na wietrze.
Henry stojący na szczycie latarni morskiej, wstrząsany
drgawkami i odbierający sygnał z bardzo, bardzo daleka.
Człowiek w mundurze idący chwiejnym krokiem przez
Zapomniane Wybrzeże, gdy wszyscy jego towarzysze zginęli.
Światło z góry znalazło go i jedna latarnia sięgnęła do drugiej.
Został przyszpilony, dokonała się jakaś niezbędna transakcja.
Dotyk mokrych, martwych liści. Zapach płonącego ogniska.
Szczekanie psa w oddali. Smak piachu. A w górze przeplatające się
gałęzie sosen.
Wiosną pojawi się pyłek, kwitnące drzewa i nowo wyklute
strzyżyki. Latem będzie upał, owady i błotniaki sunące na chłodnej
bryzie znad oceanu. Jesienią niedźwiedzie będą jadły jagody, a sarny
nagle zrobią się zamyślone i płochliwe. Ale dla niego to wszystko
będzie stracone.
Z jego głowy powstały dziwne ruiny miast, a wraz z nimi
okruch obiecujący zbawienie. I rzekł Bóg, że to jest dobre. I rzekł:
„nie walcz z tym”. Tylko że walka była jedynym, czego Saul
pragnął. Chciał zostać z Charliem, z Glorią, nawet ze swoim ojcem.
Z ojcem głoszącym kazania o tym wewnętrznym blasku, odkąd
zabrało go do siebie coś potężniejszego niż on sam, coś, czego nie
sposób wyrazić słowami.
Wreszcie w tej dziczy Saul nie był w stanie dalej iść. Było już
po nim, wiedział to i upadając na ziemię, płakał, czując, jak coś
w jego wnętrzu przykuwa go do ziemi, bardziej obce niż wszystkie
doznania, jakich kiedykolwiek doświadczył, a zarazem równie
znajome, jakby spotykało go już setki razy. Taka drobnostka.
Drzazga. A jednak wielka jak całe światy. Nawet gdy to coś
przejmowało nad nim kontrolę, wiedział, że nigdy tego nie
zrozumie. Jego ostatnie myśli przed myślami, które nie były jego,
które nigdy nie miały być jego: może to nie jest takie złe, może dam
radę, może uda mi się to zwalczyć. Ulegnę, ale się nie poddam. I nie
będąc w stanie wypowiedzieć imienia, wymówił ku oceanowi dwa
proste słowa, które wydawały się zupełnie nieadekwatne, a mimo to
tylko one mu pozostały.

Jakiś czas później się ocknął. Kiedy Saul mozolnie


maszerował w stronę latarni morskiej w ten zimowy
poranek, zimny wiatr wdzierał mu się za kołnierz płaszcza.
Poprzedniej nocy był sztorm i na dole po lewej stronie
szary, wzburzony ocean widoczny za szumiącymi
i rozkołysanymi nadmorskimi trawami rozciągał się na tle
przygaszonego błękitu nieba. Fale wyrzuciły na brzeg
kawałki drewna, butelki, białe przybrudzone boje i zdechłą
rybę młota zaplątaną w wodorosty, ale ani na plaży, ani
w wiosce nie doszło do poważnych zniszczeń.
Saul miał u stóp jeżyny i gęstą szarość ostu, który
wiosną i latem kwitł na fioletowo. Sadzawki po prawej
stronie były ciemne i rozbrzmiewały szemrzącym
narzekaniem perkozów i gągołków. Kosy nurkowały między
cienkimi gałęziami drzew, wystrzelały w górę, panicznie
wystraszone jego obecnością, po czym znowu przysiadały
na gałęziach w gadatliwych stadach.
W rześkim, świeżym, słonym powietrzu wyczuwało się
nutę płomienia: woń spalenizny z pobliskiego domu albo
zapach tlącego się jeszcze ogniska.
0028. PTASI DUCH

