Download as txt, pdf, or txt
Download as txt, pdf, or txt
You are on page 1of 260

Kristin Hannah

JEDYNA Z ARCHIPELAGU
Pamięci mojej matki,
Sharon GoodnoJohn
Podziękowania
Dziękuję Ginie Centrello, Shaunie Summers, George’owi Fisherowi i całemu zespołowi
Ballantine za to,
że rok 2000 pozostawi w mej pamięci niezatarte wspomnienia.
Wyrażam wdzięczność Chipowi Gibsonowi, Steve’owi Rossowi, Andrew Martinowi, Joan De
Mayo,
Barbarze Marks, Whitney Cookman, Alison Gross i wszystkim w wydawnictwie Crown
Publishers.
Dzięki Kim Fisk za trzymanie mnie w ryzach, a Ann Patty i Megan Chance - za
wszystko.
I wreszcie słowa podziękowania kieruję ku mojej rodzinie. Miałam szczęście, że
urodziłam się w tak
wspaniałej. Dziękuję więc Kentowi i Laurze oraz Tacie. Jesteśmy nie tylko rodziną,
lecz także przyjaciółmi.
Dziękuję też „kontyngentowi z Kanady” - wujowi Frankowi, cioci Toni, Lesliemu,
Jacqui, Danie i
oczywiście Johnsie, która pierwsza mi opowiadała różne historyjki.
Szczególne podziękowania składam Tuckerowi i Beniaminowi, którzy co dzień uczą mnie
czegoś nowego
o miłości.
CZĘŚĆ I
A tylko walka, by odzyskać to, co stracone,
Odnalezione i utracone znowu i znowu: i teraz,
w warunkach,
Które wydają się niepomyślne. Lecz, myślę,
nie są ani zyskiem, ani stratą.
Dla nas są tylko usiłowania. Reszta nie naszą jest sprawa.
T. S. Eliot z East Coker
Przeł. Krzysztof Boczkowski
1
Wczesnym wieczorem spadł deszcz. W zapadającym mroku ulice Seattle wyglądały jak
lustrzane wstęgi
pomiędzy wieżowcami.
To spokojne miasto zmieniła rewolucja internetowa i nawet teraz, po zachodzie,
rozbrzmiewało łoskotem i
kuciem, odgłosami budowy, nieprzerwanie wybijającymi jeden rytm. Budynki wyrastały
niemal w ciągu
jednej nocy, wspinając się coraz wyżej ku przesiąkniętemu wilgocią niebu. Młodzi z
czerwonymi fryzurami i
kolczykami w nosach, ubrani po łachmaniarsku, przemykali przez centrum w
nowiusieńkich
jaskrawoczerwonych ferrari.
Na narożnym placu w modnej ostatnio dzielnicy Belltown przycupnął drewniany
budynek, w którego
sąsiedztwie kiedyś było całkiem pusto. Dom postawiono prawie sto lat temu, kiedy
rzadko kto chciał
mieszkać tak daleko od środka miasta.
Właściciele stacji radiowej KJZZ jednak nie przejmowali się tym, że nie pasują do
modnego otoczenia.
Nadawali z tego placu od pięćdziesięciu lat. Z małego byle jakiego lokalnego radia
stali się największą
rozgłośnią w stanie Washington.
Obecny okres powodzenia zawdzięczali w dużej mierze Norze Bridge, najmodniejszej
rewelacyjnej autorce
programu radiowego.
Wprawdzie „Odnowa duchowa z Norą” gościła na antenie różnych stacji niecały rok,
lecz stała się już
prawdziwym przebojem. Firmy reklamowe i rozgłośnie nie nadążały z wypisywaniem
czeków. Również
cotygodniowa rubryka porad Nory w gazecie, zatytułowana „Nora wie najlepiej”,
jeszcze nigdy się nie
cieszyła taką popularnością. Ukazywała się w ponad dwóch tysiącach sześciuset
gazetach w całym kraju.
Nora rozpoczęta karierę, udzielając porad domowych w gazecie prowincjonalnej, ale
dzięki ciężkiej pracy i
umiejętnościom wspięła się wyżej. Jej wyjątkowe zaangażowanie i wysoki poziom
etyczny odkryły najpierw
1
mieszkanki Seattle, a wkrótce potem kobiety w całym kraju.
Recenzenci utrzymywali, że autorka porad potrafi znaleźć rozwiązanie każdego
konfliktu uczuciowego,
często też zwracali uwagę na czystość jej serca.
Ale się mylili. Wiodło jej się dzięki nieczystości serca. Była zwykłą kobietą,
która popełniała niezwykłe
błędy. Doskonale rozumiała wszelkie przeżycia związane z problemem uczucia
niespełnienia i problemem
uczucia straty.
Sama bowiem nigdy ani na chwilę nie potrafiła zapomnieć, co straciła. Co odrzuciła.
Codziennie
wieczorem wypowiadała do mikrofonu właściwie własne żale i z tej studni smutku
czerpała pocieszenie.
O swoją karierę dbała z laserową precyzją, ostrożnie udostępniając prasie tylko to
ze swojej przeszłości, co
mogło być dobrze przyjęte. Nawet w ubiegłym tygodniu magazyn „People”, który
umieścił jej zdjęcie na
okładce, nie publikował dokładnej historii jej życia. Starannie zatarła ślady.
Owszem, jej wielbicielki
wiedziały, że przeżyła rozwód i ma dorosłe córki. Ale wszelkie inne szczegóły na
szczęście pozostawały
tajemnicą.
Dziś wieczorem Nora jak zwykle prowadziła audycję. Przyciągnęła krzesło na kółkach
bliżej mikrofonu i
poprawiła słuchawki. Na ekranie komputera widziała listę oczekujących rozmów
telefonicznych. Wcisnęła
połączenie drugie, przy którym widniała informacja: „Marge, problemy matka-córka”.
- Dobry wieczór, Marge, jesteś na antenie z Norą Bridge. Co cię nurtuje?
- Dobry wieczór... Noro. - Słuchaczka zawahała się, lekko zdziwiona, że nagle
słyszy swój głos na antenie,
bo czekała na rozmowę prawie godzinę.
Nora się uśmiechnęła, chociaż mógł to dostrzec tylko realizator. Wiedziała z
doświadczenia, że jej
wielbicielki odczuwają niepokój. Zniżyła więc głos, by stał się delikatniejszy.
- Przyjaciółko, jak mogę ci pomóc?
- Mam mały problem z córką. Suki. - Słuchaczka spłaszczała w wymowie samogłoski, po
czym można
było poznać, że pochodzi ze Środkowego Zachodu.
- Ile Suki ma lat?
- W listopadzie skończy sześćdziesiąt siedem.
- Chyba pewne sprawy zawsze są takie same - roześmiała się Nora.
- Między matkami i córkami, tak. Suki zawdzięczam pierwszy siwy włos w wieku
trzydziestu lat. Teraz
wyglądam jak pułkownik Sanders.
Tym razem Nora roześmiała się ciszej. Mając czterdzieści dziewięć lat, nie uważała
siwych włosów za coś
zabawnego.
- Marge, więc jaki masz problem z Suki?
- A więc... - Marge prychnęła. - W ubiegłym tygodniu wybrała się w rejs dla osób
stanu wolnego... wiesz,
taki, co to wszyscy ubierają się w hawajskie spódniczki i piją czerwone koktajle.
Nieważne. A dzisiaj mi
mówi, że znów wychodzi za mąż za kogoś, kogo poznała na tym statku. W jej wieku! -
Znów prychnęła. -
Wiem, że chciała, bym się razem z nią cieszyła, ale czy ja mogłam? Suki jest
trzpiotką. My z Tommym
byliśmy małżeństwem przez siedemdziesiąt lat.
Nora zastanawiała się, co odpowiedzieć. Oczywiście, że Marge wiedziała, iż obie z
Suki nie są już młode i
że czas ściera na proch najlepsze intencje. Nie było więc sensu uderzać w rzewny
ton i mówić o tym. Toteż
spytała tylko:
- Kochasz swoją córkę?
- Zawsze ją kochałam. - W głosie Marge zabrzmiało łkanie. - Nie masz pojęcia, Noro,
jak to jest, kiedy tak
bardzo się kocha córkę... i widzi się, jak ona przestaje cię potrzebować. Co
będzie, kiedy wyjdzie za tego
mężczyznę i całkiem o mnie zapomni?
Nora zamknęła oczy i usiłowała oczyścić umysł ze zbędnych myśli. Opanowała tę
sztukę dawno temu,
słuchaczki bowiem niezmiennie mówiły o czymś, co ją samą dotykało do żywego.
Musiała się więc nauczyć,
jak dawać upust bólowi.
- Marge, każda matka tego się boi. Ale jedynym sposobem zatrzymania przy sobie
dzieci jest
wypuszczenie ich w świat. Pozwól Suki zabrać ze sobą całą twoją miłość i niech
będzie dla niej takim
światłem jak to, które zawsze paliło się w jej rodzinnym domu. Jeżeli będzie
czerpała z tego siłę, nigdy za
bardzo się nie oddali.
Marge cichutko płakała.
- Może do niej zadzwonię... i poproszę, by przyprowadziła swego mężczyznę na
kolację.
- To byłby wspaniały początek. Powodzenia, Marge. I koniecznie daj nam znać, jak
się wszystko potoczy. -
Odchrząknęła i wyłączyła się. - Posłuchajcie - powiedziała do mikrofonu - pomóżmy
Marge. Wiem, że wiele
z was naprawiło swoje stosunki w rodzinie. Dzwońcie! Przypomnijcie Marge i mnie, że
miłość nie jest taka
krucha, jak się czasem wydaje.
2
Oparła się o krzesło i patrzyła, jak zapalają się kolejne połączenia telefoniczne.
Kłopoty rodzicielskie to
zawsze popularny temat, zwłaszcza gdy dotyczy relacji: matka-córka. Na monitorze
pokazał się napis: „linia
czwarta, problem z pasierbicą, Ginny”. Odebrała połączenie.
- Witaj, Ginny. Jesteś na antenie z Norą Bridge.
- Hm, cześć. Uwielbiam twoją audycję.
- Dzięki. Jak sprawy w twojej rodzinie?
Przez następne dwie i pół godziny Nora wkładała serce i duszę w porady dla
słuchaczek. Nigdy nie
udawała, że zna wszystkie rozwiązania ani że jest kimś w rodzaju lekarza czy
terapeutki rodzinnej. Chciała
tylko okazać przyjazne zainteresowanie tym znękanym kłopotami zwyczajnym osobom,
których nawet nie
znała.
Po zakończeniu audycji jak zwykle powróciła do swojego pokoju. Tam zajęła się
odpisywaniem na listy
osobom, które zostawiły swoje adresy u producenta programu, składając im
podziękowania. Zawsze robiła
to sama, nie powierzała tej pracy sekretarce, która by tylko powielała jej podpis.
Niby była to drobnostka, ale
Nora uważała, że to naprawdę ważne. Każdy, kto miał dość odwagi, by publicznie ją
prosić o radę,
zasługiwał na osobiste podziękowanie.
Kiedy skończyła, już była spóźniona.
Chwyciła teczkę firmy Fendi i pobiegła do samochodu. Na szczęście do szpitala było
tylko kilka
kilometrów. Zaparkowała na podziemnym parkingu i weszła do sztucznie oświetlonego
holu.
Minęła godzina odwiedzin, ale w tym małym prywatnym szpitalu nagięto niektóre
przepisy dla bardzo
zajętej Nory, ponieważ od miesiąca kogoś w nim odwiedzała regularnie w soboty i
wtorki. Jak widać, nie
zaszkodziło jej to, że jest znaną osobą i że pielęgniarki uwielbiają jej audycję.
Idąc korytarzem do pokoju Erica, uśmiechała się na widok znajomych twarzy. Pod jego
drzwiami jednak
przystanęła i wzięła się w garść.
Wprawdzie często go widywała, lecz te wizyty nigdy nie były łatwe. Erica Sloana
traktowała jak własnego
syna, patrzenie więc na jego walkę z rakiem było nie do zniesienia. Tym bardziej że
oprócz Nory nie miał
nikogo. Jego rodzice dawno spisali go na straty, nie akceptując jego wyborów
życiowych, a ukochany
młodszy brat Dean rzadko miał czas na odwiedziny.
Kiedy otworzyła drzwi do pokoju, zobaczyła, że Eric śpi. Leżał w łóżku, zwrócony
twarzą do okna. Jego
wychudłe ciało opatulone było kolorową chustą w kwadraty, którą Nora własnoręcznie
zrobiła na drutach.
Prawie pozbawiony włosów, z głęboko zapadniętymi policzkami i otwartymi ustami
wyglądał jak starzec
pokonany przez chorobę. A nie skończył jeszcze trzydziestu jeden lat.
Przez chwilę miała wrażenie, jakby widziała go po raz pierwszy. Chociaż bowiem
obserwowała te ciągłe
zmiany na gorsze, to tak naprawdę ich nie dostrzegała. Dopiero teraz ją uderzyły -
uwidoczniły się na twarzy
jej przyjaciela, podczas gdy ona niemądrze udawała, że jeszcze będzie dobrze.
Ale nie będzie. W tej chwili zrozumiała, co usiłował jej przekazać, i przejęło ją
to takim bólem - który
dotychczas potrafiła sobie dzielić na możliwe do przełknięcia porcje - aż się
przeraziła, czy go zniesie. W tej
jednej chwili, nie dłuższej niż uderzenie serca, nadzieja, którą miała, nagle ją
opuściła. A jeśli dla niej ten
brak nadziei był taki bolesny, to jak Eric może się z tym wszystkim uporać?
Podeszła i delikatnie pogłaskała łysy czubek jego głowy. Kilka cienkich kosmyków,
cieniutkich jak
pajęczyna, połaskotało jej palce.
Spojrzał na nią zaspanym wzrokiem, siląc się na chłopięcy uśmiech, co mu się niemal
udało.
- Mam dobre i złe wieści - powiedział.
Dotknąwszy jego ramienia, poczuła, jaki jest kruchy. Jaki niepodobny do tego
wysokiego, o bujnych
włosach chłopaka, który dźwigał jej zakupy do domu...
- To zacznijmy od dobrych - powiedziała wesoło, zawieszając głos.
- Już koniec zabiegów.
Zbyt mocno uchwyciła go za ramię - kości się poddały, zupełnie jak u ptaka, więc
natychmiast poluzowała
chwyt.
- A złe wieści?
Patrzył na nią wzrokiem bez wyrazu.
- Już koniec zabiegów. - I dodał: - To decyzja doktora Calomela.
Skinęła tępo głową, szukając dostatecznie ważkich stów, lecz przecież przez te
jedenaście miesięcy, odkąd
postawiono mu diagnozę, wszystko już sobie powiedzieli. Spędzili kilkanaście nocy
na omawianiu właśnie
tej sytuacji. Nawet sobie wyobrażała, że jest na nią przygotowana - na ten początek
końca - ale teraz
zrozumiała, jaka była naiwna. Nigdy nie jest się przygotowanym na śmierć, zwłaszcza
gdy chodzi o kogoś,
kogo się kocha. Jednak informacja mimo wszystko do niej dotarła, bo przez cały czas
obserwowała, jak rak
zabiera jej przyjaciela.
3
Kiedy zamknął oczy, zastanawiała się, czy on usiłuje teraz zobaczyć siebie jako
zdrowego, pełnego życia,
radosnego młodego człowieka... nauczyciela uwielbianego przez uczniów... czy też
przypomina sobie, jak
kilka lat temu jego partner Charlie leżał w szpitalu w takim samym łóżku,
bezskutecznie walcząc z AIDS...
W końcu spojrzał na nią i usiłował się uśmiechnąć, co sprawiło, że łzy stanęły jej
w oczach. W tej samej
chwili zobaczyła obrazy z całego jego życia. Widziała go u siebie Przy kuchennym
stole jako ośmiolatka
pochłaniającego chrupki, potarganego, piegowatego chłopca z poobijanymi kolanami i
uszami wielkimi jak
chochle.
- Wracam do domu - powiedział cicho. - Hospicjum będzie pomagać...
- Wspaniale - odparła ochrypłym głosem i uśmiechnęła się zbyt radośnie, usiłując
udawać, że mówią o
tym, gdzie zamierza zamieszkać, a nie o tym, gdzie postanowił umrzeć. - Napisałam z
wyprzedzeniem kilka
felietonów do mojej rubryki w gazecie, więc wezmę tydzień wolnego i w ciągu dnia
będę do ciebie
przychodzić. Niestety wieczorami muszę być w radio, ale...
- Miałem na myśli to, że wracam na wyspę, do domu.
- Zadzwonisz do rodziny? - Nienawidziła jego decyzji, że sam będzie sobie radził z
rakiem, ale był
nieugięty. Zabronił Norze mówić o swojej chorobie, a ona, chociaż się z tym nie
zgadzała, nie miała innego
wyboru, tylko zastosować się do jego życzenia.
- Pewnie. Bardzo mi dotychczas pomagała.
- To co innego niż przyznać się do swojej orientacji, i dobrze o tym wiesz. Czas
zadzwonić do Deana i do
rodziców.
Spojrzał na nią z wyrazem takiej beznadziejności w oczach, że miała ochotę się
odwrócić.
- Co będzie, jeśli powiem mamie, że umieram, a ona mimo to nie przyjedzie?
Nora pojęła. Nie chciał ryzykować, nawet jeśli prawdopodobieństwo, że tak mogłoby
się stać, byłoby
minimalne.
- Zadzwoń chociaż do brata. Daj mu szansę.
- Zastanowię się.
- O to cię proszę. - Uśmiechnęła się z przymusem. - Jeżeli możesz poczekać do
wtorku, odwiozę cię...
Delikatnie dotknął jej ręki.
- Mam niewiele czasu. Ustaliłem, że polecę samolotem. Lottie jest już w domu i
wszystko szykuje. Mam
niewiele czasu. O ile gorzej było usłyszeć te słowa głośno wypowiedziane! Z trudem
przełknęła ślinę.
- Nie możesz być sam.
- Dość. - Powiedział to miękkim tonem, a spojrzenie miał jeszcze bardziej miękkie,
lecz w jego głosie
pobrzmiewały nuty dawnej siły. Przypominał jej, co niekiedy było konieczne, że jest
dorosłym, dojrzałym
mężczyzną. - No - powiedział, klaszcząc w dłonie - prowadzimy rozmowę jak z jakiejś
przeklętej sztuki
Ibsena. Porozmawiajmy o czymś innym. Słuchałem dziś twojej audycji. Matki i córki.
To dla ciebie niełatwy
temat.
Ot tak, po prostu sprowadził ich twardo na ziemię. Jak zwykle zdumiał ją swoją
prężnością. Wiedziała, że
kiedy życie go przerastało, dzielił je na cząstki do przełknięcia. Normalne
sprawy... zwyczajne rozmowy
były jego ratunkiem.
Przyciągnęła krzesło i usiadła.
- Nigdy nie wiem, co powinnam powiedzieć, a kiedy już wypowiadam jakąś poradę,
czuję się jak
największa hipokrytka na tej planecie. Jak czułaby się Marge, gdyby wiedziała, że
przez jedenaście lat nie
rozmawiałam z własną córką?
Eric nie odpowiedział na to retoryczne pytanie. Między innymi za tę jego cechę
kochała go tym bardziej.
Nigdy nie pokrzepiał jej kłamstwami. Ale rozumiał, jak bolesna Jest dla niej myśl o
młodszej córce, i dzięki
temu było jej lżej.
- Ciekawam, co teraz porabia.
Często się nad tym zastanawiali i bez końca spekulowali.
Ericowi udało się roześmiać.
- Jeśli chodzi o Ruby, wszystko jest możliwe. Może je teraz lunch ze Stevenem
Spielbergiem, a może
właśnie Przekłuwa sobie język.
- Kiedy ostatnio rozmawiałam z Caroline, mówiła, że Ruby ufarbowała się na
niebiesko. - Nora zaśmiała
się i nagle zamilkła. Nie było to zabawne. - Ruby zawsze miała takie ładne włosy...
Eric się pochylił i spojrzał na nią z niespodziewanym przejęciem.
- Przecież ona żyje. Noro!
- Wiem. - Skinęła głową. - I przez cały ten czas to jest moją nadzieją.
- No, a teraz - szeroko się uśmiechnął - wyciągaj trik-traka. Mam ochotę złoić ci
tyłek.
4
Był dopiero drugi tydzień czerwca, a temperatura sięgała prawie czterdziestu
stopni. Niebywała fala
upałów - mówiono w lokalnych wiadomościach - pogoda, jaka bywała w południowej
Kalifornii na ogół o
wiele później.
Upały doprowadzały ludzi do szaleństwa. Budzili się w mokrej pościeli i ruszali na
poszukiwanie szklanki
wody, a kiedy trochę przytomnieli, ze zdumieniem stwierdzali, że trzymają w ręce
broń wyciągniętą z
biblioteczki. Dzieci płakały przez sen i nawet płyn Tylenol nie chłodził ich
rozpalonej skóry. W całym
mieście ptaki spadały z przewodów telefonicznych i leżały na spragnionych wody
trawnikach.
W taką pogodę nikt nie był w stanie spać, a Ruby Bridge wcale nie stanowiła
wyjątku. Leżała rozciągnięta
na łóżku, prześcieradło zrzuciła na podłogę, a na czole położyła sobie okład z
lodu.
Minuty tykały, jedna po drugiej odmierzane pojękiwaniem okiennej klimatyzacji,
która tylko mełła gorące
powietrze.
Ruby była sama. Przed kilkoma dniami rzucił ją chłopak, Max. Po pięciu wspólnie
przeżytych latach po
prostu wyszedł z jej życia jak hydraulik, który zakończył przykrą robotę.
Pozostawił po sobie kilka byle jakich mebli i liścik.
Kochana Ruby!
Nigdy nie miałem zamiaru odkochać się w Tobie (ani zakochać w Angie). Ale takie
cholerstwo się zdarza.
Wiesz, jak to jest. Chcę być wolny. Zresztą, do diabla, oboje wiemy, ze nigdy
I tak mnie nie kochałaś.
Trzymaj się.
Max
Zabawne było to (chociaż zdecydowanie nie tak zabawne, by pękać ze śmiechu), że
prawie nie odczuwała
braku Maxa. Owszem, było jej brak drugiego talerza na nakrytym do kolacji stole,
drugiego ciała w łóżku,
które jakby się teraz powiększyło. Najbardziej brakowało jej pozoru, że jest
zakochana.
Max był... nadzieją. Ucieleśnieniem przekonania, że potrafi kochać i być kochana.
O siódmej zadzwonił budzik. Ruby zsunęła się z łóżka, spocona, jakby ślizgając się
po śluzie ślimaka.
Rozchwiane wezgłowie uderzyło o ścianę. Biustonosz i figi lepiły jej się do ciała.
Sięgnęła po szklankę
wody przy łóżku, przytknęła ją do zagłębienia pomiędzy piersiami i poszła do
łazienki, gdzie wzięła letni
prysznic.
Zanim zdążyła się wytrzeć, znów oblał ją pot. Westchnęła umęczona; poszła do kuchni
i zaparzyła dzbanek
kawy. Nalała sobie filiżankę, szczodrze dodając śmietanki. Na powierzchnię
wypłynęły białe grudki,
układając się w kształt krzyża.
Ktoś pewnie by pomyślał, że śmietanka skwaśniała, ale Ruby uznała, że to znak.
Jakby potrzebne jej były
nadprzyrodzone znaki, by zrozumieć, że utknęła w wirówce życia.
Wylała płyn do zlewu i wróciła do sypialni, zbierając z podłogi rzucone tam czarne,
poliesterowe,
poplamione tłuszczem spodnie i białą bawełnianą bluzkę. Spocona, lecz poganiana
bólem głowy i potrzebą
dostarczenia organizmowi kofeiny, ubrała się i wyszła w obezwładniający żar.
Na ulicy stał jej poobijany volkswagen garbus rocznik 1970. Po kilku próbach
zapalił i ruszyła do
Siekanych Specjałów Irmy, modnej restauracyjki przy Weneckiej Plaży, gdzie
pracowała prawie trzy lata.
Nigdy nie zamierzała zostać kelnerką, miała to być tymczasowa praca, dzięki której
mogła płacić rachunki
do czasu aż stanie na nogi, wzbudzi sensację w jednym z okolicznych klubów
komediowo-satyrycznych,
wystąpi gościnnie w telewizyjnym talk-show Jaya Leno i wreszcie dostanie propozycję
zagrania we
własnym sitcomie, którego trafnie zatytułuje „Ruby!”. Zawsze wyobrażała sobie ten
tytuł z wykrzyknikiem,
podobny do rewiowych w Vegas, jakie uwielbiała babcia.
Lecz mając dwadzieścia siedem lat, nie była już traktowana jako osoba młoda.
Zdarzało jej się słyszeć, że
jest „za stara”, prawie od dziesięciu lat, kiedy to starała się zrobić karierę jako
autorka i wykonawczyni
tekstów humorystycznych. Według powszechnej opinii, jeżeli nie uda ci się do
trzydziestki, to już po tobie.
Ruby więc doszła do wniosku, że powinna się uważać za uratowaną w ostatniej chwili.
W końcu wjechała na parking w stylu lat 1950. przed restauracją i usiłowała znaleźć
miejsce, manewrując
między starymi autami combi i busami volkswagena. Ze wszystkich możliwych stron
samochodów były
umocowane deski surfingowe, zderzaki oblepiono nalepkami tak, że niemal nie widać
było lakieru.
Wyblakła na słońcu reklama słynnego omletu Irmy z sześciu jaj przywędrowała z
dalekiego wschodniego
wybrzeża. Ruby zaparkowała koło minibusu, który mógłby równie dobrze wziąć się z
filmu Beztroskie lata
w Ridgemont High.
Wymusiła na twarzy uśmiech i skierowała się do restauracji. Kiedy otworzyła drzwi,
nad jej głową wesoło
rozdzwonił się dzwoneczek.
5
Irma ruszyła w jej stronę, torując sobie drogę trzypiętrową fryzurą w kształcie
ula. Jak zwykle pędziła,
pochylona do przodu niby dziób tonącego statku, po czym gwałtownie zatrzymała się
przed Ruby.
Przymrużyła mocno umalowane oczy, co dało Ruby powód do zastanowienia się, czy
kiedyś wiek ludzi
dzięki makijażowi będzie można określać metodą węgla radioaktywnego.
- Według grafiku miałaś pracować wczoraj wieczorem.
- O, cholera! - skrzywiła się Ruby. Irma skrzyżowała ręce.
- Zwalniam cię. Nie możemy na ciebie liczyć. Debby musiała wczoraj obsługiwać za
dwie osoby. W kasie
czeka na ciebie ostateczne rozliczenie. Mundurek masz zwrócić jutro. Wyprany.
Usta Ruby zadrżały w buncie. Na myśl, że musi prosić o tę gównianą pracę, aż
zebrało jej się na mdłości.
- Irmo, co ty, przecież muszę mieć tę robotę.
- Przykro mi, naprawdę. - Irma odwróciła się i odeszła.
Ruby stała tak z minutę, wdychając znajomy zapach syropu klonowego zmieszanego z
tłuszczem, po czym
chwyciła czek z kasy i wyszła z restauracji.
Wsiadła do samochodu i odjechała. Bez celu krążyła po ulicach, a kiedy poczuła się
tak, jakby jej twarz się
odklejała od czaszki, zaparkowała w dzielnicy handlowej. W modnych klimatyzowanych
butikach widziała
dziesiątki pięknych rzeczy, na które nie mogła sobie pozwolić, sprzedawane przez
dziewczyny o połowę od
niej młodsze. Pomyślała, że sięgnęła samego dna. Nagle dostrzegła wywieszkę w
sklepie dla zwierząt:
„Potrzebna pomoc”.
Nie ma mowy! Dość już miała podawania odpadów wołowych rodzinie Butt. Niech ją
diabli, jeżeli
zdecyduje się na sprzedawanie im wszystkim fretek.
Wróciła do samochodu i odjechała, pędząc do celu. Kiedy znalazła się na bulwarze
Wilshire, przystanęła
przed wieżowcem i zaparkowała.
Nim zdążyła sobie wyperswadować całą eskapadę, już jechała windą na ostatnie
piętro. Drzwi się
otworzyły, powitało ją słodkie chłodne powietrze, osuszając pot na jej policzkach.
Pomaszerowała korytarzem do biura swojego agenta i wpadła do środka przez
dwuskrzydłowe drzwi
przeszklone mrożonym szkłem.
Recepcjonistka Maudeen Wachsmith siedziała z nosem utkwionym w romansie.
Uśmiechnęła się, ledwie
podnosząc wzrok.
- Cześć, Ruby. Jest dziś zajęty. Musisz się specjalnie umówić.
Ruby przeleciała koło Maudeen i szarpnąwszy, otworzyła drzwi.
Jej agent, Valentine Lightner, siedział za błyszczącym szerokim biurkiem. Podniósł
wzrok. Kiedy
zobaczył, że to ona, uśmiech zastąpiła zmarszczka na czole.
- Ruby... nie byliśmy umówieni... prawda? Maudeen wypadła zza pleców Ruby.
- Przepraszam, panie Lightner...
- Nic nie szkodzi, Maudeen - powiedział, podnosząc szczupłą rękę. I opierając się o
krzesło, spytał: - O co
chodzi, Ruby?
Odczekała, aż Maudeen wyjdzie, i podeszła do biurka. Z upokorzeniem myślała o tym,
że ma na sobie strój
z restauracji i że widać, jak się poci pod pachami.
- Czy jest jeszcze ta robota na statku wycieczkowym? Trzy miesiące temu śmiała się
z tej propozycji -
statki wycieczkowe grzebią wszelkie talenty - ale teraz nie wydawała jej się
poniżająca, wręcz przeciwnie: o
wiele przewyższająca jej możliwości.
- Starałem się ci to załatwić, Ruby. Piszesz zabawnie, ale prawda jest taka, że
jest to do niczego. I nikt tu
nie chce przyszywać ci łatek, ale chodzi o to, że powstała olbrzymia zapora.
Spaliłaś za sobą zbyt wiele
mostów. Nikt nie chce z tobą współpracować.
- Ktoś...
- Nikt. Pamiętasz tę pracę, którą ci załatwiłem przy sitcomie? Opóźniłaś produkcję
pierwszego tygodnia i
wszyscy dostawali fioła przez twoje poprawki.
- Moja bohaterka była idiotką. W jej roli nie było ani jednej zabawnej linijki.
Val spojrzał na nią; lodowato niebieskie oczy powoli zwężały się w szparki.
- Mam ci przypomnieć, że ten show nadal jest nadawany, i inna... mniej utalentowana
aktorka... zarabia na
każdym odcinku trzydzieści tysięcy dolarów, mówiąc to, co ma powiedzieć?
- To gówniany show. - Ruby padła na obite zamszem krzesło przed jego biurkiem.
Dopiero po chwili udało
jej się skłonić do pokory własne ego. - Nie mam grosza. Irma w restauracji mnie
zwolniła.
- Możesz chyba zadzwonić do matki.
Przymknęła na chwilę oczy i wzięła głęboki oddech.
- Val, nie wkraczaj na ten teren - powiedziała ze spokojem.
- Wiem, wiem, straszna z niej cholera. Ale widziałem ten artykuł o niej w „People”.
Jest sławna i bogata.
6
Może by ci pomogła.
- Ty też jesteś sławny i bogaty i nie możesz mi pomóc. A poza tym już dość mi
pomogła. Odrobina więcej
matczynej troski może sprawić, że wyląduję na Oddziale B, przywiązana do stołu,
śpiewając Muszę być
sobą. - Ruby wstała, co kosztowało ją wiele wysiłku, bo właściwie miała ochotę
tylko na to, by zwinąć się w
kłębek i spać. - Dzięki ci za nic, Val.
- Cholernie łatwo ci pomóc dzięki tej twojej iskrzącej osobowości. - Westchnął. -
Spróbuję w Azji. Lubią
tam humor ze Stanów. Może mogłabyś pracować w klubie nocnym. Na samą myśl o tym
zrobiło jej się
mdło.
- Mam opowiadać kawały tłumaczowi? - Skrzywiła się, wyobrażając sobie siebie w
jednym z tych męskich
barów, gdzie kobiety skręcają się na błyszczących srebrnych drążkach za jej
plecami. Już spędziła trochę
czasu na takich numerach. Cała młodość minęła jej w cieniu reflektorów
oświetlających kogoś innego. -
Może czas, bym się poddała. Skasowała. Przyznała się do porażki.
Val spojrzał na nią.
- A co będziesz robić?
Nie powiedział: „Ruby, nie rób tego, jesteś zbyt utalentowana, by się poddać”. Tak
twierdził sześć lat
temu.
- Doszłam na Uniwersytecie Kalifornijskim do połowy dyplomu z literatury
angielskiej. Może więc
dostanę robotę kierowniczki w Burger Kingu.
- Pewnie, zdecydowanie nadajesz się do służby publicznej.
Nie potrafiła się nie roześmiać. Od dawna współpracowała z Valem, od swoich
pierwszych dni w Sklepie z
Humorem. Zawsze był jej mistrzem, największym wielbicielem, ale przez ostatnie lata
go rozczarowała, co
w pewnym sensie było gorsze niż rozczarować siebie. Stała się trudna we współpracy,
wybuchowa, nie
bardzo było wiadomo, co może robić, ale przy tym wszystkim przestała być zabawna.
Wszystkie inne
przeszkody Val mógłby pokonać. Ona sama też nie wiedziała, co się z nią dzieje.
Chyba że problemem była
złość, która trawiła ją przez cały ten czas. Powinna była wyhamować.
- Bardzo ci dziękuję za wszystko, co dla mnie zrobiłeś. Wiem, że trudno jest
załatwić pracę primadonnie
bez talentu.
Gdy tylko wypowiedziała te słowa, usłyszała ich pod
tekst. Wyrażały wahanie i strach, ale przecież się żegnała. Najgorsze jednak było
to, że Val też słyszał
podtekst tych słów i nie zaoponował: „Nie, nie rób tego, jeszcze daleko nam do
końca”. Powiedział coś
innego:
- Zasadniczo masz duży talent. Od twojego uśmiechu może się w pokoju zrobić jasno,
a dowcip masz cięty.
- Pochylił się w jej stronę. - Ale chcę cię o coś spytać: Kiedy przestałaś się
uśmiechać?
Oczywiście, znała odpowiedź. Stało się to w pierwszej klasie liceum, ale nie
chciała myśleć o tym okresie,
nawet gdyby nie miała Valowi odpowiedzieć.
„Przedmioty odbite w lustrze znajdują się bliżej, niż się wydaje”. Podobnie jest ze
wspomnieniami. Lepiej
im się nie przyglądać.
- Nie wiem - odparła cicho, unikając jego wzroku. Żałowała, że nie może się
zdradzić przed Valem, jak
bardzo się boi i jak się czuje samotna. Pomyślała, że gdyby choć raz potrafiła
okazać swą kruchość przed
kimś znajomym, może to by ją uratowało.
Ale nie potrafiła. Nawet kiedy mocno się starała, nie potrafiła nie mieć się na
baczności. Uczucia miała
bardzo głęboko schowane i hermetycznie zamknięte, więc każda rana i wspomnienie
pozostawały świeże.
- No więc - odezwała się w końcu, prostując ramiona i wypinając do przodu
nieokazałą pierś. Przez
sekundę miała uczucie, że wygląda absurdalnie, jak zraniony wróbel, który usiłuje
zrobić wrażenie na sokole
wędrownym. - Chyba sobie pójdę. Jeżeli mam się wybrać na połów, to muszę gdzieś
dorwać sieci i puszkę
przynęty.
Val blado się uśmiechnął.
- Będę dzwonił w sprawie Azji. Pogadamy za kilka dni.
- Jestem ci wdzięczna. - Powiedziałaby więcej, może nawet by się odrobinę
popłaszczyła przed nim, ale w
gardle jakby jej coś spuchło.
Val obszedł biurko i znalazł się przy niej. W jego spojrzeniu dostrzegła smutek i
żal.
- Zgubiłaś się - powiedział cicho.
- Wiem.
- Posłuchaj, Ruby. Wiem, jak to jest z zagubieniem. Trzeba zacząć od nowa.
Z trudem przełknęła ślinę. Tego rodzaju szczerość jest bardziej zwyczajna w innych
rejonach kraju, tam
gdzie czas mierzy się porami roku czy przypływami. Tutaj, w Los Angeles, czas
ulatuje w
trzydziestosekundowych spotach reklamowych. W takim tempie nie rozwijają się
prawdziwe uczucia.
7
- Val, nie martw się o mnie. Dam sobie radę. Teraz idę do domu uczyć się
japońskiego.
- Taką cię lubię. - Ścisnął jej ramię.
- Sajonara. - Pomachała mu, wyginając palce w kalifornijskim „pa, kochanie”, i
wyfrunęła z biura. Nie
było łatwo fruwać w mokrym od potu stroju kelnerki, więc gdy tylko znalazła się za
drzwiami, zrezygnowała
ze sztucznego uśmiechu. Weszła do windy, zjechała do holu i ruszyła do samochodu.
Volkswagen wyglądał
jak półżywy czerwcowy żuk, porzucony przy parkometrze. Kiedy do niego wsiadła, aż
się skrzywiła, bo
siedzenie parzyło.
Na przedniej szybie zobaczyła kwit parkingowy.
Opuściła szybę i wyciągnęła go spod zardzewiałej wycieraczki. Skręciła papier w
kulkę i wyrzuciła przez
okno. Według niej żądanie zapłaty za tego grata i oczekiwanie, że ona nastąpi, było
niczym pozostawienie
rachunku do zapłaty na poduszce w schronisku dla bezdomnych.
Zanim kwit parkingowy wylądował na jezdni, ona już zapaliła silnik i odjechała od
krawężnika; po chwili
porwały ją ze sobą sznury samochodów jadących bulwarem Wilshire.
W Studio City ruch był mniejszy. Kilkoro dzieci leniwie bawiło się w małych
frontowych ogródkach. Z
powodu zagrożenia pożarowego nie marnowało się wody na zjeżdżalnie i spryskiwacze
trawników.
Ruby przejechała ostrożnie koło dużego obślinionego psa świętego Bernarda, śpiącego
pośrodku ulicy, i
zaparkowała przy krawężniku przed swoim osiedlem.
Z czoła ciurkiem spływał jej pot, gdy ruszyła po schodach. Nikt nie wyszedł się
przywitać - było zbyt
gorąco. Sąsiedzi pewnie zbili się w rodzinne kokony przy urządzeniach
klimatyzacyjnych w oknach
mieszkań - tak współcześnie wyglądało w Los Angeles życie, którego pierwowzorem
było życie
jaskiniowców skupionych wokół cudownego ognia.
Zanim dotarła na swoje piętro, zasapała się, jak Shelley Winters po kąpieli w
Tragedii „Posejdona” i była
prawie tak samo mokra. Pot spływał jej z czoła i zalewał rzęsy, zacierając obraz
wszystkiego.
Chwilę trwało, zanim zdołała otworzyć drzwi. Tak było zawsze. Wzdłuż progu zwinął
się zniszczony
chodnik. W końcu udało jej się pchnąć drzwi i potykając się, wpadła do środka.
Stała zadyszana. Patrzyła na nieszczęsne meble w zdumiewająco małym mieszkaniu i
nagle poczuła gorące
ukłucie łez.
Przyszła jej do głowy absurdalna myśl: gdyby tak spadł deszcz!
Cały dzień mógłby inaczej wyglądać, gdyby inna była ta cholerna pogoda.
2
Czerwiec w Seattle był trudnym miesiącem. Właśnie wtedy, gdy po raz ostatni
odezwały się szkolne
dzwonki i kwitły peonie oraz ostróżki, mieszkańcy miasta zaczęli narzekać, że
zostali oszukani. Deszcze
padały od października - jak zwykle przysięgano wówczas, że po raz pierwszy
przyszły tak wcześnie - toteż
w ostatnim tygodniu maja nawet przyzwyczajeni do meteorologicznych dziwactw
zaaklimatyzowani
obywatele miasta mieli dość. Z namaszczeniem oglądali wiadomości, a w nich pierwsze
zadające katusze
zdjęcia ludzi kąpiących się w ciepłych wodach gdzieś dalej na południe. Dzwonili
krewni i przez telefony
komórkowe donosili, że właśnie urządzają przyjęcie z grillem. Lato zawitało już do
wszystkich innych
zakątków Ameryki.
Mieszkańcy miasta patrzyli na to w kategoriach sprawiedliwości. Przecież należało
im się lato. Przez
dziewięć bitych miesięcy znosili ponurą pogodę i dawno powinno świecić słońce.
Nie było to więc żadne zaskoczenie, że w dniu pięćdziesiątych urodzin Nory Bridge
padał deszcz. Lecz nie
uznała, że ta pogoda może być oznaką czy zapowiedzią pecha.
Patrząc z perspektywy czasu, jednak powinna.
Ale ona po prostu myślała: deszcz. Oczywiście. Prawie zawsze padało w jej urodziny.
Stała w oknie swojego biura, popijając ulubiony napój - szampana Mumm’s z
plasterkiem brzoskwini - i
przyglądając się ruchowi ulicznemu na ulicy Szerokiej. Była czwarta trzydzieści po
południu. Godzina
szczytu w mieście, które już dziesięć lata temu rozrosło się poza system autostrad.
Dziesiątki kart urodzinowych ustawionych na parapecie ułożyły się w wachlarz na tle
widzianej z góry
korony klonu.
Dostała karty i prezenty od wszystkich, którzy pracowali przy jej audycji radiowej.
Wszystkie były
odpowiednie i ładne, ale najcenniejszą otrzymała od starszej córki, Caroline.
Oczywiście, radość Nory przyćmiewał fakt, że i w tym roku Ruby nie przysłała jej
kartki.
- Jutro poczujesz się dobrze - powiedziała cicho do własnego odbicia w zalanej
deszczem szybie.
Pozwoliła sobie na kilka chwil żalu i bólu, że nie dostała tej kartki, po czym
wzięła się w garść. Piętnaście
lat terapii nauczyło ją, jak przechowywać przeżycia w osobnych przegródkach.
8
Przez ostatnie lata wreszcie udało jej się uporać z burzliwymi uczuciami. Załamania
i depresje, które
kiedyś były plagą jej życia, teraz stały się tylko odległymi bolesnymi
wspomnieniami.
Odwróciła się od okna i spojrzała na kryształowy zegar na biurku. Wskazywał czwartą
trzydzieści osiem.
Wszyscy krzątali się na dole w sali konferencyjnej. Rozkładali smakołyki,
rozstawiali butelki szampana,
talerze z plasterkami brzoskwiń. Asystenci, publicyści, redaktorzy, producenci -
wszyscy się
przygotowywali, by spędzić godzinę swojego cennego prywatnego czasu na przyjęciu
urządzonym jako
„niespodzianka” dla najnowszej gwiazdy radiowej.
Odstawiła na biurko kieliszek po szampanie i otworzyła szufladę, by wyjąć z niej
małą czarną puderniczkę
Chanel. Poprawiła makijaż i wyszła z pokoju.
Na korytarzach panował niezwykły spokój. Pewnie wszyscy pomagali urządzać
przyjęcie. Dokładnie o
czwartej czterdzieści pięć Nora weszła do sali konferencyjnej.
Była pusta.
Długi stół nie był nakryty, nie rozstawiono na nim jedzenia, na podłodze nie widać
było kolorowych
drobinek konfetti. Na lampach pod sufitem zawieszono transparent z życzeniami
urodzinowymi. Wyglądało
to tak, jakby ktoś zaczął urządzać przyjęcie i nagle zrezygnował.
Dopiero po chwili zauważyła, że po lewej stoją dwaj mężczyźni: Bob Wharton,
właściciel i dyrektor stacji,
oraz Jason Close, jej główny prawnik. Na twarzy Nory pojawił się ciepły uśmiech.
- Witaj, Bob. Witaj, Jason - powiedziała podchodząc do nich. - Cieszę się, że
jesteście.
Mężczyźni szybko wymienili spojrzenia. Poczuła się nieswojo.
- Bob, o co chodzi?
Pełna twarz Boba, na którą postarzające wpłynęły lunche zakrapiane dwoma martini i
papierosy wypalane
w liczbie dwudziestu sztuk dziennie, w wyrazie zasępienia wyglądała jeszcze
bardziej pomarszczona.
- Mamy złe wiadomości.
- Złe wiadomości?
Jason przesunął się obok Boba i podszedł do Nory. Stalowoszare włosy miał idealnie
uczesane. W czarnym
garniturze Armaniego wyglądał niczym czterdziestoletni szef mafii.
- Bob odebrał dziś telefon od niejakiego Vince’a Corella.
Poczuła się tak, jakby ktoś ją spoliczkował. Zabrakło jej powietrza.
- Twierdził, że kiedy byłaś mężatką, miał z tobą romans. Żądał zapłaty za
milczenie.
- Ależ, Noro! - wybełkotał z wściekłością Bob. - Pozwoliłaś sobie na jakiś cholerny
romans, kiedy dzieci
były jeszcze małe! Powinnaś nam o tym powiedzieć.
Tysiące razy powtarzała czytelniczkom i słuchaczkom, żeby były silne. „Nigdy nie
pozwól, by ktoś
widział, że się boisz. Wierz w siebie, a wtedy inni też będą w ciebie wierzyć”. Ale
teraz jej samej zabrakło
tej siły.
- Mogłabym powiedzieć, że kłamie - zauważyła, ale słysząc swój niepewny,
przestraszony głos, aż się
skrzywiła.
Jason otworzył teczkę i wyciągnął brązową kopertę.
- Proszę.
Kiedy Nora otwierała kopertę, trzęsły jej się ręce. W środku były czarno-białe
zdjęcia. Zaczęła wyciągać
kartkę papieru. Kiedy wysunęła ją do połowy, już wiedziała, co to jest.
- Boże! - szepnęła. Sięgnęła po najbliżej stojące krzesło i uczepiła się żelaznego
oparcia. Nie osunęła się na
kolana tylko dzięki sile woli. Wepchnęła zdjęcia z powrotem do koperty.
- Musi być jakiś sposób, żeby do tego nie dopuścić. - Spojrzała na Jasona. - Zakaz
prawny. To są prywatne
zdjęcia.
- Zgadza się. Ale jego. Przecież wiedziałaś... że je robiono. Pozujesz. Pewnie
czekał, aż staniesz się sławna.
Odezwał się po tym artykule w „People”.
Nabrała powietrza w płuca.
- Ile chce?
Minęła nabrzmiała ciszą chwila, po czym Jason przysunął się bliżej.
- Pół miliona dolarów.
- Mogę zdobyć tę sumę...
- Pieniądze nigdy nie załatwiają do końca takich spraw. Sama o tym wiesz. Prędzej
czy później znów
wyjdzie.
Natychmiast zrozumiała.
- Aha, odmówiłeś mu - powiedziała drewnianym głosem. - Zwrócił się z tym do
brukowców.
Jason skinął potakująco.
- Przykro mi, Noro.
9
- Potrafię to wytłumaczyć swoim wielbicielkom - powiedziała. - Bob? One zrozu...
- Udzielasz rad z dziedziny moralności. - Bob potrząsał głową. - Wybuchnie
piekielny skandal. Promujemy
ci jako nowoczesną wersję Matki Teresy. A teraz okazuje się, ze masz na sumieniu
takie sprawy.
- Bob, to nie fair! - żachnęła się.
- Zapewniam cię - powiedział Jason - że niezamożne wielbicielki z małych miasteczek
n i e zrozumieją, że
ich idolka potrzebowała wolności.
- A kiedy wieści o tych zdjęciach trafią na antenę, natychmiast stracimy reklamy -
zawtórował mu Bob.
Nora klasnęła w dłonie, usiłując zachować pozory spokoju. Ale wiedziała, że to na
nic.
- Więc co zrobimy? - spytała. Milczenie. Spojrzenie.
- Weź wolne na jakiś czas - wreszcie odezwał się Jason. Wszystko to za szybko na
nią spadło. Nie mogła
jasno myśleć. Wiedziała tylko tyle, że nie może się poddać.
Miała jedynie swoją karierę.
- Nie mogę...
Jason podszedł i delikatnie dotknął jej ramienia.
- Przez ostatnie dziesięć lat zajmowałaś się udzielaniem porad innym ludziom, by
przestrzegali zobowiązań
i na pierwszym miejscu stawiali swoje rodziny. Jak myślisz, ile czasu zajmie prasie
odkrycie, że od rozwodu
nie rozmawiałaś z córką? Potem twoje porady będą pustym brzmieniem.
- Prasa nie zostawi na tobie suchej nitki - zawtórował mu Bob. - Nie dlatego, że ci
się to należy, ale
dlatego, że tak może zrobić. Brukowce uwielbiają pisać o znanych osobach, które
popadły w kłopoty... w
dodatku kiedy mają seksowne zdjęcia. Cholera, długo nie odpuszczą.
I tak po prostu własne życie wymknęło się Norze z ręki.
- Burza minie - szepnęła, w głębi serca wiedząc, że to nieprawda, a nawet gdyby tak
się stało, w
ostatecznym rozrachunku nie to byłoby istotne. Niektóre wiatry mają siłę huraganu i
niszczą wszystko na
swojej drodze. - Wezmę kilka tygodni wolnego. Zobaczymy, jak się wszystko potoczy.
Pomyślę o jakimś
oświadczeniu.
- Żeby nie było wątpliwości - odezwał się Jason - to będzie planowany urlop. Nie
przyznamy się, że ma coś
wspólnego z tym skandalem.
- Dziękuję.
- Mam nadzieję, że jakoś przez to przejdziesz - powiedział Jason. - Wszyscy mamy
nadzieję.
Jason i Bob zaczęli mówić razem, potem zapadła dziwna cisza. Nora tylko usłyszała,
że przechodzą obok
niej. Po chwili rozległ się jeszcze trzask drzwi, które za sobą zamknęli.
Stała zupełnie sama, jej oczy zalewały się łzami, których już nie potrafiła
powstrzymać. Skończyło się! Po
jedenastu latach pracy siedemdziesiąt godzin tygodniowo.
Paf! Życie zniknęło, roztrzaskane w drobny mak z powodu kilku zdjęć zrobionych jej
nago przed wiekami.
Świat zobaczy, jaką była hipokrytką, zobaczą to również... jej córki.
W końcu dowiedzą się, że ich matka miała romans i że kłamała, porzucając dom.
Ruby miała okropny ból głowy. Spała z przerwami przez cały dzień.
W końcu pokuśtykała do kuchni i podeszła do lodówki. Kiedy otworzyła drzwiczki,
fluoryzujące światło
zakłuło ją w bolące oczy. Mrużąc je, chwyciła sok pomarańczowy i zaczęła pić wprost
z opakowania. Płyn
pociekł jej po brodzie. Wytarła ją wierzchem dłoni.
W dużym pokoju przeznaczonym do mieszkania w ciągu dnia - co wydawało jej się teraz
żartem, bo
mieszkanie w tym pustym pokoju mogło tylko oznaczać, że jest się albo umierającym,
albo za głupim, by
nadal oddychać - oparła się o szorstką ścianę i zsunęła tak nisko, aż usiadła,
Prostując nogi. Wiedziała, że
powinna zejść na dół do sklepiku po gazetę, ale odechciało jej się tego na myśl, że
będzie musiała przeglądać
oferty pracy. Robota u Irmy była nieszczególna, wręcz okropna, ale przynajmniej ją
miała. Nie musiała stać
w kolejce i błagać o szansę: „Naprawdę jestem autorką komikiem”. Jakby była kimś
specjalnym, nie kolejną
niezgułą w kolejce mężczyzn i kobiet, przybywających do Hollywood z tanim biletem w
jedną stronę i
marzeniem, które miało kiedyś się spełnić,
Zadzwonił telefon.
Nie chciała odebrać. Trudno było liczyć na dobre wieści. W najlepszym razie mogła
dzwonić Caroline,
przewyższająca ją we wszystkim japiszonka, działająca jako wolontariuszka na rzecz
Junior League, siostra,
która miała dwoje idealnych dzieci i męża osiłka.
A może przypomniał sobie o niej tata, ale było to wątpliwe. Odkąd powtórnie się
ożenił i miał drugą
rodzinę, bardziej go interesowały karmienia o północy niż wydarzenia w życiu
dorosłej córki. Szczerze
mówiąc, nawet nie pamiętała, kiedy ostatni raz się odezwał.
Telefon dzwonił i dzwonił.
10
W końcu przeczołgała się po szmatławym dywanie i podniosła słuchawkę.
- Halo? - powiedziała, a właściwie warknęła, z czego zaraz zdała sobie sprawę. Ale
czy to ważne? Była w
złym humorze i nieistotne, kto się o tym dowiedział.
- Oj, nie odgryź mi głowy!
- Val? - Ruby nie mogła uwierzyć.
- Tak, to ja, kochanie, twój ulubiony agent.
- Wesoło ci, do cholery! - Zmarszczyła czoło. - Pewnie moja kariera właśnie spływa
z wodą w klozecie.
- Owszem, jest mi wesoło. Mam ekstradoniesienia. Wczoraj obdzwoniłem wszystkich,
żeby znaleźć ci
robotę. Ale... niezmiernie mi przykro z tego powodu... nikt cię nie chciał. Jedyne
branie, jakie miałem, to ten
gówniany, szajsowaty statek wycieczkowy. Chcą cię na lato, ale pod warunkiem, że
nie będziesz używać
obraźliwego języka... i zgodzisz się występować w pomarańczowej mini obszytej
cekinami, żebyś po swoim
numerze mogła w niej pomagać magikowi. Ruby jeszcze mocniej rozbolała głowa.
Potarła skronie.
- Niech no zgadnę. Dzwonisz z wiadomością, że facet, który nazywa się Duży Flet, ma
dla mnie nocną
pracę na Hollywood i Vine.
Val wybuchnął śmiechem. Wspaniałym donośnym śmiechem, bez ukrytych półtonów, do
których była
przyzwyczajona. Klient powinien rozpoznawać subtelne odcienie entuzjazmu - to była
umiejętność, której
nabywało się, będąc na samym dnie i na końcu łańcucha pokarmowego.
- Nie uwierzysz - odezwał się w końcu. - Bo ja sam, do diabła, nie mogę uwierzyć, a
przecież odebrałem
ten telefon. Zgadnij, kto dziś zadzwonił.
- Heidi Fleiss.
Zapadło znamienne milczenie, kiedy Ruby tylko słyszała, jak Val wypuszcza z ust
papierosowy dym.
- Joe Cochran - wydusił z siebie.
- Ten ze „Zgiełku”? Nie rób sobie żartów. Jestem trochę...
- Dzwonił do mnie Joe Cochran. Nie zalewam. Ktoś mu nagle zrezygnował. Chce cię
zarezerwować do
show na jutro wieczór.
Jak świat może tak wirować? Wczoraj Ruby była jak lezący na dnie wrak, a dziś
angażuje ją Joe Cochran!
Gospodarz najgorętszego, najbardziej kręcącego talk-show w całym kraju. Robionego
na wzór „Politycznej
niepoprawności”. Ale ponieważ „Zgiełk” był emitowany w kablu, to namierzano w nim
wszystko, co
najbardziej aktualne - I pozwalano używać obraźliwego języka. Dla młodej autorki
komika to marzenie.
Nawet jeżeli Ruby już nie zaliczano do młodych.
- Daje ci dwie minuty na dowcipy. Właściwie to tyle. Radzę ci zacząć próby. Jutro
rano o jedenastej
przysyłam po ciebie samochód.
- Dzięki, Val.
- Nie ma za co, kochanie. Naprawdę. Zawdzięczasz to sobie. Powodzenia!
- Poczekaj. To show na jaki temat? - zdążyła spytać, bo już chciała odłożyć
słuchawkę.
- No tak. - Słyszała, jak przekłada papiery. - Nazywa się „Zbrodnia i kara. Czy
mama z tatą są wszystkiemu
winni?”.
Powinna była się domyślić.
- Chcą mnie, bo jestem jej córką.
- To ważne dla ciebie, dlaczego?
- Nie. - I mówiła prawdę. Nie obchodziło jej, dlaczego Joe Cochran zadzwonił do
agenta. Teraz miała
swoją szansę. Wreszcie po latach występowania w jakichś chałach, w zadymionych
salach barowych w
miastach, których nazw nawet nie pamiętała, miał ją oglądać cały kraj.
Jeszcze raz podziękowała Valowi i odłożyła słuchawkę. Serce biło jej tak mocno, że
miała zamęt w głowie.
Nawet pusty pokój wydał się ładniejszy. Przecież niedługo już tu pomieszka. Jutro
zabłyśnie dowcipem,
będzie gwiazdą.
Pobiegła do sypialni i otworzyła na oścież ażurowe drzwi szafy. Wszystkie ciuchy
miała czarne.
Nie mogła sobie pozwolić na kupno niczego nowego...
Nagle przypomniała sobie o czarnym swetrze z kaszmirowej wełny. Dostała go od
matki; był ukryty w
pudle przysłanym przez Caroline na Boże Narodzenie dwa lata temu. Wprawdzie zawsze
odsyłała matce
prezenty będące wyrazem jej poczucia winy, nawet ich nie otwierając, ale ten ją
uwiódł. Kiedy dotknęła
pięknej wełny, już nie potrafiła odesłać upominku.
Zerwała z ramiączka czarny sweter z wycięciem w serek i rzuciła na łóżko.
Jutro włoży do niego sznureczki koralików, żeby wyglądać bardziej jazzowo, czarną
skórzaną
minispódniczkę i czarne rajstopy. Bardzo w stylu Janeane Garofalo.
Kiedy skończyła wybierać stroje, zatrzasnęła nogą drzwi sypialni. W wąskim, długim
lustrze zobaczyła
siebie w obramowaniu ze złotego plastiku.
11
Trudno było patrzeć na siebie poważnie, ubraną w ojcowską starą bluzę do gry w
piłkę i w czerwone
mechate podkolanówki. Krótkie czarne włosy podczas wczorajszej gorącej jak łaźnia
parowa nocy ułożyły
jej się w idealną imitację tego, co miał na głowie Johnny Rotten. Bladą twarz wciąż
znaczyły po nocy
różowe odgniecenia. Wokół oczu widać było resztki wczorajszego makijażu.
- Jestem Ruby Bridge - powiedziała, chwytając z toaletki szczotkę do włosów i
używając jej jako
mikrofonu. - Macie rację, jeżeli nazwisko wam się kojarzy. Jestem j e j córką, Nory
Bridge, guru Ameryki
Środkowej. - Wypchnęła w bok biodro, wyobrażając sobie, jak będzie wyglądała jutro:
włosy zrobione
pianką koloryzującą na niebiesko, szyja poobwijana dziesiątkami sznurków koralików,
obcisłe czarne ciuchy
i mocny czarny makijaż. - Spójrzcie na mnie! Czy ta kobieta powinna wam radzić, jak
wychowywać dzieci?
To zupełnie jak na tych reklamach, w których różne znane osoby radzą wam, byście
dla swojego dziecka
byli mentorami. A kogo wybiera Hollywood na tych doradców? Bandę anorektyczek,
alkoholików,
narkomanów i seryjnych żon czy mężów. Ludzi, którzy od lat nie spędzili z dzieckiem
ani dziesięciu minut. I
oni wam radzą, jak być rodzicem. Zupełnie jakby...
Zadzwonił telefon.
Cholera! - Ruby popędziła do pokoju i wyrwała Przewód ze ściany. Nie wolno jej
przeszkadzać przez
nadepnę dwadzieścia cztery godziny. Nic nie miało znaczenia, oprócz przygotowań do
występu.
San Francisco, podobnie jak wszystkie inne miasta, wyglądało pięknie wieczorem. W
centrum
różnokolorowe światła tworzyły jakby neonową dekorację zawieszoną wzdłuż czarnej
zatoki.
Dean Sloan spojrzał przez wielkie na całą ścianę okno, w którego obramowaniu widać
było panoramę
miasta. Niestety, nie mógł się ruszyć z miejsca; jak zwykle przygważdżały go dobre
maniery.
W przeładowanej ozdobami sali balowej rezydencji Russian Hill rozstawiono
kilkanaście stolików, z
których każdy udrapowano błyszczącym złotym materiałem, wykończonym od góry
girlandą opalizującego
jedwabiu. Nakrycia były z białej porcelany z platynowym obrzeżem. Przy każdym stole
siedziały cztery pary
i prowadziły niezobowiązującą rozmowę. Kobiety miały na sobie drogie długie suknie,
a mężczyźni
smokingi. Gospodyni przyjęcia, należąca do miejscowego towarzystwa, własnoręcznie
sporządziła listę
gości spośród najbogatszych rodzin San Francisco. Dochód z tego dobroczynnego
przyjęcia był
przeznaczony dla opery i na pewno będzie niezwykle znaczący, chociaż Dean się
zastanawiał, ilu gości
rzeczywiście interesuje się muzyką. Głównie chodziło im o to, by się pokazać, a co
jeszcze ważniejsze - by
się pokazać, robiąc to, co właściwe.
Partnerka Deana - blada, wyjątkowej urody i elegancji kobieta, która nazywała się
Sarah Brightman-
Edington - przesunęła ręką po jego udzie. Wiedział, że już za długo milczy, więc z
od dawna wyćwiczoną
swobodą odwrócił się do niej i uśmiechnął w sposób dobrze udokumentowany przez
miejscowe media
zajmujące się lokalną śmietanką.
- To były piękne słowa, nie sądzisz? - powiedziała cichym głosem, wypijając
odrobinę szampana.
Dean nie miał pojęcia, o czym ona mówi, ale szybkie spojrzenie po sali rozjaśniło
mu w głowie. Przy
steinwayu w kolorze kości słoniowej stała starsza, dobrze utrzymana kobieta w
złudnie prostej niebieskiej
sukni. Niewątpliwie wypowiedziała na temat opery pełne poetyckiego poloru słowa i z
góry podziękowała
swoim gościom za szczodre wsparcie. Bogaci niczego tak nie uwielbiali, jak udawać,
że są szczodrzy
Wiedział, że to oficjalny początek końca wieczoru. Potem będą tańce, sporo
pogawędek i jeszcze więcej
plotek, ale niebawem do grzeczności będzie należało wyjść.
Rozległ się szmer lekkich oklasków i szuranie odsuwanych krzeseł.
Dean wziął Sarah za rękę. Razem wsunęli się w szepczący tłum. Orkiestra grała coś
cichego i
romantycznego, chyba jakąś znajomą melodię.
Na parkiecie przyciągnął Sarah do siebie, zsunął dłoń po jej nagich plecach,
poczuł, że drży pod jego
dotykiem.
Wokół nich tłum kręcił się i wirował. Nad głowami tysiące światełek pobłyskiwało
jak gwiazdy. W
powietrzu rozchodził się lekki słodki zapach róż.
A może to był zapach pieniędzy...
Spojrzał w dół na podniesioną twarz Sarah, po raz pierwszy widząc, jakie ma ładne
szare oczy. Bez
zastanowienia nieco się pochylił i pocałował ją, czując na jej ustach posmak
szampana. Ten pocałunek wiele
mówił, dokąd może ich zaprowadzić ta nadchodząca noc. Sarah będzie go chciała.
Gdyby miał ochotę,
mógłby wziąć ją za rękę, wyprowadzić z tego ścisku i zabrać do swojego łóżka. Nie
sprzeciwiałaby się.
Potem by zadzwonił i pewnie leszcze kilka razy by się przespali. A później by o
niej zapomniał. W ubiegłym
roku miejscowy magazyn obwołał bo najmniej pożądaną partią, bo słynął z
błyskawicznych romansów. Tak
było naprawdę; sypiał z dziesiątkami najpiękniejszych kobiet w mieście.
Lecz dziennikarz, który o tym pisał, nie wiedział, nawet sobie nie wyobrażał, jak
bardzo Dean był tym
12
wszystkim zmęczony. Miał niespełna dwadzieścia dziewięć lat, a już czuł się stary.
Pieniądze. Władza.
Kobiety na zawołanie. Wystarczyło, że usłyszały jego nazwisko, a natychmiast miękły
jak wilgotna glina.
Od ponad roku miał uczucie, że coś jest nie w porządku z jego życiem. Czegoś w nim
brakuje.
Początkowo myślał, że problem dotyczy pracy, więc ponownie jej się oddał, spędzając
w Harcourt i
Synowie ponad osiemdziesiąt godzin tygodniowo. Udało mu się jednak zarobić jeszcze
większe pieniądze i
nabawić ostrzejszego egzystencjalnego bólu.
Usiłował rozmawiać o tym z ojcem, ale jak zwykle okazało się to bezcelowe. Edward
Sloan był teraz -
podobnie jak zawsze - czarującym, frywolnym playboyem, którym dyrygowała żona. To
właśnie matka
miała całą ambicję w tym związku i nigdy zbytnio się nie przejmowała czymś takim
jak spełnienie czy
satysfakcja. Jej komentarz więc brzmiał tak, jak Dean tego oczekiwał: „Prowadziłam
tę firmę przez
trzydzieści lat. Teraz kolej na ciebie. Jęczenie zabronione”.
Uważał, że matka zasłużyła sobie na to. Pod jej żelaznymi rządami rodzinna firma,
którą założył jej
dziadek i rozwinął ojciec, stała się przedsiębiorstwem wartym sto milionów dolarów.
Matce to wystarczało.
Niczego więcej nie pragnęła. Ale to, co dla niej było sukcesem, Dean odczuwał jako
jakąś pustkę.
Usiłował też rozmawiać o tym z przyjaciółmi, ale chociaż wyrazili chęć pomocy, nikt
z nich nie rozumiał
jego odczuć. Właściwie nie było się czemu dziwić. Wprawdzie pochodzili z podobnych
rodzin, lecz Dean
wyrósł w innym świecie niż jego znajomi.
Wyspa Lopeza. Wyspa Lata.
Na wyspach San Juan spędził dziesięć wspaniałych lat. Tam obaj z bratem Erikiem
żyli krótko jak zwykli
chłopcy. Te wyspy ukształtowały i określiły Deana, stały się miejscem, w którym
czuł się spełniony.
Oczywiście, była tam Ruby, która, zanim oszalała i wszystko zniszczyła, nauczyła
go, co to jest miłość.
A potem mu pokazała, jak łatwo ją się niszczy.
Dean westchnął z żalem, że Ruby mu się przypomniała, kiedy trzyma w ramionach
piękną i chętną
kobietę...
Nagle poczuł się zmęczony. Po prostu nie miał siły spędzić nocy z kolejną kobietą,
która go nie obchodziła.
- Nie czuję się dobrze - powiedział, zastanawiając się przez chwilę, czy to
kłamstwo, czy niezupełnie.
Uśmiechnęła się, pokazując komplet idealnie białych zębów. Przesunęła ręką po jego
ramieniu, kładąc mu
zaborczo dłoń na karku. Zawsze są zaborcze - pomyślał znużony. A może tylko on tak
to odczuwał.
- Ja też nie bardzo - zamruczała. - Mieszkam za rogiem. Sięgnął po jej rękę i
delikatnie ucałował w kłykcie.
- Nie, ja naprawdę nie czuję się dobrze. I o świcie będę miał telefoniczną
konferencję z Tokio. Jeżeli nie
masz nic przeciwko temu, odprowadzę cię do domu.
Ładnie wydęła usteczka. Zastanowiło go, czy uczono tego bogate panienki w szkołach
takich jak panny
Porter. A jeżeli nie, to ta umiejętność musiała być przekazywana z pokolenia na
pokolenie, jak tajemnica
rozpalania ognia.
- Zadzwonię jutro - powiedział, chociaż nie miał zamiaru. W takiej chwili mężczyzna
ma dwa wyjścia: nie
mówić tego i ją zranić albo powiedzieć i zranić, nie dzwoniąc. Wyjście pierwsze -
skłamać - było teraz
łatwiejsze.
Kiedy podjął decyzję, chciał jak najszybciej wyjść z sali. Manewrował przez tłum
niczym kolarz w
wyścigu four de France, rzucając po drodze słowa pożegnania niewielu osobom, które
naprawdę się liczyły,
otulił Sarah (futro w czerwcu?) i pośpiesznie wyszedłszy razem z nią, Otrzymał się
pod daszkiem.
Sarah paplała o czymś, czego z uprzejmości słuchał, odpowiadając jej w momentach,
które wydawały mu
się właściwe. Wreszcie usłyszał, że nadjeżdża jego samochód. Czarny aston martin
zawarczał na podjeździe
i zapiszczał, hamując. Z siedzenia kierowcy zerwał się szofer w liberii i rzucił do
otwierania drzwi z drugiej
strony, by pomóc wsiąść Sarah.
Kiedy mijał Deana, ten skinął na niego.
- Dziękuję, Ramon - powiedział, wsiadając. Zatrzasnął drzwi i odjechał, zbyt mocno
naciskając gaz.
Minęła minuta, zanim Sarah spytała:
- Skąd wiedziałeś, że ma na imię Ramon?
- Spytałem go, kiedy przyjechaliśmy.
- Aha.
Dean na tle czarnej szyby ujrzał jej piękny profil niczym na kamei.
- A co? Czy to coś złego, że znam jego imię? Na chwilę jej twarz przybrała wyraz
niezadowolenia. Uniosła
rękę i leniwie wskazała przed siebie.
- To mój dom.
Dean zjechał na kolisty podjazd i zaparkował pod antyczną latarnią.
Odwróciła się do niego z lekkim grymasem dezaprobaty.
- Nie jesteś taki, jak myślałam. Dziewczyny... opowiadają o tobie. Przesunął ręką
po długich blond
13
włosach.
- To dobrze. Mam nadzieję, że nie jestem taki, jak oczekiwałaś.
- Tak - odparła cicho. - Już cię nie zobaczę, prawda?
- Sarah, ja...
- Prawda? - przerwała mu z naciskiem.
Dean wziął głęboki oddech i wypuścił powietrze.
- Nie chodzi o ciebie, tylko o mnie. Ostatnio mam w sobie jakiś niepokój.
Nieciekawy ze mnie towarzysz.
Roześmiała się nawykowo, wymuszając z siebie srebrne dźwięki, w których ledwie
pobrzmiewały ślady
wesołości.
- Jesteś młody, bogaty i masz zabezpieczoną przyszłość. Więc oczywiście trawi cię
niepokój. Biedni ludzie
są niepewni jutra i głodni. Bogaci są niespokojni i znudzeni, a mnie, na Boga,
dokucza nuda od szkoły
podstawowej!
Jakie to smutne, co powiedziała. Dean nie wiedział, jak zareagować. Wysiadł z
samochodu i obszedł go z
drugiej strony, żeby pomóc Sarah wysiąść. Objął ją w talii i odprowadził aż do
drzwi rezydencji jej ojca,
stojącej na wzgórku.
- Jesteś za piękna, by się nudzić - powiedział cicho. Spojrzała na niego ze
smutkiem.
- Ty też.
Ucałował ją na dobranoc, wrócił do samochodu i popędził do domu.
W niecały kwadrans znalazł się w salonie. Stanął, patrząc na otulone nocą miasto, i
popijał ogrzaną brandy
z baniastego kieliszka. Dookoła niego na ścianach wisiały oprawione fotografie - to
było jego hobby. Kiedyś
ich widok go cieszył - teraz, patrząc na te zdjęcia, tylko sobie uświadamiał, w jak
złą stronę zboczyło jego
życie.
Za plecami zadzwonił telefon. Odczekał kilka dzwonków, aby Hester, jego gospodyni,
podniosła
słuchawkę. Wtedy sobie przypomniał, że dziś wieczorem Hester wybrała się z wizytą
do dzieci. Ruszył w
stronę kanapy z mlecznobiałego zamszu, runął na puchową poduchę i odebrał telefon.
- Tu Dean Sloan. - Wiedział, że to bezosobowe powianie, ale nic go to nie
obchodziło.
- Dino, to ty?
- Taa... Eric? Jak się masz, do diabła? - Był zdumiony. On nie odzywał się od
jakiegoś... roku? półtora?
- Siedzisz?
- Źle się zapowiada.
- Źle. Umieram.
Dean poczuł się tak, jakby ktoś rąbnął go w trzewia. Przeszył go zimny dreszcz.
- AIDS? - wyszeptał.
- Wiesz, bywają inne choroby - zaśmiał się Eric. - Moja ulubiona to rak.
- Zapewnimy ci najlepsze leczenie. Zaraz załatwię kilka telefonów. Mark Foster
wciąż jest w zarządzie...
- Przeszedłem najlepsze leczenie. Najlepsi specjaliści mnie badali - cicho
powiedział Eric i wziął głęboki
oddech. - Niewiele czasu mi zostało.
Dean nie mógł złapać powietrza.
- Masz trzydzieści lat - powiedział bezradnie, jakby wiek miał tu jakieś znaczenie.
- Powinienem ci powiedzieć, kiedy postawiono mi diagnozę, ale... cały czas
myślałem, że ci opowiem, jak
już z tego wyjdę, i razem będziemy się z tego śmiać...
- A czy istnieje jakakolwiek szansa, byśmy się z tego śmiali?
- Nie - odpowiedział Eric po dłuższej chwili.
- Co mogę zrobić?
- Wracam na wyspę. Lottie już tam jest i czeka na mnie.
- Na wyspę - powtórzył powoli Dean. Do pokoju wtargnęło poczucie czegoś
nieuniknionego. Jak gdyby
Dean zawsze wiedział, że kiedyś powrócą tam, gdzie wszystko się zaczęło. Gdzie
wszystko zostało
zniszczone. Może nawet jakąś częścią siebie czekał na to.
- Przyjedziesz?
- Oczywiście.
- Chcę, byśmy znów zostali braćmi.
- Zawsze byliśmy braćmi - odparł nieswoim głosem Dean.
- Nie - cicho powiedział Eric. - Byliśmy tylko członkami tej samej rodziny. Braćmi
nie byliśmy długie lata.
3
Skandal wybuchł z hukiem grzmotu. Upokarzające zdjęcia były wszędzie, a te gazety i
stacje telewizyjne,
14
które nie miały do nich praw, opisywały je z porażającymi szczegółami.
Nora siedziała skulona w salonie i nigdzie nie chciała wychodzić. Przerażała ją
myśl, że mogłaby się
pokazać ludziom.
Jej sekretarka, Dee Langhor, przyszła nadzwyczaj wcześnie rano - „Przybiegłam, jak
tylko się
dowiedziałam” - i Nora była jej za to bardzo wdzięczna. Teraz siedziała w jej
gabinecie i odpierała
telefoniczne ataki.
Nora miała w głowie kłąb myśli, ale jedna z nich nieustannie powracała: powinna
była zadzwonić wczoraj
do Caroline i ostrzec ją przed burzą w mediach.
Jak jednak można powiedzieć o czymś takim własnemu dziecku? „Kochanie, nie przejmuj
się, kiedy
zobaczysz na pierwszych stronach gazet zdjęcia swojej matki nago”?
W końcu postanowiła uporać się z nadciągającą katastrofą w taki sposób, w jaki
załatwiała wszystkie
trudne sytuacje: wzięła dwie tabletki nasenne i wyłączyła telefon. Ranek był zatem
jakby krótkim
odroczeniem... bo Potem włączyła telewizor. Jej sprawę podchwyciły wszystkie
poranne programy.
Nie miała wyboru. Musiała zadzwonić.
Sięgnęła po telefon, włączyła drugą linię i wcisnęła drugi guzik z listy adresów.
Serce biło jej tak mocno,
że nie dyszała, jak na drugim końcu telefon dzwoni.
- Halo?
Nora nie od razu się odezwała, miała nawet ochotę odłożyć słuchawkę.
- Caro? To ja, mama - powiedziała w końcu. Zapanowała bolesna cisza, jakby
odzierająca Norę z
wrażliwego naskórka.
- No cóż. Mam nadzieję, że mi powiesz, iż cię wczoraj porwano i właśnie zostałaś
przez FBI oswobodzona
z uwięzienia w bagażniku jakiegoś wielbiciela psychola.
- Nie porwano mnie.
- Dowiedziałam się dziś rano, kiedy odwiozłam Jenny do zerówki. - Zaśmiała się
ostro. - Mona Carlson
mnie spytała, co się czuje, gdy się widzi takie zdjęcia własnej matki. Co się
czuje!
Nora nie wiedziała, co odpowiedzieć. Bez sensu było się bronić, gorzej - było to
obraźliwe.
- Przepraszam. Nie mogłam... zadzwonić.
- Oczywiście, że nie mogłaś. - Caroline zamilkła na chwilę. - Ja też nie mogę
uwierzyć, że pozwoliłam, by
to mnie zraniło. Powinnam być mądrzejsza. Tylko że przez te ostatnie lata...
myślałam... och, do diabła,
dajmy spokój.
- Wiem, zbliżyłyśmy się...
- Nie, to ja się zbliżałam. Ty najwyraźniej w ogóle się nie zmieniłaś. Byłaś jak
taka niby-matka. Udawałaś,
mówiłaś to, co należy, ale nigdy nie czułaś się ze mną związana. Nie wiem, kiedy
tak zgłupiałam, żeby
oczekiwać od ciebie szczerości. Nawet nie mam zamiaru wnikać w to, czym są te
zdjęcia, co oznaczają dla
naszej rodziny.
- Proszę cię - błagalnym tonem powiedziała Nora. - Wiem, że nawaliłam. Nie wyrzucaj
mnie znów ze
swojego życia...
- Jesteś nieoceniona. Naprawdę to do ciebie nie dociera? To nie ja w naszej
rodzinie wyrzucam ludzi z
życia.
Chyba Ruby rzeczywiście postępowała rozsądnie, bo przez te lata nie data ci szansy,
byś ją zraniła. A teraz
muszę kończyć.
- Kocham cię, Caroline - Nora zapewniła pośpiesznie, w obawie, że za chwilę nie
zdąży.
- Wiesz, co jest w tym smutne? - Głos Caroline się załamał. Słychać było tłumione
łkanie. - Że ci wierzę. -
I odłożyła słuchawkę.
W uszach Nory buczał sygnał wolnej linii. Po chwili wpadła do salonu Dee z oczami
jak spodki.
- Dzwoni pan Adams.
- O Boże...
- Mówiłam, że cię nie ma, ale zaczął na mnie krzyczeć. Wrzeszczał, byś podeszła do
cholernego telefonu,
bo zadzwoni do swojej kancelarii prawnej.
Nora westchnęła. Oczywiście. Tom Adams nie stał się potentatem prasowym dzięki
temu, że był miły i
uprzejmy. Był ostrym zawodnikiem, który wywalczył sobie miejsce na szczycie, nigdy
nie ustępując ani o
centymetr.
Potarła pulsujące skronie.
- Przełącz mnie.
- Dzięki - powiedziała Dee. Odwróciła się, wybiegła z salonu i wróciła do gabinetu.
- Tom, dzień dobry - powiedziała Nora do słuchawki.
- Raany booskie! Coś ty sobie wyobrażała, do kurny jędzy? Dowiedziałem się o tej
sakramenckiej aferze
15
dziś rano na nasiadówie. Gdybym nie miał włączonego telewizora, nie wiem, kiedy by
to do mnie dotarło. A
moja mała tak do mnie mówi: „Rany! Tommy, ta twoja paniusia nieźle wpadła!”
- Przepraszam, Tom - skrzywiła się Nora. - Przez tę sprawę nie mogłam zebrać myśli.
- To zbierz je teraz, droga pani. Tamara mówi, że jeszcze nie dostałaś żadnych
listów, ale na pewno
dostaniesz. Chyba jutro zaczną przychodzić.
- Materiał, który ci złożyłam do mojej rubryki, starczy na dwa miesiące. Przez ten
czas coś wymyślę.
- Płacę ci - warknął - kupę forsy za odpowiadanie na listy czytelniczek, więc
teraz, kiedy mogą cię
wypytywać o coś ciekawego, na pewno, do cholery, nie będziesz się przyczajać.
Skandale podwyższają
nakłady gazet i zamierzam skasować forsę na twoim bólu. Przepraszam cię, ale mówię
poważnie. Zawsze cię
lubiłem, ale interesy to interesy. Twój agent doskonale to rozumiał, kiedy wydusił
ze mnie ten kontrakt na
milion dolarów.
Nora poczuła mdłości.
- Radio dało mi trochę wolnego...
- Nie mieszaj mnie z tymi gogusiami. W życiu nie wycofałem się z walki i moi ludzie
też nie będą się
wycofywać.
Ból głowy Nory rozszalał się w migrenę.
- Dobrze, Tom - prawie wyszeptała. Powiedziałaby cokolwiek, żeby tylko skończyć
rozmowę. - Daj mi
kilka dni. Chwilowo drukuj to, co masz, a potem zacznę odpisywać na te przeklęte
listy.
- Wiedziałem - zachichotał. - Wiedziałem, że zobaczysz światło w tunelu. Na razie,
Noro.
Odłożyła słuchawkę. Po tym całym wrzasku zapadła wręcz głucha cisza.
Tom właściwie oczekiwał, że Nora usiądzie i zacznie czytać pełne złości i
rozczarowania listy od ludzi,
którzy dotychczas ją kochali.
To niemożliwe.
Ruby stała w pełnej pary łazience i patrzyła na swoje niewyraźne odbicie w wodzie.
Zmarszczki pod
zapuchniętymi oczami miała tak ostro zarysowane, że przypominały szwy zrobione
maszyną do szycia.
Z takim wyglądem staruszki nie ma szans, w Hollywood na pewno to nie przejdzie.
Chciała, by uważano ją
za młoda modną, prowokacyjną, a nie za kobietę, która zmarnowała młodość w nocnych
klubach i niczego
nie mogła zademonstrować prócz przedwczesnych zmarszczek.
Odmłodziła się makijażem. Dzięki dostatecznie grubej czarnej kresce wokół oczu, na
„podkręconą”, ludzie
będą w niej widzieć młodą i głupią dziewczynę. Podobnie jak te wspaniałe sławy,
które występowały na
wręczeniu Oscarów w okropnych fryzurach, jak gdyby chciały powiedzieć: „Wygląd nie
ma dla mnie
znaczenia”.
Jak gdyby.
Tylko piękna kobieta mogłaby się ewentualnie zdecydować na wyrażenie takiego
zdania.
Starannie się ubrała: sweter z wycięciem w serek z kaszmirowej wełny, czarna
skórzana minispódnica i
czarne rajstopy. Nie miała czasu pobiec do sklepu po piankę koloryzującą, ale
dzięki dużej ilości żelu włosy
sterczały we wszystkie możliwe strony. Dookoła szyi okręciła czternaście sznurków
taniej plastikowej
biżuterii Mardi Gras, a krótkie, ogryzione paznokcie pomalowała na błyszczący
granat w odcieniu nocnego
nieba. I wreszcie założyła masywne czarne okulary - odrzuty z najnowszej kolekcji
Rite Aid.
Nabrała powietrza w płuca, chwyciła torebkę i wyszła z domu. Lśniąca czarna
limuzyna już stała przy
krawężniku. Ruby żałowała, że nie ma w pobliżu Maxa: jakby to było cudownie, gdyby
przefrunęła teraz
obok niego i odjechała.
Przy samochodzie stał szofer w liberii.
- Pani Bridge?
Szeroko się uśmiechnęła. Jeszcze nikt tak się do niej nie zwrócił.
- Tak. Jadę do...
- Wiem, proszę pani. Do Paramount. Będę czekał, by po nagraniu odwieźć panią do
domu.
