Faliński Marcin, Kozubal Marek - Operacja Rafael

You might also like

Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 499

Spis treści

Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Wstęp
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36
Rozdział 37
Rozdział 38
Rozdział 39
Posłowie
Redakcja: Milena Schefs
Korekta: Maria Osińska, Monika Łobodzińska-Pietruś
Projekt okładki: Magdalena Kuc
Ilustracja na okładce: Portret młodzieńca © Ryan Jorgensen / Arcangel
Wydawca: Katarzyna Słupska

Copyright © by Marcin Faliński, Marek Kozubal, 2019


Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarna Owca, 2019

Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego
i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark).
Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku.
Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody
właściciela praw jest zabronione.

Wydanie I

ISBN 978-83-8143-148-4

Wydawnictwo Czarna Owca Sp. z o.o.


ul. Wspólna 35 lok. 5, 00-519 Warszawa www.czarnaowca.pl
Redakcja: tel. 22 616 29 20; e-mail: redakcja@czarnaowca.pl
Dział handlowy: tel. 22 616 29 36; e-mail: handel@czarnaowca.pl
Sklep internetowy: tel. 22 616 12 72; e-mail: sklep@czarnaowca.pl

Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.


Wstęp
Irak, Kuwejt – lato 1990

Sajf Udin, miecz wiary – tajna operacja irackiego wywiadu weszła w fazę
realizacji. Był drugi sierpnia 1990 roku. Konwój kilku samochodów minął z dużą
szybkością zjazd z autostrady numer 1, łączącej Bagdad i Basrę. Powietrze
falowało. Temperatura w cieniu przekraczała czterdzieści stopni Celsjusza.
Na czele konwoju jechał czarny mercedes klasy G, z pachnącą skórzaną
tapicerką. Za nim sunęły trzy radzieckie UAZ-y koloru piaskowego.
Wydzielony oddział irackiej służby specjalnej, Mukhabaratu, dowodzony
przez kapitana Farisa Karima, liczył kilkunastu funkcjonariuszy doświadczonych
w realizacji działań specjalnych za granicą.
Mieli już za sobą kilkunastogodzinną drogę z Bagdadu. Na siódmym
kilometrze od zjazdu na Az-Zubajr skręcili gwałtownie w prawo w początkowo
asfaltową, a potem szutrową, pustynną drogę. Tumany pustynnego piasku
i drobne kamyczki poderwały się za nimi. Po przejechaniu kolejnych czterech
kilometrów dotarli do niepozornego z zewnątrz, murowanego, jednopiętrowego
budynku. Otaczało go kilka zabudowań stanowiących zwartą całość. Niczym nie
wyróżniały się spośród pozostałych w tej okolicy. Wokół rosło trochę starych
palm daktylowych i solidnych akacji, które nadawały otoczeniu charakter oazy.
Zielonoszara blaszana brama nagle się otworzyła. Samochody zwolniły
i powoli wjechały do środka. Pozostała za nimi tylko smuga kurzu. Starszy
mężczyzna ubrany w tradycyjny strój – szarą galabiję – na znak powitania
machnął do nich ręką. O nic nie pytał. Szybko zamknął bramę, która
z charakterystycznym metalicznym hukiem uderzyła w ościeżnicę.
Znajdowali się na dziedzińcu pustynnej posiadłości należącej do Mukhabaratu.
To była jedna z tajnych placówek terenowych, nastawiona na płytki wywiad po
kuwejckiej stronie granicy. Mężczyźni ubrani w zielono-brązowo-czarne
mundury bez jakichkolwiek dystynkcji wyszli z samochodów. O tym, że są
Irakijczykami, świadczyły jedynie grube zielone pasy, zwieńczone klamrą
z orłem – symbolem państwa Saddama. Z pasów zwisały kabury z pistoletami
Tariq – lokalnym klonem włoskiej beretty. Karabinki AK-47 w wygodnych do
transportu wersjach ze składanymi kolbami leżały w samochodach, podobnie jak
granatnik RPG-7 z zapasem pocisków i skrzynki z amunicją 7,62 mm.
W bagażnikach zmieściły się jeszcze różnego rodzaju narzędzia i metalowe,
zamykane na klucz kasety.
Wszyscy byli zmęczeni drogą, a zwłaszcza ostrym słońcem pustyni.
W drzwiach budynku przywitał ich oficer irackiej bezpieki.
– Kapitan Faris Karim? Pokoje i kolacja są przygotowane. Samochody
zatankujemy za chwilę – powiedział. – Przyszła dla was informacja z centrali.
Operacja ma być realizowana zgodnie z planem. Wszystkie przedmioty są na
terenie obiektu. Życzyli wam powodzenia. Łączność ma być utrzymywana na
otwartych kanałach radiowych, z zachowaniem przyjętych kodów.
Powoli zapadał zmierzch. Żar spływający z nieba wreszcie nieco zelżał. Na
dziedzińcu czuć było aromat świeżo parzonej kawy z kardamonem, zmieszany
z zapachem jagnięciny przygotowywanej od rana na kuchennym rożnie. Kapitan
wyszedł na otoczony murem dach budynku. Chciał popatrzeć na zachodzące nad
pustynią słońce. Mury zabudowań stopniowo stygły i wydzielały
charakterystyczną tylko dla tego miejsca i klimatu woń kamienia, zaprawy,
wytartej ceramicznej posadzki, cegieł i starego drewna. Kapitan zaciągnął się
głęboko dobrym, amerykańskim papierosem. Uwielbiał tę porę dnia, ciszę, te
pomieszane zapachy, których tylko tutaj można było doświadczyć.
„Ale spokój. Spokój przed burzą. Jutro się zacznie. A kiedy i jak się skończy?
Bóg raczy wiedzieć” – pomyślał z nostalgią i zmrużył oczy, patrząc na czerwone,
chowające się za łagodną linią horyzontu słońce.
– Panie kapitanie! – Jeden z funkcjonariuszy, pełniący służbę dyżurną
w pomieszczeniu radiostacji, podszedł do niego energicznym krokiem. – Kucharz
powiedział, że kolacja gotowa. Zapraszamy. Jagnięcina jest świeżutka, a nasz
kucharz to mistrz, bez którego ciężko byłoby wytrzymać na tym odludziu.
Kapitan wszedł do obszernej sali, w której powoli zbierali się jego ludzie. Był
tam już porucznik i dwóch podoficerów. Na dywanach poustawiano metalowe,
owalne tace z kawałkami jagnięciny, ryżem z przyprawami i grillowanymi
warzywami oraz zimną wodę w dzbankach. Wokół porozkładano wielkie
poduchy do siedzenia. Salę oświetlało kilka lamp ze stylowymi, metalowymi
abażurami.
– Musicie nabrać sił przed dalszą wyprawą. Częstujcie się. Po kolacji
zapraszam na kawę ze świeżo zmielonym kardamonem – zagaił gospodarz. –
Będziemy sami. Od rana wszystkie nasze oddziały zwiadowcze są w terenie.
Sami rozumiecie. Powrót do kraju naszej starej muhafazy w Kuwejcie już się
zbliża.
Kapitan miał pozostać ze swoją grupą w tym miejscu do następnego dnia.
Około czwartej nad ranem obudził ich huraganowy odgłos wystrzałów. Po chwili
jednak wszyscy znowu spali, obojętni na to, co dzieje się w pobliżu. W końcu tak
miało być. Rozpoczął się atak Iraku na Kuwejt.
Konwój Farisa Karima ruszył dalej dopiero dwanaście godzin po rozpoczęciu
działań zbrojnych, gdy słońce stało wysoko nad pustynią. Mieli jechać do
granicznej irackiej miejscowości Safwan, a następnie skierować się do stolicy
Kuwejtu. Na ten moment czekali od siedemnastego lipca. To wtedy dowiedzieli
się, że Irak zaatakuje Kuwejt. Ponad sto tysięcy irackich żołnierzy i dwa tysiące
czołgów zaczęło wtedy powolne, ciche przegrupowanie. W tym okresie zadania
otrzymały też irackie służby specjalne – wywiad oraz groźna, niezwykle brutalna
bezpieka.

***
Kilkanaście kilometrów za granicą, na wysokości Ar-Raudatain, konwój minął
kolumnę irackiej Gwardii Republikańskiej. Faris Karim odniósł wrażenie, że ma
przed sobą grupę najemników z różnych krajów. Wszystko dlatego, że sprzęt,
którym dysponowała ta jednostka, wyglądał tak, jakby pochodził z demobilu
wielu armii. W kolumnie leniwie sunęły sowieckie czołgi T-72 i transportery
BMP-1, enerdowskie ciężarówki IFA, polskie transportery gąsienicowe MT-LB
i amerykańskie M-113. Tuż za nimi jechały wypełnione żołnierzami węgierskie
autobusy Ikarus, pomalowane na kolor piaskowy. Co jakiś czas wszystkich
wyprzedzały UAZ-y pełne irackich żołnierzy nastawionych na zgarnianie łupów:
szwajcarskich zegarków, złotych wiecznych piór i sprzętu elektronicznego
z kuwejckich sklepów.
– Z wozów! Już! – W samochodowych radiostacjach rozległ się skrzeczący
krzyk kapitana Karima. – Kryć się, na pobocze! Jak najdalej od jezdni!
Nad kolumnę Gwardii Republikańskiej, którą minęli kilkadziesiąt sekund
wcześniej, nadleciał amerykański, szturmowy A-4 Skyhawk w barwach
Kuwejckich Sił Powietrznych. Wprawdzie dzień wcześniej został przebazowany
na lotnisko w Arabii Saudyjskiej, ale dzisiaj pilot wbrew rozkazowi, na własną
rękę polował na kolumny agresorów. Żołnierze w czołgach i na transporterach
oraz funkcjonariusze irackiego Mukhabaratu mogli usłyszeć jedynie świst rakiet
i ich głuche wybuchy. Jednak wielu jadących za nimi dosięgły pociski
z dwudziestomilimetrowych pokładowych działek Kuwejtczyka. Samolot
bezlitośnie rozbijał pojazdy i masakrował rozbiegających się Irakijczyków.
Wkrótce odezwały się również irackie samobieżne zestawy obrony
przeciwlotniczej ZSU 23-4 i gradem pocisków z poczwórnych działek
poszatkowały samolot porucznika Sadżida Al-Zaabiego. Kuwejcka maszyna
runęła kilkaset metrów od drogi i eksplodowała. Pilot nie zdołał się katapultować.
– Popatrzcie, jaki piękny widok na horyzoncie – powiedział z satysfakcją
kapitan Faris Karim, wstając z piasku i otrzepując mundur. Ręką pokazał płonące
za wzgórzem szczątki kuwejckiego Skyhawka.
„Przynajmniej jeden odważny, bo emir pewnie już uciekł do Arabii
Saudyjskiej” – pomyślał kapitan, który jako Kurd doceniał żołnierskie męstwo.
W duszy poczuł nawet lekką sympatię do tego odważnego pilota. Nikomu o tym
nie powiedział, spojrzał tylko z podziwem na najładniejszy fragment pustyni
w rejonie Kuwejtu.
– Podnosić dupy i ruszamy dalej, póki ta hołota, którą mijaliśmy, nie rzuci się
na Kuwejt jak głodne sępy.
Zadanie, jakie otrzymał kapitan Faris Karim, różniło się od tych, które
wypełniał dotychczas. Wiedział, że akcję nadzoruje osobiście stojący na czele
służby zięć Saddama Husajna, Husajn Kamal Al-Madżid. A to mogło wróżyć
nagrody, awanse albo – w przypadku porażki – nawet śmierć w męczarniach.
Wiedział, że jego służba zafunduje mieszkańcom Kuwejtu to samo, co stało się
udziałem zbuntowanych Kurdów, a także arabskich szyitów. On i jego koledzy
przywiozą do podbitego kraju okrucieństwo, tortury, elektrowstrząsy, gwałty na
kobietach i egzekucje poprzedzone zanurzaniem ludzi w żrącym kwasie,
amputacjami lub okaleczaniem różnych części ciała.
Zanim Faris Karim wstąpił do służby, przebywał z rodzicami za granicą, na
placówkach dyplomatycznych w Europie. Jego ojciec był Kurdem, zawodowym
irackim dyplomatą, a matka Arabką, pracującą w Ministerstwie Finansów.
Rodzice byli sunnitami, choć o poglądach bardzo laickich. On sam po ukończeniu
studiów z zakresu stosunków międzynarodowych w Paryżu wrócił do Iraku
i podjął wbrew ich woli studia na najstarszym wydziale bagdadzkiego
uniwersytetu – College of Art. Był to rezultat jego fascynacji sztuką zachodnią.
Być może dlatego kapitan Faris Karim został wybrany do udziału w operacji Sajf
Udin.

***

– Zatrzymać się! – padła przez radio komenda kapitana.


Kolumna zjechała na pobocze. Funkcjonariusze Mukhabaratu opuścili pojazdy.
– Popatrzcie. Z lewej strony mamy zatokę, dalej elektrownię i drogę do
centrum stolicy. My jesteśmy tutaj, w rejonie Mutla Ridge – opisywał dowódca
i pokazywał lokalizację grupy na mapie rozłożonej na masce mercedesa. –
Obiekt, który jest celem naszej operacji, znajduje się tutaj, niedaleko, na
przedmieściach, zaraz za Al-Dżahrą. W pobliżu prawdopodobnie nie będzie
oddziałów kuwejckich, skupionych na obronie obiektów rządowych, ani naszych
żołnierzy-szabrowników. Każdy zna swoje zadania. Ruszamy!
Słońce stało w zenicie. Cienie wszystkich budynków prawie pokrywały się
z ich obrysem. Konwój ruszył ulicami wyludnionych przedmieść stolicy Kuwejtu,
wśród pojedynczych odgłosów walk, dochodzących z okolicy bazy lotniczej Ali
Al-Salem oraz z centrum miasta. Żołnierze Karima wjechali na szeroką aleję
Jahra Road. Zobaczyli lazur Zatoki Perskiej i poczuli wyraźny zapach morza na
bulwarze Jamal Abdul Nasser. Powoli skręcili w prawo, w gęsto zabudowany
teren. Wokół panowała grobowa cisza. Bogaci mieszkańcy tych okolic mieli się
czego bać. Jeszcze przed agresją krążyły pogłoski, że przebywający tu na stałe
Palestyńczycy będą przewodnikami Irakijczyków w Kuwejcie – będą wskazywać
sklepy, magazyny i domy zamożnych Kuwejtczyków. Jak się okazało, w tych
plotkach było ziarno prawdy. Informacje wywiadowcze, jakie Faris Karim
otrzymał jeszcze w Bagdadzie, były wyjątkowo precyzyjne. Dostał opisy dojazdu
i zdjęcia obiektu, którym miał się zająć.
Sunące powoli cztery samochody zatrzymały się przed dużym,
dwukondygnacyjnym budynkiem otoczonym murem. Kierowcy nie wyłączali
silników.
Dom był duży i zadbany, chociaż z zewnątrz nie wyróżniał się wyjątkowym
przepychem. Na dachu widać było zbiorniki na wodę i kilkanaście urządzeń
klimatyzacyjnych, a w ogrodzie dobrze utrzymaną zieleń, niewysokie palmy
i żywopłot. Solidna furtka i ciężka brama zamykająca podjazd dla kilku
samochodów dopełniały obrazu całości. Budynek na obrzeżach Kuwait City
należał do zamożnego rodu Al-Zaabich, poważanego w Kuwejcie
i Zjednoczonych Emiratach Arabskich.
– Wysiadka, koniec podróży. Jesteśmy na miejscu – zakomunikował przez
radio kapitan. – Przypominam. Czwórka zabezpiecza front budynku od ulicy.
Trójka tyły domu od strony ogrodu. Dwójka i Jedynka wchodzą ze mną do
środka. Pamiętajcie. Bez zbędnych ofiar i nadmiernej strzelaniny – no, chyba że
nie będą chcieli nas zaprosić na śniadanie.
Dwóch funkcjonariuszy z ostatniego UAZ-a wyłamało łomem furtkę,
a następnie sprawnie otworzyło bramę nożycami do cięcia stali. Po chwili na
podjazd wtoczyły się wszystkie cztery samochody, a bramę zamknięto od
wewnątrz. Pojazdy zatrzymały się. Wybiegli z nich funkcjonariusze Mukhabaratu
z odbezpieczoną bronią i zajęli pozycje zgodnie z przygotowanym planem.
– Otwierać! Natychmiast! – krzyknął jeden z intruzów, uderzając w duże,
dębowe skrzydła drzwi.
Wrota powoli się uchyliły i stanął w nich człowiek ubrany w tradycyjny strój –
białą kefiję na głowie i czarną galabiję opadającą do samych stóp. Wyglądał na
Pakistańczyka. Wysoki, szczupły, siwiejący starszy mężczyzna.
– Słucham? – zapytał z wyraźną wyższością. – Pana nie ma w domu. Proszę
natychmiast opuścić posiadłość szejka Al-Zaabiego.
W tym momencie otrzymał cios w głowę kolbą kałasznikowa i został
wepchnięty do wnętrza. Kilku umundurowanych mężczyzn weszło do środka.
– Kto oprócz ciebie jest w domu? Kto jeszcze? Mów! – krzyknął Faris Karim
do zalanego krwią służącego, przykładając mu do czoła swój pistolet.
– Bandyci, psy, wynocha stąd! – wyszeptał Pakistańczyk.
Karim wiedział, że dalsza rozmowa nie ma sensu. Lekko pociągnął za spust.
Głuchy odgłos i rozbryzgany mózg Qureshiego, który od dwudziestu lat służył
rodzinie Al-Zaabich, wylał się wraz z ciemną krwią na niebieskoszary,
błyszczący, jedwabny perski dywan.
Faris Karim niedbale zarzucił nogą kawałek dywanu na jeszcze gorące ciało.
– Zabrać go z przejścia. Zaczynamy. Pamiętajcie, szukamy sejfu lub jakichś
skrytek. Jak znajdziecie, to meldować, nie otwierać. Mogą być jakieś
zabezpieczenia, a my nie potrzebujemy żadnych niespodzianek. Mamy
kilkanaście godzin. Do popołudnia trzeba to skończyć. Ruszymy przed zachodem
słońca.
Obszerny parter budynku zbudowany był w typowo arabskim stylu. Na
podłodze leżały duże, cienkie dywany – zarówno jedwabne perskie, jak
i wełniane buchary. Faris Karim zauważył na ścianach ceglasto-czarne kurdyjskie
kilimy, które można spotkać w starych domach wysoko w górach Qandil. Z sufitu
zwisał kryształowy żyrandol, rozświetlony kilkunastoma żarówkami. Na środku
hallu szumiała niewielka fontanna z białego alabastru. Biel ścian
w pomieszczeniu podkreślały ciemne, drewniane wykończenia łuków
i przepierzeń oraz ciężkie rzeźbione krzesła. W złotych ramach zamiast arabskich,
kiczowatych obrazów wisiały kopie mniej znanych mistrzów
dziewiętnastowiecznego europejskiego malarstwa. Naprzeciwko drzwi widać
było schody, które na półpiętrze rozchodziły się w przeciwległych kierunkach do
kilkunastu pokoi. Obok krótki korytarz prowadził do salonu połączonego
drzwiami z kuchnią, a nieco dalej widniało okazałe wyjście przez podcienia do
zadbanego, niewielkiego ogrodu na tyłach budynku. Architekt umieścił tam
nieduży basen, a właściciel postawił w tym miejscu także agregat prądotwórczy.
Faris Karim wszedł do salonu. Znajdowało się w nim wiele dywanowych
poduch do siedzenia. Podłogę pokrywały jedwabno-wełniane beludże. Pośrodku
największej ściany salonu wisiało oprawione w solidne ramy, duże, czarno-białe
zdjęcie Araba w brytyjskim mundurze. Karim podszedł bliżej. Na dole zdjęcia
zobaczył odręczny napis w nieznanym mu, dziwnym europejskim języku. Zdołał
odczytać jedynie: „Kosciuszko. Basra. 1943” i jakiś niezrozumiały podpis
rozpoczynający się na literę „K”. Widać było, że fotografię zrobiono na terenie
portu, w czasie rozładunku jakiegoś statku ze sprzętem wojskowym. Była
oświetlona z góry wąską, mosiężną lampą, podobną do tych, jakie widywał
w europejskich muzeach.
Dowódca misji usiadł na podłodze, odłożył jeszcze ciepłego po wystrzale
tariqa i zmrużył na chwilę oczy. Przyglądał się otaczającym go obrazom. Przez
moment wydawało mu się, że wszystkie pastelowe twarze patrzą na niego
z nienawiścią.
– Kapitanie! – Krzyk podwładnego wybudził Farisa Karima
z kilkunastominutowego letargu. – Coś chyba znaleźliśmy. To może być sejf! Na
górze jest dziwny pokój. Nie ma łóżka, nie ma stołu, nie ma żadnych obrazów, nie
ma okien. Nietypowa klimatyzacja czy coś podobnego. Na środku stoi tylko
olbrzymi fotel. Znaleźliśmy tam ukryte za drewnianą osłoną drzwi, których nie
możemy otworzyć. Niech kapitan to zobaczy!
Dowódca szybkim krokiem wszedł na piętro, do pokoju, w którym
zgromadzili się już wszyscy Irakijczycy. Popatrzył na złocony, obity czerwonym
pluszem, rzeźbiony fotel. „Musi być bardzo wygodny” – pomyślał. Na podłodze
stały urządzenia, które jego podwładny uznał za dziwne klimatyzatory. Kapitan
szybko się zorientował, że to sterowane elektronicznie nawilżacze powietrza.
– Co robimy? – zapytał jeden z funkcjonariuszy. – Wywalamy te drzwi na
ostro czy próbujemy się jakoś do nich dobrać?
– Przynieść sprzęt z samochodów. Spróbujemy je otworzyć. Mamy czas. Nie
musimy się spieszyć. Mówiłem wam tyle razy, lepiej po cichu. To operacja
wywiadowcza, a nie jatka tępej bezpieki. Trzeba sprawdzić, czy nie ma tu
niespodzianek. Reszta: przeszukać dokładnie pomieszczenie. A potem wyłączyć
prąd w budynku.
Dwóch funkcjonariuszy irackiego wywiadu przyniosło narzędzia
z samochodów. Ustawili i włączyli przenośne lampy. Uruchomili wiertarkę.
W powietrzu rozszedł się ostry zapach palonego drewna i metalu. Gdy
przewiercili zamki, drzwi puściły. Funkcjonariusze delikatnie je otworzyli. Za
nimi ukazały się metalowe drzwi sejfu, z jednym zamkiem szyfrowym i dwoma
zwykłymi.
– Ciąć! Zmieniajcie się. W tym pomieszczeniu pozostaje tylko jeden. Reszta
na korytarz – wydał polecenia kapitan.
Po trwającej trzy godziny pracy, kilku zmianach tarcz, wierceniu
i wyłamywaniu pancerne drzwi sejfu wreszcie się poddały.
– Włączyć prąd w budynku, a klimatyzatory na pełną moc. Niech powietrze
się oczyści, zanim otworzymy sejf! – krzyknął Karim.
Niedługo potem skupiony dowódca podszedł do sejfu. Powoli odchylił drzwi.
Na najwyższej półce dostrzegł sześć paczek amerykańskich studolarówek
owiniętych bankowymi banderolami. W sumie sześćdziesiąt tysięcy dolarów.
Obok leżały dwa męskie zegarki Patek Philippe oraz trzy pięćsetgramowe sztabki
złota z wybitym napisem: „C. Hafner”. Kapitan podniósł woreczek leżący na
końcu półki. Poruszył nim i usłyszał charakterystyczny, metaliczny dźwięk
monet. Wysypał je na rękę. Były to rosyjskie złote dziesięciorublówki
z wizerunkiem cara Mikołaja II. Na środkowej półce stało duże metalowe
pudełko. Otworzył je. Wewnątrz ukazało się dobrze mu znane jajko Fabergé ze
złotą pozytywką. Na następnej półce znajdowały się uporządkowane pliki
dokumentów w języku arabskim i angielskim. To one były celem jego rajdu
z Bagdadu do Kuwejtu. Wśród nich znajdowały się dokumenty z nadrukiem
kuwejckiego ministerstwa obrony i odbitym czerwonym stemplem „ściśle tajne”.
Na podłodze sejfu stały pionowo trzy drewniane, wąskie skrzynie. Karim
ostrożnie wyjął je z sejfu. W jednej z nich znalazł obraz w ozdobnej złotej ramie,
namalowany na desce. Portret młodego mężczyzny.
– Przynieść z samochodów metalowe kasety. Pakować wszystko, a spis
inwentarza wkładać razem z tymi rzeczami do poszczególnych kaset. Pamiętać,
aby podpisywać się czytelnie na każdym dokumencie. I przypominam: jeżeli
komuś z was coś się przyklei do ręki, to ten ktoś zaraz tej ręki nie będzie miał –
ostrzegł podwładnych kapitan, wpatrując się w wymuskane palce mężczyzny
z obrazu. – Jak tu trafiłeś, kolego? Kim jesteś? – powiedział do siebie.
Karim domyślił się, że ma przed sobą obraz jakiegoś mistrza malarstwa
renesansowego. Zaczął przypominać sobie uniwersyteckie wykłady z historii
sztuki. Po chwili już wiedział. Patrzył na niego młodzieniec Rafaela Santiego.
Trochę inny niż na zdjęciu w podręczniku. Barwy były soczyste, a kontury
sylwetki wyraźne.
Po godzinie wszystkie przedmioty były opisane i zapakowane do metalowych
kasetek, które stały w salonie, gotowe do załadunku. Jedynie obraz leżał na
dywanie. Było oczywiste, że trzeba go zabrać, ale dowódca wiedział, że takie
przedmioty wymagają dbałości w czasie transportu. Dlatego przeszedł się po
domu i zebrał kilka niewielkich jedwabnych dywanów modlitewnych. Były one
bardzo cienkie, więc udało mu się zawinąć w nie obraz. Mocno zawiązał je
sznurkiem. Dopiero wtedy włożył portret ponownie do drewnianego, wąskiego
pudełka. Na widok zdziwionych min kolegów wyjaśnił, że jedwabne dywany
utrzymają temperaturę i wilgotność wokół obrazu na w miarę jednakowym
poziomie.
– W ten sposób zabezpieczymy go też przed ewentualnymi uszkodzeniami
mechanicznymi – dodał. – Mamy kilka godzin do zachodu słońca, czyli do
wyjazdu. Odpocznijcie, odświeżcie się i zjedzcie coś. Możecie skorzystać
z zapasów gospodarza domu. Czeka nas długa podróż powrotna. Aha, zmieniać
co pół godziny posterunki zewnętrzne. Strasznie dzisiaj gorąco. Kasety
i drewniane pudło mają na razie zostać w salonie. Załadujemy je do samochodów
w ostatniej chwili.