Pełzacz był za nimi. Słowa były za nimi. To był zwyczajny


podziemny tunel w ciepły dzień. To był zwyczajny las. To było
zwyczajne miejsce, a one właśnie z niego wychodziły.
Idąc, Ptasi Duch i Grace prawie się do siebie nie odzywały.
Dzielił je teraz taki świat, że nie pozostało wiele do powiedzenia.
Ptasi Duch wiedziała, że Grace nie uważa jej do końca za człowieka,
a jednak miała w sobie coś, co uspokoiło tę kobietę
w wystarczającym stopniu, by dalej z nią szła, by jej uwierzyła, gdy
Ptasi Duch powiedziała, że poza klimatem zaszła jakaś zmiana, że
powinny ruszyć w stronę granicy i sprawdzić, na czym ta zmiana
polega. W powietrzu wisiał zapach sosnowego pyłku: bogaty, złoty
i dojrzały. Strzyżyki i żółte gajówki goniły się wśród krzewów
i drzew.
Nikogo nie spotkały, a zwierzęta, choć nie były oswojone,
wydawały się jakby mniej płochliwe. W każdym razie nie bały się
ich. Ptasi Duch pomyślała o Kontrolerze, który został w tunelu. Co
znalazł na końcu? Znalazł prawdziwą Strefę X czy może jego śmierć
była katalizatorem zmiany, którą odczuła, która przejawiała się
wszędzie wokół? Nawet teraz nie widziała Kontrolera wyraźnie,
wiedziała jedynie, że jego nieobecność oznacza dla niej stratę,
smutek. Był obecny przez prawie całe jej życie – przez to
prawdziwe, przeżyte życie, które wiodła teraz, a nie tamto
odziedziczone. To wciąż miało znaczenie.
W chwili, w której przeszedł przez te drzwi daleko na dole,
ujrzała go i poczuła, jak systemy naprowadzające Pełzacza
odpływają, jak ten cały aparat wycofuje się w ciemność za
Kontrolerem. Nastąpiło drżenie miniaturowego trzęsienia ziemi,
kiedy ścianami tunelu szarpnęła jedna, dwie konwulsje, a potem
znów wszystko znieruchomiało. Wiedziała, że choć niczego nie
można było odwrócić, dyrektorka miała rację: można było to
zmienić – to mogło się zmienić – a Kontroler dodał do równania
albo ujął z niego coś zbyt złożonego, aby ktokolwiek mógł to ujrzeć
w całości. Może dyrektorka miała rację co do biolożki, tyle że nie
tak, jak jej się wydawało. Słowa na ścianie wciąż płonęły pośród
myśli Ptasiego Ducha, owijały się wokół niej niczym zbroja. Czy
gdy zajdą dalsze zmiany, Pełzacz, tunel i cała reszta znikną w ziemi,
w niebie, w oceanie? Czy przestaną być potrzebni?
Ptasi Duch wyszła na powierzchnię, do światła, i zastała tam
Grace, która wpatrywała się w nią ze strachem, podejrzliwie.
Uśmiechnęła się do Grace, powiedziała, że nie musi się bać. Nie
musiała się bać. Dlaczego miałaby się bać czegoś, czemu nie mogła
zapobiec? Czemu nie chciała zapobiec. Czy nie były dowodem
przetrwania? Czy nie były jakimś dowodem? Obie. Przed czym
miałyby ostrzegać? Świat trwał nadal, nawet jeśli się rozpadał,
zmieniał w nieodwracalny sposób, stawał czymś dziwnym i innym.
Szły. Wieczorem rozbiły obóz. O brzasku ruszyły dalej. Świat
płonął wschodem słońca i budził się krajobraz wokół nich. Nie było