Szofer obszedł limuzynę, aby otworzyć Ruby drzwi. Kiedy zajrzała do ciemnego
wnętrza, zobaczyła na
tylnym siedzeniu kilkanaście białych róż w kielichu z opalizującej bibułki. W
wiaderku z lodem chłodziła się
butelka dom perignon. Ruby wsunęła się na siedzenie, usłyszała miły dla ucha odgłos
zamykanych drzwi i
wyciągnęła wizytówkę z kwiatów.
„Ludziom tak utalentowanym jak Ty niepotrzebne jest szczęście. Potrzebują tylko
szansy. Ty masz ją teraz.
Uściski, Val”.
Boże, jakie wspaniałe uczucie! Jak gdyby miały się teraz ziścić jej zaśniedziałe
marzenia.
Nigdy nie przywiązywała do tego aż tak wielkiej wagi. Wszystko zaczęło się kiedyś
jak żart - robiła to bez
wielkiego wysiłku. Była klasowym klaunem, zawsze wszystkich rozśmieszała. Ale odkąd
matka ich
16
opuściła, sytuacja się zmieniła. Zmieniła się sama Ruby. Już nikt ani nic jej nie
wystarczało. Miała potrzebę
bezwarunkowej akceptacji, którą mogła jej dać tylko sława.
Kiedy limuzyna podjechała do budki ochrony przy wjeździe do wytwórni Paramount,
przysunęła się bliżej
okna i szeroko uśmiechnęła. Dwa bliźniacze łuki wykończone ślimacznicami ze
złoconego metalu głosiły
wszem wobec, że za tą bramą jest inny, specjalny świat, w którym może się znaleźć
tylko niewielu
szczęściarzy.
Ruby nacisnęła guzik opuszczający szybę między nią a kierowcą, kiedy nagle
usłyszała jego głos:
- Wiozę panią Bridge do „Zgiełku”.
Strażnik cofnął się do budki, sprawdził dane na liście gości i machnął ręką, by
przejechali. Ruby przylepiła
się do szyby, rozglądając się za znanymi osobami, ale widziała tylko zwykłych
krzątających się ludzi.
Jedynym śladem gwiazdy filmowej, jaki dojrzała, była tabliczka na parkingu z
nazwiskiem JULIA
ROBERTS, oznaczająca miejsce, na którym stał czerwony samochód sportowy.
Kierowca zaparkował limuzynę na parkingu dla gości, wysiadł i otworzył drzwi Ruby.
- Tym pani pojedzie dalej - poinformował, wskazując pojazd wyglądający jak
wydłużony wózek golfowy,
przy którym stał mężczyzna w płowych szortach i takiej samej koszulce polo. -
Zawiozą panią do studia. Ja
będę tu czekał.
Ruby starała się przybrać zblazowany wyraz twarzy, jakby taka sytuacja była dla
niej chlebem
powszednim. W rzeczywistości jednak, gdyby ciśnienie podskoczyło jej choćby o
jeszcze jedną kreskę,
chybaby eksplodowała.
Wzięła głęboki oddech i ruszyła w stronę wózka. Kiedy wsiadła, kierowca włączył
bezgłośny silnik.
Wózek jechał, podskakując, między studiami. Dookoła było pełno ludzi, którzy szli
albo jechali na rowerach.
Minęli batalion kosmitów - czy to Patrick Steward? - i skręcili, omijając gromadę
kowboi. Wreszcie
zatrzymali się przy studiu numer dziewięć - ciężkim budynku w kolorze cielistym.
Nad drzwiami widniał
neon: „Zgiełk! Nowy talk-show z Joem Cochranem”.
Ruby zeskoczyła z wózka i przeszła przez ulicę. Odczekała chwilę, po czym otworzyła
drzwi. W środku
ujrzała kalejdoskop kolorowych świateł, siedzenia w mroku i ludzi. Byli wszędzie,
krzątali się jak mrówki, w
rękach trzymali spięte notatki, które wciąż sprawdzali, kiwali głowami, przeklinali
i śmiali się.
- Pani jest Ruby Bridge?
Podskoczyła. Nawet nie zauważyła małej platynowej blondynki, która nagle wyrosła u
jej boku i patrzyła
na nią przez najbrzydsze z możliwych okulary w brązowej oprawce.
- Tak, jestem Ruby.
To dobrze. - Kobieta chwyciła Ruby za ramię i poprowadziła ją przez mrowie ludzi i
przez korytarz do
małej poczekalni. Na stole przy brązowej kanapie stała
misa owoców i butelka perrier z lodem. - Musimy robić makijaż.
- A uważa pani, że jest konieczny? - zaśmiała się Ruby.
- Słucham? - spytała kobieta, marszcząc brwi i przekrzywiając głowę jak ptak.
- Mam odpowiedni makijaż, dziękuję. - Ruby sztywno skinęła głową.
- To dobrze. Proszę tu usiąść. Ktoś przyjdzie po panią, kiedy będzie pora. -
Zerknęła do notatek. - Ma pani
na występ dwie minuty. Była pani zaproszona w ostatniej chwili, więc nie ma czasu
na wywiad. Musimy się
zmieścić w czasie. Prosimy szybko i dowcipnie. - Prychnęła i poszła sobie.
Ruby osunęła się na kanapę. Nagle dopadły ją straszne nerwy. Była przerażona.
„Dowcipnie”.
Co właściwie sobie wyobrażała? Nie była dowcipna. Może to, co chciała powiedzieć,
było dowcipne, ale
ona sama nie. Zazwyczaj potrzebowała trzech minut, żeby wpaść w rytm, opanować się
i móc rozśmieszyć
ludzi.
A więc teraz będzie można z niej pękać ze śmiechu minutę po zakończeniu jej numeru.
Skoczyła na równe nogi. Serce biło jej tak mocno, że przez moment pomyślała, iż
ktoś puka do drzwi.
- Uspokój się, Ruby - powiedziała do siebie, zmuszając się do rozprostowania
palców. Skupiła się na
oddychaniu: wdech, wydech, wdech, wydech. - Jesteś zabawna. Jesteś...
Rozległo się pukanie do drzwi.
- Czekają na panią.
- O Boże! - Zerknęła na zegar ścienny. Już pół godziny stała tak, dotleniając się,
i nie mogła sobie
przypomnieć ani linijki cholernego tekstu.
Drzwi otworzyły się na oścież.
Stała w nich kobieta o ptasiej twarzy zwróconej w lewo.
- Pani Bridge?
Ruby powoli wydychała powietrze.
- Jestem gotowa - powiedziała właściwie do siebie, chociaż patrzyła na kobietę.
Była gotowa, była gotowa
17
przez całe życie!
Podążyła za kobietą w kierunku sceny. Kiedy znalazły się bliżej, usłyszała znajome
tony muzyki
otwierającej program. Potem rozległ się głos Joego i w odpowiedzi śmiech widowni.
- Proszę pamiętać - powiedziała kobieta teatralnym szeptem - że chcemy tu słyszeć
opinie, im bardziej
oburzające i kontrowersyjne, tym lepiej.
Ruby skinęła głową ze zrozumieniem, chociaż właściwie uważała, że akurat w tej
chwili nie jest w stanie
wygłosić żadnej opinii oprócz oceny własnych niedociągnięć. A w dodatku pociła się
jak gejzer.
Prawdopodobnie tuż do rzęs spływał jej po policzkach.
Będzie wyglądała jak jakaś postać z Obcego, zanim...
- Ruby Bridge! - Jej imię i nazwisko zahuczały w głośnikach, po czym rozległa się
burza oklasków.
Rozsunęła poły kurtyny i weszła na scenę uśmiechnięta, na ile było ją w tej chwili
stać. Starała się nie
mrużyć oczu, choć reflektory tak ją oślepiały, że nic nie widziała. Miała tylko
nadzieję, że nie zejdzie ze
sceny.
Podeszła do mikrofonu. Kiedy go zdjęła ze statywu, głucho zagruchotał.
- Cóż - zaczęta, uśmiechając się szeroko - miło, że nie jestem jedyną osobą, która
mogła tu dziś przyjść na
talk-show w środku dnia. Ale dla mnie nie było to trudne. Wczoraj wyleciałam z
pracy. Wyleciałam z
modnej, gównianej restauracji, której nazwy nawet nie wymienię, ale brzmi jakoś tak
jak Siekane Specjały
Irmy. I nawet nie powiem, co, moim zdaniem, mieliśmy serwować...
Rozległ się gromki śmiech. Właściwie, jeśli mieli mnie zwolnić, cieszę się, że
zrobili to w czwartek. Bo w
piątki wieczorem wszyscy mają jeść wszystko. A wierzcie mi, że ludzie traktują to
dosłownie. Restauracja
Irmy jest jedyną, w której na stołach mają defibrylatory. Ketchup? Musztarda?
Rozrusznik serca? - Zamilkła
na chwilę, by ciszą wybijać odpowiedni rytm. - Przecież to nowe stulecie.
Powtarzałam ludziom, żeby, na
miłość boską, jedli owoce!
Znów rozległ się śmiech, nawet bardziej gromki. Poczuła się pewniej.
Uśmiechnęła się szeroko i ruszyła do ataku, zachowując najlepsze dowcipy - o matce
- na sam koniec.
Kiedy skończyła występ, cofnęła się od mikrofonu. Grzmiały rzęsiste oklaski, a Joe
Cochran szedł do niej
przez scenę. Uśmiechał się, co było zdecydowanie dobrym znakiem.
Ciepłym gestem położył rękę na jej ramieniu i zwrócił się do widowni:
- Poznali państwo bardzo zabawną Ruby Bridge. A teraz poznacie pozostałych
uczestników. Oto
terapeutka rodzinna Elsa Pine, autorka bestselleru Toksyczni rodzice, i szanowny
Sanford Tyrell,
kongresman z Alabamy.
Elsa i Sanford weszli na scenę, wyglądając jak ołówek i piłka. Unikali kontaktu
wzrokowego ze sobą.
- Zaczynajmy! - Joe klasnął w dłonie.
Trójka gości podążyła za nim do ładnie ustawionych, krytych skórą krzeseł. Joe
usiadł na środkowym,
spojrzał na widownię i uśmiechnął się.
- Nie wiem, jak wy, ale ja mam dość tego, jak nasze sądy traktują przestępców. Za
każdym razem, kiedy
rozkładam gazetę, czytam o jakimś psychopacie, który zabił dziewczynkę, ale wyszedł
z tego obronną ręką,
bo ława przysięgłych nad nim się ulitowała. Podkreślam: ulitowała się nad nim.
Pytam więc: kogo uznajemy
za ofiary?
- Posłuchaj, Joe. - Elsa się pochyliła. Jej spojrzenie stwardniało za okrągłymi
szkłami, oczy zrobiły się jak
szparki. Była tak chuda, że Ruby nie mogła sobie wyobrazić, jak może wypełnić
powietrzem płuca i się nie
przewrócić. - Człowiek nie rodzi się przestępcą, tylko nim się staje. Przecież to
zrozumiałe, że niektórzy byli
tak molestowani przez rodziców, iż nie potrafią rozróżnić dobra od zła.
- Moja mała - zaczął dobroduszny kongresman, marszcząc rumianą twarz w ojcowskim
uśmiechu -
przecież tak może mówić tylko dzierlatka.
Ruby zmarszczyła brwi, popatrując na widownię.
- Nazwał tę panią dzierlatką? Powiedzcie, może się przesłyszałam?
Rozległ się śmiech. Elsa to zlekceważyła.
- Dobrze pani słyszała. Kongresman...
- Proszę mówić mi Sanford - wymówił swoje imię tak przeciągle, jakby były w nim co
najmniej cztery
sylaby.
- Miarą jakości społeczeństwa jest zdolność współodczuwania.
- Co więc ze współodczuwaniem z rodziną ofiary? - spytał Joe. - A może nasi
liberałowie o krwawiących
sercach po prostu chcą, byśmy współodczuwali z mordercą? - Spojrzał na Ruby. - Ty,
Ruby, coś wiesz o
toksycznych rodzicach. Czy twoja mama ponosi winę za wszystko, co złe w twoim
życiu?
Elsa skinęła głową.
- Tak, Ruby najbardziej ze wszystkich potrafi zrozumieć, jak rodzic głęboko może
zranić dziecko. Wiem,
18
że moja matka jest wielką rzeczniczką małżeństwa. Wygłasza poetyckie peany na cześć
świętości przysięgi...
- Bill Clinton też - zaśmiała się Ruby.
Widownia jej zawtórowała, ale Elsa nie dała się zbić z tropu.
- Chyba pani jedyna w całej Ameryce nie została zaskoczona dzisiejszym „Tattlerem”?
- A to teraz przestępstwo? - Ruby jeszcze bardziej zmarszczyła brwi.
Joe sięgnął ręką pod krzesło, gdzie Ruby dopiero teraz zauważyła złożoną gazetę.
- Przykro mi, ale uważaliśmy, że wiesz o tym - powiedział, wręczając jej to, co
podniósł z podłogi.
Ruby odczuła napięcie na sali i ciszę, jaka zapada w barze tuż przed bójką. Wzięła
gazetę i rozłożyła.
Najpierw rzucił jej się w oczy tylko nagłówek: PODNOSIĆ NIE TYLKO NA DUCHU.
Uśmiechnęła się na
myśl, jak można pisać coś podobnego.
I wtedy dostrzegła zdjęcie.
Było niewyraźne, gruboziarniste, przedstawiało dwoje nagich, splecionych ze sobą
ludzi. Wprawdzie
redakcja zasłoniła czarnymi paskami tak zwane wstydliwe części ciała, lecz i tak
wiadomo było, co zdjęcie
przedstawia i kim jest kobieta na nim.
Ruby bezradnie popatrzyła na twarze siedzących obok. Joe był skupiony jak pies,
który poczuł trop.
Terapeutka miała ściągnięte z namysłem brwi. Wyobrażali sobie, jaki Ruby musi
odczuwać ból.
Odrzuciła z niesmakiem gazetę, która upadła z szelestem na podłogę.
- To nauczka dla wszystkich kobiet. Kiedy kochanek mówi: „Kochanie, zróbmy sobie
malutkie zdjęcie,
takie tylko dla nas”, najlepiej zakryć sobie goły tyłek i uciekać, gdzie pieprz
rośnie.
Elsa wychyliła się do przodu.
- Jak się pani czuje, widząc... Joe podniósł ręce.
- Zbaczamy z tematu. Pytanie brzmi, ile naszych skrzywień jest naszą własną winą.
Czy zły rodzic daje
nam przepustkę do popełniania przestępstwa?
- Nasz kraj popadł w szaleństwo wyszukiwania usprawiedliwień - zauważył kongresman,
unikając wzroku
Ruby.’- Za każdym razem, kiedy jakiś czubek dostaje kręćka, stawiamy przed sądem
jego matkę. To jest
niesłuszne.
- Zgadza się! - wykrzyknął Joe. - Fatalnie, jeśli jesteś molestowany, ale jeśli
popełnisz przestępstwo,
idziesz na odsiadkę.
Ruby siedziała nieporuszona. Nie miała powodu się odzywać i nic jej nawet nie
przychodziło do głowy.
Wiedziała, że „Zgiełk” liczył na jej reakcję, więc ją ma. Zaskoczenie, jakie
okazała Ruby, było jak lukier na
torcie. Wiedziała, że do jutra wszystkie gazety wykorzystają w nagłówkach jej
zdumienie i oszołomienie. W
całym kraju wyjdzie na idiotkę.
Powinna była wiedzieć, że tak się stanie... a miała to być dla niej wielka odmiana.
Niezły dowcip. Jak
mogła być tak naiwna?
Wreszcie usłyszała, że Joe mówi coś na zakończenie. Zamrugała, usiłując przybrać
normalny wyraz
twarzy.
- Nasz czas dobiega końca. Zapraszamy w przyszłym tygodniu. Naszym tematem będzie
komunikowanie
się ze zmarłymi. Czy to możliwe? Czy to zwykłe oszustwo? Dziękuję.
Zapalił się znak, że pora na oklaski. Widownia natychmiast stanęła na wysokości
zadania, gromko bijąc w
dłonie.
Ruby wstała z krzesła i ślepo ruszyła przez scenę. Ludzie coś do niej mówili, ale
nic nie słyszała. Ktoś
dotknął jej ramienia. Podskoczyła i obróciła się.
- Ruby? - Był to Joe. Stał obok. Na jego przystojnej warzy malował się marsowy
wyraz. - Naprawdę
przykro mi, że cię zaskoczyłem. Cała sprawa została opublikowała wczoraj. Nawet nie
przyszło nam do
głowy, że możesz o tym nie wiedzieć. Rozprawiały o niej wszystkie stacje, więc
skoro tak wiele twoich
tekstów traktuje o relacjach z matką, to... - Wyjaśnienie pozostawił w domyśle.
- Miałam wyłączony telefon i telewizor - odparła. - Przygotowywałam się do występu.
- Myślałaś, że to będzie dla ciebie czas wielkiej odmiany - westchnął. - A
tymczasem okazało się...
- Ze nie - dokończyła. Nie mogła znieść wyrazu litości w jego oczach. Wiedziała, że
on też kiedyś był
komikiem. Dokładnie wiedziała, co się wydarzyło. Nie chciała, by jej rozczarowanie
zastygło w słowach,
których nie byłaby w stanie zapomnieć.
- Wiesz, Ruby - podjął - widziałem kilka twoich występów. Chyba w Sklepie z
Humorem. Masz dobre
teksty.
- Dzięki.
- Może powinnaś pomyśleć o pisaniu na przykład sitcomu. Twój talent może się w
rozgłośni przydać.
Ruby stała ze sztucznym uśmiechem przyklejonym do twarzy. Joe mówił jej, żeby dała
sobie spokój, żeby
spróbowała czegoś innego.
19
Czuła się tak, jakby się rozpływała w niebycie, ale nie przestała się uśmiechać.
- Dzięki, Joe, muszę lecieć.
Wróciła biegiem do swojego krzesła i chwyciła torebkę, po czym podniosła „Tattlera”
i wsunęła pod
pachę. Nie patrząc na nikogo, wybiegła ze studia.
W mieszkaniu opuściła wszystkie żaluzje i zgasiła światło. Opadła na zniszczoną
kanapę i zarzuciła nogi
na tani niski stolik, oklejony laminatem udającym drewno. Szklanka do połowy
napełniona wodą
zachybotała. Obok leżał brukowiec, ledwie widoczny w ciemności.
A jednak najdroższa mamusia miała romans.
W istocie ta prawda wcale jej nie zaskoczyła. Każda kobieta, która porzuciła dzieci
dla sławy i majątku,
bez zastanowienia pozwoliłaby sobie na romans. Ruby zaskoczona była jedynie tym, że
to nadal jest dla niej
bolesne.
Kiedy sięgnęła do telefonu, żeby wybrać numer siostry, palce jej drżały. Rzadko
kiedy dzwoniła do
Caroline - było to zbyt kosztowne - ale przecież nie co dzień ogląda się zdjęcia
nagiej matki w jednoznacznej
sytuacji z jakimś nieznajomym.
Caroline podniosła słuchawkę po drugim dzwonku.
- Halo?
- Cześć, siostruniu - odezwała się Ruby, czując nagły przypływ poczucia
osamotnienia.
- Więc w końcu włączyłaś telefon. Dostawałam kręćka, usiłując się do ciebie
dodzwonić.
- Przepraszam - cicho powiedziała Ruby. Gardło miała ściśnięte. - Zobaczyłam
zdjęcia.
- Nie tylko ty, ale wszyscy Amerykanie. Zawsze się bałam, że coś takiego się
zdarzy.
Ruby to zdumiało. Ona nigdy niczego podobnego sobie nie wyobrażała.
- Wiedziałaś o tym romansie?
- Podejrzewałam.
- Dlaczego nigdy mi nie powiedziałaś?
- Daj spokój, Ruby, przecież przez te wszystkie lata ani razu nawet nie wymówiłaś
jej imienia. Nic nie
chciałaś o niej wiedzieć.
Ruby nie znosiła u siostry tonu osoby wszechwiedzącej.
- Chyba już jej wybaczyłaś, święta Caroline.
- Nie. Ta sprawa to dla mnie twardy orzech do zgryzienia. Stała się... publiczna.
- Ach, chodzi o pozory. Zapomniałam.
- Nie rób ze mnie takiej idiotki. Sama wiesz, że chodzi o wiele więcej.
Ruby natychmiast poczuła skruchę. Nienawidziła u siebie tej łatwości, z jaką
potrafiła mówić raniące słowa
- nawet osobom, które kochała. Kiedy matka ich porzuciła, Caroline trzymała rodzinę
razem, chociaż była
ledwie nastolatką. Stanęła na wysokości zadania i zaspokoiła wszystkie potrzeby
Ruby. Bez niej Ruby nie
przebrnęłaby przez tamten rok.
- Przepraszam. Wiesz, jak dobro wydobywa ze mnie wszystko, co najgorsze.
- Wcale nie jestem taka dobra. Wczoraj powiedziałam jej wiele podłych słów. Nie
umiałam się
powstrzymać. Byłam wściekła.
- Rozmawiałaś z nią? Co mówiła?
- Że przeprasza. Że mnie kocha.
- Taa - parsknęła Ruby. - Jaka by była, gdyby nas nienawidziła?
Caroline się zaśmiała.
- Zadzwonię do niej, kiedy dojdę do siebie. Może pogadamy wtedy o niektórych... no,
wiesz, istotnych
sprawach.
- Nic z tego, co ona ma do powiedzenia, nie jest istotne. Powtarzam ci to od lat.
- Nie masz racji. Kiedyś to zrozumiesz. Ale teraz ta sprawa długo nas wszystkich
wiele będzie kosztowała,
zanim jakoś z niej wyjdziemy.
- Tylko ty wyjdziesz. Ja nawet nie spróbuję jej wybaczyć.
Zanim Caroline zdołała odpowiedzieć, zadzwonił dzwonek u drzwi. Grał melodię z West
Side Story. Ruby
przeleciała przez głowę myśl, że musi zmienić ten cholerny dzwonek. Max uważał, że
jest zabawny, ale ona
była przeciwnego zdania.
- Muszę kończyć, Caroline. Ktoś dzwoni do drzwi. Przy moim szczęściu to pewnie
gospodarz przyszedł po
czynsz.
- Trzymaj się!
- Ty też. I ucałuj ode mnie moją siostrzenicę i siostrzeńca. - Odłożyła słuchawkę.
I postanowiła nie
otwierać. To rzeczywiście musi być gospodarz. Wyszła do kuchni. Przeglądając w
większości puste szafki,
20
znalazła do połowy opróżnioną malutką butelkę dżinu i butelkę wermutu, obie
najwyraźniej zapomniane
przez Maxa. Zmieszała martini w specjalnym pojemniku i nalała do plastikowej
szklanki.
Kiedy po raz trzeci skończyła się melodia z West Side Story, poddała się. Wypiła
łyk alkoholu i poczłapała
do drzwi po zniszczonej wykładzinie. Wyjrzała przez judasz. Był to Val z jakąś tak
chudą kobietą, że
wyglądała jak wycieraczka przedniej szyby samochodu.
- Doskonale.
Otworzyła na oścież drzwi. Val szeroko się uśmiechnął. W mrocznym, brzydkim
korytarzu wyglądał
zupełnie nie na miejscu. Pochylił się i ucałował Ruby w policzek.
- Jak się ma moja nowa gwiazda?
- Odwal się - szepnęła, uśmiechając się promiennie do nieznajomej kobiety. - Nie
widziałam, by
wschodziła.
Val się cofnął, marszcząc czoło.
- Usiłowałem się do ciebie dodzwonić. Nawet przysłałem posłańca. Ale mu nie
otworzyłaś.
Ruby powiedziałaby coś więcej, lecz poczuła się nieswojo, bo kobieta patrzyła na
nich w szczególny
sposób. Zwróciła się do niej, dostrzegając starannie przystrzyżone włosy i drogą
czarną sukienkę. W
kościstych palcach luźno trzymała niezapalonego papierosa.
Z „New Yorkera”. Zdecydowanie. A może z zakładu pogrzebowego.
- Jestem Ruby Bridge - przedstawiła się, wyciągając rękę.
Kobieta mocno ją uścisnęła. Miała lepką dłoń.
- Joan Pinon.
- Proszę, wejdźcie do środka - powiedziała Ruby, cofając się od drzwi i robiąc
zapraszający gest. Starała
się nie widzieć swojego mieszkania ich oczami, ale było to niemożliwe: krzywe
meble, brudna wykładzina,
wystrój z garażowych wyprzedaży.
Val ruszył prosto do starego, krytego welurem fotela Maxa i usiadł. Joan
przycupnęła jak ptak na krawędzi
kanapy.
Ruby zapadła się w poduchę stanowiącą drugą połowę kanapy. Wypita łyk martini.
Właściwie był to duży
łyk.
- Wiem, że za wcześnie na drinka, ale nie co dzień widzi się zdjęcia swojej nagiej
matki i traci się pracę.
Pewnie pod koniec dnia przejedzie mnie autobus.
Val pochylił się do niej.
- Joan jest redaktorką z Nowego Jorku.
- Naprawdę?
- Przychodzi w związku z twoją matką.
Ruby przełknęła alkohol, aż zapiekło ją w gardle.
- Oczywiście. - Żałowała, że nie ma oliwki, którą mogłaby skubać, bo miałaby co
zrobić z rękami.
Zwróciła się do Joan: - O co pani chodzi?
- Pracuję dla magazynu „Cache”. Chcielibyśmy, by napisała pani dla nas artykuł o
matce. - Joan
uśmiechnęła się, ukazując zęby palaczki. - Jeżeli pani woli, mogłaby pani wynająć
sobie „murzyna”, ale Val
twierdzi, że pani świetnie pisze.
Komplement. Od razu robi się miło. Ruby rozparła się na kanapie, mierząc Joan
wzrokiem.
- Chodzi o opowieść o matce napisaną przez córkę - zdrajczynię.
- Kto tu kogo zdradził? - spytała Joan. - Pani matka przemawia do całej Ameryki, że
należy dochowywać
zobowiązań i że dzieci powinny być najważniejsze. Te zdjęcia pokazują, że kłamie i
jest hipokrytką. To
proste i jasne. Sprawdziliśmy w archiwach. Kiedy zrobiono te zdjęcia, pani matka.
Nora, była żoną pani
ojca. Ludzie mają prawo wiedzieć, kto im udziela rad.
- Ach, więc chodzi o prawa ludzi - mruknęła Ruby, popijając martini.
- Chodzi tylko o artykuł, nie o książkę. Nie dłuższy niż jakieś piętnaście tysięcy
słów, a dzięki temu... - Val
zawiesił głos - mogłabyś stać się sławna.
- Bogata i sławna - dodała Joan. Teraz Ruby się zainteresowała. Odstawiła szklankę
i spojrzała na Joan.
- Jak bogata?
- Pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Jestem gotowa zapłacić połowę teraz, a drugą, kiedy
dostarczy pani nam
artykuł. Jedyne zastrzeżenie to takie, że nie wolno pani udzielać żadnych wywiadów
do chwili ukazania się u
nas artykułu.
- Pięćdziesiąt tysięcy dolarów? - Ruby znów sięgnęła po drinka, ale była zbyt
podkręcona, by wypić choć
łyczek. Za kilka nędznych słów... Musiałaby tylko podać opinii publicznej do
skonsumowania życie swojej
matki.
Odstawiła szklankę. Miała niełatwą decyzję do podjęcia. Chciałaby móc się kogoś
poradzić, ale ponieważ
21
nigdy nie ufała ludziom, bliskie przyjaźnie w jej życiu były wykluczone. Miała co
prawda ojca, lecz tak się
zaabsorbował swoją nową rodziną, że przestali być sobie z Ruby tacy bliscy jak
kiedyś. A siostra przez
ostatnie dziesięć lat starała się przebaczyć matce, więc niewątpliwie radziłaby
Ruby odrzucić propozycję.
Caro nie zniosłaby pomysłu publicznego prania brudów rodzinnych.
- Nie znam swojej matki aż tak dobrze - powiedziała powoli, jednocześnie się
zastanawiając. - Ostatnio
widziałam ją dziewięć lat temu na ślubie mojej siostry. I nie rozmawiałyśmy ze
sobą.
Nie było to całkiem prawdą. Ruby rozmawiała z matką. Powiedziała wtedy do niej: „A
myślałam, że
najgorsze, co się dziś zdarzy, to chodzenie w sukience z różowego poliestru”. I
odeszła.
- Nie chodzi nam o fakty i liczby. Zależy nam na pani zdaniu, opiniach o niej jako
osobie... i jako matce.
- To nietrudne. Gdyby musiała, stratowałaby pani babkę, żeby tylko móc zrobić, co
chce. Nic i nikt się dla
niej nie liczy oprócz niej samej.
- Widzi pani? - powiedziała Joan. Oczy jej rozbłysły. - Właśnie zależy nam na
portrecie z podobnej
perspektywy. No, na pewno rozumie pani, że musi to być szybko wydrukowane, zanim
skandal przyschnie.
Przyniosłam umowę... Val dał ją już do przejrzenia agentowi literackiemu... i czek
na dwadzieścia pięć
tysięcy dolarów. - Sięgnęła do czarnej teczki z wężowej skóry (jakże stosowna -
pomyślała Ruby) i
wyciągnęła plik papierów oraz czek. Położyła papiery na stole, a na nich czek.
Ruby wpatrywała się w te wszystkie zera i z trudem przełykała ślinę. Nigdy nie
miała tylu pieniędzy naraz.
To było więcej, do diabła, niż jej pensja za cały ubiegły rok!
Joan uśmiechnęła się szeroko jak rekin.
- Możemy przejść na ty? Chcę cię, Ruby, spytać, czy twoja matka odrzuciłaby taką
propozycję, gdybyś to
ty miała być bohaterką jej artykułu.
Odpowiedź była łatwa. Kiedyś matka stanęła przed takim wyborem. Mogła wybrać męża i
córki... a
wybrała karierę. Nie oglądając się. Nora Bridge wybrała siebie!
- Masz szansę, Ruby - wtrącił się Val. - Pomyśl o tym, jaki to zyska rozgłos.
Stacje będą o ciebie walczyć.
Poczuła, jak oblewa ją rumieniec. Miała dziwne wrażenie, że jest poza własnym
ciałem i z daleka
przygląda się tej scenie. Po chwili usłyszała swój głos.
- Dobrze piszę... - Akurat o tym zawsze była przekonana. Teraz dowiedziała się, że
Val też jest tego zdania.
Zagryzła dolną wargę i skubała ją. Gdyby stała się sławna dzięki temu artykułowi,
może mogłaby
wykorzystać potem rozgłos i dostać kontrakt na scenariusz sitcomu. - Na pewno znam
początki kariery
matki... wiem, z kim mogła się pieprzyć, żeby dostać się na szczyt, a z kim tylko
sypiać.
Joan się uśmiechała.
- Na wszelki wypadek zarezerwowaliśmy ci występ w programie Sary Purcell od dziś za
tydzień... żebyś
mogła promować swój artykuł.
Program Sary Purcell... Ruby przymknęła oczy. Tak bardzo chciała w nim wystąpić, że
rozbolała ją głowa.
Tak długo wydrapywała sobie pazurami drogę przez życie, a była nikim i niczym...
Myślała o tym, z jakich względów - moralnych, etycznych - powinna odmówić, ale
żaden z nich nie
zatriumfował. Wręcz przeciwnie, górę wzięło wspomnienie przeklętych zdjęć...
I wszystkie kłamstwa matki.
Nabrała powietrza w płuca i zrobiła wydech. Powoli sięgnęła po czek i wzięła go do
ręki. Cyfry tańczyły
jej przed oczami.
- Dobrze - powiedziała. - Napiszę.
4
Ruby nastawiła radio w volkswagenie na pełny regulator. Z małych czarnych głośników
ryknęła ochrypła
piosenka zespołu Metalica. Ruby wtórowała jej całym ciałem.
P i ę ć d z i e s i ą t t y s i ę c y d o l a r ó w.
Tak bardzo chciała spędzić ten dzień wspólnie z kimś. Szkoda, że nie miała nowego
numeru telefonu
Maxa. Zadzwoniłaby, żeby mu powiedzieć, co go ominęło. Sporo tych pieniędzy
wydałaby na niego... na
nich...
Ta myśl pogrążyła ją w smutku, choć świadomość tego właściwie ją wkurzyła. Max nie
był wart ani centa
z tej fortuny.
Wjechała do Beverly Hills. Zazwyczaj nawet nie przejeżdżała w pobliżu tej
dzielnicy, bo depresyjnie
działało na nią oglądanie luksusu, na jaki nie mogła sobie pozwolić. Lecz dziś
frunęła jak na skrzydłach.
Czuła się niepokonana.
Kiedy przy Rodeo Drive zobaczyła wolne miejsce, skręciła i zaparkowała tam.
Chwyciwszy torebkę (z
żółtym etui zawierającym kwit wpłaty dwudziestu pięciu tysięcy dolarów), wysiadła z
samochodu i
22
zatrzasnęła drzwiczki, nie zadając sobie trudu, by zamknąć je na klucz. Jeżeli ktoś
bardzo potrzebujący
środka lokomocji połaszczyłby się na ten wehikuł, byłaby mu tylko wdzięczna.
Przez chwilę spacerowała, mijając stadka kobiet ubranych pięknie i kosztownie. Nikt
nie nawiązał z nią
kontaktu wzrokowego. W tej części świata dwudziestosiedmioletnia kobieta w ciuchach
typu „na
łachmaniarę” po prostu nie istniała. I nie wystarczało też pięćdziesiąt tysięcy
dolarów, by przyciągnąć uwagę
tych kobiet.
Spojrzała na wystawę sklepu i zobaczyła lekką, naszywaną paciorkami, srebrno
niebieską sukienkę z
opadającym luźno dekoltem w serek i rozporkiem z boku do połowy uda. Nigdy jeszcze
nie widziała
piękniejszej sukienki, nigdy nawet sobie nie wyobrażała, że mogłaby taką mieć.
Przycisnęła bliżej do siebie torebkę i pchnęła szklane drzwi. Nad jej głową
zabrzęczał dzwoneczek.
Z dalekiego kąta - odciętego od Ruby oceanem marmurowej posadzki i chromowanymi
prętami na
wieszaki z przeróżnymi strojami - wychynęła kobieta.
- Już idę, moja droga - powiedziała tonem kulturalnej studentki.
Ruby poczuła się nieswojo. Żałowała, że nie może sobie przykleić na czole kwitu
wpłaty.
Wreszcie sprzedawczyni podeszła. Była wysoka, szczupła jak trzcina, ubrana od stóp
do głów na czarno.
Ani jeden włos nie był w nieładzie. Kiedy popatrzyła na Ruby, lekko prychnęła, ale
odezwała się miłym
tonem:
- Czym mogę służyć?
Ruby bezradnie wskazała na wystawę.
- Widziałam tam niebieską sukienkę.
- Ma pani doskonały gust. Chciałaby pani ją przymierzyć? Ruby skinęła głową.
- Cudownie.
Sprzedawczyni poprowadziła ją do przymierzalni większej niż przeciętna sypialnia.
- Napije się pani szampana?
Ruby się roześmiała. To są prawdziwe zakupy.
- Bardzo chętnie.
Sprzedawczyni podniosła rękę. To wystarczyło, by w ciągu minuty mężczyzna w
smokingu podał Ruby
kieliszek bąbel kującego płynu.
- Dzięki - powiedziała, padając na miękkie siedzisko w poczekalni. Bąbelki szampana
jakby dostały się do
jej krwi i przyprawiły o zawrót głowy. Po raz pierwszy od lat czuła się jak ktoś.
Rozległo się pukanie do drzwi.
- Proszę.
Sprzedawczyni wsunęła głowę.
- Mam na imię Demona. Proszę zawołać, gdybym była potrzebna.
Ruby przesunęła palcami po naszywanej paciorkami, lekkiej jak bibułka tkaninie, po
czym szybko się
rozebrała i wciągnęła na siebie sukienkę.
Poczuła się, jakby przywdziała inną osobowość... wkroczyła w inne życie.
Skrępowana, wyjrzała z
przymierzalni. Niebezpieczeństwo minęło. Ruszyła ku wielkim lustrom w narożniku.
Aż ją zatkało. Nawet ze zbyt krótkimi włosami i za mocnym makijażem, nawet we
wsuniętych jak kapcie
starych reebokach wyglądała... pięknie. Opadający luźno dekolt podkreślał jej małe
piersi, talia wydawała się
bardzo wąska, a rozcięcie wyszczuplało jej obfite uda.
T o była kobieta, którą miała nadzieję kiedyś się stać. Jak mogła tak bardzo
zboczyć z drogi?
- Ojej! - tęsknie wyrwało się Demonie. - Idealna. I nie trzeba nic poprawiać. Nigdy
nie widziałam, żeby coś
pasowało tak bezbłędnie prosto z wieszaka.
- Wezmę ją - oświadczyła Ruby głębokim głosem.
Pomyślała, że przynajmniej tyle będzie miała: wspomnienie cudownego dnia. Sukienka
zawsze będzie
wisiała w szafie, aby przypominać Ruby o tym, jaką chce być kobietą.
Wypisała czek - prawie na trzy tysiące pięćset dolarów, łącznie z podatkiem i
butami - i ostrożnie powiesiła
sukienkę na tylnym siedzeniu volkswagena.
Znów włączyła muzykę na cały regulator - tym razem był to Steppenwolf - i wyrwała w
stronę autostrady.
Niedaleko domu przejeżdżała obok salonu porsche.
Roześmiała się i nacisnęła hamulec.
Nora leżała zwinięta na eleganckiej kanapie w swoim ciemnym salonie. Minęły długie
godziny, odkąd
wystała Dee do domu i wyłączyła telefony.
Potem obejrzała wiadomości.
Duży błąd. Wielki.
23
Wszystkie kanały nadawały program o niej. Wciąż powtarzały ten sam materiał, w
kółko pokazywały te
same skandaliczne, wyblakłe zdjęcia, często podkładając pod to fragmenty wypowiedzi
Nory o tym, jak
ważne są wierność i nierozerwalne więzy małżeńskie. Najbardziej bolesne jednak były
krótkie wywiady z
przygodnymi rozmówcami. Jej wielbiciele odwrócili się od niej, niektóre kobiety
nawet płakały, głęboko
odczuwając zdradę. „Ufałam jej” to zdanie, które najczęściej się powtarzało.
Była skończona. Już nigdy nikt do niej nie napisze z prośbą o radę, już nigdy
ludzie nie będą stać w kolejce
przed budynkiem telewizji i czekać w deszczu na to, by móc się z nią osobiście
spotkać.
Wiedziała też, co się dzieje w holu na dole. Już kilka razy dzwoniła do portiera,
który zawsze powtarzał to
samo. Na zewnątrz czekała prasa, z aparatami fotograficznymi w pogotowiu.
Wystarczyłoby, żeby Nora się
pokazała, a wszyscy rzuciliby się na nią jak dzikie psy. Portier twierdził, że
droga przez garaż jest
bezpieczna - zebranych tam nie wpuszczono - ale Nora bała się ryzykować.
Usiadła. W wielkich szybach odbijały się kolorowe światła miasta, zlewając się w
barwną smugę. Na
mglistym niebie rysowała się Space Needle, niby statek kosmiczny zawieszony nad
miastem.
Podeszła do okna. Jej sylwetka odbita w szybie była mała i niewyraźna.
Mała.
Właśnie tak się czuła. I było to znane uczucie, które dawno temu nadało kształt jej
życiu. Uczucie, że jest...
niczym... które wtłoczyło ją na drogę ku przegranej, a ta, jak na ironię, znów
zatriumfowała.
Gdyby żył jej ojciec, roześmiałby się teraz. „Już nie taka wielka gwiazda z ciebie,
prawda, panienko?”
Przeszła do kuchni i zatrzymała się przy prowizorycznym barze, który tam miała „dla
towarzystwa”. Nie
piła alkoholu przez tak wiele lat, że nawet nie potrafiłaby sobie przypomnieć, ile.
Lecz teraz potrzebowała czegoś, co pomogłoby jej się wygrzebać z tej dziury. Czuła
się, jakby tonęła...
Nalała pełny kubek dżinu. Pierwsze wrażenie było straszne: dżin smakował jak
alkohol izopropylowy, ale
po kilku tykach język się znieczulił i płyn bez trudu trafiał do zimnego żołądka,
paląc jak ogień.
Wracając do salonu, przystanęła przy fortepianie, bo uwagę jej przykuty zdjęcia w
pozłacanych ramkach,
ustawione na błyszczącym blacie z kości słoniowej. Prawie nigdy nie patrzyła na
nie, nie oglądała ich bliżej.
Gdyby je wzięła do ręki, byłyby jak kawałki wykopanych skorup.
Teraz jednak na jednym zatrzymała spojrzenie. Zdjęcie przedstawiało ją, byłego męża
Randa i dwie córki.
Stali przed rodzinnym domem przy plaży, spleceni ramionami, ze szczerymi, jasnymi
uśmiechami na
twarzach.
Wychyliła alkohol do dna i wróciła nalać sobie następnego drinka. Kiedy skończyła
pić drugiego, z trudem
mogła iść prosto, oddzielał ją od świata ekran z woskowanego papieru.
Było jej dobrze. Nie chciała jasno myśleć. Kiedy miała jasny umysł, zdawała sobie
sprawę, że przez całe
życie uciekała i w końcu uderzyła o mur. Świat poznał prawdę o niej. I dzieci też.
Chwiejąc się pijacko, patrzyła na zdjęcia. Po jednej stronie fortepianu stały
zdjęcia rodzinne - poranki w
Boże Narodzenie, małe dziewczynki występujące w różowych baletowych spódniczkach,
rodzinne wakacje
w starej przyczepie z namiotem, którą ciągnęli za samochodem.
Po drugiej stronie stały zdjęcia kobiety, która zawsze była sama, nawet w
największym tłumie. Wyglądała
pięknie, czego dopilnowywali wizażyści, fryzjerzy i osobisty trener. Była
nienagannie ubrana w drogie
stroje, otoczona wielbicielami i pracownikami.
Podziwiana przez obcych.
Zatoczyła się, odchodząc od fortepianu, by włączyć telefon. Niewyraźnie widząc,
wybrała numer swojego
psychiatry.
Po chwili w słuchawce rozległ się kobiecy głos:
- Tu gabinet doktora Allbrighta.
- Cześć, Midge. Tu Nora Bridge. - Miała nadzieję, że nie przeciąga słów. - Jest pan
doktor?
Pociągnięcie nosem. Wydała tylko ten jeden dźwięk, ale Norze powiedział wszystko.
- Nie ma go, proszę pani. Mam mu coś przekazać? „Proszę pani”. Kilka dni temu były
po imieniu.
- Jest w domu?
- Nie, nie można się z nim teraz skontaktować. Ale mogę panią przełączyć na
sekretarkę. Albo podać
numer doktora Hornby’ego, który go zostawił w razie nagłych wypadków...
Nora z trudem starała się utrzymać na nogach. Na drugiej linii pobrzękiwało
oczekujące połączenie.
- Dzięki, Midge, nie ma potrzeby. - Czekała przez niekończącą się chwilę, aż Midge
coś powie, ale cisza
stała się zbyt bolesna i Nora odłożyła słuchawkę. I znów wyrwała przewód ze ściany.
Jakąś odległą częścią swojego umysłu pojmowała, że pogrąża się w morzu litości nad
samą sobą i że może
utonąć, ale nie potrafiła się wynurzyć.
E r i c.
Już powinien być na wyspie. Gdyby się pośpieszyła, może zdąży na ostatni prom...
24
Chwyciła kluczyki samochodowe z kuchennego blatu i zataczając się, poszła do
sypialni. Na obcięte
kasztanowe włosy wcisnęła perukę blond, a na nos włożyła słoneczne okulary a la
Jackie. Na nocnej szafce
znalazła tabletki nasenne. Oczywiście, że nie powinna teraz połykać ani jednej.
Nawet po pijanemu
wiedziała, że nie wolno mieszać alkoholu z tabletkami. Ale chciała to zrobić.
Boże, jak bardzo chciała...
Wrzuciła do torebki brązowy plastikowy flakonik.
Jedyną rzeczą, jaką zabrała ze swojego gospodarstwa, była stara rodzinna fotografia
zrobiona w
Disneylandzie, kiedy dziewczynki były małe. Wsunęła ją do torebki i wyszła, nie
zadając sobie trudu, by
sprawdzić, czy dobrze zamknęła mieszkanie.
Idąc na chwiejnych nogach do windy, opierała się o ścianę. Kiedy wsiadła, uchwyciła
się śliskiej
drewnianej poręczy, modląc się, żeby winda nie stanęła na poziomie holu. Na
szczęście zjechała wprost do
garażu, gdzie zatrzymała się z brzękiem.
Otworzyły się drzwi.
Nora wyjrzała: garaż był pusty. Chwiejnie podeszła do mercedesa i obijając się o
jego kruczoczarny bok,
znalazła się przy drzwiczkach. Po kilku nieudanych próbach udało jej się wreszcie
włożyć kluczyk w zamek.
Jakoś zdołała się wsunąć na miękkie skórzane siedzenie. Silnik od razu zapalił i w
ciemności rozległy się
jego pomruki. Automatycznie włączyło się radio. Bette Midler śpiewała, że ma wiatr
pod skrzydłami.
Nora zobaczyła się w tylnym lusterku. Była blada, na policzkach miała ślady łez.
Zaczęła ssać dolną wargę,
aż ta całkiem się zniekształciła.
- Co robisz? - spytała kobieta w słonecznych okularach. Usłyszała, że mówi
niewyraźnie, po pijacku i
wtedy się rozpłakała. Gorące łzy zalały jej oczy. - Boże, proszę, spraw, by Eric
jeszcze tam był!
Wrzuciła wsteczny bieg i wycofała się ze swojego miejsca. Ruszyła do przodu,
naciskając na gaz. Kiedy
omijała narożnik i wleciała na wyjazd, zapiszczały opony. Wypadając na Drugą Aleję,
nawet nie spojrzała w
lewo, czy może się włączyć do ruchu.
Dean stał na drewnianej kei. Hydroplan pruł niebieskie, lekko wzburzone fale, aż
wzbił się w niebo i
zaterkotał pochylony na lewe skrzydło, kierując się do Seattle.
Dean już zapomniał, jak tu jest pięknie i spokojnie.
Był odpływ. Ta plaża, tak dobrze mu kiedyś znana jak własna dłoń, pachniała
piaskiem nagrzanym w
prażącym słońcu i wodorostami skręcającymi się teraz w skórzaste paski. Wiedział,
że gdyby w tej chwili
skoczył w ten piach, zanurzyłby w nim swoje drogie mokasyny i w ten sposób cofnąłby
się do czasów
dzieciństwa.
Powstrzymał go w porę ten zapach i bicie fal o obrosłe skorupiakami słupy.
Powróciły wspomnienia, jak
prezent opakowane zapachem plaży rodziców w porze odpływu.
Tutaj z Erikiem budowali forty i zagrzebywali skarby z foliowego opakowania
chipsów. Wędrowali po
skałach, przyklękali, drapiąc sobie kolana o wyrzucone na brzeg kawałki drewna,
szukając malutkich
czarnych krabów, kryjących się pod śliskimi szarymi kamieniami.
W tamtych czasach byli najlepszymi przyjaciółmi, nierozłącznymi braćmi i bardzo
często jednomyślni.
Z nich dwóch Eric był tym silnym, złotym chłopcem, który zawsze wszystko robił
dobrze i walczył o
realizację swoich marzeń. W wieku siedmiu lat Eric zażądał, by go zabrano do domu
pradziadka na Wyspie
Lopeza, do domu, który znali ze zdjęć. I udało mu się przekonać matkę, by po raz
pierwszy tam się
zatrzymali.
Dean pamiętał te sprzeczki. Były niegłośne, bo takie musiały być wszystkie
nieporozumienia Sloanów,
pełne syczących głosek i brzemiennych chwil ciszy. Pamiętał, że siedział na
szczycie schodów, wciśnięty w
poręcz kościstym ciałem tak, że później miał na nim ślady, i słyszał, jak starszy
brat prosi, by mógł chodzić
do szkoły na wyspie.
Matka najpierw oświadczyła, że to absurdalne, ale Eric tak długo się upierał, aż
ustąpiła. Eric jako dziecko
był tak samo nieprzejednany jak ich matka i w końcu zwyciężał. Wówczas wydawało się
to sukcesem, lecz z
upływem czasu doszedł do rozsądnych wniosków. Prawda bowiem wyglądała tak, że
matce, ogromnie
zajętej prowadzeniem firmy Harcourt i Synowie, było wszystko jedno, gdzie są jej
dzieci. Owszem, czasami
starała się zrobić coś „właściwego”, jak to nazywała - na przykład przenieść ich do
Choate - lecz zwykle po
prostu zostawiała ich samopas.
Dean przymknął oczy i szybko je otworzył, zaskoczony wybuchem śmiechu.
Było to jednak echo z przeszłości, wspomnienie dźwięku. Nienawidził przyczyny,
która znów go
sprowadzała do domu; nienawidził tego, że to choroba połączy go z bratem. A co
więcej, nienawidził tego,
że tak bardzo się od siebie oddalili. Winę za to ponosił Dean. Widział to, wiedział
o tym, nienawidził tego i
nie potrafił nic zmienić.
25
Zdarzyło się to kiedyś w pozornie zwyczajną niedzielę. Dean już wtedy nie mieszkał
na wyspie, wysłano
go bowiem do prywatnej szkoły średniej. Chodził do najstarszej klasy, serce miał
tak boleśnie złamane, że
czasami żył, wstrzymując oddech. Eric był w Princeton. Łączyła ich jeszcze wówczas
braterska przyjaźń, a
rozdzielały tylko kilometry, ale co niedziela rozmawiali ze sobą przez telefon. I
właśnie jedna rozmowa
telefoniczna zmieniła wszystko.
„Zakochałem się, braciszku... przygotuj się na wstrząs... on ma na imię Charlie i
jest...”
Dean nie potrafił zapamiętać nic więcej. W tej dziwnej, pełnej dezorientacji chwili
jego umysł jakby się
zablokował. Dean poczuł się nagle zdradzony, jakby brat, którego znał i kochał, był
kimś obcym.
Wprawdzie mimo wstrząsu uczynił zadość przyjętym w takich wypadkach oczekiwaniom,
lecz obaj
odczuwali, że pod wypowiadanymi słowami kryje się kłamstwo. Dean nie miał pojęcia,
jak ma szczerze
wyznać to, co myśli, a zarazem aby było to do przyjęcia. Czuł się idiotycznie,
jakby tamtego dnia utracił
brata.
Gdyby się wtedy spotkali i wszystko przegadali, może stosunki między nimi dobrze by
się ułożyły. Lecz
przecież obaj byli bardzo młodzi, życie im się dopiero zaczynało, każdy z nich
zmierzał w innym kierunku.
Ich drogi łatwo wówczas mogły się całkiem rozejść. Kiedy z kolei Dean ukończył
Uniwersytet Stanforda i
zaczął pracować w rodzinnej firmie, było za późno na nowy początek. Eric przeniósł
się do Seattle, gdzie
zaczął uczyć angielskiego w szkole średniej. Mieszkał z Charliem dość długo, bo
Dean dostał od niego
wiadomość o przegranej bitwie Charliego z AIDS zaledwie kilka lat temu.
Dean wysłał kwiaty i kartkę z kondolencjami. Chciał chwycić za telefon, ale za
każdym razem, gdy był
bliski tego, uprzytamniał sobie, że nie wie, co właściwie miałby mu powiedzieć.
Odwrócił się od morza i ruszył wzdłuż nabrzeża, a następnie zaczął wspinać się po
schodach z
drewnianych bali, umocowanych w obsypanej piaskiem skale. Kiedy znalazł się na
szczycie urwiska, był tak
zasapany, że nie mógł złapać tchu.
Rozłożysty wiktoriański dom wyglądał dokładnie tak, jak go zapamiętał: łososiowe
szalowanie, stromy,
spadzisty dach, eleganckie białe, ciosane w drewnie obramowania. Na kolumnach ganku
wił się klematis i
zwisał obfitymi girlandami spod okapu. Trawnik nadal był tak gładki i zielony jak
filcowy chodnik na Boże
Narodzenie. Róże bujnie kwitły, co roku doskonale przycinane i nawożone.
Matka nigdy nie zapominała o tym, by dom był zadbany; każdy należący do niej
pozostawał idealnie
utrzymany, lecz w sposób specjalny. Wiedziała - lub wyobrażała sobie, co w jej
przypadku równało się
przekonaniu - że Eric od czasu do czasu bywa w letnim domu z „tym mężczyzną”. Nie
chciała więc słyszeć
żadnych narzekań z ich strony, że w posiadłości coś szwankuje.
Dean ruszył w stronę domu, pochylając głowę pod rozłożystymi konarami starego
różanecznika. W pewnej
chwili kątem oka dostrzegł coś srebrnego. Odwrócił się, ale dopiero po chwili
uprzytomnił sobie, co
zobaczył.
Bujak, teraz zardzewiały i zapomniany. Lekki wiaterek poruszał jedno z czerwonych
siedzisk i
pobrzękiwał łańcuchami. Ten widok przywołał niechciane wspomnienie...
R u b y. Siedziała tam, oparta o skośny metalowy słupek, z rękoma skrzyżowanymi na
piersi.
Właśnie w tym momencie - dokładnie w tej sekundzie - zdał sobie wtedy sprawę, że
jego najlepszym
przyjacielem jest dziewczyna.
Podszedł bliżej.
„Co? - spytała, śmiejąc się. - Cieknie mi ślina czy co?”
Nagle sobie uprzytomnił, że ją kocha. Chciał jej to powiedzieć, ale tamtego roku
przechodził mutację i bał
się, że głos go zdradzi i zabrzmi jak dziewczęcy. Więc ją pocałował.
Był to dla nich obojga pierwszy pocałunek. Do dziś dnia, ilekroć całował się z
kobietą, tęsknił za zapachem
morza.
Odskoczył od bujaka i pomaszerował w stronę domu. Przy drzwiach przystanął,
zbierając się na odwagę i
przywołując na twarz uśmiech. W końcu zapukał.
Ze środka doszedł go stukot kroków. Drzwi się otworzyły i stanęła w nich Lottie,
stara niania. Rozwarła
pulchne ramiona.
- Dean!
Przeskoczył przez próg wprost w jej ramiona, w których trzymała go jako chłopca.
Wdychał znajomy
zapach mydła Ivory i cytryn.
Po chwili cofnął się, uśmiechnięty.
- Witaj, Lottie. Jak dobrze, że cię widzę! Spojrzała na niego w swój specjalny
sposób - wyginając w łuk
gęstą siwą brew.
- Jestem zaskoczona, że udało ci się tu trafić.
Nie widział jej od ponad dziesięciu lat, lecz w tym czasie niewiele się postarzała.
Owszem, włosy jej
26
bardziej posiwiały; ale nadal miała je tak samo jak kiedyś związane w koczek nad
karkiem. Na rumianej
twarzy wciąż widać było zadziwiająco niewiele zmarszczek, a jasne zielone oczy
wyrażały zadowolenie z
życia.
Nagle zdał sobie sprawę, jak bardzo było mu brak Lottie. Pojawiła się w rodzinie
pewnego lata jako
kucharka, a potem stała się ich nianią. Nigdy nie miała własnych dzieci, toteż Eric
i Dean byli dla niej
synami zastępczymi. Wychowywała ich przez dziesięć lat, jakie przeżyli na Wyspie
Lopeza.
- Żałuję, że nie przyjechałem tu po prostu w odwiedziny - powiedział. Zerknęła na
niego.
- Zupełnie jakbym to wczoraj wycierała czekoladę z jego chłopięcej buzi. -
Załamując ręce, cofnęła się do
dobrze oświetlonego przedpokoju.
Dean poszedł za nią do salonu, gdzie w ogromnym kominku trzeszczał ogień. Olbrzymi
pokój nadal
zawalony był meblami, które Dean pamiętał z dzieciństwa. Naprzeciwko siebie
przycupnęły dwie kremowe
kanapy na rzeźbionych drewnianych nogach. Między nimi stał duży owalny stolik z
drzewa różanego, a na
jego błyszczącym blacie piękny wazon Lalique.
Pokój został wspaniale urządzony w ponadczasowym stylu. Nie było w nim ani jednego
przedmiotu
modnego czy tandetnego. Każdy świadczył o nienagannym guście matki i jej
niezmierzonym koncie
bankowym.
Jedyne, czego w pokoju brakowało, to życia. Żadnemu dziecku nie wolno było siadać
na wspaniałych
kanapach, nigdy nic nikomu się nie wylało na dywan Aubusson.
Dean zerknął w stronę schodów.
- Jak on się czuje?
W zielonych oczach Lottie pojawił się smutek.
- Niestety, nie za dobrze. Podróż odbiła się na jego zdrowiu. Była tu dziś
pielęgniarka z hospicjum. Mówi,
że powinien mu pomóc nowy lek... nazywała go koktajlem na ból.
B ó l. Dean nie pomyślał o tym, chociaż powinien.
- Jezu - wyszeptał, przesuwając ręką po włosach. Przygotowywał się psychicznie do
spotkania z bratem,
ale dopiero teraz, kiedy tu się znalazł, uświadomił sobie, że był idiotą, uważając,
że jest na wszystko
przygotowany. Nie można się przygotować do patrzenia, jak brat umiera.
- Czy Eric zadzwonił do rodziców?
- Tak, są w Grecji. W Atenach.
- Wiem. Ale czy rozmawiał z mamą?
Lottie opuściła wzrok na swoje ręce, Dean wstrzymał oddech.
- Rozmawiała z nim asystentka waszej mamy. Mama chyba była wtedy na zakupach.
Dean celowo mówił cicho. Bał się, że gdyby podniósł głos, zacząłby krzyczeć.
- Czy Eric powiedział jej, że ma raka?
- Oczywiście. Chciał sam powiedzieć mamie, ale... zdecydował się po prostu zostawić
wiadomość.
- A mama oddzwoniła?
- Nie.
Znużony, ciężko wypuścił powietrze.
Lottie podeszła bliżej.
- Pamiętam, jacy byliście jako chłopcy. Jeden za drugim skoczyłby w ogień.
- Tak. Przyjechałem do niego.
- Idź na górę. - Łagodnie się uśmiechnęła. - Marnie wygląda, ale to nadal nasz
chłopak.
Dean sztywno skinął głową, poprawił torbę z ubraniami na ramieniu i ruszył na górę.
Dębowe stopnie
trzeszczały. Rękę przesuwał po poręczy wypolerowanej do połysku przez trzy
pokolenia.
Z górnego podestu rozchodziły się dwa korytarze. W prawo szło się do starego
skrzydła rodziców, do
sypialń matki - i ojca, niezajmowanych przez ponad czternaście lat.
Po lewej były dwie pary drzwi - jedne zamknięte, drugie na pół otwarte. Za
zamkniętymi był dawny pokój
Deana. Nie musiał do niego wchodzić, by sobie dokładnie wyobrazić, jak wygląda:
niebieski wełniany
dywan, łóżko z klonowego drewna nakryte kraciastą flanelową narzutą, zakurzony
plakat Farrah Fawcett w
jej słynnym czerwonym kostiumie kąpielowym. Śnił w tym pokoju miliony snów,
wyobrażał sobie przyszłe
życie na tysiące sposobów... ale w żadnym wariancie nie przewidział takiej chwili
jak ta.
Nagle poczuł się zmęczony. Minął narożnik, przeszedł obok swojej dawnej sypialni i
stanął przed drzwiami
Erica.
Wziął głęboki oddech, jak gdyby nabranie powietrza w płuca mogło w czymś pomóc, i
wszedł do pokoju
brata.
Najpierw rzuciło mu się w oczy łóżko szpitalne: stało na miejscu starego
drewnianego, przysuniętego do
ściany. Nowe łóżko - duże, metalowe, podnoszone jak leżanka - królowało w małym
pokoju; Lottie ustawiła
27
je przodem do okna.
Eric spał.
Dean od razu zobaczył wszystko: czarne włosy Erica przerzedzone tak, że widać było
pasma skóry...
żółtawą bladość zapadniętych policzków... ciemne cienie pod oczami... żylastą
chudość ramienia leżącego na
sztywnej białej pościeli... blade usta o obwisłych kącikach, jak bezbarwna imitacja
dawnych, które prawie
bez przerwy się uśmiechały. Leżał tam tylko najbladszy cień brata.
Dean uchwycił się poręczy łóżka tak mocno, aż metal zabrzęczał. Eric powoli
otworzył oczy.
Oto i on - chłopak, którego Dean kiedyś znał i kochał.
- Ericu - powiedział stłumionym głosem. Robił wszystko, by zmusić się do uśmiechu.
- Nie staraj się tak, braciszku. Nie rób tego dla mnie.
- O co mam się nie starać?
- Nie udawaj, że nie wstrząsnął tobą mój wygląd. - Eric sięgnął po mały różowy
kubek plastikowy stojący
na tacy przy łóżku. Kiedy usiłował trafić słomką do ust, cienkie palce mu drżały.
Powoli wciągał płyn,
połknął cały łyk. I spojrzał na Deana wzrokiem do głębi szczerym, strasznie
udręczonym. - Myślałem, że nie
przyjedziesz.
- Jak mógłbym nie przyjechać? Powinieneś był mnie powiadomić... wcześniej.
- Jak wtedy, gdy ci powiedziałem, że jestem gejem? Wierz mi, że już dawno temu się
nauczyłem, iż moja
rodzina niedobrze przyjmuje złe wiadomości.
Dean walczył ze łzami, ale w końcu się poddał. Były to łzy z głębi bolejącego
serca. Poczuł ukłucie
wstydu.
Wyrzuty sumienia, żal, nuda, uprzedzenie, ambicja - uczucia, które wiodły Deana
przez życie. Wiedział,
jak sobie z nimi radzić, jak nimi manipulować, jak je rekompensować. Lecz to nowe
uczucie... uczucie w
głębi brzucha, że był zły, że głęboko zranił brata i wiedząc o tym, nawet nie
próbował tego naprawić...
Eric słabo się uśmiechnął.
- Wystarczy, że jesteś tu teraz.
- Nie. Od dawna chorujesz... sam.
- Nieważne.
Dean chciał odsunąć cienkie pasemka włosów z wilgotnego czoła Erica, chciał, by
jego dotyk przyniósł
bratu ulgę, ale kiedy wyciągnął rękę, zobaczył, że drży, więc ją cofnął.
Od lat nie zdarzyło mu się pocieszać drugiego człowieka i nie pamiętał, jak to się
robi.
- Owszem, ważne - odezwał się, znów słysząc, że ma stłumiony głos. Oddałby teraz
wszystko, by wymazać
przeszłość, by mogło powrócić tamto niedzielne popołudnie i żeby, słysząc
zwierzenie brata, po prostu
poczuć się szczęśliwym.
Lecz jak to się robi? Jak dwoje ludzi może powrócić w przeszłość i rozsupłać węzeł,
który zaciskał się w
każdym momencie ich życia?
- Po prostu porozmawiaj ze mną - sennym głosem powiedział Eric, znów się
uśmiechając. - Po prostu
porozmawiaj, braciszku. Jak dawniej.
5
Telefon zadzwonił w środku nocy. Ruby jęknęła i spojrzała zamglonym wzrokiem na
zegar przy łóżku.
Pierwsza piętnaście.
- Cholera - mruknęła. Na pewno dzwoni jeden z tych idiotów dziennikarzy.
Sięgnęła ręką przez pustą połowę łóżka, gdzie sypiał Max, i chwyciła za słuchawkę.
Przewracając się na
plecy, przyłożyła ją do ucha.
- Ugryź mnie.
- Skończyłam z tym w przedszkolu. - I nagle się roześmiała jakby przez sen. - Caro?
Przepraszam, ale
myślałam, że to któryś z tych gównozjadów z „Tattlera”.
- Do mnie nie dzwonią. Bo ja nie zaczęłam robić kariery na deprecjonowaniu mamy.
- Nie taka to znowu kariera. - Ruby podciągnęła się i oparła o chropowato
otynkowaną ścianę. W tle
rozmowy słyszała płacz dziecka. Było to zawodzenie w tak wysokich rejestrach, jakie
tylko psy są w stanie
odbierać swoim uchem. - Na rany, Caro, chyba bierzesz coś na uspokojenie. Czy to
dziecko zawsze tak
zawodzi?
- Mama miała wypadek samochodowy.
- Co się stało? - Ruby zaparło dech w piersiach.
- Nie wiem. Wiem tylko tyle, że jest w szpitalu Bayview. Najwyraźniej była po
alkoholu.
- Przecież ona nie pije... to znaczy dawniej nie piła. - Ruby odrzuciła pościel i
wstała. Nie wiedziała,
28
dlaczego to robi, ale nagle odczuła potrzebę poruszania się. Trzymając
bezprzewodową słuchawkę przy
uchu, poszła do ciemnej kuchni. Przez szparę w zniszczonych zasłonach wyjrzała na
czarną ulicę. Migał i
pomrukiwał różowy neon, który sygnalizował, że jest wolny lokal. Przesunęła ręką po
spoconych włosach. -
W jakim jest stanie?
- Nie wiem. Wcześnie rano podrzucę dzieci do matki Jere’a i pojadę do szpitala. Ale
nie chcę być tam
sama. Przyjedziesz?
- Nie wiem, Caro...
- Może umiera. Pomyśl więc dla odmiany o kimś innym, nie tylko o sobie -
powiedziała ostrym tonem
Caroline.
- Dobrze, przyjadę. - Ruby ciężko westchnęła.
- Zadzwonię do Alaska Airlines i swoją kartą kupię ci bilet. Samolot jest o piątej
czterdzieści pięć. Możesz
odebrać bilet na miejscu.
- Hm... ale nie musisz tego robić. Mam teraz pieniądze.
- Ty? To... wspaniale.
- Będę tam przed południem. - Ruby odłożyła słuchawkę. Skrzyżowała ręce na piersi i
zaczęła chodzić tam
i z powrotem po mieszkaniu, nie mogąc się zatrzymać.
Zawsze czuła gniew do swojej tak zwanej matki. Pamiętała, że od dawna jej
nienawidziła... a ostatnie dni
tylko dolały oliwy do ognia.
Ale teraz... wypadek. Przemknęły jej przez myśl okropne obrazy. Paraliż...
uszkodzenie mózgu... śmierć.
Zamknęła oczy. (Po chwili się zorientowała, że odmawia modlitwę).
- Opiekuj się nią - wyszeptała. I nagle dodała jedno jakże obce słowo: - Proszę!
Kiedy Nora obudziła się nazajutrz rano, tak się przeraziła, aż zaczęło jej łomotać
serce. Leżała w obcym
łóżku, w surowo urządzonym pokoju, którego nie znała.
I wówczas wróciła jej pamięć. Miała wypadek samochodowy. Przypomniała sobie jazdę
karetką...
czerwone światło sygnału... metaliczny smak własnej krwi... zdziwienie na twarzy
młodego sanitariusza,
kiedy się zorientował, komu udziela pomocy.
I lekarzy. Ortopedę, który z nią rozmawiał tuż przed prześwietleniami i zaraz po
nich. „Poważne złamanie
tuż nad stawem skokowym, drugie małe pęknięcie pod kolanem... zwichnięty
nadgarstek”. Powiedział, że
miała szczęście. I wtedy się rozpłakała.
Teraz miała nogę w gipsie. Nie widziała jej pod kocami, ale czuła. Skóra szczypała
ją i swędziła, a kość
bolała.
Westchnęła z żalu nad sobą i dlatego, że było jej bardzo wstyd. Prowadziła
samochód, będąc pod wpływem
alkoholu. Jakby zdjęcia w „Tattlerze” nie wystarczały, by zburzyć jej karierę, na
dodatek pozwoliła sobie na
pogwałcenie prawa.
Niedługo media zwęszą jej ślad. Ktoś wpadnie na pomysł, że może zarobić kilka
dolarów dzięki
zdradzeniu światu, iż Nora Bridge jest w Bayview. Raport z miejsca wypadku
prawdopodobnie mógł być
wart tysiące.
Rozległo się krótkie, zdecydowane pukanie do drzwi i do pokoju wpadła Caroline.
Była sztywno
wyprostowana, jakby połknęła pogrzebacz, blade dłonie trzymała złożone razem na
wysokości talii. Miała na
sobie beżowe spodnie z wełny i sweterki bliźniaki w podobnym kolorze. Poprzetykane
siwizną blond włosy
były idealnie podcięte na wysokości ramion i podwinięte, a z jednej strony
dyskretnie zatknięte za ucho. W
uszach połyskiwały ogromne brylantowe kolczyki.
- Cześć, mamo.
- Cześć, kochanie. Miło, że przyjechałaś. - Nora uświadomiła sobie, jak drętwo
zabrzmiała jej odpowiedź, i
zrobiło jej się wstyd. Obie z Caroline przez ostatnie lata starały się wypracować
pełne szczerości wzajemne
relacje i Nora z ogromną uwagą traktowała starszą córkę, zawsze jej pozostawiając
inicjatywę. Teraz
wszystkie pozytywne zmiany stosunków między nimi poszły w diabły. Poczuła, że znów
bardzo się oddaliły.
Caroline zerknęła na nią i uśmiechnęła się, czy może skrzywiła. Nagle straciła
pewność siebie.
Nora nie mogła znieść dziwnej ciszy, jaka zapanowała. Po chwili wypowiedziała więc
pierwszą myśl, która
jej przyszła do głowy.
- Lekarze mówią, że przez kilka dni będę musiała jeździć na wózku. Dopóki nie
wydobrzeje mój
nadgarstek. Wtedy będę już mogła poruszać się o kulach.
- Kto będzie się tobą opiekował?
- Och... jeszcze o tym nie myślałam. Chyba kogoś wynajmę. To nie powinno być
trudne. - Mówiła
cokolwiek, żeby nie było między nimi tej krępującej ciszy. - Tylko pytanie, gdzie
mam się podziać. Bo nie
mogę teraz wrócić do mojego mieszkania. Prasa ma je namierzone, a ja muszę być
blisko lekarzy, którzy się
29
mną zajmują.
Caroline postąpiła krok w stronę łóżka.
- Mogłabyś mieszkać w letnim domu. My z Jere’em nie mamy czasu, by się tam wybrać,
a Ruby też się nie
pojawi na wyspie. Dom stoi pusty...
Dom na Wyspie Lata. O rzut kamieniem od Erica. To byłoby idealne. Nora spojrzała na
córkę.
- Zrobiłabyś to dla mnie?
Caroline popatrzyła na nią z głębokim smutkiem.
- Szkoda, że mnie nie znasz.
Nora opadła na poduszki. Znów powiedziała coś niewłaściwego.
- Przepraszam.
- Boże, tak często słyszę to słowo z twoich ust, że czuję się tak, jakbym je miała
wytatuowane na czole.
Przestań przepraszać i zacznij odpowiednio postępować. Zacznij postępować jak
matka. - Sięgnęła do
torebki i wyciągnęła z niej pęk kluczy. Ściągnęła jeden z kółka i położyła go na
szafce nocnej.
Nora widziała, że córka jest bliska załamania.
- Caro... - wykrztusiła.
- Zadzwoń do mnie, gdy się tam urządzisz. - Caroline cofnęła się, powiększając
dystans między nimi.
Nora nie wiedziała, co powiedzieć. Córka miała rację - od lat Norze nie starczyło
odwagi, by postępować
jak matka.
- Muszę lecieć.
Nora sztywno skinęła głową, usiłując się uśmiechnąć.
- Oczywiście, dzięki, że przyjechałaś. - Chciała wyciągnąć rękę i zatrzymać
Caroline, zatrzymać na
zawsze.
- Do widzenia, mamo. I już jej nie było.
Ruby wyszła z głównego terminalu na Międzynarodowym Lotnisku SeaTac. Deszcz
brzdąkał o pomost i
rozpryskiwał się na ulicy, tworząc cynową zasłonę między budynkiem terminalu a
wielopoziomowym
parkingiem po przeciwnej stronie ulicy.
W powietrzu czuło się poranny zapach wiecznie zielonych drzew i żyznej czarnej
ziemi. Wprawny nos
miejscowych mieszkańców mógł też wyczuć woń morza, jakby domieszkę w wytrawnej
kombinacji
zapachów.
Stojąc pod nabrzmiałym szarym niebem i wciągając w płuca wilgotne, pachnące sosnami
powietrze,
uświadomiła sobie, że wspomnienia są wyraźniejsze, niż jej się wydawało.
Zakorzeniły się w ziemi, z której
wyrosły. Na północy, na wyspach archipelagu San Juan, wszędzie były ślady życia
Ruby, rozsiane jak
muszelki na brzegu. Pozostał tam cień chudej dziewczyny o śmiałych oczach, która
szła kamienistą plażą,
odrywając płatki stokrotki i wróżąc sobie: „Kocha, nie kocha”. Ruby wiedziała, że
gdyby przyjrzała się
naprawdę uważnie, dostrzegłaby niewidoczny trop, jaki za sobą pozostawiła, drobiny
własnych przeżyć,
dzięki którym mogłaby się cofnąć z teraźniejszości w przeszłość.
Nie była zdziwiona, że wspomnienia okazały się takie świeże. W wilgotnym powietrzu
Seattle nic nie
mogło wyschnąć i obrócić się w pył. Wszystko nadal żyło.
Ruby przywołała taksówkę i usiadła na tylnym siedzeniu, cisnąwszy obok siebie
podręczną torbę. Zerknęła
na identyfikator taksówkarza (zwyczaj, jakiego nabyła podczas wizyt w Nowym Jorku).
Nazywał się Avi
Avivivi.
Najwyraźniej miał to być żart, ale czuła się zbyt zmęczona, by dociekać, na czym
polega.
- Do Bayview - rzuciła, opadając na śmierdzące, obite brązowym welurem siedzenie.
Avi nacisnął pedał gazu i przemknął na drugi pas. Zamknęła oczy, starając się nie
myśleć o niczym. Kiedy
Avi poklepał ją po ramieniu, miała wrażenie, że minęło ledwie kilka minut.
- Proszę pani, dobrze pani się czuje? Budząc się, podskoczyła i przetarła oczy.
- Dobrze się czuję, dzięki. - Wyciągnęła zmięte w kieszeni trzydzieści dolarów i
zapłaciła Aviemu za jazdę
oraz dała napiwek. Chwyciła torebkę i bagaż, zarzuciła je sobie na ramię i ruszyła
w stronę podwójnych
szklanych drzwi prowadzących do szpitala. Przed wejściem kręciło się kilkanaście
osób. Dopiero kiedy
znalazła się wśród nich, zorientowała się, że to reporterzy.
- To jej córka! - Reporterzy natychmiast rzucili się do niej, przekrzykując się
nawzajem, rozpychając się w
walce o lepsze miejsce.
- Ruby! Proszę tu spojrzeć!
- Czy matka była pijana, kiedy...
- Co pani myśli o zdjęciach?
Ruby słyszała trzaski migawek, automatyczne przewijanie kliszy. Poczuła, że do
dolnej wargi ma
30
przyklejony włos, a na palcu wskazującym dostrzegła lekkie skaleczenie kartką
papieru.
Miała wrażenie, jakby od tłoczących się ludzi dzieliło ją kilka kilometrów, chociaż
gdyby wyciągnęła rękę,
dotknęłaby kobiety z CNN.
- Ruby! Ruby! Ruby!
Przez pierwsze chwile oszołomienia pozwoliła sobie na udawanie, że to wszystko
dzieje się z jej powodu,
że to ona jest obiektem zainteresowania.
- Wiedziała pani o romansie matki?
Wtedy się odwróciła. Wbiła wzrok w niskiego mężczyznę o nosie jak dziób, w kasku na
głowie.
- Nie. - Błysnęła zębami w szerokim, sztucznym uśmiechu. - Ułożyłabym dowcip na ten
temat, ale to
niezbyt śmieszne.
Zaczęła się przepychać przez tłum, z głową wysoko podniesioną, patrząc przed
siebie. Ścigały ją pytania
reporterów, jak kamienie rzucone w plecy, niektóre boleśnie w nią trafiając.
Przeszła przez pneumatyczne drzwi, które z szumem się zamknęły. W środku było
cicho. Pachniało
środkami dezynfekcyjnymi. Krzesła w śmiałe desenie wyróżniały się plamami w
ogromnym białym holu. Na
ścianach wisiały wesołe tanie obrazki, które dziwnie wyglądały między oprawionymi w
złocone ramy
portretami mężczyzn i kobiet o skwaszonym wyrazie twarzy, najwyraźniej milionowych
darczyńców
szpitala.
- Ruby!
Caroline rzuciła się na nią, o mało nie powalając jej z nóg. Obejmując siostrę,
Ruby czuła, jak bardzo
zeszczuplała i jak cała drży.
Po chwili Caro się odsunęła. Rozmazany tusz do oczu zakłócał nieprawdopodobną
harmonię jej twarzy.
- Przepraszam - powiedziała, otwierając torebkę i szukając chusteczki. Kiedy ją
znalazła, zaczęła wycierać
sobie oczy.
Ruby zgadywała, że Caroline krępowało nietypowe dla niej okazywanie uczuć. Jeżeli
zareaguje teraz
według stałego schematu, to się wycofa i zdystansuje, usiłując okiełznać uczucia do
znośnego wymiaru.
Caroline zamknęła oczy. Po chwili spojrzała na siostrę z rozpaczą. Ruby znała to
spojrzenie. Siostra
zastanawiała się, dlaczego wszystko w życiu nie może być łatwiejsze, dlaczego one
nie mogą się po prostu
kochać.
Zapadła między nimi łagodna i orzeźwiająca cisza, jak poranny deszcz. Ruby
wychwyciła w niej echa
rozpadu rodziny; obie z siostrą były teraz dwiema rozdzielonymi osobami, które
pragnęły poczucia jedności.
- Więc jak czuje się Nora? - w końcu odezwała się Ruby.
- Wciąż nie znosi, jak nazywamy ją Nora. - Caroline przeszyła ją wzrokiem.
- Naprawdę? Zapomniałam.
- Jasne. No więc wjechała na drzewo. Ma złamaną nogę i zwichnięty nadgarstek. Kilka
dni spędzi na
wózku. Nie będzie mogła sobie na co dzień sama poradzić. Potrzebna jest jej pomoc.
- Współczuję biednej pielęgniarce, która się tego podejmie. Caroline spojrzała na
nią.
- Chciałabyś, żeby się tobą opiekowała nieznajoma osoba?
Ruby dopiero po chwili zrozumiała sens tego, co powiedziała siostra.
- Jesteś niepoprawną idealistką.
- To nie jest śmieszne. Widziałaś reporterów przed szpitalem. Gotowi są rozerwać
mamę na strzępki. A
przecież zawsze była wrażliwa.
- Tak, jak buli terrier.
- Ruby, ktoś nieznajomy może sprzedać brukowcom cały materiał na jej temat. Musi z
nią być ktoś godny
zaufania - powiedziała Caroline tonem pełnym wyrzutu, że siostra nie reaguje fair w
sytuacji wymagającej
lojalności.
- Więc ty się nią zajmij. Ja nie jestem godna jej zaufania.
- Ja mam dzieci. I męża.
Czyli życie. Łatwo było się domyślić tego sensu i prawda ta mocno zabolała Ruby.
- Nie ma żadnych przyjaciół?
- Ruby, to ty powinnaś się nią zająć! - Caroline wyglądała na oburzoną. - Rany,
przecież za kilka lat
będziesz miała trzydziestkę. Mama ma pięćdziesiąt lat, kiedy chcesz ją poznać?
- A muszę?
- Nie powiesz, że wczoraj w nocy nie myślałaś o tym. - Caro przysunęła się bliżej.
Ruby nie mogła przełknąć śliny. Siostra była tak blisko... czuła zapach jej drogich
perfum, pewnie gardenii.
- Niby o czym?
- O tym, że jej zabraknie.
Słowa niebezpiecznie trafiły w sedno. Ruby wbiła wzrok w cętkowane linoleum. Nie
miała wątpliwości, co
31
powinna zrobić - wyjść przez te wielkie drzwi i wrócić do domu. Lecz tym razem nie
wydawało się to takie
łatwe, zwłaszcza że miała do napisania ten artykuł dla „Cache”. Przebywanie przez
jakiś czas z Norą Bridge
niewątpliwie mogłoby jej się przydać. Artykuł byłby o wiele lepszy.
Wzięła głęboki oddech i zwróciła się do siostry.
- Jeden tydzień - powiedziała zgodnym tonem. Będę przy niej tydzień. Caroline mocno
przyciągnęła ją do
siebie.
- Wiedziałam, że postąpisz jak należy. Ruby czuła się jak oszustka. Nie mogła
spojrzeć siostrze w oczy.
- Tydzień z Norą - odezwała się słabym głosem. - Powinnaś stworzyć fundusz obrony.
Caroline się
roześmiała.
- Idź i powiedz jej o tym. Jest w sześćset dwunastym, zachodnie skrzydło. Poczekam
na ciebie.
- Tchórz! - Ruby posłała jej nerwowy uśmiech i ruszyła w stronę wind. Na szóstym
piętrze, przechodząc od
pokoju do pokoju, szukała numeru 612.
Drzwi stały otworem.
Znów głęboko odetchnęła i weszła.
Matka spała.
Ruby z ulgą wypuściła powietrze. Napięcie mięśni ramion zelżało, dłoni nie miała
już ściśniętych w pięści.
Patrzyła na bladą piękną twarz matki i nagle poczuła ukłucie tęsknoty. Musiała
sobie na siłę przypomnieć,
że ta ładna rudowłosa kobieta, wyglądająca jak Susan Sarandon, tak naprawdę nie
jest jej matką. Matka -
kobieta, która grała w scrabble i co niedziela robiła naleśniki z czekoladą -
umarła jedenaście lat temu. Ta
kobieta ją zabiła.
Nora otworzyła oczy. Ruby poczuła, że chce się rzucić do ucieczki. Matka odetchnęła
i dźwignęła się, by
usiąść, mimowolnie odgarniając z twarzy potargane włosy.
- Przyleciałaś - powiedziała cicho, jakby z nutką zdziwienia.
Ruby zmusiła się, by nie poruszyć rękami, by pozostały opuszczone wzdłuż boków.
Zgodnie ze starą
zasadą na początku występu należało stać absolutnie spokojnie, żeby widzowie nie
wyczuli zdenerwowania.
- Jak się czujesz?
Pytanie brzmiało głupio, ale Ruby była wytrącona z równowagi, bała się, żeby nie
rzucić się głową
naprzód.
- Dobrze. - Nora uśmiechnęła się dziwnie, niepewnie. Ruby skrzyżowała ręce na
piersiach - kolejna
technika zachowywania spokoju.
- Pewnie straciłaś zniżkę za bezwypadkową jazdę.
- Cała moja Ruby. Natychmiast dowcipkuje.
- Nie powiedziałabym, że „twoja”.
Uśmiech na twarzy Nory zbladł.
- Jestem tego pewna. - Przymknęła oczy i potarła grzbiet nosa, cicho wydychając
powietrze. - Widzę, że
nadal twoim zdaniem wiesz wszystko i rozprawiasz się bezpardonowo.
Ruby poczuła, jak stare nawyki biorą górę. Jeszcze kilka dobrze dobranych słów, a
wybuchnie pomiędzy
nią a matką wojna na całego.
- Wcale nie wiem wszystkiego - spokojnie odrzekła Ruby. - Nigdy nawet nie
wiedziałam, jaka jest moja
matka.
W śmiechu Nory słychać było podenerwowanie i znużenie.
- Nie jesteś w tym odosobniona.
Patrzyły na siebie. Ruby czuła, że powinna natychmiast uciekać; podpowiadał jej to
instynkt. Już
wiedziała, że nie potrafi spędzić nawet tygodnia z tą kobietą bez walki. Gniew,
jaki w niej narastał, boleśnie
dawał jej się we znaki.