***

Przed zachodem słońca funkcjonariusze irackiego Mukhabaratu powoli ruszyli


w powrotną drogę. Wraz z nimi wyjechały zrabowane przedmioty i pieniądze.
Pozostał jedynie martwy Qureshi, zakopany w kącie ogrodu. Zgodnie z rozkazem
dowodzącego operacją miejsce to zostało zamaskowane, a wszelkie ślady
świadczące o tragicznej śmierci Pakistańczyka – zatarte. Przed odjazdem
Irakijczycy zadbali też o to, aby w domu zapanował porządek. Drzwi wejściowe,
furtka i brama zostały zamknięte.
Na wylotowej Jahra Road konwój Mukhabaratu pojechał już z większą
prędkością, prosto w kierunku granicy z Irakiem. Im bliżej zachodu słońca, tym
pustynia stawała się ładniejsza. Szary piasek i skały przybierały czerwoną barwę.
Wieczorne, czyste powietrze wyostrzyło panoramę miasta po drugiej stronie
zatoki. Słońce zachodziło szybko i po chwili na okolicę zsunął się ciemny całun
nocy.

***

Po trwającej zaledwie dwanaście godzin irackiej ofensywie, dla której pretekstem


było oskarżenie Kuwejtu o kradzież ropy z pól naftowych Ar-Rumajla, kraj
rządzony przez ród Al-Sabahów został zajęty. Lądowe siły zbrojne kraju, liczące
siedemnaście tysięcy żołnierzy, zostały błyskawicznie rozbite.
Kuwejckie siły powietrzne walczyły jeszcze przez trzy dni, a jednostki
pancerne, broniące pałacu emira, odpierały ataki do ostatniego pocisku. Właśnie
w czasie tych walk zginął najmłodszy brat władcy Kuwejtu. Opór był jednak
niezorganizowany i chaotyczny. Ostatnie walki ustały po tygodniu. Iracka armia
zniszczyła między innymi marynarkę wojenną Kuwejtu oraz część wyrzutni
rakietowych, stanowiących trzon obrony powietrznej.
Z kraju uciekło trzysta tysięcy mieszkańców. Saddam Husajn ogłosił
wchłonięcie Kuwejtu i utworzenie na tym terenie kolejnej muhafazy Iraku –
prowincji pod nazwą Al-Kazima.
Rozdział 1
Warszawa, Stare Kiejkuty – jesień 2011

Minister spraw zagranicznych Mieczysław Jaskólski podniósł słuchawkę do ucha.


– Boguś? Masz czas? Wpadnij do mnie na chwilę – rzucił do słuchawki nieco
ochrypłym głosem.
Przez uchylone okno sączył się szum listopadowego przedpołudnia w alei
Szucha w Warszawie. Jaskólski nie lubił tej pory roku. W takie dni najchętniej
zaszyłby się w swoim dworku pod Lublinem albo w posiadłości żony. Miał dość
ciągłych ataków przeciwników politycznych i eskalacji żądań mniejszości
parlamentarnej w sprawie śledztwa smoleńskiego. Wiedział, że to na nim
spoczywa obowiązek prowadzenia rozmów z Rosjanami, póki są one możliwe.
Sęk w tym, że Rosjanie po pierwszych, obiecujących deklaracjach dotyczących
wyjaśnienia katastrofy zaczęli usztywniać swoje stanowisko. Nie mieli ochoty
słuchać oskarżeń dotyczących głowy ich państwa, kontrolerów lotu
i wojskowych. Ani coraz bardziej niedorzecznych teorii spiskowych. Postarali się
za to maksymalnie obarczyć winą polskich polityków, głównie tych, którzy
zginęli. Ich wnioski były takie: prezydent wymusił na dowódcy sił powietrznych,
aby doprowadził do lądowania w każdych warunkach. Jaskólski rozumiał
motywy jednej i drugiej strony. I coraz bardziej był świadomy klinczu, w jakim
znalazł się polski rząd. A także on sam.
Lekkiego kopa zapewniły mu tego dnia kawa i wiadomość z Centrum
Operacyjnego MSZ. Informacja, która leżała na jego dębowym biurku, dawała
nadzieję na odbicie się od coraz bardziej zagmatwanej sytuacji politycznej.
Jaskólski lubił takie sprawy. Tropienie miejsc, w których znajdowały się
polskie pamiątki wojenne i dzieła sztuki, zawsze budziło emocje, a w przypadku
powodzenia zapewniało dobry efekt medialny. Specjalistą od tego typu akcji był
wiceminister Bogdan Wiatr, który doskonale znał rynek antykwaryczny i potrafił
przydzielać zadania dyplomatom tak, aby zwracali uwagę na dzieła sztuki
potencjalnie pochodzące z Polski. I skutecznie, choć nie zawsze legalnie, je
odzyskiwali.
Jaskólski zdjął okulary i potarł garb nosa. Jeszcze raz wziął do ręki kartkę
z wiadomością nadaną w Kuwejcie. Ta informacja nie była pewna, ale opierała
się na relacji kuwejckiego przedsiębiorcy, współpracującego z polskimi
dyplomatami.
„W czasie pierwszej wojny w Zatoce Perskiej żołnierze iraccy zrabowali
z miasta Kuwejt Portret młodzieńca Rafaela Santiego. Informację tę otrzymałem
na przyjęciu w naszej ambasadzie od jednego z członków miejscowego,
wpływowego rodu. Z jego relacji wynika, że obraz został skradziony przez
irackich funkcjonariuszy służb specjalnych, którzy działali na własną rękę.
Dowodził nimi oficer, Kurd – bliższych danych brak. Złodzieje prawdopodobnie
nie wiedzieli, co wywożą. Informator utrzymuje, że obraz jest zapewne w ich
rękach” – pisał do MSZ radca Robert Rotański.

***

Wiatr wysiadł ze służbowego bmw, które zaparkowało w zatoczce przed


gmachem MSZ. Wszedł po schodkach i uchylił ciężkie drzwi. Wbiegł na szerokie
schody, zostawił palto w swoim gabinecie, a chwilę później był już
w sekretariacie szefa.
– Zapraszam, panie ministrze. Kawa, herbata? – Sekretarka spojrzała pytająco.
– Pani Kasiu, małą czarną – odpowiedział i nacisnął klamkę drzwi gabinetu
Jaskólskiego.
– Cześć. Widziałeś materiał z Kuwejtu? Co uważasz? – przywitał go Jaskólski.
– Myślisz, że źródło jest wiarygodne? Kłopot w tym, że nie wiemy dokładnie, kto
udzielał tej informacji. Pan radca nie pamięta nazwiska, wie tylko, że informatora
przedstawił mu któryś z biznesmenów związanych z naszą placówką na przyjęciu
organizowanym przez wydział promocji, handlu i inwestycji.
– Rafael to najwyższa półka. Gdyby się udało, byłoby głośno na całym
świecie. Wiesz, że w muzeum Czartoryskich wisi pusta rama tego obrazu? No ale
informacji o potencjalnych miejscach jego ukrycia jest tak wiele, że nie jesteśmy
w stanie wszystkich sprawdzić. Ostatnio nasi „macali” antykwariusza z Berna.
Weszli do jego domu pod legendą pisania książki o nieznanych dziełach sztuki
z prywatnych kolekcji. Nawet wisiał u niego portret młodzieńca, ale nie tego.
Wiceminister wstał, podszedł do okna i zamyślił się.
– Jestem za. Jeżeli się nie uda, i tak nikt się o tym nie dowie – zdecydowanie
oświadczył Jaskólski i stuknął palcami w blat biedermeierowskiego stolika.
– Kto? – zapytał Wiatr. – W Iraku jest wojna domowa, a iracki Kurdystan to
polityczna beczka prochu, w której dodatkowo mieszają gracze nie tylko
z regionu. Rosja jest coraz bardziej aktywna, a to zawsze komplikuje nasze
działania dyplomatyczne. Możemy sprawdzić naszych z wywiadu?
– Tak, może generał Czucha da nam kogoś rozgarniętego. Kogoś, kto zna Irak
i region – podsumował Jaskólski.

***

– Krótko mówiąc, nie pistolet decyduje o sukcesie wywiadu. Stara maksyma


mówi, że kiedy oficer wywiadu posługuje się takim środkiem, przestaje być
oficerem wywiadu. Waszym celem jest zebranie wiarygodnych informacji,
przydatnych i unikalnych, i najlepiej wyprzedzających. Z tego będziecie
rozliczani. Pamiętajcie, na Bliskim Wschodzie trzeba przystosować się do
ciężkich warunków, uwzględnić wszystkie aspekty sytuacji operacyjnej w terenie
– nie tylko środowisko społeczno-polityczne, ale i kulturę, historię, sprawy
etniczno-religijne i… geografię. Tak, tak. Geografię, również tę fizyczną. Aby
wzbudzić zaufanie, trzeba nawiązywać kontakty, słowem, rozmawiać z ludźmi –
powiedział Łodyna do studentów szkoły wywiadu w Starych Kiejkutach.
Major Łodyna, w służbie od 1991 roku, już godzinę opisywał działania
wywiadowcze na Bliskim Wschodzie, szczególnie w Iraku i Syrii. Ze względu na
doświadczenie, profesjonalizm, ale również osobowość i cechy zewnętrzne
przyciągał uwagę słuchaczy. Czterdziestopięcioletni oficer Agencji Wywiadu,
a wcześniej Zarządu Wywiadu UOP, budził szacunek spokojnym tonem
wypowiedzi. Jego osoba była owiana pewną legendą. Wtajemniczeni wiedzieli,
że uczestniczył w misjach na całym świecie – od komunistycznej Korei i Rosji po
Bliski Wschód.
Nagle drzwi do auli uchyliły się i do wykładowcy podszedł nieco
przestraszony oficer dyżurny.
– Komendant prosi o rozmowę – powiedział tylko i wyszedł.
Łodyna przeprosił słuchaczy i opuścił salę. Przeszedł przez bramki kontrolne
i skierował się do gabinetu komendanta.
Za biurkiem siedział pułkownik Lech Mostowski, doświadczony oficer
wywiadu, pamiętający czasy Departamentu I MSW. Na widok Łodyny gospodarz
wstał, podszedł do barku, wyjął butelkę szkockiej ze swojej bez mała legendarnej
kolekcji i nalał do dwóch kryształowych szklanek. W gabinecie rozszedł się
charakterystyczny, głęboki zapach dziesięcioletniej Talisker, produkowanej na
położonej u wybrzeży Szkocji wyspie Skye.
– Szef chce cię widzieć. Nie wiesz, o co chodzi? – spytał komendant bez słowa
wstępu.
– Nie wiem – odpowiedział Łodyna.
– Szykują się zmiany, coś wiesz?
– Nie. Czucha chyba nie jest zagrożony. Robi wszystko, żeby nie rzucać się
w oczy. Premiera interesuje tylko PR. Wystarczy, aby nic nie wyłaziło i nikt nie
krytykował, a jak już ktoś chwali, to gość jest w siódmym niebie. Czy ktoś panuje
nad tym, co robi Agencja? Do kogo trafiają informacje? Na pewno nie do
premiera. Czy on w ogóle chce takich informacji? A kim jest ten koordynator? Na
czym on się zna? Co w życiu widział? Co rozumie? To jakieś pozorowane
działania. Panowie doskonale się bawią. Nie widzą, co się dzieje na Wschodzie.
Łodyna pociągnął duży łyk ulubionej whisky.
– Jak tak dalej pójdzie, to nas zaora jakiś „nawiedzony badacz pisma” –
powiedział komendant i pokiwał głową. – Poza tym wokół coraz więcej teorii
spiskowych. A jak oceniasz słuchaczy?
– Są odbiciem społeczeństwa. Coraz mniej oczytani i ciekawi świata. Dla nich
głównym źródłem wiedzy jest krótki tekst z portalu internetowego. Jak mamy ich
uczyć, a potem wymagać od nich wyników? Są niedouczeni. Niektórzy chyba
w przyszłości zostaną politykami, bo są nastawieni na robienie kariery za wszelką
cenę – powiedział Łodyna i odstawił szklankę. – Ale dość tych żali. Pogoda jest
i tak zbyt dołująca. Czołem!
Podał rękę pułkownikowi i wyszedł z gabinetu.
Chwilę później siedział już w swoim białym golfie. Koła samochodu stukały
głucho po nawierzchni z klinkierowych cegieł, zniszczonych wieloletnim
użytkowaniem. Łodyna podjechał do bramy wjazdowej. Czytniki, śluza
bezpieczeństwa i kontrola przepustki zajęły mu chwilę. Kilka razy został
zlustrowany przez oko kamery. Minął bramę, potem pojechał wzdłuż ogrodzenia
zwieńczonego koncertiną, obok kilku wysokich wież. Droga wiła się między
pagórkami, jeziorami i domkami letniskowymi przy drodze Mrągowo–Szczytno.
Stare Kiejkuty zostały za nim.

***

Szef Agencji Wywiadu generał Marek Czucha nie był doświadczonym oficerem.
Niektórzy zarzucali mu zbyt zachowawczą postawę przy planowaniu i realizacji
działań wywiadowczych. Czucha wstąpił do służby po 1990 roku i mentalnie
bliższy był środowisku politycznemu aniżeli wywiadowczemu. Wielu oficerów
zastanawiało się, czy chroni polski wywiad przed politykami, czy też celowo
trzyma go od nich z daleka. Byli i tacy, którzy wietrzyli w tej postawie spisek
obcych służb specjalnych.
Gabinet Czuchy w budynku przy Miłobędzkiej 55 w Warszawie urządzony był
dość skromnie. Prostokątne, ciemne biurko i podłużny stół, przy którym
odbywały się spotkania kierownictwa. Na stole z jednej strony piętrzyły się stosy
dokumentów w różnokolorowych papierowych teczkach. Na ścianie wisiały
symbole służb specjalnych z różnych krajów. Za fotelem szefa stały dwie flagi:
Polski i NATO.
Gdy Łodyna przekroczył drzwi gabinetu, generał zagadnął z lekkim
uśmiechem:
– Witam pana majora. Co wiesz o Portrecie młodzieńca Rafaela?
– To jakiś quiz ze sztuki, szefie? W muzeum ostatnio byłem… w Bagdadzie.
Było wtedy w ruinie, całkiem ogołocone.
Po chwili ciszy Czucha opisał Łodynie prośbę, z jaką zwróciło się do Agencji
kierownictwo MSZ. Pokazał mu wiadomość z Kuwejtu.
– Ty najlepiej znasz to środowisko, masz doświadczenie i wyczucie. Byłeś
tam. Wiesz, jak z nimi rozmawiać. Masz wolną rękę. Możesz podejmować
działania niestandardowe. Sam orientujesz się jakie. Ale pamiętaj, nie chcę się
znowu tłumaczyć z wpadek moich ludzi.
Łodyna wiedział, że generałowi chodziło o operację w Iranie, w czasie której
oficerowie Agencji, aby odwrócić uwagę ścigających ich tajniaków, odpalili
materiały pirotechniczne w centrum Teheranu. Miejscowi wpadli w panikę,
ściągnęli posiłki, a Polacy wpadli w ich ręce. Siedzieli teraz w lochach irańskiej
bezpieki. Dyskretne negocjacje co do ich wypuszczenia, za pośrednictwem strony
syryjskiej, szły jak po grudzie. Tym bardziej że w polskim rządzie i MSZ
podnosiło się coraz więcej głosów za tym, aby zawiesić działalność ambasady
w Damaszku. Sytuacja w Syrii zaczynała się komplikować.
– Twoim celem w Iraku będzie weryfikacja informacji z Kuwejtu i ewentualne
odzyskanie obrazu, oczywiście o ile da się to zrobić. Musisz zachować dyskrecję.
Chodzi o to, aby obraz nie zniknął na zawsze – dodał generał. – Na miejscu
twoim kontaktem będzie Berd. I nie kręć nosem. Sam wiesz, jakie mamy
możliwości.
– Znowu Berd? Kurwa. Podobno siedzi teraz w jakiejś Rotanie czy Sheratonie
w Dubaju, pewnie z jakąś kolejną orientalną dupą – żachnął się Łodyna.
– Kiedyś przez którąś z nich się przekręci albo coś złapie – uśmiechnął się
Czucha.
Berd, podpułkownik AW, od kilku lat mieszkał w Iraku. Oficjalnie był
wiceprezesem w firmie przykryciowej Middle East Polexport, która zajmowała
się handlem. Jako biznesmen branży zbrojeniowej, znający doskonale język
arabski, podróżował po regionie. W bagdadzkim hotelu i restauracji Dojo
w zielonej strefie miał wynajęty na stałe pokój. Jego pozycja budziła emocje
wśród funkcjonariuszy Agencji, krążyły bowiem podejrzenia, że poprzez
działalność biznesową budował sobie prywatną pozycję finansową. Niektórzy
zazdrościli mu po prostu pieniędzy i kobiet, które najczęściej poznawał na
dyplomatycznych spotkaniach. Prawda zapewne leżała pośrodku.