żołnierzy, nic nie zapowiadało wstążki sunącej po niebie. Zima
minęła i było gorąco – w Strefie X nastało lato.
Kiedy przeszły obok nieruchomych sadzawek i do celu zostało
kilka kilometrów, chwile obecne się wydłużyły. Ptasi Duch żyła
w teraźniejszości za pośrednictwem pęcherzy na stopach, otartych
kostek i kąsających much wabionych potem na jej uszach i czole
oraz za pośrednictwem suchości w gardle mimo picia wody
z manierki. Słońce postanowiło ulokować się za jej oczami i świecić
tak, że wnętrze jej głowy było jakby poparzone. Wiedziała, że każdą
piękną rzecz znajdującą się na wprost mijały już co najmniej raz.
Odkrywała wieczność w powtarzających się krokach Grace, w jej
chwilami nierównym marszu, i w świetle, które nieustannie
chwytało ziemię i przesyłało swój żar Ptasiemu Duchowi.
– Myślisz, że w punktach kontrolnych nadal są żołnierze? –
spytała Grace.
Ptasi Duch nie odpowiedziała. Pytanie nie miało sensu, ale
zostało w niej wystarczająco dużo człowieczeństwa, żeby nie miała
ochoty się kłócić. Hegemonia tego, co prawdziwe, uległa zmianie
albo na zawsze się skończyła. Ptasi Duch miała już zawsze znać
położenie biolożki, blisko i daleko – biolożka była latarnią gdzieś
w jej umyśle, nigdy niezerwanym połączeniem.
Gdy pokonywały ostatnie kilometry dzielące je od granicy,
słońce świeciło tak jasno i tak mocno, że Ptasi Duch czuła się trochę
delirycznie, choć wiedziała, że to tylko złudzenie – wciąż miała
wodę i kuśtykała mimo pęcherzy oraz różnych drobnych
dolegliwości. Jak to możliwe, że słońce było tak napastliwe,
a krajobraz mimo to tak nieznośnie piękny?
– Co im powiemy, jeśli uda nam się przejść?
Ptasi Duch wątpiła, czy będzie komu cokolwiek powiedzieć.
Tęskniła do Skalistej Zatoki, pragnęła ją ujrzeć oczami Strefy X,
zastanawiała się, jak zatoka mogła się zmienić, jak mogła pozostać
niezmieniona. To był naprawdę jej jedyny cel: wrócić do miejsca,
które było dla niej czymś takim jak wyspa dla biolożki.
Dotarły do punktu, gdzie dawniej była granica: na skraj
olbrzymiego leju krasowego. Białe namioty Southern Reach zrobiły
się ciemnozielone od pleśni i innych organizmów. Połowa cegieł,
z których zbudowano wojskową placówkę, leżała strącona
i zapadnięta w ziemi, jakby zaatakowało ją jakieś wielkie stworzenie.
Nie było żadnych żołnierzy, żadnych punktów kontrolnych.
Ptasi Duch pochyliła się, żeby zawiązać sznurówkę. Obok buta
zauważyła żronkowatą osę. Z odległości, która wydawała się
ogromna, usłyszała szmer bujnej roślinności w leju krasowym. Na
chwilę jakiś dziwny barczysty świstak wysunął mordkę z trzciny.
Zobaczył ją i pospiesznie, z pluskiem, zniknął w strumieniu z tyłu.
Wstała zdumiona.
– Co się stało? – spytała Grace za jej plecami.
– Nic. Zupełnie nic.
Potem znowu szła, trochę się śmiała i wyparła z siebie wszystko
z wyjątkiem pragnienia wody i czystej koszulki. Była
niewytłumaczalnie, niedorzecznie szczęśliwa. Nawet się uśmiechała.