Nie miała jednak wyboru.
- Pomyślałam, że może pobędę z tobą jakiś czas. Pomogę ci się urządzić.
- Dlaczego? - W zdumieniu Nory zabrzmiała komiczna nuta.
Ruby wzruszyła ramionami. Na to pytanie można było odpowiedzieć na wiele sposobów.
- Mogłaś zginąć. Może pomyślałam o tym, jak by to było, gdybyś odeszła. - Sztywno
się uśmiechnęła. - A
może dlatego, że to twoja najczarniejsza godzina, kiedy utraciłaś wszystko to, dla
czego porzuciłaś rodzinę. I
może nie chcę, by mi umknęła ani chwila twojej niedoli. A może mam umowę z
czasopismem na artykuł o
tobie i muszę być blisko ciebie, by dogłębnie poznać sytuację. A może...
- Rozumiem. Nieważne. Potrzebuję pomocy, a ty najwyraźniej nie masz nic lepszego do
roboty.
- Jak ty to robisz? W połowie zamykasz mi usta! To prawdziwy dar.
- Nie chciałam ci ich zamykać.
- Nie, po prostu pomyślałaś, iż dobrze jest mi wytknąć, że nie mam własnego życia.
Nie przyszłoby ci do
32
głowy, że specjalnie zmieniłam swoje plany, by spędzić z tobą jakiś czas, prawda?
- Nie zaczynajmy, dobrze?
- To ty zaczęłaś.
Nora przesunęła rękę w stronę poręczy łóżka, by palcami dotknąć Ruby. Spojrzała na
nią.
- Wiesz, że chcę się zatrzymać w letnim domu?
Ruby pomyślała, że się przesłyszała.
- Co?
- Przed budynkiem, w którym mieszkam, reporterzy założyli obóz. Nie chcę ich
widzieć. - Nora opuściła
wzrok, co dało Ruby do myślenia, że matce też jest trudno z nią rozmawiać. Znów
oplotła je przeszłość, jak
lepka pajęczyna, która więzi stare urazy. - To twoja siostra mi zaproponowała, bym
się zatrzymała w letnim
domu. Jeżeli ci to nie odpowiada, to oczywiście zrozumiem.
Ruby podeszła do okna i wyjrzała na szare, zalane deszczem ulice Wzgórza
Kapitolińskiego.
Kilka chwil wcześniej wydawało się to wykonalne - pojechać do domu tej kobiety, do
domu Nory, która
tak naprawdę nie jest jej matką, posiedzieć z nią tam przez kilka dni, przygotować
kilka posiłków, przejrzeć
kilka starych albumów ze zdjęciami, zadać kilka pytań. Uzyskać dostatecznie wiele
informacji, by móc
napisać tę część artykułu, w której ma być mowa o tym, „skąd pochodzi Nora Bridge”.
Ale... zatrzymać się z
nią w domu letnim...
Tam zostało pogrzebanych tyle wspomnień, zarówno dobrych, jak i złych. Wolałaby
widzieć Norę w
jakimś wieżowcu o szklanych ścianach, przeznaczonych dla ludzi sukcesu, a nie w
oszalowanym wiejskim
domu, gdzie Ruby będzie się przypominać uprawianie ogródka, malowanie i śmiech,
który już dawno temu
zamilkł.
P i ę ć d z i e s i ą t t y s i ę c y d o l a r ó w.
Musi się nad tym zastanowić. Właściwie mogłaby znieść tydzień w domu letnim.
- Chyba to bez znaczenia, gdzie będziemy...
- Naprawdę? - W głosie matki pobrzmiewała niepokojąca nuta zadumy.
W końcu Ruby się odwróciła. Chciała, by znalazły się blisko siebie, ale jej nogi
ani drgnęły.
- Pewnie. Czemu nie?
Nora patrzyła na nią w zamyśleniu.
- Będziesz musiała wypożyczyć mi wózek - powiedziała - do czasu, aż wy dobrzeje mój
nadgarstek i będę
mogła chodzić o kulach. I będę potrzebować kilku rzeczy z mojego mieszkania.
- Załatwię to.
- Porozmawiam z lekarzem i wypiszę się ze szpitala. Będziemy musiały po cichu stąd
się wynieść, może
tylnym wyjściem. Żeby nikt za nami nie pojechał.
- Wypożyczę samochód i podjadę po ciebie za... trzy godziny?
- Dobrze. Moja torebka jest w szafie. Wyjmij karty kredytowe. Wszystko, co trzeba,
opłać platynową Visą.
Narysuję ci mapę do mieszkania i zadzwonię do Kena, portiera. On cię wpuści. Tylko
proszę, wypożycz
ładny samochód, dobrze?
Ruby usiłowała się uśmiechnąć. Nie będzie łatwo. Matka już ma wymagania... i osądy.
- Dla ciebie. Noro, tylko najlepszy. - Podeszła do szafy i wyciągnęła drogą czarną
torebkę. Szeroki pasek
ułożył się wygodnie na jej ramieniu. Nie oglądając się, ruszyła do wyjścia.
Zatrzymał ją głos matki:
- Ruby? Dziękuję.
Zamknęła za sobą drzwi.
6
Ruby weszła do mieszkania matki, czyli do apartamentu na szczycie wieżowca, i
zamknęła drzwi. W
mieszkaniu było dziwnie cicho i unosił się lekki zapach kwiatów.
Rzuciła kurtkę na błyszczącą marmurową podłogę przy ozdobnym stole z kutego żelaza
i kamienia, na
którym stała ogromna waza pełna róż.
Minęła narożnik i dosłownie ją zatkało. Był to najbardziej niesamowity pokój, jaki
w życiu widziała.
Nie miał ścian, tylko okna od sufitu do podłogi, a za nimi roztaczała się panorama
Zatoki Elliota.
Podłogi były z polerowanego marmuru w kolorze białawozłotym, z czarno-zielonymi
żyłkami na każdej
płycie. Wokół pięknego szklano-złotego stolika do kawy w salonie stały kryte
brokatem meble na złoconych
nogach. W jednym rogu królował fortepian Steinway w kolorze kości słoniowej, a na
jego lakierowanym
wieku pyszniły się fotografie w złoconych ramkach.
Z holu oświetlonego dyskretnym światłem prowadziły drzwi do kilku innych
pomieszczeń: do oficjalnie
33
urządzonego stołowego, do wykwintnej kuchni i gabinetu, a na końcu do wielkiej
sypialni. Okna w niej
przesłaniały stalowoszare jedwabne firanki, dopasowane do narzuty na łóżko z
kaszmirowej wełny. Przy
sypialni były dwie garderoby. Kiedy Ruby otworzyła pierwszą, światło automatycznie
się zapaliło i jej
oczom ukazały się dwa rzędy ubrań powieszonych kolorami. Przesunęła palcami po
strojach. Jedwabie,
kaszmir, drogie wełny. Obejrzała metki: St. John, Armani, Donna Karan, Escada.
Wypuściła powietrze z zawistnym westchnieniem. Przez głowę przeleciała jej myśl:
„Zostawiła nas dla
tego wszystkiego”. I zabolało ją to bardziej, niż mogła oczekiwać. Wyciągnęła z
kieszeni przygotowaną
listę: suszarka, lokówka, szorty, letnie sukienki, skarpetki. Były to zwykłe
rzeczy, ale w tej garderobie żadna
nie kosztowała poniżej trzystu dolarów.
Wycofała się, zamykając za sobą drzwi. W komodzie z różanego drewna ze złoceniami
wysunęła górną
szufladę. Jej oczom ukazały się idealnie złożone sterty bielizny; wyjęła kilka
sztuk. W drugiej szufladzie
znalazła szorty i bluzeczki z krótkimi rękawkami. Ułożyła to wszystko na łóżku i
przeszła do drugiej
garderoby.
Światło znów zapaliło się automatycznie, ale ubrania tu wyglądały tak, jakby
należały do zupełnie innej
kobiety. Znoszone szare spodnie dresowe, powyciągane i poplamione bluzy, dżinsy tak
stare, że już
niemodne, kilka jaskrawych letnich sukienek.
Matka miała drogie ubrania z dobrych firm i byle jakie, niczego pośredniego.
Żadnych takich, które
mogłaby włożyć na lunch z kimś znajomym czy na poranek w kinie. Ani jednego
takiego, które nosi się w
normalnym życiu. D z i w n e...
Sięgnęła po letnią sukienkę. Kiedy ją wyciągała, koronkowy obrębek o coś zahaczył.
Odsunęła sąsiednie
wieszaki, i wtedy zobaczyła, o co sukienka się zahaczyła. Była to stercząca do góry
klapa tekturowego
pudła. Na jego beżowym boku napisane było czerwonym atramentem słowo R u b y.
Serce jej zabiło. Poczuła nieprzepartą chęć ucieczki, wycofania się z garderoby i
zatrzaśnięcia drzwi.
Cokolwiek było w tym pudle, cokolwiek matka dla niej schowała i oznaczyła jej
imieniem, nie było ważne...
Nie mogła jednak się ruszyć. Upuściła sukienkę, której wieszak zaklekotał o
podłogę, a sama rzuciła się na
kolana. Pochylając się, przyciągnęła do siebie pudło. Otwierała je drżącymi
palcami.
W środku zobaczyła kilkanaście malutkich paczuszek, niektóre owinięte były w
czerwono-zielony papier
bożonarodzeniowy, niektóre w srebrny we wzory z balonikami i świeczkami.
Boże Narodzenia i urodziny.
Policzyła paczuszki: dwadzieścia jeden. Dwie rocznie przez wszystkie lata, odkąd
Nora ich porzuciła,
oprócz czarnego kaszmirowego swetra, który Caroline jakoś przemyciła, uśpiwszy
czujność Ruby.
Były to prezenty kupowane co roku i wysyłane przez Norę, a przez Ruby nigdy nie
otwierane i zwracane.
- O rany! - Westchnęła, sięgając po jedną z paczuszek. Tak jak wiele innych było to
pudełeczko wielkości
karty kredytowej, półtora centymetra głębokości. Opakowane było w papier
urodzinowy.
Papier był śliski. Podniosła pudełeczko, a w jego wnętrzu rozległo się lekkie
brzęknięcie, na którego
dźwięk nagle poczuła straszną tęsknotę. Zezłościło ją to bezsensowne uczucie, lecz
nie mogła nad nim
zapanować.
Ostrożnie odwinęła papier i jej oczom ukazało się białe pudełeczko ze znakiem
firmowym jubilera. Zdjęła
wieczko. Na opalizującej bibułce leżał srebrny wisiorek w kształcie tortu
urodzinowego ze świeczkami.
Wiedziała, że nie powinna go brać do ręki, ale nie potrafiła się opanować. Kiedy
poczuła ciężar wisiorka na
dłoni i odwróciła go, zobaczyła z tyłu wygrawerowany napis: Szczęśliwych 21.
urodzin. Całuję, mama.
Zamglonym wzrokiem patrzyła na srebrny wisiorek.
Nie miała ochoty rozpakowywać następnych prezentów, nie musiała. Wiedziała, że
gdzieś pośród nich
znalazłaby bransoletkę i inne skrupulatnie dobrane wisiorki, z których wiele było
symbolem lat, kiedy żyły z
matką osobno.
Mogła sobie wyobrazić, jak matka, idealnie ubrana i bez zarzutu umalowana, chodzi
od sklepu do sklepu,
szukając najlepszego prezentu. Jak gawędzi ze sprzedawcami, mówiąc coś w rodzaju:
„Moja córka dziś
kończy dwadzieścia jeden lat. Szukam czegoś naprawdę specjalnego”. Udając, że
wszystko jest normalne...
że nie porzuciła dzieci, kiedy najbardziej jej potrzebowały.
Ruby znów poczuła przypływ wściekłości, wszystko wróciło do normy. Kilka
świecidełek nie miało
znaczenia. Liczyło się nie to, co Nora chciała dać Ruby, lecz to, co jej odebrała.
Nie było przyjęcia na siedemnaste urodziny Ruby; w tym dniu panowała tylko jeszcze
większa cisza.
Wokół dużego stołu w kuchni nie zebrała się rodzina, nie zasypano stołu prezentami.
Takie czasy, tak cenne
chwile przestały się zdarzać, kiedy umarła ich rodzina.
Kilka ładnie opakowanych prezentów znalezionych w tekturowym pudle nie jest w
stanie tego zmienić.
Ruby na to nie pozwoli.
34
W szpitalu, zbliżając się do pokoju matki, Ruby zwolniła kroku. Przy drzwiach stał
jakiś mężczyzna. Był
wysoki i zniszczony. Mężczyzna, który ubierał się dla kobiet: szare spodnie, różowa
koszula i elastyczne
granatowe szelki. Włosy miał siwe, przerzedzone. Ruby zauważyła, że wciąż przesuwa
po nich dłonią, jakby
chcąc się upewnić, że nadal je ma.
Kiedy się zbliżyła, spojrzał na nią i przymrużywszy czarne oczy, penetrował ją
wzrokiem.
- Czy pani Ruby Bridge?
Zatrzymała się. Mylnie oceniła odległość między nimi i teraz znalazła się o krok za
blisko. Wokół
mężczyzny czuła słodki piżmowy zapach. Zbyt szczodrze oblał się wodą kolońską.
Spostrzegła, że go
zaniepokoiło to, iż naruszyła jego przestrzeń osobistą.
Cofnął się o krok i chrząknął, w ten sposób delikatnie przypominając, że zadał jej
pytanie.
- A kto chce to wiedzieć?
Uśmiechając się, jakby dokładnie tego oczekiwał z ust Ruby Bridge, wyciągnął do
niej rękę.
- Jestem doktor Leonard Allbright, lekarz pani matki.
- A gdzie pański biały kitel?
- Jestem jej psychiatrą.
Zdziwiło to Ruby. Nie potrafiła sobie wyobrazić, że matka mogłaby przed kimś
odsłaniać swoje wnętrze.
- Naprawdę?
- Właśnie z nią rozmawiałem i opowiedziała mi o waszej... umowie. - Ostatnie słowo
było zabarwione
goryczą. - Znam waszą przeszłość, pomyślałem więc, że uprzedzę panią, jak kruchą
osobą jest jej matka.
- Hm, hm, doktorze, jest pan żonaty? Na pobrużdżonej twarzy lekarza pojawił się
wyraz bólu.
- Nie. A dlaczego pani pyta?
- Moja mama kolekcjonuje mężczyzn, którzy uważają ją za kruchą. Naprawdę jest taka
jak dziewczyny u
Tennessee Williamsa.
Allbright nie wyglądał na zadowolonego z tej uwagi.
- Dlaczego pani zaproponowała, że się nią zaopiekuje?
- Proszę posłuchać, doktorze. Kiedy już będzie po wszystkim, może pan zadawać Norze
dowolne pytania.
Zapłaci panu ogromne honorarium za słuchanie jęków nad sobą z powodu podłej córki,
która ją zdradziła.
Ale ja nie mam ochoty z panem rozmawiać.
- „Zdradziła” to brzmi interesująco.
- Jeżeli to już wszystko... - uniknęła odpowiedzi Ruby.
Sięgnął do kieszeni i wyciągnął małe srebrne puzderko ze złotymi inicjałami LOA.
Były w nim elegancko
ułożone drogie wizytówki. Podał jej jedną.
- Nie wiem, czy to dobry pomysł, żeby pani opiekowała się Norą. Zwłaszcza w jej
obecnym stanie ducha.
Ruby wzięła wizytówkę i zatknęła za gumę legginsów.
- Tak? A to dlaczego?
Przyglądał jej się przez chwilę, coraz bardziej marszcząc z niezadowolenia brwi.
- Długie lata nie widywała pani matki ani z nią nie rozmawiała. I czuje pani do
niej złość. Biorąc pod
uwagę... co jej się zdarzyło, mogłaby to być niedobra mieszanka. Może nawet
niebezpieczna.
- Jak to niebezpieczna?
- Nie zna jej pani. A jak już mówiłem, jest teraz kruchą osobą...
- Doktorze, mieszkałam z nią przez szesnaście lat. A pan rozmawiał z nią raz w
tygodniu przez... rok, dwa
lata?
- Przez piętnaście lat.
Ruby otwarła usta ze zdziwienia.
- Piętnaście? Przecież kiedyś wszystko było w porządku.
- Czyżby?
Po tym jego pytaniu poczuła się zdezorientowana. Przed piętnastoma laty Ruby
wszystko dobrze się
układało, chodziła, wyśpiewując Matce Boskiej, obwieszona krzyżykami, i wyobrażając
sobie, że jej życie
potoczy się podobnie jak w dzieciństwie, że rodzina zawsze będzie razem.
- Pani matka niewiele mówi o sobie - ciągnął Allbright - i jak już nadmieniłem,
jest krucha. Chyba zawsze
musiała być taka. Pani oczywiście jest przeciwnego zdania. - Zrobił krok do przodu.
Tym razem Ruby miała
wrażenie, że jest osaczona. Zesztywniała, nie chcąc ustąpić ani o milimetr. - Kiedy
pani matka wpadła na
drzewo, jechała z prędkością prawie stu dwudziestu kilometrów na godzinę. I tego
samego dnia załamała jej
się kariera zawodowa. Chyba jedno z drugim ma związek.
Ruby zdumiała się, że nie przyszło jej to do głowy. Przeszył ją dreszcz.
- Chce pan powiedzieć, że próbowała się zabić?
- Chcę powiedzieć tylko tyle, że jedno z drugim może mieć związek. To niebezpieczne
35
prawdopodobieństwo.
Ruby ciężko odetchnęła. Nagle uświadomiła sobie, że może to niedobry pomysł wziąć
odpowiedzialność
za matkę, choćby tylko na kilka dni. Nikt niezrównoważony psychicznie nie powinien
być jej powierzony -
przecież, do diabła, pod jej opieką nie mogła przeżyć nawet z ł o t a r y b k a.
- Nie zna pani swojej matki. Proszę o tym pamiętać.
Ta uwaga sprowadziła Ruby na ziemię.
- A czyja to wina? Nie ja sobie poszłam.
Spojrzał na nią wzrokiem, który często zdarzało jej się w życiu widzieć. No,
świetnie - pomyślała -
sprawiam zawód zupełnie nieznajomym ludziom.
- Nie zrobiła tego pani - powiedział zrównoważonym tonem. - Ale też nie ma pani już
szesnastu lat.
Ruby powinna była wynająć większy samochód, taki jak hummer czy winnebago. Minibus
był dla niej i
Nory za maty. Siedziały ściśnięte obok siebie na dwóch przednich siedzeniach. Przy
zasuniętych szybach
było okropnie duszno. Poza tym nie pozostawało im nic innego, jak tylko rozmawiać.
Ruby nastawiła głośno radio. Samochód wypełnił dźwięczny głos Celine Dion, która
śpiewała coś o
miłości czekającej tych, którzy w nią wierzą.
- Czy mogłabyś ściszyć? - spytała Nora. - Zaczyna mnie boleć głowa.
Ruby zerknęła w bok. Nora wyglądała na zmęczoną; jej skóra, normalnie blada, teraz
wydawała się
przezroczysta jak cieniutka porcelana. Zapadnięte skronie poznaczone były siateczką
żyłek. Zwróciła głowę
w stronę Ruby i usiłowała się uśmiechnąć, ale usta jej tylko zadrżały, zamknęła
oczy i oparła się o szybę.
K r u c h a.
Myśl ta nie wzbudzała w Ruby czułości. Nie znała jej z doświadczenia. Matka zawsze
była ze stali. Nawet
jako dziewczynka wiedziała, że jest silna. Inne dzieci, kiedy wystawiano im oceny
semestralne, bały się
ojców. A obie córki Bridge’ów żyły w strachu, że zawiodą matkę.
Wprawdzie nigdy ich jakoś szczególnie nie karała ani nie krzyczała na nie, lecz to
było jeszcze gorsze.
„Rozczarowujesz mnie, Ruby Elizabeth... kobiety, które idą na łatwiznę, nie mają
łatwego życia”.
Ruby nigdy nie rozumiała, co to dokładnie jest łatwizna ani dokąd prowadzi, lecz
wiedziała, że to coś
niedobrego. Prawie tak samo niedobrego jak „oszukiwanie siebie”, czego Nora również
nie cierpiała.
„Prawda nie znika, kiedy zamykasz na nią oczy” - to było następne z ulubionych
powiedzeń matki.
Oczywiście, to wszystko Ruby pamiętała z czasów „przed”. Później nikt w rodzinie
nie przejmował się
sprawianiem zawodu Norze Bridge. A Ruby wręcz wychodziła ze skóry, by tylko na tym
się koncentrować.
- Ruby! Muzyka!
Wyłączyła radio. Zapadła cisza i słychać było tylko miarowy szum wycieraczek na
przedniej szybie.
Kilka kilometrów od centrum Seattle szare miejskie zabudowania ustąpiły miejsca
różnym niskim, krytym
płaskimi dachami supermarketom. Jeszcze kilka kilometrów dalej i samochód jechał
wśród pól uprawnych.
Po obu stronach autostrady rozciągały się w oddali wzgórza porosłe drzewami, a
bliżej cieszyły oko soczyste
zielone pastwiska. Nad doliną wznosił się przedzielony na pół kłębem mgły, podobny
do porcji lodów szczyt
Mount Baker.
Kiedy przejeżdżały przez senne miasteczko Mount Vernon, Ruby dodała gazu, obawiała
się bowiem, że jej
matka zrobi jakąś intymną uwagę w rodzaju: „Pamiętasz, jak w czasie festiwalu
jeździłyśmy na rowerach
wśród pól tulipanów?” Lecz kiedy zerknęła w bok, okazało się, że Nora śpi. Ruby
odetchnęła z ulgą i
zwolniła. Dobrze było jechać dalej bez obawy, że ktoś ją obserwuje.
W Anacortes, malutkim nadmorskim miasteczku, które przycupnęło na brzegu, kupiła
bilet na prom w
jedną stronę i ustawiła samochód w kolejce. Sezon turystyczny dopiero się zaczynał,
za dwa tygodnie będzie
się czekać z pięć godzin.
Niecałe pół godziny później do brzegu przybił prom, syrena żałobnie zahuczała i
samochody, rowery oraz
pasażerowie piesi opuścili pokład.
Mężczyzna z obsługi, w pomarańczowej kamizelce, skierował samochód Ruby na rufę,
gdzie zaparkowała,
zaciągając hamulec ręczny; pierwszy samochód w drugim rzędzie, doskonale miejsce.
Rozdziawiona owalna
gardziel promu była oszklona, co tworzyło ramę pięknego pejzażu.
Padał deszcz, krople nieustannie bębniły o blachę. Wodniste szare niebo zlewało się
z morzem,
przedzielone tylko smugą węgla, cienką jak kreska zrobiona ołówkiem do oczu. Na
rozkołysaną czerwoną
boję wczołgiwały się jedna przez drugą foki o szczenięcych mordkach, by znaleźć
wygodne miejsce.
Ruby wysiadła z samochodu i poszła na górę. Kupiła w kafeterii kawę z mlekiem i
wyszła na pokład.
Był pusty. Deszcz przestał padać, tylko panowała gęsta mgła. Na poręczach wisiały
krople wody, deski
pokładu zrobiły się śliskie od wilgoci. Rozległ się ryk syreny obwieszczający, że
prom odpływa.
Ruby przesunęła palcami po mokrej poręczy i nagle musiała się jej uchwycić, bo
wstrząsnął nią zimny
36
dreszcz. Przed nią zawisło w powietrzu kilka dzielnych mew, rozpostartymi
skrzydłami utrzymując się na
falach powietrza. Głośno pokrzykiwały, domagając się jedzenia.
Na morzu jak z cynfolii rozsiane były wyspy soczystej zieleni, odcinające się od
gładkiej srebrnej wody
rzeźbionymi w granicie brzegami. Błyszczące czerwone różaneczniki wychylały się w
morze, nieustępliwie
wczepione korzeniami w cienką warstwę ziemi. Gdzieniegdzie widać było domy, lecz
wyspy wydawały się
opustoszałe.
Zamknęła oczy, wdychając znajome słone morskie powietrze. W ósmej klasie zaczęła
pływać promem do
szkoły, startując z Friday Harbour na wyspie San Juan. Wspomnienia z liceum były
nierozerwalnie związane
z tym promem...
Razem z Deanem stali zwykle właśnie w tym miejscu, na samej rufie, nawet kiedy
padało.
D e a n. Dziwne, że wcześniej o nim nie pomyślała.
A może wcale nie takie dziwne. Nie widziała go od ponad dziesięciu lat, a
wspomnienia nadal były
bolesne.
Po odejściu matki Ruby uważała, że już nic bardziej nie może jej boleć. A Dean ją
nauczył, że w ludzkim
sercu zawsze jest miejsce na ból. Potem myślała o nim od czasu do czasu. Niekiedy
budząc się w środku
gorącej, samotnej nocy, z mokrymi policzkami, wiedziała, że śnił jej się właśnie
on. Wiedziała od Caroline
(a ona od Nory), że poszedł w ślady swojej matki i zarządzał teraz imperium. Ruby
od początku
przewidywała, że tak będzie.
Wreszcie prom zbliżał się do brzegów Wyspy Lata. Zaryczała syrena i przez głośnik
rozległ się głos
kapitana, który wzywał pasażerów do zajęcia miejsc w samochodach.
Ruby zbiegła na dół i wskoczyła do minibusu.
Kapitan wyłączył silniki i prom dopływał do czarnego poobijanego nabrzeża. Na
najbliższej palisadzie
krzywo wisiał zniszczony napis, który był stary już w dzieciństwie Ruby. WYSPA LATA
WITA.
Z malutkiego niby szafa budynku przystani wyszła kobieta i stała, patrząc, jak prom
dopływa. Miała na
sobie brązową suknię do ziemi, bez kołnierza i mankietów; na szyi wisiał na grubym
łańcuchu ozdobny
srebrny krzyż. Machając do kilku pieszych pasażerów zgromadzonych na rufie tuż przy
poręczy, ciągnęła
poszarpaną, grubą jak ręka linę, którą przycumowała prom.
- O Boże! - budząc się, wykrzyknęła Nora - czy to siostra Helen?
Ruby też się zdumiała. Wprawdzie siostry zawsze dozorowały transport promowy na
Wyspie Lata, lecz
stwierdzić, że nic się nie zmieniło, było naprawdę poruszające.
- Niesamowite, prawda?
Nora westchnęła, jakby była zmęczona, i zastanawiała się, czy stałość nie jest
rzeczą dobrą. A może
podobnie jak Ruby właśnie sobie uświadomiła, jak to będzie tu, w tym miejscu tylu
bolesnych przeżyć.
Ruby zjechała z promu, minęła pocztę i sklep wielobranżowy. Uderzyło ją przede
wszystkim to, że nie
dostrzegła żadnych istotnych zmian. Czuła się tak, jakby odbyła podróż statkiem,
cofając się w przeszłość.
Na Wyspie Lata wciąż był 1985 rok. Gdyby włączyła radio, nadal pewnie by śpiewali
Cyndi Lauper czy
Rick Springfield...
Dlatego tak długo tu nie wracała.
Droga skręciła, wspięła się na wzgórze i spłynęła w zieloną dolinę.
Po lewej pejzaż przypominał obraz Moneta - tany złotej trawy, zielone drzewa i
zblakłe srebrne niebo. Po
prawej rozciągała się zatoka Bottleneck, na której krańcu wznosił się garb
porośniętej drzewami zielonej
Wyspy Shawa. Na kamienistą plażę wciągnięto kiedyś szare, zniszczone łodzie
rybackie, teraz już co
najmniej przez jedno pokolenie zapomniane. Na lekko falującym morzu kołysało się
kilka lśniących
żaglówek, należących głównie do nielicznych Kalifornijczyków. Byli dostatecznie
odważni, by kupować
domy letnie na tej zbyt spokojnej wyspie, gdzie nie można mieć pewności, czy
wystarczy wody pitnej i czy
nie zawiedzie elektryczność, której przewody zdane były na wiatr.
Z drogi widać było nieliczne wiejskie domy. Szczycono się, że wyspa ma dwa i pół
tysiąca hektarów
powierzchni, lecz stałych mieszkańców tylko stu. Nawet w lecie, kiedy przybywali z
kontynentu właściciele
położonych w głębi wyspy domów letnich, liczba mieszkańców nie sięgała trzystu.
Wszystko tu było inne niż w Kalifornii. Hip hop tutaj to nie rodzaj muzyki, tylko
kicanie zająca, a do
znajomych zajeżdżało się w drodze do miasta.
Nora wyjrzała przez pocętkowaną przez deszcz szybę i oparła o nią głowę. Zmarszczki
wokół ust tak się
pogłębiły, że wyglądała, jakby się skrzywiła.
- Kiedy przyjechałam tu pierwszy raz... nie, to bez znaczenia...
Ruby zbliżała się do drogi wiodącej w stronę plaży. Zamiast jednak skręcić zdjęła
nogę z gazu i zatrzymała
samochód. Niedopowiedziane przez matkę zdanie sugerowało jakieś tajemnice...
sprawy, o których się nie
mówiło, a to Ruby się nie podobało.
37
Doktor Allbright wspomniał o piętnastu latach. Prowadził Norę przez piętnaście
lat... i żadne z nich o tym
nie wiedziało.
- Co mówiłaś?
Nora zaśmiała się figlarnie.
- Nic takiego.
- Jak nic, to nic. - Ruby przewróciła oczami. Po co się w ogóle przejmowała?
Położyła stopę na pedale gazu, włączyła kierunkowskaz i skręciła w stronę plaży.
Wąska jednopasmówka
wiła się jak wąż wśród potężnych drzew. Chociaż było popołudnie, wcale na to nie
wyglądało. Gałęzie
drzew uginały się pod ciężarem deszczu i na drodze było ciemno. Od czasu do czasu
pojawiały się na
poboczach małe, zarośnięte chwastami zatoczki, do których można było zjeżdżać, by
przepuścić samochód
jadący z naprzeciwka.
W końcu znalazły się w alejce prowadzącej do domu. Po obu jej stronach stały na
straży dwa derenie.
Żużel, którym kiedyś była wysypana, już dawno temu zmieszał się z ziemią.
Ruby skierowała się pod dom. O podwozie zaszorowała wysoka do kolan trawa wyrosła
środkiem
przejazdu. Na końcu szpaleru drzew Ruby zahamowała.
I przez upstrzoną kroplami deszczu przednią szybę patrzyła na dom, w którym
spędziła dzieciństwo.
Był oszalowany grubymi białymi deskami, a wokół okien czerwieniły się obramowania.
Z jednej strony
dziadkowie zrobili dla wnucząt dobudówkę, trzy pozostałe otulała weranda. Dom stał
na owalnej polance
wybiegającej ku morzu. Teraz, w połowie czerwca, soczysty trawnik miał kolor
limony. Ruby pamiętała, że
kiedy nastanie kanikuła, trawa będzie wybujała i nabierze bogatego odcienia
wypolerowanego złota. Na
obwodzie rosły rozłożyste różaneczniki.
- O Boże - szepnęła, wchłaniając to wszystko.
Dom ogrodzony był białym płotem tworzącym prostokąt, na którym mieściły się ładne
podwóreczko i
ogródek, teraz bujnie kwitnący.
Najwyraźniej Caroline opłacała ogrodnika, żeby dbał o posesję. Wyglądało tak, jakby
rodzina Bridge była
tu przed sezonem, a nie ponad dziesięć lat temu.
Ruby westchnęła znużona i wysiadła z samochodu.
Morze szumiało chrapliwie. Ptaki ćwierkały, zdumione wizytą niespodziewanych gości.
Ale tu, daleko na
północ, nie docierały żadne miejskie odgłosy, nie było słychać klaksonów, pisku
opon ani odrzutowców
przecinających niebo.
Wyspa zawsze była oderwana od świata. I chociaż Ruby bardzo nie chciała się do tego
przyznać, czuła się
tu swojsko. Czas na wyspie wydawał się wieczny, nie odliczano go pokoleniami. Jego
upływ widać było w
wygładzonych przez morze ostrych kawałkach potłuczonego szkła, odmierzano go
przypływami i
odpływami morza, które rzeźbiły linię brzegu.
Ruby obeszła od tyłu samochód, wyciągnęła wózek, podjechała nim pod drzwi pasażera
i pomogła Norze
wysiąść. Chwyciła za obciągnięte gumą rączki i popchnęła przed siebie wózek z
matką. Przy furtce
przystanęła, podniosła haczyk, który zabrzęczał, i furtka otworzyła się ze
zgrzytem.
Obejrzała się i dopiero teraz zobaczyła, jaka matka jest blada. Nora dotknęła
obluzowanej sztachety, z
której odpadł purchel farby w kształcie serca i osiadł na trawie. Spojrzała na
córkę wilgotnym wzrokiem.
- Pamiętasz to lato, kiedy razem z Caro pomalowałyście każdą sztachetę na inny
kolor? Gdy skończyłyście,
wyglądałyście jak tęczowe ludki.
- Nie pamiętam - odparła Ruby, ale przez ułamek sekundy widziała na swoich nogach
upstrzone
kolorowymi farbami tenisówki. Wściekało ją, jak łatwo tutaj przypominają się dawne
chwile, jak łatwo
wracają niemal namacalne wspomnienia. Nic się tu nie zmieniło, ale ona sama, Ruby,
była zupełnie inną
osobą i zupełnie nie pasowała do tego bajkowego domu.
Podeszła kawałek pod górę, po czym wróciła na miejsce za wózkiem matki. Ostrożnie
poprowadziła go
koleinami aż pod werandę. Wtedy matka powiedziała:
- Pozwolisz mi tu chwilkę posiedzieć? A ty, jeśli chcesz, wejdź do środka. - Wyjęła
z kieszeni klucz i
podała go Ruby. - Gdy wrócisz, opowiesz mi, jak tam wygląda.
- Wolisz siedzieć na deszczu niż wejść do domu?
- Mniej więcej tak można powiedzieć.
Ruby weszła na werandę. Szerokie deski podłogi uginały się pod jej ciężarem jak
klawisze fortepianu,
melodyjnie trzeszcząc i pojękując.
Wsunęła klucz w zamek. T r z a s k.
- Poczekaj! - zawołała matka.
Ruby odwróciła się i zobaczyła na twarzy Nory uśmiech, ale ponury, jakby matka
zgrzytała zębami.
- Chyba... wejdźmy tam razem.
38
- Jezu, nie róbmy z tego opery. Mamy tylko wejść do starego domu. - Gdy otworzyła
drzwi na oścież, na
moment ukazały jej się zgromadzone tam cienie przeszłości. Wróciła do matki.
Wepchnęła wózek na
werandę, uderzyła o drewniany próg i wjechała do wewnątrz.
Meble stłoczone pośrodku pokoju, przykryte starymi prześcieradłami, wyglądały jak
duchy. Ruby
pamiętała, że każdej jesieni okrywali meble tymi prześcieradłami, strzepując je
najpierw w powietrzu. Do
rodzinnego rytuału należało zamykanie domu na zimę.
Mimo że od dłuższego czasu nikt tu nie mieszkał, nie było oznak zaniedbania. Kurz
na białych
prześcieradłach nie mógł mieć więcej niż kilka tygodni.
- Caroline dobrze się opiekuje domem... Jestem zaskoczona, że wszystko stoi na
swoim dawnym miejscu. -
W głosie Nory pobrzmiewało zdziwienie i lekki żal. Jakby podobnie do Ruby miała
nadzieję, że Caroline
zamalowała przeszłość.
- Znasz Caro - odezwała się Ruby. - Lubi, by wszystko ładnie wyglądało.
- To uwaga nie fair. Ona...
Ruby gwałtownie się odwróciła.
- Chyba nie będziesz mi tłumaczyć, jaka jest moja siostra.
Norze zamknęły się usta. Kichnęła. Drugi raz. Oczy jej łzawiły.
- Mam alergię na kurz. Wiem, że jest go tu niewiele, ale jestem bardzo wrażliwa.
Będziesz musiała od razu
wytrzeć kurze.
Ruby spojrzała na matkę.
- Masz złamaną nogę, nie rękę.
- Nie mogę wycierać kurzu. Mam alergię.
Ruby jeszcze nigdy nie słyszała lepszej wymówki od sprzątania.
- W porządku. Ja to zrobię.
- I weź odkurzacz... w dywanach jest pełno kurzu.
- Naprawdę? Nigdy bym nie pomyślała.
Nora na szczęście się zarumieniła.
- Przepraszam. Na chwilę zapomniałam, że nie jesteś... nieważne.
Ruby na nią spojrzała.
- Nie jestem już dzieckiem, a między innymi odkurzania musiałyśmy się z Caroline
nauczyć, kiedy nas
opuściłaś.
Dostrzegła w oczach Nory bolesny wyraz, który sprawił, że matka nagle wyglądała
staro i krucho.
Znów to słowo. Ruby nie miała ochoty oglądać takiej matki, chwyciła więc wózek i
popchnęła go na
środek pokoju. Wjechała na stary wschodni dywan, który wygłuszył metaliczne zgrzyty
kółek i całkiem je
wyciszył.
- Chyba będę musiała spać w waszym starym pokoju, bo przecież w żaden sposób nie
wejdę na górę.
Ruby sumiennie zawiozła Norę do sypialni na dole. Stały tam dwa takie same łóżka
nakryte narzutami.
Przedzielało je okno z zasłonkami z kretonu. W drewnianej, malowanej skrzyni
mieściło się prawie całe
dzieciństwo Ruby.
Tapeta wciąż była ta sama - w bladoróżowe małe różyczki. Kiedyś w dzieciństwie
wybrały ją razem z
Caroline.
Ruby zablokowała uczucia. Zerwała narzuty. W powietrze wzbił się kurz i matka
zaczęła kaszleć. Ruby
otworzyła okno, wpuszczając odgłosy fal bijących o brzeg.
- Może położę się na chwilkę - powiedziała Nora, kiedy kurz opadł. - Cały czas
walczę z bólem głowy.
Ruby skinęła głową.
- Wstaniesz sama z wózka?
- Chyba muszę się tego nauczyć.
- Chyba tak. - Ruby skierowała się do drzwi.
Już prawie wychodziła, kiedy głos matki ją zatrzymał.
- Dzięki, naprawdę to doceniam.
Ruby czuła, że powinna powiedzieć coś miłego, ale nic nie przychodziło jej na myśl.
Była cholernie
zmęczona, a poza tym wspomnienia w tym pokoju brzęczały jej nad głową jak komary.
Skinęła tylko i
wyszła, zatrzaskując za sobą drzwi.
7
Dean rzucił torbę z ubraniami na podłogę w swojej starej sypialni i usiadł na końcu
łóżka.
Wszystko było na swoim dawnym miejscu. Na komodzie stały stłoczone, pokryte kurzem
nagrody za
39
wygrane mecze baseballowe i piłki nożnej, na kremowych ścianach wisiały plakaty o
pożółkłych,
pozwijanych brzegach. Gdyby otworzył skrzynię z zabawkami, znalazłby tam wszystkie
pamiątki - G.I.
Joego w walce kung-fu, Rock ‘Em-Sock ‘Em Robots i może nawet stary zestaw Erector.
Nad biurkiem
wisiał ozdobiony autografem proporczyk „Kibicujcie Seahawkesom”, pamiątka wizyty
Jima Zorna w
tutejszej szkole podstawowej.
Dean, wyjeżdżając stąd, niczego nie zabrał, nawet zdjęcia Ruby. Z w ł a s z c z a
jej zdjęcia. Wstał i
przeszedł przez pokój. Schyliwszy się, zaczął wysuwać dolną szufladę komody, która
z głośnym
skrzypieniem w końcu się otworzyła.
Wszystko w niej było tak samo ułożone czy rozrzucone, jak zostawił: pamiątki
związane z Ruby. Zdjęcia
oprawione i nieoprawione, muszelki, które razem zbierali na plaży, kilka uschłych
kwiatków z butonierki.
Wsunął rękę w ten bałagan i wyciągnął pasek czarno-białych zdjęć - serii zrobionej
kiedyś w automacie na
wiejskim jarmarku odbywającym się na wyspie. Ruby na zdjęciach siedziała Deanowi na
kolanach, oplatając
go mocno ramionami, z głową przy jego głowie. Na jednym się uśmiechała, na drugim
marszczyła brwi, na
trzecim pokazywała język do niewidocznego obiektywu. Na ostatnim się całowali.
Już samo wspomnienie Ruby było bolesne, a oglądanie tych fotografii z dzieciństwa
raniło go niczym
przetykane kawałki szkła. Zaczynali razem jako dzieci, najlepsi przyjaciele w
przedszkolu. Potem przeżyli
słodką, lecz bolesną pierwszą miłość, wyrzuceni na skalisty, samotny brzeg. Dean
pamiętał ten koniec i to
mu wystarczało.
Wrzucił zdjęcia z powrotem do szuflady i zasunął ją kopnięciem nogi. Ktoś zapukał
do drzwi, poszedł więc
otworzyć. W progu stała Lottie, ściskając w rękach dużą plastikową torebkę.
- Idę do sklepu - oznajmiła. - Lodówka nie mrozi lodu, a potrzebna nam cała torba.
- Ja pójdę...
- Skądże znowu! Musisz się zająć Erikiem. - Uśmiechając się, wcisnęła mu w rękę
kieliszek do szampana,
w którym był gęsty różowy płyn. - To lekarstwo twojego brata. Musi je teraz zażyć.
Do zobaczenia.
I zostawiła go, mężczyznę w chłopięcym pokoju, z antybólowym środkiem w kieliszku
do szampana.
Powoli ruszył do pokoju Erica. Drzwi zastał zamknięte. Długo na nie patrzył,
pamiętając, że kiedyś tak nie
było. Zawsze wpadali nawzajem do swoich pokoi, kiedy tylko mieli na to ochotę.
Wreszcie przekręcił gałkę i
wszedł do środka. Uderzyło go duszne i gorące powietrze. Zasłony były zaciągnięte.
Eric spał. Dean
cichutko podszedł do stolika nocnego, postawił na nim kieliszek i zaczął wracać.
- Mam nadzieję, że to moja viagra - odezwał się sennym głosem Eric. W sekundę łóżko
jakby ożyło,
częściowo podnosząc się niemal do pionu, tak że Eric prawie usiadł.
- Tak naprawdę to przyniosłem ci podwójne cuervo gold z dodatkiem peptobismolu, byś
nie tracił czasu.
Eric się roześmiał.
- Widzę, że nigdy nie dasz mi zapomnieć pożegnalnego przyjęcia Mary Anne.
- To był wieczór, który okrył się niesławą. - Dean otworzył okna i rozsunął
zasłony. Ukazał się szary
deszczowy dzień, do pokoju wpadało niewiele światła.
- Dzięki. Lottie jest cudowna, ale myśli, że potrzebny mi tu spokój. A ja nie
miałem odwagi powiedzieć jej,
że się boję ciemności, bo cholernie przypomina trumnę. - Szeroko się uśmiechnął. -
W której niedługo się
znajdę.
Dean spojrzał na niego.
- Nie mów o tym.
- O śmierci? Dlaczego? Przecież umieram i nie boję się tego. Do diabła, jeszcze
jeden taki tydzień, a nie
będę się już mógł doczekać. - Spojrzał na Deana łagodnie. - O czym mam mówić? O
następnym sezonie
Marinerów? Następnej olimpiadzie? A może pogadamy o długofalowych skutkach
ocieplenia globalnego? -
Eric z ciężkim westchnieniem opadł na poduszki. - Kiedyś byliśmy sobie tacy bliscy.
- Wiem - odezwał się Dean, podchodząc do łóżka. Zobaczył, że Eric stara się lekko
przekręcić, by móc
patrzeć na niego, ale nagły ból sprawił, że krew odpłynęła mu z twarzy. - Masz -
szybko powiedział, podając
mu lekarstwo.
Eric wziął kieliszek drżącymi rękami i zbliżył go do bladych ust. Krzywiąc się,
połknął płyn i wytarł usta
wierzchem kościstego nadgarstka. Usiłował się uśmiechnąć.
- Zabiłbym za to, by móc teraz wypić margaritę w Łajbie Raya... i zjeść talerz
małży...
- Tequila i mięczaki... z twoją tolerancją na alkohol? Przykro mi, kolego, ale
będziesz musiał to sobie
darować.
- Nie mam już siedemnastu lat - zauważył Eric. - I nie piję aż do porzygania się.
Dean szybko zdał sobie sprawę, jak bardzo oddalili się od siebie - znali się jako
chłopcy, ale jako
mężczyźni byli sobie zupełnie obcy.
- Pomoże ci ten środek przeciwbólowy? - spytał Dean.
40
- Pewnie. Za dziesięć minut będę przeskakiwać wysokie budynki za jednym zamachem. -
Zmarszczył brwi.
- Ale właściwie co to jest jeden zamach? I dlaczego nigdy nie zadałem sobie tego
pytania?
- Cokolwiek to znaczy, na pewno lepsze jest niż latanie. Nawet pierwsza klasa
zeszła na psy. Miałem tu
beznadziejny lot.
Eric się uśmiechnął.
- Nawet pierwsza klasa zeszła na psy? Mówisz to wydziedziczonemu nauczycielowi
szkoły średniej?
- Przepraszam, po prostu tak sobie gadam.
- Nie rób tego, umieram, nie potrzebuję wypełniacza czasu. Dean, przecież całe
dorosłe życie spędziliśmy,
rozmawiając o wszystkim, tylko nie o tym, co istotne. Wiem, że to dziedziczne, ale
ja już nie mam czasu.
- Jeżeli jeszcze raz mi przypomnisz, że umierasz, przysięgam na Boga, że sam cię
zabiję.
- Dzięki Bogu! - zaśmiał się Eric. - Po raz pierwszy od dziesięciu lat mój brat
przypomina dawnego. Cieszę
się, że jednak się uchował.
Dean odrobinę się rozluźnił.
- Dobrze, że się śmiejesz. Minęło wiele lat. Podszedł do stojącej przy łóżku
komody, na której stało kilka
zdjęć. Większość przedstawiała ich dwóch jako chłopców. Lecz na jednym było ich
trzech - oprócz nich
jeszcze chłopak z drużyny futbolowej. Stali spleceni ramionami, uśmiechnięci od
ucha do ucha. Zdjęcie było
całkiem zwyczajne, ale teraz, myśląc o Ericu, zastanawiał się, czy ta różnica
między nimi istniała od zawsze
i czy on po prostu n i e z a u w a ż y ł czegoś, co było oczywiste.
- Szkoda, że ci powiedziałem, iż jestem gejem - odezwał się Eric.
Dean miał wrażenie, że brat czyta w jego myślach. Powoli zwrócił się w jego stronę.
Nie był gotów do tej
rozmowy, lecz nie miał wyboru. Eric rzucił go na głęboką wodę, musiał więc płynąć.
- Chyba trudno jest utrzymać w tajemnicy coś takiego jak mieszkanie z drugim
mężczyzną.
- Często ludzie trzymają takie sprawy w tajemnicy. Ja byłem naiwny. Właściwie
bardzo chciałem ci o tym
powiedzieć. - Eric uniósł głowę z poduszki i z wytężeniem przypatrywał się bratu. -
Wiedziałem, że rodzice
tego nie zaakceptują. Ale ty... - Głos lekko mu się załamał. - Nie przewidziałem,
że ty też. Złamałeś mi
serce.
- Naprawdę nie chciałem.
- Przestałeś do mnie dzwonić.
Dean westchnął, zastanawiając się, jak to wszystko powiedzieć.
- Byłeś w college’u i nie miałeś pojęcia, jak tu wyglądała sytuacja. Po pierwsze, w
rodzinie Bridge
skończyła się sielanka. I to zawisło nad nami wszystkimi. A potem... rozstałem się
z Ruby.
- Zawsze się zastanawiałem, co się stało między wami. Myślałem...
- Było to straszne. - Dean szybko odpowiedział, nie chcąc się zagłębiać w bolesne
wspomnienia. -
Zadzwoniłem do mamy i powiedziałem, że chcę się przenieść do Choate. Poznałem tam
paczkę bogatych
snobów z tak zwanej elity. Nienawidziłem tego miejsca. Nie potrafiłem się z nikim
zaprzyjaźnić. Ale co
niedziela wieczorem dzwonił mój brat i dzięki tej jednej chwili mogłem później
przeżyć cały tydzień. Aż
pewnej niedzieli zapomniałeś zadzwonić. - Dean pamiętał, jak czekał wtedy przy
telefonie, a potem w
następną niedzielę i jeszcze następną. - A gdy w końcu zadzwoniłeś, powiedziałeś mi
o Charliem.
- Czułeś się porzucony - cicho zauważył Eric.
- Więcej. Czułem się tak, jakbym cię wcale nie znał, jakby wszystko, co mi mówiłeś,
było kłamstwem. I o
niczym innym nie chciałeś teraz mówić, tylko o Charliem. - Dean wzruszył ramionami.
- Miałem
siedemnaście lat i leczyłem złamane serce. Nie chciałem słuchać o twoim życiu
miłosnym. Wystarczyło mi,
że prowadziłeś je z innym mężczyzną, było to dla mnie trudne.
Eric zapadł się w poduszki.
- Kiedy przestałeś do mnie dzwonić, uznałem, że mnie znienawidziłeś. Potem zacząłeś
pracować w
rodzinnej firmie, więc cię skreśliłem. Nigdy się nie zastanawiałem, jak to wszystko
wyglądało z twojej
strony. Przepraszam.
- Ja też przepraszam.
- Dokąd ma nas zaprowadzić to przepraszanie?
- Kto wie, u diabła? Jestem tu. To nie wystarczy?
- Nie.
Nagle Dean zrozumiał, o co chodzi Ericowi.
- Chcesz, bym pamiętał, jacy byliśmy, jaki ty byłeś... i potem patrzył, jak
umierasz. Z mojego punktu
widzenia nie wygląda na to, że chcesz, bym się odczepił.
Eric położył zimną, drżącą rękę na dłoni brata.
- Chcę, by ktoś z rodziny mnie kochał, kiedy jeszcze żyję. To tak wiele? - Zamknął
oczy, jakby rozmowa
go wyczerpała. - Do diabła... za bardzo pędzę. Potrzebny mi jeszcze czas. Zostań
tu, dopóki nie zasnę...
41
możesz to dla mnie zrobić?
- Oczywiście - wykrztusił Dean przez ściśnięte gardło. Pozostał przy łóżku, dopóki
brat nie zaczął
regularnie oddychać przez otwarte usta. Nadal jednak nie wiedział, co miałby
powiedzieć. Oddałby cały
swój majątek, wszystko, co ma i na co mógłby się zapożyczyć, w zamian za jedno - za
czas, o którym nigdy
nie myślał, że może Ericowi zabraknąć.
Kiedy Nora po wizycie w łazience wróciła do sypialni, kręciło jej się w głowie i
brakowało powietrza w
płucach. Przeniosła się na łóżko i oparła o skrzypiące drewniane wezgłowie.
Wiedziała, że powinna podchodzić do Ruby w rękawiczkach, z szacunkiem traktować jej
ból (nigdy nie
zapomniała, że córka cierpi przez nią) i pozwolić, by to córka podejmowała pierwsze
kroki, które miałyby
prowadzić do pojednania. Nie chciała niczego wymuszać, nawet gdyby miało to być dla
niej bolesne.
Ruby jednak zawsze była w stanie wydobyć z niej wszystko, co najgorsze. Nawet w
dobrych czasach
młodsza córka miała taki sposób mówienia niektórych rzeczy, jakby głaskała ją pod
włos. I często obie na
koniec powiedziały coś, czego potem żałowały. Za każdym razem chłodno wypowiedziane
przez Ruby jej
imię zadaje kolejny cios w serce. W taki sposób córka przypominała, że są sobie
obce.
M u s i s z z a c h o w a ć s p o k ó j. I, n a m i ł o ś ć b o s k ą, n i e m ó w,
c o m a r o b i ć... a n i n i e
u d a w a j, ż e j ą z n a s z.
Gdyby się znalazły gdzie indziej, może byłoby im łatwiej, lecz tu, na glebie
skażonej przeszłością, nic
nowego nie wyrośnie.
Właśnie w tym domu Nora popełniła swój największy błąd. A biorąc pod uwagę, jakie
wiodła życie,
znaczyło to wiele. Wróciła tu jednak po rozstaniu z Randem, co miało być
tymczasowe. Ważne dla niej
wtedy było tylko to, że wydawało jej się, iż potrzebuje przestrzeni, że gdy zacznie
krzyczeć, nigdy nie
skończy.
Chodziło jej właśnie o przestrzeń, o odrobinę czasu dla siebie. Życie ją przerosło.
Dwudziestominutowa
przeprawa promem wydawała się wystarczająco długa. Nie przypuszczała, że
pokonywanie trzech
kilometrów może się przedłużyć w ponad dziesięcioletnią podróż.
Całe tamto lato pamiętała z najdrobniejszymi szczegółami, podobnie zresztą jak
poprzedzający je kilkuletni
trudny okres. Pamiętała, jak się wtedy czuła, jaki miały smak tamte lata, jak
powoli popadała w depresję.
Jakby znalazła się w słoju z grubego szkła, w słoju, z którego wyssano powietrze, w
słoju, którego szkło
oddzielało ją od świata. Piekło tej sytuacji polegało na tym, że dokładnie
wiedziała, czego jej brakuje, lecz
kiedy chciała po to sięgnąć, dotykała tylko grubego, zimnego szkła.
Zaczęło się to wszystko kilkoma ponurymi dniami i kilkoma koszmarami sennymi, a
potem zima
przemieniła się w wiosnę i w lato. I wtedy Nora po prostu... się poddała. Przez
wszystkie następne lata nie
znalazła na to trafniejszego określenia. Czuła się wtedy - podobnie jak teraz -
krucha jak zmrożony liść.
Zawsze niewiele było potrzeba, by ją złamać.
Gdyby wtedy nie porzuciła Randa, chybaby umarła. Miała w sobie tyle bólu. A
jednak...
Myślała, że będzie mogła wrócić do domu, że kobietom przysługuje taka sama wolność
w małżeństwie jak
mężczyznom. Jakże była naiwna!
Sięgnęła do telefonu przy łóżku, podniosła słuchawkę. Z wdzięcznością powitała
sygnał. Oczekiwała, że
Caroline zadzwoni.
Wybrała numer Erica, lecz nikt nie odebrał. Pewnie był wyczerpany po podróży. Tak
łatwo ostatnio się
męczył. Nie chciała teraz myśleć o tym, jak bardzo był wyniszczony przez raka.
Gdyby zaczęła się nad tym
zastanawiać, na pewno by się załamała, a nie mogła sobie na to pozwolić, mieszkając
z Ruby.
Wybrała następny numer. Po drugim dzwonku odebrał doktor Allbright. Przez chwilę
panowała cisza, po
czym Nora usłyszała płomień zapalanej zapałki.
- Halo?
- Cześć, Leo, to ja, Nora.
Wciągnął gwałtownie dym i ze świstem dmuchnął nim w słuchawkę.
- Jak się masz?
- Dobrze - odparła, zastanawiając się, czy tak samo wyczuwa kłamstwo przez telefon,
jak potrafi rozpoznać
po wyrazie jej twarzy. - Mówiłeś, bym zadzwoniła po przyjeździe, więc...
- Chyba niezbyt dobrze się czujesz?
- No cóż... otaczają nas tu z Ruby tłumy duchów z dawnych lat. - Usiłowała się
roześmiać. - Ten dom...
- Chyba niedobrze, że tam pojechałyście. Rozmawialiśmy o tym. W tej sytuacji
powinnaś zostać w
mieście.
Miło jej było, że ktoś nią się przejmuje, nawet jeśli tylko dlatego, że mu za to
płaci.
- Rzuciłyby się na mnie sępy. - Uśmiechnęła się ze smutkiem. - Dokądkolwiek bym
pojechała, zawsze by
42
mnie dopadły.
- Chodzi mi o Ruby - powiedział.
- Wiedziałam, że nie będzie to łatwe. - Taka była prawda, bo wiedziała, jak bardzo
bolesne będą dla niej
pełne goryczy reakcje córki, reakcje, które się ujawnią z całą wyrazistością.
- Noro, rozmawialiśmy o tym. Jeżeli cię nienawidzi, to dlatego, że była zbyt młoda,
by cię zrozumieć.
- Leo, ja mam pięćdziesiątkę, a też tego nie rozumiem.
- Ale jesteś winna prawdę sobie... i Ruby. Westchnęła ze znużeniem. Myśl, że
powinna się otworzyć przed
ukochaną córką, przerastała jej możliwości.
- Chciałabym tylko zobaczyć, jak się do mnie uśmiecha. Tylko tyle. Wystarczyłby
jeden uśmiech i na
zawsze zachowałabym go w pamięci. Nie oczekuję, że będzie mnie lubić... a tym
bardziej kochać.
- Och, Noro - jęknął ze znajomym jej rozczarowaniem w głosie.
- Za wiele ode mnie wymagasz.
- A ty za mało. Tak się boisz swojej przeszłości, że...
- Leo, daj mi jakąś użyteczną radę. Jak rodzic. Poradź mi.
- Porozmawiaj z nią.
- O czym? Jak możemy się uporać z tym, co się wydarzyło jedenaście lat temu?
- Stopniowo, po kroczku. Zacznij od tego, że powiesz jej coś osobistego o sobie. Co
dzień o czymś innym.
I staraj się z niej coś wydobyć. To na początek.
- Coś osobistego - powtórzyła z namysłem Nora.
Owszem, mogłaby to zrobić. Musi tylko znaleźć sposób na taką chwilę szczerości. To
niewiele i nie
zmieniłoby wszystkiego, lecz rzeczywiście można by spróbować. Jak na razie tylko na
tyle mogła mieć
nadzieję.
Ruby chodziła po domu, od okna do okna, i rozsuwała kretonowe zasłonki, by wpuścić
do wnętrza choć
odrobinę światła. Zrobiła się prawie trzecia. Wkrótce będzie tak pochmurno jak
niemal o zmroku. Chciała
więc złapać jeszcze tyle światła, ile się da.
Poczuła się strasznie zmęczona. Telefon w środku nocy, lot przed świtem, jazda na
wyspy... nagle to
wszystko do niej dotarło i wyssało z niej siły. Gdyby się nie miała na baczności,
jej własne uczucia mogłyby
ją pokonać i na widok starego domu by się rozpłakała.
W końcu dotarta do kuchni połączonej z jadalnią. I tu nic się nie zmieniło. Pod
kuchennym oknem stał
okrągły klonowy stół, a przy nim cztery krzesła ze szczebelkowymi oparciami. Na
środku królował bukiet
brudnych plastikowych dalii, a obok niego stały solniczka i pieprzniczka w
kształcie latarni morskich. Na
blacie kuchennym leżała książka kucharska otwarta na stronie z przepisem na
cytrynowe ciasteczka. Na
kuchence wisiały rzędem cztery wyszywane ręcznie ściereczki.
Przeszła pod łukiem oddzielającym kuchnię od saloniku. Na gipsowym wygięciu
przymocowany był
mosiężny marynarski zegar. Nie chodził, więc nie dzwonił. A kiedyś bił co pół
godziny, nadając rytm życiu
rodziny. Pewnie od lat nikt nie wymieniał w nim baterii.
W saloniku przed dużym kominkiem z kamienia rzecznego stała pufiasta kanapa i dwa
kryte skórą fotele.
Na ścianie były półki pełne roczników „Reader’s Digest”, zbieranych przez dwa
pokolenia, i adapter
stereofoniczny. W plastikowej skrzynce na mleko znajdowały się wszystkie ulubione
przez rodzinę płyty.
Ruby dostrzegła jeden z tytułów: Wenus Bananaramy; to był jej album.
Uwagę jej zwróciły zdjęcia na kominku. Były w innych ramkach, niż zapamiętała.
Marszcząc czoło,
podeszła bliżej. Wszystkie przedstawiały dzieci Caroline. Nie było ani jednej
fotografii Ruby, ani zdjęcia
Ruby z Caroline.
- To miłe, Caro - mruknęła do siebie i poszła w stronę schodów.
Idąc na górę po trzeszczących wąskich stopniach, nagle poczuła się... zapomniana.
Przesunęła palcami po
zakurzonej dębowej poręczy, pozostawiając dwie falujące smugi. Piętro było
niewielkie, mieściła się na nim
tylko jedna spora sypialnia. Łazienkę dziadek Bridge urządził na początku lat 1970.
w dawnym schowku.
Była tak mała, że ledwie dało się pochylić nad umywalką, by umyć zęby. Całą podłogę
pokrywał brzydki
zniszczony dywan w kolorze awokado.
Pchnęła drzwi do starej sypialni rodziców i pstryknęła światło. W pokoju królowało
duże mosiężne łoże, a
po obu jego stronach stały francuskie stoliczki z Prowansji. Lampy na nich były
żółte z zielonymi abażurami
ozdobionymi złotymi paciorkami z plastiku.
„W stylu Las Vegas” - jak mówiła babcia, której wspomnienie niespodzianie wróciło.
Babcia siadywała w
bujanym fotelu w kąciku i robiła na drutach, które w jej żylastych rękach były
szybkie niczym tłoki. „Nigdy
za wiele szalików” - tłumaczyła, zaczynając następny. Na adapterze obok zawsze
grała płyta Elvisa... Po raz
pierwszy od bardzo dawna obraz Nany ukazał się Ruby tak wyraziście.
43
Może właśnie trzeba było tu przyjechać, by przypomnieć sobie wszystkie dobre chwile
związane z tym
domem. Pokój wyglądał dokładnie tak, jak urządziła go Nana; Norze nigdy się nie
chciało wprowadzić tu
zmian. Kiedy Nana i Pop zmarli, tata przeniósł całą rodzinę do większego domu na
Wyspie Lopeza, a ten
stał się domem na lato.
Ruby przemierzyła pokój i podchodząc do drzwi balkonowych, szeroko je otworzyła.
Słodkie, pachnące
deszczem powietrze falowało koronkowymi firankami. Zachmurzone niebo i stalowa woda
wyglądały
malowniczo w ramie z daglezji, cienkich i prostych jak przetyczki do fajek.
Wyszła na mały balkon. Miała po obu bokach białe leżaki z oparciami z deszczułek
nakrapianych
deszczem.
Przez ułamek sekundy nie mogło jej się pomieścić w głowie, iż teraz mieszka w
dolinie tak gorącej i
dusznej, że ze zwykłych węży ogrodowych wypryskiwała czasem wrząca woda.
Powracając do pokoju, kątem oka spostrzegła na stoliku nocnym nowe fotografie.
- A niech to diabli! - mruknęła.
Caroline i tu zrobiła to samo: postawiła zdjęcia ze swego nowego życia. Jakby
usiłowała odprawiać
egzorcyzmy, by wykurzyć Ruby z rodziny.
Zasępiona, pomaszerowała na dół i wyszła na dwór. Wytargała z samochodu dwie
walizki i wniosła do
domu, pozostawiając walizkę matki przed drzwiami jej sypialni. Na górze otworzyła
ażurowe drzwi schowka
i pociągnęła za sznurek z koralików, by włączyć światło. W pustym pomieszczeniu
rozbłysła pod sufitem
goła żarówka. Wrzuciła do schowka walizkę, która trzasnęła w kartonowe pudło.
Uklękła na zakurzonym
kudłatym dywanie i przyciągnęła do siebie pudło. Ktoś na jego klapie napisał dużymi
literami czarnym
mazakiem słowo PRZEDTEM. Ruby otworzyła pudło i... znalazła w nim siebie.
Zdjęcia. Dziesiątki starych zdjęć, które kiedyś stały na każdym blacie w domu: na
stołach, półkach nad
kominkami, parapetach. Zdjęcia dwóch małych dziewczynek w podobnych różowych
sukienkach... Deana i
Erica w kostiumach Ligi Maluchów... zdjęcia taty machającego przy sterze „Kapitana
Hooka”. I jedno Nory.
Powoli je wyciągała. To była mama, którą zapomniała - z kasztanowymi włosami
obciętymi w stylu Farrah
Fawcett, w śnieżnobiałych szortach i podkoszulku w kolorze selera. Zdjęcie było
stare i pogniecione, lecz
nawet mapa pęknięć nie naruszyłaby uśmiechu matki. W tle rysował się biały szpic
Matterhornu.
Wycieczka do Disneylandu. Ruby zapamiętała gorzko-słodki pośpiech tamtego dnia -
wrzaski starszych
dzieci odbywających jazdy wywołujące strach, nagłą ciemność w krainie podróży Pana
Toada, huczną
muzykę Country Bear Jamboree, cukier na palcach, kiedy, idąc, jadło się churros,
czarowną Paradę Światła...
Ruby oglądała to wszystko z najlepszego miejsca: siedząc na ramionach taty.
Rozumiała teraz, co zrobiła Caroline, która nie cierpiała konfliktów ani
konfrontacji, która po prostu
pragnęła, by wszystko było n o r m a l n e. Siostra cierpiała, wspominając tamte
lata. Uznała, że lepiej jest
iść naprzód. Zacząć od początku. Udawać, że nigdy na tych plażach ani w tym domu
nie spędzali
szczęśliwych wakacji.
Ruby ciężko westchnęła i włożyła zdjęcia z powrotem do pudła. Siostra miała rację:
trudno oglądać
przeszłość w kodachromie.
Boże... już zdążył ją ten dom wytrącić z równowagi, a przecież upłynął niecały
dzień! Nagle poczuła w
sobie wielkie napięcie i wielki ładunek energii. Powinna wrócić do rzeczywistości,
pamiętać, dlaczego tu się
znalazła.
Artykuł dla czasopisma. T e g o powinna się trzymać.
Rozsunęła zamek bocznej kieszeni walizki i wyciągnęła żółty notatnik i niebieski
długopis. Wgramoliła się
na zakurzone łóżko, podciągnęła kolana... i wpatrywała się w niebieskie linie na
kartce.
„Zależy nam na pani przemyśleniach, wspomnieniach, na pani ocenie jej jako matki”.
- Dobra, Ruby - głośno powiedziała do siebie. - Tylko zacznij. Potem zawsze możesz
zmienić początek.
Taka była pierwsza zasada pisania humorystycznych kawałków, tu więc też powinna się
sprawdzić.
Nabrała powietrza w płuca i powoli je wypuściła, po czym zaczęła pisać, co przyszło
jej na myśl.
Chcąc być absolutnie szczera, musze się Warn przyznać (postanowiła tak bezpośrednio
się zwracać do
czytelników „Cache”), że za ten artykuł mi zapłacono. Zapłacono przyzwoicie, jak
się wyrażają w tych
restauracjach, w których takiej osoby jak ja nie jest stać nawet na sałatę do
kolacji. A więc dostatecznie
dużo, bym mogła zamienić swojego poobijanego volkswagena garbusa na odrobinę mniej
obtłuczonego
porche.
Powinnam Warn tez powiedzieć, że nie lubię swojej matki. Nie, to nieprawda. Nie
lubię snoba sprzedawcy,
który pracuje na nocną zmianę w pobliskiej wypożyczalni kaset.
Swojej matki nienawidzę.
Wiem, że brzmi to chyba dość przykro. Uczy się nas w dzieciństwie, byśmy nie
używali słowa
44
„nienawidzić”, ponieważ niszczy to nasze dusze, może nawet powoduje zmianę karmy.
Lecz wyciszenie
słowa nie eliminuje jego znaczenia.
Nie jest tak, ze nienawidzę jej bez powodu czy nienawidzę z głupiego czy
małostkowego powodu. Po prostu
zarobiła na pogardę z mojej strony. Ale żeby móc Warn to wytłumaczyć, muszę
otworzyć drzwi do życia
mojej matki i mojego, a Was jako przyjaciół zaprosić do środka.
Nasza historia zaczyna się przed jedenastu laty tam, gdzie niewielu z Was było: na
wyspach SanJuan w
stanie Washington. Wychowałam się w małym wiejskim domu stojącym na kawałku ziemi
zagospodarowanej
kiedyś przez mojego pradziadka. Wyspę... miasteczko... mój dom... można oglądać na
pocztówkach. Przez
trzynaście lat chodziłam do szkoły z tymi samymi dziećmi. Jedyne przestępstwo,
jakie sobie przypominam,
popełnił w 1979 roku Jimmy Smithson, który wdarł się do miejscowej apteki,
porozrywał wszystkie
opakowania z kondomami i na szybie wystawy napisał mydłem: „Peggy Jean lubi seks”.
A teraz o mojej rodzinie. Tata zarabiał - to znaczy zarabia - trudniąc się
łowieniem ryb, a w zimie reperuje
silniki łodzi, żeby związać koniec z końcem. Urodził się i wychował na Wyspie
Lopeza. Wrósł w to miejsce
jak jedno ze starych drzew wzdłuż głównej drogi.
Mama wprawdzie nie urodziła się na tej wyspie, ale kiedy ja przyszłam na świat, już
była na niej
zadomowiona. Brata udział we wszystkich miejscowych akcjach charytatywnych i
uczestniczyła w życiu
szkoły.
Innymi słowy, byliśmy doskonalą rodziną w małym, spokojnym miasteczku, w którym nic
się nie działo.
Kiedy dorastałam, nigdy nie słyszałam, żeby rodzice się kłócili.
Aż nagle latem, kiedy kończyłam siedemnaście lat, wszystko się zmieniło.
Matka nas opuściła. Wyszła, wsiadła do samochodu i odjechała. Nie zadzwoniła ani
nie napisała przez
całe lato, po prostu... zniknęła.
Nie pamiętam teraz, jak długo czekałam, myśląc, ze wróci. Pamiętam tylko tyle, że
gdzieś po drodze mokrej
od moich tez była matką, a potem stała się Norą. Mamy już nie było. Zaakceptowałam
fakt, że jeśli jej na
czymś w życiu zależało, to na pewno nie na mnie.
Mogłabym opisać to moje czekanie, ale nie zrobię tego. Nawet za pieniądze.
Najgorsze z tego wszystkiego
było widzieć, co się dzieje z ojcem. Przez ostatnie dwa lata mojej szkoły średniej
po prostu na moich
oczach... się rozpadał. Pił, przesiadywał w ciemnej sypialni, płakał.
Kiedy więc „Cache” zwróciło się do mnie z propozycją napisania artykułu, zgodziłam
się to zrobić. Do
diabla, zgodziłam się.
Uznałam, iż nadszedł czas, żeby Ameryka się dowiedziała, kogo słucha jako doradcy w
sprawach etyki i
moralności.
Podobnie jak Wy wszyscy słyszałam, jak na falach eteru płynęły porady mojej matki:
„Oddaj się rodzinie,
a sprawisz, ze wszystko będzie się dobrze układać. Niech cię będzie stać na
szczerość. Niech cię będzie stać
na dotrzymanie przysięgi złożonej przed Bogiem.”
I mówiła to kobieta, która rozbiła swoje małżeństwo, porzuciła dzieci i...
- Ruby!
Rzuciła długopis i kartkę, podeszła do drzwi i wychylając przez nie głowę,
zawołała:
- Tak?!
- Możesz oddychać? Nie przeszkadza ci kurz? Ruby przewróciła oczami. Matka jak
zwykle była subtelna
jak wykrzyknik.
- Najwyraźniej masz dość powietrza w płucach, by na mnie wrzeszczeć - mruknęła,
śpiesząc na dół.
Przechodząc koło sypialni matki, słyszała jej kichanie. Nie potrafiła się
powstrzymać, by się nie uśmiechnąć.
W kuchni uklękła przed szafką pod zlewem i otworzyła drzwiczki. W czterech równych
rzędach stały tam
przeróżne środki czystości w takich ilościach, że można by nimi sprzątnąć niejeden
dom. Zorientowała się,
że ustawiono je w porządku alfabetycznym. Wybuchnęła śmiechem.
- Biedna Caro - szepnęła, uświadamiając sobie, jak bardzo siostrze zależało na tym,
by wszystko było w
porządku. - Zdecydowanie urodziłaś się w niewłaściwej rodzinie.
I mimo zmęczenia zabrała się do roboty.
8
Nora usiłowała nie patrzeć, jak córka sprząta, bo było to zbyt irytujące.
Ruby bowiem wycierała kurze, niczego nie ruszając. Najwyraźniej uważała, że mokra
szmata wystarczy.
Nawet wyjęła wielką puszkę mleczka do mebli, ale zostawiła ją na kafelkowym blacie
w kuchni. Kiedy
jednak zaczęła myć mopem podłogę, nie dodając do wody żadnego środka, Nora nie
wytrzymała.
45
- Nie zamieciesz najpierw? - spytała, siedząc w wózku na progu sypialni.
Ruby powoli się odwróciła. Była czerwona na twarzy od wysiłku, którego Nora nawet
nie potrafiła sobie
wyobrazić.
- Słucham?
Nora żałowała, że się odezwała, lecz mogła już tylko brnąć dalej.
- Przed myciem mopem należy pozamiatać... a dodanie środka myjącego do wody bardzo
pomaga.
Ruby wypuściła mop z ręki. Drewniany kij uderzył o podłogę.
- Krytykujesz moją technikę sprzątania?
- Nie nazywałabym tego techniką. Po prostu zdrowy rozsądek...
- A więc brak mi też zdrowego rozsądku.
- Daj spokój, Ruby - westchnęła Nora. - Przecież naprawdę stać cię na więcej.
Uczyłam cię... Zanim
skończyła, Ruby stanęła przed nią.
- Już t y lepiej nie mów, jak i czego mnie nauczyłaś. Bo gdybym chciała się tym
kierować,
wymaszerowałabym teraz przez tamte drzwi, wsiadła do minibusu i odjechała. I nawet
bym ci nie pomachała
na pożegnanie.
Irytacja Nory przerodziła się w żal i smutek. Siedziała w wózku bez sił jak lalka z
gałganków.
- Przepraszam.
Ruby cofnęła się o krok.
- Według Caro to twoje ulubione słowo. Może najpierw dobrze się zastanów, co ono
rzeczywiście znaczy.
Poczłapała do kuchni, wzięła ze zlewu środek do zmywania i zamaszystym strumieniem
nalała go do białego
plastikowego wiaderka. I ponownie zaczęta wściekle machać mopem.
Nora siedziała, przyglądając się córce. W pokoju rozlegało się tylko pacanio-
mlaskanie mopa po podłodze
(Nora widziała wałkujący się brud, lecz już się nie odzywała). W końcu jednak
zebrała się na odwagę, by
zmienić atmosferę.
- Może mogłabym pomóc?
Ruby nawet nie spojrzała.
- Rozebrałam na górze łóżko - mruknęła. - Bielizna leży na pralce. Mogłabyś się
zająć swoim łóżkiem i
włączyć pierwsze pranie.
Nora skinęła głową i zabrała się do pracy. Prawie godzinę zajęło jej manewrowanie
przy łóżku i ściąganie z
niego pościeli, dotoczenie się do malutkiej pralni i załadowanie pierwszej partii.
Kiedy skończyła, dyszała
ciężko jak parowóz.
Wróciła wózkiem do kuchni i stwierdziła, że błyszczy czystością. Ruby wymieniła
nawet ohydne
plastikowe kwiaty na stole na bukiet pachnących róż.
- Och! - wykrzyknęła Nora, po raz pierwszy od przyjazdu nabierając głęboko
powietrza w płuca.
- Pięknie tu. Zupełnie jak...
- Dzięki.
Nora zrozumiała, że Ruby nie chce mówić o przeszłości. Ta reakcja wcale jej nie
zdziwiła. Ruby zawsze
była specjalistką od zaprzeczania. Już jako dziecko potrafiła wszystko sobie
poukładać w głowie i
zapomnieć. Umiała poszufladkować przeżycia, z którymi nie mogła się uporać, i od
nich się odciąć. Właśnie
dzięki tej umiejętności zdołała tak całkowicie zerwać z matką. Zawsze żyła zgodnie
z zasadą: co z oczu, to z
serca.
Tym razem jednak Nora postanowiła, że nie będzie tak łatwo.
- Pomyślałam, że pomogę ci przy kolacji.
Ruby odwróciła się z przestraszonym wyrazem twarzy.
- Wyglądasz jak John Hurt tuż przedtem, nim Obcy wysunął mu głowę z torsu -
zauważyła z uśmiechem
Nora. - Zamknij usta.
- Nie mamy nic do jedzenia. Musimy... muszę iść do sklepu.
- Obie dobrze znamy Caroline. Gwarantuję ci, że w szafkach znajdziemy dość żywności
na kilka ciepłych
kolacji. Może nawet będą tak nazwane na etykietach. Wystarczy się tylko rozejrzeć.
- Więc sama dasz radę. Ja pobiegnę na górę i...
- Nie tak szybko. Wszędzie nie dosięgnę. Musimy przygotowywać razem.
Ruby wyglądała, jakby jadła cytrynę.
- Nie umiem gotować.
- Nigdy cię to specjalnie nie interesowało - zauważyła Nora bez zdziwienia.
- Zaczęło mnie interesować, kiedy skończyłam siedemnaście lat. Ale nie miałaś szans
o tym wiedzieć.
- Mogłabym cię nauczyć teraz. - Nora oddała strzał wprost.

Aluzja do sceny z filmu Obcy (przyp. tłum.).
46
- No to mam szczęście.
Nora nie dopuściła do siebie tej cierpkiej uwagi. Wjechała w głąb kuchni i
odwrócona plecami do córki
zaczęła buszować po szafkach. Znalazła kilka puszek pomidorów, paczkę cieniutkiego
makaronu, butelkę
oliwy z oliwek, słoiki marynowanych karczochów i kaparów oraz pojemnik z suchym
parmezanem.
Wyciągnęła wszystko, co uznała za potrzebne, i ustawiła koło kuchenki. Cierpliwie
czekała, lecz jej
cierpliwość wyczerpała się szybciej, niżby należało.
- Ruby? - odezwała się.
- Dobrze, co mam robić? - spytała Ruby, podchodząc.
- Widzisz tę dużą patelnię, która tam wisi? Nie, tę większą. Tak. Zdejmij ją z haka
i postaw na przednim
palniku.
Patelnia zadzwoniła o kuchenkę, aż Nora się skrzywiła.
- Teraz wlej łyżeczkę oliwy i zapal gaz.
Ruby odkręciła zakrętkę butelki i nalała co najmniej pół filiżanki oliwy. Matka
czuła, jak ją ogarnia złość,
lecz powstrzymała się od komentarza i sięgnęła po otwieracz do konserw. Dumna z
siebie, powiedziała
spokojnie:
- Miarki są w górnej szufladzie po lewej. - Otworzyła puszkę pomidorów. - Masz,
wylej na patelnię i skręć
gaz. Ruby wykonała polecenie.
- Pokrój marynowane karczochy i wrzuć na patelnię - ciągnęła Nora. - Może też dodaj
połowę filiżanki
rosołu z kurczaka w puszce.
Córka posłusznie podeszła do blatu i stając tyłem, zaczęła kroić.
- O, cholera!
- Nic ci nie jest? - Nora podjechała bliżej. Ruby się cofnęła; z jej palca
wskazującego leciała krew, kapiąc
na blat z płytek.
- Chodź tu, kochanie. - Nora chwyciła czystą ściereczkę z klapy piekarnika. -
Uklęknij przede mną i
trzymaj rękę do góry.
Klęcząc na kolanach, Ruby nie potrafiła oderwać wzroku od palca. Była blada. Nora
delikatnie wzięła ją za
rękę. Sama drżała na widok krwi córki. Zupełnie jak za dawnych czasów, kiedy
dostawała bóli
„fantomowych”, patrząc na rany czy skaleczenia córek. Ostrożnie obwinęła palec
ściereczką i odruchowo
nakryła ręce córki swoimi.
Kiedy podniosła wzrok, na twarzy Ruby malował się wyraz wzruszenia, co ją upewniło,
że córka pamięta
ten prosty gest. Brakowało tylko całusa na pocieszenie. Dostrzegła tęsknotę w
oczach Ruby. Trwało to
ułamek sekundy, lecz przecież tak długo czekała na taką chwilę...
- Na miłość boską, to tylko skaleczenie! - Ruby cofnęła rękę. - Nie musimy czołgać
się po podłodze w
poszukiwaniu mojego palca.
Znów między nimi otworzyła się przepaść. Nora się zastanawiała, czy wyraz tęsknoty
w oczach córki sobie
wyobraziła, czy widziała to, co tak bardzo chciała zobaczyć.
- Włóż do sosu karczochy i dwie łyżeczki kaparów - powiedziała drżącym głosem i
szybko otworzyła
szufladę z przyprawami. Lecz zaglądając do niej, widziała tylko wyraz twarzy córki,
trwający ułamek
sekundy, a w jej oczach pozostający do teraz.
Wzięła przyprawy i podjechała do kuchenki, by je dodać do sosu.
- Możesz nastawić duży garnek wody?
Przez następne pół godziny Ruby wykonywała polecenia, nie odzywając się ani słowem.
Bardzo się
pilnowała, by nie doszło do kontaktu wzrokowego między nią a matką.
Gdy posiłek był gotowy, usiadły naprzeciwko siebie przy okrągłym, drewnianym
kuchennym stole. Ruby
chwyciła widelec i zdecydowanym ruchem zaczęła na niego nawijać makaron.
- Nie chcesz odmówić modlitwy przed jedzeniem? - spytała Nora.
- Nie - odparła Ruby, podnosząc wzrok.
- Ale my...
- N a s nie ma. Modlitwy przy kolacji to jedna z tych rodzinnych tradycji, z którą
stało się to samo, co z
naszą rodziną. Bóg i ja rozumiemy się. Kiedy On przestał słuchać, ja przestałam
mówić.
- Och, Ruby... - westchnęła Nora.
- Nie patrz na mnie wzrokiem rannej łani. - Ruby skupiła uwagę na talerzu i
jedzeniu. - Dobre.
- Dzięki. - Nora zamknęła oczy. - Dzięki Ci, Boże - wyszeptała tak cichutko, że
córka ledwie ją słyszała -
za ten pokarm... i ten czas, który jest nam tu razem z Ruby dany.
Córka nie przestawała jeść, ale Nora nie potrafiła w takiej ciszy. Wiele ją
kosztowała ta sytuacja, bo
dostatecznie ciężko jest znosić brak kontaktu z własnym dzieckiem, kiedy dzielą od
niego tysiące
kilometrów, lecz jeszcze trudniej, gdy się siedzi przy tym samym stole.
47
„Coś osobistego”. Przypomniała sobie radę, którą dał jej Leo. Uznała ją za prostą,
kiedy rozmawiała z
lekarzem przez telefon, ale teraz, w tej ciszy otulającej ją niby kokon, ta sama
rada wydawała się zadaniem
na siły Herkulesa.
Wciąż szukała w myślach słów, którymi mogłaby przełamać lody, gdy nagle Ruby,
dziękując, wstała od
stołu, podeszła do zlewu i zaczęła go napełniać wodą.
Dopiero teraz Nora zdała sobie sprawę, że jedzenie to czynność, która powinna trwać
jakiś czas. Na
szczęście powstrzymała się od powiedzenia tego głośno. Sprzątnęła ze stołu i
ustawiła talerze na blacie przy
zlewie. W deprymującej ciszy Ruby zmywała, a Nora wycierała. Kiedy skończyły, matka
odjechała na
wózku do saloniku. Przygotowywała się psychicznie do rundy numer dwa.
Ruby przemknęła koło niej, kierując się w stronę drzwi.
- Może byś rozpaliła na kominku? Czerwcowe wieczory są chłodne - zdążyła powiedzieć
coś, co przyszło
jej do głowy.
Ruby wyhamowała, po czym bez słowa podeszła do kominka i zaczęła układać drewno.