***

– Co pan o tym myśli, profesorze? – zapytał Łodyna.


W gabinecie wiceministra Wiatra siedział profesor Marian Nawojko, ekspert
do spraw odzyskiwania utraconych w czasie wojny dzieł sztuki. Profesor
kierował niezbyt liczną, bo zaledwie dwuosobową komórką w MSZ.
– To nie jest takie proste. Sygnałów o tym, gdzie może znajdować się ten
obraz, było mnóstwo. Wiele od początku fałszywych, jakby ktoś chciał zaciemnić
sprawę. Wie pan, panie majorze, ten obraz rozpala wyobraźnię poszukiwaczy
skarbów tak jak Bursztynowa Komnata. Były sygnały z Australii, sprawdzane
przez wiele lat, z USA, z Austrii, ze Szwajcarii. Ponadto nikt nie wie, co kryją
podziemia rosyjskich muzeów. Powojenne poszukiwania portretu rozpoczęły się
już w 1945 roku. Znajdował się na pierwszym miejscu listy strat wojennych.
Informacje o tym, że gdzieś jest, krążą w środowisku antykwariuszy od lat
pięćdziesiątych. W połowie poprzedniego wieku podobno ktoś chciał go sprzedać
Metropolitan Museum w Nowym Jorku, ale nic z tego nie wyszło.
– Od tamtego momentu nasze służby dyplomatyczne sprawdzały wiele
doniesień na jego temat. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych pojawiły
się na przykład informacje, że obraz znajduje się na terenie NRD, podobno
w rękach Stasi. Inne tropy wiodły do Szwajcarii. Co jakiś czas pojawiały się
informacje, że któryś z tamtejszych marszandów ma to dzieło i próbuje je
sprzedać. Zaledwie kilka lat temu nasi dyplomaci weryfikowali taką informację –
dodał Wiatr, po czym wstał i wyszedł na chwilę z gabinetu.
Profesor Nawojko sięgnął po filiżankę miętowej herbaty i wziął mały łyk.
– Pojawiał się też interesujący trop rosyjski, a w zasadzie radziecki. W trakcie
dyskusji przy okazji wystawy w Muzeum Narodowym w Krakowie w 1996 roku
przedstawiciel jednego z ukraińskich muzeów stwierdził, że obraz był widziany
w mieszkaniu lub biurze sowieckiego generała Kuzniecowa. Generał Gierogij
Gawriłowicz Kuzniecow dowodził 31 Korpusem Pancernym, który zdobywał
Dolny Śląsk. Być może przebywał w miejscu, gdzie ukryty był nasz obraz?
Kuzniecow zmarł w latach sześćdziesiątych we Lwowie.
Wiceminister Wiatr wrócił do gabinetu z plikiem dokumentów w ręku.
– Najpoważniejszy trop wiódł do Australii – kontynuował historyk sztuki. –
W połowie lat osiemdziesiątych w Muzeum Narodowym w Warszawie pojawił
się Amerykanin, który pokazał zdjęcie Portretu młodzieńca, prawdopodobnie
przedwojenne, choć kolorowe. Chciał dokonać ekspertyzy obrazu ze zdjęcia.
Twierdził, że obraz jest w Australii. Kontakt z tajemniczym Amerykaninem
szybko się urwał, ale w tamtych latach trafiła do nas relacja włoskiego
antykwariusza, który miał stwierdzić w rozmowie z profesorem Stanisławem
Lorentzem, ówczesnym dyrektorem Muzeum Narodowego, że obraz jest
w specjalnej skrytce na hasło w Melbourne. Z kolei w Archiwum Zamoyskich
znajduje się list historyka sztuki Saszy Griszina z uniwersytetu w Canberze do
profesora Cecila Goulda z londyńskiej National Gallery. Pozwolę sobie
przytoczyć jego treść: „W maju 1977 roku otrzymałem fotografię obrazu
trzymanego w skarbcu bankowym w Brisbane i zostałem poproszony o wyrażenie
swojej opinii na temat jego autentyczności. Identyfikacja nie była trudna.
Z pewnością naśladował on krakowski obraz Rafaela, ale ponieważ nie jestem
badaczem twórczości Rafaela ani też nie mam dostępu do oryginału, nie
pokusiłem się o wydanie opinii”. Zdjęcie obrazu niestety zaginęło. Nigdy nie
udało się ustalić, w skarbcu którego banku miał być przechowywany ten obraz.
A może prawdziwe są słowa Niklasa Franka, syna Hansa? Mówił tak: „Większość
dzieł sztuki Polacy otrzymali z powrotem, oprócz portretu młodego mężczyzny
pędzla Rafaela, który był u nas w Neuhaus nad Schliersee w Górnej Bawarii.
Później gdzieś przepadł. Być może wisi w jakiejś chłopskiej chałupie,
wymieniony przez matkę w 1945 roku na jaja, masło, wieprzowinę”. Niklas
jednak nigdy nie widział tego obrazu.

***

W archiwum Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego przy Krakowskim


Przedmieściu w Warszawie panował zaduch. Przed Łodyną leżało kilka teczek
z dokumentami dotyczącymi zaginionego obrazu Rafaela. Nic z nich nie
wynikało. Kolejne informacje, ślady. Niektóre weryfikowane wiele lat temu, inne
czekające na swoją kolej. Pomiędzy dwiema pożółkłymi kartami Łodyna
zobaczył białą, sprasowaną kopertę. Delikatnie wziął ją w dwa palce. Był to list
nadany w Tel Awiwie, datowany na dwudziestego pierwszego stycznia 1962 roku.
Przysłany do Polski pocztą lotniczą. Łodyna otworzył kopertę i wyjął z niej list
napisany na maszynie w języku polskim oraz zdjęcie uśmiechniętego mężczyzny
o ogorzałej twarzy, w okularach przeciwsłonecznych i krótkich spodniach.
Major nachylił się nad stołem i zaczął odczytywać list. Sprawiało mu to
trudność, ponieważ niektóre litery odbiły się nad ciągiem znaków. Niejaki Moshe
Kleiner opisał w nim drogę, jaką przebył z obrazem Rafaela w walizce z Krakowa
na Bliski Wschód. Przyznał, że był żołnierzem Armii Krajowej, a potem Korpusu
Polskiego. Po ucieczce do Palestyny zaciągnął się do Hagany, radykalnej
organizacji walczącej o wolność Izraela. Brał udział w walkach z żołnierzami
brytyjskimi, a po utworzeniu państwa Izrael wstąpił do wojska. W 1951 roku
tworzył Instytut Koordynacji.
„To mamy i Mossad w tej sprawie?” – pomyślał Łodyna.
Usłyszałem niedawno, że Stefan Adam Zamoyski, były oficer Samodzielnej
Brygady Strzelców Podhalańskich, którego zresztą miałem okazję poznać, na
polecenie rodziny Czartoryskich poszukuje tego obrazu na całym świecie.
Postanowiłem poinformować o losach tego dzieła sztuki polskie władze, bo należy
ono do narodu polskiego, a nie tylko do jednej rodziny.
Tak Moshe Kleiner zakończył list napisany pięćdziesiąt lat temu.
Do koperty dopięta była spinaczem notatka, z której wynikało, że z listem
zapoznał się referent ministerstwa Ryszard Bocian. „Sprawie nie nadano biegu” –
dopisał ktoś ręcznie.
„Czyżby ówczesne władze nie chciały współpracować z rodziną
arystokratyczną?” – zastanowił się Łodyna.
– A więc to możliwe! To nie są bajki! – powiedział do siebie już na głos.
Poczuł dreszcz podniecenia. Oddał dokumenty archiwistce i poprosił ją
o wykonanie ksero tajemniczego listu nadanego z Izraela. Po wyjściu na
dziedziniec ministerstwa włączył telefon i wybrał numer do profesora Nawojki.
– Czy to możliwe, że w czasie wojny obraz został zamieniony?
– Teoretycznie tak – odpowiedział profesor. – W czasie wojny działy się różne
cuda.
– Ale kiedy? – dopytywał Łodyna.
– Na początku października 1939 roku obraz wraz z innymi zabytkami
z muzeum Czartoryskich został przejęty przez Gestapo i przewieziony do
Jarosławia. Tam odnalazł je Specjalny Komisarz do spraw Zabezpieczenia Dzieł
Sztuki na Wschodnich Terenach Okupowanych – doktor Kai Mühlmann. Na
krótki czas złożono go wraz z innymi w Bibliotece Jagiellońskiej w Krakowie.
Prawdopodobnie pod koniec 1939 roku trzy najcenniejsze obrazy przewieziono
do Berlina. Prawdopodobnie przechowywano je w biurze Mühlmanna,
a następnie w skrytce depozytowej Deutsche Banku. W 1940 roku Dama
z gronostajem Leonarda da Vinci wróciła do Krakowa, ale Portret młodzieńca
i kilka innych obrazów nadal spoczywały w berlińskim skarbcu – mówił powoli
profesor. – W 1942 roku Hans Frank powołał na swojego doradcę do spraw sztuki
szwajcarskiego architekta, doktora Wilhelma Ernsta von Palezieux. Miał
zaaranżować wnętrza rezydencji Franka w Krakowie, Krzeszowicach i Krynicy-
Zdroju, a także zadbać o sprowadzenie z Berlina obrazów, które zdobiłyby domy
gubernatora. W połowie 1943 roku najpiękniejsze obrazy Czartoryskich znalazły
się z powrotem w Krakowie. Prawdopodobnie Portret młodzieńca trafił na ścianę
willi w Krzeszowicach. Prawdopodobnie – zaakcentował ostatnie słowo profesor.
– Musi pan wiedzieć, majorze, że z tym obrazem działo się coś dziwnego. Raz ci
sami świadkowie mówili, że go widzieli, innym razem twierdzili, że się mylili. Że
mieli styczność z innym obrazem albo pomylili go z innym dziełem Rafaela –
portretem kardynała. Dokumentacja na ten temat była wyjątkowo przetrzebiona.
Do dzisiaj mamy więcej znaków zapytania niż odpowiedzi. A pan coś wie,
majorze? Irak?
– Zobaczymy, panie profesorze. To nie ja podejmuję decyzje. Jestem tylko od
czarnej roboty. Ale myślę, że do usłyszenia – odpowiedział Łodyna i wyłączył
telefon.

***

Łodyna został wysłany na roczną delegację do Ambasady RP w Bagdadzie, na


stanowisko radcy do spraw kulturalnych. Czy o jego misji wiedział koordynator
do spraw służb specjalnych? Albo premier? Te kwestie nie interesowały majora.
Oficjalnie miał wdrażać wspólny projekt MSZ i MKiDN, dotyczący wsparcia
przez Polskę odbudowy Muzeum Narodowego w Bagdadzie, które ucierpiało
w wyniku wojennych grabieży. Polska miała zająć się odbudową działów
z artefaktami kultury sumeryjskiej. Jego zadaniem było również prowadzenie
rozmów ze stroną iracką na temat ochrony polskich miejsc pamięci w Iraku.
Łodyna miał wykorzystać podczas swojej misji wszelkie dostępne metody
i swoje kontakty osobowe w Iraku. A jeśli zajdzie taka potrzeba, szukać również
w krajach sąsiednich.
Ten wyjazd nie był dla majora pierwszym wyjazdem na Bliski Wschód.
W Iraku spędził kilka lat przed drugą wojną w Zatoce Perskiej i upadkiem
Saddama Husajna. Docierał tam zawsze drogą lądową przez kamienistą pustynię
na pograniczu z Jordanią, a potem przez Ar-Rutbę i Al-Habbanijję do Bagdadu.
Ze względu na obowiązujące wówczas międzynarodowe sankcje połączenia
lotnicze były zawieszone, a flota samolotów Iraqi Airways na lotnisku
w Ammanie pokrywała się pustynnym pyłem. Ich burtowe napisy dawno straciły
swój soczysty, zielony kolor.
Rozdział 2
Polska – wrzesień 1931–sierpień 1939

Mieczysław Kleiner pochodził ze Lwowa, z rodziny inteligenckiej, polsko-


żydowskiej. Jego ojciec był pracownikiem lwowskiej opery, a matka lekarką.
Mieszkali w kamienicy przy ulicy Legionów. Mentorem młodego Mietka był
dziadek Marian, leśniczy i zapalony myśliwy, zabierający go często na
kilkudniowe górskie wyprawy.
Nieukończone studia plastyczne z zakresu malarstwa i rysunku sprawiły, że
Kleiner miał kontakty w środowiskach artystycznych. Imał się różnych prac.
Wbrew woli rodziców po przerwaniu studiów wyprowadził się do własnego
mieszkania przy ulicy Piekarskiej. Gdy nie miał co robić, przesiadywał przy placu
Halickim w ogródku kawiarnianym nieco eklektycznego hotelu George,
w którym przeplatały się detale włoskiego renesansu, secesji i stylu art déco,
a wewnętrzne witraże mogły się równać tylko z projektami Wyspiańskiego. To
przed tym hotelem spotkał swoją pierwszą miłość – Helenkę z Baczewskich. Tam
też spędził pierwszą upojną noc z inną koleżanką ze studiów – Zosią Lewicką.
Tam też poznał Hankę, która postanowiła zostać panią do towarzystwa dla
klientów o zasobnych portfelach.
Przelotny romans miał też z piękną studentką Iryną Jarosewycz z Towarzystwa
Muzycznego im. Mykoły Łysenki, skupiającego głównie ukraińskich artystów.
Była niezwykle ambitna i już wtedy wiedziała, że zrobi karierę artystyczną.
Chciała być tak znana jak Eugeniusz Bodo, Hanka Ordonówna czy Mira
Zimińska. Kleiner poznał ją na jednym z koncertów pieśni rusińskich. Porwała go
nie tylko pewnością siebie i talentem, ale także nieprzeciętną,
wschodniosłowiańską urodą. Kilka razy był w jej mieszkaniu na Kulparowie,
jednak ona szukała kogoś innego, ważniejszego. Kogoś, kto utorowałby jej drogę
w świecie muzycznym.
W 1932 roku Kleiner został wcielony do wojska. Dwa lata służył w pułku
piechoty w Stanisławowie, a potem wszedł na kręte ścieżki samodzielnego życia.
Trzymał z batiarami i został przemytnikiem. Nauczył się fałszować dokumenty.
Sprawnie posługiwał się nożem i pistoletem, a także nieźle boksował.
Wielokrotnie przekraczał granicę z Rumunią i bolszewicką Rosją. Zajmował się
grubym szmuglem, przenosił złoto, diamenty oraz ikony ze świątyń rozbieranych
i grabionych przez bolszewików.
Gang Hryczki, do którego przystał, miał kontakty z komunistami, którzy nie
mieli odwagi uciec z ZSRR, ale wiedzieli, jak można sobie dorobić. Kleiner nie
miał wątpliwości, że po drugiej stronie przemytniczego szlaku czekają niekiedy
oficerowie sowieckiej bezpieki. Nie odczuwał z tego powodu wyrzutów
sumienia. Dobrze zarabiał i zbierał bezcenne informacje. Widział na własne oczy,
jak polsko-sowiecka granica jest umacniana z jednej i drugiej strony. Poznał też
korytarze graniczne, miejsca słabiej chronione, które można było – choć z trudem
– pokonać bez ryzyka wpadki. Strefa przygraniczna od strony sowieckiej Ukrainy
liczyła prawie sto kilometrów, ale granica nie była szczelna. W niektórych
miejscach zasieki były uszkodzone. Granicę można było przekroczyć także
w pobliżu torów oraz licznych na Podolu rzek, bagien i stawów.
Kleiner dobrze przygotowywał się do każdej wyprawy. Przebierał się za
podolskiego żebraka, zakładał perukę z poszarpanymi włosami, w plecaku miał
zaś ubranie sowieckiego kołchoźnika z czerwoną opaską. Nosił też przy sobie
dwa komplety dokumentów. Potrafił doskonale się maskować, a poruszał się
ostrożnie jak polujący ryś. Dlatego gang Hryczki chętnie zlecał mu robotę.
W trakcie jednej z takich wypraw Kleiner zaplątał się w operację specjalną,
w której uczestniczył pion wywiadowczy Oddziału II Sztabu Generalnego WP.
Chodziło o przerzut osób oraz niewielkiej ilości broni dla grupy żydowskich
bojowników. Wojsko sprawdzało nowy kanał przerzutowy i przez swoich
informatorów w świecie przestępczym wynajęło Kleinera. Miał pomóc
w transporcie trzech skrzynek z karabinami, a także w przeprowadzeniu przez
granicę pięciu mężczyzn. Ich celem był czarnomorski port w rumuńskiej
Konstancy. Stamtąd mieli popłynąć statkiem do Palestyny. Kleiner bez problemu
ominął posterunki graniczne i bezpiecznie przewiózł ludzi oraz broń.
Potem jeszcze kilka razy pomagał Dwójce w podobny sposób. Przeprowadzał
grupy Żydów przez granicę. Od jednego z oficerów polskiego wywiadu
realizujących tę operację dowiedział się, że Polska po cichu wspiera osadnictwo
Żydów w Palestynie. Organizuje przerzut pod pozorem zwykłego ruchu
turystycznego.
– Robimy to po cichu, bo nie chcemy drażnić Imperium Brytyjskiego, które
ma swoje interesy w Palestynie i nie zależy mu na żydowskiej emigracji w ten
rejon. A my ze swojej strony umożliwiamy wyjazd z kraju najbardziej aktywnym,
bojowo nastawionym Żydom, którzy mogliby podjąć działania terrorystyczne
u nas. Wystarczy nam problemów z ukraińskimi, sowieckimi i niemieckimi
bojówkami – tłumaczył kiedyś Kleinerowi na odprawie oficer Dwójki.
Z czasem zainteresowanie „wakacjami” nad Morzem Śródziemnym w Hajfie
stało się na tyle popularne, że koleje państwowe uruchomiły regularne połączenie
z rumuńskim portem w Konstancy nad Morzem Czarnym. Regularnie kursował
też należący do gdyńskiego armatora liniowiec M/S Polonia. Po wejściu na
pokład wielu żydowskich emigrantów niszczyło polskie paszporty, by w razie
wpadki u Brytyjczyków uniknąć deportacji. Usługi przemytnicze Kleinera
przestały być potrzebne.

***

W 1937 roku za namową żołnierza pionu wywiadu Korpusu Ochrony Pogranicza,


któremu pomógł przejść granicę z Sowietami, Kleiner ponownie wstąpił do
wojska. Został skierowany na kilkumiesięczny kurs dla przyszłych
wywiadowców. KOP zajmował się w tym czasie głównie wywiadem płytkim,
czyli penetracją strefy przygranicznej ZSRR.
Były przemytnik trafił do szkoły podoficerskiej w Osowcu, a następnie na kurs
organizowany przez wojsko z udziałem oficerów z Ekspozytury 2 – Dwójki.
Uczestniczyli w nim między innymi członkowie Związku Strzeleckiego
z Kresów. W ciągu kilku tygodni poznał podstawy wywiadu dywersyjnego
i specjalnego – chemicznego. Nauczył się skrytego wykonywania kopii
dokumentów za pomocą aparatów fotograficznych oraz sposobów szyfrowania
informacji. Doskonalił zdobyte w czasie służby wojskowej umiejętności
strzeleckie i taktykę działania. Przykładał się także do szkolenia saperskiego,
a w ramach sekcji sportowych uczestniczył w lekcjach szermierki, jeździectwa,
pływania, jazdy na rowerze i na nartach.
Przełożeni w ośrodku szkoleniowym wiedzieli, jak skuteczny jest Kleiner. Ze
względu na zdolności manualne i artystyczne, w tym fałszowania dokumentów,
którego nauczył się od lwowskich ludzi ulicy, oraz otwierania skomplikowanych
zamków, a także dzięki znajomości języków: rosyjskiego, ukraińskiego,
niemieckiego i angielskiego zainteresowała się nim Dwójka. Przeniesienie go
z KOP w jej szeregi było formalnością.