Następnego dnia dotarły do budynku Southern Reach.


Mokradła podpełzły do dziedzińca i przesączały się przez płytki,
napierały na betonowe stopnie prowadzące do środka. Bociany
i ibisy uwiły gniazda na dachu, który wyglądał, jakby częściowo się
zapadł. Nadpalone ślady na zewnętrznej powierzchni murów,
niedaleko działu naukowego, świadczyły o ogniu, który kiedyś
płonął wewnątrz budynku. Z daleka nie było widać żadnych oznak
życia ludzi. Po osobach, które Grace kiedyś znała, nie został nawet
cień. Z tyłu rozciągał się kanał przeciwpowodziowy i rosła mizerna
sosna obwiązana światełkami. Była pół metra wyższa, niż kiedy
Ptasi Duch widziała ją po raz ostatni.
Podejmując milcząco wspólną decyzję, zatrzymały się obok
budynku. Przez dziurę w murze widziały trzy piętra pustych,
zagruzowanych pomieszczeń i jeszcze większą ciemność w głębi.
Stały chwilę osłonięte drzewami i wpatrywały się w te pozostałości.
Grace nie mogła poczuć, jak budynek powoli wziął oddech,
a potem następny, nie mogła poczuć, jak westchnął. Nie mogła
poczuć echa w sercu Southern Reach, które mówiło Ptasiemu
Duchowi, że to miejsce stworzyło własną ekologię, własną biosferę.
Zakłócanie ich, wejście do środka, byłoby błędem. Czas ekspedycji
dobiegł końca.
Nie zostały tam długo, nie szukały tych, którzy mogli przetrwać,
i nie wykonywały żadnych typowych, być może niemądrych
czynności, jakie mogłyby wykonać.
Przyszła jednak pora na ciężką próbę, pora na sprawdzian.
– A jeśli świata już nie ma? Takiego świata, jaki znamy? Albo
jeśli nie ma drogi, która do niego prowadzi? – spytała Grace, choć
przecież w tej chwili istniała w bardzo bogatym i pełnym świecie.
– Wkrótce się przekonamy – powiedziała Ptasi Duch i na chwilę
wzięła Grace za rękę, lekko ją ściskając.
Coś w wyrazie twarzy Ptasiego Ducha musiało mieć
właściwości uspokajające, gdyż Grace uśmiechnęła się
i powiedziała:
– Tak, przekonamy się. Przekonamy.
One dwie mogły wiedzieć więcej, niż jakakolwiek inna osoba
wciąż żyjąca na Ziemi.
To był zwyczajny dzień. Kolejny zwyczajny letni dzień.
Ruszyły zatem przed siebie, rzucając po drodze kamieniami.
Rzucały kamieniami, szukając niewidzialnej granicy, która mogła już
nie istnieć.
Szły długo, rzucając kamienie w powietrze.
000X. DYREKTORKA