Robiła to
dokładnie tak, jak nauczył ją dziadek Bridge.
- Pewnych rzeczy chyba nigdy się nie zapomina - zauważyła Nora.
Ruby, siedząc na piętach, nadal robiła przygotowania do rozpalenia w kominku.
Dopiero po dłuższej chwili
się odwróciła.
- Oprócz tego, jak to jest mieć matkę.
- To nie fair. Byłam z wami przez wszystkie dni aż... - zaświszczał głos Nory.
- Aż do dnia, kiedy odeszłaś.
Nora złożyła dłonie i wsunęła je między uda. Nie chciała, by córka widziała, jak
drży.
- Obie z Caroline byłyście dla mnie całym światem.
Ruby sucho się zaśmiała, wstała i podeszła do matki.
- Nie byłyśmy twoim całym światem w lecie, kiedy miałam szesnaście lat. Wtedy
pewnego dnia weszłaś do
pokoju, postawiłaś walizkę na podłodze i oświadczyłaś, że odchodzisz, prawda? I co
powiedziałaś? „Kto
chce jechać ze mną?” Tak, spytałaś: „Kto chce jechać ze mną?” Jakbyśmy z Caroline
mogły w tej samej
chwili odłożyć widelce, sprzątnąć stół i wynieść się z domu, zostawiając tatę tylko
dlatego, że ty podjęłaś
decyzję o odejściu.
- Nie podjęłam decyzji... odeszłam, bo...
- Nie obchodzi mnie dlaczego. Tylko dla ciebie to ważne.
Nora pragnęła, by Ruby zrozumiała choćby odrobinę. Tylko tyle, by mogły po prostu
dalej rozmawiać.
- Nie wiesz o mnie wszystkiego.
Spojrzenie Ruby dało jej do myślenia, że w córce toczy się walka między wrogością a
chęcią poskromienia
nieprzyjaznych uczuć. Zaskoczyło to Norę. Rozumiała, dlaczego córce zależało na
utrzymywaniu dystansu
między nimi, lecz zupełnie nie pojmowała, dlaczego córka nie wyszła z pokoju. Nora
poczuła się
zdezorientowana. Odniosła niepokojące wrażenie, że Ruby - zawsze ponad miarę
szczera - ma coś do
ukrycia.
- Więc opowiedz mi o sobie - w końcu powiedziała Ruby.
Nora wiedziała, że dostała szansę, lecz musi postępować z wielką ostrożnością.
- Dobrze. Chodźmy na werandę, jak kiedyś, pamiętasz? Każda z nas opowie coś o
sobie.
- Poprosiłam, żebyś to ty coś mi opowiedziała. Nie proponowałam wzajemnych
zwierzeń.
- Ale ja też chcę się czegoś dowiedzieć o tobie. - Nora nie ustępowała. - A poza
tym, kiedy byśmy obie coś
powiedziały, mogłybyśmy udawać, że prowadzimy rozmowę.
- Noro, to bardzo w stylu Milczenia owiec. - Ruby bynajmniej się nie śmiała. - Qui
pro quo. Ja powiem ci
mój sekret, a ty swój.
- Chyba chcesz mnie porównać do Hannibala Lectera. Czyli pięknie... kanibalka i
psychopatka.
Ruby dość długo jej się przyglądała.
- To może być interesujące. Mam dwadzieścia siedem lat, ty pięćdziesiąt... kiedy
skończyłaś?
Przedwczoraj? Chyba czas pogadać.
Patrzyła, jak córka przechodzi przez kuchnię i znika na werandzie. Siatkowe drzwi
zamknęły się za nią.
Nora pozwoliła sobie na uśmiech: córka pamiętała, kiedy są jej urodziny.
Wyjechała na werandę. Z wdzięcznością stwierdziła, że przestało padać. Chłodny
wieczorny wiatr owiewał
jej policzki, niosąc zapach minionych dni - morza, piasku, róż oplatających
balustradę. Wcześnie zakwitły
tego roku, jak zwykle po łagodnej zimie. Za dwa tygodnie będą miały kwiaty
wielkości spodków, pnące się
po okratowaniu i płocie.
Na ziemi słały się cienie, niby rozlany tusz pod ścianami domu, wlewający się
między sztachety płotu.
Zachód słońca zabarwiał niebo szkarłatem i różem.
48
Światło na werandzie okalało plecy Ruby pomarańczowym blaskiem. Wyglądała jak
bezbronna
dziewczyna o źle ostrzyżonych włosach, ubrana w zniszczone ciuchy. Nora pod wpływem
impulsu miała
ochotę wyciągnąć rękę, odgarnąć włosy z twarzy córki i cicho powiedzieć...
- Noro, nic nie mów.
- Czego mam nie mówić? - Zmarszczyła czoło.
- „Och, Ruby. Gdybyś chciała, mogłabyś być taka piękna”.
Norę zaskoczyło czytanie w jej myślach. Owszem, często kiedyś tak mówiła i przed
sekundą rzeczywiście
chciała tak powiedzieć, lecz było to bez znaczenia. Dla niej taka uwaga była niczym
ziarnko piasku na
pustyni, po której wędruje matka wraz ze swoimi radami. Ruby oczywiście rozumiała
to zupełnie inaczej i
wnosiła bagaż tych słów w wiek dojrzały. Teraz Nora zrozumiała, jakim były
ciężarem, i zrobiło jej się
wstyd.
- Ruby, przepraszam. Powinnam powiedzieć: Jesteś piękna taka, jaka jesteś.
Ruby się odwróciła i spojrzała na nią.
Zapadła cisza, mącona jedynie odgłosami morza i krakaniem wrony ukrytej gdzieś
wśród drzew.
- Noro - odezwała się Ruby, krzyżując ręce na piersi, oparta nonszalancko o
balustradę werandy. -
Opowiedz mi coś, o czym nie wiem.
Nora zerknęła na córkę, dostrzegła napięcie oczekiwania w jej oczach, nabrała
powietrza w płuca.
- Myślisz, że cię nie rozumiem - zaczęła cicho - ale wiem, jak to jest, kiedy
dziecko odwraca się od rodzica.
Ruby odeszła od balustrady i usiadła na białym wiklinowym fotelu przy Norze.
- Przecież ty kochałaś swoich rodziców. Opowiadałaś o tym.
- To, co wam, dziewczynkom, opowiadałam, było prawdą - powoli mówiła Nora - ale
były w tym też
kłamstwa. Nigdy nie potrafiłam wymyślać historyjek, więc przeważnie opowiadałam wam
do snu o różnych
sprawach z własnego życia... wygładzając je. Chciałam, byście z Caro znały swoje
korzenie.
- Co to znaczy, że je wygładzałaś?
- Nawet w najciemniejszym miejscu czasem rozbłyska światło. - Wzrok Nory wciąż miał
taki sam wyraz. -
I właśnie o tych jasnych chwilach mojego życia opowiadałam tobie i Caroline. -
Głęboko odetchnęła. - W
dniu, kiedy ukończyłam szkołę średnią, wyjechałam z domu i nigdy nie powróciłam.
- Uciekłaś?
- Od ojca. Matkę kochałam.
- Jak długo z nimi się nie widziałaś?
Nora nie mogła nad sobą zapanować, zamknęła oczy.
- Raz widziałam ojca... na pogrzebie mamy. Jeszcze przed waszym urodzeniem.
- A potem już nigdy?
- Nigdy. - To słowo zabolało, choć przecież tak dawne przeżycia nie powinny
doskwierać. Pochyliła się w
stronę Ruby. - Potem ojca nie widziałam, nawet nie byłam na jego pogrzebie. I żyję
z tą świadomością całe
życie. Nie chodzi o żal, tylko raczej o coś w rodzaju smutku i tęsknoty; szkoda, że
nie był inny. A
najbardziej szkoda, że go nie kochałam.
- Nigdy go nie kochałaś?
- Może... w dzieciństwie. Ale nie pamiętam. Ruby podniosła się i podeszła do
balustrady. Patrzyła na
morze. Nie odwracając się, powiedziała:
- Czytałam o tobie artykuł w „People”. Pisano tam, cytuję: „Kamienie węgielne
przesłania Nory Bridge to
przebaczenie i oddanie”. - Odwróciła się do matki. - Próbowałaś mu przebaczyć?
Nora chciała skłamać. Łatwo było się zorientować, że Ruby chodzi nie tylko o
stosunki matki z ojcem, lecz
w takim samym stopniu o relacje jej samej z matką. Jeżeli Nora będzie kłamać, to
między nimi nie
pozostanie nic.
- Wiele lat później, kiedy miałam własne dzieci... i utraciłam ich miłość...
zaczęłam żałować, że go tak
traktowałam. Jako młoda kobieta nie miałam pojęcia, jak ciężkie może być życie. A
przecież to dotyczyło
też jego życia. To żadne usprawiedliwienie, ale dzięki temu widzę go w innym
świetle, które sprawia, że
moja nienawiść zamienia się w żal i litość. Zrozumiałam to za późno. Już odszedł.
- A więc ja powinnam ci przebaczyć teraz, kiedy jeszcze nie jest za późno. Czy to
chciałaś powiedzieć w
niezbyt subtelny sposób?
Nora spojrzała na nią przenikliwie.
- Ruby, nie wszystko dotyczy ciebie. Dziś wieczór powiedziałam ci o sobie coś
bolesnego. Bolesnego i
osobistego. Oczekuję, że będziesz traktować moje życie z szacunkiem, jeżeli nie
stać cię na troskę.
- Przepraszam - wyjąkała speszona Ruby.
- Przyjmuję przeprosiny. A teraz opowiedz mi coś o sobie.
Córka patrzyła na nią zagadkowo. Nora przygotowywała się na najgorsze.
49
- Tamtego lata... pamiętasz je, tamtego, kiedy odeszłaś... myślałam, że wrócisz.
- To nie tajemnica.
- Czekałam i czekałam. Rok później, w czerwcu, wyjechała też Caroline, zostaliśmy
więc z tatą sami. I
któregoś wieczoru po prostu... pękłam. - Przełknęła z trudem ślinę i na chwilę
odwróciła wzrok, opanowała
się jednak i ciągnęła: - Pojechałam samochodem do Seattle i sama poszłam do
dyskoteki Klasztor.
Poderwałam jakiegoś chłopaka... nie pamiętam jego imienia. Miał niebieskie włosy,
przekłute uszy i martwe
oczy. Poszłam do niego i się z nim przespałam. - Przerwała dla większego wrażenia.
- To było pierwszy raz.
Zabolało tak bardzo, jak Ruby tego oczekiwała. Nora pomyślała: „Proszę bardzo,
dziedzictwo po mnie”.
Nie śmiała wypowiedzieć słowa „przepraszam”: Ruby odrzuciłaby je prosto w twarz.
- Zrobiłam to, by cię zranić. Myślałam, że wrócisz do nas i wtedy ci powiem.
Wyobrażałam sobie twoją
minę, kiedy będę ci o tym mówić.
- Chciałaś, bym wtedy płakała.
- Przynajmniej tyle.
- Tak by było, jeżeli to ci teraz pomoże - powiedziała Nora z westchnieniem.
- Już za późno, by komukolwiek z nas cokolwiek mogło pomóc. - Przełknęła ślinę. -
Dean też to przyjął
niezbyt dobrze.
Dean. Nora poczuła tak bolesne ukłucie, że nie mogła złapać oddechu. Cierpienie
właśnie w taki sposób
ostatnio ją dopadało: jak z nagła wyrosła na spokojnym morzu fala, która wzięła się
znikąd i uderzyła z siłą
nawałnicy. Czasem przez długie godziny nie myślała o Ericu, aż raptem wszystko jej
się przypominało.
Teraz sprawiło to imię Deana, lecz mogłoby to być cokolwiek innego - dźwięk
szkolnego dzwonka, śmiech
mężczyzny dochodzący z innego pokoju. Cokolwiek.
Wiedziała, że powinna coś powiedzieć - trudno było nie dostrzec, że ból w
spojrzeniu Ruby pojawił się w
chwili, gdy wymówiła imię Deana’- ale Nora miała zbyt ściśnięte gardło.
- Chyba dość, jak na jeden wieczór - ostrym tonem powiedziała Ruby. - Idę na górę
się wykąpać.
- Dobranoc, Ruby. - Nora patrzyła za nią. Pojechała wózkiem do swojej sypialni,
łokciem zamknęła za
sobą drzwi i wgramoliła się na łóżko. Sięgnęła do telefonu i wybrała numer Erica.
Odebrał po trzecim
dzwonku.
- Haalo? - spytał głosem, po którym Nora rozpoznała, że jest na mocnych dawkach
leków.
- Witaj, Ericu. - Oparła się o wezgłowie. - Masz taki głos, jakbyś był po heroinie.
- Taak się czuję. - Mówił z trudem, przeciągając głoski.
- Wszystko dobrze? - cicho spytała.
- Ppewnie. Jesstem trochę zzzalatwiony. Nowwe leki...
Nora już to znała. Piekielnie trudno było dostosować do potrzeb chwili dawki
środków antybólowych.
Wiedziała więc, że nie jest to pora, kiedy mogliby pogadać.
- Pośpij sobie teraz, dobrze? Zadzwonię jutro.
- Ppośpię - mruknął. - Taa, jutroo.
- Dobranoc, Ericu.
- Bbranoc.
Nora długo, bardzo długo słuchała sygnału, aż w końcu odłożyła słuchawkę.
Ruby poszła na górę. Chwyciła swój żółty notatnik i wdrapała się na łóżko.
To miejsce, Wyspa Lata, mnie zabija. Kiedy wylatywałam z Los Angeles, czułam się
silna i byłam w
dobrym nastroju. Może nie uważałam, ze wszystko idzie wspaniale, lecz przynajmniej
czułam się sobą. Tutaj
wszystko jest inaczej. Wącham róże, które posadziła moja babcia, i wycieram ręce w
ręczniki, które
wyszywała... Siedzę przy stole, przy którym wstam, i przypominają mi się czasy,
kiedy nie dosięgałam
nogami podłogi. Patrzę na plażę i fale, słyszę śmiech mojej siostry.
I jest tu moja matka.
Musimy niewątpliwie stoczyć ze sobą bitwy, lecz boję się zadawać pytań, a ona, co
widzę, boi się na nie
odpowiadać. Tak więc tańczymy poza czasem, każda w rytm własnej melodii.
Zwierzenia. Mój sekret w zamian za twój. W taką grę zaczęłyśmy grać. Wiem, że w ten
sposób nie potrafię
ustrzec się przed intymnością. Prędzej czy później będę musiała zanurkować w te
zimne, głębokie wody, a
wtedy, gdy wskoczę, zaczną się w nieskończoność rozchodzić kręgi fal.
Dowiem się o swojej matce tego, czego nie chcę wiedzieć. Do diabła, to już się
siato! Opowiedziała mi na
przykład, ze skończywszy szkołę, uciekła z domu i potem nigdy nie zamieniła s ojcem
ani słowa.
Jeszcze wczoraj bym się nie zdziwiła. Powiedziałabym tylko: „Oczywiście. Uciekanie
to specjalność Nory
Bridge”.
50
Ale teraz, gdy mówiła o ojcu, widziałam wyraz jej oczu. Widziałam ból...
Uciekając, cierpiała. Ależ drugiej strony wolałabym nie widzieć w jej oczach tego
bólu, bo kiedy tak
stałam, słuchając smutnych wspomnień matki, po raz pierwszy w życiu zadałam sobie
pytanie, czy cierpiała
tez wtedy, gdy porzuciła dzieci.
9
Dean siedział na końcu kei, założywszy nogę na nogę, i patrzył na zachód słońca.
Zmieniały się pływy, morze huczało. Fale obijały się o stary jacht przycumowany tuż
obok, kołysząc nim
jak łupiną. Liny trzeszczały i wydawały jęki.
Z daleka dolatywał terkot silników. Dean się uśmiechnął. Wypływały w morze łodzie
rybackie. Wprawdzie
były za daleko, by mógł je wyraźnie widzieć - jak zwykle gromadziły się wzdłuż
wybrzeża Wyspy Shawa,
kierując się ku przesmykowi Haro - lecz Dean obserwował to wszystko tysiące razy:
poobijane, zniszczone
łajby z malowanego drewna lub aluminium wyruszały na całodzienny połów. Ile to razy
stali razem z Ruby
gdzieś na kei i patrzyli, jak łódź Randa, dysząc, wypływa w morze. Ruby zawsze
ściskała jego rękę w
ostatniej chwili, to znaczy, kiedy „Kapitan Hook” okrążał cypel i znikał. Nigdy mu
o tym nie mówiła, ale
wiedział, że zawsze trochę się obawiała, iż ojciec nie wróci.
Przypływając na Wyspę Lopeza, Dean zdjął zegarek, teraz więc nie miał pojęcia, jak
długo siedzi na kei.
Wiedział tylko, że był tam o wiele wcześniej, nim ciepłe promienie słońca ogrzały
mu policzki. Zmęczony,
podniósł się i odwrócił. Na falach kołysał się stary rodzinny jacht. Z masztu -
kiedyś śnieżnobiałego - deszcz
i wiatr zmyły całą farbę. Czerwone burty były w dziesiątkach miejsc odrapane do
żywego drewna, a pokład
przy dużym metalowym kole sterowym pokrywała warstwa sczerniałych, oślizłych liści
i zielonoszarej
pleśni.
To oczywiście wtedy usłyszał jej głos: „Dino, wsiądźmy na »Wietrznicę«. Dino,
chodź!”
Zamknął oczy, pod powiekami miał obraz Ruby. Kiedyś wzdragał się na każde
wspomnienie o niej,
wstrzymywał oddech i czekał, aż obrazy odpłyną, lecz gdy wspomnienia zaczęły
blaknąć, szukał ich po
omacku jak ślepiec.
Teraz rozumiał, ile dla niego znaczą wspomnienia pierwszej miłości, przechowywał je
jak skarby, zarówno
przyjemne, jak i bolesne.
Chwycił za linę cumowniczą, przyciągnął jacht do kei i wszedł na pokład. Jacht
chwiał się, jakby
zaskoczony, że wszedł tu ktoś po tylu samotnych latach. Dean zawsze czuł się na nim
wolny. Trzepotanie
żagli chwytających wiatr zawsze w sposób wyjątkowy dodawało mu ducha. Razem z
Erikiem spędzili na
„Wietrznicy” wiele cudownych chwil w młodości. Na jej pokładzie z drewna tekowego
snuli marzenia i
plany na długie, długie lata. Wprawdzie żaden z nich nigdy nie powiedział tego
głośno, lecz obaj sobie
wyobrażali, że zestarzeją się na tej łajbie, pływając razem z żonami, dziećmi i
wnukami.
Dean uwielbiał żeglować, a jednak to zarzucił, zaliczył do przeszłości... Eric
najwyraźniej postąpił tak
samo. „Wietrznica” mogła stać przy kei w Seattle, o rzut kamieniem od domu Erica, a
przecież została
przycumowana tutaj, zaniedbana i niepotrzebna.
Dean doznał nagłego olśnienia, co powinien zrobić. Odnowić jacht, zdrapać starą
farbę, wyszorować każdy
centymetr i natłuścić drewno. Przywrócić starej łajbie jej dawną świetność.
Gdyby mógł przywieźć tu Erica choć na jedno popołudnie, to porwani na falach przez
wiatr może
cofnęliby się w przeszłość...
Ruby obudziła się, czując zapach smażonego bekonu i parzonej kawy. Chwyciwszy
wczorajsze legginsy z
podłogi, wciągnęła je na siebie pod długą koszulę nocną, pośpiesznie odbyła poranną
toaletę i zeszła na dół.
Nora w kuchni manewrowała wózkiem niczym generał Patton armią na froncie. Na
kuchence stały dwa
rondelki z kutego żelaza, nad jednym unosiła się para. Przy pustym stała żółta
porcelitowa miska, a obok
leżała łyżka z metalowym trzonkiem. Nora uśmiechnęła się do Ruby.
- Dzień dobry. Dobrze spałaś?
- Świetnie. - Minęła wózek i nalała sobie filiżankę kawy, dodając cukru i
śmietanki.
Wypiła łyk i poczuła się bardziej po ludzku. Oparła się o szafki. Matka już
usmażyła bekon i naleśniki.
- Nie jadłam takiego śniadania, odkąd się wyprowadziłaś.
Nora starała się nadal uśmiechać.
- Chcesz jak kiedyś czekoladowej polewy na naleśnikach?
- Nie, dzięki. Unikam węglowodanów z czekoladą.
Ruby nakryta stół, ustawiła dwa talerze i usiadła. Nora usadowiła się naprzeciwko.
- Dobrze spałaś? - spytała, nalewając kałużę syropu obok naleśników.
51
Ruby nie pamiętała, że matka lubi maczać każdy kęs w syropie. Ten kaprys
przypomniał jej o wszystkich
drobiazgach w ich wspólnym życiu, o rzeczach, które nierozerwalnie łączyły matkę i
córkę, czy tego chciała,
czy nie.
- Już tanie o to pytałaś.
- Od jutra będę wkładać pod szlafrok kamizelkę kuloodporną. - Widelec Nory
zabrzęczał o skraj talerza.
- A co mam robić? Udawać tak jak Caroline, że wszystko między nami jest w porządku?
- Nie do ciebie należy ocena moich relacji z Caroline - ostro zareagowała Nora,
spoglądając na Ruby. -
Zawsze uważałaś, że wiesz wszystko. Myślałam wtedy, że to dobra cecha u dziewczyny,
ale ma ona też złą
stronę. Ranisz ludzi. - Ruby widziała, że matkę rozsadza złość, która szybko
przerodziła się w znużenie. -
Ale to chyba niezupełnie twoja wina.
- N i e z u p e ł n i e. A może w ogóle nie moja?
- Caroline też opuściłam. Ale ona nie zrobiła się taka zimna, twarda i niezdolna do
miłości.
To już wściekło Ruby.
- Kto mówi, że nie potrafię kochać? Z Maxsem byłam pięć lat.
- A gdzie on jest teraz?
Ruby odepchnęła krzesło od stołu i wstała. Potrzebny był jej większy dystans.
Nora spojrzała na nią wzrokiem, w którym można było dostrzec łagodność i
zrozumienie, co zupełnie nie
odpowiadało Ruby.
- Siadaj! Nie będziemy rozmawiać o niczym ważnym. Jeśli chcesz, mogę mówić o
pogodzie.
Ruby poczuła się jak głupiec, stojąc tak, ciężko dysząc, okazując, jak głęboko
zraniła ją uwaga matki.
- Ruby Elizabeth, siadaj i jedz śniadanie! - Ton Nory sprawiał, że dorosła kobieta
mogła się poczuć jak
dziecko. I Ruby zachowała się zgodnie z poleceniem.
Nora zaczęła jeść bekon. Rozlegało się głośne chrum-chrum.
- Musimy kupić jedzenie.
- Tak.
- Może dziś rano?
Ruby skinęła głową. Skończywszy jeść, zaczęła sprzątać ze stołu.
- Pozmywam. Wyjdziemy za jakieś pół godziny?
- Lepiej za godzinę. Muszę pomyśleć, jak się wykąpać.
- Mogłabym trzymać cię za nogę i opuścić do wanny jak kotwicę.
- Nie, dzięki - roześmiała się Nora. - Nie mam zamiaru utopić się na golasa z nogą
uniesioną wysoko;
brukowce miałyby używanie!
Dopiero po chwili uwaga ta dotarła do Ruby.
- Nie dałabym ci utonąć - powiedziała, odwracając się tyłem do stołu.
- Wiem. Ale czybyś mnie ratowała? - I nie czekając na odpowiedź, Nora okręciła się
w kółko, odjechała do
sypialni i zamknęła za sobą drzwi.
Ruby stała, patrząc na te zamknięte drzwi.
„Czybyś mnie ratowała?”
Zgromadzenie Sióstr Franciszkanek przybyło na Wyspę Lata w czasie pierwszej wojny
światowej.
Szczodry darczyńca (który niewątpliwie wiódł życie narażające jego nieśmiertelną
duszę na
niebezpieczeństwo) podarował siostrom ponad pięćdziesiąt hektarów ziemi na samym
wybrzeżu.
Siostrzyczki, równie zapobiegliwe w sprawach ducha, jak i w interesach, otworzyły
przy kei dom towarowy,
który po jakimś czasie zamienił się w dworzec przystani promów. Za sklepem
rozciągały się faliste grunty i
tam siostry zbudowały sanktuarium zamknięte dla turystów. Hodowały też bydło i były
właścicielkami
najbardziej dochodowego sadu na wyspie. Tkały na własny użytek tkaniny, które
następnie farbowały
barwnikami z własnych ogrodów i ręcznie szyły z tego brązowe habity. Sanktuarium
otwarte było dla całego
zakonnego zgromadzenia, a także dla kobiet szukających azylu po nieszczęśliwych
przejściach. Kobietom
tym udzielano gościny i obdarzano je bezcennym towarem - czasem, którego brakuje w
zaganianym, pełnym
przemocy świecie zewnętrznym. Mogły tu wdziewać na siebie suknie, jakie nosiły ich
babki, wykonywać
czynności związane ze zwyczajnym życiem i obcować z Bogiem, od którego, jak czuły,
bardzo się oddaliły.
W niedziele siostry otwierały małą drewnianą kaplicę dla przyjaciół i sąsiadów.
Ksiądz z klasztoru
położonego na pobliskiej wyspie odprawiał po łacinie skromną mszę. Był to prosty
kościółek, w którym
nikomu nie przeszkadzał płacz znudzonych dzieci ani pustka na tacy, kiedy
nadchodziły ciężkie czasy.
Sklep należący do sióstr był jedyny na wyspie. Ruby zajechała minibusem na wysypany
żwirem parking za
sklepem „On jest Życiem” i zaparkowała obok zardzewiałej furgonetki.
Pomogła Norze usadowić się na wózku. Powędrowały razem chybotliwym drewnianym
chodnikiem, który
52
łączył trzy budynki miasteczka. Wzdłuż wspartego na słupach daszku nad nim rosła
wistaria, ozdabiając
belki girlandami pachnących białych kwiatów. Gdzieniegdzie przy chodniku stały
ławki zrobione przez
siostry. W sezonie będzie tu pełno ludzi czekających na prom.
Ruby podeszła do sklepu i otworzyła siatkowe drzwi. Kiedy wprowadzała wózek z
matką, nad ich głowami
wesoło zabrzęczał dzwonek. Mroczny sklep był długi i wąski niczym pudełko na buty.
Przez dwa okna sączyło się światło, które padało na kasę stojącą na małej ladzie.
Za nią na drewnianym
regale trzymano starannie ułożone suszone produkty, a w niewielkiej zamrażarce
mięso z miejscowej
hodowli: wołowinę, drób, wieprzowinę, jagnięcinę. W szafie chłodni były warzywa
uprawiane przez siostry
na ich własnej ziemi.
Kiedy Ruby z matką przekroczyły próg, zakonnica przy kasie podniosła wzrok.
- Nora Bridge? Ruby? Nie do wiary! - Siostra Helen wyszła zza lady, kołysząc
biodrami. Zadarła jej się
spódnica, ukazując ciężkie białe łydki, obleczone siermiężnymi wełnianymi
skarpetami. Zielone gumowe
chodaki stukały o podłogę. Pełną twarz siostry rozjaśniał tak szeroki uśmiech, że
jej oczy za okularami
wyglądały jak szparki. Podobnie jak kiedyś miała wygląd starego żwawego chochlika.
- Niech będzie pochwalony - powiedziała z twardym niemieckim akcentem. - Tyle czasu
minęło... -
Spojrzała na Ruby. - A jak się ma nasza dowcipnisia?
- Nadal pękam ze śmiechu, siostro. A co u siostry... Może zna siostra jakieś dobre
nowe dowcipy o niebie?
- Pomyślę o tym, na pewno. To wunderbar, że was obie znów widzę. - Dała Ruby
kuksańca. - Matka Ruth
nadal wspomina ten dzień, kiedy twój królik wbiegł w czasie mszy do kościoła.
Ucieszy się ze spotkania.
Ruby odeszła od wózka.
- Już jakiś czas nie byłam... na mszy. A na wyspie jestem dopiero od tygodnia.
Helen spojrzała na nią w szczególny sposób, znany każdemu katolikowi.
- Niedziela jest co ty dzień, ja?
- Hm... chyba tak.
- Pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają. - Nora uśmiechnęła się do zakonnicy.
Helen przytaknęła skinieniem głowy. Szybkim ruchem ręki odsunęła czepek, który jej
zjechał na czoło.
- Większość rzeczy nigdy się nie zmienia. Tego nauczyły mnie siedemdziesiąt trzy
lata życia. - Przeniosła
ciężar ciała na pięty i skrzyżowała na piersiach silne ramiona. - Cieszę się, że
znów was obie widzę, to
pewne. Zbyt długo was tu nie było. - Zwróciła się do Ruby. - Masz dzieci, podobnie
jak twoja siostra, ja?
- Nie mam dzieci... i uprzedzę pytanie siostry - nie mam też męża. Jestem
nieskrępowana i wolna jak ptak
albo samotna i nie do pokochania. Proszę wybierać.
- Zawsze taka sama - zaśmiała się Helen. - Zawsze wszystko obracałaś w żart. Ale
pozwolę sobie wybrać...
wolna jak ptak i samotna. - Klasnąwszy, złożyła dłonie. - Ale, ale... sklep
urządzony jest tak samo, jak był.
Wybierajcie. Mam wam otworzyć nowy rachunek?
- Nie - odparła Ruby.
- Tak - jednocześnie powiedziała Nora, rzucając córce posępne spojrzenie. - J a
pewnie zostanę tu dłużej.
Ruby chwyciła jeden z małych czerwonych koszyków, ustawionych w słupek przy ladzie,
i podała go
Norze.
- To zaczynajmy!
Minęły część przeznaczoną dla turystów; znajdowały się tu widokówki, długopisy z
obrazkami promów,
małe brązowo-białe świeczniki robione z popiołu wulkanu Świętej Heleny, ozdoby na
Boże Narodzenie.
Ruby szła przodem, Nora powoli jechała za nią.
Najpierw przystanęły przy półce z chrupiącymi płatkami śniadaniowymi. Ruby chwyciła
pudełko cap’n
crunch i wrzuciła je do koszyka na kolanach matki.
- W tym nie ma niczego odżywczego.
Ruby się odwróciła i zobaczyła niezadowoloną minę Nory.
- Mam wziąć to z chrupojagodami? Jest w nim więcej owoców.
- Bardzo śmieszne. Weź dla mnie jedno z tych musli. Jeśli dobrze pamiętam, robią je
siostry.
Ruby wzięła jedną torebkę i pacnęła do koszyka. Jeśli dobrze pamiętała, to musli
smakuje jak włókno
dywanu.
- Przyda nam się kilka puszek pomidorów - powiedziała Nora. - Nie, nie tych, tylko
w tych zielonych...
Ruby odłożyła nieodpowiednie puszki i wybrała odpowiednie.
- Teraz spaghetti i penne. Boże, nie, nie te tanie, weź dobrej jakości... z Włoch.
„Jakby naprawdę wyprodukowano je we Włoszech”. Ruby zazgrzytała zębami i poszła
dalej, lecz każde
słowo matki coraz bardziej ją rozwścieczało. Kiedy sięgnęła po chrupki Twinkies,
matka aż krzyknęła:
- Chyba nie będziesz tego jeść!
Stało się. Ruby bardzo powoli się odwróciła.
53
- Przepraszam, czy prosiłam cię o poradę, w jaki sposób mam się odżywiać?
- Nie, ale...
- No właśnie. To mój tyłek rozrośnie się do rozmiarów Nebraski, nie twój. Więc
proszę cię... zamilcz.
- Świetnie - wycedziła Nora przez zęby.
Ruby usłyszała, że siostra Helen chichocze. Ruszyła z matką dalej wzdłuż regałów i
cudem dotarły do
końca bez kolejnej sprzeczki.
Najwyraźniej jednak Nora oszczędzała siły do walki o warzywa.
- Tamta kolba kukurydzy jest okazała. Weź jedną z tych białych cebul... nie tamtą,
na miłość boską... Daj
spokój, Ruby, te brokuły są zwiędłe. Co ty jadasz w tej Kalifornii?
Ruby wrzuciła brokuły do koszyka i odeszła. Tak było bezpieczniej. Na końcu rzędu
regałów wychyliła
głowę i zawołała do siostry Helen:
- Gdzie jest aspiryna?
- Gdzieś w tylnym rzędzie, kochanie - odparła siostra Helen, chichocząc. - Przy
peptobismolu... który może
też ci się przyda.
Ruby cisnęła wielki pojemnik excedrinu do koszyka. Uderzył w pomidor, wydobywając z
niego soczyste
praach!
- Pięknie - stwierdziła Nora, wycierając sobie policzek. Spojrzała w lewo, gdzie w
rogu siostry wystawiły
na sprzedaż kilka podkoszulków i szortów. - Mogłabym ci kupić coś do ubrania...
- Już skończyłyśmy. - Ruby chwyciła za rączki wózka, okręciła go i podjechała do
kasy. Zahamowała tak
gwałtownie, że matką rzuciło jak szmacianą lalką.
Siostra Helen z wysiłkiem powstrzymywała się od uśmiechu.
- Kiedy widzę was razem - to tak jakby ten czas nie minął.
Nora uśmiechnęła się z przymusem.
- Tak, siostro, zawsze lubiłyśmy wspólne zakupy.
Ruby przytaknęła skinieniem głowy.
- Proszę zapamiętać, jak wyglądały zakupy z mamą... kiedy przyjdzie policja
przesłuchiwać siostrę.
Siostra Helen roześmiała się i zaczęła podliczać produkty. Trajkotała przy tym bez
przerwy: o tym, kto
ubiega się o urząd burmistrza na następną kadencję rozpoczynającą się jesienią,
czyj koń ostatnio się
ochwacił, czyja studnia wyschła. Jej palce nie przestawały biegać po klawiszach.
Ruby wyszła ze sklepu i przyglądała się kolejce samochodów czekających na
najbliższy prom. Już miała
się obrócić, kiedy jej wzrok przykuł rząd automatów z gazetami. Zajrzała do sklepu
i szybko ruszyła do
automatu z „USA Today”.
W prawym rogu widoczne było zdjęcie jej matki, a nad nim nagłówek: „Gdzie ukrywa
się Nora Bridge?”
Wsunęła rękę do torebki na biodrach, znalazła dwie dwudziestkipiątki i wrzuciła do
maszyny.
- Ruby, kochanie? - ze sklepu doleciał ją głos matki. Wyciągnęła gazetę, zwinęła ją
i wsunęła za pasek,
obciągając z przodu spódnicę.
- Chwileczkę! - wrzasnęła, przebiegając przed sklepem.
Dopadła do minibusu, otworzyła tylne drzwi i wsunęła gazetę pod tylne siedzenie.
Zasapana, wróciła do
sklepu. Nora spojrzała na nią.
- Torby są na ladzie. Ja mogę wziąć dwie, ty weź trzecią.
Ruby była pewna, że matka dzięki swojemu opatentowanemu prześwietlaczowi wie, co
ona kupiła.
- W porządku. Do widzenia, siostro Helen. - Chwyciła torbę z lady, wzięła pod pachę
i popchnęła wózek w
stronę samochodu.
Kiedy przyjechały do domu, pomogła matce, wniosła zakupy i schowała je w
odpowiednich miejscach.
- Hmm... chcę... - spojrzała na Norę, która uważnie jej się przyglądała. - Idę na
plażę. Taki ładny dzień. - I
wyszła z fałszywym uśmiechem przylepionym do twarzy. Wyjęła z minibusu gazetę, na
wszelki wypadek
wsunęła ją pod bluzkę i poszła na plażę.
Kiedy usiadła na płaskim granitowym kamieniu, wyciągnęła gazetę, wyjęła z niej
część poświęconą
znanym osobom, a resztę przycisnęła na piasku dużym kawałkiem srebrnawego drewna.
Wiatr szarpał
rogami gazety, niemal wyrywając ją Ruby z rąk.
GDZIE UKRYWA SIĘ NORA BRIDGE?
Po wybuchu strasznego skandalu Nora Bridge zniknęła. Kierownictwo KJZZ, które
nadaje jej popularny
program „Uzdrowienie duchowe z Norą”, zwiera szeregi, informując jedynie, ze pani
Bridge wyjechała na
uprzednio planowane wakacje.
Tom Adams, kontrowersyjny, otwarty w swych wypowiedziach właściciel Adams News
Organization,
oświadczył, ze nie zaszły żadne zmiany, jeśli chodzi o codzienną rubrykę porad pani
Bridge „Nora wie
54
najlepiej”.
Wczoraj Adams rozmawiał z Kalie Couric. Zachęcał widzów, by pisali do Nory,
zapewniając, że „ona chce
otrzymywać listy od wiernych czytelników i odpowiadać na ich pytania. Nawet te
trudne”.
Osoby z bliskiego otoczenia pani Bridge jednak nie są przekonane, ze ona powróci.
Jedna z pracowniczek,
która poprosiła o anonimowość, tak się wyraziła: „Świetnie potrafiła mówić.
Wygłaszała swoje porady na
temat świętości małżeństwa... Można odczuwać wielki zawód, kiedy się okazało, jak
kłamała”.
Oczywiście media ogarnęło szaleństwo - „Today”... „Larry King na żywo”.
Najprawdopodobniej
reporterzy przeczesywali kraj, rozmawiając z każdym, kto miał okazję poznać Norę
Bridge. Gdyby mogli,
rozszarpaliby ją na kawałki.
A artykuł Ruby miał jeszcze pogorszyć sytuację...
Siedziała na łóżku w starej sypialni rodziców, z podciągniętymi kolanami. Oparła o
nie żółty notatnik,
obok leżało „USA Today”, z którego wyzierało gruboziarniste zdjęcie, niepochlebnie
świadczące o matce.
Prasa niszczy moją matkę. Wszystko się zgadza. Matka zniszczyła rodzinę, dążąc do
kariery, a teraz
kariera obraca się przeciwko niej.
Chciałam, żeby tak się stało. Jestem przekonana, ze częściowo z tego powodu
przyjęłam pieniądze za
napisanie artykułu. Miałam potrzebę jakiejś... jeśli nie zemsty, to
sprawiedliwości.
A jednak... coś mi w tym wszystkim nie leży...
- Ruby! Chodź mi pomóc przy obiedzie.
Przez dziwną, pełną mieszanych uczuć sekundę Ruby się zdawało, jakby znów miała
czternaście lat i
ukryta w sypialni czytała Władcę pierścieni, zamiast odrabiać pracę domową.
Potrząsnęła głową, żeby
wrócić do rzeczywistości, przekręciła się na brzuch i sięgnęła do górnej szuflady
nocnego stolika matki.
Zagrzechotały długopisy i różne szpargały. Odkładając notatnik, dostrzegła brązową
buteleczkę po
lekarstwie robionym na zamówienie w aptece. Wzięta ją do ręki i przeczytała
etykietkę: „Valium. Nora
Bridge. 1985”. Nazwisko lekarza brzmiało Allbright.
Ruby zmarszczyła brwi. Matka brała valium w 1985 roku?
10
V a l i u m.
To odkrycie otworzyło drzwi, w których ukazała się kobieta, jakiej Ruby zupełnie
nie znała. Nawet nigdy
jej sobie takiej nie wyobrażała. W 1985 roku bowiem wszystko dobrze się układało.
Wspaniale. Albo tak się
Ruby wydawało.
Lepiej by się stało, gdyby nie znalazła tej buteleczki. Wolała nie wiedzieć takich
rzeczy o matce. Podobnie
jak by nie chciała znaleźć w jej szafce wibratora. Niektóre sprawy powinny
pozostawać w ukryciu.
Ruby poczuła, że nie potrafi dłużej pozostać w sypialni. Zeszła do kuchni, gdzie
zastała Norę.
- Przyrządzimy kurczaka w jarzynach. Co ty na to?
- A więc wspólne gotowanie - jęknęła Ruby.
- Pokrój brokuły. Deska jest tam. Ruby wykonała polecenie.
- Proszę cię, drobniej. Każdy kawałek musi się zmieścić w ustach.
Ruby wzięła głęboki oddech i zaczęła od nowa. Pracowały obok siebie przez następne
pół godziny. Ruby
ugotowała i pokroiła kurczaka - na kawałki, które zmieszczą się w ustach - a Nora
tymczasem przyrządziła
wszystko inne. Wreszcie szklane naczynie powędrowało do piekarnika.
- Mam dla ciebie niespodziankę - odezwała się Nora, odkładając deskę. - W mojej
garderobie jest duże
pudło. Możesz je przynieść?
- Chyba nie - odparła Ruby, potrząsając głową. Niespodzianka od matki z pewnością
nie będzie przyjemna.
Ale kiedy Nora spojrzała na nią w sposób szczególny, uległa naciskowi. Siła woli
jest bez znaczenia w
niektórych sytuacjach, takich jak na przykład ta, kiedy matka rzuca jej spojrzenie
spod uniesionych brwi.
Poszła więc do sypialni, otworzyła ażurowe drzwi i wyciągnęła pudło. Kiedy je
dźwignęła, coś w środku
zagruchotało, jakby były w nim części zapasowe do samochodu.
Zaniosła pudło do dużego pokoju i postawiła na błyszczącym drewnianym stoliku do
kawy. Zastukotało o
blat.
- Otwórz je! - poleciła Nora, pojawiwszy się w pokoju. Ruby rozwarta tekturowe
klapy i zajrzała do
środka.
55
- O cholera! - wyrwało jej się. W pudle był projektor i szpula filmu
szesnastomilimetrowego. Spojrzała na
matkę.
- Rodzinne filmy - rzuciła Nora z wymuszonym uśmiechem.
- Chyba nie zamierzasz łączyć nas wspomnieniami?
- Po prostu chcę je obejrzeć. Możesz oglądać ze mną lub tylko przygotować wszystko
i zostawić mnie
samą.
Ruby poczuła się złapana w pułapkę. Bo czy będzie oglądać filmy, czy nie, to już
wie o ich istnieniu, będą
więc czyhać na nią jak potwory pod łóżkiem dziecka. Sięgnęła głębiej do pudła i
znalazła złożone
prześcieradło i pudełeczko z pineskami. Ich stary „ekran”.
Ustawiła projektor na stole, włożyła szpulę i włączyła przewód do kontaktu. Potem
rozpięła prześcieradło
na ścianie.
Nie chciała rozmyślać o tym, jak wielkim wydarzeniem było kiedyś oglądanie
rodzinnych filmów. W
każdą Wigilię zasiadali wszyscy w piżamach, pod choinką błyszczały uwodzicielsko
jeszcze nieotwarte
prezenty, a oni oglądali najważniejsze rodzinne wydarzenia roku. Był to rytuał
nierozerwalnie związany z
ich rodziną.
Ruby zgasiła światło. Rozległ się głuchy skrzeczący dźwięk i na środku ekranu
pokazał się szaroczarny
kwadrat. Ruby przysiadła na poręczy kanapy.
Następnie przez ekran przeleciał, dygocząc, napis Przegląd talentów na Wyspie
Lopeza. Zahuczało i nagle
wyraźnie rozległ się głos matki: „Spójrz, Rand! Ona idzie!”
Na filmie Ruby nie miała więcej niż pięć lat, była chudym przedszkolakiem o
pyzatych policzkach,
ubranym w różową baletową spódniczkę. Kręciła się chwiejnie po scenie, wykonując
rękami cienkimi jak
wykałaczki przedziwne ruchy. „Rand, jak ślicznie tańczy!”, „Cicho, nie mogę się
skupić”. A Ruby dalej
wirowała, po czym zakręciła się w piruecie i omal się nie przewróciwszy, złożyła
się w ukłonie. Wybuchły
oklaski.
Ekran zrobił się czarny, lecz po chwili znów ożył. Teraz byli na plaży. Caroline w
jednoczęściowym
kostiumie kąpielowym ze spódniczką chlapała się w wodzie po kostki, pękając ze
śmiechu. Ruby miała na
sobie bikini; z majteczek wystawał brzuch, który sterczał nad patykowatymi nogami.
Matka siedziała na
piasku, oglądając skarby zgromadzone w plastikowym wiaderku - muszelki i kamyki.
Ruby do niej
podbiegła, jedną nogą stając tuż przy wiaderku. Mama pochyliła się i zapięła jej
pasek zmoczonego
sandałka, po czym przyciągnęła do siebie rozbrykaną, roześmianą dziewczynkę,
przytuliła ją i pocałowała.
M a m a. Taka była.
Ruby zsunęła się z poręczy kanapy na miękką, wytartą poduchę. Przed nią rozgrywało
się jej dzieciństwo
w rozedrganych czarno-białych obrazach, w których tle słychać było śmiech dzieci.
Jak ta się stało, że zapomniała o tym, jak często się śmiali... i jak często matka
ją przytulała i całowała?
Pamiętała, jak się czuła, kiedy jeździła u taty „na barana”, i jak z wysoka
wyglądał świat, lecz nie pamiętała
delikatnego pocałunku matki.
Teraz jednak przypomniała go sobie, bo zobaczyła. I nie sposób było się od tego
zdystansować.
Patrzyła na tatę, który wirował z nią w koło... i na mamę, która uczyła ją wiązać
sznurowadła... na dwie
księżniczki, które w deszczowe Halloween podskakiwały, trzymając się za ręce, aż do
drzwi domu
Smithsonów i niosąc latarenki z dyni... na białe Boże Narodzenie, kiedy to Ruby
dostała świnkę morską od
Mikołaja... na mamę i tatę, jak tańczyli w saloniku w tym właśnie domu, a filmująca
ich kamera drżała i
podrygiwała w rękach dziecka...
Kiedy ekran zamarł, bo film się skończył i szpula wirowała, trzepocząc końcem
taśmy, Ruby czuła się tak,
jakby dobiła do mety wyścigu na dwadzieścia kilometrów. Ledwie trzymała się na
nogach, kiedy podeszła,
by wyłączyć projektor i włączyć światło.
Jej matka (N o r a, o czym nie omieszkała sobie przypomnieć) siedziała przygarbiona
na wózku, z rękami
na kolanach, dłońmi zaciśniętymi w pięści. Na jej policzkach i rzęsach błyszczały
łzy. Napotkała wzrok
Ruby i usiłowała się uśmiechnąć.
Na widok łez matki Ruby poczuła, że coś w niej pęka.
- Wyglądaliście z tatą na bardzo szczęśliwych. Nora niepewnie się uśmiechnęła.
- Byliśmy szczęśliwi przez wiele lat. A potem... nie.
- To t y nie byłaś. Widziałam, co się z nim działo, kiedy odeszłaś. Wierz mi, że
cię kochał.
- Rand pozostałby ze mną na zawsze, masz rację. Bo tak przysięgał.
- Zostałby - nachmurzyła się Ruby - bo cię kochał, nie dlatego, że tak przyrzekł.
- Och, Ruby... nie wiesz tylu rzeczy! Tylko twój tata i ja wiemy, jak to było.
Żadne dziecko nie może
osądzać małżeństwa rodziców.
- To znaczy, że nie chcesz mi powiedzieć, czemu go opuściłaś?
56
- Mogę powiedzieć tylko tyle, że byliśmy bardzo nieszczęśliwi.
Ruby chciałaby być wściekła, rozgniewana, lecz w istocie zbyt ją to wszystko
przybiło. Filmy zadały jej
taki ból, że nie mogła jasno myśleć. Po raz pierwszy od wielu lat zobaczyła mamę.
- Zapomniałam, jaka byłaś - cicho powiedziała, zamykając oczy. - Nigdy mi się nie
śniłaś ani nigdy nie
dopadło mnie wspomnienie z dzieciństwa z twoim udziałem. - Kiedy otworzyła oczy,
zobaczyła, że matka
płacze. Poczuła się tak, jakby to ona się do tego przyczyniła. Było to absurdalne,
ale nic nie mogła na to
poradzić. Ponadto nagle zapragnęła, by matka przestała płakać. - Dziś wieczorem
przypomniało mi się, że
dałaś mi na jedenaste urodziny medalionik. Srebrny, owalny, który można było
otwierać. Po jednej stronie
nosiłam w nim twoje zdjęcie, a po drugiej taty i Caro.
Nora otarta oczy i skinęła głową.
- Masz go jeszcze?
Ruby wstała i podeszła do kominka. Patrzyła na zdjęcia rodziny Caro. Kiedy dotknęła
nagiej szyi, wyczuła
medalionik, którego nie nosiła od dnia szesnastych urodzin.
Był wtedy gorący, wilgotny dzień w drugim tygodniu sierpnia. Ruby i Caroline
postanowiły nie robić
szkolnych zakupów. Obie bowiem głęboko wierzyły i powtarzały to sobie od tygodni,
że mama wróci do
domu przed rozpoczęciem roku szkolnego.
Lecz nie wróciła. Po sierpniu nadszedł wrzesień i nie mogły już dalej żyć w
niepewności.
Przez cały ten okres wszyscy ich koledzy, koleżanki i sąsiedzi spotykali się na
piknikach, przyjęciach z
grillem i przy Jeziorze Pstrągów, a rodzina Bridge siedziała w domu, w którym zbyt
często panowała cisza.
Ruby i Caro nauczyły się poruszać bezszelestnie. Starały się zniknąć, bo
niewidzialne dziewczyny nie muszą
odpowiadać na pytania ani być zmuszone do bolesnych wyjaśnień.
Zniknięcie było łatwe. Zadbał o to tata. Kiedy Nora wyprowadziła się w czerwcu,
zaczął pić i palić. W
sierpniu przestał wychodzić ze swojego pokoju. „Kapitan Hook” stał przy kei
nieużywany przez całe lato.
Kiedy nadeszła jesień, tata musiał sprzedać kolejny kawałek ziemi, żeby mieć czym
zapłacić rachunki.
Wreszcie pierwszego dnia szkoły Ruby zdjęła medalionik i szurnęła nim o ziemię...
- Ruby, pytałam o medalionik.
Odwróciła się do matki i patrząc na nią, powiedziała:
- Wyrzuciłam go.
- Rozumiem.
- Nie, nie rozumiesz. Nie wyrzuciłam go dlatego, że cię nienawidziłam. - Nabrała
powietrza w płuca. Na
ułamek sekundy niemal straciła panowanie nad sobą. Musiała się zmusić do wyznania.
- Wyrzuciłam go, bo
wspomnienie ciebie było zbyt bolesne.
- Och, Ruby...
W kuchni rozległ się brzęczyk minutnika. Ruby chwiejnie stanęła na nogach.
- Bogu dzięki. Chodźmy jeść.
Nora przemęczyła się całą długą i bezsenną noc. W końcu tuż przed świtem dała za
wygraną i wyszła na
ganek, by oglądać wschód słońca. Potem zadzwoniła do Erica, lecz nikt nie
odpowiadał, i to sprawiło, że
poczuła się jeszcze bardziej samotna. Wyjechała ponownie na ganek.
Był odpływ. Woda nieśmiało się cofnęła, odsłaniając szeroki pas połyskującego
kamykami wybrzeża.
Nora pamiętała te chwile, kiedy przemierzała plażę, zbierając z ojcem Randa
ostrygi, mięczaki i małże na
niedzielną ucztę z grilla.
„Zapomniałam, jaka byłaś”.
Nora wiedziała, że Ruby winiła ją i nienawidziła jej. Ale żeby zapomniała, jaka
była?
Nie wiedziała, jak z tym walczyć.
„Chcesz, bym była taka jak Caroline?” - Niedawno spytała Ruby. - „Mam udawać, że
między nami
wszystko jest dobrze?”
Nora oparła się o krzesło, wzdychając ze znużeniem. Ruby miała rację. Z tym swoim
ogniem, gniewem,
kłótliwością... przynajmniej była uczciwa. Wszystko albo nic. Czarne lub białe. Nie
potrafiła żyć w odcieniu
szarości, który dawał ukojenie jej siostrze.
- Brak mi ciebie, Ruby - szepnęła, ośmielając się wypowiedzieć te słowa wobec
milczącego świata wokół,
słowa, których, jak sądziła, nie mogłaby powiedzieć młodszej córce. Ogarnął ją
jeszcze większy smutek, ale
nie walczyła z nim ani nie udawała, że go nie czuje, tylko się w nim pogrążyła.
„Brakuje mi ciebie,
dziecinko...”
Myślała o tych wszystkich latach, które jej umknęły: kiedy Ruby wyjeżdżała z domu
do college’u... kiedy
kończyła college... kiedy wyprowadzała się do Los Angeles (czy wzięła starego,
rozpadającego się
volkswagena Randa, czy i w jakiś sposób kupiła sobie nowy samochód)... kiedy
wynajmowała swoje
57
pierwsze mieszkanie...
„Tyle czasu minęło bezpowrotnie”.
- Dość tego - powiedziała w końcu. Wyprostowała plecy i otworzyła oczy.
Potrzebowała planu. Powinna w sposób zdecydowany zacząć walczyć z problemem
wiążącym się z Ruby.
Tylko tak ewentualnie coś zdziała.
Nie będzie drugiej takiej szansy, była tego pewna. Miała tydzień, a właściwie już
tylko sześć dni na to, by
skruszyć skorupę narosłą przez lata. Ale jak miała to zrobić?
„W porządku - udzieliła sobie rady. - Udawaj, że masz odpowiedzieć na list
czytelniczki”.
Droga Noro!
Wiele lat temu rzuciłam męża i opuściłam dzieci. Młodsza córka nigdy mi tego nie
wybaczyła. Teraz mi
mówi, że zatarła nawet wspomnienia o mnie. Jak mam naprawić wyrządzone krzywdy?
W zamyśleniu nabrała powietrza głęboko w płuca. Gdyby otrzymała taki list,
skrytykowałaby tę kobietę za
jej niewybaczalny postępek, powiedziałaby, że to nic dziwnego, iż córka jej
nienawidzi.
- Hipokrytka - syknęła. Nic dziwnego, że załamała jej się kariera.
Prawiąc morały, wypowiedziała jeszcze kilka takich zdań, aż doszła do wniosku, że
powiedziałaby tej
kobiecie: „Zmuś ją, by sobie ciebie przypomniała”.
Tak łatwo znalazła radę, bo miała ją podpowiedzieć nieznajomej.
Uśmiechnęła się. Gdyby zmusiła Ruby do przypomnienia sobie przeszłości, może
mogłyby znaleźć drogę
do teraźniejszości... i może nawet miałyby chwilkę, by się zastanowić, jak mogłaby
wyglądać przyszłość.
Wiedziała, że nie będzie to proste. Ani szczególnie przyjemne. Właściwie
najprawdopodobniej okaże się
bardzo bolesne.
Lecz nie znała innego sposobu. Teraz łatwo było Ruby nienawidzić Nory, bo pamiętała
tylko ten straszny
wybór, którego matka dokonała tamtego lata. Czy byłoby jej równie łatwo, gdyby
pamiętała dobre czasy?
Zapiszczały za nią otwierające się ażurowe drzwi.
- Nora?
- Cześć, skarbie - powiedziała z promiennym uśmiechem, okręcając się na wózku.
- Jak na ósmą rano - zauważyła Ruby, marszcząc czoło - to wyglądasz niezwykle
rześko. Chcesz kawy?
- Nie, dzięki. Mam. Może przyjdziesz tu z filiżanką i wypijemy razem? Jest pięknie.
Ruby przesunęła palcami przez sterczące, zwichrzone podczas snu włosy i skinęła
głową. Bez słowa
wróciła do domu, a po kilku minutach pojawiła się i usiadła w bujanym fotelu.
Nora patrzyła na plażę. Milczały. I w tym milczeniu nie wyczuwało się napięcia,
wręcz przeciwnie,
atmosfera niczym się nie różniła od tej, jaka panowała podczas tysiąca innych
poranków dawno temu, kiedy
siadywały razem na werandzie.
Nora wypiła łyk kawy, spoglądając w stronę Oddalonego cypelka.
- Pamiętasz, jak urządzaliśmy sobie grill czwartego lipca? Tata zawsze wypływał na
połów, a my
puszczałyśmy fajerwerki.
- Moimi ulubionymi - uśmiechnęła się Ruby - były iskrzące ognie. Nie mogłam się
doczekać, kiedy się
ściemni.
- Gdy zapadał mrok, wypisywałyśmy różne rzeczy, pamiętasz? - Nora uważnie patrzyła
na córkę. - Ja
zawsze pisałam: Kocham swoje córeczki.
Ruby otuliła filiżankę dłońmi, jakby potrzebna jej była dawka ciepła.
- Caroline zawsze bazgrała imię chłopaka, w którym właśnie była zakochana.
Pamiętasz Alexandra
Jorgensona? Potrzebowała dwóch ogni, by wypisać całe imię i nazwisko... okropnie
panikowała.
Nora się uśmiechnęła. Przypomniało jej się, jak Eric i Dean stali przy grillu i
pękali ze śmiechu. Zawsze
trafiali na porę posiłku. Nagle poczuła gulę w gardle.
- Ty zawsze pisałaś tylko imię Deana - powiedziała cicho. - Rok po roku.
- Taa - westchnęła Ruby. - Pojawiali się z Erikiem, kiedy kładłaś na ruszt
łososia... pamiętasz? - Spojrzała
na matkę. - Caroline mówi, że cały czas masz kontakt z Erikiem. Co u niego?
Nora wiedziała, że nadejdzie ta chwila, i myślała, że jest na nią przygotowana,
lecz się przeliczyła. Powoli,
z westchnieniem wypuściła powietrze. Nie mogła w żaden sposób uszanować prośby
Erica o dyskrecję,
choćby dlatego, że nie prowadziła teraz sama samochodu i prędzej czy później będzie
musiała poprosić
Ruby o pomoc. A wtedy Ruby i tak dowie się prawdy. Lecz jak powiedzieć własnej
córce, że jeden z jej
najbliższych przyjaciół z dzieciństwa umiera?
- Mamo?
Nora odruchowo otarta łzy z oczu i napotkała pełen oczekiwania wzrok córki.
58
- Eric ma raka.
- Och, Boże! - Ruby zbladła.
Wyraz jej oczu świadczył, że uderzyła ją nagła fala wspomnień. Nora domyślała się,
że wróciła pamięcią
do leniwych letnich dni spędzonych z Deanem i Erikiem nad jeziorem. Ruby długo nie
mogła odzyskać
głosu.
- Czy jego stan jest poważny? - w końcu wykrztusiła.
- Poważny.
- Umrze?
- Tak, skarbie - brzmiała bolesna odpowiedź.
Ruby gwałtownie się pochyliła i ujęła głowę w dłonie.
- Powinnam była utrzymywać z nim kontakt. Boże... - Zamilkła, potrząsając głową.
Płakała. - Wydaje się,
że jeszcze tak niedawno byliśmy tu wszyscy razem, zupełnie jakby to było wczoraj.
Nie potrafię sobie
wyobrazić go... chorego.
- Wiem. Cały czas myślę o naszych przyjęciach przy grillu czwartego lipca.
Patrzyłam na ciebie i Deana,
kiedy chodziliście po plaży. Trzymaliście się za ręce albo urządzaliście pojedynki
na sztuczne ognie.
Słyszałam wasz śmiech aż tutaj. A kiedy zrobiliście się starsi i zaczęliście
szeptać... martwiłam się.
Ruby spojrzała na matkę pełnymi łez oczami, jak dziesięcioletnia dziewczynka.
- Nie wiedziałam.
- Macierzyństwo ma swoje sekrety i zmartwienia. - O sekundę za późno Nora zdała
sobie sprawę, że
okazała słabość. Nie powinna użyć słowa „sekrety”, lecz na szczęście Ruby miała
większe problemy na
głowie.
- Możemy odwiedzić Erica?
- Oczywiście. Jest teraz w starym domu na Wyspie Lopeza. Wiem, że bardzo chciałby
cię zobaczyć. - Nora
mocniej przywarła plecami do oparcia wózka i patrzyła na cieśninę. - Czasem, kiedy
zamykam oczy, widzę
nas wszystkich. Ciebie, siebie, Caroline... Erica i Deana. Najlepiej pamiętam dni
spędzone na „Wietrznicy”.
Dino i Eric uwielbiali tę łódź...
- Wiem, co robisz - powiedziała po dłuższej przerwie Ruby niskim, nabrzmiałym
głosem. - Chcesz, bym
sobie przypomniała.
- Tak.
- Pamiętanie takich rzeczy boli.
- Wiem, skarbie, ale...
W domu rozległ się dzwonek telefonu. Ruby powoli wstała i weszła do środka.
Trzasnęły za nią siatkowe
drzwi.
- Halo? - powiedziała, a głos jej doleciał do uszu Nory. - Kto mówi? Aha, a ja
jestem jej córką Ruby... Tak,
jest... chwileczkę. Zaraz ją poproszę. - I wrzasnęła: - To twoja osobista
sekretarka, Dee!
- Powiedz, że mnie tu nie ma. Ruby wychyliła się przez drzwi.
- Już jej powiedziałam, że jesteś. Chodź. Czeka.
Nora wjechała do kuchni i wzięła słuchawkę.
- Cześć, Dee.
- Och, dzięki Bogu. Na twoim biurku właśnie wylądowało pudło listów. Nic nie mogłam
na to poradzić.
Dzwonił Tom Adams i groził, że mnie zwolni, jeśli ci ich nie przekażę. Dzisiaj. -
Dee pociągnęła nosem. -
Muszę mieć tę pracę. Noro. Wiem, że ty nigdy byś mnie nie zwolniła, ale co będzie,
jeśli... wiesz...
- Jeśli stracisz pracę. - Nora westchnęła. - Naprawdę doskonale cię rozumiem.
Wyślij mi wszystko na
adres, który ci dałam.
- Tom chce, bym to wysłała Liniami Lake Union z dostawą dziś.
Oczywiście, dla Toma wszystko zawsze musi być załatwione natychmiast.
- Czytałaś te listy, Dee?
- Tylko kilka.
- Tak źle sprawy się mają? - Norze żołądek podskoczył do gardła.
- Paskudnie. Ludzie zaczynają mówić różne rzeczy brukowcom... i to nie są przyjemne
sprawy... a jakaś
kobieta w Iowa wystąpiła wczoraj wieczorem w telewizji, mówiąc, że poda cię do
sądu. Pozwie o oszustwo
w poradnictwie czy coś równie idiotycznego.
Nora zerknęła na Ruby, która bezwstydnie podsłuchiwała.
- Dobrze, Dee, przyślij mi te listy.
- Pomyślałam sobie, że wyślę ci też skoroszyt „Najlepiej”. Na wypadek gdybyś
chciała przemycić kilka
starych listów. Tom się nie zorientuje.
- Dobra myśl.
59
- W i e d z i a ł a m, że utrzymasz swoją rubrykę - westchnęła Dee. - Ludzie
mówią...
- Dopilnuję, żeby zadbano o ciebie. Nie martw się. Dzięki za wszystko. Naprawdę. Do
widzenia. -
Pochyliła się, by odłożyć słuchawkę. Chciała zażartować ze względu na Ruby, lecz
nie starczyło jej siły.
- Noro?
Powoli podniosła głowę.
Ruby oparła się o lodówkę z rękami skrzyżowanymi na piersi. Na blacie stała jej
filiżanka kawy.
Zapomniana.
- O co chodzi?
- Mój szef w gazecie życzy sobie, bym odpowiedziała na... niezbyt pochlebne listy
od czytelników.
- Cóż, na tym polega twoja praca.
Nora nie zadała sobie trudu, by odpowiedzieć. Córka nie mogła tego zrozumieć. Nie
wiedziała, co to
znaczy potrzebować akceptacji, bez której człowiek czuje się niewidzialny. Gorzej
niż niewidzialny.
„Jakaś kobieta w Iowa... pozwie... o oszustwo w poradnictwie”...
Zamknęła oczy i potarła grzbiet nosa.
- David Letterman pewnie zbiera niezłe żniwo... W ostatnich dwóch dniach zdołała
zapomnieć, że jej życie
zostało zdemaskowane, że wybuchł skandal na cały kraj. Teraz znów wróciła ostra
świadomość faktów.
Usłyszała, jak Ruby biegnie na górę. Dzięki Bogu. Lecz po chwili była już z
powrotem. Klepała ją po
ramieniu.
- Noro?
Nora otworzyła oczy. Córka stała przy niej z gazetą w ręce.
- Kupiłam ją wczoraj w sklepie. Może powinnaś przeczytać, co o tobie piszą. Nora
wpatrywała się w
gazetę, w swoje duże ziarniste zdjęcie. Zrobiono je w ubiegłym roku na rozdaniu
nagród Emmy. Nie znosiła
go, bo miała na nim pucołowate policzki i zezowate spojrzenie. Wzięła gazetę z rąk
córki i przejrzała
artykuł.
- To koniec - powiedziała wreszcie bezbarwnym głosem. Gazeta wypadła jej z ręki na
podłogę.
- Nie bądź głupia. - Ruby zmarszczyła czoło. - Jakoś przez to przejdziesz. Spójrz
na Monice Lewinsky...
sprzedaje teraz drogie torebki. Była w ubiegłym roku na rozdaniu Oscarów. A ta
idiotka, która wyszła za
milionera, dostała fortunę od „Playboya”.
- Dzięki ci za te pocieszające porównania.
- Chciałam tylko...
- Jesteś za młoda, by to zrozumieć. Już po mojej karierze. Nie mam zamiaru
odpowiedzieć na żaden list.
Będę się ukrywać, aż to... cholerstwo... się skończy. Wybuchnie jakiś kolejny
skandal i wszyscy o mnie
zapomną. Po prostu się rozpłynę.
- Żartujesz?
- Nie.
- Przecież jesteś s ł a w n a.
- Jestem niesławna. Wierz mi, że to jest różnica.
- Odpowiedni ruch mógłby...
- Ruby, nie rozumiesz, na czym polega moja praca i kariera. Nigdy nie mogło być
muru między mną a
czytelnikami. W moich słowach skierowanych do nieznajomych można znaleźć wszystko
to, co myślę i
czuję. Dlatego mi ufali, wierzyli w moją szczerość.
- Zgodnie z tym, co podaje prasa, w swoich rubrykach twierdziłaś, że wierzysz w
małżeństwo. - Ruby
uniosła brwi. - Czy to też nazwiesz szczerością?
- Ja naprawdę wierzę w małżeństwo. I w miłość, rodzinę i dotrzymywanie zobowiązań.
Tylko po prostu
sama nie byłam w stanie temu sprostać.
Ruby wyglądała na zdziwioną.
- Interesujący dobór stów: „Nie byłam w stanie temu sprostać”.
- Nie sądzę, by któraś z nas mogła nazwać moje małżeństwo i macierzyństwo udanymi.
- Nie. Ale nie myślałam, że tak na siebie patrzysz. Jak na osobę, która poniosła
fiasko.
Wreszcie krążyły wokół czegoś, co było istotne.
- A jak sobie wyobrażałaś, że będę się czuła?
- Myślałam, że opuszczenie nas uważałaś za swój sukces. - Ruby się nachmurzyła. -
Poszło ci to tak
dobrze. Zupełnie jakbyś rzuciła znienawidzoną pracę. Może ci brakowało dochodów,
ale byłaś dumna z
siebie, że miałaś dość hartu, by się na to zdecydować.
- Nie byłam z siebie dumna.
- Dlaczego? - spytała Ruby szeptem. - Dlaczego to zrobiłaś? Nie mogłaś mieć życia
zawodowego i
wychowywać dzieci?
60
Nora westchnęła. Istniało tyle sposobów odpowiedzi na postawione pytanie, lecz była
zbyt przygnębiona,
by móc wybrać najwłaściwszą. Powiedziała więc to, co jej przyszło do głowy.
- To, co się u nas stało, nie było jakimś takim wydarzeniem jak na przykład
zatonięcie „Titanica”. To
wyglądało inaczej. Drobne sprawy, splątane razem przez długie lata. Żebyś mogła
naprawdę zrozumieć,
musiałabyś dojrzeć i poznać rzeczywistość naszej rodziny. Ale ty tego nie chcesz.
Wolisz zapomnieć, że ja
kiedyś istniałam... zapomnieć, że wszyscy istnieliśmy.
- Bo tak jest łatwiej - cicho odparła Ruby.
- Tak. Mnie też jest łatwiej teraz po prostu zakończyć karierę. Nie potrafię
walczyć z tymi oskarżeniami...
niemożliwe po tym życiu, jakie wiodłam, i wyborach, jakich dokonałam. Prasa ujawni
krzywdę, jaką
wyrządziłam swoim dzieciom... tobie, Ruby... i sytuacja stanie się jeszcze gorsza.
- Nigdy nie uważałam cię za osobę, która porzuca. Nora spojrzała na nią ze smutnym,
pełnym zrozumienia
uśmiechem.
- Och, Ruby... właśnie ty, nie kto inny, tylko ty... powinnaś mnie za taką uważać.
11
Było wczesne popołudnie, szczyt zaskakująco gorącego czerwcowego dnia. Morze i
niebo tworzyły
jednolitą połać iskrzącego się błękitu. Na powierzchni wody pobłyskiwało słońce.
Tam, gdzie ziemia
uskakiwała w dół i łączyła się z piaskiem plaży, na skraju posiadłości rosły
drzewa, których gałęzie
wyciągały się jedna do drugiej, a liście szemrały na wietrze. Szpaki nurkowały pod
okap, głośno ćwierkały,
to znów fruwały nisko nad trawą.
Ruby siedziała w białym fotelu na balkonie pięterka. Nie mogła przestać płakać.
Myślała o Ericu, o
wszystkich wspólnie spędzonych chwilach, o tym, że był dla niej jak starszy brat,
którego nigdy nie miała - i
myśl o jego stracie była dla niej nie do zniesienia. Podobnie trudno było jej się
pogodzić z faktem, że
właściwie straciła go wiele lat temu przez własną bezmyślność, bo po prostu
oddaliła się i nigdy nawet do
niego nie zadzwoniła.
N i g d y n a w e t n i e z a d z w o n i ł a.
Tak przeważnie w życiu postępowała. Była półgłówkiem, który opuszcza scenę z prawej
strony. A przecież
kochała Erica. Nie tak gorąco i boleśnie jak jego brata, lecz w sposób bardziej
stały i odpowiedzialny. Był
obok niej przez całą młodość. To Eric ją uczył, jak się rozstawia namiot, gdy
zbliżał się zlot skautek... To
Eric jej pokazywał, jak trzeba stać na dziobie „Wietrznicy”, kiedy wieje wiatr.
A mimo to oddaliła się, poszła sobie, pozwoliła, by stał się zblakłą fotografią na
dnie szuflady.
- Przepraszam - szepnęła z żałosną nutą w głosie. Wiedziała, że te przeprosiny,
powiedziane w pustkę, nic
nie znaczą. Jednocześnie jednak przerażała ją myśl o spotkaniu z Erikiem. Jak
mogłaby stać przy jego łóżku
i rozmawiać z nim... uśmiechać się, jakby przez te wszystkie lata byli nadal
przyjaciółmi... a potem się
pożegnać? Jak mogłaby patrzeć na jego umieranie?
Zamknęła oczy i zagłębiła się w fotelu. W sypialni za jej plecami zadzwonił
telefon, lecz kiedy podniosła
słuchawkę, nikt się nie odezwał. Po chwili znów rozległ się dzwonek. Uprzytomniła
sobie, że to telefon
komórkowy. Rzuciła się tukiem nad łóżkiem i sięgnęła po komórkę leżącą na podłodze.
Włączyła ją niecałą
godzinę wcześniej.
- Halo?
- Na rany, Ruby, dzwonię i dzwonię. Jak tam życie na Dalekiej Północy?
To Val. Słyszała, jak wydmuchuje dym.
- To Wyspa Lata, nie Syberia. A poza tym wszystko dobrze.
- Myślałem, że może będziesz potrzebować porwania drogą powietrzną.
- Nie - roześmiała się. - Ale trzymaj rękę na pulsie, bo niewykluczone, że będę w
takiej potrzebie.
- Jak idzie artykuł?
- W porządku. Może nawet dobrze.
- Wspaniałe wieści. Rozmawiałem dziś rano z Joan. Atmosfera jest coraz gorętsza.
Prasa ukrzyżowała
twoją matkę.
- Nic jej to nie obchodzi. Kończy karierę. Wycofuje się. - Ruby straciła panowanie
nad sobą. Była
wściekła.
- Nie żartujesz?
- Zdumiewające, co? Tak czy owak, ciężko pracuję.
- Joan się bardzo ucieszy. Pamiętaj, że w przyszłym tygodniu jesteś w programie
Sary Purcell. Do
zobaczenia, skarbeńku.
„Skarbeńku”. Ruby przewróciła oczami. Nigdy przedtem tak jej nie nazwał. Musi to
być słowo
61
zarezerwowane dla klientów, którzy zarabiają dla niego duże pieniądze.
- Dobra, Val. Do usłyszenia.
Odłożyła słuchawkę, wzięła notatnik i długopis, powróciła na balkon i usiadła w
wielkim fotelu, który
dziadek sam kiedyś zrobił. Zmusiła się do tego, by nie myśleć o Ericu, tylko się
skupić na pisaniu artykułu.
Spojrzała na żółty notatnik i powoli zaczęła pisać.
Większą część swojego dorosłego życia spędziłam na udawaniu, ze nie mam matki.
Najpierw to wymagało
wysiłku. Kiedy powracało jakieś wspomnienie o niej, bezwzględnie je tłumiłam i
zmuszałam się do tego, by
przywołać na pamięć coś innego - trzaśniecie drzwiami, zgrzyt opon na żużlu, ojca
siedzącego na skraju
łóżka, płaczącego z twarzą w dłoniach.
Z czasem wyuczyłam się zapominania. O wiele łatwiej więc żyto mi się w takim stanie
przypominającym
amnezję. I tak czas płynął.
Lecz wczoraj wieczorem oglądałyśmy z matką nasze stare rodzinne filmy. I tam, w tym
ciemnym pokoju,
powoli otwierały się drzwi, których starałam się nawet nie uchylać.
Teraz zadaję sobie trudne i niepokojące pytanie: Zapominając matkę, do jakiego
stopnia zapomniałam o
sobie?
Wygląda na to, ze nie znam ani jej, ani siebie. Matka mówi mi teraz, że chce
zakończyć karierę. Zupełnie
nie wiem, jak to rozumieć. Przehandlowała naszą rodzinę za sławę i majątek, jak
więc to możliwe, by tak
niewiele dla niej znaczyły?
Ruby odłożyła długopis i notatnik na zardzewiały stolik z blatem z mrożonego szkła,
bo nie miała pojęcia,
co jeszcze mogłaby dodać. Nie mogła zapomnieć wyrazu twarzy matki, kiedy
powiedziała: „Po prostu
zniknę”.
Matka wyglądała na... złamaną, zrezygnowaną i chyba bardziej niż przerażoną.
Podobnie jak kiedyś.
„Wyjeżdżam. Kto jedzie ze mną?”
Przez jedenaście lat Ruby pamiętała tylko te słowa i ich szorstkie, szkaradne
brzmienie tamtego ranka.
Teraz przypomniała sobie całą resztę. Oczy matki przepełniał ten sam dotkliwy ból,
a jej głos drżał z takiego
napięcia, że... wydawał się nieznajomy. Usłyszała tylko „do widzenia” i zrozumiała,
że matka odchodzi...
lecz może Nora uciekała?
Dziś Ruby powiedziała do niej: „Nigdy nie uważałam cię za osobę, która porzuca”. A
matka na to
odpowiedziała: „Właśnie ty, nie kto inny, tylko ty... powinnaś mnie za taką
uważać”.
Lecz od czego matka mogła wtedy uciekać? I co ją zatrzymało z dala od rodziny?
Przesyłkę z Seattle dostarczono późnym popołudniem, kiedy matka ucinała sobie
drzemkę. Ruby
wiedziała, co jest w pudle. Przez kilka chwil zmagała się z sobą - przecież kiedyś
specjalnie postanowiła, że
nigdy nie będzie czytać rubryki porad matki, ale teraz konieczność napisania
artykułu do „Cache” całkiem
zmieniała sytuację. Ruby musiała wiedzieć coś bliższego o tym, co matka pisała w
„Nora wie najlepiej”.
Spokojnie otworzyła pudło i wyciągnęła z niego brązową kopertę z napisem
„Najlepiej”. Runęła na kanapę
w saloniku, podciągnęła pod siebie nogi i wyciągnęła plik wycinków. Pierwszy był z
grudnia 1989 roku i
pochodził z „Anacortes Bee”.
Droga Noro!
Czy znasz jakieś sposoby wywabiania plam z czerwonego wina na białym jedwabiu?
Odrobinę wstawiłam
się na weselu siostry i wylałam cały kieliszek na jej suknię ślubną. Nie odzywa się
do mnie, a ja czuję się
strasznie.
Pogrążona w Smutku Suknia Ślubna
Nora odpowiedziała krótko i bardzo sympatycznie.
Droga Pogrążona w Smutku Suknio Ślubna!
Plamę można wywabić tylko w pralni chemicznej. Ale jeżeli nawet tam to się nie uda,
musisz
zaproponować siostrze, że odkupisz jej suknię. Ponieważ byłaś odrobinę wstawiona,
wypadku nie można
zaliczyć do najzwyklejszych. A Twojej siostrze należy się to, co zawsze będzie jej
przypominać o tym
wyjątkowym dniu i co będzie mogła kiedyś przekazać swojej córce. Może jakiś czas to
potrwa, zanim
oszczędzisz na ten cel pieniądze, lecz ostatecznie będziesz się czuć o wiele
lepiej. Nie ma niczego
ważniejszego niż rodzina. Na pewno o tym wiesz. Dlatego do mnie napisałaś. Tak
łatwo w życiu jest popełnić
błąd, prawda? Lecz kiedy wyraźnie widzimy sposób, w jaki możemy się stać lepsze,
powinnyśmy go
62
wykorzystać.
Ruby, czytając kolejne porady, stwierdziła, że kwestie poruszane w korespondencji
matki są bardzo różne -
tematyka związana z gospodarstwem domowym ustępowała miejsca poważnym problemom
życiowym.
Ruby musiała przyznać, że matka świetnie sobie radziła. Jej odpowiedzi były
zwięzłe, mądre i pełne
zrozumienia.
Po jakimś czasie poczuła, że z gazetowych rubryk dolatuje ją głos matki. I nie był
to glos wyrafinowanej,
zachłannej i egoistycznej Nory Bridge, lecz matki, kobiety, która kiedyś kazała
Ruby włożyć płaszcz, umyć
zęby czy sprzątnąć pokój.
Czytając poradę udzielaną szesnastolatce, która brała narkotyki, Ruby przypomniała
sobie własne życie...
Był to straszny rok, kiedy Ruby niemal „zeszła na złą drogę”. Miała czternaście lat
i Wyspa Lopeza oraz
własna rodzina wydawały jej się beznadziejnie ciasne i nieatrakcyjne. Zaczęła
wagarować i palić trawę.
Nawet oddaliła się od Deana. Kiedy za palenie została zawieszona w czynnościach
ucznia, tata był wściekły,
natomiast Nora nie.
Zabrała ją wtedy z gabinetu dyrektora i zawiozła do parku stanowego na końcu wyspy.
Zaciągnęła na
daleki odcinek plaży, z którego widać było przesmyk Haro i migoczące w dali światła
centrum Victorii. Była
dokładnie trzecia po południu. Przed nimi przepływały rzędem wieloryby,
wypuszczając fontanny wody.
Nora była w ładnej sukience, tej, którą oszczędzała na zebrania rodziców z
nauczycielami, lecz bez namysłu
usiadła na piasku i skrzyżowała nogi.
Ruby stała, czekając na reprymendę. Wysunęła do przodu brodę, skrzyżowała ramiona
na piersi.
Lecz Nora sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła skręta, którego znaleziono w szkolnej
szafce Ruby. Ku
zdumieniu córki wsunęła go do ust i zapaliła, głęboko się zaciągnęła i podała
córce.
Zaskoczona Ruby usiadła obok matki i wzięła skręta. Razem wypaliły to cholerstwo do
końca, nie
zamieniając z sobą ani słowa.
Stopniowo zapadała noc, po przeciwnej stronie przesmyku zaczęły migotać białe
światła miasta. I właśnie
tę chwilę matka wybrała, by powiedzieć to, z czym tu przyszła.
- Twoim zdaniem, inaczej teraz widać Victorię?
Ruby nie bardzo rozumiała sens pytania, więc odpowiedziała, chichocząc:
- Wygląda, jakby była dalej.
- I jest dalej. Właśnie na tym polega sprawa. Kiedy bierzesz narkotyki, wszystko,
czego w życiu chcesz,
oddala się. - Nora odwróciła się do niej. - Czy to takie super jest zrobić coś, co
może każdy, kto ma zapałkę?
Super jest zostać astronautą... satyrykiem... czy naukowcem, który wynajduje leki
na raka. Wyspa Lopeza
jest dokładnie taka, za jaką ją uważasz... to kropeczka na mapie. Ale poza nią
istnieje świat, nawet jeśli
jeszcze go nie widziałaś. Nie zaprzepaszczaj swoich szans. Nie ma się ich w życiu
tylu, ile byśmy chcieli.
Teraz możesz wszędzie pojechać, być każdym, robić wszystko. Możesz stać się tak
cholernie sławna, że
potem, kiedy wrócisz na szkolny zjazd koleżeński, urządzą tu na twoją cześć
specjalną paradę... albo możesz
kręcić i zawalać lekcje, obkrawać swoje możliwości, aż w końcu wylądujesz z tymi,
którzy przesiadują w
barze Zeke, palą papierosy i gadają o szkolnych meczach futbolowych sprzed
dwudziestu lat. - Wstała,
otrzepała sukienkę i spojrzała na Ruby. - Wybór należy do ciebie. To twoje życie.
Jestem twoją matką, nie
strażnikiem.
Ruby pamiętała, że kiedy wówczas podniosła się na nogi, drżała. Tak głęboko trafiły
do niej słowa matki.
Bardzo cichutko powiedziała:
- Mamo, kocham cię.
I było to jej ostatnie wspomnienie tych słów wypowiedzianych do matki.
Wróciła do czytania rubryki porad. Ostatni zestaw wycinków był spięty razem.
Wciągnęło ją już pierwsze
zdanie.
Droga Noro!
Czy zdarza Ci się odczuwać taką samotność, że wszystko, co normalne, wydaje Ci się
nieostre? Jest tak,
jakby człowiek był jedyną czarno-białą istotą w mieście, które ma barwy jak w
technicolorse.
Ożeniłem się z niewłaściwą kobietą. Wiedziałem to już tego dnia, kiedy szliśmy do
ołtarza. Wiedziałem to,
kiedy podniosłem jej welon i spojrzałem w oczy. Lecz czasem robi się coś właściwego
z niewłaściwych
powodów i wierzy się, me miłość będzie się rozwijać.
Kiedy tak się nie stanie, coś w tobie umiera, a potem dzień po dniu jeszcze coś i
jeszcze coś, aż w końcu
uprzytamniasz sobie, ze już nic z Ciebie nie pozostało.
Powtarzasz sobie, ze najważniejsze jest dziecko - zresztą po to się ożeniłeś, żeby
je mieć - i w końcu niemal
w to wierzysz. Kiedy bowiem trzymasz dziecko w ramionach, uczysz się, co to
prawdziwa miłość.
63
A jednak nadal się zastanawiasz, nawet wtedy, gdy trzymasz córeczkę za rączkę albo
szczotkujesz jej włosy,
albo czytasz jej do poduszki... zastanawiasz się, czy to powinno wystarczyć.
Nie wiem, co robić. Tak strasznie się od siebie z żoną oddaliliśmy... Proszę, czy
możesz mi pomóc?