***

Akurat w tym czasie Dwójka szczególną opieką objęła grupę „białych” Rosjan,
którzy stworzyli konspiracyjny Narodowo-Pracowniczy Związek Nowego
Pokolenia pod wodzą profesora Uniwersytetu Belgradzkiego, Michaiła
Aleksandrowicza Gieorgijewskiego. Dwójka miała im pomóc w przerzucie za
wschodnią granicę w celu zbierania danych o nastrojach ludności.
Szkolenia dla Rosjan odbywały się w pełnej konspiracji w ośrodku
wojskowym koło Warszawy. Słuchacze pochodzili z różnych europejskich
krajów. Wszyscy przyjęli fałszywe nazwiska. Polscy oficerowie nie mieli do nich
pełnego zaufania – wiedzieli, że sowiecki wywiad głęboko infiltruje rosyjską
emigrację. Kursantom przekazywano wyselekcjonowane informacje, ale uczono
ich posługiwania się bronią czy efektywnego poruszania się w dzień i w nocy na
długich dystansach. Intensywne szkolenie na przełomie 1938 i 1939 roku trwało
dwa miesiące.
Kleiner został skierowany na ten kurs w charakterze instruktora. Zastanawiał
się później, czy młodzi „biali” rosyjscy patrioci przeszli granicę i czy przeżyli.
Nie zdążył się tego dowiedzieć, ponieważ wydarzenia toczyły się zbyt szybko.
Już wiosną 1939 roku prowadził kolejny kurs z najskuteczniejszych sposobów
przekraczania granicy. Tym razem wyjątkowo tajemniczy. Szkolenie odbywało
się w beskidzkich lasach, w okolicy Andrychowa, a udział w nim brała grupa
dwudziestu pięciu młodych Żydów. To byli oficerowie organizacji Irgun,
podziemnej armii założonej przez lidera syjonistycznej prawicy Władimira Zeewa
Żabotyńskiego do walki o państwo żydowskie w Palestynie.
Żydowscy bojownicy zostali w tajemnicy przerzuceni do Polski z Palestyny.
Przyjechali w małych grupach, samolotami LOT-u kursującymi między Hajfą
a Warszawą. Aby nie zwracać uwagi służb specjalnych, a w szczególności MI6,
część pokonała trasę do Polski na pokładzie statku, który łączył Palestynę
z rumuńską Konstancą. Kursanci pod okiem wojskowych instruktorów przez
cztery miesiące szkolili techniki walki partyzanckiej, konspiracji i sabotażu,
a także organizacji działań terrorystycznych i zamachów z użyciem materiałów
wybuchowych. Inżynierowie związani z Dwójką uczyli ich burzenia konstrukcji
z cementu, żelaza, drewna lub cegieł.
Kleiner przyjechał do Andrychowa pociągiem. Otworzył drzwi wagonu
i zeskoczył wprost na peron, po którym snuły się jeszcze dym i para. Przed
wejściem na dworzec czekała na niego dorożka z szeregowcem na koźle.
– Serwus, kolego! – krzyknął do młodego żołnierza. – Pewnie na mnie
czekasz?
Podszedł do dorożki i pokazał dokument podróży z informacją o skierowaniu
na kurs. Wojskowy zeskoczył z pojazdu, zasalutował i wyprostowany jak struna
powiedział:
– Proszę wsiadać. Podróż nie będzie długa, to niedaleko.
Mietek rzucił niedbale walizkę i usadowił się na skórzanym siedzeniu,
przykrytym kraciastym pledem. Dorożka podskakiwała na nierównej drodze, a on
patrzył na łagodne, zielone stoki Beskidu Małego. Zasnął. Obudził się dopiero na
miejscu, gdy szeregowiec krzyknął donośnie:
– Już jesteśmy!
Żołnierz zeskoczył z kozła i złapał walizkę Kleinera, a następnie zameldował
się u oficera dyżurnego, który sprawdził dokumenty przybysza. Poinformował
też, że major już czeka. Kleiner wszedł na pierwsze piętro budynku. Zapukał
i usłyszał głośne:
– Proszę!
Za biurkiem siedział niewysoki, szczupły brunet o ogorzałej twarzy. Gałązki
świerku na granatowych patkach munduru wskazywały na oficera strzelców
podhalańskich.
– Nazywam się major Romuald Czakucki – powiedział i przystąpił do
wyjaśniania programu oraz sensu szkolenia. – Wydaje mi się, że nasi kursanci
wzorują się trochę na aktywności wywrotowo-bojowej Ziuka i jego kolegów
z PPS. Prywatnie sądzę, że tak jak Marszałek przed wojną i w czasie wojny oni
budują kadry wojskowe przyszłego państwa. Czas pokaże, czy się mylę, czy nie.
Pan wie, to szkolenie wieńczy nasze kursy organizowane dla młodzieży
syjonistycznej w Zofiówce na Wołyniu i Poddębinie pod Łodzią. Niedawno
wizytował nas tu niejaki Zarychta z MSZ. Zrobiliśmy dobre wrażenie.
Major uśmiechnął się i uderzył dłonią w blat stołu, aż zadźwięczała stojąca na
nim drewniana lampka z dużym kloszem z przydymionego szkła.
– To świetnie – skwitował Kleiner.
– Kursanci są pewnie w drodze do schroniska PTT na Leskowcu. Po
zakwaterowaniu proponuję panu przejść się tam dla lepszej aklimatyzacji. To
tylko trzy godziny marszu. Pójdziemy razem przez Gancarz, będzie najszybciej.
Proszę się odświeżyć, coś zjeść i ruszamy. Rozumiem, że został pan
poinformowany, żeby wziąć ze sobą sprzęt potrzebny do prowadzenia działań
w górach? Bo nie ma nic gorszego niż rzucający się w oczy wczasowicz na
szlaku, w eleganckich pantoflach.
– Tak, mam wyposażenie.
– A więc za pół godziny na dole.
Kilkanaście minut później Kleiner miał już na sobie wysłużony plecak ze
skórzanymi paskami, grube skarpety, mocno natłuszczone wysokie, sznurowane
buty, przeciwdeszczową, nieco już wypłowiałą płócienną kurtkę, sweter, koszulę
i krótkie spodnie zapinane na pasek pod kolanem. Nie zapomniał też o nożu.
– O, widzę, że z pana wytrawny uczestnik górskich przygód! – krzyknął
jowialnie major Czakucki na widok gościa wychodzącego z budynku.
Ruszyli w drogę. Podczas marszu major opowiadał trochę o kursantach, ich
stosunku do nauki, podejściu do instruktorów.
– Wie pan, kolego, oni mnie porównują czasem, jeśli chodzi o charakter
i wygląd, do tego ich komendanta, Abrahama Sterna! To nawet pomaga. Mają
przewodnika, ojcującego im tutaj w zastępstwie.
Przy schronisku, które pachniało jeszcze świeżością, bo funkcjonowało
niespełna pięć lat, spotkali grupę kursantów. Po przedstawieniu Kleinera
prowadzący grupę sierżant, w typowym góralskim swetrze i kraciastej koszuli
pod spodem, zdał majorowi raport.
– Byliśmy też na piwie, panie majorze, u Karola Sikory w schronisku na
Magurce. Pan wie, że spotkaliśmy paru Niemiaszków? To chyba dawne
towarzystwo z tego ich Beskidenverein czy jakoś tak. Aha, podporucznik
Śmigielski prosił przekazać, że wraca przez Międzybrodzie, bo coś ma do
załatwienia przed wyjazdem do tej… no… Poddębiny. Wziął ze sobą tego
młodego cwaniaczka, jak mu tam? No, Mietek Marszałek. Mówił, że pan major
wie, o co chodzi.
Major nic nie odpowiedział, tylko przypomniał sierżantowi, żeby nie rzucać
się zbytnio w oczy, bo Abwehra ma w tych okolicach swoich ludzi.
– Tłumaczyłem wam, że działa tu Sabotage und Sonderaufgaben – rzucił.
– No i Sicherheitsdienst des Reichsführers SS też – wtrącił płynnym
niemieckim Kleiner.

***

Kilka dni minęło na intensywnym szkoleniu. Mietek czuł się dobrze


w beskidzkich klimatach. Przypominało mu to wakacje u kolegi dziadka
w leśniczówce, w Burkucie nad Czarnym Czeremoszem.
Kursanci starali się zapamiętać jak najwięcej. Byli dociekliwi i zadawali wiele
pytań. Polubił ich. Na zakończenie zaprosili go na ostro zakrapianą imprezę
z udziałem generała Kazimierza Fabrycego i oficerów Dwójki. W czasie tej
imprezy, popijając wódkę przy ognisku po szkoleniu, jeden z kursantów, Aaron
Lewin, zapytał Kleinera:
– Jesteś może Żydem?
– Nie do końca, pół na pół. Wiesz, taka galicyjska mieszanka.
– Pamiętaj, że masz u nas zawsze miejsce. Jeżeli będziesz miał problem,
pomożemy. Wystarczy, że poszukasz chłopaków z Andrychowa u nas w Hajfie
czy Tel Awiwie.
Następny poranek Kleiner spędzał w wygodnym łóżku skromnej wojskowej
izby. Idyllę za oknem – śpiew ptaków, szum smreków porastających okoliczne
wzgórza, szept płynącego nieopodal strumienia – przerwało brutalne walenie
w drzwi.
– Proszę pana! Jest pilny telefonogram z Warszawy!
Z niechęcią i strasznym kacem Mietek wstał i otworzył. Odebrał od dyżurnego
kartkę z wiadomością: „W trybie natychmiastowym proszę się stawić w Centrali
w Warszawie”.
Wyjechał tego samego dnia. Po powrocie do Warszawy został skierowany na
specjalistyczny kurs informacyjno-wywiadowczy. Tym razem dla przyszłych
oficerów.

***
Zajęcia na kursie były sprofilowane pod kątem pracy w Referacie „Wschód”.
Wykłady prowadzili doświadczeni oficerowie Dwójki, a dotyczyły one między
innymi zagadnień narodowościowych, ochrony, dywersji, ruchów wywrotowych
oraz radiowywiadu. Kleiner poznał również strukturę Razwiedupru, czyli
wywiadu wojskowego, i obu służb bezpieczeństwa wewnętrznego, WCzK i GPU.
Dowiedział się więcej o przebiegu procesów politycznych w ZSRR, zapoznał się
z sytuacją polityczno-gospodarczą sowieckiego imperium oraz międzynarodową
działalnością komunistów.
Mietek czytał wycinki prasowe i wybrane depesze, wysyłane do centrali przez
placówki wywiadowcze. Wiedział, jak kończą osoby podejrzane przez Sowietów
o szpiegostwo. Mógł zapoznać się z relacjami ludzi, którzy opisywali system
łagrów. Zapoznał się z funkcjonowaniem i organizacją sowieckich oddziałów
dywersyjnych na pograniczu, i zrozumiał, że tak naprawdę działają jak na
wojskowym froncie, chociaż Armia Czerwona jeszcze nie ruszyła na zachód
i czekała na rozkaz polityczny z Moskwy. Doskonale poznał rozkład fortyfikacji
granicznych. W szczególności posiadł wiedzę na temat dyslokacji jednostek
Armii Czerwonej w Ukraińskim Okręgu Wojskowym, lokalizacji zakładów
przemysłowych, sieci komunikacji. Usłyszał o Wielkim Głodzie, sztucznie
wywołanym kryzysie aprowizacyjnym na Ukrainie, który pochłonął setki tysięcy
ofiar. Dowiedział się też, że Sowieci objęli falą aresztowań Polaków, którzy
pozostali poza granicami Rzeczypospolitej po zawartym w 1921 roku traktacie
ryskim. Że tysiące Polaków wywieźli w bydlęcych wagonach na Syberię i do
azjatyckich republik.
Z wielu informacji wynikało, że polskie komórki wywiadowcze zwracają
szczególną uwagę na uciekinierów z sowieckiej Rosji, wspierają rosyjskich
emigrantów mających bazy w Polsce i prowadzą nasłuch sowieckich stacji
nadawczych. Obejmują także obserwacją na terenie Polski sowieckich
korespondentów i montują podsłuchy w ich telefonach. Podobnie byli traktowani
kontaktujący się z nimi polscy i białoruscy komuniści. Kleiner godzinami
zapoznawał się też z danymi na temat sowieckich działań zaczepnych. Wynikało
z nich, że grupy uzbrojonych agentów przechodzą na stronę polską, porywają
ludzi i zdobywają dokumenty.
W czasie jednej z oficjalnych, ale i szkoleniowych wizyt Mietek poznał szefa
Referatu „Wschód”, doświadczonego oficera Dwójki, kapitana Jerzego
Niezbrzyckiego. Kapitan wywarł na nim szczególne wrażenie. Stał się dla niego
wzorem do naśladowania, przewodnikiem w przyszłej służbie wywiadowczej.
Z rozmów z nim Kleiner dowiedział się, że Jerzy Niezbrzycki, przez znajomych
nazywany Antonim, jest gorącym orędownikiem ruchu prometejskiego.
– Niech pan posłucha – mówił Niezbrzycki – według mnie ruch prometejski to
jedyne rozwiązanie, aby pozbyć się na Wschodzie bolszewickiego zagrożenia.
Ten ruch ma na celu odrodzenie narodowe w republikach wchodzących w skład
Związku Sowieckiego. To może rozbić Sowietów od środka. Dlatego, jak się już
pan przekonał na ostatnich zajęciach ze mną, nasze działania polegają na
wspieraniu rządów emigracyjnych i organizacji niepodległościowych.
Niezbrzycki zwrócił uwagę na Kleinera już wcześniej, podczas szkolenia
organizowanego przez wywiad KOP. Poznał wtedy dokładnie dossier Mietka
z okresu przemytniczego oraz zapoznał się z opiniami oficerów Dwójki
dotyczącymi operacji przerzutu broni i ludzi do Hajfy. Kapitan zauważył, że
Kleiner, tak jak i on sam, był pełen inicjatywy, aktywny, pomysłowy. Elastycznie
podchodził do każdej sytuacji. Improwizował tam, gdzie było na to miejsce, ale
jednocześnie rozumiał wagę przygotowania i potrzebę opracowania właściwego
planu dla każdego działania. Nie bał się wchodzić w oko cyklonu. To właśnie
zadecydowało, że Mietek został przeniesiony do Dwójki.
Kleiner starał się zapamiętać z tych spotkań z kapitanem jak najwięcej.
Wszyscy na kursie znali przeszłość kapitana. Jesienią 1931 roku stanął on na
czele Referatu „Wschód”. Dzięki jego działalności w Związku Sowieckim
funkcjonowało czternaście placówek obserwacyjno-informacyjnych oraz
kilkanaście punktów łączności i informacyjnych. Jego referat zajmował się jednak
głównie działalnością analityczną i organizacją kombinacji operacyjnych
realizowanych za granicą. Niewielu ludzi miało odwagę zapuszczać się za
wschodnią granicę, dlatego tak duże wrażenie na Kleinerze zrobiła praca
Niezbrzyckiego z agenturą, do której werbował kolejarzy, pracowników żeglugi,
inżynierów budowy mostów.
W czasie kursu Mietek przekonał się, że praca wywiadowcza Niezbrzyckiego
z okresu jego pobytu na placówce w Kijowie była określana jako wybitna,
a raporty oceniane niezwykle wysoko. Kleinerowi szczególnie zapadła w pamięć
jedna z opowieści z czasu pobytu kapitana w Kijowie. Niezbrzycki opowiadał,
jak samochodem na dyplomatycznych numerach rejestracyjnych objeżdżał
okolice Kijowa, a nawet Żytomierza czy Berdyczowa. Oficjalnie jeździł poza
stolicę ukraińskiej republiki w poszukiwaniu polskich cmentarzy wojennych. Pod
tą legendą spenetrował dokładnie Wołyń i Podole. Podczas tych wypraw
nawiązywał kontakty z Polonią, a także podziemnym Kościołem katolickim.
Zakładał, że te środowiska powinny zostać wykorzystane do gromadzenia
informacji wywiadowczych.
– Panowie, dzisiaj chciałbym wam opowiedzieć o moich wschodnich
doświadczeniach w zakresie tak zwanej ochrony kontrwywiadowczej placówki –
zaczął kapitan na porannych zajęciach. – W czasie mojej pracy pod przykryciem
w naszym konsulacie w Kijowie zajmowałem się również taką działalnością.
W 1929 roku zostałem wydalony z Ukrainy na wniosek zaniepokojonego moją
wyjątkową aktywnością sowieckiego kontrwywiadu.
Kapitan uśmiechnął się szeroko do słuchających go żołnierzy.
– Sowiecka bezpieka zmontowała przeciwko mnie prowokację. Podczas
przyjęcia w domu jednego z moich znajomych, który zapewne współpracował
z sowieckimi służbami, doszło do rewizji. Znaleziono wtedy tajne dokumenty
dotyczące uzbrojenia Armii Czerwonej. Następnie, w czasie śledztwa, ów
znajomy zeznał, że miał je przekazać polskim dyplomatom. Wskazał na mnie.
Zostałem oskarżony o szpiegostwo i wspieranie działalności miejscowych grup
kontrrewolucyjnych. Żeby nie zaogniać i tak napiętych relacji polsko-sowieckich,
z Kijowa zostałem wycofany pod koniec 1929 roku pod pozorem urlopu
świątecznego.
Kleiner był dobrym obserwatorem i słuchaczem. Z rozmów prowadzonych
z oficerami Dwójki zdołał wywnioskować, że wywiad wciąż jeszcze żyje sprawą
podpułkownika Ludwika Lepierza, szefa sztabu Dowództwa Okręgu Korpusu nr
IV „Lwów”, który przez wiele lat przekazywał informacje Sowietom za
amerykańskie dolary. Lepierz wpadł w 1936 roku, a w więzieniu popełnił
samobójstwo.
W czasie szkolenia Mietkowi zaczął się rysować niepokojący obraz polskiego
wywiadu na Wschodzie. Zorientował się, że działania są paraliżowane,
a sowiecka infiltracja jest na porządku dziennym. Zdarzają się porwania
i zabójstwa agentów, a także afery związane z przechodzeniem oficerów na
sowiecką stronę. Korupcja, nepotyzm i konflikty polityczne demoralizowały
kadrę oficerską.
W 1939 roku Kleiner był świadkiem kolejnego osłabienia komórki wschodniej
wywiadu. Część personelu została przesunięta na zachód do rozpracowywania
Niemców.
Rozdział 3
Polska – jesień 1939