Siedzisz w ciemności przy swoim biurku w Southern Reach


chwilę przed wyruszeniem na dwunastą ekspedycję. Obok leży
plecak, pistolety wetknięte za siatkę na zewnątrz – zabezpieczone,
nienaładowane. Zostawisz po sobie bałagan. Na regałach zabrakło
miejsca, nikt nie będzie w stanie dostrzec w twoich zapiskach
jakiegokolwiek wzorca. Jest w nich tyle spraw, które nie mają sensu
albo mają go tylko dla ciebie. Na przykład roślina i poobijany
telefon komórkowy. Na przykład zdjęcie na ścianie z czasów, kiedy
znałaś Saula Evansa.
List, który do niego napisałaś, spoczywa w twojej kieszeni.
Czujesz się z tym niezręcznie. Czujesz się tak, jakbyś próbowała
powiedzieć coś, co należałoby powiedzieć bez słów komuś, kto
może już nie być w stanie niczego przeczytać. Może twój list
przypomina napisy na ścianie wieży: słowa nie są ważne, ale liczy
się to, co przekazują. Może trzeba było to przelać na papier, żeby
mogło się znaleźć w twoim umyśle.
Po raz tysiączny zamartwiasz się, że słabo zaplanowałaś swoje
działania. Masz wybór. Możesz pozwolić, by wszystko potoczyło
się jak wcześniej. Albo... zrobić coś, co już za chwilę wydobędzie
cię z ciemności, z ciszy, i przeniesie na ścieżkę, z której nie ma
odwrotu. Nawet jeśli uda ci się wrócić.
Powiedziałaś Grace już wszystko, co musiałaś powiedzieć, żeby
stworzyć wrażenie, że będzie dobrze. Wszystko, co mówi się
ukochanej osobie, żeby ją pocieszyć. Żeby podtrzymać morale.
I prawie wierzysz, że ci uwierzyła – przez wzgląd na ciebie. „Kiedy
wrócę... Kiedy rozwiążemy ten problem... Kiedy...”
Do środka zagląda czyjaś blada, ciekawska, lekko przechylona
głowa: to Whitby. Mysz wychyla się z kieszeni jego koszuli, widać
tylko uszy, czarne oczka i delikatne łapki podobne do dłoni.
Nagle czujesz się stara i bezradna. Wszystko wydaje ci się takie
odległe – krzesło, drzwi i korytarz, a Whitby przypomina kanion
ziejący wiele kilometrów stąd. Wymyka ci się cichy szloch,
próbujesz zaczerpnąć tchu. Opadasz z sił i przez chwilę czujesz
paniczny strach na tej górze śmieci z własnych notatek. Pod tym
wszystkim tkwi jednak rdzeń, który nie może się ugiąć.
– Pomóż mi wstać, Whitby – mówisz do niego, a on ci pomaga.
Ten mały człowiek jest silniejszy, niż się wydaje, podtrzymuje
cię, nawet kiedy się na nim opierasz, kiedy górujesz nad jego drobną
postacią.
Kołyszesz się, spoglądając na dół. Whitby musi zostać, nawet
jeśli wszystko się rozpadnie. Nawet jeśli rozpada się sam Whitby,
gdyż nikt nie jest w stanie wytrzymać takiej wizji przez miesiące,
przez lata. Musisz ją jednak z niego wyciągnąć. Nie masz innego
wyjścia. Grace będzie kierowała agencją. Whitby będzie zapisem,
świadkiem.
– Musisz zapisywać wszystko, co widzisz, wszystkie
spostrzeżenia. To nadal może być ważne.
Słyszysz szum piany w uszach. Widzisz latarnię morską. Słowa
na ścianie wieży.
Whitby nic nie mówi, patrzy tylko wielkimi oczami, ale wcale
nie musi. Wystarczy, że stoi u twojego boku i milczy.
Robiąc pierwsze kroki w stronę drzwi, czujesz ciężar na plecach
i ciężar swojej decyzji. Lekceważysz go jednak. Wychodzisz na
korytarz. Jest bardzo późno. Jarzeniówki wydają się świecić słabym
światłem, ale emanują niezdrowym żarem – one albo wentylatory –
który przesuwa się po czubku twojej głowy niczym szept.
Rzeczywistość nie do odzyskania.
Noc będzie chłodna i może w powietrzu będzie czuć zapach
wiciokrzewu, a nawet słabo pamiętaną słoną morską nutę, i będzie
się wydawało, że to wszystko trwa bardzo krótko: znajoma podróż
pod jasnym półksiężycem, między ciemnymi, zatopionymi
kształtami ruin budynków. Z pozostałymi członkiniami dwunastej
ekspedycji.