Zagubiony i Samotny
Drogi Zagubiony i Samotny!
Bardzo dobrze Cię rozumiem. Chyba każdy z nas wie, co to znaczy odczuwać samotność,
zwłaszcza w
rzekomo ciepłym kręgu rodziny.
Widzę, że jesteś człowiekiem honoru i wiesz, że rozbicie rodziny jest czynem, który
nieodwołalnie niszczy
życie. Wierz mi, że samotność, jaką odczuwasz w swojej rodzinie, jest bladym
cieniem udręki, jaką byś
przeżywał po odejściu.
Proszę Cię, spróbuj, a uda Ci się dokopać do resztek tej miłości, jaką czułeś
kiedyś do żony. A gdybyś się
postarał, ziarnko uczucia może znów zakiełkować. Poszukaj kogoś, kto udzieli Ci
rad, rozmawiaj z
zawodowymi terapeutami i s żoną. Wyjedzcie razem na wakacje. Dotykaj jej, ale nie
tylko w celach
erotycznych. Dotykanie w dowolnej chwili, jakby przypadkiem, naprawdę wiele znaczy.
Wciągnij się w jakąś
działalność: na rzecz Waszej społeczności czy w kościele, czy w jakąś inną.
Skorzystaj z poradnictwa małżeńskiego. Przecież nie chcesz zakończyć tego
małżeństwa i złamać serc
dzieciom, dopóki nie przestanie istnieć szansa na pojednanie.
Zaufaj mi w tej sprawie.
Nora
Ostatni list napisano ręcznie i nie był do niego przyczepiony wycinek prasowy.
Najwyraźniej miał być
opublikowany, lecz go odrzucono. Nora go jednak zachowała.
Droga Noro!
Moja córka - ukochana maleńka - zginęła w tym roku, zabita przez pijanego kierowcę.
Teraz wiem, co to
znaczy przeżyć tragedię, znam jej smak i strukturę... piętno, jakie odciska.
Nie potrafię rozmawiać z ludźmi, nawet z żoną, która potrzebuje mnie bardziej niż
kiedykolwiek. Widzę ją,
jak siedzi na skraju łóżka, ma nieumyte włosy, podkrążone i zaczerwienione oczy,
ale nie potrafię się do niej
zbliżyć, nie potrafię jej pocieszyć. Gdybym został sam, jestem pewien, że do końca
życia z nikim już bym nie
rozmawiał.
Mam ochotę zebrać manatki, włożyć je do wózka na zakupy i zniknąć, wtapiając się w
bezimienny tłum
włóczęgów na placu Pioniera. Lecz nawet na to nie mam siły, siedzę więc w domu i
patrzę na wszystko, co
bez końca przypomina mi o tym, co kiedyś miałem... i zadaję sobie pytanie, po co
dalej oddycham...
Zagubiony i Samotny
Na tym liście ktoś u góry napisał: „Natychmiast wystać Federal Expressem przypięty
tu list na adres
zwrotny tego mężczyzny”. Pozostała po nim kopia pisanej ręcznie odpowiedzi.
Drogi Zagubiony i Samotny!
Nie będę tracić czasu na piękne słówka, jakimi staramy się złagodzić żałobę. Jesteś
w niebezpieczeństwie,
lecz jeszcze nie zabrnąłeś za daleko i sam o tym wiesz. Zrobię coś, czego nigdy
jeszcze nie robiłam... i czego
chyba nigdy już nie zrobię.
Przyjdź do mnie na rozmowę. I nawet nie próbuj odmówić. W swoim liście wspominasz o
placu Pioniera i
widzę, że podajesz adres zwrotny w Laureihurst.
Moja sekretarka w gazecie będzie jutro oczekiwać telefonu od Ciebie i umówi nas na
spotkanie. Proszę
Cię, bardzo proszę, tylko nie spraw mi zawodu. Wiem, jak życie może zadać cios
nawet najsilniejszemu. A
niekiedy, by nas ocalić, wystarczy jeden dotyk nieznajomej ręki.
Skorzystaj z mojej propozycji... Będę czekać.
List był podpisany Nora.
Ruby drżały ręce. Nic dziwnego, że czytelnicy uwielbiali jej matkę. Uważnie złożyła
wszystkie wycinki i
listy i wsunęła do koperty. Zostawiła pudło na kuchennym stole, żeby matka je
znalazła. I poszła na górę.
Dopiero kiedy trzymała w ręku słuchawkę, uprzytomniła sobie, że dzwoni do Caroline.
Nie było w tym nic
dziwnego. Przecież poczuła się niepewnie, a Caroline zawsze była dla niej podporą.
Po trzecim dzwonku
Caro odebrała telefon.
- Halo?
64
Ruby natychmiast poznała, że siostra jest zmęczona.
- Cześć, siostrzyczko. Masz taki głos, jakbyś natychmiast musiała się zdrzemnąć.
- Zawsze mam ochotę na drzemkę - zaśmiała się Caroline. - Ale oczywiście zupełnie
nie wiadomo, co ja
takiego robię, że jestem taka zmęczona.
- A co takiego robisz przez cały dzień?
- Tylko kobieta wolna może zadać takie pytanie matce. No, ale co słychać? Jak wam z
mamą idzie?
- Nie jest taka, jak myślałam - przyznała cichym głosem Ruby.
- Jak mogłaby być taka? Nie rozmawiałaś z nią od emisji Fuchy.
- Wiem, wiem, ale chodzi o coś więcej. Na przykład: czy wiedziałaś, że kiedy byli z
tatą małżeństwem,
chodziła do psychiatry... czy o tym, że w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym piątym
brata valium?
- Och - jęknęła Caroline. - Ciekawe, czy to lekarz jej zalecił, by rozeszła się z
tatą?
- Co. ty opowiadasz?
- Przecież tak się zdarza - roześmiała się cichutko Caroline. - Zalecają
nieszczęśliwym kobietom, by
znalazły szczęście. Gdybym za każdym razem, kiedy mój terapeuta zaleca mi odejść od
Jere’a, wrzucała
dolca do skarbonki, stać by mnie już było na to, by mieszkać w Hunt’s Point.
- Też chodzisz do psychiatry?
- No co ty, Ruby? To jak pójść zrobić sobie manicure; dbałość o stan własnego
umysłu.
- Myślałam, że doskonale układa ci się z twoim panem.
- Mamy takie same problemy jak wszyscy. Ale porozmawiajmy o czymś innym... Rany,
Jenny! Tak się nie
robi. Ruby, muszę kończyć. Twoja siostrzenica właśnie wylała kubek soku z winogron
na głowę swojego
braciszka.
I zanim Ruby zdążyła coś powiedzieć, Caroline odłożyła słuchawkę.
Wszystko było gotowe. Dean zapukał do drzwi Erica, usłyszał „proszę wejść” i
znalazł się w pokoju.
Eric siedział w łóżku, czytając zniszczone, z oślimi rogami, kieszonkowe wydanie
książki Richarda Bacha
Iluzje. Na widok Deana uśmiechnął się.
- Cześć, bracie. Niemal pora kolacji. Gdzie się podziewałeś? - Sięgnął po kubek
stojący obok na tacy. Tak
jednak drżały mu palce, że zrezygnował. Dean podbiegł do łóżka, chwycił kubek i
umieścił go w niepewnej
dłoni Erica. Skierował też słomkę do jego ust.
Eric pociągnął łyk i przełknął. A potem z pomocą Deana odstawił kubek, odwrócił
głowę i oparł ją o
poduszki.
- Dzięki, umierałem z pragnienia. - Uśmiechnął się szeroko. - Wzmianka o śmierci
nie była celowa.
Dean naprawdę chciał odpowiedzieć uśmiechem, ale nie potrafił, myślał tylko o
starszym bracie, który leży
tu sam, spragniony i zbyt słaby, by wziąć kubek wody. Skrzyżował ręce na piersi i
patrzył przez okno. Nie
chciał napotkać wzroku Erica. Potrzebował chwili, by wziąć się w garść.
- Pracowałem nad czymś - powiedział w końcu.
- Jakaś niespodzianka?
Dean spojrzał na brata i dostrzegł coś z dawnego, młodego Erica. Gardło ścisnęło mu
się jeszcze mocniej.
Skinął tylko głową. Powoli obniżył metalową poręcz z boku łóżka. Brzęknęła o dolną
ramę.
- Wybierzesz się na małą wycieczkę?
- Żartujesz? Tak mam dość tego łóżka, że chce mi się płakać. Właściwie, do diabła,
cały czas płaczę.
Dean pochylił się, objął brata obiema rękami i podniósł.
Przeraził się, że Eric tak niewiele waży. Zupełnie jakby niósł drobne dziecko. Lecz
to jego brat, jego silny,
wygadany starszy brat, który kiedyś był kapitanem drużyny futbolowej całej wyspy...
Dean zagłuszył te wspomnienia. Gdyby bowiem cały czas pamiętał, jaki Eric był
kiedyś, na pewno teraz
potknąłby się i upadł, trzymając go w ramionach słabego, jakby wydrążonego.
Zniósł go na dół, przeszedł przez hol, minął kuchnię, a w niej Lottie, która stała,
patrząc na nich
promiennym wzrokiem i machając im ręką. Przekroczył wymuskany trawnik, aż dotarł
nad brzeg, gdzie na
krzywym drewnianym pomoście ustawił wcześniej wielki drewniany fotel, wyłożony
poduszkami.
- „Wietrznica” - cichutko powiedział Eric. Dean uważnie usadził go w fotelu i
dokładnie okrył
kaszmirowym pledem chude ciało brata.
Słońce miało niedługo zajść. Niebo wisiało tak nisko, że niemal można było go
dotknąć. Ostatnie
promienie zachodzącego słońca zabarwiły wszystko na różowo: fale, chmury, i
kamienistą plażę, która,
ochraniając brzeg, wiła się wzdłuż niego haczykowatą linią. Jacht nadal był w złym
stanie, lecz został
wyszorowany.
Dean usiadł obok Erica, wyciągnął nogi i oparł się o drewnianą palisadę.
- Jeszcze wciąż jest tu kupa roboty. Jeff Brein, ten z Wroniego Gniazda, reperuje
żagiel. Powinien być
65
gotowy jutro. Wendy Johnson pierze poduchy. Pomyślałem, że... może gdybyśmy mogli
wypłynąć... - Nie
dokończył, bo nie bardzo wiedział, jakimi słowami miałby wyrazić cień nadziei.
- Moglibyśmy sobie przypomnieć, jak to kiedyś było - odezwał się Eric. - To znaczy
jacy byliśmy.
- Taa. - Oczywiście, brat doskonale wszystko rozumiał. Eric pociągnął pled aż pod
szyję.
- Więc jak to jest być faworyzowanym synem?
- Samotnie.
- Pamiętasz, kiedy mnie kochała? - Eric oparł się o poduszki. - Gdy byłem gwiazdą
sportu, miałem wręcz
powalające wyniki i obiecującą przyszłość. Byłem jej trofeum.
Dean to pamiętał. Matka uwielbiała Erica, swojego ciemnowłosego anioła, jak go
nazywała. Mama z tatą
przyjeżdżali na wyspę tylko w sezonie futbolowym. Na każdy mecz mama ubierała się w
najlepsze
„niezobowiązujące” rzeczy, siedziała na trybunie i dopingowała syna grającego jako
quarterback. Kiedy
sezon się kończył, rodzice wyjeżdżali.
Eric żył w promieniach rodzicielskiego ciepła tak dłuto, że ich uczucie dumy
pomylił z uczuciem miłości.
Kiedy jednak powiedział im o Charlesie, zrozumiał, jaki był naiwny. Od tamtego
czasu matka słowem się do
niego nie odezwała.
Rodzinną firmę przejął młodszy, mniej doskonały syn. Nigdy o tym nie marzył, lecz
oczekiwania rodziny -
zwłaszcza bogatej - były jak lepka sieć.
- Tak, pamiętam - po chwili odpowiedział cichym głosem.
- Wczoraj około jedenastej wieczorem słyszałem, jak dzwonił telefon - szepnął Eric.
Dean odwrócił wzrok,
by nie patrzeć bratu w oczy.
- Taa. Ktoś z firmy telekomunikacyjnej, kto...
- Nie przejmuj się, bracie. To ona, tak?
- Tak.
- Wciąż jest w Atenach?
- We Florencji. Było ją stać na to, by mi opowiadać o udanych zakupach. - Lecz
powiedziała też: „Przyjedź
tu, Dean. Mamy mnóstwo wolnego miejsca w tej willi”. Jakby dla niej nie miało
żadnego znaczenia, że jej
starszy syn umiera.
- Przyjadą zobaczyć się ze mną? - spytał Eric, patrząc na Deana pełnym nadziei,
żałosnym wzrokiem.
- Nie. - Nie było sensu kłamać.
- Powiedziałeś im, o co chodzi? Że nie zabawię tu już zbyt długo?
Dean wyciągnął rękę i dotknął ręki brata. Obaj byli zaskoczeni tym nagłym gestem
wyrażającym poczucie
bliskości.
- Przepraszam.
Eric chrapliwie westchnął.
- Na co się zdadzą katusze śmierci, jeżeli przy twoim łóżku nie będzie płakać
własna rodzina?
- Ja jestem przy tobie - szepnął Dean. - Nie jesteś sam.
- Wiem, braciszku, wiem... - Eric miał oczy pełne łez.
- Nie pozwól, by cię raniła - ledwie przeszło Deanowi przez gardło.
- Kiedyś będzie tego żałować - powiedział Eric z zamkniętymi oczami. - Ale wtedy
będzie za późno. -
Ostatnie słowa wymówił już bardzo niewyraźnie, bo zasypiał.
Dean pochylił się nad nim i starannie otulił go pledem. Eric zamrugał i uśmiechnął
się sennie.
- Opowiedz mi o swoim życiu.
- Nie mam specjalnie o czym opowiadać. Pracuję.
- Bardzo śmieszne. Czytuję prasę z San Francisco, wiesz, po to, by wiedzieć, co się
dzieje u ciebie i
wszystkich. Wygląda na to, że jako kawaler masz niezłe wzięcie. Gdybym nie znał
szczegółów, mógłbym
odnieść wrażenie, że jesteś człowiekiem, który ma wszystko.
Dean chciał się roześmiać i potwierdzić: „Owszem, mam, mam wszystko, czego tylko
człowiek może
zapragnąć”, lecz było to kłamstwo, a on nigdy nie potrafił kłamać bratu. Ponadto
chciał teraz rozmawiać z
nim jak kiedyś - jak brat z bratem, szczerze, od serca.
- Czegoś w moim życiu... brakuje. Ale nie wiem czego.
- Lubisz swoją pracę?
Deana to zaskoczyło. Nikt nigdy go o to nie pytał ani on sam nie zadał sobie
takiego pytania. A mimo to
odpowiedział bez namysłu.
- Nie.
- Jesteś w kimś zakochany?
- Nie. Już od dawna nie byłem w nikim zakochany.
- I nie możesz sobie uprzytomnić, czego ci w życiu b r a k u j e? Daj spokój, Dino.
Przecież problem nie
66
polega na tym, czego ci w życiu brakuje, tylko na tym, na czym ci ono upływa. -
Eric ziewnął i zamknął
oczy. Znów był zmęczony. - Boże, tak chciałem przez te wszystkie lata, byś był
szczęśliwy... - Po chwili
drzemki otworzył oczy. - Pamiętasz Obóz Orkila? - spytał niespodziewanie. - Wczoraj
o nim myślałem, o
tym, kiedy tam pojechaliśmy pierwszy raz.
- Kiedy poznaliśmy Ruby. - Dean zdobył się na szczery uśmiech. - Wspięła się na
wysokie drzewo przy
plaży, pamiętasz? Oświadczyła, że zdobywanie tych wszystkich sprawności jest dla
dzidziusiów, do których
ona już się nie zalicza.
- Nie chciała zejść. Aż musiałeś ją o to prosić.
- Taa. To był początek, prawda? Nigdy przedtem nie znaliśmy prawdziwej rodziny... -
Dean wypowiedział
te słowa przeciągle, by mogły się nawzajem znaleźć i połączyć w zdanie. Splótł je
razem jak nici, którymi
zszył skrawki ich życia, by otulić nimi chude ciało brata jak pledem.
12
Nora obudziła się półprzytomna. Przez chwilę leżała w łóżku, słuchając cichego
szumu morza dolatującego
przez okno. Był prawie wieczór, to znaczy, że spała kilka godzin.
E r i c. Przyciągnęła telefon, postawiła go na kolanach i wykręciła numer.
Przez kilka minut rozmawiała z Lottie, a potem cierpliwie czekała, aż odezwie się
Eric.
- Nora? Chyba najwyższy czas, do diabła. Roześmiała się. Pomyślała, że cudownie
jest się śmiać, lecz
jeszcze cudowniej słyszeć jego głos, który brzmi prawie tak jak za dawnych lat.
- Ostatnie dni miałam bardzo interesujące. Jestem na Wyspie Lata. Caroline
udzieliła mi gościny.
- Och, ten styl życia bogatych i sławnych! Przypuszczam, że trudno jest znaleźć
czas dla drogiego starego
przyjaciela, który ze spokojem i godnością usiłuje stawić czoło kostusze. - Zaśmiał
się z własnego żartu, lecz
śmiech przeszedł w kaszel.
Nora zamknęła oczy, by przywołać jego postać ledwie sprzed kilku lat...
Przypomniała sobie pewne
popołudnie, kiedy jego drużyna wygrała mistrzostwa ligi, a ona oblała go napojem
Gatorade i skandowała
jego imię...
- Nora? Popadłaś w śpiączkę?
- Słucham cię. - Postanowiła, że nie wspomni o skandalu, by nie musiał się o nią
martwić. Lecz przecież
coś musi mu powiedzieć, nie może bez uprzedzenia pojawić się u niego na wózku. -
Miałam wypadek i
wylądowałam w szpitalu.
- Ojej, ale wszystko dobrze?
- Jak na pięćdziesięcioletnią kobietę, która wjechała w drzewo, czuję się
wspaniale. A mówiłeś, że
mercedes to strata pieniędzy. Ha! On uratował mi życie. Wyszłam z tego ze złamaną
nogą i skręconym
nadgarstkiem, więc nic takiego mi się nie stało. Ale dlatego jeszcze cię nie
odwiedziłam.
- Czegoś mi jeszcze nie mówisz.
- Tym razem intuicja cię zawodzi - odparła z wymuszonym uśmiechem.
- Noro? - Wymówił jej imię z niezwykłą czułością, w której pobrzmiewały wszystkie
ich wspólne
przeżycia. Po raz pierwszy od czasu, kiedy zaczął się jej koszmar, poczuła, że ktoś
się o nią naprawdę
troszczy.
- Nie, naprawdę, ja... - Zaczęła pocierać palcem grzbiet nosa i starała się płytko
oddychać.
- Wiesz, że możesz powiedzieć mi wszystko.
- Nie potrzebujesz wysłuchiwać opowieści o moich kłopotach.
- A kto wysiadywał co noc obok mnie w szpitalu, kiedy umierał Charlie? Kto mnie
trzymał za rękę nad
grobem... kto był przy mnie, kiedy zacząłem chemoterapię?
- Ja - wykrztusiła.
- Więc teraz mów.
Wszystkie uczucia, jakie przez ostatnie kilka dni trzymała zamknięte w sobie, nagle
znalazły upust. Nie
płakała jednak, była wręcz nienaturalnie spokojna. Lecz czuła się tak, jakby pękata
jej dusza.
- „Tattler” opublikował moje zdjęcia nago w łóżku z mężczyzną.
- Jezu... - szepnął.
- Jest jeszcze coś gorszego. - Roześmiała się, co było zdumiewające. - Właściwie
pozuję z tym facetem. I w
dodatku zdjęcia są datowane, czyli jest dowód na to, że w tym czasie byliśmy z
Randem małżeństwem. Prasa
już mnie ukrzyżowała. Wszyscy wychodzą ze skóry, by mnie nazywać hipokrytką.
- I dlatego zatrzymałaś się w letnim domu? Ukrywasz się?
- To koniec mojej kariery. Nie dostałabym pracy nawet w poradnictwie dla maluchów,
jak mają siadać na
nocniku.
67
- Daj spokój, mieszkamy w Ameryce. Znane osoby bez przerwy w czymś nawalają. Dzięki
temu jeszcze
bardziej je kochamy. Jack Nicholson rozwala samochód kijem bejsbolowym... a dają mu
następnego Oscara.
Hugh Grant pokazuje nam nie tylko swoją giętkość moralną, lecz także głupotę, a po
szybkich przeprosinach
wygłoszonych w Leno Show kręci film z Julią Roberts. Więc ty pokazałaś tyłek.
Wielkie mi coś! To
przecież nie jest zdjęcie, na którym obciągasz handlarzowi narkotyków. Głowa do
góry! Płacz, jeśli uznajesz
swój błąd, i proś o jeszcze jedną szansę. Twoi wielbiciele będą cię bardziej kochać
za to, że jesteś jedną z
nich. Masz ludzkie słabości.
- Dlatego cię kocham, Ericu. Szklanka jest zawsze do połowy pełna. Przysięgam na
Boga, że gdybyś był
moim synem, pękałabym z dumy. - Usłyszała, że chrząknął, i natychmiast zrozumiała,
co to znaczy.
Żałowała, że nie ugryzła się w język. Była wściekła na siebie, że wykazała taki
brak wyczucia. - Dzwoniłeś
do matki.
- Jest w Europie. Zakupy idą jej wspaniale. - Westchnął, niemal zajęczał. - Nie
zadzwoniła do mnie. Ale
minęło, dopiero kilka dni.
Minęło kilka dni, odkąd się dowiedziała, że syn ma raka, i nie znalazła czasu, by
do niego zadzwonić! Tę
kobietę należało zastrzelić.
- Mogłabym jutro wpaść do ciebie? Ja na wózku, ty w łóżku szpitalnym, będziemy
wyglądać jak z Lotu
nad kukułczym gniazdem.
- Wspaniale. Nie uwierzysz, kto tu jest.
- A ty nie uwierzysz, kto jest tutaj - zaśmiała się Nora.
- Dean...
- Ruby...
Wypowiedzieli te imiona jednocześnie.
- Dean jest na wyspie? - Nora pierwsza oprzytomniała.
- Przyjechał do mnie.
- Wiedziałam, że przyjedzie, jeśli do niego zadzwonisz. I jak się układa między
wami?
- Dziwnie. Troszkę niepewności. Zachowujemy się jak najlepsi przyjaciele ze szkoły
średniej, którzy
spotykają się po dwudziestu latach na zjeździe koleżeńskim i nie bardzo wiedzą, o
czym rozmawiać. Ale
jakoś się odnajdujemy. A jak Ruby?
- Wściekła. Ona naprawdę mnie nienawidzi.
- Ale jest z tobą. To coś znaczy. Pamiętaj, że miłość od nienawiści dzieli cienka
linia.
- Dzięki za przypomnienie. - Zastanowiła się. - Musiałam jej powiedzieć, że masz
raka.
- Nic się nie stało. Już mnie to, do cholery, nie obchodzi, kto o tym wie. - Po
jego głosie odgadła, że się
uśmiecha. - Słuchaj, czy ty wiesz, do czego doszło między Deanem a Ruby? On nie
chce o tym mówić.
- Ona też nie.
- Kiedy zerwali, bytem w Princeton, ale musiało to ich wiele kosztować. Dean
poszedł do szkoły z
internatem, żeby być daleko od niej. Ale to interesujące, że żadne z nich nie
wzięło ślubu.
- Myślisz o tym, co ja?
- Jak zrobimy, by się spotkali?
Nora się uśmiechnęła. Wspaniale było rozmawiać o czymś innym niż choroba Erica czy
skandal wokół
niej. Dzięki temu po raz pierwszy od lat poczuła się jak matka.
- Zachowamy ostrożność, mój chłopcze. Wielką ostrożność.
Kiedy odłożyła słuchawkę, uprzytomniła sobie, że jej noga w kostce pulsuje i boli,
lecz ból ten był niczym
w porównaniu z uczuciem mrowienia. Potoczyła się na wózku do łazienki, umyła twarz
i zęby. Kiedy
znalazła się w pokoju, postanowiła zawołać Ruby. Lecz nikt nie odpowiadał. Wjechała
do kuchni i na stole
zobaczyła pudło. Zbliżyła się do stołu. Pudło było otwarte. Nic więc dziwnego, że
Ruby się schowała.
Ściągnęła przesyłkę na kolana i przeniosła się do saloniku, gdzie usadowiła się ha
kanapie, nogę opierając o
stolik do kawy, na którym położyła poduszkę. Myśli o Ruby i Deanie, i o prawdziwej
miłości całkiem się
rozwiały.
Kiedy otwierała brązową kopertę z napisem „Nowe listy”, ręce jej drżały. Na samym
wierzchu była mała,
pognieciona koperta ze stemplem Great Falls w stanie Montana. Z uwagą ją otworzyła,
wyjęła list i zaczęła
czytać.
Noro!
Już nie potrafię napisać „Droga”. Przez ostatnie kilka lat pisałam do Ciebie
kilkanaście razy. Dwukrotnie
opublikowałaś moje listy, raz osobiście odpowiedziałaś, wyrażając nadzieję, że
sytuacja się poprawiła.
Nawet nie możesz sobie wyobrazić, ile to dla mnie znaczyło. Tonęłam w nieudanym
małżeństwie, ale
68
zawsze mogłam na Ciebie liczyć.
Czy możesz sobie wyobrazić, jak teraz się czuję, kiedy dowiedziałam się, jaka osoba
udzielała mi tych
wszystkich rad?
Byłaś dla mnie wyrocznią, wierzyłam w Ciebie. Mój mąż złamał mi serce, Ty złamałaś
we mnie ducha.
Gdybyś była szczera, mogłabym nadal Cię podziwiać. Lecz teraz widzę, że jesteś
jedną z wielu znanych
osób, które sprzedają produkt przez siebie nigdy nie używany.
Nie zadawaj sobie trudu, by odpowiedzieć na ten list ani by go opublikować w „Nora
wie najlepiej”. Nie
obchodzi mnie Twoje zdanie i na pewno nie będę już czytać Twojej rubryki. Chyba nie
jestem w tym
odosobniona. Jeżeli będę miała ochotę na czytanie fikcji, wypożyczę powieść z
biblioteki. Nie masz prawa
udzielać rad nikomu, na żaden temat.
Niech Ci Bóg wybaczy. Ze strony wielbicieli na to nie licz.
Nora złożyła list i wsunęła z powrotem do koperty. Musiała czymś się zająć, by
odwrócić od niego myśli.
Sięgnęła po pilota. Całkiem jej nie zdziwiło, że Caroline zmieniła tu telewizor na
nowocześniejszy. Przy
małych dzieciach było to prawdopodobnie bardzo ważne w tej erze mediów.
Nacisnęła włącznik i natychmiast usłyszała swoje nazwisko. Nadawano program Sary
Purcell - jeden z
tych, w którym kobiety zbierają się, by pogadać. Spotkanie przy kawie na nowe
millenium. Nora chciała
zmienić kanał albo nie patrzeć, lecz czuła się jak ryba złapana na haczyk własnego
nazwiska.
Na ekranie pośród widowni stała postawna kobieta, a przy niej Sara Purcell z
mikrofonem, który trzymała
przy ustach kobiety.
- Ufałam Norze Bridge, teraz czuję się jak idiotka. W rzędzie obok wstała następna
kobieta.
- Jak mogła pani być na tyle głupia, by ufać znanej osobie? One wszystkie kłamią i
oszukują, byle przeć do
przodu. Tak wygląda życie publiczne.
Postawna kobieta się zaczerwieniła. Wyglądała na bliską płaczu.
- Nie myślałam, że jest podobna do innych... Sara cofnęła mikrofon.
- To dotyka ważnej kwestii, doktorze Harrison - zwróciła się do mężczyzny
siedzącego na scenie. - Ludzie
są wściekli na Norę Bridge, bo kłamała. Ale czy to rzeczywiście jest kłamstwo? Czy
należy mówić wszystko
o swoim życiu tylko dlatego, że jest się wystawionym na widok publiczny?
Doktor przywołał specjalny uśmiech do kamery.
- Oczywiście, że osoba publiczna ma prawo do własnych tajemnic... chyba że te
tajemnice wiążą się z
polem jej działalności. W tym wypadku Nora Bridge nie miała prawa być aż taka
dyskretna, bo występowała
jako ekspert w sprawach miłości, rodziny i podejmowanych zobowiązań. A w ogóle to
absurdalne, że ludzie
ufali jej... niewykształconej kobiecie, której jedynym powodem do sławy jest
rubryka w gazecie. Obdarzać
zaufaniem powinno się tylko profesjonalistów mających specjalne wykształcenie w
zakresie pomagania
ludziom.
- Przepraszam, chwileczkę, doktorze - przerwała mu Sara. - Nie uważam, by
wykształcenie...
- Nora Bridge udawała, że zna odpowiedzi na te wszystkie pytania, ale nikogo nie
obchodziło, skąd je zna.
Może więc Amerykanie nauczyli się, że do rozwiązywania ludzkich problemów potrzebne
jest coś więcej niż
tylko otwarty mikrofon. Potrzebne jest wykształcenie, zdolność empatii oraz
poczucie tożsamości, czyli to
wszystko, czego pani Bridge zdecydowanie brakuje.
- I jest tchórzem - rzucił ktoś z widowni. - Gdzie jest teraz? Jest nam winna...
Nora wyłączyła telewizor. Nie mogła się ruszyć ani nawet wyjechać z pokoju. Zaczęła
drżeć na całym
ciele, zrobiło jej się zimno, gardło miała tak ściśnięte, że z trudem oddychała.
- Noro?
Zmartwiała. Serce bito jej jak młotem. Nie słyszała nawet kroków na schodach. Boże,
nie chciała, by córka
widziała ją w takim stanie...
Ruby weszła do saloniku, okrążyła wózek i usiadła na krytym skórą fotelu
naprzeciwko.
- Dobrze spałaś?
Nora patrzyła na swoje dłonie, myśląc: „Och, proszę cię, odejdź... nie mów teraz do
mnie”...
- Tak - wydusiła. - Dziękuję.
- Czytałam twoją rubrykę - oświadczyła Ruby, kiedy cisza za bardzo się przedłużała.
- Naprawdę? - ledwie wyszeptała.
- Dobrze ci to wychodzi.
Nora poczuła tak wielką ulgę, że jej zaparło dech. Tylko „kocham cię” mogło w tej
chwili znaczyć więcej.
Lecz uczucie ulgi, które z jednej strony podtrzymywało ją na duchu, z drugiej
jednak działało deprymująco,
bo przywoływało na pamięć wszystko to, co w tym tygodniu straciła.
- Dziękuję - cicho powiedziała i podniosła wzrok. Zobaczyła, że Ruby patrzy na nią
w napięciu.
69
- Domyślam się, że przeczytałaś kilka z tych nowych listów - orzekła, pochylając
się i opierając łokcie na
kolanach. Jakby to wszystko zdążyła widzieć: drżące ręce, rzuconego na podłogę
pilota do telewizora.
Nora chciała powiedzieć coś niezobowiązującego, zbagatelizować sytuację, pokazać,
jakie bez znaczenia
były te przykre listy, lecz nie potrafiła.
- Nienawidzą mnie teraz.
- To obcy ludzie. Nawet cię nie znają. Tak naprawdę nie mogą cię kochać ani
nienawidzić. - Ruby
uśmiechnęła się z błyskiem w oczach. - Te wielkie i przykre uczucia pozostaw dla
rodziny.
Która też jej nienawidziła. Ta uwaga tylko pogorszyła sprawę.
- Dla jakiej rodziny? - jęknęła Nora. - Tak naprawdę, Ruby... jaką rodzinę sobie
pozostawiłam?
Córka patrzyła na nią przez dłuższą chwilę.
- Po przeczytaniu kilku wycinków twojej rubryki wiesz, co mi się przypomniało?
- Co? - Nora wytarła oczy.
- Kiedy miałam dwanaście lat i byłam w siódmej klasie, wybrali mnie, bym
poprowadziła pierwszą
zabawę, na której dziewczyny miały prosić chłopaków do tańca. Pamiętasz? Była to
wielka heca jak na
Wyspę Lopeza. Pan Lundberg ze sklepu z artykułami żelaznymi oświadczył, że to znak,
iż świat całkiem
schodzi na psy.
- Taa... pamiętam - powiedziała Nora, pociągając nosem.
- Chciałam, by nasza lokalna gazeta coś napisała o tej imprezie. Ty jedna nie
śmiałaś się ze mnie. - Ruby
się uśmiechnęła. - Widziałam, jak zahipnotyzowałaś tego starego grubego redaktora z
„Island Times”.
Byłam zdumiona, że tak łatwo się zgodził na wszystko, czego chciałaś... to znaczy
ja chciałam.
Teraz Nora przypomniała sobie ten dzień.
- Od pierwszej chwili, kiedy weszłam do jego zapyziałego i dusznego gabinetu,
bardzo mi się tam
spodobało: zapach papieru, stukot maszyn do pisania. Zazdrościłam reporterom o
poplamionych atramentem
palcach. I doznałam uczucia, jakiego dotąd nie miałam, jakby przynależności. Zawsze
wiedziałam, że słowa
chodzą mi po głowie, lecz nie miałam pojęcia, co z nimi zrobić. - Podniosła wzrok.
- Potem... - Ruby patrzyła na matkę z powagą. - Dopiero potem zdałam sobie sprawę,
że wskazałam ci
drogę wyjścia z naszego wspólnego życia.
Nora głęboko odetchnęła.
- Ruby, nie porzuciłam rodziny dla kariery. Nie miało to nic wspólnego z moją
decyzją. Absolutnie nic.
- Tak, jasne.
- Słuchaj, chcesz znać odpowiedź na różne pytania, ale nawet nie wiesz, czego te
pytania dotyczą.
Powinnaś się przyjrzeć początkowi całej sprawy, nie jej zakończeniu. Dla mnie
problem porzucenia twojego
taty istniał już, nim go poznałam.
- Nie rozumiem.
Nora chciała spytać córkę, czy ta rozmowa dokądś je zaprowadzi, czy był to po
prostu sposób spędzenia
czasu, zanim każda z nich pójdzie dalej przed siebie. Jakaś jej część, ta
tchórzliwa, pragnęła zmienić temat,
może porozmawiać o Deanie lub Ericu, lecz Nora nie chciała iść na łatwiznę.
Przecież obie z Ruby w końcu
zbliżały się do czegoś, co było istotne.
Wyglądała przez okno. Zapadała noc, sącząc połyskliwą ciemność na wiecznie zielone
drzewa.
- Mój tata był alkoholikiem. Po trzeźwemu zachowywał się jak człowiek, ale pod
wpływem alkoholu, co
mu się często zdarzało, był wściekły jak buli terrier. Utrzymywałam to w sekrecie.
Tak jak wszystkie dzieci
alkoholików. Mają swoją tajemnicę. Do diabła, dopiero po piętnastu latach terapii
byłam w ogóle w stanie
wymówić słowo „alkoholik”.
- Uff. Nigdy nam o tym nie mówiłaś - wydobyła z siebie zdumiona Ruby.
- Na takiej farmie jak nasza sąsiedzi nie słyszeli krzyków kobiety. Ani dziewczyny.
Poza tym szybko się
uczysz, że wykrzykiwanie... wychodzenie z tym na zewnątrz nie pomaga. Wręcz
przeciwnie, starasz się
skurczyć, mając nadzieję, że gdy staniesz się dostatecznie mata i nie będziesz
wykonywać żadnych ruchów,
to on cię po prostu nie zauważy.
- Napastował cię?
Jakie to cienkie stówo „napastować”!
- Nie robił najgorszego, co ojciec może zrobić córce, ale... kształtował mnie.
Wyrosłam, starając się być
niewidzialna, cały czas umykając. Wydaje mi się, że wyprostowałam się dopiero
potem, gdy porzuciłam
twojego ojca. - Spojrzała córce w oczy. - Przez długie lata uważałam, że jeśli nie
wspomnę o moim tacie, to
on jakoś wypłynie z mojego życia... z moich koszmarów. Myślałam, że będę mogła o
nim zapomnieć.
- I tak się stało? - Ruby ze świstem wciągnęła powietrze.
Nora wiedziała, że córka dokonuje porównania: „Ja o tobie zapomniałam”.
- Nie - odparła. - To dawało mu jeszcze większą władzę... i sprawiło, że byłam
kobietą, która nie mogła
70
uwierzyć, że może być kochana.
- Bo twój własny ojciec cię nie kochał.
- Identycznie dzieje się z dziewczyną, kiedy opuści ją matka. - Norze udało się nie
odwrócić wzroku. -
Zakochałaś się kiedyś... po Deanie?
- Mieszkałam z facetem... Maxem Bloomem... prawie pięć lat.
- Kochałaś go?
- Chciałam.
- A on ciebie kochał?
Ruby wstała, podeszła do regału i przesunęła palcem po starej kolekcji płyt.
- Chyba tak. Na początku.
- Jak to się skończyło?
- Któregoś dnia wróciłam z pracy - Ruby wzruszyła ramionami - i stwierdziłam, że
się wyprowadził. Z
kuchni wziął wszystko prócz ekspresu do kawy. W łazience zostawił golarkę pełną
jego włosów i prawie
pusty flakon prella, ale ręczniki zabrał.
Nora pragnęła okazać córce współczucie, powiedzieć, jak dobrze zna ten rodzaj bólu,
lecz okazanie
zrozumienia było za łatwe. Teraz, w tej chwili, gdy prowadziły prawdziwą rozmowę,
nieważne było
zrozumienie ze strony Nory, tylko osoba Ruby. Ona też lubiła uciekać od swoich
problemów, podobnie jak
matka. I czasami udawało jej się uciec tak daleko i tak szybko, że nawet nie
zdążyła spojrzeć na to, co
zostawiła za sobą.
- Powiedziałaś mu kiedyś, że go kochasz?
- Prawie. Postępowaniem.
- Aha.
- Co znaczy „aha”? - Ruby zmarszczyła czoło.
- A on mówił, że cię kocha?
- Tak, ale Max taki jest. W Safewayu powiedział kasjerce, że ją kocha.
Nora się zorientowała, że musi być bardziej bezpośrednia.
- Zadam ci pytanie: Ile według ciebie trzeba czasu, żeby się zakochać?
- Chcesz mi zasugerować, że... - zaczęła wzburzona Ruby. - Nigdy naprawdę Maxa nie
kochałam, więc po
co łzy po nim?
- Nie. Ale mieszkałaś i spałaś z mężczyzną prawie pięć lat i nie powiedziałaś mu,
że go kochasz. Nawet
wtedy, gdy on powiedział ci te cenne słowa. Pytanie więc nie brzmi, dlaczego
odszedł, tylko dlaczego tak
długo był z tobą.
Ruby szeroko otworzyła usta.
- Och, Boże, nigdy w taki sposób nie myślałam. - Bezradnie spojrzała na Norę.
- Ja wyznałam twojemu tacie, że go kocham, kiedy po raz pierwszy się kochaliśmy.
Nigdy przedtem
nikomu tego nie mówiłam. W mojej rodzinie tych słów się nie używało. Przez całe
życie przechowywałam
w sobie to wyznanie. A wiesz, kiedy Rand mi powiedział, że mnie kocha?
- Kiedy?
- Nigdy. Czekałam na to jak dziecko na bożonarodzeniowy prezent. Za każdym razem,
kiedy mówiłam mu
te słowa, czekałam. I każda sekunda jego milczenia mnie zabijała.
Ruby zamknęła oczy i potrząsnęła głową.
- Dalej nie opowiadaj, proszę...
- Chciałam cię wychować na silną i pewną siebie, a wyszło tak, że stałaś się taka
sama jak ja. Nauczyłam
cię strachu przed miłością i pewności, że mężczyzna cię zostawi. Byłam złą matką,
zapłaciłaś za to.
Naprawdę bardzo, bardzo nad tym boleję.
- Nie byłaś złą matką - wyszeptała Ruby - dopóki nie odeszłaś.
- Dziękuję - z wdzięcznością powiedziała Nora. Wiedziała, że stąpa po
niebezpiecznej ścieżce, siedząc tu i
od nowa kochając swoją córkę... lecz nie potrafiła sobie tego odmówić.
- Wciąż pamiętam małą dziewczynkę, która płakała za każdym razem, kiedy pisklę
wypadło z gniazda.
- Tej dziewczynki od dawna już nie ma.
- Odnajdziesz ją wtedy, gdy się zakochasz. I kiedy naprawdę się to stanie, będziesz
o tym wiedziała i
przestaniesz się bać.
Po kolacji Ruby leżała w wannie tak długo, aż woda wystygła.
Świat, jej świat się zmienił, lecz nie potrafiła dokładnie powiedzieć jak.
Przypominało to wejście do
idealnie urządzonego pokoju z uczuciem, że jeden obraz wisi krzywo.
Wyszła z wanny stojącej na wygiętych nóżkach zakończonych łapami i stanęła na
puchatym różowym
71
dywaniku, ociekając wodą. Wytarła się, naciągnęła spodnie dresowe i zbyt obszerną
bluzę Uniwersytetu
Kalifornijskiego. Przyczesała palcami włosy, położyła się na łóżku i otworzyła
żółty notatnik.
Dziś rozmawiałam z matką. To nadzwyczaj zwykle zdanie jak na rewolucyjną sytuację,
którą ma wyrazić.
Rozmawiałam z nią. A ona ze mną. Na koniec obie płakałyśmy, chociaż nie z tego
samego powodu.
Nie wiem tylko, dokąd nas to zaprowadzi. Jak mogę zejść na dół i uważać, ze nic się
nie zmieniło? A jednak
była to po prostu rozmowa: słowa przepływały tam i z powrotem między kobietami,
które były sobie obce,
mimo że łączyła je przeszłość. Chcę wierzyć, ze się mylę, mając uczucie, iż coś się
zmieniło.
Dlaczego więc płakałam? Dlaczego, patrząc na nią, znów czułam się jak dziecko i
pomyślałam przez
chwilę: „A gdyby tak...”
13
Dean niósł tacę ze śniadaniem na górę do pokoju brata. Nie była bardzo zastawiona -
szklanka soku, jajko
na miękko i grzanka z chleba pszennego. Wiedział, że Eric zje nie więcej niż kilka
małych kęsów, lecz
zaniesienie mu śniadania pomagało udawać, że życie normalnie się toczy.
Kiedy wszedł do pokoju, brat już nie spał i siedział w łóżku.
- Cześć, Dino - powitał go.
Dean postawił tacę, pomógł Ericowi podsunąć się wyżej i umieścił tacę na jego
kolanach.
- Wspaniale pachnie - zauważył Eric, podczas gdy Dean rozsuwał zasłony w oknie.
Podciągnął okno do góry, by wpuścić do środka szum morza. Kiedy się odwrócił i
spojrzał na Erica,
stwierdził, że brat wygląda bardzo mizernie. Cienie pod oczami były tak ciemne, że
wyglądały jak sińce.
Jakby od wczorajszego wieczoru choroba poczyniła postępy.
- Miałeś złą noc?
Eric skinął potakująco głową, która po chwili opadła na poduszki, jakby wyczerpało
go udawanie, że je.
- Nie mogę już spać, co wydaje się idiotyczne, bo przecież nic innego nie robię.
Koktajl antybólowy mnie
powala, ale to nie oznacza, że zapadam w sen na całą noc. - Uśmiechnął się,
znużony. - Zabawne, czego
człowiekowi brakuje. Chyba już nic mi się nie śni.
Dean przysunął krzesło bliżej łóżka i usiadł.
- Chciałem z tobą porozmawiać wczoraj wieczorem, ale nie mogłem się skupić. - I
wyciągnął rękę, by ująć
zimną, chudą dłoń brata.
Eric odwrócił się do niego, uśmiechnięty.
- Zawsze myślałem, że wrócimy do tego domu, kiedy będziemy starzy. Wyobrażałem
sobie, że siedzimy na
werandzie. Obaj mamy siwe włosy... albo może tylko ja jeszcze mam włosy, a ty
łysinę jak dziadek. Gramy
w „Chińczyka” i obserwujemy nasze dzieci biegające po kei i szukające krewetek.
Dean dal się ponieść marzeniom.
- Mają sieci... tak jak kiedyś my.
- Ciekawe, co się stało z sieciami, które kupowaliśmy co roku. - Eric zamknął oczy.
- Ty i Ruby bawiliście
się całymi godzinami na kei.
Dean z trudem przełknął ślinę. Wolałby zmienić temat, lecz nagle sobie uświadomił,
że chce w tej chwili
pamiętać Ruby, przypominać ją sobie z kimś, kto też ją znał.
- Czasem, kiedy wieczorem zamykam oczy, słyszę, jak ona krzyczy na mnie, popędza,
bym się pośpieszył.
Zawsze biegła przodem.
- Myślałem, że będę drużbą na waszym ślubie. To szalone, bo mieliście wtedy po
szesnaście lat, ale
myślałem, że to prawdziwa miłość.
- Ja leż tak sądziłem.
- A teraz? - spytał Eric, uważnie na niego patrząc. Dean chciał się uśmiechnąć,
udawać, że to było tylko
głupie pytanie, które padło między dojrzałymi mężczyznami, dotyczące czegoś, co
zdarzyło się dawno temu
i nie miało znaczenia. Lecz jaki był sens? Przecież czas spędzony teraz z Erikiem
był szczególnie cenny;
wyczerpywał się, wyciekał jak krew z policzków brata.
- Teraz wiem, że była prawdziwa.
- Ruby jest na Wyspie Lata.
Dean zmarszczył czoło, nie dowierzając, i dopiero po chwili dotarł do niego sens
słów brata.
- Ruby jest teraz w letnim domu?
- Tak. - Eric szeroko się uśmiechnął.
- Z mężem i dziećmi...? - Dean oparł się o krzesło.
- Nigdy nie wyszła za mąż, braciszku. Ciekawe dlaczego.
72
Dean wstał i podszedł do okna. Usiłował dojrzeć między drzewami Wyspę Lata. Serce
biło mu tak mocno,
że poczuł się słabo. „Ruby jest tutaj”.
- Spotkaj się z nią - szepnął Eric.
Dean przebrał się w dżinsy i podkoszulek. Przy drzwiach wejściowych wsunął noszone
na jachcie
tenisówki i spod okapu zdjął przechowywany tam sportowy rower. Nie było
wątpliwości, że w taki
słoneczny czerwcowy tydzień kolejki na prom nie będą miały końca. A rowery zawsze
wjeżdżały pierwsze.
Pedałował krętą drogą w dół niewielkiego wzgórza i szybko się znalazł na przystani.
Miał szczęście -
akurat pasażerowie wjeżdżali na prom. Po chwili więc Dean też tam się znalazł.
Nie wszedł na górny pokład, tylko stanął na dziobie, prawie nie zauważając za sobą
strumieni
wjeżdżających samochodów.
Na Wyspie Lata nawet nie pomachał siostrze Helen, lecz szybko przemknął obok
sklepu. Kiedy wpadł
zadyszany na mocno zacieniony podjazd prowadzący do domu rodziny Bridge, ociekał
potem. Na końcu
podwórza zeskoczył z roweru i rzucił go na ziemię.
Stanął i dopiero wtedy się zastanowił, co właściwie robi: pędzi do swojej pierwszej
miłości, jakby nie
minęło jedenaście lat, jakby widział ją wczoraj...
A przecież nie kontaktowali się przez całe dojrzałe życie i nie miał pojęcia, czy
ona kiedykolwiek o nim
myślała.
Nagle powróciło wspomnienie ich ostatniego wspólnego dnia. Nie mógł sobie poradzić
z natłokiem
obrazów i zdań.
Niebo wówczas było błękitne. Dziwne, ale pamiętał, że spojrzał w górę i zobaczył
białą smugę
odrzutowca. Już miał pokazać to Ruby i zacząć typową dla nich rozmowę-zabawę w
marzenia: „Gdybym był
w tym samolocie, dokąd bym leciał”. Lecz kiedy się do niej odwrócił, zobaczył coś,
co powinien wcześniej
zauważyć: Ruby płakała.
Nie było to niezwykłe, bo w tamtym okresie często płakała. Tylko że tym razem nie
pozwoliła mu się
zbliżyć. Nie przypominał sobie dokładnie, co wtedy powiedział, jak usiłował ją
pocieszyć. Pamiętał, że się w
końcu uspokoiła i jak wtedy wyglądała: jego Ruby była blada i zimna. Aż się
przestraszył.
„Przespałam się wczoraj z takim jednym chłopakiem”. Powiedziała to bez żadnego
wstępu, jak gdyby
chciała go zranić tym wyznaniem.
Wyciągnął z niej całą wstrętną opowieść sylaba po sylabie, lecz kiedy doszła do
końca, fakty nie złożyły
mu się na jakąś prawdę, którą potrafiłby zrozumieć. Gdyby był starszy i miał jakieś
doświadczenia
erotyczne, wiedziałby, jakie pytanie powinien zadać Ruby, jedyne, jakie było
istotne: dlaczego? Lecz miał
siedemnaście lat i był prawiczkiem. Prócz tego przywiązywał ogromną wagę do
obietnicy, jaką sobie z Ruby
dali: że będą na siebie czekać i zrobią to dopiero po ślubie.
Ogarnął go gniew i poczuł się bardzo zraniony. Kłamała i nie kochała go tak jak on
ją. Czuł się głupio, czuł
się wykorzystany. Czekał, że Ruby rzuci mu się do nóg i będzie błagać o
przebaczenie, a tymczasem ona po
prostu stała - dostatecznie blisko, by mógł jej dotknąć, a zarazem tak daleko, że
nie widział jej wyraźnie. A
może to łzy zamazywały mu świat, zamieniając ją w dziewczynę, której nigdy przedtem
nie widział.
„Idź - powiedziała, tępo patrząc na niego. - Idź. To koniec”.
Musiał szybko odejść, aby nie zauważyła, że płacze. Odwrócił się i pobiegł po
rower. Ruszył, mocno
naciskając na pedały, w nadziei, że przezwycięży ból, który już się w nim rozszalał
i rozrywał mu wnętrze za
każdym uderzeniem serca. Wszędzie, gdzie spojrzał, widział Ruby: w cieniu dębu pani
McGinty, gdzie
przed tygodniem czytał ukochanej sonety Szekspira... w ocienionej rzędami drzew
alei dojazdowej do parku
stanowego, gdzie kiedyś ustawili stragan z lemoniadą, i na ziemi swoich rodziców,
gdzie pocałował ją po raz
pierwszy.
W domu podniósł słuchawkę i zadzwonił do matki. Po kilku godzinach był już w
hydroplanie lecącym do
Seattle. Następnego dnia jechał do szkoły z internatem.
Wszystko, co mogli sobie wtedy powiedzieć czy co można było zrobić, zostało
bezpowrotnie
zaprzepaszczone.
Dean westchnął głęboko. Teraz nie było odwrotu: wszedł na werandę i zapukał do
drzwi.
Otworzyła.
W chwili gdy ją zobaczył, uprzytomnił sobie, czego mu w życiu brakuje. Wiedział, że
to sentymentalne i
głupie, lecz nie zmieniało faktu, że było prawdą. Właśnie do tego tęsknił, nawet
nie zdając sobie sprawy; do
tego ulotnego, magicznego pomieszania przyjaźni z pożądaniem, co zdarzyło mu się
odczuwać tylko przy
niej.
- Ruby - szepnął. Sprawiło mu ból samo wymówienie jej imienia. Była taka piękna, że
na sekundę
wstrzyma! oddech.
73
- Dean - powiedziała, szeroko otwierając oczy. Nie wiedział, co mówić. Poczuł się
jak siedemnastolatek,
który zaniemówił na widok królowej szkolnego balu. Diabelnie się starał wyglądać na
swobodnego, lecz
było to trudne. Spocił się, wyschło mu w gardle. Miał w głowie tylko jedną myśl:
„Ruby jest w domu”. Stała
przed nim. Nie chciał powiedzieć niczego niewłaściwego, lecz nie przychodziły mu do
głowy właściwe
słowa. Tak długo marzył o tym, by ją zobaczyć, a teraz chwila ta wydawała się tak
delikatna, że każdy
powiew wiatru mógł ją rozwiać.
- Przyjechałem... do domu odwiedzić Erica... pewnie o tym wiesz.
- Jak on się czuje? - ledwie słyszał jej głos.
- Niedobrze.
Zamknęła na chwilę oczy i znów na niego spojrzała.
- Jestem tu z matką. Miała wypadek samochodowy, więc się nią opiekuję.
- Ty? - wymknęło mu się. Było to osobiste pytanie mężczyzny zadane kobiecie, którą
znał jako
dziewczynę. Przestraszył się, że ją obraził.
Lecz w kąciku jej ust zaigrał uśmiech.
- Wiem. Powinnam zgłosić się do programu Ripleya „Nie do wiary”.
- A więc jej przebaczyłaś.
- Dean, przebaczenie nic nie znaczy. - Spojrzenie miała smutne. - Co się stało, to
się nie odstanie. Dzwon
nie może oddzwonić. - Uśmiechnęła się, lecz nie był to uśmiech, który Dean
pamiętał, nie zmieniał jej całej
twarzy, nie rozpromieniał oczu. Czekała, że on coś powie, ale za wolno myślał, a
ona jak zwykle nie miała
cierpliwości. - Cóż, bardzo się cieszę, że cię widzę. Nora jest w moim dawnym
pokoju. Przywitaj się z nią,
zanim pójdziesz. Byłaby zawiedziona, gdyby się z tobą nie zobaczyła.
To powiedziawszy, przeszła obok niego i ruszyła ku plaży.
Zrobiło jej się niedobrze. Dlatego tak szybko odeszła od Deana. Nie mogła stać i
prowadzić
grzecznościowej rozmowy, bo czuła się tak, jakby w jej żyłach płynęła nie krew,
tylko woda gazowana.
Zbiegła ścieżką na plażę i usiadła na ulubionym kamieniu porosłym mchem, jak to
bywało tysiące razy w
jej życiu.
- Ruby?
Usłyszała swoje imię, wymówione cichym głosem, który pobrzmiewał we wszystkich jej
snach od okresu
dorastania, i zamarła. Serce zaczęło jej gwałtownie bić. Nie słyszała kroków, nie
przygotowała się na
ponowne tak szybkie spotkanie.
- Mogę z tobą posiedzieć?
Starała się nie pamiętać tych wszystkich godzin, które kiedyś spędzili razem,
przycupnąwszy na tym
głazie, wpatrzeni w morze, a potem w siebie. Przesunęła się w prawo - zawsze była
to jej strona.
Dean usiadł obok. Czuła jego udo przy swoim i pragnęła się przysunąć jeszcze
bliżej... położyć rękę na
jego ręce, jak to robiła tyle razy. Lecz utraciła do tego prawo. Odrzuciła je w
gniewnej, poplątanej młodości.
Wiedziała, że nadal kocha się w Deanie, lecz najwyraźniej nie rozumiała, co to
oznacza. Było to coś więcej
niż miłe wspomnienia czy tęsknota wieku dojrzewania. Uczucie było gorące, czasem
mogło aż parzyć.
- Tu wracają wspomnienia - cicho powiedział. Nie zamierzała zwrócić się w jego
stronę, jednak to zrobiła.
Chciała powiedzieć coś dowcipnego, ale spojrzawszy w jego niebieskie oczy, znów się
poczuła, jakby miała
szesnaście lat. Z tą różnicą, że on stał się mężczyzną. Po obu stronach jego ust
zobaczyła bruzdy zamykające
się jakby w nawias, a w kącikach oczu kurze łapki. Musiała przyznać, że jest
jeszcze przystojniejszy niż
kiedyś, jeśli to w ogóle było możliwe.
Ogarnął ją wstyd. Żałowała, że nie ma na sobie czegoś lepszego niż poszarpane
czarne szorty i rozciągnięty
podkoszulek, że nie była ostatnio u fryzjera. Pewnie on patrzy na nią z
obrzydzeniem, że tak... zbrzydła.
- Bardzo się cieszę, że znów cię widzę - udało jej się wydobyć z siebie
niezobowiązujące zdanie. Patrzyła
w morze. - Słyszałam od Caro, że jesteś teraz grubą rybą w przedsiębiorstwie.
- Niewiele to znaczy.
- Podobnie mówią bogacze. - Usiłowała się uśmiechnąć. - Jak obchodziło się z tobą
życie? - Boże, jak
bardzo chciała, by przejął inicjatywę prowadzenia tej idiotycznej rozmowy i dokądś
ją porwał...
- Widziałem raz twój występ. W Sklepie z Humorem. Zwróciła się ku niemu i
natychmiast tego
pożałowała. Był tak blisko, że widziała zielone plamki w jego niebieskich oczach.
Przypomniała sobie, że
potrafiły zmieniać kolor, przybierając barwę morza lub nieba.
- Naprawdę?
- Byłaś diabelnie zabawna.
- Naprawdę? - Uśmiechała się już naturalnie.
- Chciałem porozmawiać z tobą po występie, ale kręciło się koło ciebie sporo ludzi.
Jakiś mężczyzna...
74
- To Max. - Poczuła ukłucie w sercu z powodu niewykorzystanej szansy. Zadała sobie
pytanie, jak często
coś takiego się w życiu zdarza: szansę stracone lub wykorzystane dzięki zrządzeniu
losu, który zawsze działa
niepostrzeżenie. - Zerwaliśmy jakiś czas temu. A co u ciebie? Jesteś żonaty? -
Kiedy zadała to pytanie,
natychmiast się przeraziła, że pozostała rozszyfrowana. Gdyby mogła, wciągnęłaby te
słowa z powrotem do
ust.
- Nie. Nigdy.
Ogarnęła ją wielka radość, która jednak natychmiast ustąpiła uczuciu zagubienia.
Mógł jednym słowem
zniszczyć ją ten chłopak, którego niegdyś kochała, a który teraz stał się
nieznajomym mężczyzną. Bardzo go
kochała, ale złamała mu serce. Do dziś niezbyt sobie uświadamiała, dlaczego to
zrobiła.
- Tamtego lata... Lottie powiedziała mi, że wyjechałeś - odezwała się niepewnym
głosem.
- Nie potrafiłbym być blisko ciebie - odparł, patrząc na nią. - Ty mnie nie
zraniłaś, Ruby, ty mnie
zniszczyłaś.
- Wiem. - Już prawie wyciągnęła rękę, by położyć ją na jego udzie, jakby miała do
tego prawo. Lecz
bolesna świadomość, że nie wolno jej go dotykać, podziałała jak kubeł zimnej wody.
Stanęła na chwiejnych nogach, myśląc z przerażeniem, że jeśli on na nią spojrzy,
wybuchnie płaczem.
- Muszę wracać do Nory.
Powoli wstał i wyciągnął w jej stronę rękę. Cofnęła się tak szybko, że o mało się
nie przewróciła. Ręka
Deana opadła. Nagle poczuła wszechogarniający strach, że on już nigdy nie spróbuje
jej dotknąć.
Dostrzegła rozczarowanie w jego oczach.
- Czas to coś cennego - odezwał się. - Jeżeli nie dowiedziałem się tego w ubiegłym
tygodniu, to na pewno
teraz dokładnie to wiem. Wyznam więc tylko tyle: bardzo mi ciebie brakowało.
Nie wiedziała, co powiedzieć, jak zareagować. Ona też za nim tęskniła, strasznie
tęskniła, i naprawdę
bolesna była dla niej świadomość, że będzie za nim tęsknić do starości. Bardziej
elastyczna, pewna siebie
osoba w tym momencie porwałaby się na to, by zmienić przyszłość, lecz Ruby nie
miała w sobie tyle siły.
Czekał. Milczenie się przeciągało. Toteż powoli się odwrócił i odszedł.
14
Nora była na werandzie. Obserwowała Deana i Ruby siedzących na starym głazie. Ruby
wstała pierwsza.
Dean powoli za nią. Zastygli blisko siebie, tak blisko, że mogli się pocałować.
Nagle Dean się odwrócił i pozostawiając ją, ruszył w stronę domu. Idąc ścieżką,
zauważył Norę na
werandzie. Zatrzymał się przy balustradzie, jakby zawisł na ramionach, chwytając
się górnej belki
obrośniętej wistarią.
- Dzień dobry pani - powiedział ze znużonym uśmiechem.
- Mów mi po imieniu - odparła pogodnie. - Cieszę się, że znów cię widzę. Jak
dobrze, że w końcu zawitałeś
na wyspę.
- Ja też się cieszę z naszego spotkania. - Patrząc na nią, widział ból w jej
oczach. - Noro, dziękuję - dodał
cicho. - Jesteś dla niego wszystkim.
Tylko skinęła głową, czuła, że nie musi nic mówić. W istotnych sprawach zawsze
rozumieli się bez słów.
Dean się odwrócił i patrzył w stronę plaży. Wiedziała, że oboje mają potrzebę
porozmawiania o Ruby, lecz
ani jedno, ani drugie nie wiedziało, jak zacząć.
- Przyjedziecie do nas w sobotę? Uruchomiłem „Wietrznicę”. Chcę wypłynąć z Erikiem.
- Byłoby cudownie.
Dean rzucił w stronę Ruby ostatnie przeciągłe spojrzenie i odszedł. Nora czekała,
wiedząc, że córka na
pewno niedługo wróci. I miała rację - kilka minut później pojawiła się na ścieżce.
Widząc matkę na
werandzie, przystanęła.
Nora zauważyła, że ma zaczerwienione oczy i po policzkach ciekną jej łzy. Poruszyło
ją to do głębi.
- Chodź - powiedziała - usiądź tu ze mną. Ruby robiła wrażenie wewnętrznie
rozdartej. Nie potrafiła
zdecydować, co jest gorsze: być samej czy posiedzieć z Norą. Wreszcie postanowiła
wejść na werandę.
Oparła się o poręcz.
Nora pragnęła dotknąć córki, po prostu położyć rękę na jej głowie, jak to kiedyś
robiła. Lecz teraz tego
rodzaju intymne gesty były między nimi niemożliwe. Mogła zbliżyć się do córki
jedynie słowami,
wspomnieniami.
- Wiesz, co mi się przypomniało? Zima, kiedy byłam z tobą w ciąży. Na wyspach
panowała wtedy
nietypowa, dziwaczna pogoda.
- No i? - Ruby spojrzała na nią.
- Śnieg spadł tak wcześnie, że najstarsi ludzie tego nie pamiętali. Zaraz po
Święcie Dziękczynienia.
75
Początkowo usiłowano jeździć samochodami, ale kiedy więcej z nich wylądowało w
rowach, niż utrzymało
się na drodze, dano za wygraną. Po zapadnięciu nocy chmury zniknęły i ukazało się
niebo rozgwieżdżone
jak nigdy. - Uśmiechnęła się na to wspomnienie. - Byliśmy z tatą na werandzie; Aż
nagle usłyszeliśmy
śmiech. Włożyliśmy wszystkie zimowe ciuchy, jakie mieliśmy, i ruszyliśmy w ślad za
tym śmiechem. Śnieg
sięgał nam do kolan. Pamiętam niebywałe uczucie, kiedy mi się wydawało, że w i d z
i m y nasze słowa,
jakby wypisane zastygłą parą naszych oddechów. Śnieg nie skrzypiał pod butami,
tylko miałam wrażenie,
że... wzdycha. Szliśmy w ślad za tym śmiechem aż do domu McGintych. Upiorne stare
mokra dla na ich
terenie... pamiętasz?... były całkiem zamarznięte. Bawiły się tam dzieci z wyspy:
jeździły na łyżwach
ślizgały się i zjeżdżały na oponach. Nigdy nie zrozumiałam, jak mogło tak się stać,
że nagle w tej samej
chwili wszyscy się tam znaleźli... O północy zaczęły spadać gwiazdy. Setki gwiazd.
Nazajutrz w
wiadomościach podawano różnego rodzaju teorie naukowe wyjaśniające to zjawisko, ale
my wierzyliśmy, że
był to zaczarowany czas.
Nora zamknęła oczy i przez chwilę niemal czuła zapach świeżego śniegu i kłujące
zimno na policzkach.
- Potem... - oprzytomniała i ciągnęła dalej - potem prawie przez miesiąc wszystko
na wyspie jakby
zwariowało. Róże rozkwitały na ciernistych krzewach, które już od tygodni miały
brązowy kolor, a nie były
zmarznięte. Deszcz padał z bezchmurnego nieba. Ale najbardziej pamiętam zachody
słońca. Aż do przyjścia
nowego roku, który przepłoszył te wszystkie czary, nocne niebo zawsze miało kolor
czerwony.
Nazywaliśmy to rubinową porą.
- Stąd się wzięło moje imię? - cicho spytała Ruby.
- Siadywaliśmy tu z tatą, otuleni kocami, i patrzyliśmy na rubinowe niebo. Nigdy
nie rozmawialiśmy o
tym, by ci dać imię na jego pamiątkę, ale kiedy się urodziłaś, oboje wiedzieliśmy,
że tego chcemy. Że
będziesz naszą Ruby. Naszym własnym okruchem tej czarowności.
- Dziękuję. - Ruby się uśmiechnęła. Nora spojrzała na nią i zamyśliła się.
- Dean zaprosił nas - powiedziała w końcu - na sobotę, by z nimi pożeglować.
- Ale co ja powiem Ericowi?
- Daj spokój, Ruby - powiedziała łagodnym tonem - zaczniesz od „cześć”.
Tej nocy Ruby prawie nie spała. Najpierw wmawiać sobie że to przez upał. Na piętrze
nawet przy
otwartych oknach panował skwar.
Jeżeli cokolwiek w życiu wiedziała, to na pewno to, że rani ludzi, a nie chciała
ponownie zranić Deana.
Zasługiwał na kobietę, która w pełni odwzajemni jego miłość. Wiedziała to już jako
nastolatka.
Około wpół do czwartej nad ranem wyszła na balkon i usiadła w fotelu zrobionym
przez dziadka. W mroku
poprzedzającym świt usiłowała czerpać spokój ze znajomych odgłosów i znajomych
zapachów: szumu fal...
pohukiwań sowy pod okapem pobliskiej stodoły... zapachu róż babci, oplatających
boczną ścianę domu.
„Zacznij pisać. Pomoże ci to przestać myśleć o tym wszystkim”.
Sięgnęła po notatnik, ale powstrzymała rękę i zmarszczyła czoło.
Po raz pierwszy zaczęła się zastanawiać nad skutkiem, jaki może wywołać jej
artykuł. Zgodziła się go
napisać, ponieważ chciała zadać matce ból, uderzyć w nią za cierpienie, które
ugodziło w nią samą, gdy była
młodą dziewczyną. Lecz przecież wyrosła już z dzieciństwa.
Przedtem nie chciała wiedzieć, dlaczego Nora ich opuściła. A może była tak
cholernie pewna, że wie i
rozumie wszystko, co istotne. Jednak małżeństwa rozpadają się z konkretnych p o w o
d ó w. Takie kobiety
jak jej matka po prostu nie wstają z krzesła pewnego słonecznego ranka i nie
odchodzą.
Zapamiętała takie momenty z przeszłości, jakie nie pasowały do stworzonego przez
nią obrazu matki.
Miała też okazję czytać jej rubrykę. Matka zaczęła ją pisać kilka miesięcy po
porzuceniu rodziny... w tej
zapyziałej miejscowej gazecie, która płaciła jej tyle, że ledwie starczało na
benzynę. Coś tu się nie zgadzało i
Ruby nie potrafiła sobie dać z tym rady.
Zamknęła oczy... przypomniał jej się zimny, rześki październikowy dzień, pachnący
dojrzewającymi
jabłkami i więdnącymi sczerniałymi liśćmi. Tata był w saloniku siedział w krytym
skórą fotelu, popijając i
paląc skręcane własnoręcznie papierosy. Cały dom przesiąknięty był zapachem dymu.
Caroline pojechała z
klasą na wycieczkę do Muzeum Lotnictwa w Seattle i, niestety, wszyscy spóźnili się
na powrotny prom.
Ruby była w swojej sypialni i czytała Misery Stephena Kinga. Grała płyta Klawa
miłość...
Rozległo się pukanie. Ruby usiadła w łóżku, czekając, aż usłyszy kroki ojca. Kiedy
przeszedł obok jej
uchylonych drzwi, zorientowała się po chodzie, ze jest pijany. Tylko proszę -
pomyślała - niech to nie będzie
nikt z moich znajomych...
Słyszała, jak tata zbyt głośno i wojowniczo woła mamę.
Zastygła. Po chwili usłyszała, ze igła adaptera drapie płytę. Zapadła cisza.
Zaskrzypiały sprężyny fotela.
76
Ruby zsunęła się z łóżka, podkradła pod drzwi i otworzyła je szerzej.
Tata siedział w fotelu, mama klęczała przed nim.
- Rand - powiedziała - musimy porozmawiać.
Patrzył na nią, włosy miał za długie i nieumyte.
- Za późno na rozmowy.
Mama wyciągnęła w jego stronę rękę. Wstał, staniał się na nogach. Ruby nie mogła
tego znieść ani chwili
dłużej, zbyt mocno uderzyła ją szybka zmiana, jaką przeszedł tata - od bólu do
gwałtownej ulgi.
- Wynoś się! - wrzasnęła, sama zdumiona siłą swojego głosu.
- Och, Ruby - zaprotestowała mama, wstając i wyciągając do niej ramiona.
Kiedy podeszła bliżej, Ruby dostrzegła, jak mama się zmieniła: cerę miała ziemistą,
bardzo schudła,
wyciągnięte do niej ręce, poznaczone wydatnymi żyłami, drżały.
Ruby odskoczyła.
- Idź sobie. Już nie chcemy cię tutaj!
- Nie mów tak, skarbie - zaoponowała mama, ręce opadły jej wzdłuż boków. Popatrzyła
na córkę. - Są
sprawy, których nie rozumiesz. Jesteś taka młoda...
Ruby nie zwracała uwagi na łzy matki. Było to łatwe - tyle ich sama wylała, że
straciły wartość.
- Doskonale rozumiem, jak to jest być porzuconym, jakby się było niczym. - Głos jej
się załamał, dopadł ją
tak wielki ból że z trudem oddychała. Zacisnęła pięści i nabrała powietrza w płuca.
- Idź, mamo! Tutaj już nikt cię nie kocha.
Mama spojrzała na tatę, który znów siedział w fotelu i trzymał głowę w dłoniach.
Ruby chciała go objąć i powiedzieć, że go kocha, jak to często robiła w ubiegłych
miesiącach, lecz
zabrakło jej siły. Jedynie tak mogła się powstrzymać przed szlochem. Wycofała się
do swojego pokoju i
zatrzasnęła drzwi.
Nie miała pojęcia, jak długo stała zupełnie nieruchomo, z dłońmi zaciśniętymi w
pięści. Po jakimś czasie
usłyszała kroki w kuchni, a potem ciche otwarcie i zamknięcie drzwi wejściowych. Na
dworze zahuczał silnik
samochodu i opony zazgrzytały po żwirze. I znów zapadła cisza, zakłócona tylko
płaczem dorosłego
mężczyzny...
Ruby wstała. Chwiała się na nogach. Przecież niemożliwe, żeby z a p o m n i a ł a
tamten dzień... musiała
zablokować wspomnienie o nim, głęboko je pogrzebać pod zimnymi, twardymi warstwami
zaprzeczenia.
Grunt usunął jej się spod nóg.
„Są sprawy, których nie rozumiesz”.
Nawet wtedy mama chciała opowiedzieć im coś o sobie... ale nikt nie chciał jej
słuchać.
Ruby dojrzała. Chciała wiedzieć, co się wydarzyło ponad dziesięć lat temu, pod jej
własnym dachem, w jej
Jasnej rodzinie. A jeżeli matka nie będzie chciała odpowiedzieć na te pytania,
zawsze istnieje inne wyjście.
Spyta o to ojca.
CZĘŚĆ II
Nie ustaniemy w poszukiwaniach,
A kresem wszelkich naszych poszukiwań
Będzie dojście do punktu wyjścia
I poznanie tego miejsca po raz pierwszy.
T. S. Eliot, z Little Gidding
Przeł. Krzysztof Boczkowski
15
Łatwo było wyjść z domu. Ruby po prostu zostawiła na kuchennym stole karteczkę:
„Pojechałam do taty”.
Teraz mknęła minibusem po obsadzonej drzewami szosie prowadzącej z przystani
promowej na Wyspie
Lopeza.
Była wyspiarką w czwartym pokoleniu i w tym momencie, widząc nowe domy i
pensjonaty, które wyrosły
dokoła, mocno odczuwała swoje dziedzictwo. Tutaj tkwiły jej korzenie, jej
przeszłość wrośnięta w żyzną
glebę wyspy. Wyspa Lopeza się rozwinęła, przeobraziła, ale Ruby nie podobały się te
zmiany. Zastanawiała
się, czy jeszcze pozostały takie miejsca, gdzie trawa sięga dziewczynkom do kolan i
jabłonie kwitną przy
77
drodze, gdzie latem przy pełni księżyca wychodzą z nor brązowe dzikie króliki, aby
skubać ziele w
ogrodach.
Prapradziadek Ruby przybył do tego odległego zakątka świata z ponurego,
przemysłowego regionu Anglii.
Przywiózł ze sobą żonę - piękną czarnooką Irlandkę - oraz siedemnaście dolarów. We
dwoje gospodarowali
na osiemdziesięciu hektarach na Wyspie Lopeza. Po kilku latach przyjechał jego brat
i osiedlił się na Wyspie
Lata. Obydwaj dorobili się na sadownictwie i hodowli owiec.
Teraz, ponad sto lat później, ojcu Ruby zostało na Wyspie Lopeza niecałe pięć
hektarów. Dom na Wyspie
Lata dziadkowie zapisali w testamencie Ruby i Caroline, obawiając się, że syn
straci tę ziemię, kawałek po
kawałku. I mieli rację.
Randall Bridge mieszkał dzisiaj w najwyższym punkcie niegdysiejszych terenów farmy,
na pagórku, który
niczym kciuk sterczał ponad zatoką.
Był wyspiarzem do szpiku kości. Wyrósł na tym niestałym skrawku lądu i tutaj
wychował swoje dzieci.
Miał pełną szafę kraciastych flanelowych koszul na zimę i letnich podkoszulków ze
sklepu dla turystów.
Ledwo wiązał koniec z końcem, żyjąc od jednego sezonu połowów do drugiego.
Pieniędzy zawsze
brakowało i zawsze „następne lato” miało wszystko odmienić. W chudych miesiącach
dorabiał sobie
naprawą rybackich kutrów. Na ogół właśnie te naprawy - a nie rybołówstwo -
pozwalały mu zarobić na
chleb i na stale rosnące podatki.
Ruby dotarła na szczyt wzgórza i tam musiała ostro zahamować, żeby nie rozjechać
trzech jeleni. Pośrodku
szosy, strzygąc uszami, stała łania z dwojgiem cętkowanych młodych. Nagle cała
trójka przeskoczyła
przydrożny rów i zniknęła w wysokich płowych trawach.
Odtąd Ruby jechała wolniej. Zdążyła zapomnieć, jak to jest dzielić drogę ze
zwierzętami. Na autostradach
w Los Angeles też się spotykało dzikie zwierzęta, tyle że całkiem innego rodzaju.
Skręciła z szosy. Żwirowa droga wiła się wśród jabłoni o konarach podpartych
zszarzałymi drewnianymi
tyczkami.
Nareszcie zobaczyła dom. Żółty oszalowany budynek z końca lat dwudziestych,
wciśnięty między dwie
olbrzymie wierzby. Na skraju posesji wciąż można było dostrzec pierwszą rodzinną
siedzibę: zrujnowaną
chatę z bali, z omszałym dachem, przycupniętą w gęstych jeżynowych zaroślach.
Ruby zaparkowała przy poobijanym pikapie ojca, wysiadła i rozejrzała się dookoła.
Wszystko tu było
dokładnie takie samo jak w jej wspomnieniach. Powędrowała żwirową ścieżką, obok
pustych klatek dla
królików - przed laty zbudowała je razem z tatą - i dalej na tyły domu. Ogród nadal
zarastała plątanina
chwastów i zaniedbanych kwiatów. Wybujałe, sięgające bioder kępy margerytek
zwabiały każdą pszczołę z
okolicy. Siatka w drzwiach obwisała krzywo tam, gdzie wypadły śrubki.
Ruby przystanęła na ganku, aby zebrać się na odwagę, zanim ujrzy nową rodzinę ojca,
dziś żyjącą w tych
samych czterech ścianach co jego dawni najbliżsi.
Za chwilę wejdzie do domu innej kobiety... kobiety, którą ledwie znała, która była
niecałe dziesięć lat od
niej starsza... po raz pierwszy zobaczy przyrodniego braciszka. Ten malec nie miał
pojęcia, że jego tata
zaczął życie od nowa, a inne swoje dzieci zostawił w szarym cieniu rozbitej
rodziny.
Wzięła głęboki oddech i zapukała. Gdy nikt się nie zjawił, nacisnęła klamkę i
weszła do kuchni.
Wszędzie zmiany.
Różowe perkalowe zasłony z falbankami. Białe koronkowe obrusy. Na ścianach kremowa
tapeta w
różyczki na kolczastych pędach.
Gdyby Ruby szukała dowodu, że życie ojca poszło naprzód, miała ów dowód przed
oczami. Ich dawne
życie zakryła warstwa nowej farby.
- Tato?
Nie zdziwiła się, że jej głos brzmi słabo. Ominęła stół - krzesła były teraz
pomalowane w odcieniu żywej
zieleni - i wetknęła głowę do pokoju.
Tam był ojciec: klęczał przy czarnym piecyku, dorzucał drwa do ognia. Kiedy
podniósł wzrok i spostrzegł
córkę, oczy rozszerzyły mu się ze zdumienia, a potem zbrużdżoną twarz rozjaśnił
szeroki uśmiech.
- Nie wierzę... Przyjechałaś?! - Zatrzasnął drzwiczki i wstał.
Podszedł do niej, już wyciągał ramiona, lecz zatrzymał się, zakłopotany. W
ostatniej chwili niezgrabnie
wziął ją w objęcia.
- Caroline mówiła, że jesteś w domu. Zastanawiałem się, czy mnie odwiedzisz.
Ruby tuliła się do ojca, bliska łez. Pachniał dymem, pokostem, słonym powietrzem.
- Na pewno bym cię odwiedziła - powiedziała drżącym głosem, odsuwając się. Oboje
wiedzieli, że to
półprawda, pobożne życzenie. Ruby nawet nie zadzwoniła. Poczucie, że jest taką
egoistką, miało gorzki
smak.
Ojciec dotknął jej policzka. Szorstka, zrogowaciała dłoń przywołała wspomnienia
godzin, gdy we dwoje -
78
dziewczynka ze swoim tatą - szorowali pokład kutra przy kei, skuleni obok siebie w
zamierającym
czerwonym świetle słońca, i rozmawiali o drobiazgach.
- Tęskniłem za tobą.
- Ja za tobą też. - Mówiła prawdę. Tęskniła za nim codziennie, przez cały czas.
Teraz, stojąc tutaj, widząc
w jego oczach, jak mocno ją kocha, żałowała, że kiedy ojciec powtórnie się ożenił,
nie była bardziej
wyrozumiała, skłonna zaakceptować to jego nowe życie.
Takie myśli nieustannie przewijały się przez głowę Ruby: wieczne ubolewania,
nadzieje na poprawę. Ani
trochę jednak się nie zmieniła. Mówiła wszystko, co jej akurat przyszło na myśl,
raniła każdego, kto ją
pierwszy zranił. Nie umiała nic na to poradzić.
Gromadziła urazy i żale, tak jak kiedyś zbierała lalki Barbie - nigdy się nimi nie
dzieląc, nigdy ich się nie
wyzbywając. Cierpiała przez ojca i nie potrafiła o tym zapomnieć. Tamten ból wciąż
trwał między nimi,
tkwił niczym drzazga pod skórą.
Niepewnie zerknęła w stronę schodów, wypatrując Marilyn.
- Nie chciałabym przeszkadzać...
- Mari jest z Ethanem u lekarza na innej wyspie. - Ojciec wyszczerzył zęby. - I
nawet nie udawaj, że cię to
nie cieszy.
Uśmiechnęła się z zakłopotaniem.
- No wiesz... Chciałam zobaczyć małego. Mojego brata - dodała, gdy spostrzegła
wyraz jego oczu. Aż się
skrzywiła, zła na siebie za tę gafę.
- Nie przejmuj się. - Odwrócił się na pięcie i pomaszerował do pokoju. Ruby
wiedziała, że uraziła jego
uczucia. Usiadł na kanapie obitej wytartym materiałem w kwiaty, założył nogę na
nogę. - Jak ci się układa z
matką?
Opadła na pękaty fotel przy ogniu.
- Wyobraź sobie Laverne i Shirley na haju.
- Nie widzę siniaków. Muszę przyznać, byłem wstrząśnięty, kiedy Caroline mi
powiedziała, że na
ochotnika zajmujesz się Norą. Wstrząśnięty i dumny.
Ruby nagle zapragnęła odzyskać to, co oboje utracili. Przecież nie było między nimi
zatargów ani kłótni.
Gdy ojciec znalazł sobie Marilyn, po prostu się oddalił od córek. Już nie dzwonił
tak często.
- Miałem zamiar do ciebie wpaść w tym tygodniu - rzucił z tym swoim uśmiechem,
mówiącym: „wiesz, jak
to jest”. Uśmiechem, który zawsze przypominał, że tata ma na głowie inne sprawy.
Innych ludzi.
Nie zraziła jej powściągliwość ojca.
- Dużo złowiłeś w tym sezonie? Coś mignęło w jego oczach tak prędko, że łatwo
byłoby tego nie
zauważyć. Ruby jednak zauważyła.
- Tato? O co chodzi? Co się stało?
- Zeszłe lato było okropne. Możliwe, że... będę musiał sprzedać jeszcze trochę
ziemi.
- Och, tato... - Pamiętała, kiedy odbyli ostatnią taką rozmowę. W rok po odejściu
matki, gdy ojciec w ogóle
nie łowił przez cały sezon. Wówczas zostało im szesnaście hektarów. Sprzedali
ostatni kawałek gruntu nad
samym morzem. Ruby rozpaczliwie chciała wtedy pomóc, ale miała tylko pieniądze
zarobione na zbieraniu
jagód. - Ile ci potrzeba?
- Trzy tysiące. Nie martw się. Pomówmy raczej o...
- Mogę ci pożyczyć.
- Ty?
Wyjęła z torebki książeczkę czekową. Nie zważając na protesty ojca, wypisała czek i
położyła na stole.
- No i już - oznajmiła z uśmiechem. - Po kłopocie.
- Ruby, ja nie mogę tego przyjąć. Obydwoje wiedzieli, że to tylko słowa.
- Dla mnie to bardzo wiele znaczy, że mogę ci pomóc.
- Dobrze - powiedział z wolna. I dodał cicho: - Dziękuję.
Zapadła krępująca cisza, przerywana jedynie trzaskaniem ognia. Ojciec, być może,
myślał teraz o własnym
ojcu. Dziadek Bridge mocno się zawiódł na jedynym synu, człowieku bez ambicji. W
tej chwili nie byłby z
niego dumny, to pewne.
Raptem tata wstał.
- Chodźmy na spacer.
Wyszła za nim w jasne światło dnia. Tak jak tysiąc razy przedtem powędrowali
ścieżką na przystań.
Cumowało tam ledwie kilka kutrów, z zielonymi sieciami zwiniętymi na wielkich
bębnach.
Ojciec ruszył ku swojemu stanowisku na kei - gdzie leniwie kołysał się „Kapitan
Hook”. Wspiął się na
pokład, a później pomógł wejść Ruby.