Pod koniec sierpnia 1939 roku Kleiner został w trybie nagłym skierowany na
ćwiczenia wojskowe. Stała się rzecz niebywała, świadcząca o bałaganie
w sztabie. Zamiast do komórki informacyjnej dowództwa dywizji trafił do 49
Huculskiego Pułku Strzelców. Został dowódcą drużyny – tak zastał go wybuch
wojny.
Dwunastego września na skraju lasu przy drodze z Dubiecka do Przemyśla
jego oddział natknął się na Niemców odpoczywających po walce.
– Kryć się za osłoną pagórków i krzaków. Podejść do nich! – rozkazał prawie
szeptem dowódca kompanii. – Najbliżej niech podczołgają się chłopaki
z granatami – zwrócił się do Kleinera.
– Tak jest. Już się robi – odpowiedział Mietek.
Trysnęły w górę kawały gliny. Uniosły się czarne fontanny dymu, a z silników
dwóch niemieckich Schwere Panzerspähwagen buchnęły jęzory ognia. Maszyny
zostały obrzucone granatami.
– Bagnet na broń! Naprzód! – krzyknął z całych sił dowódca kompanii.
Niemcy wpadli w panikę, próbowali bronić się saperkami, które akurat mieli
pod ręką.
Kleiner podbiegł szybko do najbliższego Niemca. Chłopak mógł mieć około
dwudziestu lat. Ubrany w białą koszulę i wojskowe spodnie na szelkach, w dłoni
trzymał nóż do konserw. Kleiner wbił mu bagnet w pierś, a potem nacisnął spust
karabinka. Pocisk wyrwał kawałek ciała. Chlusnęła krew. Niemiec osunął się na
wyschniętą, spaloną słońcem trawę. Upadł tak niefortunnie, że wytrącił
napastnikowi broń. Mietek podniósł karabin i jeszcze dwa razy ciął niemieckich
żołnierzy bagnetem. Nie myślał. Działał jak automat. Czuł tylko ucisk w głowie,
jakby mocno obejmowała ją jakaś obręcz. Krew pulsowała, serce szybko biło. Na
skroni pojawiły się krople potu.
Po krótkiej walce polscy żołnierze wybili Niemców co do nogi. Dopiero wtedy
Kleiner zauważył, że został lekko ranny w rękę odłamkiem granatu. Opatrunek
wykonał sobie sam, z kawałka koszuli. Tego dnia zabił pierwszego człowieka.
Oddział Mietka maszerował teraz w kierunku Lwowa, na odsiecz miastu.
W Mużyłowicach, niemieckiej wsi, zdobył cały park maszynowy niemieckiego
pułku SS „Germania”. Polacy rozbili tamtejszy sztab, a wieś, wraz ze
zgromadzonym sprzętem, puścili z dymem. Gdy w jesiennym blasku słońca
oglądali pożar, nagle rozpętała się burza. W tym samym czasie zaczęły wybuchać
pociski dużego kalibru, zgromadzone w niemieckich ciężarówkach. Jakby tego
było mało, nadleciały również dorniery Do-17E/M/Z – niemieckie samoloty
bombowe, nazywane potocznie ołówkami – i zrzuciły bomby. Zrównały z ziemią
płonącą miejscowość, zamieszkałą przez niemieckich kolonistów.
Po zwycięstwie w Mużyłowicach Kleiner został wezwany do sztabu dowódcy
dywizji. Oficer przekazał mu rozkaz specjalny. Jako żołnierz Dwójki miał
przekazać do sztabu Frontu Południowego generała Sosnkowskiego,
przebywającego gdzieś na wschód od Berdychowa, tajne niemieckie dokumenty
zdobyte w sztabie pułku SS „Germania”. Były przemytnik nie miał trudnego
zadania, chociaż musiał zachować wyjątkową ostrożność, bo w Lasach
Janowskich kryło się wielu żołnierzy niemieckich z rozbitych jednostek.
Pojawiały się też grupy ukraińskich nacjonalistów, którzy atakowali żołnierzy
w polskich mundurach. Po drodze wysłannik spotkał dwóch zagubionych
żołnierzy, Franka Zubka i Romka Sławińskiego. Jeden z nich był ranny w rękę,
drugi miał rozbitą głowę. Razem weszli do chałupy miejscowego chłopa i kupili
coś do jedzenia.
Po krótkim odpoczynku Ukrainiec zaproponował, że przeprowadzi ich krótszą
drogą przez bagna. Ruszyli wąskim, zarośniętym szlakiem, obok zwalonych
drzew. W pewnej chwili przewodnik wyprzedził ich i zniknął za zakrętem. Gdy
i oni wyszli zza zakrętu, nadal nie było go widać. Nagle Zubek, który szedł jako
ostatni, otrzymał potężny cios w głowę siekierą. Tylko cicho jęknął i bezwładnie
zwalił się na ziemię. Ukrainiec znów podniósł siekierę i próbował zadać cios
Sławińskiemu. Zaskoczony mężczyzna uchylił się, cofnął, zahaczył o wystający
spod trawy korzeń drzewa i upadł. Powietrze przeszył cichy świst lecącego z dużą
prędkością noża. Ostrze przebiło szyję napastnika, który zacharczał, ukląkł
i upadł na twarz. Kleiner wyjął nóż i wepchnął ciało do płytkiej bagiennej
sadzawki. Dopiero wtedy zauważył w szuwarach dwóch innych zabitych polskich
żołnierzy.
Kleiner i Sławiński wykopali dla Franka Zubka płytki grób w lesie. Na
brzozowym paliku zawiesili wojskowy hełm.
– Pewnie naszych chłopaków też zabił ten ukraiński bandyta. Bydlak! –
powiedział Mietek do Sławińskiego i splunął na unoszące się jeszcze na wodzie
ciało napastnika.
Kilka godzin później Kleiner wraz ze Sławińskim dotarli do dowództwa.
Pojazdy sztabowe zmierzały właśnie na zachód. Kleinera przyjął generał Marian
Kukiel, przydzielony do tej jednostki bez jasno określonych zadań. Kukiel
odebrał pakiet dokumentów zdobytych na niemieckim oddziale SS.
– Przebijaliście się od wschodu przez San? Szliście przez Sieniawę? –
dopytywał.
– Nie, panie generale. Bardziej na południe – odparł Kleiner.
Generał lekko wziął go pod ramię i poprowadził do innego pomieszczenia,
w którym nie było nikogo. Dla pewności zlustrował całą izbę i wyjrzał przez
okno. Upewnił się też, że nikt nie stoi za drzwiami, a następnie zamknął je
zdecydowanym ruchem. Kleinera zdziwiło takie zachowanie generała, ale nie
oponował. Widocznie dowódca miał w tym swój cel.
– Pamiętaj. W Sieniawie, w oficynie pałacu Czartoryskich, w skrzyniach,
ukryte są skarby, arcydzieła polskiej kultury. Jeśli będziesz mógł się tam dostać,
chroń je. Ja niestety nie mogłem się tym zająć – powiedział generał.
Był zmęczony i najpewniej świadomy tego, że niebawem będzie musiał
ewakuować się do Rumunii. Dał kurierowi paczkę papierosów i niewielką
buteleczkę wódki. Kazał wyfasować suchy prowiant, nowy mundur, buty i broń.
Mietek mógł się także umyć w jednej z chat zajętych chwilowo przez
sztabowców, odpocząć w niej kilka godzin i się przespać.
Następnego dnia jeszcze przed świtem opuścił sztab i szybkim marszem udał
się w kierunku ostatniego znanego mu miejsca stacjonowania macierzystego
oddziału. Nie miał najmniejszego pojęcia, gdzie i kiedy ten marsz się skończy.
Czy zobaczy jeszcze swój hotel George we Lwowie? Czy zaciągnie tam na noc
jakąś dziewczynę, śliczną jak Iryna? Czy na majówkę popłynie łódką z kolegami
z centrali Dwójki na plażę na Saskiej Kępie w Warszawie? Czy zobaczy jeszcze
rodziców? Wszystkie te pytania biegły przez jego głowę niczym przyspieszony
film.

***

Noc z dwudziestego na dwudziestego pierwszego września była chłodna.


Kompania Kleinera po forsownym marszu przypuściła atak na „gniazdo” wroga,
gdy do ziemi przygwoździł ją morderczy ogień z karabinów maszynowych
i moździerzy. Nagle ziemia usunęła się Kleinerowi spod nóg. Na nacierających
spadł grad pocisków artyleryjskich. Pole walki pod Hołoskiem na przedpolach
Lwowa zamieniło się w pole śmierci.
Gdy zrobiło się jasno, Mietek poczuł potworne uderzenie w żebra, które
obudziło go z omdlenia. Dookoła panowała cisza. Nagle ktoś złapał go za
kołnierz i zadał cios w bok wojskowym butem. Następne uderzenia spadły na
jego plecy i nerki. Bity zerwał się na nogi i zobaczył leżące w szeregu ciała
niemal wszystkich swoich kolegów. Ocalałych żołnierzy Niemcy zaprowadzili do
niewielkiego dworku.
– Jak ty wyglądasz? Co ci się stało? – zapytał jeden z polskich żołnierzy
i podał Kleinerowi małe, okrągłe lusterko.
W szkle odbiło się coś, co przypominało mieszankę gliny i krwi. Mietek
podszedł do wiaderka z wodą. Obmył twarz i włosy. Wtedy okazało się, że na
głowie ma dwie rany cięte, a małżowina lewego ucha jest naderwana. Koledzy
zrobili mu opatrunek z kawałka koszuli.
Kolejnego dnia rano wszystkich pognano w kierunku Jarosławia. W kolumnie
szli ułani, piechurzy i pancerniacy z rozbitych oddziałów. Niektórzy nie mieli na
sobie części mundurów czy butów, za to inni wyglądali tak, jakby nigdy nie
uczestniczyli w walce.
Kleiner czuł potężny ból głowy i głód. Nie jadł od czterech dni. W Łańcucie
udało mu się znaleźć puszkę po konserwie. Dzięki temu w punkcie wydawania
posiłków dostał chochlę ciepłej zupy na kościach. Wypił ją niemal jednym
haustem, jak kieliszek wódki. Krótko potem Niemcy załadowali ich do wagonów
i wywieźli do Krakowa-Płaszowa. Prowizoryczny obóz urządzono tam obok
koszar, w stajniach w dzielnicy Dąbie. Jeńcy, dla których zabrakło miejsca pod
dachem, kładli się spać na brukowanym dziedzińcu wysypanym słomą. Kilku
z nich zmarło już pierwszej nocy. Niemcy nie nadążali z dostarczaniem wody
i posiłków.
Były przemytnik dochodził do siebie. Starał się zachowywać tak jak w czasie
licznych wielodniowych wędrówek przez granicę. Obserwował otoczenie.
Odzyskiwał czujność. Gromadził jedzenie. Co jakiś czas wymieniał chleb na
warzywa, cebulę lub czosnek. Wiedział, że aby nie chorować i nie popaść
w otępienie, musi dostarczać organizmowi witamin. Wtedy zdecydował, że
ucieknie.
W porze zmierzchu przecisnął się pod zasiekami i przeskoczył niewielki
drewniany płot. W odległości pięćdziesięciu metrów zobaczył niemiecki patrol.
Zauważyli go, więc zaczął uciekać. Obok kamienicy z czerwonej cegły wpadł na
kobietę, która niosła drewniane wiadro z bielizną. Zapytał, gdzie może się
schronić. Kobieta wskazała przykryte deską szambo. Resztką sił zdjął deski,
wszedł do środka i zawisł nad grubą warstwą odchodów. Jego nogi do kolan
zanurzyły się w ciemnej, błotnistej, śmierdzącej mazi. Kobieta z powrotem
położyła deski.
– Halt! Gdzie dezerter, stara?! – usłyszał po chwili nad głową krzyk łamaną
polszczyzną.
– Panie, poszedł sobie, o tam – odparła kobieta.
Mietek tracił siły. Już wyobrażał sobie, że palce się odrywają, a on ląduje
w kilkumetrowym dole z gównem. Nagle deska się odchyliła, a kobieta
energicznym ruchem złapała go pod ramię. Miała siłę dorosłego mężczyzny. Był
uratowany.

***

Początkowo starał się omijać skupiska ludzi. Dzień spędzał w zaroślach


i zagajnikach, a poruszał się nocami. Dotarł tak do Tarnowa. Tam wszedł do
bramy jakiejś kamienicy, upadł i stracił przytomność. Ocknął się, gdy ktoś ciągnął
go za rękaw. Dwóch nastolatków zaprowadziło go do mieszkania na piętrze.
Kazali mu się rozebrać.
– Jesteś u swoich. Nie martw się – powiedział jeden z nich. – Spalimy twoje
łachy w piecu, bo strasznie śmierdzą. Wchodźże szybciej do wanny, człowieku.
Pierwszy raz od miesiąca Kleiner wszedł do parującej, gorącej wody.
Wszystkie rany nagle się otworzyły, a każde, nawet najmniejsze zadrapanie
potwornie zapiekło. Gdy wyszedł z wanny, chłopcy przetarli jego rany
spirytusem, nałożyli na nie leczniczą maść i opatrunki. Dostał długą koszulę
i położył się w białej pościeli. Zasnął. Obudził się, gdy przyszedł lekarz. Nie
mógł uwierzyć własnym oczom. Tuż obok lekarza zobaczył Mietka Marszałka,
którego poznał na kursie Dwójki w Andrychowie.
Po kilku dniach chory doszedł do siebie. Jego nowi znajomi właśnie
zawiązywali komórkę konspiracyjną. Załatwili mu lewe dokumenty.
W połowie października Kleiner pojechał do Krakowa. Tam został
zamelinowany w mieszkaniu w centrum miasta. Miał być w dyspozycji tworzącej
się Służby Zwycięstwu Polsce i współpracować z pułkownikiem Rogiem.
Rozdział 4
Kraków – jesień 1939

Mieszkanie w zaniedbanej kamienicy, oddalonej zaledwie kilkaset metrów od


wzgórza wawelskiego, było umeblowane skromnie, choć kilka rzeczy przykuwało
uwagę swoją urodą i klasą. Okna zasłonięto lekko pożółkłymi firankami, a na
parapecie stała usychająca paprotka. Na turkusowej ścianie wisiał obraz
z wizerunkiem Świętego Antoniego, a nad drzwiami niewielki krzyżyk pokryty
patyną. Przez uchylone okno wiatr wtłaczał do pokoju zapach palonego drewna.
Z oddali dobiegał metaliczny dźwięk dzwonka tramwaju jadącego ulicą
Zwierzyniecką. Po chwili zagłuszył go donośny głos dzwonu z pobliskiego
kościoła.
Każda z czterech osób, które zebrały się w salonie, przyszła osobno,
z zachowaniem zasad konspiracji. Przy ciężkim okrągłym stole siedziała Pelagia
Potocka, trzydziestoletnia arystokratka, od roku pracująca w muzeum
Czartoryskich. Obok niej usadowił się profesor Adolf Szyszko-Bohusz, architekt,
przez wiele lat odpowiedzialny za prace renowacyjne w Zamku Królewskim na
Wawelu.
– Przepraszam szanownych państwa za warunki, w jakich się spotykamy –
zagaił pułkownik Juliusz Filipowicz, gospodarz spotkania.
Róg poprawił popielaty prochowiec i przeczesał dłonią lekko pofalowane
włosy. Od niedawna na polecenie generała Michała Karaszewicza-
Tokarzewskiego, o pseudonimie Torwid, organizował w Krakowie podziemie.
Prowadził rozmowy z organizacjami konspiracyjnymi, aby włączyć je
w działalność Służby Zwycięstwu Polsce. Rozmowy szły jak po grudzie, bo
przedwojennych podziałów politycznych nie zasypała nawet wrześniowa klęska.
– Zaprosiłem tutaj pana, profesorze, bo pani Pelagia ma do przekazania ważne
wiadomości – powiedział pułkownik i wyjął z wewnętrznej kieszeni płaszcza
metalowe pudełko z orientalnym rysunkiem, a z niego „egipskiego” papierosa. Po
pokoju rozszedł się charakterystyczny zapach dymu, zmieszany z wonią palącej
się benzyny.
– Niemcy tropią, przejmują i gromadzą dzieła sztuki – zaczęła trochę
niepewnie Potocka. – Dotarły do mnie informacje, że planują je ukraść, chociaż
oficjalnie mowa jest o zabezpieczeniu. Mogą zostać wywiezione do Niemiec.
Główny magazyn mają w nowej bibliotece Uniwersytetu Jagiellońskiego przy
Mickiewicza. Tam przewieźli też skarby z naszego muzeum. Byłam tam. Na razie
panuje chaos i brak jakiejkolwiek organizacji.
Pułkownik wstał i zrobił dwa kroki.
– Przez kurierów przekraczających granicę z Węgrami nawiązaliśmy kontakt
z naszym rządem we Francji. Dyspozycja jest jasna i prosta: maksymalnie chronić
arcydzieła, zabezpieczyć i nie dopuścić do ich wywiezienia lub zniszczenia. To
dotyczy każdego z nas. Ja mam teraz na głowie inne sprawy, ale państwo
powinniście robić wszystko, aby wykonać ten rozkaz. Takie mamy polecenie od
generała Kukiela, który znalazł się we francuskim rządzie generała Sikorskiego.
Profesor milczał. Wzrok wbił w niewidzialny punkt na ścianie. Zdjął z nosa
binokle.
– Niemcy wypytywali mnie w komisariacie na Pomorskiej, gdzie są wawelskie
skarby. Teraz proponują, abym został na Wawelu i przyglądał się ich nowym
porządkom – powiedział i spojrzał na pułkownika.
– Niech pan przyjmie ich ofertę. Musimy mieć swoich ludzi na Wawelu. Tym
bardziej że chcą ulokować tam rząd – poradził Filipowicz.
– Kilka dni temu zniknął doktor Stefan Komornicki – zaczął profesor. – Być
może został aresztowany wraz z profesorami Uniwersytetu Jagiellońskiego
w czasie spotkania z przedstawicielami policji niemieckiej. Wcześniej
opowiedział mi jednak interesującą historię. Austriak, niejaki doktor Mühlmann,
przedstawiciel rządu niemieckiego do spraw ochrony dzieł sztuki, poprosił go
o pomoc w znalezieniu kolekcji Czartoryskich. Miałem już wątpliwą przyjemność
spotkać doktora Mühlmanna na zamku. Zrobił na mnie wrażenie człowieka
zdecydowanego i znającego się na swojej pracy.
– I co dalej?
– Komornicki wraz z Mühlmannem pojechał do Pełkiń. Tam okazało się, że
zbiory są w Rzeszowie, w skrzyniach, które jeszcze przed wojną generał Marian
Kukiel kazał wywieźć i ukryć w ordynacji sieniawskiej nad Sanem. Niestety,
szybko zostało to odkryte przez niemieckich żołnierzy. Skrzynie znalazły się już
w łapach organów bezpieczeństwa. Profesor twierdził, że paki były w dobrym
stanie, chociaż niektóre artefakty zostały zrabowane. W każdym razie
przywieziono je do Krakowa. Mój kolega był przekonany, że Niemcy chcą
wszystko wywieźć do Berlina. Co najciekawsze, widział tam też skrzynię
sygnowaną literami „LRR” – czyli z obrazami Leonarda, Rafaela i Rembrandta.
Była uszkodzona, ale nie pusta. Na Damie zobaczył wyraźny ślad wojskowego
buta…
– Teraz ta skrzynia jest w nowej bibliotece uniwersyteckiej – wtrąciła Pelagia
Potocka. – Dzieją się złe rzeczy. Do naszego muzeum kilka razy przychodziła
czarna policja. Oglądali dokumentację, robili zdjęcia. Przygotowują się do
rabunku.
– Proszę, abyście zwracali uwagę na to, co dzieje się z zabytkami. Notujcie ze
szczegółami daty wizyt i nazwiska niemieckich urzędników. Jeżeli gdzieś będą je
wywozili, starajcie się ustalić kierunek transportu. Jeżeli będzie ku temu
sposobność, to postarajcie się je ukryć – powiedział pułkownik i zakończył
spotkanie.
Kleiner przez cały czas stał przy oknie. Zza firanki czujnie lustrował ulicę
i wejścia do bram pobliskich kamienic. Nie odzywał się.
Gdy Pelagia Potocka wyszła z mieszkania, profesor podszedł do pułkownika.
– Mam kopie Wielkiej Trójki – powiedział. – Wykonał je pod koniec lat
dwudziestych domorosły artysta malarz, rzemieślnik – doskonały fałszerz,
kopista. Muzeum wieszało je incydentalnie, gdy oryginalne obrazy trzeba było
poddać kontroli konserwatorskiej. W sierpniu dostałem je w depozyt od generała
Kukiela. Może się do czegoś przydadzą?
Profesor włożył palto i kapelusz. Pożegnał się z pułkownikiem i wyszedł. Gdy
mieszkanie opustoszało, Róg podszedł do Mietka i poczęstował go papierosem.
Zegar ścienny Roi de Paris metalicznym dźwiękiem werku wybił godzinę
pierwszą.
– Niemcy zaczynają się zachowywać coraz bardziej niezrozumiale. Po co
atakują tych Żydów? Stają się coraz bardziej zuchwali, jakby liczyli na to, że
Francja i Wielka Brytania nie będą walczyły.
Pułkownik się zamyślił.
– Masz gdzie mieszkać? – zapytał Kleinera.
– Radzę sobie.
– Mówiłeś, że znasz generała Kukiela. Wiesz, że zależy mu na kolekcji
Czartoryskich. Mam pewien pomysł. Na początku sprawdź, jak jest chroniony
budynek nowej biblioteki uniwersyteckiej. A potem zrobisz tak…

***

Mietek wciągnął w płuca ostre, jesienne powietrze. Szedł ulicą Miodową. Obok
niego przejechał czarny opel na niemieckich numerach. Z tyłu siedział urzędnik
w stalowym płaszczu wojskowym. Na patkach kołnierza widniały trzy złączone
liście dębu. Ten człowiek musiał być grubą rybą. Kleiner zaczął przypominać
sobie odznaki noszone przez funkcjonariuszy niemieckiego państwa.
– Aaa, to SS, przyboczna gwardia Hitlera. Ciekawe, co tu robi? – mruknął pod
nosem i wszedł w bramę piętrowej, odrapanej kamienicy.
Skręcił w lewo i znalazł się na podwórku typowej krakowskiej mordowni.
Przy poplamionych drewnianych stołach siedziało sporo gości. Minął w drzwiach
roześmianą parę. Mężczyzna powiedział kobiecie coś na ucho i cmoknął ją
w policzek.
W karczmie było gwarno. Dominowali podpici handlarze i chłopi, którzy
przyjechali na targ do Krakowa. W powietrzu unosił się gęsty dym tanich
papierosów, pomieszany z kwaśnym zapachem potu i moczu oraz wonią
świeżego piwa. Między stolikami przechadzała się leniwie i wyzywająco
miejscowa prostytutka. W palcach trzymała ciemną cygaretkę, a na głowie miała
niewielki kapelusz. Jak na tę porę roku ubrana była wyjątkowo lekko. Miała na
sobie cienką, jasną sukienkę w kwiaty.
Karczmarz wypisał kredą na czarnej tablicy specjały dnia: flaczki i knedle. Na
ladzie czarnego bufetu leżało kilka kawałków torcika z andrutów i parę
tradycyjnych krakowskich obwarzanków. Obok stał gliniany dzban z kwaszonymi
ogórkami. Młoda blondynka opierała się rękami o blat i patrzyła w przestrzeń za
oknem. Kleiner kupił u niej piwo i usiadł w kącie. Zauważyła go prostytutka
i podeszła do jego stolika.
– My się chyba znamy? – zagadnęła, lekko speszona.
Mietek spojrzał na nią. Rzeczywiście, dziewczyna kogoś mu przypominała.
– Hanka?! Cześć! Co tu robisz? Znudziło ci się we Lwowie? – zapytał
z uśmiechem.
Kobieta przysiadła na drewnianym krześle. Uniosła jego rękę i przytuliła do
swojej twarzy.
– Tam teraz nie ma życia. Czerwoni takie jak ja wsadzają na Brygidki. Nie
masz na mnie ochoty? Za kilka złotych. Wiesz, że jestem dobra.
Kleiner spojrzał w bok. Skupił się na grających w karty trzech
dwudziestolatkach. Już na pierwszy rzut oka było widać, że nie splamili się
w życiu uczciwą pracą. Grali w dupę biskupa. To był tylko przerywnik przed
wyszukiwaniem kolejnej ofiary, którą można byłoby oskubać z pieniędzy albo
jakiegoś towaru. Na ich stół wjechały pękate kufle z piwem i długa flaszka
siwuchy. Wylądowały obok miseczki z kwaśnymi ogórkami, kawałkiem czarnego
chleba, płatem słoniny i plasterkami cebuli.
– Ci, na których patrzysz – powiedziała Hanka – dzisiaj nie mieli szczęścia.
Skroili tylko starego Żyda na ulicy Berka Joselewicza. Zabrali mu dwadzieścia
złotych i srebrny zegarek na łańcuszku. Żyd nawet nie protestował. Machnął ręką
i oddał, co miał w kieszeni. Pewnie pomyślał, że życie i tak jest niewiele warte.
Powiedział, żeby dali mu spokój. Wiesz, że nawet pytał, co z nich za ludzie?
– Przepraszam cię na chwilę, ale muszę wyjść. Poczekaj na mnie. Zaraz wrócę
– powiedział Kleiner, wstał i wyszedł z knajpy za młodym chłopakiem.
Szli ulicą Bożego Ciała do placu Nowego. Tam chłopak podszedł do
czterdziestoletniego mężczyzny w długim czarnym płaszczu. Pokazał mu
zegarek. Ten włożył go do nietypowej wewnętrznej kieszeni palta. Po szemranej
transakcji chłopak skierował się z powrotem na ulicę Miodową. Gdy przechodził
obok bramy parterowego budynku, nagle pochwyciły go silne dłonie. Wciągnęły
w cień wejścia do kamienicy i z całej siły przyparły do muru. Przestraszony
zaczął się wyrywać. Kleiner przycisnął łokieć do jego szyi.
– Puść mnie! Co ci zrobiłem?! – wydukał chłopak.
– Nie rzucaj się tak. Nic ci się nie stanie. Posłuchaj mnie – warknął Kleiner. –
Polecił mi ciebie Kruk, ten z Kazimierza. Podobno dzięki twojej maszynie
i wózkom udało się przewieźć paki z wawelskimi obrazami na wiślany galer.
Miałeś udział w ich ratowaniu?
Mietek stopniowo zwalniał uścisk.
– Czego chcesz? Może tam byłem, może nie. Zdupcaj! – krzyknął chłopak.
– Taki z ciebie patriota? Kibic Cracovii! Na dzielnicy mówią, że okradasz
starych Żydów, jakby mieli mało problemów z Niemcami. Ale zapomnimy o tym.
– „My”, czyli kto?
– Wojsko polskie.
– Wojsko polskie to ja ostatni raz widziałem we wrześniu, jak uciekało
z Krakowa na Tarnów. Aż się za nimi kurzyło.
– Potrzebuję ciężarówki i jeszcze jednego człowieka oprócz ciebie.
Powiedzmy, że do przeprowadzki. Trzeba wejść w jedno miejsce i coś wynieść.
Ale uważaj. Nie można się spietrać, bo może tam być dużo Niemców. Zapłacimy
jak za dobry kurs do Myślenic. Robota ma być zrobiona szybko i po cichu. A po
wszystkim ty i twój kumpel zapomnicie, co widzieliście – tłumaczył precyzyjnie
Kleiner.
– Mówisz, że dla Polski? Będzie mi to zapisane, już po wojnie? No dobra, coś
skołuję.
– Bądźcie przed tą bramą za dwa dni, o siódmej. Wszystko jasne?
– Tak jest, szefie. Będziemy o czasie.
Mietek wrócił do knajpy. Hanka dopalała właśnie papierosa i oganiała się od
namolnego, pijanego adoratora. Kleiner podszedł do niej, wziął ją za rękę i wyszli
razem na ulicę. Skierowali się do jego mieszkania.