Przy granicy wchodzisz do białych namiotów Southern Reach,


a językoznawczyni, geodetka i antropolożka zostają odeskortowane
do osobnych pomieszczeń na ostatnie odkażenie i warunkowanie.
Niedługo będziesz na granicy, kierując się z największą gracją, na
jaką pozwoli twoja wysoka, barczysta sylwetka, ku blaskowi
olbrzymich drzwi.
Obserwujesz je wszystkie na monitorach. Wszystkie oprócz
językoznawczyni wydają się spokojne, odprężone i w ich ruchach
nie widać oznak zdenerwowania. Językoznawczyni trzęsie się
i dygocze. Gwałtownie mruga. Porusza ustami, ale nie wydobywają
się z nich żadne słowa.
Technik spogląda na ciebie, czekając na instrukcje.
– Pozwól mi do niej wejść – mówisz.
– W takim razie będziemy musieli zacząć proces od nowa.
– W porządku.
I rzeczywiście jest w porządku. Masz wystarczająco
determinacji za was obie. Na razie.
Ostrożnie siadasz naprzeciwko językoznawczyni. Próbujesz
odepchnąć od siebie myśli o swojej pierwszej wyprawie przez
granicę, o tym, jak wpłynęła na Whitby’ego, ale teraz widzisz
właśnie twarz Whitby’ego, a nie Saula, nie swojej matki. Koszty
ludzkie ponoszone przez te wszystkie lata: utracone i złamane życie,
długotrwały przekręt. Zniekształcenia i podstępy. Tyle kłamstw –
i po co? Lowry w jego kwaterze, nie umiejąc dostrzec w tym ironii,
pouczał cię: „tylko dzięki znalezieniu dysfunkcji i choroby
w systemie możemy zacząć formułować odpowiedź w celu
rozwiązania problemów”.
Językoznawczyni podawano leki psychotropowe. Pracowano
nad nią, uwarunkowano ją ponownie, złamano, wyprano jej mózg,
nakarmiono ją fałszywymi informacjami sprzecznymi z jej własnym
bezpieczeństwem, zbudowano ją na nowo, a ona w pewnym sensie
o tym wszystkim wiedziała, zgłosiła się na ochotnika – Lowry
znalazł w jej historii o utraconych na Zapomnianym Wybrzeżu
członkach rodziny coś najbliższego substytutowi Glorii. To swego
rodzaju drwina z ciebie, rodzaj wiadomości od drażliwego
człowieka i – jak sądzi Lowry – ostateczny wyraz jego maestrii.
Jego ukryta broń – tak ukryta, tak bardzo spięta, że rozpada się na
twoich oczach. To powtórka historii psychologa z jedenastej
ekspedycji, tyle że oglądana z innej strony.
Twarz językoznawczyni wyraża gmatwaninę impulsów, usta
miarowo się otwierają, chcą mówić, ale nie wiedzą, co powiedzieć.
Oczy są zmrużone, jakby spodziewały się ciosu, i językoznawczyni
unika twojego wzroku. Boi się, czuje się samotna i zostaje
zdradzona, jeszcze zanim postawiła nogę w Strefie X.
Wciąż mogłaby ci się przydać podczas misji, mogłabyś dla niej
znaleźć dziesiątki zastosowań, nawet jeśli jest skrzywiona. Mogłaby
zostać paszą dla tego, co czeka w anomalii topograficznej. Paszą dla
Strefy X, drobnym zakłóceniem rozpraszającym inne członkinie
ekspedycji. Nie chcesz jednak, żeby cokolwiek odwracało twoją
uwagę, nie w ten sposób. Chodzi wyłącznie o ciebie. Chodzi
wyłącznie o biolożkę. O plan, który w zasadzie jest strzałem
w ciemno, działaniem po omacku.
Pochylasz się i bierzesz dłoń językoznawczyni w obie ręce. Nie
zamierzasz jej pytać, czy nadal chce iść, czy da radę. Nie zamierzasz
jej rozkazać, żeby szła. Kiedy Lowry się dowie, co zrobiłaś, będzie
już za późno.
Językoznawczyni wpatruje się w ciebie z niepewnym
uśmiechem.
– Możesz zostać – mówisz do niej. – Możesz wracać do domu.
I wszystko będzie dobrze, wszystko będzie dobrze.
Po tych słowach językoznawczyni oddala się od ciebie, odpływa
z powrotem w ciemność: ona, krzesło i całe pomieszczenie, jakby to
były tylko rekwizyty, a ty znowu unosisz się nad Strefą X, ponad
trzcinami, lecąc w stronę plaży, w stronę morskiej piany. Wiatr
i słońce, ciepło powietrza.
Badanie dobiegło końca. Strefa X już z tobą skończyła, wyjęła
z ciebie każdą najdrobniejszą rzecz i jest w tym jakiś spokój
dziwnego rodzaju. Plecak. Szczątki ciała. Twój pistolet rzucony do
wody, list do Saula – pognieciony i toczący się po wyschniętych
wodorostach i po piasku.
Przez chwilę wciąż tam jesteś, spoglądasz w stronę latarni
morskiej i pięknej, okropnej jasności świata.
Potem nie ma cię już nigdzie.
Potem jesteś wszędzie.