Rzucił jej zwój nowiutkiej białej liny.
79
- Spleć to, dobrze? Jutro wypływam z Nedem. Obiecałem, że wszystko będzie gotowe.
Ruby usiadła po turecku na rufie, splątaną, śliską linę zgarnęła na kolana. Przez
chwilę się wahała, szperała
w pamięci, wreszcie palce same zaczęty się poruszać.
Splatała trzy pasma w nową, mocniejszą całość, formowała oko.
- Nora trochę mnie zaskoczyła - powiedziała, siląc się na niedbały ton.
- Nic dziwnego.
Ruby na moment zabrakło odwagi. „Zamknij się - pomyślała - nie pytaj”. Zaczerpnęła
tchu i spojrzała na
ojca.
- Co między wami zaszło?
Ostro zmierzył ją wzrokiem, po czym wstał i odszedł do sterówki. Przy każdym kroku
łódź się kołysała,
trzeszczały deski. Nagle znów się odwrócił do córki, lecz miała dziwne wrażenie, że
tak naprawdę jej nie
dostrzega. Wyglądał jak człowiek porażony, schwytany w pułapkę. Ruby mogła jedynie
się domyślać, jakie
obrazy przelatują mu przez głowę.
- Tato?
Teraz z kolei miała uczucie, że ojciec widzi aż nadto wiele. Zagląda jej pod skórę,
aż do kości. Może nawet
głębiej.
- Czy tym razem zostaniesz na dłuższy połów?
- Jak to?
- Oj, Ruby. - Westchnął. - Ty wiecznie pędzisz dalej. Nie znam nikogo, kto by się
tak łatwo odcinał od
ludzi, których ma wokół siebie.
- To wcale nie jest łatwe.
Uśmiechnął się ponuro.
- U ciebie tak to wygląda. Wyjechałaś do Kalifornii, zaczęłaś nowe życie bez nas...
ale to była nasza wina,
Caroline i moja. Dzwoniliśmy zbyt rzadko albo w niewłaściwe dni, albo mówiliśmy nie
to, co trzeba.
Odsuwałaś się coraz dalej. Nie przyjechałaś na mój ślub, nawet nie zadzwoniłaś,
kiedy się urodził twój brat,
nie było cię przy siostrze w czasie tego strasznego porodu. W jakiś sposób to też
była nasza wina. To my
ciebie opuściliśmy. A teraz chcesz zamieszać w starym garnku. Czy będziesz tu
jutro, za miesiąc, a może
dopiero na Boże Narodzenie, żeby zobaczyć, co z tego wyniknie?
Ruby chciała odpowiedzieć: mylisz się. Ale nie mogła.
- Nie wiem, tato. - W tym momencie zdobyła się jedynie na tyle: na cichą, prostą
szczerość. Dłuższą chwilę
przyglądał się córce, potem rzucił linę.
- Chodź - powiedział, zeskakując z kutra, i ruszył po chybotliwym pomoście.
Szedł tak szybko, że Ruby musiała biec, aby nadążyć. Zostawili za sobą przystań,
wspięli się na wzgórze.
Ojciec wpadł do domu, drzwi o mało nie walnęły Ruby w twarz. W ogóle nie zwrócił na
to uwagi.
Potykając się, weszła za próg.
- O rany, tato...
Głos uwiązł jej w gardle.
Ojciec stał przy kuchennym stole, trzymając butelkę tequili. Postawił ją z
trzaskiem, odsunął krzesło i
usiadł.
Ten ruch przywołał aż nadto wiele wspomnień. Ruby nie mogła się nadziwić własnej
gwałtownej reakcji.
Widok taty z flaszką wódki wstrząsnął nią do głębi. Zacisnęła dłonie na oparciu
krzesła.
- Myślałam, że już nie pijesz.
- Bo nie piję.
- Przerażasz mnie.
- Skarbie, jeszcze nawet nie zacząłem cię przerażać. Siadaj, zapnij pasy i
przygotuj się do startu.
Ruby nerwowo przycupnęła na brzeżku krzesła. Stopa bębniła jej o podłogę, co
brzmiało niczym seria z
karabinu.
Tata wyglądał... inaczej. Nie umiała tego sprecyzować, lecz mężczyzna siedzący
naprzeciwko, siwiejący,
w znoszonym swetrze przetartym na łokciach, nie był tym, kogo się tutaj
spodziewała.
Ów mężczyzna, zgarbiony, wpatrzony w pełną butelkę cuervo gold, sprawiał takie
wrażenie, jakby się nie
uśmiechał od lat. Nagle podniósł głowę.
- Kocham cię. Pamiętaj o tym.
Usłyszała w jego głosie miękką nutę, dostrzegła uczucie w oczach. To przypominało,
jak bardzo się od
siebie oddalili.
- Nie potrafiłabym zapomnieć.
- Bo ja wiem? Całkiem sprawnie zapominasz o ludziach, którzy cię kochają. Ta
historia zaczyna się w
sześćdziesiątym siódmym, na kilka lat przedtem, nim cały świat eksplodował.
Studiowałem na
80
Uniwersytecie Waszyngtońskim, na ostatnim roku, i byłem pewien, że się załapię do
NFL. Taki pewien, że
nie zamierzałem tracić czasu na dyplom. Prawie się nie uczyłem. Do licha, przecież
płaciło się innym, żeby
za mnie zaliczali kolokwia. W tamtych czasach wszystko stało na głowie. Świat
chwiał się w posadach.
Wszyscy moi znajomi byli pokręceni; taka gromada życiowych kalek... A później
poznałem Norę.
Chudziutka, zastraszona, wyglądała tak, jakby nie spała od tygodnia. Mimo to była
najpiękniejszą
dziewczyną, jaką w życiu widziałem. Święcie wierzyła, że zostanę zawodowym
futbolistą. - Ojciec się
pochylił, oparł łokcie na stole. - Ale tak się nie stało. Nikt nie zadzwonił.
Chodziłem ogłupiały, nie mogłem
w to uwierzyć. Nie miałem w zapasie innego planu, żadnego dobrego pomysłu. A potem
przyszło powołanie
do wojska. Pewnie mógłbym się wywinąć, powiedzieć, że jestem niezbędny na farmie,
ale nienawidziłem tej
wyspy i uważałem, że się tu wykończę. - Westchnął i znów usiadł prosto. - Chciałem
tylko, żeby ktoś na
mnie czekał, pisał listy. Więc wróciłem do Nory, mojej ślicznej kelnereczki z
Greenlake, i poprosiłem ją o
rękę.
Ruby zmarszczyła brwi. W dzieciństwie słyszała tę historię tysiące razy, lecz
zdecydowanie nie w takiej
wersji.
- Nie kochałeś jej?
- Nie wtedy, kiedy się z nią żeniłem. Chociaż nie, to nieprawda. Po prostu bardziej
kochałem inne kobiety.
Tak, czy owak wzięliśmy ślub, spędziliśmy cudowny miesiąc miodowy nad jeziorem
Quinlat, a potem
wyjechałem. Twoja mama wprowadziła się tutaj, do moich rodziców. Już po tygodniu
oboje świata za nią
nie widzieli. Stała się dla nich córką, o jakiej marzyli. A ona uwielbiała tę farmę
tak, jak ja nigdy nie
potrafiłem. Jej listy utrzymywały mnie przy życiu. Zabawne. Pokochałem twoją matkę,
kiedy nie byliśmy
nawet na tym samym kontynencie. Chciałem wytrwać w tej miłości, ale po powrocie nie
byłem już tamtym
zadziornym, pewnym siebie młodzikiem, którego wysłali za morze. Wietnam... wojna...
to zostawiło ślad. -
Uśmiechnął się smutno. - A może i nie. Może zawsze we mnie tkwiły zalążki zła, a
wojna tylko im dała
pożywkę. W każdym razie stałem się cyniczny i bezwzględny. Twoja mama ogromnie się
starała
doprowadzić mnie do ładu i przez kilka lat byliśmy szczęśliwi. Urodziła się
Caroline, później ty...
Ruby miała przedziwne wrażenie, że z całego jej życia została garść piasku, który
się przesypuje między
palcami.
- Kiedy wróciłem z wojny, przeprowadziliśmy się z mamą do domu na Wyspie Lata.
Pracowałem w
sklepie z paszą na Wyspie Orek. Wszyscy mnie uważali za nieudacznika. „A tak się
dobrze zapowiadał” -
szeptali do mojego taty nad kieliszkiem w Tawernie Herba. Boże, życie mi całkiem
obrzydło. - Nagle
podniósł wzrok. - Nie miałem zamiaru nikogo skrzywdzić.
Ruby przełknęła konwulsyjnie. Gorycz dławiła ją w gardle.
- Chyba nie chcesz powiedzieć, że...
- Sypiałem z innymi kobietami.
- Nie!
- Mama z początku nie wiedziała. Byłem ostrożny - o tyle, o ile może być ostrożny
człowiek tonący. Już
wtedy sporo piłem, a to z pewnością w niczym nie pomagało. Zorientowałem się w
którymś momencie, że
Nora zaczęła coś podejrzewać. Ale wszelkie wątpliwości rozstrzygała na moją
korzyść.
- Boże drogi! - wyszeptała Ruby.
- Aż w końcu, tamtego lata, ktoś jej otworzył oczy. Wtedy zapytała mnie wprost.
Niestety, akurat byłem
pijany. Odpowiedziałem... różne rzeczy... to było obrzydliwe. Następnego dnia
odeszła.
Ruby czuła się tak, jakby tonęła lub spadała w przepaść, na próżno szukając, czego
się uchwycić.
- Boże drogi! - powtórzyła. Tego było już za wiele. Bała się, że zaraz eksploduje,
niezdolna dłużej tłumić
wszystkich uczuć.
Ojciec się do niej nachylił, wyciągnął rękę przez stół.
Zerwała się na równe nogi, niemal przewracając krzesło.
On również wstał, powoli.
- Wszyscy za długo dźwigaliśmy ten bagaż. Niektórzy z nas próbowali jakoś żyć
dalej. - Spojrzał na córkę.
- A inni nie. Ale każde z nas cierpi. Ja jestem twoim ojcem, ona twoją matką.
Cokolwiek zrobiła albo czego
nie zrobiła, cokolwiek powiedziała czy nie, jest częścią ciebie, a ty częścią jej.
Nie rozumiesz, że bez matki
zawsze będziesz kimś niepełnym?
Przeszłość waliła się w gruzy. Ruby nie miała czym się podeprzeć, nie miała na co
wskazać i oświadczyć:
„Oto moja prawda”.
- Wychodzę.
Uśmiechnął się smutno.
- Oczywiście, jak zwykle.
- Zadzwoń do Nory. Powiedz jej, że jadę do Caroline. Wrócę do domu... za jakiś
czas.
81
- Kocham cię, Ruby. Nie zapominaj o tym, proszę cię. wiedziała, że ojciec czeka,
aby się odwzajemniła
podobnymi słowami, nie mogła się jednak na to zdobyć.
16
Ruby nigdy nie była w domu siostry, lecz adres znała na pamięć. Caroline jako
jedyna osoba na świecie
regularnie dostawała od niej kartkę na Boże Narodzenie. Nie było innego wyjścia.
Ruby już dawno uznała,
że nie warto przez jedenaście miesięcy wysłuchiwać złośliwych docinków. Już lepiej
wysłać tę przeklętą
kartkę.
Zjechawszy z Piątej Międzystanowej, wpadła w korek i wolno się czołgała aż do
rozległego przedmieścia
Redmond.
Jeszcze niedawno była tutaj wieś, setki hektarów pól wtulonych między dwie rzeki, a
teraz - Microsoft
Land, podmiejska ekstraklasa, odrażająco wręcz luksusowa. Usiłowano co prawda
zachować wiejską
atmosferę: działki były duże, części osiedla nosiły takie nazwy jak Świerkowa
Dolina czy Deszczowe Łąki,
za wszelką cenę starano się oszczędzić drzewa. Niestety, wszystkie domy wyglądały
niepokojąco podobnie.
Istne Stepford w kostiumie od Ralpha Laurena.
Ruby zerknęła na mapę należącą da wyposażenia wozu; wjechała w aleję Szmaragdową.
Jedna za drugą
ciągnęły się pokaźne ceglane wille, każda zbudowana po skraj posesji. Ten nowy
krajobraz sprawiał
wrażenie wyludnionego.
Nareszcie znalazła właściwy dom: Aleja Szmaragdowa 12712.
Skręciła na podjazd z betonowej kostki, zaparkowała obok srebrzystego mercedesa
kombi, chwyciła
torebkę i powędrowała ścieżką do dębowych drzwi zdobionych mosiężnymi okuciami.
Zapukała. Z wnętrza dobiegi odgłos jakiejś krzątaniny, potem stłumione:
- Chwileczkę.
Drzwi się otworzyły, ukazując Caroline. Nawet o pierwszej po południu wyglądała
nieskazitelnie: miała na
sobie zimnoniebieskie bawełniane spodnie i tego samego koloru kaszmirowy sweter z
dekoltem w łódkę.
- Ruby! - Porwała siostrę w objęcia i przytuliła z całej siły.
Ruby zamknęła oczy. Po raz pierwszy od kilku godzin mogła swobodnie odetchnąć.
Caroline w końcu się odsunęła.
- Strasznie się cieszę, że przyjechałaś.
- Nie miałam czasu zajrzeć do sklepów. Chciałam coś kupić dzieciakom...
- Nic nie szkodzi. - Caroline wciągnęła siostrę do domu.
Naturalnie, był doskonały. Niezagracony, urządzony bez zarzutu. Wszędzie panował
idealny porządek.
Nikt by nie zgadł, że w ogóle bywa tu jakieś dziecko, a już na pewno, że mieszka na
stałe.
Przeszły przez nieskalaną kuchnię - połączenie lśniącego metalu z czarnym granitem.
Tutaj pojawił się
pierwszy ślad życia rodzinnego. Na lodówce wisiało kilka zdjęć. Z wykuszowego okna
nad zlewem
rozciągał się widok na bezkresny trawnik. Pole golfowe.
Caroline prowadziła siostrę przez jadalnię, gdzie w masywnym dębowym kredensie
połyskiwał srebrny
serwis po babci, i dalej do salonu. Przepiękne marmurkowe ściany współgrały z
szerokimi dębowymi
deskami podłogi. Złocisto-brązową kanapę uzupełniały dwa fotele obite adamaszkiem w
kolorze brandy. Na
stoliczkach z palisandru stała para kryształowych lamp, rzucając miodowe światło na
antyczny chiński
dywan.
- Gdzie dzieciaki?
Caroline położyła palec na ustach.
- Pssst. Lepiej ich nie budzić.
- Może pójdę do nich na paluszkach i tylko...
- Poczekaj! Zobaczysz je, jak wstaną.
W doskonałej, uśmiechniętej twarzy siostry Ruby nagle coś spostrzegła, coś lub też
kogoś, lecz ów
przebłysk natychmiast zniknął bez śladu.
Poczuła drobne ukłucie niepokoju. Z Caroline nigdy nie działo się nic złego. Była
najbardziej
zrównoważoną, najlepiej przystosowaną osobą, jaką Ruby w ogóle znała. Nawet tamtego
okropnego lata
Caro zachowała spokój, uśmiechała się, ze wszystkim się pogodziła, zapomniała, żyła
dalej...
A jednak teraz, nie do wiary, wyglądała na nieszczęśliwą.
- Coś ci jest - stwierdziła Ruby. - O co chodzi? Caroline jak papużka przysiadła na
skraju fotela. Idealnie
wymanikiurowane palce splotła tak mocno, aż zbielały. Na pogodnej twarzy błysnął
uśmiech Julii Roberts.
- To nic, naprawdę. Po prostu kiepski tydzień. Dzieci są nieznośne. Nic poważnego.
Mimo wszystko, choć nie dało się tego sprecyzować, Ruby wyczuwała, że coś tu jest
nie tak. Nagle ją
82
olśniło.
- Masz kogoś!
Ten uśmiech Caro był najzupełniej szczery. Tym wyraźniej ukazywał fałszywość
wszystkich poprzednich.
- Odkąd się urodził Fred, wolałabym własnoręcznie rąbnąć się w głowę młotkiem niż
pójść z kimś do
łóżka.
- Może na tym polega twój kłopot. Ja staram się uprawiać seks co najmniej dwa razy
w tygodniu... czasem
nawet z partnerem.
Caroline wybuchnęła śmiechem.
- Oj, Ruby... Jak ja za tobą tęskniłam! - Mówiła już normalnym tonem.
- Ja za tobą też.
- A więc... - Odprężyła się, usiadła wygodniej. - Co cię przygnało do moich drzwi?
- Dlaczego od razu „przygnało”?
Caro wymownie spojrzała na siostrę.
- Ładne ubranko. Nie widziałam tyle czerni, odkąd Jenny na Halloween przebrała się
za laskę lukrecji.
- Słusznie. - Obie wiedziały, że Ruby traktuje strój jako metodę samoobrony. Tak
było prościej.
- No więc co się stało? Przywiązałaś mamę do wózka i z wrzaskiem wybiegłaś z domu?
- Caroline ubawił
ten czarny humor. - A może ją zostawiłaś gdzieś na pustkowiu i teraz próbuje wrócić
stopem.
Ruby nie potrafiła nawet się uśmiechnąć.
- Byłam dziś u taty.
- I co?
Nie miała pojęcia, jak ubrać brzydką rzecz w ładne słowa, toteż powiedziała wprost:
- Kiedy Nora odeszła... tata miał kochankę.
Caro opadła na oparcie fotela.
- A, to!
- Wiedziałaś?!
- Wiedzieli wszyscy na wyspie.
- Ja nie.
Uśmiech Caroline był łagodny i czuły.
- Bo wolałaś nie wiedzieć.
Ruby z trudem wykrztusiła następne słowa.
- Ona jest kimś innym, niż sądziłam. Tkwimy obydwie w tym domu i, chcąc nie chcąc,
zaczynam ją
poznawać. My... rozmawiamy.
- Ty ją zaczynasz poznawać?
Coś mignęło w oczach Caro. Gdyby Ruby jej nie znała, nazwałaby to coś zawiścią.
Nagle siostra wyszła z
pokoju. Kilka minut później wróciła z dwoma kieliszkami wina i z paczką papierosów.
Ruby się zaśmiała.
- Palisz? To żart, tak? Papieros w ręce to...
- Ruby, bez dowcipów. Proszę cię.
W tej chwili wyglądała bardzo krucho.
- Drogowskaz do raka. To się nie liczy. Nie było śmieszne.
Caroline otworzyła drzwi balkonowe i zaprowadziła siostrę do stolika pod parasolem.
Pole golfowe
ciągnęło się koło ukwieconego ogrodu, opadało w dolinę, po drugiej stronie wznosiło
się ku rzędowi
uderzająco podobnych domów.
Caro wyjęła papierosa i zapaliła.
Ruby poszła za jej przykładem. Nie paliła od lat i, trzeba przyznać, teraz miało to
urok nowości.
Siostra się zaciągnęła, wydmuchnęła dym, zapatrzyła się w połać zieleni. Obłoczek
dymu przesłonił jej
twarz.
- Przez tyle lat widywałam się z mamą, czasem jadłyśmy razem lunch, dzwoniłam do
niej co niedzielę,
byłam wzorową córką. Dziś jesteśmy jak dwie uprzejme nieznajome. A ty... - Zerknęła
na Ruby koso. - Ty ją
traktowałaś jak trędowatą, ale z tobą rozmawia.
Zapanowało kłopotliwe milczenie. Ruby nie umiała wymyślić, jak je przerwać.
- Jesteśmy na siebie skazane.
Caroline pomału wypuściła dym, spoglądając na trawę.
- To nie to. Jaka ona jest?
- Najgorsze, że sprytniejsza ode mnie. Ciągle mi przypomina, kim była dawniej. Kim
my wszystkie
byłyśmy. A to boli, wiesz? Dziś rano na promie, zanim tata rzucił bombę,
wspominałam, jak we trzy
jeździłyśmy na jarmark. Chodziłyśmy między straganami, jadły watę cukrową, rzucały
pieniążkami w te
83
okropne fajansowe talerze... I tęskniłam do niej.
- Znam to uczucie.
Ruby spostrzegła, że siostrze drżą ręce.
- Przebaczyłaś jej? - spytała. - To znaczy tak naprawdę?
Caro uniosła wzrok.
- Próbowałam zapomnieć. I na ogół udaje mi się nie pamiętać. Zupełnie jakby to się
przydarzyło cudzej
rodzinie, nie mojej.
- Czyli że jej nie przebaczyłaś, czujesz do niej urazę większą niż ja. Po prostu
załatwiasz to kulturalniej.
Caroline starała się uśmiechnąć, lecz oczy miała ponure.
- Ruby, twoja szczerość to wielki dar, nawet jeśli rani ludzi. Ty jesteś...
prawdziwa. Ja nie mogę jakoś...
Przez otwarte okno za ich plecami doleciał przeraźliwy krzyk.
Ruby aż podskoczyła.
- Dobry Boże! Kogoś tam mordują?
Z Caroline jakby uszło powietrze. Zgarbiła się, policzki jej pobladły.
- Królewna się obudziła.
Ruby przysunęła się do siostry.
- Trzymasz się, Caro?
Przelotny grymas na jej ustach trudno by nazwać uśmiechem.
- Dam sobie radę - odparła. Widać było, że znowu udaje. Podniosła się i sztywnym
krokiem ruszyła z
powrotem do domu.
Ruby pospieszyła za nią.
- AAAA! - Tym razem zabrzmiały dwa krzyki. Z trzaskiem i brzękiem zleciał po
schodach „diabełek w
pudełku”, sunął po podłodze w kuchni.
- Uciekaj - poradziła Caroline ze znużoną miną. - Ratuj się!
Teraz, koziołkując, spadła goła lalka Barbie, walnęła w nogę stołu.
Wrzaski były coraz głośniejsze. Ruby miała ochotę zatkać sobie uszy.
- Chodźmy na górę. Chcę zobaczyć moją siostrzenicę i siostrzeńca.
- Nie teraz, kiedy Jenny jest w takim humorze. Wierz mi.
Ze schodów zleciała następna zabawka, zabrzmiał kolejny wrzask:
- MAMA! CHODŹ!
Caroline spojrzała na siostrę.
- Proszę cię. Innym razem, dobrze?
- Trudno. Przyjadę w przyszłym tygodniu, popilnuję dzieciaków. A ty i Jere
pójdziecie potańczyć albo coś.
- Potańczyć. - Caroline uśmiechnęła się tęsknie. - Dobrze by było.
Ruby nagle sobie przypomniała, że za tydzień jej tu nie będzie. Z powrotem w
Kalifornii, w programie
Sary Purcell, będzie opowiadać całemu światu o swojej matce. Zrobiło jej się mdło.
- Idź już! O tej porze promy to istny koszmar. Zerknęła na zegarek.
- Cholera! Masz rację.
Caro otoczyła ją ramieniem, odprowadziła do drzwi. Tam się zatrzymały jeszcze na
chwilę.
- To przykre, że musiałaś się dowiedzieć o tacie, ale może ci to wyjdzie na
zdrowie. Jesteśmy ludźmi,
Ruby. My wszyscy. Tylko ludźmi.
Ruby objęła siostrę, przytuliła tak mocno, że obydwie nie mogły oddychać.
- Kocham cię, Caro.
- I ja ciebie, moja ty kostko Rubika. No, leć już.
Ruby się odsunęła. Miała dziwne uczucie, że jeśli powie coś oprócz „do widzenia”,
to Caro zwyczajnie się
załamie. Poprzestała więc na tych słowach.
Siedząc przy kuchennym stole. Nora spoglądała na paczuszkę listów. Wcześniej
rozmawiała z Erikiem,
potem znów ją osaczyła cisza.
Mimochodem potarła bolący nadgarstek. Rano przez godzinę wprawiała się w chodzeniu
o kulach. Zrobiła
postępy. Mogła już pokonać niewielką odległość. Miała nadzieję, że pod koniec
tygodnia uwolni się od tego
przeklętego wózka.
Jednakże ćwiczenia nie pomogły na wszystkie dolegliwości. Wciąż nie potrafiła jasno
myśleć. Listy nadal
tu były.
Próbowała wziąć się w garść. To tylko słowa - mówiła sobie - gryzmoły na kartce, w
dodatku od obcych
ludzi. Z pewnością znajdzie siłę, żeby sięgnąć po długopis i ułożyć jakąś
odpowiedź. Chociażby „żegnajcie”
i „dziękuję za wszystko”.
84
Nic z tego. Każdy jej list zaczynał się tak samo: Drodzy Czytelnicy.
Do głowy cisnęły się smętne, żałosne formułki: Nie umiem wyrazić, jak mi przykro...
albo Jak mam
wyznać, co mi leży na sercu... albo Teraz już wszyscy wiecie, kim naprawdę jestem.
Ani razu jednak nie wyszła poza pierwsze zdanie. Jakby tego było mało, martwiła się
o Ruby.
Wzrok znowu spoczął na karteczce, którą znalazła na stole. Droga Noro. Pojechałam
do taty.
Wyglądało to niewinnie, lecz pozory często mylą. Ruby już nie wróci.
Nora sama ponosiła winę. W ostatnich dniach zbyt mocno naciskała córkę, a to było
niebezpieczne. Ruby
oddawała wet za wet, zawsze, od dziecka. W przeciwieństwie do Caroline, która
uśmiechała się chłodno,
trzymała za rękę i usuwała się na bok, ilekroć rzeczywistość zanadto się
przybliżyła.
Nora zrozumiała swój błąd w chwili, gdy spostrzegła pożegnalną wiadomość. Córka
miała dosyć.
Zgarbiła się, położyła głowę na skrzyżowanych rękach. Dobrze by jej zrobił porządny
płacz, ale nie mogła
sobie sprawić nawet tej łatwej ulgi. Wszystkie łzy wyschły.
Wtem usłyszała podjeżdżający samochód i kroki na werandzie...
Drzwi się otworzyły i do kuchni wkroczył Rand. Nora natychmiast pojęła: Ruby
wysłała ojca, żeby
przekazał złe wieści.
- Cześć, Randall - powiedziała, zdejmując z drugiego krzesła nogę w gipsie. -
Siadaj.
Rozejrzał się dookoła.
- Mam lepszy pomysł.
Zanim dokończył zdanie, przeszedł przez kuchnię i chwycił Norę na ręce. Aż
krzyknęła, zaskoczona, po
czym objęła go za szyję.
- Co...
- Trzymaj się!
Nie miała innego wyjścia. Randall wyniósł ją za próg, na werandę. Tam ściągnął z
bujaka stary wełniany
koc i wetknął sobie pod pachę. Zszedł po schodkach, przeciął zaniedbany trawnik, aż
dotarł na skraj skarpy.
Pod rozłożystym różanecznikiem rzucił koc na kamienistą ziemię, ostrożnie posadził
Norę. Z gipsu
sterczały jej gołe palce. Randall okrył je rogiem koca.
Usadowił się obok, podparł na łokciach, wyciągnął długie nogi.
- Nadal nie usiedzisz w domu w słoneczny dzień? - spytała.
- Pewne rzeczy pozostają niezmienne. - Odwrócił się do niej z poważną miną. -
Przepraszam, Noro.
- Za co?
Przesunął wzrok na coś tuż ponad jej lewym ramieniem.
- Powinienem był to dawno powiedzieć.
Nora westchnęła. Czas jakby się zatrzymał. Czuła na twarzy żar letniego słońca,
chwytała znajomą woń
morza w porze odpływu. Randall wreszcie spojrzał wprost na nią. W jego oczach
dostrzegła smutne odbicie
wspólnej przeszłości.
- Przepraszam - powtórzył, pewien, że tym razem Nora go rozumie.
- Och! - Nie zdołała wykrztusić nic więcej.
Pochylił się, dotknął jej twarzy z rozbrajającą czułością.
- To była moja wina. Wyłącznie moja. Oboje o tym wiemy. Byłem młody, głupi i
zarozumiały. Nie
zdawałem sobie sprawy, że łączy nas coś tak wyjątkowego.
Nora się uśmiechnęła, zdziwiona, że przyszło jej to tak łatwo. Przez dwadzieścia
lat kochała tego
mężczyznę, przez następnych jedenaście do niego tęskniła, a teraz, gdy siedział
obok na starym kocu, który
pamiętał ich młodość, nareszcie poczuła spokój. Może przez te wszystkie lata
jedynie tego było jej trzeba.
Tych kilku prostych stów.
Położyła rękę na jego dłoni, przepojona spokojem, jak gdyby całe życie ich dwojga
zmierzało właśnie do
tego momentu. Ów mężczyzna to była jej młodość - zrozumiała Nora ze smutkiem -
młodość przeżyta ani
dobrze, ani źle. Po prostu przeżyta. W oczach Randalla - i tylko Randalla -
odbijała się kobieta, którą Nora
była dawno temu.
- Rand, zawiniliśmy oboje. Staraliśmy się. Nie wyszło, i tyle.
Pochylił się jeszcze niżej. Przez jedną, zapierającą dech chwilę Nora spodziewała
się pocałunku. Rand
chciał ją pocałować, zdradzały to jego oczy. Cofnął się jednak w ostatniej
sekundzie. W zamian się
uśmiechnął tak łagodnie i czule, że było to więcej warte niż pocałunek.
- Kiedy patrzę wstecz, a wierz mi, staram się tego unikać, wiesz, co mi się
przypomina?
- Co?
- Dzień, w którym wróciłaś. O Jezu... - Zamknął oczy. - Powinienem był paść na
kolana i błagać, żebyś
została. W głębi serca właśnie tego pragnąłem, ale już usłyszałem o tobie i tamtym
facecie, i potrafiłem
myśleć tylko o sobie. Jak by to wyglądało, gdybym po tym wszystkim przyjął cię z
powrotem? - Zaśmiał się
85
gorzko, chrapliwie. - JA się tym przejmowałem, chociaż sam ci wyrządziłem tyle
krzywd. Co za podłość!
Ale drogo za to zapłaciłem, Noro. Przez osiem długich lat co noc kładłem się spać
sam jak palec. I tęskniłem
za tobą.
Norze chciało się płakać na myśl o tym wszystkim, co zmarnowali.
- Trzeba było zadzwonić. Ja też byłam sama. - Umilkła na moment. - Szkoda.
- Tak.
Wyciągnęła rękę i odgarnęła mu włosy z czoła, ruchem tak naturalnym jak oddech.
- Teraz już przepadło. Jesteś żonaty. Cieszę się z tego. - Mówiła szczerze. Jedno
słowo „przepraszam”
wyzwoliło Norę, a Randa ukazało w prawdziwej postaci: jej pierwszej miłości.
Wielkiej miłości, owszem,
lecz pewnego dnia nadejdzie nowa miłość. Nora się uśmiechnęła i uniosła brew. - A
tym razem jesteś
grzeczny?
Roześmiał się, już bez śladu skrępowania.
- Nawet głupi pies nie wpadnie drugi raz pod ten sam autobus.
- Świetnie. Zasługujesz na trochę szczęścia.
- Ty też.
Mimo woli się wzdrygnęła.
- Ty zdradzałeś żonę. Ja porzuciłam własne dzieci. To nie to samo.
Zmierzył ją wzrokiem. Wokół jego ust i oczu zauważyła głębokie zmarszczki,
wyżłobione przez słońce i
wiatr.
- Powiedziałem Ruby prawdę.
- O czym?
- Prawdę o nas.
Norze żołądek podszedł do gardła.
- Głupio zrobiłeś.
- Myślałem, że się ucieszysz. Już dawno trzeba było wszystko wyjaśnić.
- Możliwe, ale skoro ani ty, ani ja nic nie mówiliśmy, to ten drobny fragment
rodzinnej historii został
pogrzebany. Niepotrzebnie go wykopałeś. Teraz nie ma on już znaczenia.
- Należało ci się chociaż tyle - oświadczył. - Zasłużyłaś sobie przez te wszystkie
lata.
- Och, Rand. Ona w ciebie wierzyła. Serce jej pęknie.
- Wiesz, Noro, czego się nauczyłem na naszym przykładzie? - Z leciutkim uśmiechem
pogładził ją po
twarzy. - Miłość nie umiera. Nie ta prawdziwa miłość. I o tym się przekona Ruby.
Zawsze cię kochała. Ja po
prostu dałem jej powód, żeby mogła się do tego przyznać.
Nora bezwiednie pomyślała, że jak na dorosłego mężczyznę Randall jest
niewiarygodnie naiwny.
17
Po dwóch godzinach oczekiwania na prom, w towarzystwie dwustu pełnych entuzjazmu
turystów i garstki
znękanych tubylców, Ruby przypomniała sobie, czemu tak bardzo pragnęła wynieść się
z wyspy.
Dostosowywanie życia do rozkładu komunikacji było żałosnym przedsięwzięciem.
To, na czym jej teraz zależało, to mieć czas do namysłu. W pamięci nieubłaganie
powracała rozmowa z
Caroline. Nawet kiedy Ruby włączyła sfatygowane radio w samochodzie, głosy
piosenkarzy zawodziły:
„Wszyscy wiedzieli”.
- Oprócz mnie - powiedziała z goryczą.
Wciąż nie mogła się z tym pogodzić.
Gdy prom wreszcie przypłynął - spóźniony jak zwykle - wjechała na pokład, a kobieta
w pomarańczowej
kamizelce skierowała ją na miejsce przy końcu wolnego pasa. Kiedy odbili od brzegu,
Ruby usiadła
wygodniej i zamknęła oczy. Może sen dobrze jej zrobi.
W s z y s c y w i e d z i e l i.
Otworzyła oczy i zapatrzyła się w gąbczasty welurowy sufit auta. Nadal była
roztrzęsiona, tak jakby
podstawy jej życia przemieniły się w ciepłą galaretę, w której z wolna tonęła.
S y p i a ł e m z i n n y m i k o b i e t a m i.
To wszystko zmieniało.
Czy nie tak?
Na tym polegał cały koszmar. Ruby nie potrafiła uchwycić tych najnowszych wątków,
przyjrzeć im się z
bliska.
Jedno wiedziała: taki opis przeszłości, w którym ojciec gra rolę bohatera, matka
zaś czarnego charakteru,
stracił na aktualności.
86
Świat nie wyglądał tak, jak to jej się zdawało. Może zbyt późno dokonała tego
podstawowego, acz
kolosalnego odkrycia. Miała uczucie, że przez te wszystkie lata była dzieckiem, że
stąpała po ziemi, którą
sama wymyśliła.
A teraz coś się zmieniało tam wewnątrz niej, coś rosło. Nie chodziło o nic równie
banalnego ani
oczywistego jak serce. To raczej kości się przemieszczały, napierały na ścięgna i
mięśnie; głęboko w środku
wzbierał nowy ból.
Sięgnęła pod fotel, wydobyła notatnik i długopis, które spakowała rano. I po chwili
wahania zaczęła pisać.
Miałam szesnaście lat, kiedy matka od nas odeszła. Był zwyczajny czerwcowy dzień.
Słońce stało wysoko
na niebie błękitnym jak jajo drozda. Zabawne, co człowiek pamięta. Wody cieśniny
były spokojne, gładkie
niczym nowiutka blacha, na stawie McGuffinów uczyło się pływać stadko młodych gęsi.
Byliśmy przeciętną rodziną. Mój ojciec, Rond, wyspiarz do szpiku kości, trudnił się
rybołówstwem, a poza
sezonem naprawiał łodzie. Co sobotę wieczorem chodził z kolegami na kręgle; nam,
dziewczynkom, pomagał
odrabiać lekcje z matematyki i innych, przedmiotów ścisłych. Zimą nosił flanelowe
koszule w kratę, latem
koszulki polo firmy Lacoste. Nikomu z nas, a przynajmniej mnie, nigdy przez myśl
nie przeszło, ze mógłby się
jawić jako ojciec niedoskonały.
W naszej rodzime nie było wrzasków, zajadłych kłótni ani takich nocy, gdy obie z
siostrą, leząc w
bliźniaczych łóżkach, musiałybyśmy się zamartwiać, że rodzice się rozwiodą.
Kiedy już każde z nas poszło własną drogą, często wspominałam tamte spokojne lata.
Obsesyjnie szukałam
jakiegoś zdarzenia, pierwszego impulsu, chwili, o której mogłabym powiedzieć: Aha!
Oto początek końca.
Niczego takiego nie znalazłam. Aż do dzisiaj.
Dziś rodzice uchylili zasłony i czarnoksiężnik z krainy Oz - mój tata - okazał się
zwyczajnym człowiekiem.
Rzecz jasna, wówczas nie miałam o tym pojęcia. Wiedziałam tylko tyle, że pewnego
pięknego dnia moja
matka weszła do salonu, ciągnąc za sobą walizkę.
- Wyjeżdżam. Kto jedzie ze mną?
Tak powiedziała do mojej siostry i do mnie. Usłyszałam ojca w kuchni. Upuścił
szklankę do zlewu, stłukła
się, co zabrzmiało jak trzask łamanych kości.
Tamtego dnia poznałam pojęcie „przed i po”. Odejście matki okroiło naszą rodzinę z
krwawą precyzją
skalpela.
Wtedy przypuszczaliśmy, że to coś chwilowego. Zwykły wakacyjny wypad „w babskim
gronie” - tyle że
matka nie miała żadnych przyjaciółek. Może wszystkie dzieci tak myślą.
Trudno ustalić, kiedy w moim stosunku do matki poczucie winy przeobraziło się w
gniew, w odrazę, w
nienawiść. Niemniej jednak po takim właśnie łuku wędrowały moje uczucia.
Widziałam, jak jej nieobecność wpływa na ojca. W kilka krótkich dni zmienił się nie
do poznania. Pił, palił,
cały dzień chodził w piżamie. Jadł tylko wtedy, gdy Caroline albo ja coś mu
ugotowałyśmy. Robotę w porcie
diabli wzięli, toteż na wiosnę musiał sprzedać ziemię, żeby zapłacić podatki i
żebyśmy mieli co jeść.
Tamtego lata stworzyłam sobie wizerunek matki. Z twardego kamienia wydarzeń
wyrzeźbiłam podobiznę
kobiety i nazwalam ją matką. Przez tyk lat trzymałam tę rzeźbę na stoliku przy
łóżku. Nie była mniej realna
przez to, ze ją widziałam jedynie we własnych myślach. Składała się z samych
ostrych krawędzi; z egoizmu,
kłamstw i porzucenia.
Teraz jednak znam prawdę. Mój ojciec był niewiernym mężem.
Niewierny. Chłodne, obojętne słowo, które nic nie mówi o żarze namiętności. Nosił
obrączkę, a pieprzył się
z kobietami innymi niż ta, którą ślubował kochać, szanować i chronić.
Tak brzmi lepiej. Wulgarność zdania przystaje do plugawego uczynku.
Wiem, że to wszystko zmienia, ale nie umiem pójść dalej tym tropem. Moje
dzieciństwo - sądziłam naiwnie
- było tylko moje - wspomnienia malowane jaskrawymi farbami olejnymi na płótnie
lat. Chyba jednak to
Barbra Streisand miała rację. Wspomnienia są jak akwarele, może je zmyć rzęsisty
deszcz.
Mój ojciec nie jest tym, za kogo go uważałam.
Spoglądając na ostatnie zdanie, dostrzegam, jakie jest dziecinne, ale nie potrafię
go sformułować inaczej.
Nie wiem, jak teraz patrzeć na ojca, który okazał się kimś obcym.
Matka nie odeszła od niego ani od nas dla sławy i bogactwa. Odeszła, bo była tylko
człowiekiem, a
ukochany mężczyzna złamał jej serce.
Znam to uczucie, kiedy ktoś, kogo się kocha, przestaje odwzajemniać miłość. To taka
mniejsza śmierć, coś
wtedy w nas pęka.
Owa wiedza, zrozumienie... czy nie powinny sprawić, żebym chciała matce wybaczyć?
Chyba się boję ją pokochać, choćby odrobinę. Za głęboko mnie zraniła, a rana
skostniała. Zastanawiam
się, kim jestem bez...
87
Nie zdążyła dokończyć zdania, bo zatrąbiła syrena promu. Przybijali do Wyspy
Lopeza. Ruby podniosła
wzrok. Wiedziała, że zaraz po wyładowaniu kilku samochodów prom ruszy ku Wyspie
Orek. Wyspa Lata
była ostatnim przystankiem przed drogą powrotną na stały ląd.
Ruby błyskawicznie podjęła decyzję. Nie chciała się widzieć z matką. Musiałyby
omówić nowe
informacje, a na to nie była gotowa.
Uruchomiła samochód i wymijając kolejkę, pomknęła pustym pasem. Ludzie z obsługi
coś do niej wołali,
wymachiwali rękami. Bez wątpienia myśleli, że to jakaś turystka pomyliła wyspy. Nie
zwracała na nich
uwagi. Pędziła dalej, wóz podskoczył na rampie i zjechał z promu.
Dom Sloanów był zaledwie o kilka ulic od przystani. Ta pokaźna wiktoriańska
rezydencja o uroku domku
z piernika stała na malowniczym cyplu górującym nad zatoką.
Ruby wjechała na podjazd i zaparkowała. Zapadał zmierzch. Ogród, nadal
nieskazitelny, otulała fioletowa
mgiełka. Świeżo pomalowany biały płot schludnie ogradzał posesję. Tak jak to lubiła
pani Sloan, choć
zapewne od lat nie postawiła stopy na tej wyspie.
Ścieżką z pokruszonych muszelek Ruby dotarła do drzwi frontowych. Tam przystanęła,
zebrała się na
odwagę i zapukała.
Drzwi otworzyła Lottie. Wyglądała dokładnie tak, jak Ruby ją zachowała w pamięci:
pyzate policzki, oczy,
które niemal znikały przy uśmiechu.
- Ruby Elizabeth! - Klasnęła w pulchne dłonie. - Ojej, jak się cieszę, że cię
widzę.
Ruby uśmiechnęła się szeroko.
- Cześć, Lottie. Sporo czasu minęło. - Nie aż tyle, żebyś nie mogła mnie uściskać,
ty ważniaczko. -
Chwyciła gościa w objęcia i przytuliła do obfitych piersi. Nadal pachniała
cytrynowymi landrynkami, które
nosiła w kieszeniach fartucha.
Ruby się oswobodziła, po czym zmuszając się do uśmiechu, powiedziała:
- Przyszłam do Erica.
- Jest na górze. Dean musiał polecieć do Seattle w interesach.
Odetchnęła z ulgą. Teraz, kiedy tu była, nie czuła się gotowa do rozmowy z Deanem.
Spoza Lottie zerknęła
do salonu.
- Mogę się z nim zobaczyć?
- No pewnie. Bo jak nie, to cię stłukę na kwaśne jabłko. Zaparzę herbaty, gdybyś...
- Nie, dziękuję. Nie trzeba.
- Aha. No to zmykaj na górę. - Gdy Ruby ją mijała, Lottie wyciągnęła rękę, dotknęła
jej ramienia. - Nie bój
się. On wciąż jest naszym chłopcem.
Ruby wzięła głęboki oddech i wolno ruszyła po schodach. Na podeście skręciła do
dawnego pokoju Erica.
Drzwi były zamknięte. Pchnęła je leciutko.
- Eric?
- Ruby? To ty?
Słyszała, jak słabo brzmi jego głos, jak bardzo się różni od melodyjnego barytonu z
dawnych czasów. Z
trudem przełknęła ślinę.
- Tak, kolego, to ja.
Uchyliła drzwi i weszła do pokoju.
Siłą woli zdusiła jęk. Eric był chudy i wycieńczony. Z jego pięknej kruczej
czupryny nie zostało właściwie
nic, zaledwie rzadki puszek. Wokół oczu miał sine kręgi; kości policzkowe sterczały
żałośnie z bladego,
skurczonego ciała.
Uśmiechnął się tak, że o mało jej serce nie pękło.
- Chyba umarłem, skoro Ruby Bridge wróciła na wyspę.
- To mój dom - powiedziała i prędko się odwróciła, żeby nie zauważył, jaka jest
wstrząśnięta. Podeszła do
okna, rozchyliła zasłony, byle tylko się opanować.
- W porządku, Ruby - odezwał się cicho. - Wiem, jak wyglądam. Odwróciła się do
niego.
- Tęskniłam za tobą. - Mówiła szczerze, po raz kolejny nienawidząc siebie za to, że
z taką łatwością
opuściła to miejsce, tych ludzi.
- Przy tobie czuję się jak za dawnych lat - powiedział Eric. Nacisnął guzik i
ustawił łóżko bardziej
pionowo.
Uśmiechnęła się.
- O tak. Wszystko, czego nam trzeba, to...
Sięgnął do szuflady stolika i wyciągnął grubego skręta. Posłał Ruby ten sam
uśmiech, który tak dobrze
zapamiętała: krzywy, odsłaniający nierówne zęby.
88
- Jak się ma raka, to łatwo o marychę. Włożył skręta do ust, przypalił. Ruby się
roześmiała.
- A więc to tak? Przez ciebie wszyscy nasi starzy kumple są na haju!
Zaciągnął się i podał skręta Ruby. Gdy w końcu wydmuchnął dym, powiedział:
- Tu nie ma żadnych starych kumpli. W każdym razie nie dla mnie.
Ruby też się sztachnęła. Dym zapiekł ją w gardle, aż zakaszlała. Oddała skręta.
- Od lat nie paliłam.
- Dobra wiadomość. Jak tam twoje występy?
Ponownie wzięła skręta. Tym razem pociągnęła ostrożniej, zatrzymała dym w płucach i
wypuściła, po
czym skręt dalej wędrował z rąk do rąk.
- Nie jestem dość zabawna, żeby się wybić.
- Jesteś niesamowicie zabawna. Mnie zawsze rozśmieszałaś do łez.
- Dzięki, ale to tak, jakby się wygrało konkurs piękności w pipidówce. Do Miss
Ameryki daleka droga.
Najzabawniejsza dziewczyna na Wyspie Lopeza nie zwali nikogo z nóg u Jaya Leno.
Taka jest smutna
prawda.
- Więc rezygnujesz?
- Chyba tak. Teraz mam zamiar chwycić za pióro. - Zachichotała. - Niezłe, co?
Chwycić za pióro.
Eric jej zawtórował.
- Jakbyś nie miała już za co chwytać - wykrztusił między wybuchami śmiechu. Oboje
wiedzieli, że nic w
tym zabawnego, lecz akurat teraz, w słodko pachnących oparach marihuany, te słowa
wydawały się
prześmieszne. - O czym będzie twoja książka?
- Na pewno nie o rozkoszach seksu.
- Ani o modzie.
Zerknęła na niego spode łba.
- Dowcipniś. Wybacz, ale o moim wyglądzie już dość mi truje własna matka. Hej!
Właśnie o tym napiszę.
O kochanej mamusi.
Eric tym razem zaśmiał się ciszej. Zgasiwszy skręta, leżał wsparty na łokciach.
- Ktoś naprawdę powinien ją opisać w książce. To święta kobieta.
- Chyba się tak naćpałam, że straciłam słuch. Czy mi się zdawało, czy nazwałeś ją
świętą?
Odwrócił się do niej.
- Bo to prawda.
Twarz Erica jakby urosła jej przed oczami, stała się dwa razy większa. Jego
bladobłękitne oczy były
załzawione, tkwiły w prawie niewidocznych czerwonych obwódkach. Z pełnych, niemal
kobiecych warg
zniknął wszelki kolor. Ruby nie potrafiła już dłużej udawać, paplać o głupstwach.
- Eric, jak ty się czujesz... naprawdę.
- Lekarze nazywają to fazą przedzgonną. - Uśmiechnął się słabo. - Ciekawe, że na
każde stadium choroby
mają jakiś eufemizm, ale kiedy naprawdę ci zależy, żeby trochę to uszminkowali,
mówią o „fazie
przedzgonnej”. Jakby trzeba było przypominać, że umierasz.
Ruby. odgarnęła mu z czoła cienkie, delikatne kosmyki włosów.
- Żałuję, że nie byłam z tobą w kontakcie. To, co się stało między mną a Deanem,
nie powinno dotyczyć
ciebie.
- Złamałaś mu serce - powiedział cicho.
- W tamtym roku chyba wszyscy mieliśmy złamane serca i nie dato się ich posklejać.
Dotknął jej policzka.
- Twoja matka... postąpiła naprawdę podle. Ale już nie masz szesnastu lat. Musiałaś
przejrzeć na oczy.
- To znaczy?
- Przestań, Ruby. Cała wyspa wiedziała, że twój ojciec stuka inne babki. Nie
sądzisz, że to odrobinę
zmienia postać rzeczy?
A więc to była prawda. Rzeczywiście wszyscy wiedzieli.
- Ani Caroline, ani ja nie zrobiłyśmy nic złego, a nas też zostawiła.
Otóż to: fakt, z którym Ruby wciąż nie mogła się uporać.
- Przez tych parę lat nieźle poznałem twoją mamę i wierz mi, jest wspaniała.
Wszystko bym oddał za taką
matkę.
- Czyżby światowa dama miała trudności z akceptacją twojego stylu życia?
- Trudności? Nie. Kiedy się przyznałem swojej matce, że jestem gejem, oświadczyła,
że nie chce mnie
więcej widzieć.
- Jak długo to trwa?
- Ona nie jest taka jak twoja mama. Kiedy powiedziała: „Wynoś się z mojego domu”,
mówiła serio. Nie
89
widziałem jej od tamtej pory.
- Nawet teraz?
- Nawet teraz.
- Boże... tak mi przykro - powiedziała Ruby, zdając sobie sprawę, że są to stówa
niewspółmierne do
sytuacji.
- Wiesz, kto mnie wspierał w tamtych trudnych czasach... kiedy zrozumiałem, że
jestem gejem, i rodzice
się mnie wyrzekli?
- Dean?
- Twoja matka. Akurat swoją rubrykę „Nora wie najlepiej” przeniosła do „Seattle
Times” Napisałem do
niej, z początku anonimowo. Odpisała, chwaliła mnie za odwagę - uszy do góry -
radziła, na pewno się
pogodzę z matką. Dała mi nadzieję. Ale po kilku latach wiedziałem, że się myli.
Moja mama raz na zawsze
mnie skreśliła. Nie chce syna pedała. Kropka. - Eric sięgnął po portfel leżący na
stoliku przy łóżku. Wyjął
poskładaną kartkę papieru i starannie ją rozprostował. - Masz. Przeczytaj.
Ruby wzięła kartkę pożółkłą ze starości i żyłkowaną cieniutkimi liniami zagięć. W
prawym górnym rogu
widniała brązowa plama. Ruby skupiła się na małych, zgrabnych literkach. Dopiero po
chwili rozpoznała
charakter pisma swojej matki.
Kochany Ericu!
Nie umiem wyrazić, jak głęboko Ci współczuję. To, ze właśnie ze mną zechciałeś się
podzielić swoim
bólem, uważam za wielki zaszczyt.
Dla mnie zawsze będziesz Erikiem królem liny. Gdy zamykam oczy, widzę, jak z małpią
zręcznością
kołyszesz się na tamtej starej linie nad jeziorem Andersen, jak ją puszczasz,
krzycząc: „Banzaj!” Widzę
chłopczyka, który przyszedł do naszego domu, kiedy chorowałam, który siedział na
ganku i rozgniatał w
miseczce liście mięty na przyprawę do mojej herbaty. Pamiętam chłopca z szóstej
klasy, jego twarz
zaczerwienioną od świeżych wyprysków i głos opadający w dół skali; tego chłopca,
który nigdy się nie bal
trzymać pani Bridge za rękę, gdy oboje szli szkolnym korytarzem.
Oto kim jesteś, Ericu. To, kogo chcesz kochać, jest cząstką Ciebie, ale nie tą
najważniejszą. Pozostałeś
tamtym chłopczykiem, który za żadne skarby nie zjadłby niczego, co kiedyś miało
rodziców. Modlę się z
nadzieją na to, że pewnego dnia Twoja matka się ocknie i przypomni sobie o
wyjątkowym chłopcu, którego
urodziła. A wtedy podniesie głowę i uśmiechnie się do mężczyzny, którym stał się
ten chłopiec.
Lecz jeśli to się nie spełni, proszę Cię, proszę, nie poddawaj się rozpaczy.
Niektórzy zwyczajnie nie potrafią
się ugiąć, pogodzić z sytuacją. Jeżeli sprawy przybiorą taki straszny obrót, musisz
żyć dalej. Nie da się tego
ująć inaczej. Świat pełen jest ludzi odmiennych, złamanych, obolałych, takich,
którzy idą noga za nogą, byle
do przodu.
Obawiam się raczej o Twoją matkę. Ty dorośniesz, zakochasz się i odnajdziesz
siebie. Kiedy Cię odwiedzę,
a oboje będziemy już starzy, usiądziemy na werandzie i ze śmiechem wspomnimy złote
lata, które o mało nas
nie zabiły. Ale Twoja matka... Jeśli dalej będzie szła tą drogą, nigdy nie
przestanie się tym gryźć. Przekona
się, że pewne odmiany cierpienia trwają w nieskończoność.
Wybacz jej. Tylko w ten sposób można ukoić ból w sercu. Wybacz jej, kochaj ją i żyj
dalej.
Kocham Cię, Ericu. Ty i Twój brat jesteście synami, których nigdy nie miałam, a
gdybym to ja Cię
urodziła, byłabym dumna z tego, kim się stałeś.
Nora
Ruby złożyła list w mały trójkąt, mieszczący się w portfelu.
- Piękny list. Rozumiem, dlaczego go nosisz przy sobie.
- Uratował mnie. Dosłownie. Kosztowało to trochę trudu... mnóstwo trudu, ale
przebaczyłem mamie i ból
minął.
- Nie wiem, jak mogłeś jej przebaczyć. To, co zrobiła...
- Była tylko człowiekiem.
- A co teraz?
Westchnął i przeciągnął ręką po włosach.
- Teraz jest trudniej. Zdaję sobie sprawę, jak cenny jest czas. Chciałbym zobaczyć
mamę chociaż przez
chwilę, powiedzieć jej, że ją kocham. Usłyszeć... - Głos mu się załamał, przeszedł
w szept. - Usłyszeć, jak
mówi, że mnie kocha.
Ruby się nachyliła i dotknęła jego twarzy. Uśmiechnął się, przyciskając ręką jej
dłoń.
- Ruby, wybacz swojej matce.
- Boję się - odparła, używając słów, które rzadko wypowiadała na głos. Puścił jej
rękę.
90
- Chryste! Jest tak mało czasu, nie rozumiesz? Obijamy się, ślepo wierząc, że mamy
całą wieczność, aby
coś zrobić, coś powiedzieć... ale to nieprawda. Czujesz się świetnie, aż tu w
którąś słoneczną środę po
południu idziesz na zwykłe badania kontrolne i dowiadujesz się, że twój czas się
skończył. I po zawodach.
Spojrzała na niego.
- W jaki sposób się komuś przebacza? Eric uśmiechnął się czule.
- Po prostu... luzujesz. Odpuszczasz.
- Jeśli odpuszczę... boję się, że spadnę.
- Spaść to nic złego. - Ucałował koniuszki swoich palców, później ten pocałunek
złożył jej na policzku. -
Kocham cię, Ruby. Nie zapomnij o tym.
- Nigdy - wyszeptała. - Nigdy.
Kiedy Ruby wreszcie dotarła do domu, minęła północ. Przekradła się obok zamkniętych
drzwi do sypialni
matki i poszła na górę. Wśliznęła się do łóżka, wzięła notatnik i zaczęła pisać.
Jeden z moich najbliższych przyjaciół z dzieciństwa jest umierający. Dzisiaj stałam
przy jego łóżku,
rozmawiałam z nim tak, jakby życie toczyło się normalnym trybem, a jednak przez
cały ten czas nie mogłam
oddychać.
Parę godzin temu zobaczyłam go po przeszło dziesięciu latach, a przez ten miniony
czas prawie o nim nie
myślałam.
Prawie go nie pamiętałam.
Zapomniałam o tym chłopcu, dziś mężczyźnie, który razem ze mną szedł przez
dzieciństwo. Przechowałam
medalik ze świętym Krzysztofom - podarował mi go na trzynaste urodziny - ale samego
chłopca gdzieś
zapodziałam.
Może w ogóle tego nie spostrzegł ani nic go to nie obchodziło. W końcu, jak to
zwykle bywa z przyjaciółmi
z dzieciństwa, każde z nas wiodło własne, odrębne życie. Ale teraz widzę, jaki
smutny jest ów zwyczajny
porządek rzeczy. Odeszłam zbyt łatwo. Za mało myślałam, co - i kogo - porzucam.
Teraz nie umiem myśleć o
niczym innym.
Zostawiłam chłopca o kruczych włosach, który śmiał się grzmiąco, z całej duszy, a
wróciłam do mężczyzny
tak wychudzonego, że lękałam się go dotknąć, bo to pergaminowe ciało mogłoby mi się
rozedrzeć pod
palcami.
I ten umierający mężczyzna przyjął mnie tak, jakbym nigdy nie wyjeżdżała.
Zastanawiam się, czy wiedział,
z jakim bólem patrzę w jego załzawione oczy i widzę odbicie swojej pustki. Tego,
czego mi brak.
Chciałabym pozbierać kawałeczki strzaskanego mojego serca, ułożyć je sobie na
kolanach i dokładnie
obejrzeć. Może wówczas znalazłabym lukę, brakujący kawałek winny tego, ssę
zapominam o ludziach,
których kocham.
Mam dosyć samotnego życia, zmęczyło mnie do szpiku kości. Biegłam przez tyle lat,
tak prędko i uparcie,
że nie mogę złapać tchu. I tutaj, na końcu drogi, widzę, że pędziłam donikąd.
Chcę do mamy. Czy to nie zadziwiające? Gdybym mogła, saraz, bym do niej poszła,
wtuliła się w jej
objęcia i powiedziała: „Eric umiera, a ja nie wyobrażam sobie życia bez niego”.
Jak by to było? Sprawić, by mnie uspokoiła i pocieszyła? Kiedy zamykam oczy, widzę
to w wyobraźni, ale
po przebudzeniu są między nami tylko zamknięte drzwi. A ból w piersi narasta coraz
bardziej.
Teraz poznaję, co to jest - ten ból, który mnie nie odstępował przez tyle lat.
To tęsknota, po prostu. Tęsknię za moją mamą.
18
Nazajutrz wstał piękny czerwcowy dzień, jeden z tych, które skłaniają przyjezdnych
do kupna ziemi na
wyspach San Juan.
Ruby obudziła się późno. I nic dziwnego, skoro przez całą noc przewracała się z
boku na bok.
Oczywiście, wiedziała, że musi porozmawiać z Norą o wyznaniu ojca. Miała tylko
nadzieję, że uda się to
odwlec na jakiś czas - powiedzmy: do chwili, gdy zwiotczeje biust Britney Spears.
Odrzuciła kołdrę i wygramoliła się z łóżka. Pod prysznicem znów się poczuła jak
człowiek, więc została
tam, dopóki woda nie zrobiła się letnia. Nawet wtedy nie chciało jej się wychodzić.
Przynajmniej biorąc
prysznic, miała jakiś cel.
Wyszła z kabiny i mokra stała na kosmatym różowym dywaniku. Stare rury huczały i
zawodziły, gdy z
bulgotem odpływała nimi woda.
Przez obłok pary Ruby zobaczyła siebie w lustrze. Przetarła je i wpatrzyła się w
niewyraźne odbicie
91
własnej twarzy.
To była jedna z tych rzadkich chwil, kiedy w ułamku sekundy widzi się samą siebie
oczyma kogoś obcego.
Włosy miała za krótkie i wystrzępione, jakby ta głupia, żująca gumę, ufarbowana na
fioletowo pannica ze
szkoły fryzjerskiej zamiast nożyczek użyła ząbkowanych nożyc krawieckich. Co, na
Boga, podkusiło Ruby,
żeby się przefarbować akurat na ten odcień czerni a la Elwira Królowa Nocy?
Skóra przez to wydawała się blada jak u wampira.
Nic dziwnego, że nie zdołała skusić żadnego przyzwoitego faceta. Już lepiej
wyglądała Laura Palmer w
Miasteczku Twin Peaks - wtedy gdy wypłynęła martwa na brzeg.
Ruby uświadomiła sobie, że z rozmysłem stara się być odstręczająca. Porażona tym
odkryciem, dosłownie
rozdziawiła usta ze zdumienia.
Cały ten tusz, czarna kredka do oczu, fryzura i kolor włosów... wszystko to był
kamuflaż.
Wyrzuciła kosmetyczkę do metalowego kosza na śmiecie. Rozległ się miły dla ucha
łoskot. Koniec z
makijażem w stylu ćpunki i ze strojem uchodźcy. Do diabła! Przestanie się nawet
farbować i zobaczy, jaki
ma naturalny kolor włosów. Jeśli dobrze pamiętała, był to ładny, zwyczajny,
kasztanowy brąz.
Podjąwszy tę decyzję, poczuła się lepiej. Wróciła do sypialni, włożyła dżinsy i
nefrytowozielony
podkoszulek z dekoltem w serek, po czym zbiegła na dół.
Nora stała przy blacie, wsparta na kulach. W kuchni rozbrzmiewał rytmiczny syk i
bulgot ekspresu do
kawy. Kiedy Ruby weszła, matka podniosła wzrok.
Na jej twarzy odmalowało się niemal komiczne zdziwienie.
- Wyglądasz... ślicznie. - Natychmiast się zaczerwienił.- Przepraszam. Nie powinnam
się tak dziwić.
- Nic nie szkodzi. Ta tapeta raczej mnie nie upiękniła.
- Ja się makijażu boję jak ognia.
Ruby się roześmiała, i było to błogie uczucie.
- Muszę się ostrzyc. Koniecznie. Czy jeszcze jest ten salon piękności w porcie
Friday?
- Kiedyś ja cię strzygłam.
Chwilę wcześniej Ruby o tym nie pamiętała, lecz teraz nagle wróciło wspomnienie:
niedzielne wieczory w
kuchni, na szyi ściereczka spięta spinaczem do bielizny, kojące ciach-ciach-ciach
nożyczek; w pokoju tata
miarowo przewraca strony gazety. Ruby stała przez moment, dziwnie niepewna, co
zrobić. Dojmująco czuła,
że jeśli teraz - w tętnie czasu nabrzmiałego niespodzianymi możliwościami - wypowie
właściwe słowa, to
może coś zmienić. Raptem bezbronna, była jak dziecko, które obnosi swoje uczucia
niby koszulkę z
wyhaftowanym imieniem.
- A teraz byś mogła?
- Oczywiście. Przynieś ręcznik i spinacz. Nożyczki chyba są tutaj... - Nora
pokuśtykała do szuflady, w
której zawsze leżały nożyczki.
Ruby trochę się speszyła, choć nie wiedziała dlaczego. Wyglądało na to, że Nora,
tak samo jak ona, chce
uniknąć rozmowy przy śniadaniu.
- Weź taboret z pralni i wynieś na dwór. Jest taki ładny ranek.
Ruby zebrała wszystkie potrzebne przybory i wyszła przed dom. Ustawiła taboret na
płaskim spłachetku
trawy z widokiem na zatokę. Usiadła.
Usłyszała kroki Nory. Łup-łup-łup-łup. Po schodkach werandy, przez trawnik. Matka
poruszała się
ostrożnie, najwyraźniej z obawą, że stąpnie w jakąś dziurę i skręci zdrową nogę.
- Jesteś pewna? - spytała Ruby, obserwując ją. - Już słyszę za plecami to twoje
„oj!”, a wolałabym nie
wracać do tamtych zygzakowatych fryzurek z czasów podstawówki.
Nora stanęła za córką.
- A pamiętasz drugą klasę liceum? Nie używałaś lakieru do włosów, tylko pokostu.
Umierałam ze strachu,
że przypadkiem cię pogłaszczę po głowie i zwichnę sobie rękę. - Ze śmiechem owinęła
Ruby ręcznik wokół
szyi, spięła spinaczem, po czym przeczesała dłonią jej nadal wilgotne włosy.
Ruby westchnęła. Dopiero słysząc ten dźwięk - oddech świszczący między zębami -
zdała sobie sprawę, co
czuje.
Tęsknotę. Znowu.
- Tylko je wyrównam, zgoda?
Ruby zamrugała i szybko wróciła do teraźniejszości.
- Dobrze - powiedziała. Jej głos był ledwie słyszalny. Odchrząknęła i powtórzyła
głośniej: - Zgoda.
- Siedź prosto. Nie wierć się!
Miarowe ciach-ciach-ciach nożyczek działało hipnotyzujące, na równi ze znajomym,
krzepiącym dotykiem
rąk matki.
Nora dotknęła jej podbródka, delikatnie wyprostowała głowę. Ciach-ciach-ciach.
92
- Wczoraj wieczorem dzwonił Eric. Mówił, że go odwiedziłaś. Ruby zamknęła oczy.
- Nie mogę jeszcze rozmawiać o Ericu - odparła cicho.
- Dobrze. Więc może mi opowiesz o swoim życiu w Hollywood? Pierwszą myślą Ruby
było: artykuł.
- Nie bardzo jest o czym opowiadać. To jak życie na poddaszu piekła. Zresztą nie
mam ochoty o tym
mówić. Nora znieruchomiała. Nożyczki się zatrzymały.
- Nie chcę być wścibska. Po prostu się zastanawiam, kim się stałaś.
- Aha. - Ruby niewiele myślała o tym, kim jest. Zwykle zaprzątało ją to, kim
chciałaby być. Lepiej
spoglądać w przód niż wstecz, i tak dalej. - Nie wiem.
- Pamiętam tamtą chwilę, kiedy doktor Morane podał mi ciebie po raz pierwszy. -
Nora znów przerwała
strzyżenie. - Od samego początku byłaś jak ogień i lód. Wrzeszczałaś, żeby postawić
na swoim, ale na widok
rannego zwierzątka zalewałaś się łzami. Chodziłaś, mając osiem miesięcy; mówiłaś w
drugim roku życia. A
ile miałaś do powiedzenia! Zupełnie jakby się mieszkało z gadającą lalką, która
sama potrafi się włączyć.
Buzia ci się nie zamykała.
Ruby w tym momencie pojęła, że tęskni za tym kimś, kim była dawniej. Gdy zapomniała
o matce, zagubiła
gdzieś samą siebie.
- Jaka byłam?
- W wieku dwunastu lat chciałaś mieć tatuaż... bodajże symbol nieskończoności. Nie
przekłułaś sobie uszu,
dlatego że wszyscy inni to robili. Tamtego lata, kiedy zaczęłaś trzynasty rok,
chciałaś wstąpić do aśramu.
Bardzo długo bałaś się ciemności, a ilekroć nadciągała burza, przysuwałam się w
łóżku do twojego taty, bo
wiedziałam, że zaraz wpadniesz do pokoju i położysz się z nami. - Nora się
pochyliła, delikatnie odgarnęła
wilgotne włosy z oczu Ruby. - Czyżby z tej dziewczynki już nic nie zostało?
Ruby nagle poczuła, że traci grunt pod nogami.
- Do dziś nie przekłułam sobie uszu.
- Dziękuję ci.
- Za co?
- Serce by mi pękło, gdybyś aż tak się zmieniła. - Nora wyciągnęła rękę i
przelotnie, czule musnęła jej
policzek. - Zawsze potrafiłaś jak nikt inny rozświetlić wszystko dookoła.
Pamiętasz, jak poszłyśmy do
redakcji naszej wyspiarskiej gazety prosić, żeby napisali o balu ósmoklasistów? -
Uśmiechnęła się. -
Siedziałam tam, patrzyłam, jak ich przekonujesz, i myślałam: „Moja córeczka mogłaby
rządzić tym krajem”.
Byłam z ciebie piekielnie dumna.
Ruby z wysiłkiem przełknęła ślinę. Nora znowu wzięła się do strzyżenia.
- Nie i już. Gotowe! - oznajmiła kilka minut później.
Odsunęła się i podała Ruby lusterko.
Ruby spojrzała na swoje odbicie w srebrnym owalu. Wyglądała młodo. Oto kobieta,
która ma przed sobą
prawie całe życie, nie zaś zgorzkniała, borykająca się z losem artystka, która
swoją młodość zostawiła na
barowych stołkach.
- Fantastycznie - powiedziała, odwracając się do matki.
Ich oczy się spotkały, zwarły ze sobą. Przepłynęło między nimi zrozumienie, szybkie
jak wstrząs
elektryczny.
- Widziałam się wczoraj z tatą.
- Wiem. Był tu u mnie. To było do przewidzenia.
- Musimy porozmawiać.
Nora westchnęła. Zabrzmiało to tak, jakby powietrze z wolna uchodziło z przebitej
opony.
- Tak. - Schyliła się i podniosła kule. - Nie wiem, jak ty, ale ja się przy tym nie
obejdę bez kawy... i bez
krzesła. Koniecznie muszę usiąść. - Nie zwlekając, pokuśtykała w stronę werandy.
Ruby odstawiła taboret, wzięta dwie filiżanki z kawą i wyszła na werandę. Nora
siedziała na otomance;
Ruby wybrała bujak.
Podała matce filiżankę.
- Dziękuję.
- Tata mi powiedział, że cię zdradzał - wyrzuciła z siebie pospiesznie.
- I co jeszcze?
- A czy coś poza tym ma znaczenie?
Nora zmarszczyła brwi.
- Naturalnie. Inne sprawy też są ważne. Ruby nie wiedziała, co odpowiedzieć.
- Winił za to Wietnam... chociaż... może i nie. Nie byłam pewna, czym to tłumaczył.
Mówił, że wojna go
zmieniła, ale chyba uważał, że tak czy inaczej robiłby skoki w bok.
Nora usadowiła się wygodniej.
93
- Kochałam twojego ojca od pierwszego wejrzenia, ale byliśmy młodzi i pobraliśmy
się z dziecinnych
pobudek. Ja chciałam mieć rodzinę i własny, bezpieczny kąt. On chciał... -
Uśmiechnęła się. - Właściwie do
dziś nie wiem czego. Może kobiety, do której by wracał. Kobiety, która widziałaby w
nim wzór
doskonałości. Przez jakiś czas byliśmy idealną parą. Oboje wierzyliśmy, że twój
ojciec jest bogiem.
- Łatwo mu to przychodziło. Był taki... oddany i czuły.
- Nie osądzaj go zbyt surowo. Nie tylko jego niewierność rozbiła to małżeństwo. Ja
ponoszę równą winę.
- Też miałaś innych facetów?
- Nie, ale za mocno go kochałam, a to bywa równie złe, jak kochać kogoś nie dość
mocno. Potrzebowałam
tyle otuchy i miłości, że dosłownie go zamęczyłam. Żaden mężczyzna nie zdoła
wypełnić wszystkich
mrocznych zakamarków duszy kobiety. Wiedziałam, że prędzej czy później zacznie mnie
zdradzać. Pewnie
już wariował od tych moich pytań i podejrzeń.
Ruby nie zrozumiała.
- Wiedziałaś, że zacznie cię zdradzać? Skąd?
- Mieszkałaś z tamtym mężczyzną. Miał na imię Max, tak?
Skinęła głową.
- Zgadza się. Ale co...
- Był ci wierny?
- Nie. No... może przez jakiś czas.
- A oczekiwałaś wierności?
- Jasne, że tak - odparła prędko. Zbyt prędko. Później westchnęła i opadła na
oparcie fotela. - Nie. Nie
oczekiwałam, że ja sama mu wystarczę.
- Jakżeby inaczej! Skoro własna matka nie dość kocha córkę, żeby przy niej zostać,
to czego wymagać od
mężczyzny? - Popatrzyła na Ruby. Uśmiech, który jej posłała, był pełen smutku. -
Taki prezent sprawił mi
mój ojciec, a ja przekazałam go tobie.
- O Jezu! - wykrztusiła Ruby. Matka miała rację. Ruby przez całe życie tak się
lękała rozczarowania, że
broniła się przed miłością. Właśnie dlatego tyle lat była z Maxem. Wiedziała, że
nigdy go nie pokocha, więc
i nie da się zranić. Ta straszna samotność... bo nie potrafiła uwierzyć, że
ktokolwiek będzie ją kochać.
Podeszła do balustrady i spoglądała na cieśninę. Sama nie wiedziała, co czuje, a
właściwie, co powinna
czuć.
- Przypomniał mi się dzień, kiedy wróciłaś. - Usłyszała, jak matka gwałtownie
bierze oddech, i czekała na
odpowiedź. Gdy ta nie nadeszła, Ruby się odwróciła.
Nora siedziała skulona, jakby się spodziewała ciosu.
- Wolę nie myśleć o tamtym dniu.
- Przepraszam... mamo - odezwała się Ruby cicho. - Nagadałam ci różnych okropności.
Szybkim ruchem Nora uniosła głowę. Do oczu napłynęły jej łzy
- Powiedziałaś do mnie „mamo”. - Wstała, przykuśtykała do Ruby. - Nie wyrzucaj
sobie tamtych stów.
Byłaś dzieckiem, a ja ci złamałam serce.
- Dlaczego wtedy wróciłaś?
- Strasznie tęskniłam za wami obiema. Ale kiedy do mnie dotarło, jaką krzywdę wam
wyrządziłam, zrobiło
mi się wstyd. Patrzyłyście na mnie tak, jak ja kiedyś patrzyłam na swojego ojca.
To... to mnie załamało.
Ruby nie mogła dłużej unikać tego pytania.
- No dobrze, wiem, dlaczego odeszłaś od taty, ale czemu tak całkiem zniknęłaś?
Nora spoglądała na nią nieruchomym wzrokiem. - Odejście... zniknięcie... dla was to
był początek historii.
Dla mnie sam środek...
Nora nabrała tchu i zanurkowała w głębinę wspomnień. Wody przeszłości były tak
zimne, jak się tego
spodziewała, nawet w cieple owego pięknego letniego ranka.
- Wszyscy uważali mnie i Randa za idealną parę. - Objęła dłońmi porcelanową
filiżankę, aby się rozgrzać. -
Byłam wtedy młoda, bardziej dbałam o pozory niż o prawdę. Takie skutki ma życie z
alkoholikiem.
Chowasz się, uchylasz, ochraniasz tego mężczyznę, którego w istocie powinnaś
zdemaskować. Dokładasz
wszelkich starań, żeby domowe brudy nie ujrzały światła dziennego. Właśnie to mi
wpoiła matka, zanim się
nauczyłam samodzielnie myć zęby. Udawać i się uśmiechać... i płakać za zamkniętymi
drzwiami.
Podejrzewałam twojego ojca o romanse, na długo zanim zdobyłam namacalny dowód. -
Zerknęła na Ruby. -
Niezamierzona gra słów.
Ruby o mało nie zakrztusiła się kawą.
- Jak możesz żartować z czegoś takiego?
- Co się mówi o komedii? Że boli tylko wtedy, gdy się śmiejesz? - Uśmiechnęła się i
opowiadała dalej: -
94
Cierpiałam przez te podejrzenia, ale nie to było najgorsze. Najgorsze było jego
picie. Zaczął popijać po
kolacji, w te wieczory, kiedy wracał do domu. Wy pewnie nawet tego nie
zauważyłyście. Parę piw, jedna,
druga whisky z wodą. O dziesiątej chwiał się na nogach, o jedenastej był zalany w
sztok. I zrobił się taki...
podły. Wszystkie jego kompleksy - bo pamiętasz, jak surowo go traktował dziadek -
wszystkie
rozczarowania nagle wychodziły na jaw, a winą za to mnie obarczał. Ilekroć na mnie
wrzeszczał, słyszałam
głos własnego ojca. I chociaż Rand nigdy mnie nie uderzył, zaczęłam się tego
obawiać; wzdrygałam się
przed nim, a wtedy wpadał w jeszcze większą złość. Czy on wygląda na takiego, który
bije żonę?! Krzyczał,
po czym trach, i wychodził z domu. - Spojrzała na Ruby. - No więc sama widzisz, ja
miałam w tym co
najmniej połowę udziału. Nie potrafiłam oddzielić przeszłości od teraźniejszości, a
im bardziej się starałam,
tym mocniej się splatały. Przerażało mnie, że mogę stać się taka jak moja matka,
kobieta, która nigdy nie
mówiła więcej niż dwa słowa naraz i umarła za młodo. Ale jakoś sobie ze wszystkim
radziłam, dopóki
Emmaline Fergusson nie powiedziała mi o Shirley Comstock...
- Mojej trenerce od piłki nożnej?
Nora skinęła głową.
- Pamiętasz, jak twój tata nagle polubił piłkę nożną?
Ruby aż wstrzymała dech.
- Nie... Nie z moją trenerką.
- To mała wyspa - zauważyła Nora posępnie. - Niewiele tu kobiet do wyboru. Mówiłam
sobie, że to
nieważne. Byłam jego żoną, prawowitą, godną szacunku. Ale Rand pił coraz więcej i
coraz rzadziej wracał
do domu. Wtedy się posypałam.
Zaczęło się od bezsenności. Po prostu przestałam sypiać. Później doszły napady
lęku. Lekarz zapisał mi
valium, ale nie pomogło. Nocami leżałam całkiem rozbudzona, z walącym sercem, zlana
potem. Ilekroć
odbierałam cię po treningu, później w domu wymiotowałam. W końcu zaczęły się zaniki
świadomości.
Budziłam się na podłodze w kuchni i nie mogłam sobie przypomnieć, co robiłam przez
większą część dnia.
- Chryste - wyjąkała Ruby. - Powiedziałaś tacie?
Nora uśmiechnęła się słabo.
- Oczywiście, że nie. Myślałam, że tracę rozum. Jedyne, czego mogłam się uchwycić,
to fikcji mojego
małżeństwa. Ty i Caro byłyście samym sercem tego świata, który nieustannie się
kurczył wokół mnie.
Uniosła wzrok; wątpiła, czy dwudziestosiedmioletnia niezamężna kobieta w ogóle
potrafi zrozumieć, jak
przytłaczające bywa czasem małżeństwo i macierzyństwo.
- Nie dawałam sobie rady z tym wszystkim... z ojca piciem i zdradą, ze swoją
bezsennością, z poczuciem,
że sytuacja mnie przerasta, że tkwię w potrzasku. To była mieszanka wybuchowa. A
później...
Zamknęła oczy. Ów dzień, którego starała się do siebie nie dopuszczać, nagle
wypłynął z pamięci.
Przepiękny dzień wczesnym latem, podobny do dzisiejszego. Pojechała z rana na
boisko zawieźć
ciasteczka... i zobaczyła ich. Randa i Shirley, całujących się na widoku, jakby
mieli do tego wszelkie prawa.
- Połknęłam za dużo proszków nasennych. Nie pamiętam, czy naumyślnie, czy przez
przypadek, ale kiedy
się ocknęłam w szpitalu, zrozumiałam, że jeśli prędko czegoś nie zrobię, to umrę.
Nie wiem, czy masz
pojęcie o takiej depresji. Jest obezwładniająca, odbiera człowiekowi siły. A więc
wstrzymałam oddech,
spakowałam się i uciekłam. Tylko na kilka dni, myślałam sobie, może na tydzień.
Miałam zamiar przyjechać
tutaj, chwilkę posiedzieć, odpocząć, wrócić do zdrowia.
- I co?
Nora głęboko westchnęła. Chciała podnieść głowę, lecz nie mogła. Wpatrywała się w
filiżankę w swoich
dłoniach.
- I poznałam Vince’a Corella.
- Faceta, który sprzedał zdjęcia „Tattlerowi”.
- Był fotografikiem, robił na wyspach zdjęcia do kalendarza. W każdym razie tak
mówił; a mnie było to
obojętne. Liczyło się tylko to, jak na mnie patrzył. Powiedział mi, że jestem
najpiękniejszą kobietą na
świecie. Wtedy już od dawna nie żyłam z twoim ojcem. I na pewno nie byłam piękna.
Byłam chuda jak
szczapa i cały czas się trzęsłam. Kiedy Vince mnie dotykał... pozwalałam mu.
Spędziliśmy razem cudowny
tydzień na fotografowaniu, i w ogóle. Po raz pierwszy spotkałam kogoś, komu mogłam
opowiedzieć o
swoich marzeniach, a kiedy raz je wypowiedziałam na głos, nie mogłam już wrócić do
poprzedniego życia.
A potem... on wyjechał.
Byłam zdruzgotana. Wiedziałam, że twój ojciec musiał już o wszystkim usłyszeć. Ani
ja, ani Vince nie
kryliśmy się z naszym związkiem. Może nawet chciałam, żeby Rand się dowiedział. Tak
czy inaczej, kiedy
romans się skończył, a do mnie dotarło, że przekreśliłam swoje małżeństwo i że
straciłam córki, znowu
przedawkowałam proszki nasenne. Tym razem sprawa była poważna. Wylądowałam w
szpitalu
psychiatrycznym w Everett.
95
- Jak długo tam byłaś? - Głos Ruby brzmiał nie głośniej od szeptu.
- Trzy miesiące.
- Co?!
- Czas wydawał się nierzeczywisty. W tamtych dniach, w tamtym miejscu, stosowano
jeszcze terapię
wstrząsową. Co rano za piętnaście dziewiąta wszyscy ustawialiśmy się w kolejce do
zabiegów. Po tygodniu
niemal zapomniałam o świecie za murami. Uratował mnie doktor Allbright. Przychodził
codziennie i ze mną
rozmawiał... po prostu rozmawiał, aż znów mogłam oddychać. Ze wszystkich sił
chciałam wyzdrowieć, żeby
wrócić do domu. Ale kiedy wróciłam...
- O Boże - wymamrotała Ruby. - To było wtedy.
Nora poczuła w oczach piekące łzy, co ją zdumiało. Sądziła, że już wszystkie dawno
wypłakała.
- To nie twoja wina - powiedziała najzupełniej szczerze.
- Ale tata powinien był cię przyjąć z powrotem. Po tym, co ci zrobił...
- Nie prosiłam Randa, żeby mi pozwolił zostać - odparła. - Byłam zbyt pokręcona,
żeby się zajmować
własnymi dziećmi, i dobrze o tym wiedziałam. Już mi nie zależało na naszym
małżeństwie. Zależało mi... na
sobie. To okropne słowa i zrobiłam coś okropnego. Ale nie mam dla ciebie innej
prawdy. - Pragnęła
wyciągnąć ramiona, przytulić córkę, lecz powstrzymał ją strach. Teraz zbliżały się
do siebie, przestępując
urazy, jakie się nagromadziły między nimi jak kamienie na drodze. - W życiu tylu
spraw się żałuje, tyle razy
myśli: „gdyby tylko...” Musimy się z tego otrząsnąć. Twój tata był rozgniewany i
arogancki. Ja wystraszona
i słaba. Wy zrozpaczone. Tamtego dnia zeszliśmy się razem i skrzywdzili siebie
nawzajem. Błędy -
stwierdziła. - Zwyczajne ludzkie błędy. Ale wiedz jedno, Ruby, i tylko to jedno się
liczy. Nigdy nie
przestałam cię kochać ani o tobie myśleć. Nie przestałam za tobą tęsknić.
Ruby przez długą chwilę patrzyła na matkę. Później powiedziała cicho:
- Wierzę ci.
I Nora już wiedziała, że nareszcie zagoją się rany.
19
Ruby schroniła się w swojej sypialni.
„Budziłam się na podłodze w kuchni i nie mogłam sobie przypomnieć, co robiłam przez
dużą część dnia.
Nie wiem, czy masz pojęcie o takiej depresji”.
Mama musiała być taka przerażona, taka samotna...