***

Mietek położył się na drewnianej podłodze. Ból, który odczuwał od kilku godzin,
był już nie do zniesienia. Mężczyzna napiął wszystkie mięśnie. Z lewego ucha
wypłynęła strużka ropy. Poczuł ulgę. Na łóżku w ciemnym pokoju spała Hanka.
Spod zwiniętej kołdry wystawały jej plecy, smukła szyja i ciemne włosy. Na
podłodze porozrzucana była jej bielizna, a na okrągłym dębowym stole leżały
sukienka, torebka i zbyt lekkie jak na listopad pantofelki. Z krzesła zwisał jej
zielony płaszczyk.
Rozdział 5
Kraków – zima 1939/1940

W nowym, klasycystycznym budynku Biblioteki Jagiellońskiej, stawianym od


1931 roku, nie było jeszcze księgozbioru, ponieważ wybuch wojny przerwał
planowaną przeprowadzkę ksiąg z innych bibliotek. Obiekt wybudowany na
działce przy alei Mickiewicza, niedaleko Krupniczej, nie był osłonięty drzewami,
dlatego łatwo można było obserwować go z kilku miejsc.
W pobliżu skrzyżowania alei z ulicą Wenecja stała nieco zdezelowana
ciężarówka Fiat 618, z charakterystyczną kanciastą szoferką, drewnianymi
burtami oraz szarą, gdzieniegdzie pocerowaną plandeką. Zewnętrzne reflektory
sterczały po obydwu stronach komory silnika, który pracował równomiernie. Na
drzwiach szoferki widniał zamazany napis „Przeprowadzki”. Wewnątrz
znajdowało się dwóch mężczyzn.
Obok Kleinera, za kierownicą, siedział Zbyszek Małecki. To on został
zwerbowany do „delikatnej roboty”. Na pace na wezwanie czekali Mietek
Marszałek z Ryśkiem Mateją, znajomym Zbyszka z gangu. Wszyscy ubrani byli
w szaroniebieskie, sztywne kombinezony firmy przewozowej. Na rękach mieli
robocze rękawice, a na głowach czapki z daszkiem. W samochodzie znajdowała
się skrzynka narzędziowa z młotkami, śrubokrętami, brzeszczotami oraz pękiem
wytrychów i blaszek służących do otwierania różnych zamków. Były tam też
specjalne szczypce do zakładania plomb z wzorem okupacyjnego, niemieckiego
orła. Obok stała drewniana paczka – wysoka na metr i szeroka na kilkadziesiąt
centymetrów. Przytwierdzono do niej tabliczkę z napisem „Biblioteka XX.
Czartoryskich”.
– Szefie, czytałem dzisiaj w tym ich szmatławcu, że Niemcy wydali
Słowakom Orawę i Spisz. Kurwa ich mać, a tak ładnie wyglądała nasza defilada
w polskim Cieszynie w 1938 roku – powiedział kierowca.
– Małecki, zamknij się. Zaraz zaczynamy – odpowiedział szorstko Kleiner.
– Szefie, alebyśmy przywalili w tego opla, jakby nasz fiat nie miał takich
dobrych hamulców…
– Cisza, mówiłem – powtórzył Kleiner i przypomniał sobie, że niedawno
widział tego właśnie opla, wiozącego jakąś szychę z SS.
Równo o dziesiątej z drewnianego baraku oddalonego o kilkadziesiąt metrów
od lewego skrzydła biblioteki zaczął wydobywać się gęsty, czarny dym. Ogień
wzmagał silny, późnojesienny, zimny podmuch wiatru. Wydawało się, że zaraz
sypnie śnieg.
Ktoś krzyknął po niemiecku:
– Pożar, ratunku, tu są ludzie! Ratujcie ludzi!
Z budynku biblioteki wybiegło kilku uzbrojonych niemieckich żołnierzy.
Wylegli też nieliczni tego dnia polscy bibliotekarze. Niemcy nie wiedzieli, co się
stało. Trzech żołnierzy pobiegło do pożaru z przenośnymi gaśnicami pianowymi,
przypominającymi tuby. Inni przystanęli i tylko obserwowali płonący barak.
Pracownicy biblioteki z oddali patrzyli na całe zamieszanie.
– Ruszaj! – nakazał Kleiner.
Ciężarówka powoli przejechała wzdłuż budynku biblioteki i zatrzymała się
przy uchylonych bocznych drzwiach, po prawej stronie obiektu. W tym miejscu
nikogo nie było. Trzech mężczyzn rozwiązało linki przytwierdzające plandekę
nad tylną burtą pojazdu. Wysunęli drewnianą paczkę. Podnieśli ją i bez wielkiego
wysiłku weszli do gmachu. Pokonali kilka schodów. Na szerokim korytarzu
czekał na nich pięćdziesięcioletni mężczyzna w okularach, z siwymi, gładko
zaczesanymi włosami. Miał na sobie granatowy fartuch pracownika biblioteki.
– Panowie, proszę za mną – powiedział tylko i poprowadził ich korytarzem
wzdłuż pozamykanych gabinetów. – To tutaj. Uważajcie, bo Niemcy interesowali
się tym miejscem. Nie wiem, czego chcieli, w każdym razie węszyli.
Przybysze ustawili skrzynie w taki sposób, aby zablokować przejście obok
pokoju. Kleiner spojrzał na zamek i wyjął ze skrzynki narzędziowej metalowy
drut zakończony płaskim schodkowym wzorem. Włożył go do zamka. Coś
zachrobotało. Mężczyzna nacisnął klamkę i drzwi się otworzyły. Ekipa
przewozowa wstawiła skrzynię do środka. Pokój był wypełniony
kilkudziesięcioma skrzyniami z różnymi numerami lub napisami. Wszyscy
zaczęli je przeglądać.
– Jest! – zawołał Marszałek i wskazał skrzynię sygnowaną literami „LRR”.
Kleiner uchylił wieko. W środku znajdowały się trzy obrazy.
– Uwaga! Idą Niemcy! – powiedział szeptem wychylający się przez drzwi
pracownik Biblioteki Jagiellońskiej.
Kleiner błyskawicznie otworzył wieko przyniesionej skrzyni. Wyjął z niego
pokaźnych rozmiarów obraz z wizerunkiem młodzieńca. Taki sam wyszarpnął
z sygnowanej literami skrzyni i zamienił obrazy.
– Idą, sprawdzają wszystkie pomieszczenia – wysapał mocno zdenerwowany
bibliotekarz.
Kleiner zamknął skrzynię z napisem „LRR” i nogą popchnął ją pod stół.
Z blatu zgarnął jeszcze trzy niewielkie zamalowane i oprawione deski: portret
młodej damy, obraz przedstawiający piekło oraz inny, mężczyzny z fajką, a także
niewielki inkrustowany przybornik. Wrzucił to wszystko do swojej skrzyni.
– Wychodzimy! – powiedział spokojnie, acz stanowczo.
Marszałek i Mateja złapali skrzynię. Wynieśli ją z gabinetu. Kleiner zamknął
drzwi. Niemcy byli zaledwie kilkanaście metrów od nich.
– A wy co tu robicie? – wymamrotał młody mężczyzna z nazistowską odznaką
partyjną w klapie czarnej marynarki. Obok niego stał oficer niemieckiej policji.
– Z polecenia pana doktora Mühlmanna mieliśmy dostarczyć książki
z muzeum Czartoryskich – odpowiedział doskonałą niemczyzną Kleiner. – Oto
dokumenty – dodał, sięgnął pod kombinezon i wyjął wypisany na maszynie,
opieczętowany papier.
Cywil przejrzał go. Oddał i nakazał szorstkim głosem:
– Odejść!
Mężczyźni w szarych kombinezonach podnieśli skrzynię. Bez przeszkód
wyszli z budynku. Bibliotekarz w tym czasie już się ulotnił. Wstawili paczkę na
skrzynię fiata. Wtedy zza samochodu wyszedł uzbrojony niemiecki żołnierz.
– Co tam macie? Otwierać! – Podszedł do skrzyni i próbował uchylić wieko.
W tym momencie z tyłu otrzymał silny cios nożem. Ostrze przebiło wojskowy
płaszcz i sięgnęło serca. Kleiner błyskawicznym ruchem wyjął nóż z ciała
Niemca, a potem wepchnął zwłoki do ładowni ciężarówki. Drewniana podłoga
wydała głuchy odgłos.
Zszokowani Marszałek i Mateja usiedli na drewnianej ławce i zaparli się
plecami o burtę ładowni. Nic nie mówili. Klapa tylnej burty w mgnieniu oka
została zamknięta, a plandeka zasłonięta i przywiązana linkami. Kleiner wskoczył
na stopień szoferki.
– Jedź! – nakazał Zbyszkowi.
Samochód gwałtownie ruszył. Przy dopalającym się drewnianym budynku
straż ogniowa dogaszała dymiące pogorzelisko. Ciężarówka skierowała się
w stronę ulicy 3 Maja, a następnie zjechała z niej i stanęła w zaroślach przy
Rudawie. Czekał tam zielony polski fiat 508 junak z czarnymi błotnikami.
Mężczyźni zeskoczyli z paki. Zbyszek podszedł do nich. Gdy zobaczył trupa
niemieckiego żołnierza, zbladł.
– Kurwa, nie tak miało być! Tego nie było w umowie!
– Nie pieprz, tylko zdejmuj kombinezon!
Zwinięte ubrania spiskowcy wrzucili do rzeki. Kleiner wyciągnął zwłoki
Niemca na zamarzniętą ziemię i je przeszukał. Żołnierz miał przy sobie plik
marek niemieckich, zdjęcie dziecka, prezerwatywy i książeczkę wojskową.
Gefrajter Josef Hoffer z Grazu, lat dwadzieścia siedem. Jego dokumenty
powędrowały do kieszeni byłego przemytnika, a ciało mężczyźni obciążyli
cegłami i wepchnęli do rzeki. Zniknęło w mętnej wodzie.
Kleiner wypłacił Małeckiemu i Matei dolę za udział w skoku. Dostali plik
amerykańskich dolarów. Wyjął ze skrzyni obrazy i schował w specjalnej skrytce
pod tylnym siedzeniem zielonego fiata. Ciężarówka odjechała. Marszałek
i Kleiner wsiedli do osobówki. Ruszyli do centrum Krakowa.
Akcja zakończyła się częściowym powodzeniem, a Róg nie był pewien, jak
zareagują Niemcy. Czy powiążą fakt zniknięcia ich żołnierza z przyjazdem ekipy
do przeprowadzek? Czy zastanowi ich niewyjaśniony pożar w bezpośrednim
sąsiedztwie biblioteki? W końcu zaczął oglądać odzyskane obrazy.
– Nie znam się na sztuce, ale jeżeli faktycznie to arcydzieło… – powiedział
i musnął deskę z portretem mężczyzny.
Na stole, obok szklanego dzbanka, leżały też trzy miniatury i rokokowy
przybornik z dewizką.
– Te rzeczy jak najszybciej przekaż profesorowi. On będzie wiedział, co z nimi
zrobić. Portret młodzieńca zostanie pod twoją osobistą ochroną.
– Tak jest.
– Posłuchaj. Zamówisz u naszych ludzi walizkę obitą wewnątrz cienką blachą,
z zamaskowaną podwójną ścianą i ukrytym mechanizmem otwarcia schowka.
Tam włożysz obraz. Pamiętaj, że nie może być narażony na skrajne warunki
atmosferyczne. Nie może wpaść do wody, leżeć na śniegu czy dłuższy czas
przebywać w wysokich lub niskich temperaturach. Powinien znajdować się
w miejscu dobrze wietrzonym. Uważaj na pomieszczenia z wilgocią i grzybem na
ścianach.
Następnego dnia konwój niemieckich wojskowych ciężarówek podjechał pod
gmach biblioteki. Niemcy załadowali na samochody kilka skrzyń, w tym tę
oznaczoną literami „LRR”. Skrzynia z najcenniejszymi obrazami na polecenie
doktora Kaia Mühlmanna miała trafić w asyście wydzielonego oddziału SS do
berlińskiego Kaiser-Friedrich-Museum.
Rozdział 6
Warszawa, Wiedeń, Bagdad – jesień 2011

Mieszkanie na warszawskim Muranowie było oświetlone. Za oknem przetaczały


się z hukiem tramwaje i panował jesienny półmrok. Zbudowana na gruzach
warszawskiego getta dzielnica w stylu socrealistyczno-użytkowym źle mu się
kojarzyła. Pamiętał różne niesamowite opowieści osób, które tam mieszkały.
Podobno widywały one duchy dawnych żydowskich mieszkańców. Tak czy
inaczej Łodyna chwilowo tu właśnie mieszkał – po burzliwym rozstaniu z Elą.
– Jak byłem ostatnio w Afganie, w bazie u jankesów kupiłem nową gorilkę.
Teraz się przyda. Poprzednia trochę popękała. Lubię się w nie pakować – mówił
do Zosi, właścicielki mieszkania, potrząsając czarną skrzynią.
Zosia uśmiechnęła się obojętnie.
– Wiesz co, zabierz lepiej ze sobą jakąś normalną walizkę, bo inaczej będą cię
szarpać na lotniskach. Wiesz, jacy oni są na tym Bliskim Wschodzie. Wszędzie
węszą za amerykańskimi szpiegami. No i szukają potencjalnych najemników,
którzy przyjechali obalić ich wspaniałe, demokratyczne reżimy. Do Bagdadu
jakoś dotrzesz, ale na lokalne połączenia weź sobie może dodatkowo tę starą
zieloną torbę. Nikt na nią nie spojrzy. Nawet ci z Mukhabaratu.
– A jak ty leciałaś emiratczykiem przez Dubaj do Irbilu z tą nową szmatą do
skoków ściągniętą ze Stanów, w takim gustownym, kolorowym pokrowcu, to
wiozłaś ją w normalnej walizce? No właśnie! Takiej skrzyni nie uszkodzą faceci
z Sudanu i Jemenu w bagażowniach portów lotniczych. A jak, odpukać, będziesz
strzelać po zamkach, bo ci się główna czasza nie otworzy, to co pomyślisz? Że
mogłaś wpakować szmatę do oklejonej skrzyni, bo na pewno nikt jej zawartości
nie będzie ruszał i nie włoży tam łap.
– Jak sobie chcesz.
– A może masz rację? I tak nie zapakuję się w gorilkę. Muszę zabrać parę
butelek żubrówki dla znajomych w Bagdadzie i chłopaków z BOR-u.
Zosia właśnie wróciła z wypadu w góry irackiego Kurdystanu i pogranicza
irańskiego. W czasie lotów motolotnią i skoków ze spadochronem robiła zdjęcia
i kręciła film reklamowy dla irlandzkiej firmy, która sfinansowała cały wyjazd.
Uczestnicy wyprawy zarobili na tym po kilka tysięcy euro. Tylko biedna Zosia
musiała się tłumaczyć „wewnętrznym” w Agencji Wywiadu, że nic nie zarobiła
dla siebie, a to, co dostała za udział w produkcji dokumentu, przekazała
Aeroklubowi na warszawskim Bemowie na konto przyszłych opłat za korzystanie
z motolotni. Uwierzyli.
Zosia tak jak Łodyna była oficerem Agencji Wywiadu, ale o niewielkim
jeszcze stażu. Miała za sobą parę wyjazdów nad Zatokę Perską. To były dopiero
początki jej pracy szpiegowskiej. Mimo to Łodyna zawsze mógł na nią liczyć.
Czuł do niej sympatię. Przypadły mu do gustu różne jej roztargnienia, szczególnie
przy czerwonym winie w piątkowe wieczory. Podobała mu się, jednak błogi czas
pomieszkiwania u niej kończył się wraz z rychłym wyjazdem na Bliski Wschód.
– Możesz sprawdzić, czy na pewno dobrze zapisałaś mi dane kontaktowe do
tych ludzi, których spotkałaś na pograniczu?
– Chodzi ci o to polsko-brazylijskie małżeństwo z motolotniami? To, które
towarzyszyło mi podczas pogawędki z partyzantami z Partii Pracujących
Kurdystanu w rejonie Qandil?
Zosia mimo krótkiego stażu zdążyła się już przekonać, że w każdym
przedsięwzięciu wywiadowczym na Bliskim Wschodzie tego typu kontakty mogą
przesądzić o sukcesie czy pomóc wyjść z opresji.
– Tak, tak, właśnie. A, jeszcze jedno: podrzucisz mnie pojutrze rano na
Okęcie? Nie będę brać kierowcy z Centrali, bo jeszcze na lotnisku spotka mnie
ktoś z Szucha i będzie potem zadawał pytania. Wiesz, jak jest.
– Lecisz LOT-em i potem austriakiem z Wiednia?
– Jasne. Mam tylko godzinę na transfer, więc po piętnastej będę na Baghdad
International Airport. Poza tym turek ma wprawdzie lepszą kuchnię pokładową,
ale ląduje w Bagdadzie nad ranem, po całonocnym oczekiwaniu w Stambule. Nie
mam ochoty na dogorywanie w jakimś lotniskowym fotelu bez klimatyzacji czy
krótki sen w hoteliku na tranzycie.
– Ooookej.