Drogi Saulu,
wątpię, czy kiedykolwiek przeczytasz ten list. Nie wiem, jak
mógłby do ciebie dotrzeć ani czy w ogóle byłbyś w stanie go teraz
zrozumieć. Chciałam go jednak napisać. Żeby wszystko wyjaśnić
i żebyś wiedział, ile dla mnie znaczyłeś, nawet przez tak krótki czas.
Żebyś wiedział, że doceniałam twoją szorstkość, twoją
konsekwencję i twoją troskę. Że rozumiałam, co to może znaczyć
i że było to dla mnie ważne. Że byłoby ważne, nawet gdyby ta cała
reszta się nie wydarzyła.
Żebyś wiedział, że to nie była twoja wina. Nie zrobiłeś nic
złego. Po prostu miałeś pecha: zjawiłeś się w niewłaściwym miejscu
i w niewłaściwym czasie – mój tata twierdził, że zwykle właśnie tak
się dzieje. Wiem, że to prawda, gdyż mnie też to spotkało, mimo że
później sama wybierałam wiele z tego, co mi się przydarzało.
Cokolwiek wtedy zaszło, wiem, że zrobiłeś wszystko, co
w twojej mocy, dlatego że zawsze robiłeś wszystko, co w twojej
mocy. Też staram się robić wszystko, co w mojej mocy. Nawet jeśli
nie zawsze wiem, co to oznacza ani do czego prowadzi. Można się
zaangażować w coś, co wykracza poza nas samych, i nigdy nie
zrozumieć dlaczego.
Trudno zaakceptować świat, do którego dziś należymy, to
niewyobrażalnie trudne. Nie wiem, czy nawet teraz wszystko
akceptuję. Nie wiem, czy to możliwe. Ale akceptacja to coś więcej
niż zaprzeczenie, i może jest w niej także sprzeciw.
Pamiętam cię, Saul. Pamiętam strażnika światła. Nigdy o tobie
nie zapomniałam. Po prostu minęło dużo czasu, zanim wróciłam.

Z wyrazami miłości
Gloria
(która wiodła niebezpieczne życie na skałach
i porządnie dawała ci się we znaki)
PODZIĘKOWANIA