Ruby znała to uczucie. Nie było nic gorszego w środku długiej, mrocznej nocy, gdy
mężczyzna, z którym
się mieszkało, leżał obok w łóżku. Jeżeli pachniał perfumami innej kobiety, to
odstęp dzielący dwa ciała, nie
większy niż na wyciągnięcie ręki, mógł się przemienić w północny Atlantyk.
Wysunęła szufladę nocnego stolika i wyjęła notes. Już się przekonała, że uspokaja
ją zapisywanie własnych
myśli, a Bóg wiedział, jak potrzebowała odprężenia.
Usiadła na łóżku, podciągnęła kolana, oparła notes o uda i zaczęła pisać.
Kiedyś wierzyłam, że prawdę o człowieku łatwo dostrzec, niczym kreskę narysowaną
ciemnym atramentem
na białej kartce. Teraz mam wątpliwości. Może prawda o tym, kim jesteśmy, kryje się
w niezliczonych
odcieniach szarości, tak jak wszyscy mówią.
Moja matka byla w szpitalu psychiatrycznym. To jej najnowsze wyznanie. W każdym
razie jedno z wyznań;
zbyt wiele ich było, żeby daty się zliczyć.
Dzisiaj mama namalowała portret naszej rodziny. Jej oczyma ujrzałam ludzi, o jakich
nawet mi się nie
śniło - niewiernego męża pijaka i głęboko nieszczęśliwą żonę, pogrążoną w depresji.
Jakim cudem sama niczego nie spostrzegłam? Czyżby dzieci tak kompletnie nie
zwracały uwagi na swój
własny świat?
Słusznie ukrywała przede mną prawdę. Nawet teraz żałuję, że ją poznałam.
Czasami wiedza o naszych korzeniach sprawia nieznośny ból.
Zadzwonił telefon.
Ruby drgnęła na dźwięk dzwonka. Odłożyła notes, przechyliła się i podniosła
słuchawkę.
- Halo?
- Ruby?
Głos Caroline, cienki i stłumiony. Natychmiast zjeżyły jej się włosy na karku.
- Co się stało?
- Nic. Nie można już ot tak zadzwonić do siostry? Ruby oparła się o wezgłowie. Caro
mówiła już
96
normalniej, lecz nie mijało wrażenie, że coś jest nie tak.
- Pewnie. Tylko miałaś taki głos...
- Jaki?
- Nie wiem. Zmęczony.
Caro się zaśmiała.
- Mam dwoje małych dzieci i kota, który co dzień wyrzyguje dziesięć tysięcy kłaków
sierści. Zawsze
jestem zmęczona.
- Więc to prawda? Macierzyństwo rzeczywiście wszystko z ciebie wysysa?
Caroline chwilę milczała.
- Dawniej marzyłam, że pojadę do Paryża. Teraz chcę tylko odrobiny prywatności,
kiedy korzystam z
toalety.
- Jezu, Caro! Dlaczego nigdy nie poruszamy takich tematów?
- Bo nie ma o czym mówić.
Ruby starała się ubrać w słowa niejasną myśl.
- Nieprawda. Ilekroć rozmawiamy przez telefon, zawsze o mnie. O mojej karierze.
Moich beznadziejnych
facetach. Moich poglądach na komedię. Ciągle tylko o mnie.
- Lubię żyć cudzym życiem.
Ruby wiedziała, że to kłamstwo. W istocie zawsze była samolubna. Nie budowała
związków; obierała
wizerunki ludzi, po czym przykrawała brzegi każdego, który nie pasował do jej
wyobrażeń. Jednakże te
brzegi miały znaczenie.
- Caro, czy jesteś szczęśliwa?
- Szczęśliwa? Jasne, że... - Caroline się rozpłakała. Ten cichy, rozpaczliwy głos
rozdzierał serce.
- Caro?
- Przepraszam. Zły dzień na przedmieściach.
- Tylko jeden?
- Nie mogę teraz o tym mówić.
- Co się dzieje w tej rodzinie, że nie możemy pogadać o ważnych sprawach?
- Gadaniem niczego nie zmienisz. Wierz mi. Lepiej po prostu ciągnąć swój wózek.
- Kiedyś i mnie się tak zdawało, ale tyle się tutaj uczę...
- Ruby!
Głos mamy. Pewnie wołała, stojąc u podnóża schodów.
Ruby przycisnęła słuchawkę do piersi.
- Zaraz idę! Hej, Caro - wróciła na linię. - Może byś tak przyjechała? Przenocujesz
tutaj.
- Nie da rady. Dzieci...
- Niech zostaną z tym twoim przystojniaczkiem. Przecież nie jesteś przykuta do
domu. Śmiech Caroline
zadźwięczał ostro.
- Prawdę powiedziawszy, właśnie tak się to przedstawia.
- Ona jest kimś innym, niż sądziłyśmy - rzuciła Ruby cicho. Już wcześniej użyła
tych słów, nie znając
jednak ich całej mocy. - Jest... strażniczką naszych wspomnień. Tego, kim my
jesteśmy. Przyjedź.
Caroline przez chwilę się nie odzywała. Zaczerpnęła tchu.
- Boję się.
Jeszcze tydzień temu Ruby by jej nie zrozumiała. Co innego teraz.
- Wytrzymasz. - Przerwała, zbierając myśli. Trzeba było to ująć właściwie,
przekazać siostrze nieco
wiedzy, którą zdobyła o rodzinie. - Wydaje ci się, że musisz wszystko w sobie
dusić, że jeśli cokolwiek ci się
wymknie, to się rozsypiesz na drobne kawałeczki i nie poznasz samej siebie. Ale to
nie tak. Raczej jakbyś...
otworzyła oczy w pokoju, gdzie spodziewałaś się ciemności. A tymczasem widzisz
różne rzeczy i przez to
jesteś silniejsza. - Roześmiała się. - Boże, bredzę jak Obi-Wan na heroinie.
- O rany, Ruby. - Caroline lekko pociągnęła nosem. - Moja mata siostrzyczka
wreszcie dorosła.
- I to tuż przed menopauzą. Ale ja zawsze byłam zdolna. Najlepsza w swojej klasie,
nie zapominaj!
- Twoja klasa liczyła dziesięć osób.
- Z czego trzy nie zdały. No, Caro, przyjedź do nas. Pobiegasz ze mną po plaży tak
jak dawniej... golniemy
sobie tequili i potańczymy. Przekonajmy się w końcu, kim jesteśmy.
- RUBY! Słyszysz mnie?
Znowu głos mamy. Tym razem wrzeszczała ile sit w płucach. Ruby dała za wygraną.
- Muszę lecieć. Kocham cię, siostrzyczko.
- Teraz ty mówisz jak starsza siostra - zauważyła Caroline. - Jestem z ciebie
dumna. I zazdrość mnie
gryzie. Mój Boże... Pa.
97
Ruby odłożyła słuchawkę i zbiegła na dół.
- Rany boskie, pali się czy... W kuchni stanęła jak wryta.
Był tam Dean, z bukietem margerytek owiniętym celofanem.
- Och - powiedziała, czując, że się rumieni. Mama stała przy stole, promiennie
uśmiechnięta.
- Masz gościa - obwieściła tonem idealnej gospodyni z żeńskiego akademika.
Ruby oceniła swój wygląd. Jeszcze nie umyła zębów, wciąż była w piżamie - w starym
podkoszulku z
nadrukiem „Megadeath” i we włochatych różowych podkolanówkach. Przy odrobinie
szczęścia - na co
raczej nie mogła liczyć - dębowa podłoga rozstąpi się i ją pochłonie.
Dean zbliżył się o krok i wręczył jej kwiaty.
- Nadal lubisz margerytki? Skinęła głową. Teraz był tuż-tuż.
- Musimy pogadać. - Zniżył głos; jego stłumione brzmienie współgrało z błagalnym
wyrazem oczu. -
Proszę cię!
Zadrżała na dźwięk tych słów.
- Dobrze.
Stali, wpatrzeni w siebie.
W końcu podeszła mama, delikatnie wyjęła bukiet z ręki Ruby.
- Wstawię do wody - powiedziała.
Ruby się do niej odwróciła. Miała takie uczucie, jakby się znalazła w serialu
familijnym, przerysowanym
do n-tej potęgi. Po chwili sobie uświadomiła, że matki z natury mówią takie rzeczy.
- Dzięki, mamo. - Znowu spojrzała na Deana. - Dokąd idziemy?
Uśmiechnął się szeroko.
- Włóż pod ubranie kostium kąpielowy. A... i tenisówki. Czekam na dworze. - Raz
jeszcze posłał jej
uśmiech, cmoknął Norę w policzek i wyszedł.
Ruby słyszała jego kroki chrzęszczące na żwirze za domem. Popatrzyła na matkę.
- Ty to zaaranżowałaś?
- Ależ skąd!
- Czarno to widzę.
- Ruby Elizabeth Bridge, nie masz nawet tyle rozumu co ślimak. Marsz na górę i
ubierz się! Jeśli tak się
strasznie boisz wyjść ze swoją pierwszą miłością, to spróbuj sobie przypomnieć, że
on był również twoim
najlepszym przyjacielem.
Nie umiejąc wymyślić żadnej inteligentnej odpowiedzi, Ruby umknęła z kuchni. Na
górze stanęła nad
otwartą walizką i zaczęła przeglądać garderobę.
Kostium kąpielowy. No tak.
Czy przy pakowaniu zauważyła, że przeważały stroje czarne? I czy zawsze się
ubierała w tym stylu?
Każdy podkoszulek nosił jakiś napis: MEGADEATH, UCLA BRUINS, PLANETA HOLLYWOOD.
Najbardziej lubiła ten biały, z rysunkiem hydraulika pochylonego nad zepsutym
sedesem; obwisłe spodnie
odsłaniały spory kawałek pośladków. Puenta brzmiała: „Olej prochy”.
Nie najwłaściwszy ubiór na spotkanie z pierwszą miłością...
Wreszcie na samym dnie walizki znalazła gładki brzoskwinioworóżowy trykot na
ramiączkach i
wystrzępione szorty.
Skarpetek nie szukała, umyła zęby, przygładziła włosy (dzięki Bogu, że mama ją
ostrzygła), chwyciła
okulary przeciwsłoneczne i popędziła na dół.
Matka, siedząc przy kuchennym stole, rozwiązywała krzyżówkę i popijała herbatę,
jakby to był zwyczajny
ranek.
- Baw się dobrze - rzuciła, nie podnosząc wzroku.
- Pa.
Ruby wyszła na dwór. Natychmiast poczuła słodki aromat róż i słony zapach morza.
Prażone słońcem
wodorosty i rozgrzane skały przesycały powietrze z lekka metaliczną wonią spiekoty.
Zbiegła z werandy i pospieszyła za węgieł domu.
Tam właśnie stał Dean, tuż za parkanem, z dwoma rowerami u boków.
Zatrzymała się.
- Chyba mnie pomyliłeś z kimś, kto lubi się pocić. Podał jej kask. Różowy,
ozdobiony na przedzie
kalkomanią Barbie. Ruby skrzyżowała ręce na piersiach.
- O nie, za nic! Uśmiechnął się.
- Co jest, Ruby? Za stara na rower? Czy w marnej formie?
Niech go diabli! Wiedział, że nie mogłaby zignorować wyzwania. Chwyciła kierownicę
i obróciła rower w
drugą stronę.
98
- Nie jeździłam na rowerze, odkąd... - Tu potknęła się o wspomnienia. - Bardzo
dawno.
Twarz Deana spoważniała. On też sobie przypomniał ów dzień, gdy zaprosiła go na
przejażdżkę... i
złamała mu serce.
Ruby spoglądała na niego jeszcze przez chwilę, usiłując czytać w jego myślach. Były
nieprzeniknione.
- Dobra - powiedziała wreszcie. - Prowadź!
Wskoczył na rower i śmignął naprzód. Chciała na niego patrzeć, może nawet jechać
obok, lecz się bała, że
zaryje twarzą w żwirowy podjazd i skończy jako bohaterka dokumentu medycznego na
kanale Discovery.
Na końcu podjazdu Dean skręcił i ruszył pod górę.
Ruby starała się nadążyć. Zanim dotarli na szczyt wzniesienia, pory jej skóry
zmieniły się w istne gejzery.
Pot zalewał oczy. Sądząc po tym, co widziała, równie dobrze mogłaby pedałować pod
wodą.
Na dodatek było gorąco.
Bardzo, ale to bardzo gorąco.
Chętnie by się poskarżyła - bo jedyne, czego naprawdę pragnęła, to się poskarżyć -
lecz w płucach
brakowało jej powietrza, żeby wymówić słowo „stój”, a co dopiero „ty dupku”!
Akurat gdy poczuła, że serce gubi rytm, skręcili za róg.
Wzgórze Levingera.
Teraz dosłownie pofrunęli, pędzili ramię w ramię po długiej dwupasmowej drodze.
Obok przemykały
złociste pastwiska i jabłonie.
Dean odchylił się do tyłu, rozłożył ręce...
I Ruby pożeglowała w przeszłość. Znów mieli po czternaście lat - tamtego lata,
kiedy się uczyli jeździć bez
trzymanki, gdy każde obtarcie na kolanie było godłem odwagi... gdy z
rozkrzyżowanymi ramionami mknęli
z tego samego wzgórza, razem, a w radiu, przywiązanym do kierownicy, Starship
śpiewał na cały głos: „Nic
nas teraz nie powstrzyma”.
Wzgórze skończyło się długim, równym esowatym wirażem, stamtąd droga wiodła do
parku stanowego
nad jeziorem Trout.
Ruby powinna była zgadnąć, że właśnie tam jadą.
- To nie fair, Dino - powiedziała, nie wiedząc nawet, czy on ją słyszy. Usłyszał.
- Co to się mówi o miłości i wojnie?
- A z czym tu mamy do czynienia?
- To zależy od ciebie. Chodź, ścigamy się do parku. - Nie czekając na odpowiedź,
odjechał długą, krętą
ulicą obsadzoną drzewami.
Nawet tego skwarnego letniego dnia panował tutaj półmrok. Na bruku kładły się
postrzępione krechy
cienia. Wiało chłodem.
Ruby dogoniła Deana, potem wyprzedziła. Z tyłu doleciał do jej uszu cichy śmiech.
Wiedziała, że oboje
myślą o tamtej dziewczynce sprzed lat - tej, która nie znosiła przegrywać, choćby w
szczeniackim wyścigu
„kto pierwszy do parku”.
Droga, zakręciwszy wokół ogromnej daglezji, wyłoniła się na słońce. Ruby zeskoczyła
z roweru i oparła go
o drewniany stojak. Nie trzeba było zakładać kłódki.
Rower Deana ze stukiem wylądował w stojaku. A Ruby już szła nad jezioro.
Zapomniała, jak tu pięknie.
Szafirową taflę w kształcie serca otaczały bujne zielone drzewa i granitowe skały.
Wstęga wody opadała
kaskadą z „wargi olbrzyma” - płaskiego występu na szczycie urwiska - burzyła
spokojną powierzchnię
jeziora.
Wszędzie były dzieci, tutejsze i turystów: bawiły się na trawie, piszczały, pływały
wzdłuż brzegu.
Dean stanął obok niej.
- Masz ochotę podejść wyżej?
Parsknęła śmiechem.
- Zdążyłam już dorosnąć. Szlak nad wodospadem jest dla kozic i dla smarkaczy,
którzy za wszelką cenę
chcą wypalić skręta albo się pobzykać.
- Ja mogę. - W jego słowach zabrzmiało wyzwanie. Westchnęła.
- Prowadź!
Ramię w ramię wędrowali w milczeniu na zachodnią stronę jeziora, lawirując wśród
wycieczkowiczów,
psów chwytających krążki frisbee, rozwrzeszczanych dzieci. Na skraju lasu zostawili
tę gromadę za sobą.
Stopniowo zamierały ludzkie głosy. Coraz wyraźniejszy za to był szum i plusk
spadającej wody.
Ruby znowu oblewała się potem.
Szlak był wąski i kamienisty. Wił się pod górę między drzewami, krzewami borówek i
przez jeżynowe
zarośla (które podrapały jej nogi i ręce, serdeczne dzięki!).
Wreszcie dotarli na wierzchołek. Do „wargi olbrzyma”.
99
Była to płyta szarego granitu, wielka jak basen pływacki i płaska jak moneta.
Porastał ją gruby zielony
kożuch mchu, z którego wyzierały delikatne, żółte dzikie kwiatki. Po kamieniu
płynął strumień, nie szerszy
niż długość ręki, podążał bruzdą wyżłobioną wieki temu, przelewał się nad krawędzią
i spadał sześć metrów
w dół na taflę jeziora.
Wchodząc na polanę, Ruby spostrzegła kosz piknikowy. Stał na znajomym kocu w
czarno-czerwoną kratę.
Dean dotknął jej ramienia.
- Chodź!
Zaprowadził Ruby na koc, starannie rozłożony w miejscu, gdzie mech miał kilkanaście
centymetrów
grubości.
Usiedli. Dean sięgnął do kosza, wyjął termos i nalał do szklanek lemoniadę.
Ruby chciwie wypita swoją porcję. Odstawiła szklankę, wyciągnęła się na plecach i
podparła łokciami.
Słońce prażyło jej policzki.
Kiedyś często tu przychodziliśmy.
- Tutaj pierwszy raz mi powiedziałaś, że chcesz zostać komikiem.
- Naprawdę? - Uśmiechnęła się. - Nie pamiętam.
- Chciałaś być sławna.
- I to się nie zmieniło. A ty chciałeś być fotografikiem obsypywanym nagrodami. -
Nie patrzyła na niego.
Lepiej się trzymać na dystans i gawędzić o przeszłości, jakby byli jedynie starymi
przyjaciółmi ze szkoły,
którzy spotkali się najzupełniej przypadkowo. - Nie ta liga co członek zarządu.
- Niby tak... ale wciąż o tym marzę. Gdybym mógł, wszystko bym rzucił i zaczął od
początku. Pieniądze
naprawdę nie dają szczęścia.
Zabolała ją myśl, że jest nieszczęśliwy.
- Obwieścił facet, którego rodzinna firma jest na liście pięciuset największych
korporacji w Stanach.
Roześmiał się.
- No tak, fakt.
Zapadła cisza. Obawiając się następnych stów Deana, Ruby powiedziała:
- Widziałam się wczoraj z Erikiem.
- Mówił mi. Wiele to dla niego znaczyło.
Ruby założyła ręce za głowę. Nad drzewami sunęła samotna zwiewna chmura.
- Żałuję, że nie byłam z nim w bliższym kontakcie.
- Ty? - Dean zaśmiał się gorzko. - Ja jestem jego bratem, a nie widziałem go od
lat.
To ją zaskoczyło. Przekręciła się na bok, twarzą do Deana, on jednak na nią nie
spojrzał.
- Wy dwaj byliście bardzo zżyci.
- Wszystko się zmienia, nie zauważyłaś?
- Co się stało?
Wpatrywał się w niebo.
- Chyba za słabo znam ludzi, których kocham. Mam klapki na oczach,
- Chodzi ci o to, że Eric jest gejem?
Wreszcie na nią popatrzył.
- Między innymi.
Zrozumiała. Nadeszła ta chwila. Przez ponad dziesięć lat Ruby przysięgała sobie, że
przy pierwszej
sposobności powie Deanowi to, co jej leżało na sercu.
- Przepraszam, Dean. Nie chciałam cię zranić.
Położył się na boku.
- Nie chciałaś mnie zranić? Chryste, Ruby, byłaś całym moim światem.
- Wiem. Po prostu... wtedy dla nikogo nie mogłam być całym światem.
- Kiedy twoja mama odeszła, próbowałem się tobą opiekować, a to nie było łatwe. Bez
przerwy się ze mną
kłóciłaś. Powtarzałem sobie, że wszystko się ułoży, że w końcu się otrząśniesz i do
mnie wrócisz. I ciągle cię
kochałem.
Nie wiedziała, jak mu wyjaśnić, co czuje. Przecież sama ledwie zaczęła to pojmować.
- Ty w coś wierzyłeś, ja nie. Ilekroć w nocy zamykałam oczy, śniło mi się, że ze
mną zrywasz. W
koszmarach słyszałam twój głos, ale nie mogłam cię znaleźć. Nie potrafiłam znieść
oczekiwania na ten
dzień, kiedy przestaniesz mnie kochać. Kiedy odejdziesz.
- Dlaczego niby miałbym odejść?
- Daj spokój, Dean... byliśmy dziećmi, ale mieliśmy swój rozum. Wiedziałam, że
wyjedziesz do jakiegoś
college’u na który mnie nie będzie stać, i o mnie zapomnisz.
Leżeli twarzą w twarz, blisko siebie. Gdyby Ruby sobie na to pozwoliła, mogłaby się
zagubić w błękitnych
100
morzach jego oczu.
- A więc mnie rzuciłaś, nim ja zdążyłem rzucić ciebie.
Uśmiechnęła się smutno.
- Mniej więcej. Zmieńmy temat. To stare dzieje i oboje wiemy, że nie mają już
znaczenia. Opowiedz coś o
sobie. Jak się żyje majętnemu superkawalerowi?
- A gdybym powiedział, że wciąż cię kocham?
Ruby aż dech zaparło.
- Nie mów tego... proszę...
Ujął jej twarz w dłonie, delikatnie uniósł ku sobie.
- A ty, Ruby, przestałaś mnie kochać?
Poczuła na wargach muśnięcie jego oddechu. Sekundę później usłyszała pytanie.
Chciała odpowiedzieć:
„Oczywiście, byliśmy tylko dziećmi”, lecz gdy otworzyła usta, rozległo się jedynie
ciche westchnienie, które
miało posmak kapitulacji.
Ich usta się zetknęły - wrażenie zarazem znajome i całkiem nowe. Przytuliła się do
Deana, topniejąc,
szepcząc jego imię, gdy ją objął.
Nigdy przedtem tak się nie całowali. To był pocałunek pełen bólu samotności, taki,
jakiego para
nastolatków nie umiałaby sobie wyobrazić, pocałunek dwojga dorosłych ludzi, którzy
zbyt długo byli sami i
wiedzieli, że sam Bóg im zesłał tę chwilę, dar zanadto cenny, żeby go lekceważyć.
Na kilka krótkich,
przejmujących sekund przeszłość zblakła niczym fotografia pozostawiona na słońcu.
Kiedy Dean się odsunął, Ruby otworzyła oczy i ujrzała minione lata utrwalone w
zmarszczkach na jego
twarzy. Słońce, czas, cierpienie... wszystko to odcisnęło swój ślad.
- Długo czekałem, żebyś mi dała drugą szansę.
Gdyby powiedział, że ją kocha, uwierzyłaby i odwzajemniła uczucie. Zamknęła oczy,
zmagając się z falą
bezsilności. Rozpaczliwie pragnęła dorosnąć, całkowicie się odmienić dzięki temu,
co odkryła w ostatnich
dniach. Nie było to jednak takie łatwe.
Lęk przed porzuceniem miała już we krwi, w szpiku kości. Nie mogła się od tego
uwolnić. Od dawna
rozumiała, czemu poeci piszą o „miłosnych porywach”. To był szalony,
niepowstrzymany pęd prosto w
przepaść, a Ruby nie potrafiła uwierzyć, że ktoś ją w porę zatrzyma.
Odepchnęła Deana.
- Nie mogę. To za wiele... za prędko. Zawsze zbyt dużo ode mnie żądałeś.
- Do diabła, Ruby! - Słyszała zawód w jego głosie. - Czy ty jeszcze nie dorosłaś?
- Drugi raz cię nie zranię - odparła. Dotknął jej twarzy.
- Och, Ruby... rani mnie sam twój widok. Nigdy nie czuła się taka samotna. Kiedy
Dean ją pocałował, na
moment ujrzała świat, o jakim dotąd jej się nie śniło. Świat, gdzie namiętność jest
częścią miłości, lecz nie tą
największą. Gdzie pocałunek właściwego mężczyzny we właściwej chwili może dorosłą
kobietę
doprowadzić do łez.
- Nie mogę ci dać tego, o co prosisz. Nie mam tego w sobie. Odgarnął jej włosy z
oczu, zatrzymał palce na
skroni.
- Przepędziłaś mnie, kiedy byłem chłopcem. Już nie mam siedemnastu lat i oboje
wiemy, że to coś między
nami jeszcze się nie skończyło. Nigdy nie było skończone.
20
Dean schodził ścieżką, postępując za Ruby. Chociaż nic nie mówili, las tętnił od
innych głosów. Ptaki
świergotały i skrzeczały na drzewach, trajkotały wiewiórki, pluskała woda.
W parku cisnął kosz z nietkniętym lunchem do kubła na śmiecie. Zarzuciwszy ciężki
koc na ramiona, ze
znużeniem wsiadł na rower.
Nieopodal domu Nory zjechał na pobocze i zeskoczył z siodełka.
Ruby zatrzymała się kawałek dalej. Podparła swój rower i odwróciła się do Deana,
marszcząc czoło.
- Tu się chyba pożegnamy.
Głos jej się załamał i Dean dostrzegł w tym cień nadziei. Choćby Ruby odtrącała go
w nieskończoność, on
i tak znał prawdę. Widział to w jej oczach, słyszał w drżącym głosie. Czuł w
pocałunku.
- Na razie.
- To był tylko pocałunek - powiedziała. - Nie odgrywaj tu sceny z Przeminęło s
wiatrem.
Podszedł o krok.
- Chyba mnie pomyliłaś z jakimś palantem z Hollywood.
Chciała się cofnąć, wyczuwał to.
101
- O co ci chodzi?
Teraz był tak blisko, że mógłby jej dotknąć, pocałować, stał jednak nieruchomo.
- Znam cię, Ruby. Udawaj, ile chcesz, ale ten pocałunek coś znaczył. Dziś w nocy,
leżąc w łóżkach,
obydwoje będziemy o nim myśleć.
Ruby się zaczerwieniła.
- Dziesięć lat temu znałeś nastoletnią smarkulę. To nie znaczy, że znasz mnie.
Uśmiechnął się. Dokładnie coś takiego powiedziałaby w wieku szesnastu lat.
- Mogłaś obwarować serce murem, ale przecież go nie wymieniłaś. Gdzieś w głębi
jesteś tą samą
dziewczyną, w której się zakochałem.
Nareszcie dotknął jej policzka z przelotną pieszczotą. Pragnął czegoś więcej -
wziąć Ruby w objęcia,
przytulić i szepnąć: kocham cię, wiedział jednak, że nie może aż tak się napierać.
Jeszcze nie teraz.
- Przez całe lata po twoim wyjeździe zdawało mi się, że cię widzę - mówił
półgłosem. - Wychodziłem zza
rogu albo stawałem na światłach, albo wysiadałem z samolotu i przez ułamek chwili
myślałem: to ona.
Podbiegałem do tej osoby, trącałem w ramię, a potem z głupim uśmiechem patrzyłem na
obcą kobietę. Nadal
chodzę prawą stroną chodnika, bo ty wolałaś lewą. Ruby drżały usta.
- Boję się.
- Dziewczyna, którą znałem, nie bała się niczego.
- Tej dziewczyny od dawna już nie ma.
- I nic z niej nie zostało?
Długą chwilę spoglądała na niego, po czym opuściła wzrok. Wiedział, że nie doczeka
się odpowiedzi.
- Dobra - westchnął. - W tej rundzie się poddaję. - Wsiadł na rower i ruszył.
- Poczekaj!
Zeskoczył tak prędko, że o mało nie upadł. Rower grzmotnął o ziemię, a on odwrócił
się do Ruby. Patrzyła
na niego tak jak wtedy, gdy miała dziewięć lat i spadła z dębu na farmie
Finneganów... albo gdy jako
dwunastolatka złamała rękę, jeżdżąc na skateboardzie po ulicy Przedniej.
Zbliżyła się i uniosła oczy. Miał wrażenie, że była bliska łez.
- Jesteś taki pewny swego. Uśmiechnął się.
- Ruby, to ty nauczyłaś mnie miłości. Ilekroć brałaś mnie za rękę, bo się czegoś
przestraszyłem, albo
przychodziłaś na mój mecz czy zostawiałaś mi karteczkę w szatni, dowiadywałem się o
miłości czegoś
więcej. Może wtedy, w dzieciństwie, uważałem, że to nic nadzwyczajnego, ale już nie
jestem dzieckiem.
Przeżyłem wiele samotnych lat, a każda randka utwierdzała mnie w przekonaniu, że
wyjątkowi byliśmy
oboje.
- Moi rodzice byli wyjątkowi - powiedziała z wolna. - Ty i Eric byliście wyjątkowi.
- Jednym słowem, twierdzisz, że miłość umiera.
- Brzydką, bolesną śmiercią.
Zasmucił się na myśl, że serce Ruby, niegdyś tak otwarte i czyste, podeptali ci
sami ludzie, którzy powinni
je ochraniać.
- Zgoda. Miłość rani. Nie da się zaprzeczyć. A samotność?
- Nie jestem samotna.
- Kłamiesz.
Odsunęła się. Bez jednego spojrzenia wstecz, bez żadnego gestu na pożegnanie
wskoczyła na rower i
odjechała.
- Jedź! - zawołał za nią. - Uciekaj. Daleko nie uciekniesz!
Ruby wiedziała, że matka będzie na nią czekać. Zapewne siedząc przy kuchennym stole
lub na bujaku na
werandzie i udając, że się zajmuje jakąś drobną robótką. Może dzierganiem na
drutach; zawsze to
uwielbiała.
Przestała pedałować. Rower zwolnił i podskakiwał na nierównej drodze, grzechocząc.
Gdy Ruby znalazła
się przy minibusie, oparła rower o ścianę ogrodowej szopy i powędrowała do domu.
Furtka głośno
zaskrzypiała.
Matkę zastała w kuchni; mieszała coś w starym żeliwnym garnku. Miała na sobie
fartuch z dawnych
czasów, ten z napisem MIEJSCE KOBIETY JEST W DOMU... I W RZĄDZIE.
- Ruby! - Uniosła głowę, zaskoczona. - Nie spodziewałam się ciebie tak szybko. -
Zerknęła na drzwi, już
zamknięte za plecami córki. - Gdzie Dino?
Ruby stała bez ruchu. Bóg świadkiem, że nie mogła wykrztusić słowa. W kuchni
pachniało mięsem
duszonym z młodą marchewką i z kartoflami przyrumienionymi w piekarniku. Na blacie
leżała blacha do
pieczenia, a na niej domowe ciasteczka. I o ile Ruby się nie myliła, tym czymś, co
mama mieszała w garnku,
102
był krem waniliowy.
Przygotowała jej ulubiony obiad wszech czasów. Ruby nie wiedziała, co w tej chwili
jest bardziej bolesne:
czy wysiłki matki, żeby jej sprawić przyjemność, czy to, że nie ma Deana, że nie
usiądą razem do tej uczty.
Wiedziała tylko, że musi jak najprędzej stąd wyjść, bo się rozpłacze.
- Dean wrócił do domu - powiedziała.
Po twarzy matki przemknął cień. Zgasiła palnik, ostrożnie położyła drewnianą łyżkę
na brzegu garnka,
chwyciła kule i podeszła do córki. Łup-łup-łup-łup. Nierówne kroki współgrały z
rytmem serca Ruby.
- Co się stało?
- Nie mam pojęcia. Coś zaczęliśmy i chyba nie potrafiliśmy dokończyć. A może
zakończyliśmy coś, co się
zaczęto wiele lat temu. - Wzruszyła ramionami i odwróciła wzrok.
- Nie da się porównać z Maxem - zauważyła matka.
- Kocham Deana - przyznała Ruby. - Ale to nie wystarczy. W każdym razie nie widzę
przyszłości.
- Miłość nie przetrwa bez wiary.
- Ja tę wiarę straciłam dawno temu.
- Naturalnie. I słusznie za to winisz mnie i tatę, ale nieważne, czyja to wina.
Teraz chodzi o ciebie. Czy
odważysz się skoczyć, nie mając pod sobą siatki? Bo na tym polega miłość, na tym
polega wiara. Szukasz
gwarancji, a gwarancję, owszem, dostaje się na części zamienne do Buta. Nie na
miłość.
- Pewnie. Ty z miłości wylądowałaś u czubków. Matka się roześmiała.
- Wszyscy zakochani to wariaci.
Dobrze było tak rozmawiać jak para przyjaciółek. Ruby nie przypuszczała, że to
możliwe. Rzeczywiście:
miłość każdemu odbierała zdrowe zmyły. Przez tyle lat Ruby była wściekła na matkę,
odsyłała
nierozpakowane prezenty, w ogóle nie chciała jej znać - i nie dlatego, że czuła się
zdradzona.
Tamte lata, tamte uczucia i postępki wynikały... z tęsknoty. Zwykłej tęsknoty.
Tak bardzo tęskniła za matką, że jedynym sposobem, aby dalej żyć w tym świecie,
było udawanie, że jest
całkiem sama.
Już nie jestem sama.
To jedno zdanie, gdy przyszło na myśl, wskazało Ruby drogę do samej siebie. Nie
wypowiedziała go na
głos. Wówczas bowiem rozległby się głos dziecka, zdumiony i zakłopotany. A potem by
się rozpłakała.
Nie mogę napisać tego artykułu.
- Muszę iść na górę - rzuciła nagle. Na twarzy matki dostrzegła zdziwienie, ale
było jej wszystko jedno.
Wbiegła po schodach, chwyciła telefon i wykręciła numer Vala.
Po drugim sygnale odebrała Maudeen.
- Lightner i Spółka, słucham.
- Cześć, Maudeen. - Usiadła na łóżku, podciągając kolana. - Ruby Bridge z tej
strony. Jest Wielki Oz?
Maudeen parsknęła śmiechem.
- Pojechał z Julianem na premierę do Nowego Jorku. Wraca w poniedziałek, ale cały
czas jesteśmy w
kontakcie.
- Świetnie. Przekaż mu, że nie złożę artykułu.
- Spóźnisz się, tak?
- W ogóle go nie napiszę.
- Ojoj! Podaj mi swój adres i numer telefonu. On będzie chciał z tobą pogadać.
Ruby podyktowała swoje namiary i odłożyła słuchawkę. Nawet nie zdawała sobie
sprawy, że sięga po
notatnik, który oto leżał na kolanach. Czas skończyć to, co zaczęła. Pomału wzięła
się do pisania.
Przed chwilą zadzwoniłam do mojego agenta. Kiedy oddzwoni, powiem mu, ze nie mogę
dostarczyć
artykułu. Nigdy się nie zastanawiałam, co to znaczy publicznie oczernić własną
matkę.
Dacie wiarę, jaka byłam ślepa? Wzięłam pieniądze - swoje trzydzieści srebrników - i
wydałam jak
nastolatka, na szybki wóz i drogie ciuchy.
Nie myślałam.
Marzyłam. Wyobrażałam sobie. Widziałam siebie u Lettermana i u Lena - błyskotliwą,
uroczą, robiącą
zawrotną karierę. Przez myśl mi nie przeszło, ze aby sięgnąć do mikrofonu, stanę na
przetrąconych plecach
mojej matki.
Marzenia, jak zwykle, dotyczyły tylko mnie.
Teraz dostrzegam ludzi wokół siebie i wiem, jaka będzie cena moich samolubnych
poczynań.
Przypomina mi się urywek z Biblii, ten czytany na każdym ślubie: „Gdy bytem
dzieckiem, mówiłem jak
dziecko, czułem jak dziecko, myślałem jak dziecko”.
Teraz rozumuję jak człowiek dorosły. Może pierwszy raz w życiu. Ten artykuł
złamałby mamie serce lub, co
103
gorsza, ducha. Tydzień temu nie miało to dla mnie znaczenia; wtedy wręcz pragnęłam
ją urazić.
Moje jedyne usprawiedliwienie: byłam dzieckiem.
Już nie mogę tego zrobić - ani jej, ani sobie. Po raz pierwszy odsunęłam ciemną
zasłonę gniewu i ujrzałam
jasny dzień.
Znowu mogę być córką swojej matki.
To zdanie wyraża nieopisaną pokusę. Nie zdołam w pełni wytłumaczyć Warn, obcym
ludziom, jak to jest -
nie mieć matki. Jaki to ból... jaka tęsknota.
Matka jest strażniczką mojej przeszłości. Zna tajemne chwile, które mnie
ukształtowały, i choć wyrządziłam
jej tyle złego, czuję, że ona wciąż potrafi mnie kochać.
Czy ktokolwiek jeszcze da mi równie bezwarunkową miłość?
Wątpię.
Z tego nie mogę zrezygnować. „Cache” musi znaleźć kogoś innego, kto zdradzi Norę
Bridge. Ja wracam
do domu.
Ruby poczuła się lepiej. Swoją decyzję miała teraz na piśmie, uwiecznioną
wyraźnymi, granatowymi
literami.
Nie złoży artykułu.
W porcie Friday wrzało niczym w ulu. Łodzie przybijały do brzegu i wychodziły w
morze, po betonowym
nabrzeżu biegały dzieci z sieciami, skrzypiały drewniane wózki wiozące prowiant do
zacumowanych
jachtów.
Miasteczko było głównym ośrodkiem amerykańskiej części archipelagu. Przez ponad sto
lat wyspiarze
przybywali tutaj po zapasy, tu naprawiali łodzie i szukali towarzystwa. Stare,
podniszczone domy urokliwie
sąsiadowały z nowszymi, budowanymi z szacunkiem dla przeszłości. W tym miejscu
piesi i rowerzyści na
równych prawach z samochodami kursowali po głównej ulicy, a klaksonów prawie się
nie słyszało. Na San
Juan, tak jak na wszystkich innych wyspach, dawno nauczono się żyć z turystyki. W
śródmieściu tłoczyły się
najrozmaitsze galerie sztuki, sklepy z upominkami, domy towarowe, restauracje;
jednak ceny były takie, że
miejscowi jeździli po sprawunki na inną wyspę, a turyści z Kalifornii kupowali
wszystko, po dwie sztuki.
Dean bez celu wałęsał się ulicami. Dzisiejszy dzień straszliwie go przygnębił -
choć nie powinien. Z Ruby
nigdy nic nie było łatwe. A najtrudniejsza była miłość.
Wszedł do sklepu z aparatami fotograficznymi. Pod wpływem kaprysu sprawił sobie
fantastyczny kawałek
elektroniki i tyle kliszy, że dałoby się uwiecznić zburzenie muru berlińskiego.
Usłyszał syrenę promu: czas
wracać na przystań. Wskoczył na rower i śmignął ze wzgórza. Przybył w takiej
chwili, że wjechał na prom
za ostatnim samochodem.
Na Wyspie Lopeza wstąpił do sklepu i kupił parę drobiazgów, po czym jak najszybciej
ruszył do domu.
Dotarł na miejsce o zachodzie słońca. W kuchni Lottie kroiła warzywa do smażenia.
Pomachał do niej na
powitanie i pospieszył do pokoju Erica.
- Cześć, braciszku. - Eric uśmiechnął się z wyrazem znużenia i usiadł. - Jak tam
przejażdżka? Dean
podszedł do łóżka.
- Zgadnij, co kupiłem.
Otworzył niebieską foliową torebkę i wydobył loda z sorbetu. Eric wytrzeszczył
oczy.
- „Tęczowa rakieta”! Nie do wiary, że jeszcze to produkują.
Dean rozerwał mokre opakowanie, podał bratu topniejący, różnobarwny smakołyk.
Musiał pomóc mu
trzymać patyczek: Eric ręce miał słabe, drętwe - za to uśmiech jak za dawnych lat.
Zamknąwszy oczy, pomrukując z zadowolenia, rozkoszował się lodem. W końcu odłożył
lepki patyczek na
tacę i westchnął. Z cichym warkotem mechanizmu łóżko podniosło się bardziej do
pionu.
- Pycha - powiedział Eric, zapadając się w poduszki. Z wolna odwrócił głowę. - Już
zapomniałem, jak mi
smakowały takie rzeczy.
- A mnie się przypomniało - odparł Dean. - Ostatnio sporo mi się przypomina.
- Na przykład?
- Pamiętasz nasz fort w spróchniałym pniu na ziemi pani Nutter? Kiedy go odkryła,
pogoniła nas
szczotką...
- „Chuligani! - wrzeszczała - Rozpuszczone bogate bachory”.
- Groziła, że zadzwoni do naszych rodziców...
- A myśmy powiedzieli, że mama jest na Barbadosie i że taki telefon kosztowałby
majątek. - Śmiech Erica
przeszedł w suchy kaszel, później ucichł.
- Mam jeszcze coś - odezwał się Dean. Wyszedł do swojego pokoju i wrócił z
komiksem. Eric zerknął na
104
brata.
- Mój brakujący Batman. Jedyny zeszyt, który zgubiłem. Dean się uśmiechnął.
- Nie zgubiłeś. Twój braciszek kiedyś się na ciebie wkurzył, bo mu nie pożyczyłeś
Szalonego Scianotaza,
więc ci zwędził Batmana. A potem nie umiał wymyślić, jak go zwrócić.
Eric z uśmiechem wziął komiks, przekartkował.
- Zawsze wiedziałem, że to twoja sprawka. Ty pacanie!
- Poczytać ci?
Opuścił komiks na kolana.
- Och... raczej nie. Jestem zbyt zmęczony. Po prostu ze mną porozmawiaj.
Dean pochylił się nad łóżkiem i spojrzał na brata.
- Widziałem się dzisiaj z Ruby.
- I?
- Powiedzmy, że na do widzenia drzwi mnie walnęły w tyłek.
Eric parsknął śmiechem.
- Cała Ruby Nie ugnie się ani o włos. Powiedziałeś jej, że ją kochasz?
- Spytałem, co by było, gdybym tak powiedział.
Eric przewrócił oczyma.
- Ależ z ciebie Cary Grant! Takim tekstem trudno zwalić dziewczynę z nóg.
- A ty skąd wiesz?
- Dziewczynę. Chłopaka. Wszystko jedno, mały. Romans to romans. Szczerze mówiąc,
mógłbyś się
pospieszyć. Chciałbym doczekać waszego „i żyli długo i szczęśliwie”.
- Wiem, wiem. Umierasz.
- Nie da się ukryć. No więc kiedy druga runda?
Dean westchnął.
- Nie mam pojęcia. Najpierw muszę się solidnie uzbroić. Może coś się zdarzy jutro,
na żaglach.
- Ale mimo wszystko ją kochasz?
- Nigdy nie przestałem. Chciałem się odkochać, próbowałem, ale ciągle o niej
marzyłem, z nią
porównywałem każdą kobietę. Co wcale nie znaczy, że ona nadal mnie kocha. A gdyby
nawet, to nie
wiadomo, czy uwierzy w tę miłość.
- Nie daj się drugi raz odepchnąć.
- To nie takie łatwe. Nie mogę sam odwalać całej roboty. Nie mam zamiaru. Jeśli
Ruby chce jakiejś
przyszłości, też musi się trochę wysilić.
- Byle szybko. Chciałem być drużbą na twoim ślubie.
- I będziesz. - Dean starał się mówić zwyczajnym tonem. Spotkały się ich spojrzenia
i w oczach brata
dostrzegł smutną prawdę. Obydwaj wiedzieli, że budują zamki na lodzie. Eric nie
włoży smokingu, nie
będzie w lśniących butach stał koło brata przed ołtarzem.
- Cieszę się, Dino, że jesteś w domu. Bez ciebie nie dałbym sobie z tym rady.
„Dom”. Proste, a zarazem tak złożone słowo trafiło Deanowi do serca. Wiedział, że
trudno będzie stać z
boku i patrzeć, jak brat umiera, lecz aż do tej chwili nie uświadamiał sobie, że ów
czas też dobiegnie końca.
Pozostało im jedynie to króciutkie pożegnanie; tych wspomnień Dean będzie się
musiał trzymać w
mrocznych dniach, które nadejdą.
Gdyby jakimś cudem Ruby przyznała, że go kocha, komu o tym opowie? Kto się
roześmieje i oznajmi:
„Musiałeś czymś wkurzyć Pana Boga, skoro akurat Ruby wybrał na twoją jedyną
prawdziwą miłość”.
Jeszcze tylu rzeczy nie powiedzieli sobie z Erikiem! Ale jak, od czego zacząć? Jak
można zawrzeć całe
życie w kilku krótkich dniach? A to, co przemknęło obok, przypadkiem, niewyrażone
słowami? Czy Dean
ma już zawsze wędrować przez taki bezbarwny świat, świat bez Erica, nie umiejąc
myśleć o niczym prócz
tego, co kiedyś należało powiedzieć?
- Przestań - odezwał się Eric.
Dean zamrugał. Zorientował się, że zbyt długo milczał. W oczach piekły go łzy.
Otarł je niby to niedbałym
ruchem.
- Co?
- Wyobrażasz sobie świat beze mnie.
- Nie wiem, jak mam przez to przejść. Eric wyciągnął rękę: blada, poznaczona
błękitnymi żyłkami,
spoczęła na dłoni Deana i mocno ją uścisnęła.
- Kiedy mnie to zaczyna przerastać, cofam się w przeszłość, zamiast wybiegać
naprzód. Wspominam, jak
się bawiliśmy w podchody na obozie w Orkili. Albo jak siadałeś po turecku na
podłodze w swoim pokoju; z
zamkniętymi oczami usiłowałeś podnosić zabawki siłą woli, kiedy Lottie kazała ci
posprzątać. - Uśmiechnął
105
się zmęczony i opuścił powieki; zapadał w sen. - Przypominam sobie - mówił cicho -
jak pierwszy raz
zobaczyłem Charliego. Robił kanapkę w uniwersyteckiej stołówce. Na ogół wspominam
to, co przeżyłem, a
nie to, co tutaj zostawiam.
Dean miał tak ściśnięte gardło, że nie mógł odpowiedzieć.
- Ale najlepsze jest to, że ty ze mną jesteś. - Głos Erica był ledwie szeptem.
Słowa dobiegały niewyraźnie,
jakby mówił w półśnie. - Odkąd przyjechałeś, znowu mam sny. To miłe...
- Śnij - powiedział Dean cicho, kładąc bezwładną dłoń brata na kocu i głaszcząc go
po czole. - Niech ci się
przyśni, kim mógłbyś być i kim byłeś. Najdzielniejszym, najmądrzejszym, najlepszym
bratem, jakiego w
ogóle można mieć.
Po kolacji Nora wyszła na werandę i usiadła w ulubionym bujanym fotelu. O tej
magicznej godzinie,
zawieszonej między dniem a nocą, niebo przybrało subtelny odcień dziewczęcej
baletki.
Zaskrzypiały siatkowe drzwi, potem zamknęły się z trzaskiem.
- Przyniosłam ci herbatę - oznajmiła Ruby, zanurzając się w rozjarzone światło. -
Constant Comment z
mlekiem i z cukrem, zgadza się?
- Dzięki - powiedziała Nora. - Posiedź tu ze mną.
Ruby usadowiła się na drugim bujaku. Skrzyżowała nogi w kostkach i oparła stopy o
stoliczek z matowego
szkła.
- Tak sobie myślałam...
- W apteczce jest aspiryna.
- Bardzo śmieszne. Od myślenia nie rozbolała mnie głowa. Już raczej serce.
Nora się do niej odwróciła.
- Łatwo mnie było porzucić.
- Nie mów tak. Byłaś niewinną ofiarą.
- Mam już dosyć takiej odpowiedzi. - Ruby się uśmiechnęła, a właściwie smętnie
skrzywiła usta na
przelotną chwilę. - Kiedy odeszłaś, traktowałam Deana po świńsku.
- To zrozumiałe.
- Wiem. Miałam wszelkie prawo zachowywać się jak jędza. Byłam zagubiona,
cierpiałam. Ale czy mogłam
się spodziewać, że on wciąż będzie mnie kochał, skoro do tego nie dopuszczam, nie
pozwalam mu się
zbliżyć? Oczekiwałam po nim miłości, kiedy sama jej nie dawałam, a później wzięłam
sobie do łóżka innego
faceta, żeby sprawdzić, czy Dean będzie mnie kochać bez względu na wszystko. Duża
niespodzianka: nic z
tego. - Pochyliła się, oparła przedramiona na udach i wbiła wzrok w Norę. - A wobec
ciebie byłam jeszcze
gorsza. Przez tyle lat przysyłałaś listy, prezenty, zostawiałaś wiadomości na
sekretarce. Wiedziałam, że ci na
mnie zależy. Wiedziałam, że sprawiam ci ból, i byłam z tego dumna. Uważałam, że
sobie na to zasłużyłaś.
Więc nie zaprzeczaj, kiedy mówię, że cierpiałam częściowo na własne życzenie. Nora
się uśmiechnęła.
- Jak my wszyscy. Trzeba dorosnąć, żeby to wreszcie pojąć. Pamiętasz karmelki z
truskawkowym
nadzieniem, które dostawałaś co roku na Wielkanoc?
- Tak.
- To ty, Ruby, zbudowałaś twardą skorupę, żeby chronić swe miękkie serce. A to na
nic. Wiem, że nie
wierzysz w miłość i że ja się do tego przyczyniłam, ale tym sposobem, córeczko, nie
żyjesz pełnią życia.
Może teraz to zrozumiesz. Bez miłości jest tylko samotność, która nigdy się nie
kończy.
Ruby popatrzyła na swoje zaciśnięte dłonie.
- Byłam samotna przy Maksie.
- Oczywiście, bo go nie kochałaś.
- Chciałam go pokochać. Może tak by się stało, gdybym sobie na to pozwoliła.
- Miłość nie przychodzi w taki sposób. Raczej... uderza. Jak grom.
- I spala na popiół.
- I dodaje ci siwych włosów.
- I ściska za serce. Uśmiech Nory przygasł.
- Daj Deanowi szansę. Zostań tu jeszcze trochę, może coś się wydarzy. Chyba że
musisz pilnować swojej
kariery...
- Jakiej kariery? - Ruby poderwała głowę, jakby to pytanie wymknęło jej się mimo
woli.
- O co ci chodzi?
- Nie jestem zabawna.
Te słowa z czegoś ją odarły; teraz wyglądała bardzo młodo i bezbronnie.
Nora nie wiedziała, jak zareagować. Czy córka oczekuje szczerości, współczucia, czy
sprzeciwu?
Nie potrafiła tego rozstrzygnąć. Mogła jedynie przemówić do dziewczynki, którą
znała przed laty. Tamta
106
dziewczynka, mała Ruby, umiała się przyznać do błędów i stawić czoło życiu.
- Obie wiemy, że jesteś zabawna. Zawsze miałaś ogromne poczucie humoru. Ale czy
zabawna tak dalece i
na tyle często, żeby z tego wyżyć? Brałaś lekcje, analizowałaś takich ludzi, jak
Robin Williams, Richard
Pryor, Jerry Seinfeld? Wiesz, w jaki sposób opracowują swój materiał, żeby brzmiał
śmiesznie?
Ruby wyglądała na oszołomioną.
- Całkiem jakbym słyszała mojego agenta. On stale mnie namawia, żebym wzięła
lekcje. A przynajmniej
namawiał. Teraz chyba postawił na mnie krzyżyk.
- Dlaczego nie skorzystałaś z dobrej rady?
- Myślałam, że wystarczy talent. - Ruby najwyraźniej była zakłopotana. Świadczył o
tym blady
półuśmieszek, który postała matce.
- Większość spraw wymaga więcej pracy niż talentu. - Nora przyjrzała się córce. -
Czy twój materiał jest
śmieszny?
- Na ogół tak. Tylko wykonanie kuleje. Poza tym peszę się na scenie.
Nora się uśmiechnęła. Mimo woli napłynęły wspomnienia...
- Mamo? Wróć na ziemię!
- Przepraszam. Raz słyszałam twój występ. Czytelniczka przysłała mi kasetę.
Ruby zbladła.
- Naprawdę?
- Muszę przyznać, dopiekłaś mi do żywego. Porównałaś mnie do królika: mięciutki i
śliczny, a potrafi
zeżreć swoje młode. - Zaśmiała się. - W każdym razie twój tekst był zabawny, i nic
dziwnego. Zawsze
myślałam, że zostaniesz pisarką.
- Serio?
- Wspaniałe były twoje opowiadania. Miałaś zdumiewające spojrzenie na świat. Ruby
przełknęła ślinę.
- Lubię pisać. I chyba nieźle mi to wychodzi. Mam nawet pomysł na książkę.
- Warto spróbować.
Ruby przygryzła wargę: znak, że matka posunęła się za daleko.
- Przepraszam. Nie chcę ci narzucać...
- Nic nie szkodzi, mamo. Mało brakowało, a już bym coś napisała, ale temat był zbyt
osobisty. To miało
być o nas, o naszej rodzinie. Nie chciałam urazić... nikogo.
W tym momencie wydawała się taka młodziutka i wzruszająco szczera.
- Ruby, czasem się zdarza, że kogoś urazisz. Nie wolno tego robić rozmyślnie, ale
nie da się przejść przez
życie, nie raniąc ani jednej osoby. Chyba że będziesz wszystkich omijać z daleka.
- Ciebie nie chciałabym zranić.
Nora nie zdążyła odpowiedzieć. Usłyszała nadjeżdżający samochód. Zatrzymał się,
silnik zgasł. Trzasnęły
drzwiczki.
Ruby zerknęła w stronę ogrodu.
- Spodziewamy się kogoś?
- Nie.
Na żwirze chrzęściły kroki. Zardzewiała furtka otworzyła się i zatrzasnęła na
skrzypiących zawiasach.
Ktoś wszedł po krzywych schodkach werandy i stanął w świetle.
21
Nora, zaskoczona, wpatrywała się w swoją starszą córkę.
- Caroline? - szepnęła, odstawiając filiżankę na stolik.
- Nie wierzę! - Ruby podbiegła i z całej siły przytuliła siostrę.
Nora napawała się tym widokiem: jej dziewczynki, znowu razem na Wyspie Lata. W
dawnych czasach
zamknęłaby obydwie w „rodzinnym uścisku”. Teraz jednak, skoro dokonała tylu złych
wyborów, że
starczyłoby tego na całe życie, musiała stać z boku, spoglądając na córki niby
przez grubą szybę.
Niezgrabnie podniosła się z bujaka i przykuśtykała bliżej.
- Witaj, Caro. Cieszę się, że cię widzę. Caro wyswobodziła się z objęć Ruby.
- Dobry wieczór.
Zdobyła się na wymuszony uśmiech: nic nowego. Jeszcze w dzieciństwie potrafiła się
uśmiechać, chociaż
serce jej pękało.
- Super - powiedziała Ruby. - Urządzimy sobie imprezę w piżamach. Ostatni raz tak
balowałyśmy na
urodzinach Mirandy Moore.
W miękkim pomarańczowym świetle Nora przyglądała się starszej córce. Caroline miała
na sobie
107
nieskazitelne spodnie z białego płótna, zaprasowane w kant, do tego różową jedwabną
bluzkę; falbanki przy
mankietach otulały chude nadgarstki. Ani jeden blond kosmyk nie wymykał się z
gładkiej fryzury, bladej
skóry pod oczami nie splamiła ani odrobina tuszu. Nic nie śmiało zmącić tej
doskonałości - uznała Nora.
A jednak pod tą całą perfekcją kryła się dziwna kruchość. Jak gdyby tam, w głębi,
biegła cieniutka rysa.
Szare oczy Caro przepełniał niemy smutek.
Norę nagle zastanowiło, dlaczego Caroline się tu zjawiła. Nigdy nie robiła niczego
spontanicznie -
planowała nawet dni zakupów, zaznaczając je w notesie. Niezapowiedziane odwiedziny
na wyspie kłóciły
się z jej charakterem.
Zza pleców siostry wyjrzała Ruby.
- Gdzie dzieci?
- Zostały na noc z mamą Jere’a. - Nerwowo zerknęła na Norę. - Jestem tylko ja. Mam
nadzieję, że nie
przeszkadzam. Powinnam była zadzwonić, wiem.
- Żartujesz? Błagałam przecież, żebyś przyjechała - ucięła Ruby ze śmiechem.
Objęła wąskie ramiona siostry. A potem obydwie poszły w stronę domu, niemal
stykając się głowami.
Kuśtykając za nimi. Nora usłyszała ciche pytanie Ruby: „W domu wszystko gra?”
Stłumiona odpowiedź
Caroline już do niej nie dotarła.
Nora czuła się jak piąte koło u wozu. Zatrzymała się przy kuchennym stole,
odchrząknęła.
- Zostawię was same, na siostrzane pogaduszki. Caro i Ruby już miały wejść do
salonu. Odwróciły się
obie. I Ruby się odezwała:
- Właśnie przez to się wpakowałyśmy w tę żałosną kabałę, nie sądzisz?
- Po prostu myślałam...
- Wiem, co myślałaś. - Czułość w głosie córki chwyciła Norę za serce. Caroline
zbliżyła się o krok,
ściskając w lewej ręce elegancką torbę i stukając obcasami po jesionowych deskach.
Nora dostrzegła jej
strach; teraz czaił się tuż pod powierzchnią.
Biedna Caro. Naprawdę wierzyła, że przy pewnej dozie ostrożności możemy chodzić po
zbyt cienkim
lodzie i nie załamie się pod naszym ciężarem.
- A więc... - powiedziała z przelotnym uśmiechem, który nie objął oczu - chcesz
obejrzeć najnowsze
zdjęcia swoich wnucząt?
- Od tego możemy zacząć. - Nora wiedziała, że gra nie swoją rolę. Miała być
nieskończenie wdzięczna
nawet za pozory normalności. - Ale jeśli naprawdę chcemy się poznać, to zdjęcia nie
wystarczą.
Caroline, o ile to możliwe, jeszcze bardziej zbladła, po chwili rzuciła gładko:
- Świetnie! - Szarpnęła za suwak i wydobyła z torby dwa albumy fotograficzne. -
Chodźmy do salonu -
zaproponowała, już tam zmierzając. Podeszła do sofy, usiadła i na złączonych
kolanach położyła albumy,
przytrzymując je rozczapierzonymi palcami.
Ruby szybko zajęta miejsce koło siostry.
Skacząc na jednej nodze, Nora ruszyła za córkami. Usiadła przy Caro.
Caroline patrzyła na albumy. Długimi palcami ze starannie opiłowanymi paznokciami
gładziła wytłaczaną
skórę.
Nora spostrzegła, że ręce córki - tak doskonale zadbane i ozdobione brylantami w
złocie - drżą.
Caro z wolna otworzyła album. Na pierwszej stronie widniało duże kolorowe zdjęcie
ślubne. Stała na nim
wysoka i sztywno wyprostowana (nie tak chuda jak teraz), w wytwornej jedwabnej
sukni wyszywanej
koralikami, odsłaniającej ramiona; obok niej Jere, porażająco przystojny, w czarnym
smokingu.
- Przepraszam - powiedziała spiesznie - nowe zdjęcia są dalej. - Zaczęła odwracać
stronę.
Nora chwyciła ją za rękę.
- Poczekaj!
Kto oddaje tę kobietę za żonę temu mężczyźnie?
Gdy ksiądz zadał uroczyste pytanie, odpowiedział jedynie Rand. Ja. Nora, w głębi
kościoła, ze wszystkich
sił starała się nie rozpłakać. Powinny były zabrzmieć słowa: My - jej matka i ja.
Jednakże Nora wyrzekła się tej bezcennej chwili.
Zjawiła się na ślubie Caroline, lecz była jakby nieobecna. Caro ją zaprosiła i
posadziła - zarazem blisko i
daleko - przy stole dla specjalnych gości, nieprzeznaczonym dla rodziny. Nora
wiedziała, że tego dnia jest
dla córki zaledwie szczegółem, ani bardziej, ani mniej ważnym niż kwiaty. Zagubiona
na pustyni własnych
przewinień, dziękowała Bogu nawet za to. Przesuwała się w kolejce gości, pocałowała
Caro w policzek,
szepnęła „wszystkiego najlepszego” i poszła dalej. Miała tyle pytań, których
wówczas nie ośmieliła się
zadać; teraz jednak, spoglądając na piękną fotografię córki, nie mogła dłużej się
powstrzymać.
Kto tamtego dnia grał dla niej rolę matki? Kto w pośpiechu przyszywał ostatnie
koraliki do sukni... albo
razem z Caro kupował absurdalnie drogą bieliznę, którą włoży tylko ten jeden raz...
kto ją przytulił po raz
108
ostatni jako pannę i szepnął: „Kocham cię”?
Nora cofnęła dłoń. Usłyszała szelest odwracanej kartki i zmusiła się, żeby otworzyć
oczy.
Ruby ze śmiechem wskazała zdjęcie wszystkich gości weselnych.
- Musisz wiedzieć, że nigdy więcej nie włożyłam tej sukienki.
- Do domu też nigdy nie przyjechałaś - odpaliła Caroline. Ruby spoważniała.
- Miałam zamiar.
Siostra uśmiechnęła się smętnie.
- Tak mogłoby brzmieć nasze rodzinne motto. Prędko odwróciła następną stronę.
- To nasz miesiąc miodowy. Na Kauai. Znowu jej drżały ręce - zauważyła Nora.
Caroline delikatnie
gładziła zdjęcia.
- Wyglądasz na taką szczęśliwą - rzuciła Nora półgłosem. Córka spojrzała na nią z
bezbrzeżnym smutkiem.
- Bo byliśmy szczęśliwi. I Nora już wiedziała.
- Och, Caro...
- Dość tych fotek nowożeńców - powiedziała głośno Ruby. - Gdzie są dzieci?
Caroline przerzuciła jeszcze kilka kart z fotografiami morza i piasku, aż znalazła
tę właściwą.
Przedstawiała szpitalny pokój udekorowany balonikami i bukietami kwiatów. Caroline
w białej koszuli z
falbankami leżała w łóżku, uśmiechając się mimo zmęczenia. Przynajmniej raz miała
potargane włosy.
Trzymała na rękach drobniutkie niemowlę o czerwonej buzi, otulone różowym kocykiem.
Tutaj nareszcie widać było prawdziwy uśmiech, promienny jak słońce.
Ten uśmiech Nora powinna była ujrzeć osobiście, ale tak się nie stało. Och,
naturalnie, odwiedziła Caro w
szpitalu. Przyszła z naręczem drogich prezentów. Gawędziła z córką, poużalała się
nad nią, pozachwycała
urodą dziecka... a potem wyszła. Nawet wówczas, w obliczu cudu narodzin, tak
naprawdę ze sobą nie
rozmawiały.
Nie było jej tam, gdy Caroline odkryła, jak przerażające bywa macierzyństwo. Kto
wtedy powiedział: „Nie
bój się, Caro. Bóg po to cię stworzył”?
Nikt.
Nora zakryła ręką usta, lecz było już za późno. Wyrwał jej się cichy jęk. Łzy
zapiekły w oczach, spłynęły
po policzkach. Usiłowała powstrzymać szloch - na próżno.
- Mamo? - Caroline popatrzyła na nią. Nora unikała jej spojrzenia.
- Przepraszam... - Chciała dodać: „że się tak mażę”, ale głos jej się załamał.
Caro milczała.
Nora nie spostrzegła, że córka też płacze, dopóki na album nie kapnęła łza - szara
kropla przy zdjęciu
Jenny w wózeczku.
Ujęła zimną, sztywną dłoń Caroline.
- Przepraszam - powtórzyła szeptem.
Caro spuściła głowę. Fale włosów zasłoniły twarz.
- Tamtego dnia najbardziej mi ciebie brakowało. - Zaśmiała się urywanie. - Mama
Jere’a wszystkimi
dyrygowała. Wpadła jak burza, spakowała mnie i wyprawiła z całą listą instrukcji. -
Kapnęła kolejna łza. -
Pamiętam pierwszą noc. Jenny leżała w łóżeczku tuż przy moim łóżku. Ciągle
dotykałam jej paluszków,
głaskałam malutkie policzki. Śniło mi się, że stoisz koło mnie, pocieszasz, że
wszystko będzie dobrze, nie
ma czego się bać. - Spojrzała na Norę przez smugi rozmazanego tuszu. - Ale kiedy
się budziłam, byłam
sama.
Norę ścisnęło w gardle.
- Och, Caroline...
- Próbowałam sobie przypomnieć tamtą modlitwę, którą odmawiałaś, kiedy się bałam w
nocy. Wiem, to
głupie, ale wierzyłam, że wystarczy przywołać te słowa, a wszystko się ułoży.
- „Aniele Stróżu mój, Ty zawsze przy niej stój, rano, wieczór, we dnie, w nocy bądź
jej zawsze ku
pomocy”. - Nora uśmiechnęła się niepewnie. - Caro, w całym wszechświecie nie znajdę
słów, żeby wyrazić,
jak żałuję tego, co wyrządziłam tobie i Ruby.
Caroline pochyliła się ku matce i pozwoliła się przytulić.
Serce Nory pękło jak skorupka jajka. Od rozpaczliwego szlochu aż dostała czkawki.
Gdy w końcu się
odsunęła od Caro, dostrzegła swoją drugą córkę. Twarz Ruby była blada, usta
zaciśnięte w cienką kreskę.
Jedynie oczy zdradzały emocje, lśniąc od niewylanych łez.
Ruby wstała.
- Trzeba się napić.
Zakłopotana Caroline wytarta oczy i zmarszczyła brwi.
- Ja nie piję.
109
- Od kiedy? Na balu po trzeciej klasie liceum...
- Garść właśnie takich uroczych wspomnień utrzymuje mnie w trzeźwości. Na studiach
Jere nazywał mnie
„Słabka”, od „słabej głowy”. Po dwóch głębszych zaczynam uważać, że nie ma lepszej
zabawy niż striptiz i
bieganie na golasa.
- Słabka? Słabka?! Rewelacja! Mam dwadzieścia siedem lat, a ostatni raz upiłam się
z własną siostrą, kiedy
byłam nieletnia. Dzisiaj to się zmieni.
Nora zachichotała.
- Kiedy ostatnio wypiłam, wjechałam w drzewo.
- Nic się nie martw, nie pozwolę ci prowadzić - przyrzekła Ruby. Teraz zaśmiała się
Caroline.
- Zgoda. Jeden drink. Jeden.
Ruby odtańczyła cza-czę w stronę kuchni, na koniec zadarła głowę z okrzykiem:
„Margarita!” Zanim Nora
zdążyła wymyślić, jak znów nawiązać rozmowę z Caro, młodsza córka wróciła do
pokoju, niosąc szklanki,
czy raczej istne rogi obfitości.
Nora wzięła swojego drinka, po czym roześmiała się w głos, gdy Ruby podeszła do
adapteru i nastawiła
płytę.
Rozkołyszemy was - ryknęły stare głośniki. Zadrżały szyby w oknach, bibeloty
zaczęły spazmatycznie
podrygiwać po gzymsie kominka.
Ruby radośnie pociągnęła łyk, otarła usta wierzchem dłoni, odstawiła szklankę na
stolik. Wyciągnęła rękę
do siostry.
- Chodź, Miss Ameryki, zatańcz z największą pomyłką Hollywood.
Caroline zmarszczyła czoło.
- To nieprawda.
- Zatańcz ze mną.
Potrząsając głową, Caro ujęła dłoń siostry i dała się porwać do tańca.
Nora sączyła koktajl i jak zahipnotyzowana przyglądała się córkom. Stojąc obok
siebie, mokre od potu,
sprawiały wrażenie tak szczęśliwych i beztroskich, że serce się ściskało. Oto jej
dziewczynki już dorosłe,
takie kobiety, jakimi mogłyby się stać, gdyby matka ich nie opuściła.
Dziewczęta śmiały się, piły, tańczyły, trzymając się za ręce i trącając biodrami,
aż Caroline wykrztusiła
zasapana:
- Dosyć, Ruby. Kręci mi się w głowie.
- Ha! Jeszcze nie dość ci się kręci, i z tym cały kłopot. - To mówiąc, podała
siostrze margaritę. - Do dna!
Caro odgarnęła z twarzy wilgotne włosy. Przez chwilę się zdawało, że odmówi.
- A co tam! - Wypiła duszkiem i oddała pustą szklankę. - O dolewkę proszę.
- Juhu! - Ruby popędziła do kuchni, włączyła mikser.
Na adapterze następna płyta wylądowała na miejscu poprzedniej. Ramię ze zgrzytem
wróciło na początek i
opadło.
To był stary album Eurythmics. Z głośników doleciało: Z tego są słodkie sny...
Caroline zachwiała się na nogach, wyciągnęła rękę.
- Zatańcz ze mną, mamo. Mamo. Od lat jej tak nie nazywała.
- Jeśli cię przydepnę, to ci połamię wszystkie kości. Caro parsknęła śmiechem.
- Bez obaw, jestem znieczulona. - Ostatnie słowo dobiegło srodze okaleczone, ku
uciesze Caroline. -
Zalana - poprawiła się surowo. - Za-la-na.
Nora podniosła kulę z podłogi i przykuśtykała do córki. Objęła cienką (zbyt cienką,
zastraszająco cienką)
talię Caroline, drugą ręką wsparła się na kuli.
Caro położyła jej dłonie na ramionach. Z wolna zaczęły się kołysać na boki.
- To ostatnia piosenka z balu maturalnego. Grali ją na moim ślubie, pamiętasz?
Nora przytaknęła. Zamierzała powiedzieć coś zdawkowego, jednak zauważyła, w jaki
sposób Caroline na
nią patrzy.
- Chcesz o tym porozmawiać? - spytała łagodnie, mocniej ściskając córkę w pasie.
- O czym?
Nora nie mogła się powstrzymać. Przestała tańczyć, jej ręka opadła, a potem
dotknęła policzka Caro.
- O twoim małżeństwie.
Piękna twarz Caroline nagle się zmarszczyła, z drżących ust wyrwało się ciężkie
westchnienie.
- Och, mamo... Nie wiedziałabym, od czego zacząć.
- Może...
Do pokoju wbiegła Ruby.
- Margaritas dla seńoras - podśpiewywała. Na widok Nory i Caro stanęła jak wryta. -
O Jezu, zostawiam
110
was na dwie minuty, a tu znów fontanny tez!
Nora zerknęła na nią błagalnie.
- Ruby, proszę cię.
Córka spochmurniała.
- Caro? Co się dzieje?
Caroline cofnęła się chwiejnie. Popatrzyła na siostrę, później znów na matkę.
Płakała bezgłośnie,
rozdzierająco. Tak płacze kobieta w mroku nocy, gdy mąż leży obok, a dzieci śpią w
swoim pokoju.
- Miałam wam nie mówić - wyjąkała załamującym się głosem. Ruby już szła do niej z
wyciągniętą ręką.
- Nie dotykaj mnie! - Słysząc swój ton, piskliwy i pełen desperacji, Caroline
zaśmiała się przez łzy. - Jeśli
mnie dotkniesz, to się kompletnie rozsypię, a mam już wszystkiego powyżej uszu.
Pomału osunęła się na podłogę. Ruby usiadła obok, w ślad za nią poszła Nora,
niezdarnie lądując na
odrzuconej kuli.
Caro pociągnęła długi łyk margarity. Oczy miała suche, lecz wyglądała jeszcze
żałośniej. Z oczu
zawiedzionej kobiety wyzierała mała dziewczynka, zdziwiona, skąd się bierze tyle
cierpienia.
- Śpisz normalnie? - zapytała Nora. Caroline drgnęła.
- Nie.
- Jesz?
- Nie.
- Bierzesz jakieś leki?
- Nie.
Nora skinęła głową.
- No, chociaż tyle dobrego. - Wzięła córkę za rękę. - Rozmawialiście o tym z
Jere’em?
Caroline pokręciła głową przecząco.
- Nie mogę mu powiedzieć. Wiecznie się rozmijamy. Zazwyczaj czuję się jak samotna
matka. I
rzeczywiście jestem samotna. Czasem tak okropnie, że nie do zniesienia.
- Nawet z nim nie rozmawiałaś? - spytała Ruby, pochylając się ku siostrze. Caroline
odwróciła się do niej.
- Nie wiesz, jak to jest. Ty każdemu potrafisz powiedzieć wszystko. Mnie jest
trudniej.
- Tak, ale...
Nora dotknęła jej uda.
- Nie teraz, Ruby. Teraz mówimy o realnym świecie i jego ważnych sprawach. Caro to
rozumie. Teraz
musimy ją zapewnić, że cokolwiek się zdarzy, zawsze będziemy przy niej. - Czule
popatrzyła na starszą
córkę. - Wiem, co odczuwasz, wierz mi. Twoje własne życie cię przytłacza i nie masz
pojęcia, jak się
wyswobodzić. Dusisz się.
Caroline westchnęła urywanie, niemal się zachłysnęła. Zrobiła wielkie oczy.
- Skąd ty to wiesz?
Nora pogłaskała ją po policzku.
- Po prostu wiem. - Na razie powiedziała tylko tyle. Jeszcze przyjdzie pora na coś
więcej, teraz jednak
musiały wyłożyć wszystkie karty na stół. - Czy Jere się spotyka z inną kobietą?
Caro jęknęła z rozpaczą; po jej twarzy spłynęły łzy.
- Wszyscy ciągle powtarzali, że Jere jest taki sam jak tata. Powinnam była się bać.
- Siąknęła nosem i
wytarła oczy. - W każdym razie od niego odchodzę.
- Kochasz go? - spytała Nora łagodnie. Caroline zbladła. Drżała jej dolna warga;
dłonie splecione na
kolanach zbielały, zaciśnięte jak supeł.
- Tak strasznie...
Norze o mało serce nie pękło. Oto następny spadek po matce: nauczyła córki, że
małżeństwo to artykuł
jednorazowego użytku.
- Pozwól, że ci opowiem o skutkach twojej decyzji - zwróciła się do Caroline. -
Kiedy opuszczasz
ukochanego mężczyznę, sama sobie wbijasz nóż w serce. Leżysz sama w nocy i za nim
tęsknisz, pijesz rano
kawę i tęsknisz, idziesz do fryzjera i myślisz tylko o tym, że twojej nowej fryzury
nie zauważy nikt oprócz
ciebie. I tak chodzisz z krwawiącym sercem, bez końca. - Wzięła głęboki, drżący
oddech. - Ale nie to jest
najgorsze. Najgorszą krzywdę wyrządzasz dzieciom. Mówisz sobie: trudno, mnóstwo
ludzi się rozwodzi,
dzieci jakoś to przeżyją. Może to prawda, jeśli w małżeństwie rzeczywiście już nie
ma miłości. Ale jeżeli
wciąż go kochasz i odejdziesz, nawet nie próbując ratować rodziny, to... całkiem
się załamiesz. I nie
płaczesz już tylko w środku nocy, płaczesz bez przerwy, nieustannie, aż wyschniesz
na wiór i zabraknie ci
łez. Dopiero wtedy się przekonasz, co to jest prawdziwe cierpienie.
Nora wiedziała, że ten wywód nie dotyczy wszystkich małżeństw, wszystkich rozwodów.
Była jednak
przeświadczona, że Caroline za słabo się stara, jeszcze za słabo, chociaż kocha
Jere’a. Zamknęła oczy,
111
usiłując myśleć o córce... lecz myślała o własnym życiu, o własnych błędach, i
zanim się obejrzała, znów
zaczęła mówić.
- Wstajesz, ubierasz się, dokądś idziesz, może nawet znajdujesz pracę, która
przynosi bogactwo i sławę.
Zdaje ci się, że właśnie tego zawsze pragnęłaś, ale odkrywasz, że to w ogóle bez
znaczenia. Niczego już nie
czujesz. Jesteś martwa. Gdzieś tam twoje córki dorastają bez ciebie... Wiesz, że
gdzieś są, kogoś innego
trzymają za rękę, wypłakują się na czyimś ramieniu. I codziennie musisz żyć z tym,
co im zrobiłaś. Nie
popełnij mojego błędu - ostrzegła Nora żarliwie. - Walcz! Walcz o swoją miłość i
swoją rodzinę. W
ostatecznym rozrachunku, Caroline, nie liczy się nic innego. Nic a nic.
- A jeśli go stracę mimo wszystko? - szepnęła Caroline, nie podnosząc wzroku.
- Ach, Caro. - Nora pogłaskała córkę po włosach. - A jeśli go odzyskasz?
22
Ruby czuła, jakby w jej głowie ktoś bił w bęben. Mimo zmęczenia nie mogła zasnąć.
Zapaliła światło,
licząc, że Caroline się obudzi, nie miała jednak szczęścia. Siostra najwyraźniej
zapadła w tequilową
śpiączkę.
Po wieczorze oblewanym alkoholem i łzami obydwie padły na łóżko. Jeszcze długo
leżały w ciemności,
rozmawiając, chichocząc, od czasu do czasu płacząc. Powiedziały sobie wszystko, co
się nazbierało przez
minione lata. W końcu Caroline usnęła.
Ruby zamknęła oczy, przywołała obraz mamy sprzed kilku godzin... mamy siedzącej jak
przedszkolak na
brudnym dywaniku z gałganków, z nogą w gipsie wyciągniętą w bok, z niedopitym
drinkiem przy udzie. Z
profilu, gdy jej twarz opromieniał blask ognia, wyglądała niczym anioł wyrzeźbiony
z kości słoniowej.
Mówiła coś cicho do Caroline.
Mama i Caro trzymały się za ręce, szeptały o tym, że małżeństwo nie zawsze się
układa po naszej myśli. Te
dwa głosy splotły się w muzykę, którą Ruby nie całkiem pojmowała. Od początku czuła
się wykluczona, jak
dziecko podsłuchujące pod drzwiami sypialni rodziców.
Siedziała tuż obok, a jednak była odgrodzona i samotna. Oderwana. Nigdy dotąd w
życiu nie miała równie
dojmującego poczucia własnych braków.
Nie mogła się włączyć do rozmowy, bo nigdy tak naprawdę nie związała się z drugim
człowiekiem.
Nikogo nie kochała na dobre i na złe. Co więcej, z rozmysłem wybierała mężczyzn,
których nie umiałaby
pokochać. Dzięki temu jej serce zawsze się wydawało niezagrożone. I zawsze było
puste.
Wcześniej nie uświadamiała sobie tego, teraz jednak prawda uderzyła ją z całą mocą.
Caroline i mama mówiły o miłości i o stracie, a przede wszystkim o poświęceniu. O
tym, że miłość to coś
więcej niż uczucie. W ostatecznym rozrachunku - powiedziała mama - czasem miłość
jest słusznym
wyborem. Ma swoje przypływy i odpływy, zdarza się, że słabnie, a wówczas kobieta
może wierzyć tylko we
wspomnienia, może się uchwycić jedynie wyboru, którego dokonała dawno temu.
Patrząc na Caro, mama powiedziała: „Przytłoczyły mnie złe chwile, więc uciekłam.
Dopiero kiedy się
zapędziłam zbyt daleko, przypomniałam sobie, jak bardzo kocham twojego ojca, ale
wtedy było już za
późno. Przez te wszystkie lata wciąż się zastanawiałam: a gdyby...?”
„A gdyby?”
Ruby zamknęła oczy. Ciemność napierała ze wszystkich stron. Przez otwarte okno
dolatywał szum morza.
„Wierzysz w drugą szansę?”
Usłyszała pytanie Deana. Nadało kształt jej tęsknotom.
- Wierzę - odrzekła na głos, mając nadzieję, że jutro, gdy będą żeglować, odważy
się powiedzieć to samo
Deanowi.
Aż do dzisiejszej nocy nie byłaby zdolna tak otwarcie, tak śmiało zdradzić własnych
uczuć. Przyznać, że
pragnie kochać i być kochana. Tej nocy jednak życie się odmieniło.
Tak jakby wszystko było możliwe.
Nazajutrz rano Nora obudziła się świeża i ożywiona. Niemal znów młoda. Dziękowała
Bogu, że przez cały
wieczór wypiła tylko jedną margaritę.
Odrzuciła kołdrę i pokuśtykała do łazienki. Skończywszy poranną toaletę, szybko
włożyła szorty khaki i
białą płócienną bluzkę.
W salonie zastała pamiątki po nocnych ekscesach: trzy szklanki z zielonkawym płynem
na dnie, pełną
popielniczkę, jako że Caroline chyłkiem kopciła papierosy, stos porzuconych płyt.
Po raz pierwszy tego lata dom wyglądał na zamieszkany. Oto bałagan, którego
narobiła Nora wraz z
córkami - całe życie czekała, żeby to zobaczyć.
112
Nastawiła kawę i poszła na górę. Drzwi do sypialni były zamknięte. Nacisnęła
klamkę. Caroline i Ruby
jeszcze spały.
We śnie wyglądały młodziutko i bezbronnie. Na widok córek Nora przypomniała sobie
noce, które sama
spędziła w tym pokoju, przespała w tym łóżku obok męża, często z dwoma drobnymi,
ciepłymi ciałkami
wtulonymi między nich.
A teraz już nie dzieci, lecz dwie dorosłe kobiety spały razem w łóżku rodziców.
Caroline, zwinięta w
kłębek, na samym brzegu materaca. Ruby natomiast, z rozłożonymi nogami i rękoma,
rozpychała się w
pościeli.
Nora podeszła do łóżka. Ostrożnie wyciągnęła rękę i pogłaskała różowy policzek
Ruby. Był taki miękki,
taki gładki.
- Pobudka, śpiochy!
Ruby stęknęła i otworzyła oczy, mlasnęła, jakby nadal czuła smak ostatniej
margarity.
- Cześć, mamo.
Caro również się obudziła i przeciągnęła. Widząc Norę, chciała usiąść, lecz w pół
ruchu jęknęła i opadła na
plecy.
- O Boże, głowa mi pęka!
Ruby nie wyglądała o wiele lepiej, ale zdołała siąść prosto.
- Nie da się ukryć, tu obecna Słabka powinna potrenować z wódeczką, zanim do nas
przyjechała. -
Zacisnęła powieki i potarła skronie. - Mamy w tym domu aspirynę?
- Aspirynę? - wybełkotała Caroline. - Mnie jest potrzebny koński środek
przeciwbólowy na receptę. -
Wolniutko usiadła i oparła się o siostrę. - Nigdy więcej cię nie posłucham. O
cholera, zaraz puszczę pawia!
Ruby ją objęła.
- Celuj w mamę. Coś za bardzo jest wesolutka od samego rana. Parsknęła śmiechem, a
Nora poczuła ostre
ukłucie tęsknoty za przeszłością. Moje córeczki - pomyślała. Wydawało się, jakby
zaledwie wczoraj prosiły
o Dyskotekowe Barbie na Gwiazdkę. Nora klasnęła w dłonie.
- Ruszać się, dziewczynki. Dzisiaj żeglujemy z Deanem i Erikiem... Ruby, pamiętasz?
Lottie ma
przygotować kolację na siódmą.
Caroline zzieleniała.
- Żeglujemy? - Wysunęła się z objęć siostry i klapnęła na podłogę. Skuliła się,
oddychając płytko, i po
chwili na czworakach ruszyła do łazienki. Przy drzwiach złapała się klamki i
podciągnęła na nogi. Przez
ramię postała Ruby zbolały uśmiech. - Pierwsza pod prysznic!
- Cholera! - Ruby ukryła twarz w dłoniach. - Tylko nie zużyj całej gorącej wody.
Nora się uśmiechnęła.
- Zupełnie jak za dawnych czasów. Córka zerknęła na nią spode łba i skrzywiła usta
w żałosnym uśmiechu.
- Nie przypominam sobie, żebyśmy w podstawówce piły tequilę albo wszystkie trzy
tańczyły przy
Footloose i śpiewały na całe gardło, ale... w sumie masz rację.
- „Ty i ja przeciwko światu”. - Nora spoważniała, gdy wróciło to wspomnienie. - To
była nasza piosenka.
- Pamiętam.
Chciała się zbliżyć do Ruby, stała jednak bez ruchu. Zeszłego wieczoru odzyskała
Caroline. Lecz nawet w
tej odświętnej chwili, wśród śmiechu i łez, Ruby trzymała się na dystans.