***

Łodyna przed wyjazdem udał się jeszcze na Miłobędzką w Warszawie. Chciał


wyjaśnić sprawę potencjalnego dostępu do broni w Bagdadzie. Miał również
pobrać najnowszy sprzęt do łączności szyfrowej. W Biurze XIV, które
odpowiadało za operacje wywiadowcze na Bliskim Wschodzie i w rejonie Zatoki
Perskiej, czekała już na niego naczelniczka, major Magda Sierpecka.
Magdę Łodyna poznał w liceum, podczas eskapad zbuntowanej młodzieży
z żoliborskich i śródmiejskich szkół do słynnej w stolicy w latach
osiemdziesiątych winiarni Marywil przy Senatorskiej. Ich drogi rozeszły się na
krótko w czasie studiów. Spotkali się dopiero w „firmie” – tak nazywali pracę
w Urzędzie Ochrony Państwa.
– Cześć, Madziu!
Nie czekając na odpowiedź, Łodyna obszedł biurko swojej szefowej
i pocałował ją w policzek. Krótką zieloną kurtkę niedbale powiesił na oparciu
krzesła i usiadł na nim wygodnie.
– Jutro lecę do Bagdadu. Będę tam po południu. Zaraz po przyjeździe dam
znać, tak dla porządku. Reszta zgodnie z planem ministra Mietka i naszego
Czuchy. Powiedz mi, Madziu, jaką broń i ile sztuk mamy w Bagdadzie do
dyspozycji? I ile pestek tam jest? Do kogo mam się zgłosić?
– Mamy tam dwie sztuki SIG Sauera i rewolwer Smith & Wesson, gdybyś
potrzebował nietypowej amunicji i nie chciał zostawić śladów swojej obecności.
Amunicji jest sporo, zarówno kalibru 9 mm, jak i rewolwerowej różnych typów.
Obyś nie musiał z nich korzystać, wiesz, jaka jest zasada – zawiesiła głos
Sierpecka.
– Wiem, wiem, ostatnio mówiłem o tym na wykładzie w Kiejkutach –
odpowiedział ze smutną miną Łodyna.
– Co się stało, stary? – Sierpecka wyczuła zmianę nastroju kolegi.
– Rozumiesz, plan planem, a różnie to bywa. Sytuacja wewnętrzna w Iraku
jest coraz bardziej złożona. Będę musiał lawirować między Kurdami a Arabami
i jeszcze Irańczykami, mającymi coraz większe wpływy nad Tygrysem
i Eufratem. A wiesz lepiej niż ja, że nasi wciąż są tam przetrzymywani przez
irański VEVAK.
– Posłuchaj. Na miejscu do dyspozycji masz naszego szyfranta. Pamiętasz,
tego Krzyśka, co się tak zakochał w tej lasce od nas z techniki. Potem się
rozwiódł. Żona go oskubała do zera z oszczędności i pojechał niedawno do
Bagdadu. Od niego pobierzesz broń i amunicję. Dyspozycje już otrzymał. Ale
uważaj z jej użyciem. To ostateczność. Nie musisz pytać o pozwolenie. Wierzę,
że sięgniesz po nią, tylko gdy naprawdę będzie taka potrzeba. Ponadto Berd
otrzymał odpowiednie instrukcje. Sprawę zna ogólnie, więc musisz go
wtajemniczyć.
– Pewnie instrukcje dosięgły go w Dubaju, jak spędzał z jakąś laską
„stosunkowo” udany weekend na przykład w hotelu Madinah Jumeirah. Bo
słyszałem ostatnio od jego kumpla z Wydziału Naukowo-Technicznego, że
zwykły Sheraton czy Rotana w centrum miasta to nuda – wtrącił z przekąsem
Łodyna.
– Zdziwisz się. Akurat był w Bagdadzie. Podobno zacieśnia stosunki
biznesowe z ambasadą Japonii. Chłopaki od nas z łączności, którzy byli tam kilka
tygodni na delegacji, opowiadali, że poznał pół Irakijkę, pół Japonkę, która
pracuje w sekcji współpracy bilateralnej – wyjaśniła z uśmiechem Sierpecka. –
Pamiętaj, że szef szefem, a układ między nami swoją drogą. Berd nie zawsze
rozumie potrzeby i zasady panujące w wywiadzie. To dotyczy również jego
otoczenia, ale i osób, które ostatnio do nas trafiają. To mi się nie podoba. Ale
Berd funkcjonuje w pewnym politycznym klinczu. Dlatego wysyłaj regularnie
szyfrogramy w tej sprawie. A jak będziesz miał wątpliwości, czy coś napisać, czy
nie, nie pisz, powiesz mi w kraju. Ja się zastanowię, jak to przekazać dalej.
Chciałabym, abyś przyjechał tu najdalej w marcu i zdał relację z ustaleń. Pewnie
generał będzie cię chciał widzieć, no i Jaskólski z Wiatrem też. To dla nich
sprawa prestiżowa.
Łodyna lubił przychodzić do niej przed trudnym wyjazdem za granicę.
Wprawdzie wszystko było zaplanowane i zatwierdzone, ale rozmowa ze starą
przyjaciółką dobrze go nastrajała. No i ona wszystko wiedziała: kto z kim
trzymał, był lub tylko udawał, że jest. Znała wszystkie ploteczki. Od pewnego
czasu nie mieli już tak dobrych relacji. Często się różnili. Ona nie zawsze
rozumiała jego postępowanie, czegoś nie doceniała, coś źle postrzegała. On
musiał wysłuchiwać, jak żalą się na nią młodzi oficerowie. Nie rozumiał jej
polityki kadrowej w wydziale. Ale mimo tych różnic nigdy nie pozwolił sobie na
krytyczną opinię na jej temat. Bronił jej w imię zasad i dawnej przyjaźni.
Przypominał młodym adeptom szpiegostwa, że takich wartości nie wyrzuca się
do śmieci.
– Madziu, idę jeszcze po kompa z systemem łączności. Wiesz, ten nowy
system szyfrowy… kryptonim Korczula. Podobno poręczny i intuicyjny. Muszę
się szybko podszkolić. Resztę wyjaśni mi szyfrant w Bagdadzie. No to buziak
i pamiętaj, nie daj się miernotom – powiedział i pocałował ją ciepło w policzek.
Uśmiechnął się do niej serdecznie i skierował do drzwi.
– Uważaj na siebie! Proszę. Pamiętaj, tam jest wojna.

***

Budzik w telefonie Łodyny zagrał jego ulubioną bossa novę Garota de Ipanema.
Samolot do Wiednia miał wylecieć parę minut po szóstej. Major czuł niepokój. Ta
misja była zupełnie inna od dotychczasowych. Nie chodziło o werbunek, kolejne
spotkanie, obserwację, wywiezienie lub przywiezienie specjalistycznego sprzętu
czy dostarczenie pieniędzy. Chodziło o bezcenny obraz, poszukiwany
intensywnie przez polskie władze od kilkudziesięciu lat. Łodyna przypomniał
sobie, jak kiedyś ostatni dyrektor Zarządu Wywiadu UOP powiedział mu, jeszcze
jako młodemu porucznikowi: „Oficer wywiadu powinien być jak człowiek
renesansu”.
– To teraz będę człowiekiem renesansu dosłownie, o ile odnajdę tego
cholernego Młodzieńca – mruknął do siebie pod nosem.
Z mieszkania na Muranowie na warszawskie lotnisko Chopina dotarli z Zosią
w kilkanaście minut. Stolica jeszcze spała, ulice były puste.
Łodyna nie bez powodu wybrał podróż w piątek. Do ambasady w Bagdadzie
dotrze już po południu. Miejscowi pracownicy będą w weekendowym nastroju.
A on będzie miał dwa spokojne dni na ciche pozałatwianie różnych spraw.
Dotarli pod halę odlotów. Major wysiadł, otworzył bagażnik niebieskiego,
kilkunastoletniego „bolida” Zosi i wyciągnął gorilkę wraz z zieloną walizką.
Wrzucił je na wózek, którym pojechali na odprawę.
– Zosiu, popilnuj, proszę. Ja skoczę jeszcze zapłacić za drugi bagaż do
Wiednia, bo potem mam już biznesklasę.
Przy stanowisku LOT – Star Alliance nie było kolejki. Łodyna pokazał kwitek
opłaty za drugi bagaż.
– Czy leci pan do Iraku? Ma pan wizę? – zapytała dziewczyna za kontuarem.
– Tak, proszę, to mój paszport i wiza. Czy mogłaby mi pani zarezerwować
miejsce od strony przejścia? Rozumie pani, długie nogi… – dodał, miło się
uśmiechnął i mrugnął zalotnie.
– Oczywiście. Dziękuję – odpowiedziała z uśmiechem, oddając paszport,
bilety i wydrukowane karty pokładowe.
– Uśmiechaj się, uśmiechaj, bo tam same burki, czadory i bielizna rodem ze
sklepów Victoria’s Secrets pod spodem – zażartowała Zosia.
– Ja lecę do Iraku, a nie do Arabii Saudyjskiej, Kuwejtu czy Emiratów. Tam
tylko niektóre kobiety mogą pomarzyć o takich sklepach – odparł Łodyna.
Dotarli do pracownika lotniska sprawdzającego karty pokładowe. Pożegnali
się bez słów. Wszystko, co Zosia chciała powiedzieć Łodynie, już powiedziała.
– Znajdź sobie fajnego faceta. Pamiętaj!
– Obiecuję, że znajdę do twojego powrotu. Jakby co, to w trójkę też się
zmieścimy! – uśmiechnęła się Zosia.
Łodyna podszedł do długiej lady z podajnikiem do urządzenia
prześwietlającego bagaż podręczny. Musiał wyciągnąć trzy laptopy, które
praktycznie w połowie wypełniały plecak. Wyjął też kopertę z pocztą
dyplomatyczną. Ledwo zmieścił się w normach wagowych bagażu. Potem
spokojnie poszedł do sklepu duty free, pełnego zapachów perfum, które od wielu
lat podobnie jak whisky kojarzyły mu się ze służbą w polskim wywiadzie.
Pomyślał, że może jeszcze gdzieś wciśnie plastikową piersiówkę żubrówki.
Udało się, ale nie bez trudu. Nad wejściem do gejtu wyświetlone już były napisy:
Wiedeń boarding.

***

LOT-owski embraer 190 wylądował w Wiedniu punktualnie o godzinie ósmej.


Łodyna z czarnym plecakiem amerykańskiej firmy SOC, w którym zmieściły się
również telefony, ładowarki, zapasowe ubranie i inne przedmioty, których
obecność w podręcznym bagażu oficera wywiadu była efektem szkoleń
i wieloletnich doświadczeń, poszedł szybkim krokiem w kierunku gejtu, przed
którym wyświetlał się już od kilkunastu minut napis: Baghdad boarding.
Major zajął miejsce w środku samolotu, zgodnie z rezerwacją dokonaną przez
miłą dziewczynę na Okęciu. Nikt obok niego nie siedział. Pomyślał, że będzie
mógł trochę popracować, przemyśleć plany operacji i jej opcje. Na to nigdy nie
szkoda czasu. Oczywiście o ile na pokładzie nie będzie krzyczących
z niewiadomego powodu arabskich dzieci, z którymi nigdy nie umieją sobie
poradzić ich matki. A ojcowie dalecy są od jakiegokolwiek zainteresowania. Na
szczęście było cicho. Łodyna słyszał tylko rytmiczny szum silnika maszyny.
Po krótkim kołowaniu Airbus 320 w barwach Austrian Airlines wzniósł się
w powietrze. Zatoczył koło nad widoczną w dole wstęgą Dunaju i skierował się
na południowy wschód.
Osiągnąwszy pułap dziesięciu tysięcy metrów, samolot wyrównał lot
i spokojnie podążał w kierunku Iraku. Łodyna spojrzał na zegarek.
„Mam ze trzy godziny na poukładanie paru kwestii” – pomyślał.
– Od czego by tu zacząć te poszukiwania, Młodzieńcze? – mruknął do siebie
pod nosem, podnosząc szklaneczkę jacka daniel’sa do podkolorowanego zdjęcia
renesansowego arcydzieła Rafaela.
„Po pierwsze, muszę pozałatwiać sprawy związane z tym nowym systemem
łączności. Co jeszcze? Broń i amunicja. Muszę jakoś się urządzić, zrobić zakupy,
pogadać z BOR-owikami, jak sytuacja na mieście. Gdzie jeżdżą? Które rejony są
szczególnie niebezpieczne? Czym w nas, czyli dawnych najeźdźców i okupantów,
walą? Aha… szyfrogram do Madzi muszę pchnąć. Dwie pierwsze sprawy
załatwię z szyfrantem, a logistykę z pracownikiem administracyjnym. Potem
rozmowa z dowódcą grupy ochronnej. W Wydziale Ochrony Placówek MSZ
naczelnik powiedział, że można się z nim dogadać – mówią na niego Żuraw,
pracował kiedyś w osobistej ochronie poprzedniego premiera. Teraz jest
w odstawce. No i pewnie na samym początku rozmowa kurtuazyjna
z ambasadorem. Minister Jaskólski obiecał, że poinformuje go o sprawie. Czucha
mówił, żeby uważać, bo ambasador Jerzy Stefański studiował w ZSRR i miał
związki z WSI. Na Szucha krążyły pogłoski, że kontaktował się z Rosjanami
w Bagdadzie i nie informował o tym Centrali MSZ. Wiadomo, że ta ekipa jest
uczulona na takie historie. Może nie tak jak ich poprzednicy, ale generał Czucha
miał jakieś obiekcje…”
Łodyna wiedział, że Rosjanie w tej operacji mogą tylko zaszkodzić. Choć miał
przeczucie, że mogą być kilka kroków przed nim. Ich obie służby wywiadowcze,
GRU i SWR, miały świetne kadry. Wynikało to z doświadczenia i ciągłości pracy.
Niektórzy twierdzą, że te służby działają nieprzerwanie od wojen napoleońskich.
Perspektywa ich działań nie mieściła się niestety w wyobrażeniach polskich
polityków i szefów służb specjalnych.
Przypomniał sobie informację od Kleinera, przeczytaną w MKiDN. „W jaki
sposób ten chłopak uciekł? Być może ścigali go przez tysiące kilometrów ludzie
Canarisa i Himmlera, albo i radzieckie służby specjalne. W końcu do czerwca
1941 roku to byli sojusznicy” – myślał. „A jak będzie teraz? To pokażą najbliższe
dni, tygodnie czy miesiące. No, dziś jesteśmy sojusznikami z Niemcami
i jesteśmy w NATO. Ale czy oni nie będą mieć chrapki na ten obraz? W końcu
ostatnio mają dobre relacje z Rosją. Może będą chcieli w jakiś sposób
wykorzystać to politycznie czy handlowo?”
– Jeszcze jedna whiskey? – Z zamyślenia wyrwał go głos dziewczyny
w czerwonym mundurku.
– Tak, proszę.
– Co dalej, kolego? – zapytał sam siebie Łodyna i znów wzniósł szklaneczkę
w kierunku Młodzieńca, teraz jakby bardziej uśmiechniętego.
„W sobotę muszę spotkać się z Berdem. Ustalimy, od czego zacząć. Jest na
miejscu i przynajmniej teoretycznie powinien mieć większe rozeznanie niż ja.
W końcu od lat nie było mnie w Iraku. Wprawdzie ludzie mniej się zmieniają niż
kraje i sytuacja polityczna, ale różnie bywa. Bez dobrych kontaktów daleko nie
zajedziemy i Młodzieniec może nam przepaść na lata. Muszę wiedzieć, jakie
mamy możliwości porozmawiania z kimś rozsądnym w ambasadzie Kuwejtu
i Emiratów w Bagdadzie. W końcu to stamtąd przyszły informacje, które dały
impuls do tej operacji. Poza tym może chociaż raz dziewczyny Berda do czegoś
się przydadzą. No i rozmowa z miejscowymi służbami. Trzeba to zrobić
ostrożnie. Są mocno powiązani z Teheranem, a Teheran z Moskwą. Nie można
zapominać o naszych w ich więzieniu. Potem Irbil i Kurdowie…”
Rozważania Łodyny przerwał sen. Obudziła go dopiero zmiana ciśnienia.
Samolot zaczął obniżać lot, przygotowując się do lądowania w Bagdadzie.
Pod skrzydłami ukazały się równiny nad Tygrysem, zabudowania
podbagdadzkich miejscowości, piasek poprzecinany zielonymi wyspami
palmowych gajów i nawadnianych pól.
Na wysokości ośmiuset metrów samolot wysunął podwozie. Chwilę wcześniej
Łodyna dostrzegł jeszcze Abu Ghurajb. „Pewnie wszelkie ugrupowania
dżihadystyczne mają tam swoje komórki. Siedzą w tej masie domów i coś knują.
A jeśli mają wsparcie dawnych funkcjonariuszy Saddamowskiej bezpieki
i wojska, to najbliższe lata mogą być ciężkie dla tego kraju” – pomyślał.
Pilot włączył hamowanie. Pasażerowie ożywili się, niektórzy wstali.
Wydawało się, że chcą wysiadać w biegu. Jakby bycie pierwszym przy drzwiach
dawało jakąś korzyść. W końcu i tak wszyscy spotkają się przy taśmie
z bagażami. Zdenerwowana dziewczyna w czerwonym uniformie zwracała im
uwagę. Oczywiście bez rezultatów. Tylko Europejczycy spokojnie siedzieli na
swoich miejscach. Airbus powoli skierował się w stronę rękawa terminalu.
Łodyna spojrzał jeszcze w przeciwnym kierunku, na wydzieloną, amerykańską
część bagdadzkiego lotniska, nazywaną Baghdad Diplomatic Support Centre.
Formalnie była to część placówki dyplomatycznej USA. „Niezła ambasada” –
pomyślał Łodyna na widok stalowych cielsk maszyn C-130 Hercules i Boeing C-
17 Globemaster III w barwach US Air Force.
Samolot się zatrzymał. Rozległ się charakterystyczny trzask rozpinanych
pasów bezpieczeństwa i otwieranych nad fotelami schowków bagażowych.
Rozdział 7
Berlin – zima 1941/1942