Bardzo dziękuję mojemu cierpliwemu i wspaniałemu


redaktorowi Seanowi McDonaldowi, który umożliwił mi pisanie
dwóch ostatnich tomów ze świadomością, że ktoś naprawdę mnie
wspiera. Dziękuję wszystkim z FSG za cudowne doświadczenie,
jakim było wydanie tej trylogii: Taylor Sperry, Charlotte Strick,
Devonowi Mazonnemu, Amber Hoover, Izabeli Wojciechowskiej
i Lenni Wolff. Dziękuję również Alyson Sinclair za doskonałą pracę
po stronie reklamy i Ericowi Nyquistowi za wspaniałe okładki
amerykańskiego wydania. Jeszcze raz dziękuję mojej oddanej
agentce Sally Harding i Cooke Agency. Jestem też wdzięczny moim
wydawcom w Kanadzie i w Stanach Zjednoczonych oraz w innych
krajach za wykazanie się ogromną fantazją i włożenie mnóstwa
energii w wydanie trylogii Southern Reach. Przyjemnością była
także współpraca z Blackstone Audio, a zwłaszcza z Ryanem
Bradleyem. Poza tym dziękuję Clubber Ace, Gregowi Bossertowi,
Ericowi Schallerowi, Matthew Cheneyowi, Tessie Kum, Berit
Ellingsen, Alistairowi Renniemu, Brianowi Evensonowi, Karin
Tidbeck, Ashley Davis, Craigowi L. Gitneyowi, Kati Schardl,
Markowi Mustianowi, Denise Roberts i Fermentation Lounge.
Podczas pracy nad tymi książkami byłem wdzięczny za pomysły
napotkane w tekstach publikowanych przez Semiotexte, dziełach
Rachel Carson i Jeana Baudrillarda, The Book of Miracles
wydawnictwa Taschen, The Sea Inside Philipa Hoare’a, Weird
Life Davida Toomeya, powieści Morze, morze Iris Murdoch,
dziełach Tove Jansson (zwłaszcza w Lecie i Zimie Muminków),
Tainaronie Leeny Krohn, poezji Pattiann Rogers, The Derrick
Jensen Reader pod redakcją Lierre Keith, powieści After
London Richarda Jefferiesa, i w Guardians of the Light Elinor
De Wire. The Seasons of Apalachicola Bay Johna B. Spohrera
juniora było dla mnie niczym objawienie podczas pisania trzeciego
tomu – ta szczera, wspaniała i mądra książka dawała mi oparcie
w miejscach, dzięki którym trylogia Southern Reach ma dla mnie
osobiste znaczenie.
Przygotowania do pisania tej serii polegały także na
wielokrotnym odwiedzaniu albo przypominaniu sobie krajobrazów,
które przemawiają do mnie w sposób przydatny podczas tworzenia
beletrystyki: Saint Marks National Wildlife Refuge, Apalachicola,
wiejskich terenów Florydy i Georgii, Botanical Beach Provincial
Park na Vancouver Island, The Pacific Rim National Park Reserve
na Vancouver Island, wybrzeża północnej Kalifornii i Fidżi, gdzie
spotkałem pewną rozgwiazdę.
Powinienem także podziękować wielu cudownym i twórczym
księgarzom, których spotkałem w tym roku, będąc w trasie –
jesteście dla mnie inspiracją i źródłem siły – oraz pełnym entuzjazmu
czytelnikom chcącym mi towarzyszyć w tej nieco dziwnej podróży.
Naprawdę to doceniam.
Wreszcie jestem winien szacunek i wdzięczność z głębi serca
mojej żonie Ann, która była ze mną od początku tego wszystkiego.
Wspierała mnie, słuchała, pomagała mi rozwiązywać supły na etapie
wersji roboczej, zdejmowała z mojego biurka inne zadania i robiła
znacznie więcej, niż wymagają obowiązki i przysięga małżeńska, by
dać mi czas i przestrzeń do napisania tych powieści. Bez niej nie
byłoby to możliwe.
Tytuł oryginału: Acceptance

ACCEPTANCE: A Novel by Jeff VanderMeer.


Copyright © 2014 by VanderMeer Creative, Inc.
Published by arrangement with Farrar, Straus and Giroux, LLC,
New York

Copyright © for the translation by Anna Gralak

Opieka redakcyjna: Anna Małocha, Joanna Stryjczyk

Adiustacja: Anastazja Oleśkiewicz / Wydawnictwo JAK

Korekta: Anna Kopeć-Śledzikowska / Wydawnictwo JAK,


Joanna Hołdys / Wydawnictwo JAK

Projekt okładki, ilustracje na okładce oraz motywy graficzne: Patryk


Mogilnicki

ISBN 978-83-7515-797-0

www.otwarte.eu
Zamówienia: Dział Handlowy, ul. Smolki 5/302, 30-513 Kraków,
tel. (12) 427 12 00
Zapraszamy do księgarni internetowej Wydawnictwa Znak, w której
można kupić książki Wydawnictwa Otwartego: www.znak.com.pl

Plik opracował i przygotował Woblink

woblink.com

You might also like