- Przygotuję śniadanie i coś lekkiego na lunch. Dean ma przypłynąć koło jedenastej.
- Czekała na jakąś
odpowiedź. Gdy cisza się przedłużała, Nora opuściła pokój i zeszła na dół.
W połowie schodów usłyszała warkot samochodu. Spojrzała na zegarek: wpół do
dziesiątej. Już nie świt,
naturalnie, ale dla wyspiarzy to też pora dość wczesna na odwiedziny.
Nora usiłowała przyspieszyć kroku, co w gipsie nie było łatwe. Czuła się jak
Quasimodo schodzący z
dzwonnicy.
Dotarła do kuchni, kiedy akurat rozległo się donośne pukanie. Przeczesała włosy
palcami i otworzyła
drzwi.
Na werandzie stał jeden z najprzystojniejszych mężczyzn, jakich Norze zdarzyło się
oglądać w życiu. Na
widok takiej urody staruszki pragną odzyskać młodość. Chociaż nie widziała go od
dnia ślubu, wszędzie by
rozpoznała swojego zięcia.
- Cześć, Jeremy - powiedziała z uśmiechem. Wyraźnie się zdumiał.
- Nora?
- Rozumiem, że to dla ciebie wstrząs, tak nagle odkryć, że masz teściową. - Cofnęła
się i gestem zaprosiła
go do środka.
Uśmiechnął się blado.
- To pestka przy innych wstrząsach, które przeżyłem przez ostatnią dobę.
Nora skinęła głową, niepewna, jak zareagować.
113
- Caroline jest na górze. Nie czuje się najlepiej.
Natychmiast się zaniepokoił.
- Coś jej się stało? Dlatego wyjechała?
- Tequila. To jej się stało.
Odprężył się, a nawet uśmiechnął.
- Aha, więc poznałaś Słabkę.
- Przykry widok. Napijesz się kawy?
- Chętnie. Wczoraj mi uciekł ostatni prom, więc spałem w samochodzie na nabrzeżu.
Czuję się, jakby mnie
dopiero wyjęli z puszki.
Nora poszła do kuchni, nalała mu kawy.
- Mleko? Cukier?
- Tak, poproszę.
Wróciła i podała Jeremy’emu filiżankę.
- Dziękuję. - Zerknął w stronę schodów. - Obudziła się?
Miał tak bezradne spojrzenie, że Nora powiedziała:
- Pójdę po nią. Zaczekaj chwilkę.
- Jestem tutaj.
Jeremy i Nora jednocześnie okręcili się na pięcie. W pokoju stała Caroline. Ubrana
tak samo jak zeszłego
wieczoru, tyle że jedwab i bawełna były wymięte nie do poznania. Włosy tworzyły
splątany kłąb. Zaschnięty
tusz zmienił oczy w dwa sińce.
- Cześć, Jere - odezwała się cicho. - Usłyszałam twój głos.
Chwiejnym krokiem przyczłapała Ruby, wpadła na siostrę.
- Przepraszam, Caro, nie... - Umilkła na widok Jeremy’ego. Jej śmiech zamarł w
kłopotliwej ciszy. Jere
podszedł do żony.
- Care?
Czułość w jego głosie powiedziała Norze wszystko. Może ci dwoje mieli kłopoty,
nawet spore kłopoty,
lecz u podstaw tego związku nadal leżała miłość, a wraz z miłością pozostała jakaś
szansa.
- Źle, że przyjechałeś. - Caroline skrzyżowała ręce na piersiach i cofnęła się o
krok. Nora wiedziała, że
córka boi się stać zbyt blisko ukochanego mężczyzny.
- Nie - odparł Jeremy - źle, żeś ty wyjechała. Bez rozmowy ze mną. Wyobrażasz
sobie, co... - Głos mu się
załamał. - Co ja czułem, kiedy znalazłem twój list?
- Myślałam...
- List, Care! Tyle wspólnych lat, a ty zostawiasz mi list, że wrócisz, jak ci się
zechce!
Caroline spojrzała mu w twarz.
- Myślałam, że się ucieszysz z mojego wyjazdu, a takiej sceny bym nie zniosła.
- Myślałaś! - Westchnął, przeciągnął dłonią po włosach. - Wracaj do domu - szepnął.
- Mama zajmuje się
dziećmi do końca weekendu.
Caro się uśmiechnęła.
- Jeszcze dzisiaj krew jej pójdzie uszami.
- To jej kłopot. Musimy trochę pobyć tylko we dwoje.
- Zgoda. - Caroline pobiegła na górę. Po minucie była z powrotem, niosąc torbę. Z
całej siły objęła Ruby,
coś szeptała tak cicho, że Nora nie zdołała usłyszeć, po czym obie siostry
wybuchnęły śmiechem.
Wreszcie Caroline podeszła do matki.
- Dziękuję - powiedziała cicho.
- Och, skarbie, całe życie czekałam na ten wczorajszy wieczór.
Oczy córki błyszczały.
- Już nie muszę do ciebie tęsknić.
- Nie ma mowy. Teraz się mnie nie pozbędziesz. Kocham cię, Caro.
- I ja ciebie, mamo.
Nora mocno ją przytuliła, potem powoli rozluźniła uścisk.
Jeremy wziął torbę żony, ujął Caroline za rękę i razem wyszli z domu.
Nora i Ruby odprowadziły ich na werandę i obserwowały, jak srebrny mercedes rusza w
ślad za białym
rangę roverem.
- Pojechała - odezwała się Ruby.
- Wróci. - Nora patrzyła na cudowne błękitne niebo, na falujące zielonkawe morze.
Idealny dzień na
żeglowanie: ani jednej chmurki, lekka bryza muskająca korony drzew, odblask słońca
na wodzie.
Ruby przysunęła się do matki, teraz stała tak blisko, że się stykały ramionami.
114
- Przepraszam, mamo.
Nora spojrzała na nią.
- Za co?
Córka wyglądała jakoś inaczej. Poważnie.
- Za wszystkie prezenty, które ci odesłałam, za wszystkie lata, które przeżyłam z
dala od ciebie. Ale
głównie za to, że byłam taka potwornie zawzięta.
Nora nie wiedziała, jak to się stało, która z nich poruszyła się pierwsza, lecz oto
padły sobie w objęcia,
śmiejąc się i płacząc jednocześnie.
Punktualnie o jedenastej zawyła syrena okrętowa: donośne a-uuu, a-uuu. Do przystani
zawinęła
„Wietrznica”.
Ruby, spojrzawszy na morze, zobaczyła, że Dean cumuje jacht.
- Już są. - W jej głosie zadźwięczał niepokój. Nora świetnie rozumiała córkę.
- Boisz się spotkania z Deanem?
Ruby przytaknęła.
Nora pogłaskała ją po policzku.
- Mogłabyś zjeździć cały świat i nie spotkałabyś równie wspaniałego mężczyzny jak
Dean Sloan.
- Tu nie o niego chodzi. Tylko o mnie.
- Wy dwoje zawsze byliście nierozłączni. Kiedy Deana ktoś uszczypnął, ty miałaś
znak w tym samym
miejscu. Chcesz tego czy nie, Dean jest częścią ciebie. Bać się jego to tak, jakbyś
się bała własnej ręki. Daj
spokój! Spróbuj miło spędzić ten czas. Pamiętaj o dobrych chwilach, nie tylko o
złych.
Ruby popatrzyła na matkę.
- Chciałabym. Tak strasznie bym chciała... Znowu ryknęła syrena.
- Bierz koszyk! - poleciła Nora, wskazując górę prowiantu czekającą na kuchennym
stole.
W kilka minut później schodziły ścieżką nad morze. Nora maszerowała tak szybko, jak
tylko gips na to
pozwalał.
Jacht kołysał się przy kei. Dean, stojąc na dziobie, trzymał cumy.
- Witajcie na pokładzie!
Nora podała kule córce, ostrożnie weszła na łódź, uważając, żeby gips nie zarysował
lękowych desek. Gdy
już złapała równowagę, odebrała kule i rzuciła na ławeczkę pod pokładem. Niezdarnie
okrążywszy wielkie
srebrne koło sterowe, usiadła obok Erica. Jego głowa w wełnianej czapce spoczywała
na poduszce, resztę
ciała okrywał gruby koc w indiańskie wzory. Eric wprawdzie się uśmiechał, był
jednak okropnie blady i
wymizerowany. Pod oczami miał sine kręgi, a usta spękane i całkiem bezbarwne.
Nora była wstrząśnięta. Wyglądał o wiele gorzej niż wtedy, gdy się ostatnio
widzieli. To nie był Eric - ten
wątły, wychudzony mężczyzna, cień człowieka. Lecz zaglądając w jego ogromne smutne
oczy. Nora ujrzała
duszę, której nawet rak nie zdołał tknąć. Z bezbrzeżną czułością objęła Erica i
przygarnęła do siebie.
Położył głowę na jej ramieniu, lekko drżąc.
- Jak dobrze - wyszeptał.
Dean włączył silnik. Ruby odcumowała jacht i wskoczyła na pokład. Wypłynęli z
zatoki, a kiedy już
okrążyli cypel, Dean podniósł grot.
Łódź przechyliła się na burtę, złapała podmuch bryzy i zaczęła pruć fale.
Eric wystawił twarz na wiatr. Uśmiechał się radośnie.
Z głową przytuloną do jego głowy Nora spoglądała na bujną zieleń wysp. Ruby stała
na dziobie. Nie trzeba
było widzieć jej twarzy, aby wiedzieć, że się uśmiecha.
Dean na chwilę zszedł pod pokład. Z głośników popłynęły dźwięki Oddani miłości
Roberta Palmera.
Na swoim stanowisku Ruby kręciła biodrami w rytm muzyki. Nora zgadywała, że córka
śpiewa, fałszując,
ile sił w płucach.
Między piosenkami zapadła cisza. Wydawała się trwać
bez końca - doskonała chwila zatrzymana w czasie, zarazem teraźniejszym i
przeszłym: Dean za sterem,
Eric z Norą siedzący na rufie, Ruby wyprężona na dziobie, jak zawsze wypatruje,
dokąd płyną.
Nora czuła na policzkach żar słońca, słyszała, jak wiatr gra na wantach.
- Cieszę się, że tu jesteś - powiedział Eric. Uśmiechnęła się do niego.
- A gdzie bym miała być? Ty, Dean, Ruby... jesteście najlepszą cząstką mojego
życia. Zawsze będę
pamiętać swojego ciemnowłosego chłopczyka. Ilekroć się obejrzałam, ty stałeś za mną
roześmiany i pytałeś:
„A co teraz zrobimy, pszepani?” Wydaje mi się, jakbyś dopiero wczoraj siedział u
mnie w kuchni przy stole,
z poobijanymi łokciami na różowej serwetce. Mój Boże, czas tak szybko mija...
- Zbyt szybko. - Eric wpatrywał się przed siebie.
115
Norę ścisnęło w gardle, lecz nie mogła sobie pozwolić na łzy. Delikatnie pogładziła
go po twarzy.
Odwrócił głowę. Musiał się opanować, zdystansować od prawdy, którą ośmielili się
poruszyć.
Spojrzał na Ruby, później na Deana. Ci dwoje, rozdzieleni całą długością jachtu,
skrzętnie udawali, że na
siebie nie patrzą.
- Sądzisz, że się dogadają?
- Oby! Potrzebują się nawzajem.
- Zaopiekuj się nim, zrób to dla mnie - poprosił Eric schrypniętym głosem,
ocierając oczy rąbkiem koca. -
Myślałem, że zawsze przy nim będę... przy moim małym braciszku.
- Bo będziesz.
Eric się roześmiał i znów wytarł oczy.
- Boże drogi, jesteśmy na żaglach, a wyglądamy tak jakbyśmy dopiero co obejrzeli
Pieśń Briana.
Nora również się zaśmiała i osuszyła łzy. Niespodzianie zerwał się szkwał, z
głuchym poświstem wydął
żagiel. Łódź się przechyliła i pomknęła po wodzie migoczącej w słońcu. Dean
popatrzył na brata.
- Chcesz posterować? Eric się rozpromienił.
- No pewnie.
Dean pomógł mu się podnieść i dojść do steru. Eric ujął srebrne koło. Dean, stojąc
za jego plecami,
przytrzymywał brata za ramię.
Po skroniach Erica ciekły strużki łez, jakie mu z oczu wyciskał wiatr, podmuch
rozwiewał jego
przerzedzone włosy i targał podkoszulkiem na zapadniętej piersi.
- Orki! - zawołała nagle Ruby, wskazując na sterburtę. Z początku Nora niczego nie
zauważyła. Wstała i
osłoniła oczy.
Spostrzegła pomalutku wynurzającą się z fal pierwszą czarną płetwę, a później
jeszcze pięć: rozcinały
wodę niczym zęby grzebienia, sunąc niewiarygodnie blisko siebie.
- Jestem królową świata! - krzyknął Eric i rozkrzyżował ramiona. Wybuchnął
śmiechem; po raz pierwszy
od dawna był to prawdziwy śmiech, a nie jego słabe, zamierające echo.
Nora wiedziała, że gdy spojrzy wstecz na życie Erica - chociaż dziś koszmar
ostatnich tygodni i miesięcy
przesłaniał wszystko inne - zobaczy go takiego jak w tej chwili. Będzie stał
wysoki, mrużący oczy w słońcu i
śmiejący się w głos.
Tak Nora zapamięta swojego chłopca. Swojego Erica.
23
Wrócili z rejsu wczesnym wieczorem. Lottie podała Pyszną kolację: kraby, sałatkę
cesarską, bagietki.
Nakrywając do stołu, powiedziała ze śmiechem, że przez te lata
niewiele się zmieniło - panowie Sloan i panie Bridge uwielbiają kraby, ale mają
zbyt miękkie serce, żeby
takie stworzenia ugotować.
Chociaż na jachcie zjedli spory lunch, rzucili się na potrawy niczym adepci szkoły
przetrwania. Nawet Eric
spałaszował kilka delikatnych kąsków.
Podczas gdy „dziewczęta” zmywały i wycierały naczynia, Dean zaniósł brata na górę.
Później dołączyły do
nich Nora i Ruby; stali przy łóżku, rozmawiając cicho, dopóki Eric nie zasnął.
A potem, teraz tylko we trójkę, znów znaleźli się na pokładzie „Wietrznicy” i
zmierzali ku Wyspie Lata.
Nocą bez radaru podróż trwała dwa razy dłużej niż za dnia. A Ruby jeszcze się nie
zdobyła na odwagę, żeby
oddać Deanowi swoje serce.
Cały dzień czekała na Wielką Chwilę, kiedy zwróci się do Deana, dotknie jego ręki,
powie, że już się nie
boi. Ilekroć jednak chciała do niego podejść, coś ją powstrzymywało. Pod nogami
gromadził się osad starych
przyzwyczajeń - jeden krok, i Ruby w nim ugrzęźnie.
Stale coś ich rozdzielało, czego nie umiała ominąć: tłum ludzi (no dobrze, Eric i
mama to niezupełnie tłum,
ale gdy trzeba wypić piwo, którego się nawarzyło, to lepiej bez świadków), taka czy
inna robota, świszczący
wiatr.
Zatem Ruby czekała. I czekała.
Czekała nadal, kiedy „Wietrznica” wpłynęła do przystani Bridge’ów.
- Ruby, cumy! - krzyknął Dean.
Złapała liny, zeskoczyła na keję, przywiązała łódź. Mocując cumę do środkowej
knagi, spostrzegła, że
matka schodzi na ląd.
- Dzięki, Dean - usłyszała. A potem nie tyle zobaczyła, ile poczuła, że mama
odwraca się w jej stronę. -
Ruby? Skarbie, odprowadź mnie do domu. Na skarpie jest ślisko.
Zerknęła na jacht. Widziany z bliska, składał się z samych cieni, z rozkołysanych
plam bieli i szarości. Ani
116
śladu blond czupryny Deana. Pewnie był pod pokładem. A jeżeli odpłynie, zanim ona
zdąży wrócić?
- Ruby?
Rzuciła koniec cumy, podeszła do matki. Nora się odwróciła i pomachała ręką.
- Pa, Dean. Dzięki za cudowny dzień!
Stał przy sterze. Teraz dostrzegła złociste włosy i żółty sweter, nawet błysk
zębów, kiedy Dean się
uśmiechnął - lecz nic ponadto.
- Pa - odezwał się stłumionym głosem.
- Gdybyś potrzebował pomocy... no wiesz, przy odcumowaniu i w ogóle, to mogę zaraz
wrócić -
powiedziała Ruby.
Nie odpowiedział od razu. Żałowała, że nie widzi jego twarzy.
- Pomoc zawsze się przyda.
Poczuła gorącą falę ulgi. Wzięła matkę pod rękę, razem wspięły się na skarpę,
przecięły trawnik. Przy
drzwiach domu mama się uśmiechnęła.
- Idź już. Wiesz...
Ruby wzięta z bujaka koc i zarzuciła na ramiona; noc była chłodna.
- Co?
- On cię kocha.
- To byłby istny cud. Już bardziej nie mogłam dać mu w kość. Mama uśmiechnęła się
szeroko.
- Każda miłość jest cudem. No, biegnij do niego. Nie bój się. I postaraj się ukryć
swój wredny charakterek.
Ruby mimo woli parsknęła śmiechem.
- Dzięki, mamo.
Gdy maszerowała przez ogród, rozwiały się chmury i odsłoniły księżyc niemal w
pełni. Rozświetlił niebo,
skąpał wszystko w niesamowitej błękitnej poświacie.
Na skraju skarpy Ruby przystanęła, mocniej otuliła się kocem. Wiedziała, co musi
zrobić, lecz nadal
brakowało jej odwagi. Obawiała się, że dorastanie trwało zbyt długo i że straciła
swoją szansę.
Dean stał na końcu pomostu, tyłem do niej. Zbiegła ścieżką i bezszelestnie weszła
na keję. Jej kroków nie
dało się odróżnić od zwyczajnego skrzypienia starych desek.
- Pamiętam, jak stąd skakaliśmy w czasie przypływu - powiedziała cicho. - Tylko
miejscowe dzieciaki
pływały w tej wodzie.
Okręcił się na pięcie.
Ruby podeszła bliżej.
Bała się odezwać. Pragnęła jedynie go objąć i całować, aż będzie niezdolna myśleć,
ruszać się, pamiętać o
niczym, co ich dzieliło. Tego jednak nie mogła zrobić. Chociaż raz musiała postąpić
właściwie. Była winna
Deanowi tych parę prostych słów; nie wolno się poddawać lękowi.
Teraz już nie miała odwrotu.
Cisza między nimi wisiała ciężka, niebezpieczna. Słychać było tylko fale uderzające
o słupy pomostu.
Jednym krokiem Ruby pokonała ostatni skrawek przestrzeni, który ich rozdzielał,
wzięła Deana za rękę,
pogładziła jego palce. Później z wolna cofnęła dłoń.
- Pamiętam nasz pierwszy pocałunek. Zakręciło mi się w głowie, dech mi zaparło.
Cieszyłam się, że
siedzimy, bo inaczej bym się przewróciła. Ale i tak mnie poraziło, prawda?
Zakochałam się w swoim
najlepszym przyjacielu. Kiedy większość dzieciaków kombinowała, jak się wymknąć z
domu w sobotni
wieczór, my dwoje marzyliśmy o naszym ślubie... o dzieciach, które pewnego dnia
będziemy mieć. - Z
trudem przełknęła ślinę i się uśmiechnęła. - Mając piętnaście lat, mówiłeś, że
zamieszkamy w apartamencie
przy Central Parku, a miesiąc miodowy spędzimy w Paryżu. Mając siedem lat,
obiecywałeś, że sprawimy
sobie łódź wielką jak prom, z wanną w kajucie kapitańskiej, i że na naszym ślubie
będzie śpiewał Elvis. -
Znów postała mu uśmiech. - Marzenia dzieci bawiących się w dorosłych. Trzeba było
się ocknąć, kiedy
Elvis umarł.
Dean na moment zamknął oczy. Tylko tyle. Może dawne marzenia sprawiały mu ból.
- Tak - rzucił beznamiętnie. - Byliśmy parą smarkaczy.
- Próbowałam zapomnieć to, co mówiłeś, ale przede wszystkim starałam się zapomnieć
twoje pocałunki.
Powtarzałam sobie, że to tylko zadurzenie... że dorosnę, pójdę dalej przez życie i
kiedyś znów będę się czuła
tak jak przy tobie. Ale tak się nie stało. - W swoim głosie słyszała szorstką,
rozpaczliwą nutę nadziei i
wiedziała, że Dean też to słyszy. Teraz całkiem się odsłoniła, była zupełnie
bezbronna.
- Nigdy potem się nie zakochałaś?
- Jak? Musiałabym się odkochać za tym pierwszym razem.
- Powiedz to.
Podeszła jeszcze bliżej i uniosła twarz.
117
- Kocham cię, Dean.
Przez chwilę nie zrobił nic, tylko na nią patrzył. A później wziął ją w ramiona i
pocałował tak, jak zawsze
o tym marzyła. I nagle zapragnęła czegoś więcej...
Szarpnęła jego podkoszulek, ściągnęła przez głowę, błądziła palcami w szorstkich
włosach na piersi Deana.
Dotykała go wszędzie, sunęła rękoma po twardych barkach, w dół pleców, pod
bielizną.
Dean zerwał z niej koc, rzucił pod nogi. Z jękiem wsunął dłonie pod bluzkę Ruby,
zdjął ją i upuścił. Ruby
tymczasem zmagała się z guzikami przy jego szortach.
Całując się i obejmując, uklękli nadzy na kocu, wygładzili go, upadli obok siebie,
śmiejąc się z własnej
niezręczności.
Ruby usłyszała szelest rozdzieranego papieru. Zamrugała, otumaniona pożądaniem. W
następnej chwili
zobaczyła, jak Dean rozrywa małe foliowe opakowanie.
Nie wierzyła własnym oczom.
- Zaplanowałeś to?
Odpowiedział krzywym, chłopięcym uśmieszkiem.
- Powiedzmy, że się o to modliłem.
I znowu się roześmiał, pocałował ją, tak że nie mogła o niczym myśleć. Ciało jej
płonęło. Ręce Deana były
wszędzie - na piersiach, między nogami - głaskały, pieściły, ściskały. Tropem
magicznych palców podążały
jego wargi, a gdy przywarły do sutka, Ruby poddała się miłości jak nigdy przedtem.
Nawet nie próbowała
zapanować nad własnym ciałem, aż dotarła na piekącą krawędź cierpienia. Nie
potrafiła już tego znieść.
Wszystko ją bolało, pragnęło...
- Proszę cię - wy jęczała pod jego dotykiem - już... Przekręcił się na plecy,
pociągnął Ruby na siebie i
wszedł w nią mocnym pchnięciem. Trzymając ją za pupę, przyciskając do swoich
bioder, uczył własnego
rytmu. Odrzuciła głowę do tyłu i zamknęła oczy. Dean się uniósł, chwycił jej sutek
w usta. Krzyknęła.
Wyzwolenie było gwałtowne, rozdzierające, jakby się rozpadała na kawałki.
- O Boże! - wydyszała, czując, że on również kończy. Opadła na jego ciało, wtuliła
twarz w spoconą pierś.
Trzymał ją mocno, jakby się obawiał, że Ruby ucieknie, głaskał ją po wilgotnych
plecach.
- O mój Boże - szepnęła, wreszcie się z niego ześlizgując. Leżała u boku Deana, z
nogą na jego udach.
- Trzeba to było zrobić dawno temu.
- Wtedy nie byłoby tak cudownie. - Westchnęła, położyła się na wznak, zapatrzyła w
niebo, w światło
księżyca.
Jakie to proste! Między nimi zawsze tak się działo. Lekki dotyk, muśnięcie skóry o
skórę i Ruby
odnajdywała spokój, którego nie mogłaby zaznać nigdzie indziej. Przekręciła się na
bok i spojrzała na
Deana.
- Zamieszkajmy razem.
Popatrzył na nią dziwnie.
- W Hollywariatkowie?
- Nie, skąd - odparła odruchowo, bez chwili zastanowienia. Mówiła jednak szczerą
prawdę. Nie chciała już
tam mieszkać. - Mogłabym żyć w San Francisco.
Dean się roześmiał.
- Nie, dziękuję. - Dotknął jej włosów. - Ruby, tamto życie mamy już za sobą. Nie
wiem jak ty, ale ja nie
zamierzam wracać do przeszłości. Chcę zacząć wszystko od nowa. I nie będziemy razem
mieszkać.
- Aha. - Usiłowała przybrać niedbały ton, jakby Dean przed chwilą nie zdeptał jej
serca.
- Bierzemy ślub, Ruby Elizabeth. Dość wykrętów, ucieczek, straconego czasu.
Bierzemy ślub. Głosuję za
tym, żebyśmy się przeprowadzili tutaj i zobaczyli, co zrobić z resztą życia. Ja się
zajmę fotografią, zawsze
tego chciałem. A co najważniejsze - obiecamy sobie, że zestarzejemy się razem. I
tak się stanie. Będziemy
siedzieć na własnym ganku, aż stracimy wzrok i wyłysiejemy, a ja zapomnę, jak się
nazywam. Ostatnie, co
poczujesz na tym świecie, to mój pocałunek na dobranoc.
- Będziemy mieli dzieci - powiedziała, marząc o tym po raz pierwszy.
- Co najmniej dwoje, tak żeby każde miało najlepszego przyjaciela.
- A nasz syn... Damy mu na imię Eric.
Ruby najchętniej przespałaby na kei całą noc, wtulona w objęcia Deana i w stary
koc, Dean jednak chciał
już wracać do Erica, więc się pocałowali - i całowali, i całowali - na pożegnanie.
Pomogła odcumować łódź i weszła na skarpę, żeby popatrzeć, jak on odpływa. Białe
powierzchnie jachtu
lśniły w księżycowej poświacie, która wszystko dookoła malowała srebrem i błękitem.
Dean włączył silnik,
łódź odbiła od brzegu. Nocną ciszę zmąciło terkotanie motoru.
Z minuty na minutę zanikały wszelkie barwy. Najpierw poczerniał czubek masztu, za
nim cała reszta. W
118
ostatnim promieniu księżyca uniosła się ciemna ręka, pomachała na do widzenia. Dean
nie mógł dostrzec
Ruby, lecz wiedział, że ona wciąż tam stoi i odprowadza go wzrokiem.
Zawsze tak robiła.
Stała na szczycie skarpy, dopóki jacht nie zniknął na falującym, posrebrzonym
morzu, dopiero wtedy się
odwróciła i powędrowała do domu.
W kuchni paliło się światło, drzwi do pokoju mamy były zamknięte.
Ruby podeszła - a właściwie podbiegła w podskokach - do tych zamkniętych drzwi. Bez
wątpienia mama
chciałaby, żeby ją obudzić. W końcu nie co dzień córce ktoś się oświadcza.
Akurat gdy miała zapukać, zadzwonił telefon.
Zawróciła do kuchni, odebrała po drugim dzwonku, prosząc w duchu, żeby to nie
chodziło o Erica.
- Halo?
- Ruby, gdzie ty się, do ciężkiej cholery, włóczysz? Całą noc wydzwaniam. I co to
za dziura zabita
dechami, że nie macie automatycznej sekretarki?
Natychmiast się uspokoiła.
- Val? - Zerknęła na ścienny zegar. Była pierwsza w nocy. - Możemy przełożyć tę
dyskusję na rano?
Doleciał ją niewyraźny głos.
- Tak, złotko, jeszcze jedno martini... trzy oliwki. Przepraszam, Ruby. A tak w
ogóle, co to za bzdety o tym
twoim artykule? Powiedz mi, że Maudeen się przesłyszała.
- Ach, to! Nie złożę artykułu, i tyle.
- I tyle. I tyle? Słuchaj, królewno, tu nie idzie o jakieś marne kolorowe pisemko.
To magazyn „Cache”.
Zarezerwowali miejsce w numerze, wydrukowali okładkę... z twoim zdjęciem, nawiasem
mówiąc... puścili
historyjkę w obieg. - Przerwał. Było słychać, jak wydmuchuje do słuchawki dym z
papierosa. - A dzięki
mnie zainteresowali się tobą ludzie z sieci. NBC chce pogadać o pilocie serialu.
- O pilocie? Mojego własnego sitcomu? - Ruby zawirowało w głowie. Jej niedosiężne
marzenie, odkąd
pamiętała. Każdy w tym zawodzie marzył o własnym, autorskim programie.
- Zgadza się, twojego sitcomu. Więc przestań się opieprzać. Artykuł ma być na
jutro. Wczoraj wysłałem ci
FedExem bilet na samolot. Pewnie już leży pod drzwiami. W poniedziałek rano
występujesz u Sary Purcell.
- Val, ja nie mogę. - Zamknęła oczy. W tym momencie wyraźnie poczuła na czole
ciepłą dłoń matki, jej
czuły dotyk. Wpadła w popłoch.
Val zaczerpnął tchu, z wolna wypuścił powietrze. -
- Chryste! Zawsze byłaś upierdliwa, ale ja tym ludziom przyrzekłem, że się
zachowasz jak profesjonalistka.
Dałem im słowo.
- Jestem profesjonalistką. - Nawet w jej własnych uszach zabrzmiało to niepewnie.
Bojaźliwie.
- Profesjonaliści nie przyjmują pieniędzy od gigantów prasowych i nie zrywają potem
umowy. Możesz
zwrócić kasę?
Ruby aż się wzdrygnęła na myśl o porsche na parkingu, o markowej sukience w szafie,
o pożyczce dla taty.
- Gdyby mi dali trochę czasu... Powiedzmy: ze dwadzieścia lat.
- Nie tak to działa. Jedyny sposób, żeby się wyplątać z tego układu, to zwrócić
forsę, i to pod warunkiem,
że tamci się zgodzą. A gwarantuję, laleczko, że się nie zgodzą.
- To znaczy mogą mnie zmusić...
Val się roześmiał.
- Gdzieś ty dotąd żyła, na jakimś zadupiu? To jest wielki biznes. Nie możesz tak po
prostu zmienić zdania.
Artykuł już napisany?
Nienawidziła własnej słabości.
- Tak.
- No więc w czym rzecz?
Ruby chciało się płakać.
- Lubię ją. - Przełknęła z wysiłkiem. - Nie! Kocham.
Val milczał przez chwilę.
- Przykro mi, Ruby.
Jego troskę trudniej było znieść niż jego wrzaski.
- Mnie też - odparła tępo.
- Więc przylecisz? Bertram cię odbierze z lotniska. W oszołomieniu odłożyła
słuchawkę. Wyszła na
werandę, tam znalazła kopertę FedExu. W środku był bilet pierwszej klasy i krótki
plan zajęć. Po nagraniu u
Sary Purcell mieli świętować w „Spago”... Tydzień temu czułaby miły dreszczyk
emocji. Jak otępiała minęła
drzwi matki. W ostatniej chwili się
zatrzymała, czubkami palców dotknęła drewna.
119
- Przepraszam - szepnęła. Wiedziała jednak, że to małe słowo nie wystarczy. Żadną
miarą nie wystarczy.
Z westchnieniem odwróciła się i poszła na górę. Padła na łóżko, usiłowała zasnąć,
lecz oczy same jej się
otwierały. W końcu zapaliła światło i sięgnęła po notatnik.
Przed chwilą rosmawiatam z moim agentem.
Jak widać, ten się śmieje, kto się śmieje ostatni. Nie mogę zerwać umowy. Muszę
złożyć artykuł, bo inaczej
jakiś korporacyjny wazniak urządzi mi krwawą łaźnię w sądzie.
Stracę własną matkę, kobietę, na którą czekałam i za którą tęskniłam przez cale
życie, którą na przemian
ubóstwiałam i oczerniałam. Zniknie szansa na taką czy inną wspólną przyszłość. I
tym razem to będzie
wyłącznie moja wina. Cały świat ujrzy bankructwo mojej duszy.
Nareszcie zrozumiałam, ze życie składa się nie z wielkich chwil i nagłych objawień,
lecz z kawałeczków
czasu, niektórych tak drobnych, ze mijają niezauważone.
Teraz to wszystko widzę... zbyt późno.
W poniedziałek wystąpię w programie Sary Purcell, a później to, co widzę, będzie
miało znaczenie tylko
dla mnie. Moją matkę przestanie to obchodzić.
Jedno chcę powiedzieć - dla porządku, choć wiem, ze już za późno i ze cena jest
zbyt wysoka - kocham
swoją matkę.
Kocham swoją matkę.
Ruby upuściła długopis. Potoczył się po kołdrze, spadł z łóżka, stuknął cicho o
podłogę.
Za wiele tego było, i to w dniu, gdy nareszcie uwierzyła w szczęśliwą przyszłość.
Nie mogła już dłużej
pisać, nie mogła myśleć.
- Kocham cię, mamo - wyszeptała, spoglądając na pajęczynę pęknięć na suficie.
24
Nora siedziała przy kuchennym stole, czytała gazetę sprzed piętnastu lat, którą
znalazła w schowku, i
popijała wystygłą kawę. Na pierwszej stronie gazety pełen oburzenia reportaż
donosił, że urzędnicy stanu
Washington postanowili za pomocą podwodnych detonacji odstraszać foki przy Ballard
Locks. Foki
przetrzebiały tam ławice łososi i troci. Obok był drugi, krótszy artykuł, wraz z
fotografią. Pies prezydenta
Reagana przeszedł operację usunięcia migdałków.
Nora czekała na Ruby. Zamierzała też na nią poczekać ubiegłej nocy, ale o wpół do
pierwszej dała za
wygraną. To na pewno dobry znak, że córka nie wróciła wcześnie.
W każdym razie Nora tak sobie mówiła.
Akurat gdy miała odwrócić stronę gazety, zadzwonił telefon. Zostawiwszy kule oparte
o ścianę, podeszła
do aparatu i podniosła słuchawkę.
- Halo?
- To ja. Dee.
Zgarbiła się i oparła o zimną, chropowatą bryłę lodówki.
- Cześć, Dee. Jakie to świetne wieści masz dziś dla mnie?
- Raczej się nie ucieszysz.
- A to ci niespodzianka!
- Właśnie rozmawiałam z Tomem Adamsem. Zadzwonił do mnie. W niedzielę! Mam ci
przekazać, że jeśli
do środy rano nie zobaczy na swoim biurku twojego, cytuję, zafajdanego materiału,
to cię poda do sądu o
dziesięć milionów dolarów. Dokumenty są już przygotowane, teraz ci daje ostatnią
szansę. - Dee
odkaszlnęła. - Mówił, że pozwie każdego, z kim pracowałaś. Nie wyłączając mnie.
- Tego nie może zrobić - oświadczyła Nora, chociaż, rzecz jasna, nie mogłaby za to
ręczyć.
- Na pewno? - W głosie Dee dźwięczał lęk.
- Sama pogadam z Tomem - ucięła Nora, zamykając temat.
- Dzięki Bogu.
- Co jeszcze słychać? Szum trochę ucichł?
- Nie. - Trzeba to przyznać, Dee była wyraźnie zmartwiona. - Wczoraj wieczorem
twoja gosposia wystąpiła
w programie Larry’ego Kinga. Mówiła o tobie... straszne rzeczy.
- Adele? Mówiła o mnie źle?
- A niejaka Barb Heinneman twierdziła, że zamówiłaś u niej drogie okno witrażowe,
za które nigdy nie
zapłaciłaś. Twoja fryzjerka, Carla, skarżyła się, że dajesz marne napiwki.
- Na litość boską, co to ma...
120
- W „Tattlerze” napisali, że ten facet ze zdjęć nie był twoją pierwszą... przygodą.
Podobno żyłaś w
„otwartym” związku i oboje z mężem sypialiście z kim popadnie. A czasami... - Dee
zniżyła głos do
konspiracyjnego szeptu. - To się odbywało w grupie. Jak w tym filmie Oczy szeroko
zamknięte.
Przynajmniej tak napisali.
Norze kręciło się w głowie. Doprawdy, po części chciało jej się śmiać, tak
absurdalne były oskarżenia.
Oczy szeroko zamknięte? Seks grupowy? Po raz pierwszy, odkąd wybuchł cały skandal,
zaczęła w niej
wzbierać złość. Owszem, popełniała błędy - wielkie, okropne błędy - ale coś
takiego...
Na coś takiego nie zasłużyła. Nie zje tej żaby, co to, to nie. Ci ludzie próbowali
z niej zrobić dziwkę.
- To wszystko? A może jeszcze jestem w ciąży z kosmitą?
Dee zaśmiała się nerwowo.
- Prawie wszystko. Oprócz...
- Tak? - Nora przeciągnęła to słowo, jak gdyby miało co najmniej trzy sylaby.
- Liz Smith w swoim felietonie napomknęła... wiesz, w tym jej ulubionym plotkarskim
stylu... że ktoś pisze
o tobie tak zwaną całą prawdę. Coś paskudnego.
- Trudno się dziwić.
- Podobno to ktoś z twoich bliskich.
Nora westchnęła. Nie była zaskoczona. Spodziewała się czegoś takiego, lecz mimo
wszystko zrobiło jej się
przykro.
- Rozumiem.
- Twoja gosposia opowiadała, że drzesz mandaty za złe parkowanie, a wezwania na
kolegium po prostu
wyrzucasz. Ktoś z rady miejskiej oświadczył, że wszczynają w tej sprawie
dochodzenie. Miarka się
przebrała.
- Do widzenia, Dee - powiedziała Nora, nie słysząc nawet, czy jej asystentka dalej
ciągnie wątek. Odłożyła
słuchawkę, po czym otwarła kredens.
Wciąż tam były: tanie, żółte, fajansowe talerze, które kupiła na wyprzedaży wieki
temu. Wzięła jeden,
zważyła w dłoni. Zawahała się. Po co robić bałagan...
„Wszczynają dochodzenie”.
Zamachnęła się i rzuciła talerzem. Przeleciał przez kuchnię, rąbnął w ścianę,
roztrzaskał się na kawałki.
„Oczy szeroko zamknięte. Seks grupowy”.
Rzuciła drugim talerzem. Rozbił się z miłym dla ucha trzaskiem.
„Otwarty związek. Marne napiwki”.
Pofrunął następny talerz.
Teraz już wszędzie leżały skorupy. Na ścianach porobiły się odpryski, zadrapania na
farbie. Nora ciężko
dyszała. I uśmiechała się.
Szkoda, że z tym zwlekała tyle lat. To naprawdę pomagało. Sięgnęła po kolejny
talerz.
„Pozew o dziesięć milionów dolarów”.
I z uśmiechem cisnęła nim przez kuchnię.
W tym momencie wpadła pędem Ruby.
- Co jest, do...
Uchyliła się i zasłoniła twarz. Talerz minął ją o włos i uderzył o ścianę. Gdy już
odłamki zasłały podłogę,
Ruby niepewnie uniosła wzrok.
- O rany, mamo! Jeśli ci się nie podoba ten serwis, to kup sobie nowy.
Nora osunęła się na twardą, zimną podłogę. Śmiała się, aż z oczu pociekły jej łzy.
A wtedy wybuchnęła
płaczem.
Ukryła twarz w dłoniach, ze wstydu, że córka ją widzi w takim stanie; nie mogła się
jednak opanować.
Tego było już za wiele: chory Eric, jej kariera, jej zszargana reputacja.
Czuła się samotnie i staro. Jak kobieta, która wszystko w życiu oddała za
upragniony złoty pieniążek, lecz
rzęsisty deszcz spłukał złoto i w ręku został jej zwykły kawałek miedzi.
Spojrzała na Ruby, dostrzegła córkę przez zasłonę łez.
- Mamo? - Ruby uklękła przed nią. - Dobrze się czujesz?
- A wyglądam dobrze?
- Mniej więcej tak jak Courtney Love po koncercie, a przed operacją plastyczną. -
Odgarnęła Norze z oczu
wilgotny kosmyk włosów. - Co się stało?
- Jedna kobieta pozywa mnie do sądu za oszustwo. A ktoś z moich bliskich,
najprawdopodobniej ktoś z
przyjaciół, pisze paskudny demaskatorski tekst o moim życiu. Aha, i nie zdziw się,
kiedy usłyszysz, że oboje
z twoim ojcem uprawialiśmy seks grupowy. - Próbowała się uśmiechnąć, z miernym
skutkiem. - Ale nic się
nie martw, dam sobie radę. Bywało gorzej. To zwykły napad złości pani w średnim
wieku. Liczy się tylko to,
121
że cię kocham.
Ruby gwałtownie się cofnęła, ręka opadła jej na kolano.
- A niech to... - wyszeptała.
Nora niezgrabnie podniosła się na nogi i pokuśtykała do stołu. Opadła na krzesło,
na drugim położyła nogę
w gipsie.
Przyglądając się córce, wciąż klęczącej na podłodze ze spuszczoną głową. Nora
pomyślała, że nie ma ciszy
bardziej okrutnej i pustej niż ta, która zapada po prostym wyznaniu: „kocham cię”.
Przez całe dzieciństwo czekała, aby usłyszeć te słowa od ojca, później czekała całą
wieczność, żeby je
wypowiedział mąż.
Teraz, wedle wszelkich oznak, znowu musiała czekać. A sądziła, że tak jej się
dobrze układa z Ruby...
- Napijesz się kawy? - spytała, odsuwając gazetę. Mówiła spokojnie, obojętnie,
jakby co dzień tak siedziały
razem wśród strzaskanych fajansowych skorup.
Ruby popatrzyła na nią.
- Przestań.
Nora spostrzegła, że córka płacze. Zdumiała się.
- Co ci jest, Rube?
- Nie udawaj, że tego nie powiedziałaś. Proszę cię.
Nie miała pojęcia, jak zareagować. Ruby wstała, odwróciła się i poszła na górę.
Nora słyszała każdy krok na schodach. Oddech jej się rwał. Co tu się właściwie
stało?
Znów rozległy się kroki. Ruby wracała. Weszła do kuchni, w jednej ręce niosąc
walizkę, w drugiej
notatnik.
Nora poderwała dłoń do ust.
- Przepraszam. Myślałam, że teraz już mogę ci to mówić.
Ruby upuściła swój bagaż. Walizka huknęła o podłogę, aż się zatrzęsły szyby w
oknach.
- Skarbie... - To czułe słowo wypłynęło na fali tęsknoty i żalu.
- Zapomnieć, przebaczyć... tu w ogóle nie o to chodzi - wykrztusiła Ruby. W jej
ciemnych oczach wezbrały
łzy i spłynęły po policzkach. - Tak długo trwało, zanim to pojęłam. A teraz jest za
późno.
Nora zmarszczyła brwi.
- Nie rozumiem.
- Kocham cię.
Słowa zabrzmiały tak cicho, że w pierwszej chwili nie była pewna, czy ich sobie nie
wyobraziła, nie
przywołała z własnej podświadomości, nadając im postać dźwięków.
- Kochasz mnie? - odważyła się szepnąć. Ruby leciutko chwiała się na nogach.
- Postaraj się o tym pamiętać, dobrze?
- Nigdy bym nie...
Na stół upadł plik żółtych kartek.
- Całą noc to dla ciebie przepisywałam. Nora ledwie zerknęła na stosik papieru,
wpatrzona w córkę.
- Co to?
Ruby się wycofała, stanęła przy walizce.
- Przeczytaj - powiedziała bezbarwnym tonem. Z lekkim wzruszeniem ramion Nora
pochyliła się nad
stołem.
- Przydałyby mi się okulary...
Mrużąc oczy, spojrzała na pierwszą kartkę.
Aby wyjawić całą prawdę, muszę przyznać, ze zapłacono mi za napisanie tego
artykułu. Zapłacono
sowicie, jak to się i mówi w restauracjach, w których kogoś takiego jak ja nie stać
nawet na sałatkę. Dzięki
temu honorarium mogłam wymienić swojego zdezelowanego volkswagena garbusa na nieco
mniej
zdezelowane porsche.
Przyznaję również, ze nie lubię mojej matki. Nie, to nieprawda. Nie lubię tego
bezczelnego smarkacza,
który pracuje na nocną zmianę w wypożyczalni kaset wideo koło mojego domu.
Nienawidzę swojej matki.
Nora gwałtownie uniosła głowę. Teraz Ruby szlochała, aż zaróżowiły jej się policzki
i drżały ramiona.
- To artykuł do m-magazynu „Cache”. Nora westchnęła urywanie. Wiedziała, że z jej
oczu można
wyczytać wszystko: piekące poczucie zdrady, bolesny smutek - i gniew.
- Jak mogłaś?
Ruby zakryła ręką usta, złapała walizkę i wybiegła z domu.
122
Jakby z ogromnej, niepokonanej odległości Nora usłyszała warkot ruszającego
samochodu i chrzęst opon
na żwirze.
A potem zapadła cisza.
Nora usiłowała nie patrzeć na żółty papier, na granatowe litery maszerujące w
równych rządkach, nie
potrafiła jednak się powstrzymać. Potworne, nienawistne słowa same rzucały się w
oczy.
Nienawidzę swojej matki.
Głęboko zaczerpnęła tchu i spuściła wzrok. Ręce jej drżały, gdy sięgnęła po
notatki.
Nasza historia zaczyna się mniej więcej dziesięć lat temu, w miejscu, które
niewielu z was zna: na wyspach
San Juan w stanie Washington.
Zaledwie po kilku zdaniach Nora wybuchnęła płaczem.
Ruby dojechała do końca podjazdu i nacisnęła hamulec.
Znowu uciekała, lecz przed tą sprawą nie miała gdzie się schować, tego jednego nie
dało się ominąć
bokiem, trzeba było iść na wprost. Zachowała się okropnie, samolubnie. Była coś
winna matce, nie mogła jej
tak zostawić w pustym domu.
Włączyła wsteczny bieg i cofnęła samochód. Wysiadła, powędrowała ścieżką przez
wonny ogród, aż
dotarła nad skarpę. Najchętniej usiadłaby na swojej ulubionej skale, ale matka nie
zdoła tam dojść o kulach.
Chciała, żeby mama ją spostrzegła. Kiedy skończy czytać artykuł, na pewno wyjdzie
na werandę, tam
najbardziej lubiła przesiadywać. I wówczas zobaczy córkę.
Usiadła na trawie. Był piękny letni dzień. Wyspy tworzyły bezkresną mozaikę barw -
lazurowe niebo, ląd
zielony od lasów, falujące srebrzyste morze.
Położyła się i zamknęła oczy. Wokół rozkosznie pachniało trawą i solą, to był
zapach dzieciństwa.
Wiedziała, że ten dzień zapamięta do końca życia i zapewne przywoła w najmniej
spodziewanych
chwilach: zmywając naczynia po kolacji, z rękoma po łokcie w mydlinach; pod
prysznicem, spowita słodką
cytrusową wonią ulubionego szamponu matki; tuląc dzieci, które oby kiedyś miała.
Wtedy wspomni ów
dzień i wszystko, co do niego doprowadziło. Oto prawdziwy początek dorosłego życia.
Cokolwiek później
wyrośnie, to na gruncie stów, które padną tu i teraz.
Czy kiedykolwiek uwolni się od wstydu, czy też będzie go w sobie nosić zawsze, tak
jak przedtem brzemię
złości?
Od tej pory to Ruby będzie z daleka wysyłać prezenty, zostawiać wiadomości
maszynom, czekać, wiecznie
czekać na odpowiedź...
- Hej, Ruby!
Otworzyła oczy i ujrzała matkę stojącą tuż obok, wspartą na kulach. Jej
kasztanowate włosy w słońcu
otaczały głowę świetlistą aureolą.
Ruby poderwała się jak oparzona.
- Mamo - szepnęła. Nie zdołała nic więcej wykrztusić przez ściśnięte gardło.
- Cieszę się, że wróciłaś. Zresztą na wyspie tak łatwo przede mną nie uciekniesz.
Odrzuciła kule, powoli uklękła, wreszcie osunęła się bokiem na trawę. Położyła
artykuł na kolanach i wbiła
wzrok w kartki. Ich zagięte rogi trzepotały na lekkim wietrze.
- Przeczytałam każde słowo, które o mnie napisałaś, i muszę przyznać, że o mato mi
serce nie pękło,
Ruby najchętniej zwinęłaby się w kłębek i umarła. Tak daleko obydwie zaszły tym
krętym, wspólnym
szlakiem między wczoraj a dziś; myśl, co utraciła przez swój egoizm, sprawiała Ruby
nieznośny ból. Gdyby
nie ten artykuł, teraz ze śmiechem opowiadałaby matce o zeszłej nocy. Może
rozmawiałyby o niepoważnych
babskich sprawach, takich jak ślubne obrączki, druhny i wiązanki kwiatów.
- Tak mi wstyd - powiedziała. - Wiedziałam, że sprawię ci ból. Na początku właśnie
tego chciałam.
- A teraz?
- Wszystko bym dała, żeby to cofnąć. Nora uśmiechnęła się ze smutkiem.
- Prawda zawsze boli. To prawo natury, tak jak grawitacja. - Zerknęła na cieśninę.
- Czytając twój artykuł,
zobaczyłam siebie. Niby nic, ale przecież całe życie uciekałam przed samą sobą,
przed własną przeszłością.
Nikomu nie zaufałam na tyle, żeby się przed nim odsłonić. Kiedy zaczęłam prowadzić
kącik porad,
wiedziałam, że mnie ludzie nie polubią, więc wymyśliłam taką Norę Bridge, jakiej
można ufać i jaką można
szanować. A potem starałam się dopasować do tego wizerunku. Tylko jak? Moje błędy,
moje prawdziwe
„ja” sprawiły, że ciągle patrzyłam na siebie z boku. - Spojrzała na córkę. - Ale do
ciebie miałam zaufanie.
Ruby zacisnęła powieki.
- Wiem.
- I tu się nie pomyliłam. Zrozumiałam to, kiedy skończyłam czytać artykuł. Ty
słuchałaś, pisałaś, a na
koniec odkryłaś prawdę o mnie. Od dziewczynki, która się chowała pod schodami, do
kobiety, która
123
ukrywała się w szpitalu psychiatrycznym, a później za mikrofonem. - Uśmiechnęła
się. - Do tej kobiety,
która teraz już się nie ukrywa. Dzięki tobie ujrzałam samą siebie.
- Zdradziłam wszystkie twoje sekrety, ale nie opublikuję artykułu. Tego ci nie
zrobię.
- Ależ wręcz przeciwnie!
Ruby się nie zdziwiła, że matka jej nie wierzy.
- Obiecuję ci. Ten artykuł nigdy się nie ukaże.
Nora się pochyliła, chwyciła dłonie córki, ścisnęła.
- Ale ja chcę, żeby się ukazał. To wspaniały, przekonujący portret nas obu, tego,
kim jesteśmy i kim
możemy być. Twój tekst pokazuje, jak miłość może pobłądzić, ale też wrócić do
źródeł, jeśli się w nią
wierzy. To, co napisałaś... to nie zdrada, Ruby. Może od zdrady się zaczęło, ale
czemu nie? Musiałyśmy
przejść długą, bardzo długą drogę. A na jej końcu zobaczyłam, jak bardzo mnie
kochasz.
Ruby przełknęła z trudem.
- Naprawdę cię kocham, mamo. I tak mi przykro...
- Psst, wystarczy. Jesteśmy rodziną. Od czasu do czasu urazimy nawzajem swoje
uczucia. Tak musi być. -
Oczy Nory lśniły od tez. - A teraz wrócimy do domu i zadzwonimy do twojego agenta.
Wystąpię razem z
tobą u Sary Purcell.
- Nie ma mowy. Pożrą cię żywcem.
- Niech spróbują. Moja córka doda mi sił. Nie zdołają mnie skrzywdzić. A poza tym
mam wielką ochotę
też im dokopać.
Ruby wpatrywała się w matkę z podziwem. Po raz kolejny na jej oczach Nora się
przeobraziła w zupełnie
inną kobietę.
- Jesteś niesamowita.
Nora wybuchnęła śmiechem.
- Długo trwało, zanim to zauważyłaś.
25
Miałam swoje piętnaście minut sławy i, o dziwo, gdy minął ten kwadrans, nadal byłam
sławna. Razem z
mamą najwyraźniej stałyśmy się symbolem, że świat mimo wszystko nie zszedł na psy.
I słusznie, jeśli się nad
tym zastanowić. Żyjemy w takich czasach, kiedy wieczorne wiadomości bombardują nas
samymi ponurymi
doniesieniami.
To smutne, ale nic nas już nie zaskakuje. Siedzimy w pokoju na pluszowej kanapie,
na którą, po dziesięciu
latach obrastania w piórka, nareszcie nas stać, i tylko potrząsamy głowami. Czasem
w przypływie śmiałości
wyłączamy telewizor albo zmieniamy kanał. Rzadko natomiast pytamy: dlaczego. Kto
decyduje, ze
morderstwo to ciekawszy temat niż krzepiąca historia starszej pani, która rozwozi
ciepłe posiłki chorym na
AIDS?
Jest o co kruszyć kopie. Przekonałam się na własnej skórze, że sława to nie utopia,
którą sobie
wyobrażałam, i teraz inaczej postrzegam świat wokół mnie. Sławni ludzie mają więcej
pieniędzy, a mniej
swobody; mają większy wybór kosztem szczerości. Wszystko tutaj jest na sprzedaż.
Jeżeli pozwolimy mediom
wybierać naszych bohaterów, to przepadliśmy z kretesem.
Zarówno mama, jak i ja odkryłyśmy, że nie żyjemy w próżni. Ludzie pragną dobrych
wieści tak samo jak
złych i ogromnie im się spodobała historia mojej pokuty. Dziewczyna nienawidzi
matki... dziewczyna uczy
się kochać matkę... i rezygnuje z kariery, żeby nie złamać matce serca.
Szaleli z zachwytu. Zachwycali się mną.
A przede wszystkim zachwyciła ich moja mama. Wysłuchali dziejów jej życia,
opisanych niczym w
powieści, i bili jej brawo za hart ducha. Stała się kimś więcej niż tylko sławną
personą; stała się jedną z
nich. Zwyczajną kobietą - lecz, o dziwo, dzięki temu zyskała jeszcze większy
rozgłos i sympatię.
Teraz słucham jej w radiu, słyszę jej odpowiedzi. Czasami ktoś ze złością oskarża
ją o hipokryzję, wytyka,
że porzuciła własne dzieci.
Dawna Nora Bridge najpewniej by się załamała po takiej osobistej i celnej napaści.
Dzisiaj już nie. Dziś
słucha i przyznaje rację, a później mówi, że każdemu wolno popełniać błędy i że
rodzina potrafi sprawić
prawdziwy cud. Nora Bridge ma nadzieję, że jej błędne decyzje będą dla innych
przestrogą. I tak rzuca na
ludzi urok, jak to ona jedna potrafi; pod koniec audycji słuchacze sięgają po
chusteczki i myślą, jak się
pojednać z własną rodziną. Ci mądrzy łapią za telefon.
Nic nie zastąpi rozmowy z tymi, których kochamy. Myślenie o nich, marzenia, żal, że
coś się nie układa - to
dopiero początek. Ktoś jednak musi zrobić pierwszy krok.
To jedno z moich odkryć tego lata, choć nie najważniejsze. Nie tylko to zachowam w
sercu i przekażę
124
własnej córce, kiedy nadejdzie pora. Prawdy, które mi się objawiły na Wyspie Lata,
tak łatwo było dostrzec,
dosłownie leżały tu, w trawie. Wystarczyło otworzyć oczy.
Matkę i córkę łączy nierozerwalna więź. Jestem krwią z krwi mojej matki, kością z
kości - stąd czerpię
swoją siłę. Nasze serca biją w jednym rytmie.
Teraz nie umiem sobie wyobrazić życia bez niej.
Wiem, jak cenny jest czas. Nauczyłam się tego od mojego przyjaciela Erica. Gdy
zamykam oczy, widzę go
takiego, jaki był kiedyś: stoi na dziobie żaglówki, roześmiany, wypatrując reszty
swego życia. Słyszę jego
głos na wietrze, czuję jego dotyk w deszczu. I pamiętam...
Życie jest krótkie. Kiedy Eric przegra walkę z rakiem, długo nie zdołam przeboleć
tej straty. Wtedy sięgnę
po telefon i zadzwonię do matki. Jej głos mnie pokrzepi.
Córka bez matki nie stanie się w pełni kobietą. To tak, jakby czegoś zabrakło w
samej strukturze kości.
Teraz to wiem.
Wyjechałam z Los Angeles twarda, zgorzkniała, cyniczna, z kolosalnym poczuciem
krzywdy. Na Wyspie
Lata odnalazłam siebie. To było takie proste. Dziś to widzę.
Wyruszyłam na poszukiwania, aby tropić życie mojej matki, a znalazłam swoje własne.
- Jak myślisz, prędko wrócą?
Dean nie musiał pytać, o kogo Ericowi chodzi. Przez trzy dni od wyjazdu Nory i Ruby
obydwaj
wyczekiwali ich powrotu. Eric często zapominał, że już omawiali ten temat. Nieraz w
parę chwil po
zakończeniu rozmowy rzucał znajome pytanie: „Jak myślisz, prędko wrócą?”
- Lada dzień - odparł Dean. Zawsze odpowiadał tak samo, lecz wcale nie był tego
pewien, a niepewność go
dobijała. Nora co wieczór dzwoniła do Erica. Ruby stale krążyła gdzieś poza domem,
dbała o reklamę albo
„odbywała spotkanie”. Rozmawiali tylko raz i chociaż padły wtedy wszystkie właściwe
słowa, to Dean czuł,
że się od siebie oddalają.
Nareszcie była sławna. Zawsze tego pragnęła, od dziecka. Marzyła, by ją uwielbiali
obcy ludzie. Dean nie
mógł mieć pretensji o to, że teraz cieszy się każdą chwilą sławy, mimo woli jednak
zadawał sobie pytanie,
czy będzie jeszcze dla niego miejsce w życiu Ruby.
Eric zakaszlał.
Dean odwrócił się od okna. Na moment zaskoczył go i poraził widok brata: działo się
tak od kilku dni. Eric
marniał w oczach, dosłownie z minuty na minutę. Wychudzony, skurczony, coraz
rzadziej się uśmiechał.
Zdawało się, że wyczerpuje go oddychanie, a lekarstwa uśmierzały ból jedynie na
krótko.
- Wyjdziemy na dwór? - zapytał Eric. - Jest taki piękny dzień.
- Pewnie. - Dean wybiegł przed dom i rozstawił leżak pod starym różanecznikiem, tak
aby brat miał widok
aż na plażę. Wrócił na górę, otulił Erica kocem i wyniósł na zewnątrz.
Zupełnie jakby niósł małe dziecko, lekkie jak piórko. Delikatnie posadził brata na
leżaku. Eric zapadł się w
kopczyk poduszek. Zamknął oczy.
- Oj, jak to słońce cudnie grzeje!
Dean spojrzał na niego, na twarz wzniesioną ku słońcu. Nie zobaczył chudego,
łysiejącego mężczyzny
opatulonego kolorowym kocem; zobaczył samą kwintesencję odwagi.
- Zaraz wracam.
Pobiegł do domu po aparat, załadował czarno-biały film i pospieszył z powrotem do
ogrodu. Zaczął
pstrykać zdjęcia.
Powieki Erica zadrżały, rozchyliły się. Dopiero po chwili zdołał skupić wzrok, po
kilku następnych
zrozumiał, co za srebrne pudełko trzyma jego brat. Stęknął i podniósł dłoń, wiotką,
upstrzoną plamami.
- O rany, Dino... Tylko bez zdjęć! Wyglądam jak gówno na leżaku. - Odwrócił głowę.
Dean opuścił aparat,
podszedł do brata i ukląkł obok.
- Daj spokój. Tom Cruise to przy tobie pokraka. Eric popatrzył na niego.
- Kiedyś byłem pięknym okazem mężczyzny - stwierdził z krzywym uśmieszkiem. - A ty
musiałeś czekać
z fotografowaniem, aż będę wyglądał jak rekwizyt z Obcego.
Dean pogładził brata po wilgotnym czole. Widać było, że Eric znowu słabnie.
- Tyle lat mi umknęło. Nie chcę już więcej tracić czasu. Twoje zdjęcia... będą mi
bardzo potrzebne. Eric
jęknął.
- Cholera! - Potarł sobie oczy.
- Wiesz, co widzę, kiedy patrzę przez obiektyw? Widzę bohatera. Eric z wolna uniósł
powieki i się
uśmiechnął.
- Jestem gotów do zbliżenia, panie DeMille. Dean skończył rolkę filmu, odłożył
aparat na stolik, a sam
wyciągnął się na trawie obok brata.
125
- Jak myślisz, prędko wrócą?
- Lada dzień. - Leżąc na boku, spojrzał na Erica. - Ruby jest teraz sławna.
Oglądaliśmy ją wczoraj w
telewizji, pamiętasz? Zawsze o tym marzyła.
- A ja chciałem zostać astronautą. Do czasu, aż na jakimś festynie przejechałem się
na karuzeli.
- Ruby wreszcie dopięła swego.
Z cichym stęknięciem Eric odwrócił się na bok. Zmierzył brata wzrokiem.
- Naprawdę myślisz, że jej chodziło o sławę?
- Miałem okazję przyjrzeć się mediom z bliska. Parę lat temu spotykałem się z
supermodelką. Naprawdę
można stracić głowę, kiedy cię wszyscy tak kochają.
- To nie jest miłość.
- No tak - przyznał Dean, wcale jednak nie czuł, że to prawda.
- Braciszku, ja wiem, co to miłość. Ruby do ciebie wróci, a jeśli nie, to jest za
głupia, żeby dalej żyć.
Dean usiadł. Tego jednego tematu skrupulatnie unikali; Dean nie miał odwagi pytać,
a Eric uważał, żeby
się nie zdradzić ani słowem. Jednakże ta sprawa nieustannie tkwiła między nimi. Z
początku przytłaczająca
niczym głaz, teraz zaledwie uwierała jak kamyk, lecz wciąż tam była, czekała, żeby
ujrzeć światło dzienne.
- Jak to było z tobą i Charliem? Eric się zdumiał.
- Na pewno chcesz się w to zapuszczać?
- Tak.
Niespieszny, wzruszająco szczery uśmiech przeobraził jego twarz, tak że znowu
wyglądała młodo.
- Spojrzałem na Charliego i zobaczyłem swoją przyszłość. - Uśmiechnął się jeszcze
promienniej. - Co nie
znaczy, że wtedy uważałem to za coś najzupełniej stosownego. Wiedziałem, że moja
przyszłość powinna się
wiązać z kimś, kogo natura wyposażyła w macicę. Nie chciałem być gejem.
Przewidywałem masę
kłopotów... Musiałbym zrezygnować z tych wszystkich amerykańskich wartości, z
dzieci, domku na
przedmieściu, z własnej rodziny. Byłem rozdarty.
Dean nigdy się nie zastanawiał, co to w istocie znaczy być homoseksualistą.
Wybierać pomiędzy tym, kim
się jest, a tym, kim według ludzi należy być.
- Chryste... Naprawdę ci współczuję.
- Chciałem z tobą pogadać, ale miałeś tylko szesnaście lat. Bałem się, że mnie
znienawidzisz. Więc
trzymałem język za zębami. W końcu moje uczucia do Charliego przyćmiły wszystko
inne. Tak bardzo go
kochałem... A kiedy umarł, razem z nim umarła spora cząstka mnie samego. Nie dałbym
sobie rady, gdyby
nie Nora. Ona zawsze była przy mnie. - Zamknął oczy, oddychał cicho, miarowo. Nagle
się ocknął i
wyprostował na leżaku. - Gdzie moja gumka do ołówka?
Dean uspokajająco dotknął jego ręki.
- Zostawiłeś na stole w kuchni. Przyniosę ci.
- Aha. - Eric natychmiast się odprężył i znów zapadł w poduszki. - Jak myślisz,
prędko wrócą? Dean
pogłaskał go po czole.
- Lada dzień.
Słysząc równy oddech brata - Eric zasnął - Dean opadł na trawę i też zamknął oczy.
Słońce mile
przygrzewało; gdyby się postarał, mógłby udawać, że to zwykły letni dzień jak za
dawnych lat. Że obydwaj
śpią na plaży, zmęczeni pływaniem w zatoczce.
Obudził go warkot samochodu.
- Cześć, Lottie! - zawołał, sennie machając ręką. Nie chciało mu się podnosić,
przerywać błogiej drzemki.
- To tak się wita swoją stawną, wciąż niezaobrączkowaną narzeczoną?
Błyskawicznie otworzył oczy. Stała nad nim Ruby, trzymając się pod boki i
zasłaniając słońce. Zerwał się,
chwycił ją w ramiona i obsypał pocałunkami, na które czekał od chwili jej wyjazdu.
Odsunęła się ze śmiechem.
- Muszę pamiętać, żeby jak najczęściej wyjeżdżać po ślubie. Cudownie się wraca do
domu. - Wzięła go za
rękę i pochyliła się nad Erikiem, nadal pogrążonym we śnie. - Hej, śpiochu -
rzuciła półgłosem.
Eric uniósł powieki, zamrugał.
- Cześć, Sally.
Zerknęła z ukosa na Deana.
- Źle z nim - wyszeptał. - Wciąż zapomina, gdzie jest. Ruby się zachwiała.
Przytrzymał ją, obejmując w
talii.
- Oglądaliśmy ciebie i Norę u Sary Purcell. Świetnie wypadłyście.
Błysnęła zębami w uśmiechu.
- Wesoło było, to fakt. Pod warunkiem, że ktoś lubi, kiedy reporterzy włażą za nim
do łazienki. Sława
wcale nie jest taka różowa. Nie będę kręcić sitcomu. Odrzuciłam ofertę.
126
- Serio?
- Podpisałam za to umowę na książkę. Tym razem na powieść. Pomyślałam, że właśnie
coś takiego mogę
robić tu na wyspie.
- Cześć, dzieciaki! - zawołała Nora, machając z daleka. Podeszła bliżej; miała na
nodze nowiutki, lekki
gips. Dotknęła ramienia Deana. - Jak się czuje Eric?
Potrząsnął głową, bezgłośnie wypowiedział „źle”.
Eric otworzył oczy.
- Nora? To ty?
Uklękła koło niego. Nawet jeżeli wygląd Erica nią wstrząsnął, niczym się nie
zdradziła.
- Jestem tutaj. - Ujęła go za rękę. - Przy tobie.
- Wiedziałem, że szybko wrócisz. Widziałaś moją gumkę? Chyba Sally gdzieś ją
schowała.
- Nie, skarbie, nie widziałam - odparta schrypniętym głosem. - A wiesz, jaki dziś
dzień? Spojrzał na nią.
- Poniedziałek?
- Czwarty lipca.
- Będzie przyjęcie?
- Naturalnie.
- Z zimnymi ogniami? - Uśmiechnął się sennie.
- Na razie się zdrzemnij. Twój brat przygotuje grill.
- Dean się do tego kompletnie nie nadaje. Wszystko przypala. To ja zawsze piekłem
rybę. Pogładziła go po
czole.
- Wiem. Mógłbyś go przypilnować.
- Zgoda. - Uśmiechnął się do brata. - Pamiętaj, zdejmij mięso, zanim stanie w
płomieniach.
Nora się nachyliła i pocałowała Erica w policzek. Kiedy się podniosła z klęczek, on
już spał. W jej oczach,
gdy się odwróciła, Dean spostrzegł lśnienie łez. Wziął ją za rękę. Stali we troje,
ze splecionymi dłońmi,
długo, bardzo długo. Nikt się nie odzywał.
Wreszcie Ruby powiedziała:
- No to róbmy tę imprezę!
Dean rzucił Norze spojrzenie pełne wdzięczności.
- Dzięki - szepnął. Czerwiec jeszcze nie minął półmetka, lecz takie przyjęcie mogło
uszczęśliwić Erica.
Podczas gdy Nora i Ruby rozkładały jedzenie na stoliku, Dean poszedł do domu i
włączył radio. Zawsze
świętowali przy muzyce. Ustawił głośniki w otwartym oknie, zwrócone w stronę
ogrodu. Znalazł stację ze
złotymi przebojami - nikomu tu nie trzeba było przypominać o przemijaniu czasu -
nastawił na cały
regulator. Na ten jeden wieczór postara się cofnąć zegar o dziesięć lat.
Jakby w odzewie pierwszą piosenką, która buchnęła z głośników, były Pieniądze za
nic Dire Straits.
Kiedy wrócił do ogrodu, wszystko już było przygotowane: kolby kukurydzy owinięte
folią, w fajansowej
misce sałatka z makaronu, łosoś przybrany plasterkami cebuli i cytryny.
Teraz Madonna śpiewała Szaleję za tobą.
Dean objął Ruby, przyciągnął blisko. Kołysali się w rytmie muzyki.
- Tyle wspomnień... Odciągnęła go od stołu.
- Zatańcz ze mną.
Wziął ją w ramiona i w tej samej chwili cofnął się czas. Gdyby Dean zamknął oczy,
ujrzałby salę
gimnastyczną w liceum, przystrojoną ozdobami z brokatu, cynfolii i bibułki.
Ujrzałby Ruby w
lodowatobłękitnej poliestrowej sukience na plecionych ramiączkach, z długimi
włosami spływającymi na
plecy.
Nie zamknął jednak oczu, nie spojrzał wstecz: pragnął wyłącznie patrzeć w
przyszłość.
Kiedy zabrzmiała następna piosenka. Nora przykuśtykała do nich i też zaczęła
tańczyć. Eric na leżaku
klaskał do taktu.
Resztę dnia spędzili radośnie, przynajmniej na pozór. Rozmawiali, wspominali dawne
czasy, snuli
marzenia o tych, które jeszcze nadejdą. Zjedli kolację z papierowych talerzy,
trzymając je na kolanach.
Nawet Eric przełknął parę kęsów łososia. A gdy zapadł zmrok, podpalili zimne ognie
i puszczali fajerwerki.
Ruby stała na skarpie, mając cieśninę za plecami, i białymi rozbłyskami światła
wypisała RUBY KOCHA
DEANA. Obok niej Nora napisała KOCHAM MOJE DZIEWCZYNKI I WYSPĘ LATA NA ZAWSZE.
Roześmiane, machały do Deana i Erica.
Eric odwrócił głowę. Kiedy się spotkały ich spojrzenia, Deana poraził lęk. Brat
wyglądał niczym znużony
starzec.
- Kocham cię, braciszku.
Świat się zawęził tylko do nich, do dwóch mężczyzn w ciemnym ogrodzie. Ogarnęła ich
cisza, zagłuszając
127
muzykę i śmiech kobiet. Ta niespodziana cisza trwała bez końca - mroczna i groźna.
- Ja też cię kocham.
- Nie chcę pogrzebu. Wyprawcie tylko przyjęcie, takie jak w dawnych czasach. A
później rozsypcie moje
prochy z pokładu „Wietrznicy”. Może pod mostem w Deception Pass.
Dean nie umiał sobie wyobrazić, że stoi na dziobie, obserwuje szare prochy na
powierzchni wzburzonego
zielonego morza i myśli o błękitnych oczach, które już nigdy na niego nie popatrzą.
Eric oddychał z wyraźnym trudem. Powieki mu opadły.
- Nie mogę znaleźć planu zajęć.
- Zaraz ci przyniosę.
Otworzył oczy. Najwyraźniej nie potrafił się skupić.
- Zawołaj mamę, dobrze? Muszę jej coś powiedzieć.
Dean zesztywniał.
- Ona tu jest, prawda?
Prędko przytaknął, ocierając łzy.
- Jasne, że tak.
Eric z uśmiechem zagłębił się w poduszki.
- Wiedziałem, że przyjedzie.
- Pójdę po nią.
Dean miał uczucie, jakby pokonanie niewielkiego spłachcia trawnika zajęło mu
godzinę. Do uszu znowu
dolatywały dźwięki: muzyka, śmiech i szum fal na plaży. Z radia płynęły słowa: „Po
to są przyjaciele”.
- Chodź, Dino. - Ruby ze śmiechem wyciągnęła do niego rękę. - Jeszcze nie napisałeś
mojego imienia.
Nie mógł ująć jej dłoni. Czuł, że się rozpada, że od najmniejszego ruchu może się
rozsypać na kawałki.
- On pyta o mamę.
Nora zakryła usta, lecz i tak wyrwał się z nich jęk.
Ruby upuściła zimny ogień. Strzelał iskrami w trawie, więc starannie go zadeptała.
W milczeniu wracali do Erica. Teraz Dean słyszał wszystko, nawet chrzęst trawy
miażdżonej butami.
Ruby pierwsza uklękła przy Ericu. Wpatrzyła się w niego ze łzami w oczach.
Uśmiechnął się do niej.
- Odpuściłaś...
Dean zmarszczył czoło. Ruby, o dziwo, sprawiała wrażenie, że rozumie, o co chodzi.
- Tak - wyszeptała i cmoknęła Erica w policzek.
- Opiekuj się moim bratem.
- Możesz na mnie liczyć.
Westchnął i znów przymknął oczy. Dean przysunął się do Ruby, chwycił jej rękę,
uścisnął.
- O Boże! - szepnęła. Na pewno, tak jak on, nie wiedziała, jak ma to znieść. Jak
oni wszyscy to zniosą? Po
kilku minutach Eric się ocknął, zamrugał.
- Mamo? - Rozejrzał się dookoła. W jego głosie dźwięczał strach. - Mamo?
Dean wciąż ściskał dłoń Ruby. Była niczym lina ratunkowa, jedyne, czego mógł się
przytrzymać.
Nora przysiadła na brzegu leżaka.
- Jestem, skarbie. Jestem tutaj.
Eric podniósł na nią oczy, szkliste, błądzące gdzieś daleko.
- Dino przyjechał do domu... do mnie. Wiedziałem, że ty też przyjedziesz. Nie mogło
być inaczej. Gdzie
tata?
Nora głaskała go po czole.
- Jasne, że przyjechałam. Przepraszam, że dopiero teraz.
Wydał długie, powolne westchnienie. A potem się uśmiechnął i przez ułamek chwili
spojrzenie znowu miał
jasne.
- Opiekuj się Dinem, zrób to dla mnie. Teraz będziesz mu potrzebna.
Nora z wysiłkiem przełknęła ślinę.
- Przypilnujemy go razem z tatą - powiedziała ochryple.
- Dziękuję... Noro. Zawsze byłaś moją matką. - Uśmiechnął się i zamknął oczy.
Chwilę później wyszeptał:
- Charlie, czy to ty?
I odszedł na zawsze.
Epilog
128
Grudzień
Na Wyspie Lata kaplica mieściła się w wąskim, oszalowanym budynku z dwuspadowym
dachem, stojącym
na szczycie niewielkiego pagórka. Nawet teraz, w środku mroźnej, szarej zimy,
bluszcz porastający mury był
zielony i połyskliwy. Po obu stronach drzwi pięły się sękate brunatne łodygi
klematisów. Za kilka miesięcy
znowu okryją się liśćmi i fioletowymi kielichami.
- Wciąż nie mogę uwierzyć, że nie pozwoliłaś mi przystroić kościoła kwiatami.
Ruby zaśmiała się do matki. Stały na żwirowym parkingu przy kaplicy, czekając, aż
przypłynie prom.
- Dziękuję, pani redaktor, za przypomnienie o najnowszych trendach w modzie
weselnej. Woleliśmy to
urządzić po swojemu. Dla mnie liczy się tu tylko jedna dekoracja.
- Jest środek zimy. W kościele nie ma ogrzewania. - Nora skrzyżowała ręce na
piersiach. Szykowny
kostium z zielonej dzianiny podkreślał jej cerę, nieskazitelną jak wypolerowana
kość słoniowa. Starannej
fryzurze nic nie groziło, powietrza bowiem nie mącił nawet najlżejszy podmuch
wiatru. Panował za to
przeraźliwy ziąb, chyba ze trzydzieści stopni, co rzadko się tutaj zdarzało w porze
Bożego Narodzenia.
Trzeba to przyznać: Nora starała się uśmiechnąć.
- Chciałam dla ciebie zaplanować ten dzień. Żeby był doskonały pod każdym względem.
Ruby odwzajemniła się uśmiechem pełnym czułości i zrozumienia.
- Nie, mamo. Chciałaś go zaplanować dla siebie.
- Mam do tego prawo, u licha! - Na moment uniosły się kąciki jej ust. - Może Jenny
urządzi wszystko jak
należy.
- Dużo bym dała, żeby to zobaczyć... ciebie i Caroline wykłócające się o wielki
dzień Jenny. Najpewniej
stanęłoby na skromnej uroczystości w Watykanie.
Nora się zaśmiała i przysunęła bliżej.
- Kocham cię, Ruby. - Po czym dodała: - Niech to diabli, już płaczę.
Zanim Ruby zdążyła odpowiedzieć, rozległa się syrena promu.
Po chwili nadjechały trzy samochody, zaparkowały obok siebie. Wyłoniła się z nich
reszta towarzystwa.
Caroline, wytworną i chłodną niczym lilia wodna, spowijał bladobłękitny jedwab.
Jere i dzieci również
mogliby występować w reklamie Ralpha Laurena.
Caro mocno uścisnęła siostrę, później cofnęła się o krok. Uśmiechała się przez łzy.
- Moja mała siostrzyczka w... - Zmarszczyła brwi. - Co ty masz na sobie?
Ruby przybrała pozę modelki. Strój ślubny był niedawno symbolem hańby.
- Fantastyczna, prawda?
Caroline zlustrowała ją od stóp do głów, zauważyła głęboki dekolt, rozcięcie z boku
sięgające do połowy
uda.
- W „Pannie Młodej” tego nie znalazłaś.
- To Versace.
Caro uśmiechnęła się od ucha do ucha.
- Niewątpliwie. Wyglądasz jak marzenie.
Podszedł do nich Jere, wziął żonę za rękę.
- Cześć, Ruby - powiedział, sadzając sobie Freddiego na biodrze. - Pięknie
wyglądasz.
Rozpromieniła się.
- Oby tak dalej!
W grupie gości stał też Rand, w eleganckim czarnym smokingu. Obok Marilyn z ich
synkiem. Przybyła
również Lottie wystrojona w swoją „miejską” sukienkę z falbankami i w słomkowy
kapelusz. Jedynym jej
ustępstwem na rzecz zimy były gigantyczne czarne śniegowce,
- Cześć, Hollywood, wyglądasz jak księżniczka - szepnął Rand, całując córkę.
- Cześć, tato. - Spojrzała na Marilyn stojącą na uboczu i posłała jej promienny
uśmiech. - Witaj, Marilyn,
wspaniale, że tu jesteś. Jak się ma mój śliczny braciszek?
Uradowana Marilyn dołączyła do grupy.
- Doskonale, dzięki. Cudownie wyglądasz.
A później zaczęli mówić wszyscy naraz, przekrzykując się nawzajem.
Zajechał jeszcze jeden samochód. Wysiadł z niego Dean, zatrzasnął drzwiczki. W
czarnym smokingu od
Armaniego był tak przystojny, że Ruby dech zaparło. Podszedł do niej, uśmiechnął
się niespiesznie,
uwodzicielsko. Ruby poczuła, że się rumieni.
Delikatnie ujął jej rękę.
- Jesteśmy gotowi to zrobić?
Byłam gotowa przez całe życie - chciała odpowiedzieć, lecz oniemiała ze wzruszenia
tylko skinęła głową.
129
- No to chodźmy.
Razem wkroczyli do kaplicy. Stały tam dwa krótkie rzędy prostych ławek. Na ołtarzu
- zwykłym
drewnianym stole na krzyżakach - paliły się dwie grube woskowe świece. Ich
pełgające płomyki rozsiewały
słodką woń lawendy. Stół okryty był złotogłowiem z wyhaftowanym czerwonym krzyżem.
Na choince
ustawionej w kącie skrzyły się białe światełka.
Rodzina zasiadła w ławkach. Jere wyjął kamerę wideo i zaczął filmować.
Dean przeszedł nawą i zajął swoje miejsce przed ołtarzem.
- Gotowa?
Słysząc głos ojca, Ruby zerknęła w bok. Tata już tam stał, podawał jej ramię.
Wiedziała, że jej uśmiech jest
cokolwiek niepewny i że nic w tym złego. Wzięła ojca pod rękę, a on ją poprowadził
między rzędami ławek.
Zatrzymawszy się przed ołtarzem, schylił się i pocałował córkę w policzek.
- Kocham cię, Hollywood - szepnął.
Z ledwością panowała nad emocjami. Mogła jedynie kiwnąć głową, gdy tata się
wycofał, zostawiając ją u
boku Deana.
Przed nimi, na ołtarzu, była duża fotografia w ozdobnej pozłacanej ramce. Jedyna
dekoracja, która się tu
liczyła.
Eric.
Na tym zdjęciu miał jakieś piętnaście lat, stał na dziobie „Wietrznicy”, odwrócony
twarzą do obiektywu.
Uśmiechał się tak, jak tylko on to potrafił.
Dean wpatrywał się w fotografię. Westchnął, poddając się wspomnieniom. Ruby
chwyciła jego dłoń i
mocno uścisnęła.
- On tu jest - wyszeptała.
- Wiem - powiedział, odwzajemniając uścisk. - Wiem.
Ksiądz Magowan powitał ich uśmiechem. Siostra Helen puściła do Ruby perskie oko.
Kołysząc się jak
kaczka, podeszła do organów, usiadła.
- Najmilsi, zebraliśmy się tutaj, aby połączyć tych dwoje świętym węzłem
małżeńskim. - Tubalny,
melodyjny głos kapłana wypełnił kaplicę.
Aż wreszcie rozległy się słowa:
- Kto oddaje tę kobietę za żonę temu mężczyźnie? Planując ceremonię, Ruby nalegała,
aby padło to
pytanie. To była jedyna jej prośba. Kiedy teraz się odwróciła i ujrzała swoich
rodziców stojących razem, nie
miała wątpliwości, że postąpiła słusznie. Ten obraz zawsze będzie nosiła w sercu.
Rand popatrzył na Norę, która płakała, wcale się z tym nie kryjąc. Otoczył ją
ramieniem.
- My - rzekł dumnie - jej matka i ja.
Caroline też płakała. Ruby spostrzegła, że Jere przysunął się do żony i objął ją w
talii.
Odwróciła się do Deana, spojrzała w jego roziskrzone błękitne oczy - i zapomniała o
wszystkich oprócz
niego. Ceremonia trwała dalej, słowa padały w ciszę przerywaną jedynie subtelnymi
dźwiękami organów.
- ...Możesz pocałować pannę młodą. Dean patrzył na nią przez łzy.
- Całe życie na to czekałem - odezwał się cicho. - Zawsze będę cię kochał.
Zobaczyła to w jego oczach: swoją przeszłość, swoją teraźniejszość i swoją
przyszłość. Zobaczyła
rozczochrane dzieciaki dokazujące w lodowatych wodach cieśniny Puget... świąteczne
obiady, z mnóstwem
krzeseł przy stole... Ujrzała nawet ich dwoje, gdy już będą starzy, gdy włosy im
posiwieją i zmąci się wzrok.
Wiedziała, że nigdy nie zapomni tej chwili.
- Cudownie - powiedziała, uśmiechając się do Deana i czując słony smak własnych
łez. Marnował się cały
makijaż, za który zapłaciła mama, ale nie miało to żadnego znaczenia.
Dean się pochylił i ją pocałował.
Za ich plecami rodzina klaskała, wiwatowała, śmiała się głośno.
Nagle do kościoła wkroczył Elvis w białym kombinezonie naszywanym cekinami. Król
przeczesał dłonią
falę włosów nad czołem, posłał zebranym kpiący półuśmieszek i zaczął śpiewać.
Miał potworną tremę.
130

You might also like