Bombardowanie przedłużało się w nieskończoność. Pomieszczenie schronu przy


Unter den Linden wzmocnione było dźwigarami, a ściany odeskowano. Siedzący
w schronie doktor Kai Mühlmann czuł się fatalnie. Było mu duszno, chociaż na
zewnątrz panował przejmujący chłód. Co jakiś czas betonowa podłoga drżała
i światło żarówek na chwilę gasło. Z zewnątrz dochodził przytłumiony huk
wybuchów i walących się domów. Nikt się nie odzywał. Nagle do schronu wbiegł
członek służby ochrony przeciwpożarowej, na co dzień sprzedawca w kiosku
z prasą i papierosami, u którego Mühlmann od wielu lat robił zakupy. Przysiadł
się zasapany i wytarł chusteczką spocone czoło.
– Panie doktorze! Żeby pan wiedział, co się dzieje na berlińskim niebie!
Wszędzie snopy reflektorów, błyski ognia luf naszej artylerii przeciwlotniczej,
a pociski smugowe lecą seriami w górę. Na budynki spadają kolorowe flary.
Wokół pożary, a nasi strażacy próbują je gasić albo ratować uwięzionych pod
gruzami ludzi. Nie, panie doktorze, to już nie tak jak w czasie wojny światowej.
Ja sam byłem wtedy kilka razy ranny, ale na froncie! Pan jest porządny człowiek,
panie doktorze, to panu powiem, że odkąd naszym lotnikom nie udało się
pokonać angielskiej floty powietrznej nad Anglią, Luftwaffe ciągle jest
w defensywie.
– Tak, tak, panie Gustawie – odpowiedział doktor i zasnął.
Mühlmann obudził się, gdy siedzący obok sprzedawca niechcący go kopnął.
Przed oczami miał jeszcze resztki snu, w czasie którego kolejny już raz widział
jakiś obraz renesansowego malarza, tym razem zasypywany przez piasek na
pustyni. Obraz powoli się oddalał, a on nie mógł nic zrobić. Choć nie był
przesądny, zaniepokoił się. „Przez te naloty mnie też chyba dopada nerwica.
Pewnie dlatego chodzą mi po głowie te koszmary” – pomyślał. Roztarł
energicznie twarz dłońmi, co pozwoliło mu zupełnie się ocknąć. Usłyszał
modulowaną, przeciągłą syrenę. Kolejny alarm lotniczy został odwołany.
– Do zobaczenia, panie Gustawie! Niech pan zostawi jutro dla mnie te gazety
co zawsze. Będę szedł do pracy trochę później – powiedział Mühlmann i zaczął
przeciskać się do wyjścia ze schronu.
Gdy wyszedł na zewnątrz, skierował się od razu do swojego biura,
mieszczącego się przy reprezentacyjnej berlińskiej ulicy, prowadzącej do Bramy
Brandenburskiej. Wszedł do okazałej kamienicy. W biurze jeszcze nikogo nie
było.
Doktor usiadł za ciężkim, dębowym biurkiem, na którym leżały liczne katalogi
sztuki, zdjęcia obrazów oraz pliki dokumentów opatrzonych pieczęcią z orłem
o rozpostartych skrzydłach, trzymającym w szponach wieniec z liści dębu ze
swastyką. Na blacie stały jeszcze żeliwna rzeźba przedstawiająca nagiego siłacza,
zmagającego się z zębatym kołem, a także okazała drewniana lampa, zwieńczona
kloszem z dymionego, żółtego szkła.
Od ponad dwóch lat Mühlmann był specjalnym komisarzem do spraw
zabezpieczenia dzieł sztuki na wschodnich terenach okupowanych. Był także
zaufanym współpracownikiem marszałka Rzeszy Hermanna Göringa, także
miłośnika sztuki. Gromadził dla niego arcydzieła mistrzów średniowiecznych
i renesansowych, chociaż formalnie miały one trafić do muzeum tworzonego dla
Adolfa Hitlera w Linzu. Za jego utworzenie odpowiedzialny był doktor Hans
Posse. Mühlmann nie lubił Possego.
Specjalny komisarz do spraw zabezpieczenia dzieł sztuki na Wschodzie miał
czterdzieści pięć lat, kwadratową twarz, gęste, zaczesane na bok włosy. Był
absolwentem historii sztuki w Wiedniu i Innsbrucku, a doktorat zrobił na
Uniwersytecie Wiedeńskim. Specjalizował się w ochronie i renowacji dzieł
sztuki. Został zauważony jeszcze w latach Republiki Austriackiej, gdy wstąpił do
partii narodowosocjalistycznej.
U Hansa Franka w Krakowie pełnił funkcję kierownika Urzędu do spraw
Opieki nad Dawną Sztuką, z pensją pięciu tysięcy marek. Uchodził za człowieka
dyspozycyjnego, solidnego i dyskretnego. Za to cenili go zarówno Göring, jak
i Frank, z którym Mühlmann konkurował o najciekawsze kąski z europejskich
kolekcji.
Późną jesienią 1939 roku na polecenie Göringa Mühlmann przewiózł do
Berlina część najcenniejszej kolekcji zarekwirowanej w okupowanym Krakowie.
To spowodowało wściekłość Franka, który uważał, że znajdujące się
w Generalnej Guberni dzieła sztuki należą się jemu i to on powinien nimi
dysponować. Obrazy, wśród których znalazła się Wielka Trójka, początkowo
złożono w berlińskim Kaiser-Friedrich-Museum. Obraz Rafaela, wraz z innymi
dziełami sztuki, został wpisany do katalogu zabytków przejętych przez Niemców:
Sichergestellte Kunstwerke im Generalgouvernement. Portret młodzieńca
otrzymał numer 141.
Mühlmann pozwolił sobie kiedyś na złamanie reguł i pewną ekstrawagancję.
Na jakiś czas powiesił w swoim gabinecie między innymi przywiezioną
z Krakowa Damę z gronostajem Leonarda da Vinci. Jednak nasilające się naloty
na Berlin skłoniły go do przeniesienia arcydzieła w bezpieczniejsze miejsce – do
Deutsche Banku przy Unter den Linden 27. W skarbcu bankowym znalazła się
mała, ale pojemna skrzynia, zawierająca dzieła z kolekcji Czartoryskich i inne
krakowskie obrazy, w tym pędzla Cranacha. Depozyt był złożony na nazwisko
Mühlmanna. Po naciskach Franka, na początku 1940 roku, Mühlmann zgodził się
na powrót Damy do Krakowa. Wiedział, że w tym momencie naraża się
Göringowi. Co więcej, sprzeciwiał się też roszczeniom doktora Possego, który
chciał, aby Wielka Trójka trafiła do Linzu. Naciski na Mühlmanna były coraz
większe. I właśnie w ten grudniowy poranek w jego biurze zadzwonił telefon.
Usłyszał głos sekretarki, Margot Hunert.
– Gabinet doktora Franka. Łączyć? – zapytała Margot.
– Tak, bardzo proszę – odparł krótko Mühlmann.
W słuchawce usłyszał znany mu już od pewnego czasu głos Heleny Kraffczyk,
sekretarki Franka.
– Łączę z panem gubernatorem.
– Kai? Nie mogłem się do ciebie dodzwonić. Co tam się u was dzieje w tym
Berlinie? Pracujecie w ogóle? – usłyszał lekko podenerwowany głos Franka.
– Panie gubernatorze, jeden alarm bombowy za drugim. Nie jestem w stanie
zliczyć, który to z kolei. Spędziłem w schronie ostatnie osiem godzin.
– Widzę, że Göring sobie nie radzi. A podobno Luftwaffe jest niezwyciężona.
A jak nasze sprawy? Dama stanowi ozdobę mojego gabinetu na Wawelu.
Wszyscy goście się nią zachwycają. Drogi Kajetanie… – Frank zawiesił głos. –
A co z pozostałymi obrazami od Czartoryskich?
– Są w bezpiecznym miejscu, w skarbcu bankowym, niedaleko… –
odpowiedział spokojnie historyk sztuki, ale nie dokończył.
– Bo wiesz, Brigitte widzi je u nas na ścianie w mojej rezydencji w pałacu
Potockich w Krzeszowicach, a może nawet w willi w Krynicy. Domyślasz się, że
żonę trzeba nieustannie zadowalać, bo stanie się jeszcze bardziej kapryśna.
– Rozumiem, ale dochodzą mnie słuchy, że krakowskie obrazy są
przechowywane w złych warunkach. Pomieszczenia nie są przystosowane do
magazynowania dzieł sztuki. Obrazy przegrzewają się albo łapią wilgoć. Podobno
nie są zbyt dobrze pilnowane. Zdarzają się kradzieże – nie dawał za wygraną
Mühlmann.
– Kto ci, drogi Kajetanie, naopowiadał takich bzdur? Kneisel? – zapytał
retorycznie Frank. – U mnie jest porządek. Ja myślę, że większym zagrożeniem
dla dzieł sztuki są ciągłe bombardowania. Nie chciałbym być w twojej skórze,
gdyby jakaś bomba zapalająca spadła na ten skarbiec. Mam dobre miejsce dla
krajobrazu Rembrandta. – Generalny Gubernator mocno zaakcentował ostatnie
słowo.
– Panie gubernatorze, jak pan wie, te obrazy zostały zaliczone do pierwszej
klasy dzieł sztuki i ich miejsce jest w Linzu. Nie wszystko ode mnie zależy.
O tym decyduje doktor Posse, a tak naprawdę także osobiście nasz Führer – starał
się bronić Mühlmann.
– Doskonale wiem, co możesz, a czego nie! Kajetanie, znam też twoje
szwindle! Wiem, że budujesz sobie prywatną kolekcję w Wiedniu. Wiem też,
w jaki sposób znikają obrazy z różnych żydowskich kolekcji. Chcesz, żeby
o wszystkim dowiedział się Himmler? A może chciałbyś popracować
w rosyjskich mrozach? Tam również są dzieła sztuki, carskie! – Frank stopniowo
podnosił głos. – Oczekuję od ciebie jednego. Chcę zobaczyć w Krakowie
i Rembrandta, i Rafaela, i Cranacha. Te obrazy należą do rządu Generalnej
Guberni. I nie martw się tym idiotą Possem czy Göringiem. Ja to wszystko
załatwię u naszego Wodza. Na Wielkanoc mam je mieć u siebie. Nie będę tego
drugi raz powtarzał. Rozumiesz, Mühlmann?!
Kajetan Mühlmann usłyszał trzask odkładanej słuchawki. Dłoń miał mokrą od
potu.
– Ten idiota jest w stanie naprawdę wysłać mnie na Wschód. Co mam teraz
zrobić? Postawił mnie pod ścianą. So ein Scheiß! – powiedział do siebie głośno,
a potem podniósł słuchawkę. Po drugiej stronie odezwała się ponownie Margot
Hunert. – Połącz mnie, proszę, z centralą Deutsche Banku, a następnie z ich
oddziałem w Berlinie. Wiesz, z tym dyrektorem, który był u nas przedwczoraj.

***

Kai Mühlmann zszedł schodami do pomieszczenia bez okien. Minął dwie pary
ciężkich krat zaopatrzonych w systemy alarmowe. Jego przewodnik uchylił
kolejne ciężkie drzwi i wszedł do pomieszczenia zastawionego po jednej stronie
metalowymi, zamkniętymi szafkami. Przekręcił klucz w tej oznaczonej numerem
221. Gość podszedł do metalowej wnęki i wysunął z niej sporych wymiarów
drewniane pudło. Uchylił wieko. W środku obitym miękkim zielonym filcem
stało kilka obrazów. Obiema rękami, nie bez wysiłku, wyjął dzieło
przedstawiające krajobraz z Samarytaninem Rembrandta van Rijna.
– Piękny, prawda? Nawet przy takim marnym świetle widać, że to arcydzieło!
– powiedział do dyrektora berlińskiego oddziału banku.
Chwilę patrzył na obraz w całkowitym milczeniu, a potem odstawił go na
miejsce. Następnie sięgnął po portret młodego mężczyzny. Delikatnie wysunął go
ze skrzyni. Podszedł bliżej źródła sztucznego światła. Przez moment wpatrywał
się w uśmiech młodzieńca. Nagle coś go zainteresowało. Spojrzał na niewielką
rysę w lewej dolnej części obrazu. Zauważył niewielki odprysk farby, spod której
widać było inny kolor. Wyjął z kieszeni lupę, z którą nigdy się nie rozstawał.
Jeszcze raz spojrzał przez nią na róg obrazu. Po chwili przeniósł lupę na twarz
młodzieńca, po czym spojrzał na jego dłonie. Dotknął ręką powierzchni
zamalowanej deski. W tym momencie nie miał już wątpliwości. „To jest kopia.
Cholernie dobrej jakości, ale niewątpliwie kopia” – pomyślał.
– Panie dyrektorze, to jest kopia obrazu! Czyli albo obraz został tu
zamieniony, w co osobiście wątpię, albo już podmieniony przyjechał do Berlina –
oznajmił milczącemu urzędnikowi. – Czy ktoś miał dostęp do tej skrytki? Czy
ktoś coś z niej wyjmował?
– Nie. Od momentu, gdy pan założył depozyt, tylko pan tu bywał. Nikt nie był
upoważniony. Nie ma takiej możliwości. To byłoby niemożliwe. To byłoby
złamanie regulaminu. Nie, nie… – tłumaczył dyrektor.
Na czole Kajetana Mühlmanna po raz drugi tego dnia pojawiły się krople potu.
Odstawił obrazy do skrzyni, zamknął skrytkę i oparł się ręką o ścianę skarbca.
Zakręciło mu się w głowie.
Rozdział 8
Generalna Gubernia – zima 1941/1942

Pociąg relacji Lemberg–Krakau minął już stację Tarnów, gdy drzwi w przedziale
pasażerskim z napisem Nur für Deutsche odsunęły się. W wejściu stanął
niemiecki żandarm z metalowym ryngrafem na piersi. Na jego ramieniu, na
solidnym skórzanym pasku, wisiał maschinenpistole 38 z wypolerowanym
magazynkiem.
– Dobry wieczór państwu. Kontrola dokumentów! – powiedział
zdecydowanie.
Przy oknie, z twarzą skierowaną w ciemną toń zimowej nocy, siedział
zamyślony Kleiner. Właśnie wracał z misji do Kijowa, miasta okaleczonego
w okrutny sposób. Czytał gazetę. Ze zdjęcia z pierwszej strony patrzył na niego
żołnierz w jasnym, pustynnym mundurze, z którym rozmawiał, słynny już na całe
Niemcy, generał Erwin Rommel. Artykuł niemieckiego korespondenta wojennego
traktował o ciężkich walkach prowadzonych w okolicach miasta Tobruk
w północnej Afryce. Mietek, ubrany w mundur niemieckiego majora wojsk
lądowych, z baretkami nad lewą klapą kieszeni, pamiątkową odznaką za udział
w kampanii polskiej na piersi i czarną odznaką za rany na lewej kieszeni, sięgnął
po książeczkę wojskową z przepustką i podał żandarmowi dokumenty ręką
owiniętą bandażem.
– Pan major służbowo jedzie do Krakowa?
– Owszem, ale także na krótki świąteczny wypoczynek. Jadę prosto z frontu –
odpowiedział Kleiner doskonałą niemczyzną z charakterystycznym śląskim
akcentem.
W przypadku szczególnie dociekliwych pytań w czasie różnego rodzaju
kontroli mógł wykorzystać informacje zdobyte przed wojną. Pomagały mu w tym
doświadczenia z licznych wypraw turystycznych i narciarskich w Beskidy,
w rejony Bielska i Andrychowa. Dla wzmocnienia efektu zawsze przy takiej
okazji zakładał odznaczenia świadczące o jego ofiarnej walce dla narodu. Robiły
one wrażenie przede wszystkim na młodych żołnierzach i niedoświadczonych
żandarmach, którzy niekiedy na sam ich widok odstępowali od kontroli. Podobny
efekt psychologiczny wywoływały eksponowane przez niego fikcyjne rany
frontowe.
O dokumenty się nie obawiał. Zostały wykonane przez ludzi z komórki
legalizacyjnej Związku Walki Zbrojnej. Przeszły przez ręce najwyższej klasy
speców od fałszerstw, niegdyś pracujących dla polskiego wywiadu. Mietek znał
ich umiejętności. Jeszcze przed wojną dysponowali wszystkimi kompletami
niemieckich dokumentów Werhmachtu, skradzionymi ze śląskich urzędów
wojskowych. Teraz tylko je uaktualniano i uzupełniano nowymi wzorami
szablonów. Szablony dostarczali polscy kieszonkowcy współpracujący
z podziemiem.
– Widzę, że pan major jest oficerem 2. Armii Pancernej generała Schmidta.
Mam tam kolegów. W czasie kampanii polskiej walczyliśmy razem w 1.
pancernej. Byłem wtedy ranny w bitwie pod Piotrkowem – powiedział żandarm.
Kleiner zesztywniał, ale w tym momencie żandarm zwrócił mu dokumenty
i powiedział z uśmiechem:
– Życzę panu majorowi udanego urlopu w Krakowie.
Od jesieni 1939 roku Mieczysław Kleiner był etatowym żołnierzem komórki
wywiadowczej ZWZ. Pełnił funkcję łącznika pomiędzy dowództwami okręgów.
Jeździł do Warszawy, Lwowa i Krakowa. Aby uniknąć wpadki, starał się
korzystać z różnych połączeń komunikacyjnych. Miał wiele twarzy i tożsamości.
Jako major niemieckiej armii przewoził zaszyfrowane meldunki i dokumenty. Raz
nawet w niewielkiej walizce wiózł instrukcje budowy karabinka maszynowego,
wraz z kilkoma elementami zamka spustowego, który miał być produkowany
w podziemnych rusznikarniach w Warszawie. W czasie zadań wywiadowczych na
terenach włączonych do Rzeszy lub objętych działaniami wojennymi przybierał
tożsamość inspektora kontroli jakości i urzędnika berlińskiej centrali organizacji
Todta, która budowała umocnienia wojskowe. Podczas swoich podróży bez
problemów mógł spać w wygodnych, niezniszczonych hotelach, jeść
w wojskowych kantynach lub restauracjach, a nawet korzystać z kolejowego
transportu wojskowego.
Teraz wiózł ze sobą dokumenty opracowane przez komórkę kontrwywiadu
ZWZ we Lwowie na temat działalności i nastrojów wśród organizacji
ukraińskich. Kleiner zapoznał się z nimi – na wypadek, gdyby musiał je
odtworzyć po ewentualnym zniszczeniu.
Przy okazji pobytu we Lwowie, zresztą nie po raz pierwszy, Kleiner odwiedził
rodzinę. Matka postarzała się. Ojciec niedawno przeszedł zawał serca. Żyli
skromnie, ale dzięki pomocy syna nie przymierali głodem. Matka nadal leczyła,
chociaż już za mniejsze pieniądze, bo i ludzie byli biedniejsi. Ojciec łapał
dorywcze prace muzyczne. Występował w niemieckich i ukraińskich
restauracjach.
– Kiedyś was stąd wywiozę. Zorganizuję wam przerzut do Krakowa. Tam jest
bezpieczniej niż tutaj, wśród Ukraińców – obiecał matce na odchodne z łagodnym
uśmiechem.

***

Gdy pociąg ze Lwowa w tumanach śniegu wtaczał się na peron krakowskiego


dworca, w gabinecie Helmuta Pfaffenrotha na wawelskim wzgórzu zadzwonił
telefon.
Pfaffenroth był asystentem Hansa Franka. Bardzo dobrze orientował się
w układach panujących na „krakowskim dworze”. Wiedział, jak się na nim
poruszać i coś dla siebie ugrać.
– Tak? – powiedział do słuchawki Pfaffenroth.
– Helmut? Mówi Kai – odezwał się Mühlmann, dzwoniący tym razem ze
swojego berlińskiego mieszkania w centrum miasta.
– Witam, stary towarzyszu! Co tam u ciebie? Słyszałem, że gubernator stawia
ci jakieś wygórowane wymagania? Słyszałem także, że u was nie jest teraz za
ciekawie. To już nie jest spokojny i pełen ulicznych neonów Berlin – mówił
asystent Franka, rozluźniony po wypiciu kilku lampek czerwonego wina.
Pfaffenroth doskonale znał Mühlmanna. W czasie pobytu w Krakowie za jego
pośrednictwem doktor Kai dopinał sprawy związane z wywozem do Rzeszy dzieł
sztuki. Przy tej okazji pewnego wieczoru, późną jesienią 1939 roku, spotkali się
razem na wódce w oficerskim kasynie. Trochę popili i powspominali
przedwojenne czasy. Mühlmann po tym spotkaniu, niby na pamiątkę, a głównie
dla zbudowania fundamentów przyszłej współpracy, przekazał Helmutowi
w darze złoty pierścień z rubinem, kilka złotych monet i miniaturkę oprawioną
w ramkę z kości słoniowej, z portretem nieznanej damy. Oczywiście nie były to
rzeczy prywatne, ale precjoza zarekwirowane w jednym z krakowskich domów.
– To prawda. Nie jest dobrze. – Mühlmann wstrzymał oddech. – Mam do
ciebie delikatną sprawę.
– Mów! W czym ci mogę pomóc?
– Sprawa wymaga niebywałej dyskrecji. Na razie niech to zostanie między
nami. Nikt jeszcze o tym nie wie… Gubernator chce, aby obrazy z kolekcji
Czartoryskich wróciły do Krakowa. Wiesz o tym, jak sądzę. Przyznam, że od
czasu, gdy miałem w swoim gabinecie Damę z gronostajem, nie interesowały
mnie pozostałe dwa obrazy. Gdy zostały przywiezione z Krakowa, nawet ich nie
oglądałem. Przez niemal dwa lata leżały sobie w sejfie bankowym w Berlinie.
Dzisiaj postanowiłem je obejrzeć. Okazało się, że jeden, ten, na którym zależy
Frankowi, to falsyfikat. Bezczelnie dobra podróbka… – Mühlmann zawiesił głos.
– O który obraz ci chodzi, Kai? A w ogóle jak to możliwe? Czy to znaczy, że
Polacy wystawiali w muzeum kopię? – dopytywał się asystent gubernatora.
– Na pewno nie! Posłuchaj. Po przejęciu ich jesienią 1939 roku od Polaków
przeprowadziłem dokładne oględziny konserwatorskie. To były oryginały. Ktoś
podmienił Portret młodzieńca Rafaela. Berliński bank zaklina się, że nikt poza
mną nie miał dostępu do skrytki. To nie mogło się stać w Berlinie! Dlatego
zakładam, a nawet jestem pewien, że stało się to jeszcze w Krakowie, czyli przed
transportem do Rzeszy.
– Gdy stary się o tym dowie, będzie wściekły! To wiem na pewno. Pytanie, co
stanie się z tobą, a może i ze mną? Jak raz mu podpadłem, to chciał mnie wysłać
do kompanii karnej SS. Ledwo udało mi się to wszystko odkręcić – powiedział
ściszonym głosem Pfaffenroth. – Kai, masz jakiś pomysł, jak to rozwiązać?
– Spróbuj trochę powęszyć poprzez swoje kontakty w krakowskim Gestapo
i Kripo. Może uda ci się czegoś dowiedzieć. Kto mógł, do cholery, podmienić ten
obraz!? To nie jest robota zwykłych złodziejaszków! To musiała być dobrze
zaplanowana i przygotowana akcja.
– Spróbuję, Kai. Podpytam dyskretnie Krügera. Kurwa, a pomyślałeś, że to
może ktoś z naszych? Wojna jest bezwzględna i różne demony wychodzą z ludzi
– snuł przypuszczenia Pfaffenroth. – Ile ten obraz jest wart?
– Nie wiem. Jest po prostu bezcenny. Nie wiem. Może miliony marek?
Problem również w tym, że ten obraz ma na oku nasz Führer – powiedział na
zakończenie rozmowy Mühlmann, blady jak kartka papieru.

***

Kleiner wszedł do swojego mieszkania w kamienicy w centrum Krakowa.


Otrzepał wojskowy płaszcz z mokrego śniegu. Zdjął mundur oficera
Wehrmachtu. Obmył twarz w łazience, a następnie podszedł do niewielkiej szafy
na buty i się schylił. Lekko przesunął w prawo dolną podpórkę niewielkiego
mebla. Szafka sprężyście odskoczyła od ściany. Powstała centymetrowa
szczelina. Kleiner wsunął w nią ostrożnie dłoń. Eklektyczny mebel, wykonany
przez Zakład Stolarski A. Bieleckiego w Radzyniu, odchylił się na
zamaskowanych szynach. Za nim znajdowała się ciemna wnęka. Kleiner wszedł
do środka. Z wnętrza buchnął charakterystyczny zapach stęchlizny wymieszany
ze spalenizną z komina sąsiadującego z ukrytym korytarzykiem.
Mężczyzna wyprostował się i wąskimi drewnianymi schodkami, trochę
przypominającymi drabinę, wszedł na piętro. Wymacał dłonią niewielką wnękę
w ścianie i wyjął z niej prosty klucz. Wsadził go do dziurki niemal
niewidzialnych drzwi, przekręcił raz w lewo, następnie dwa razy w prawo.
Mechanizm wydał cichy zgrzyt i zamek puścił. Gdyby ktoś wykonał inną
kombinację, mechanizm zablokowałby to przejście, przynajmniej do momentu
użycia narzędzi takich jak łom czy siekiera. Takie rozwiązanie podpowiedzieli
mu spece od ślusarskiej roboty w jednej z podejrzanych spelunek na obrzeżach
Podgórza. I sprzedali odpowiedni zamek.
Kleiner wszedł do środka. Przekręcił włącznik światła. Żarówka cicho
zasyczała i rozjaśniła pokój. Znajdował się w zupełnie innym mieszkaniu, piętro
wyżej. Wejście prowadziło z klatki schodowej sąsiedniego budynku, do którego
można było się dostać z ulicy obok. To był jego lokal konspiracyjny. W nim
spędzał większość czasu pomiędzy misjami. Zameldowany był tam jako kolejarz
pracujący w lokomotywowni Kraków Główny.
Mieszkanie składało się z łazienki, kuchni, sypialni oraz pokoju gościnnego.
Umeblowane było gustownie, w stylu art déco. Tylko Kleiner wiedział, że
znajduje się w nim specjalnie wykonany schowek. Jego otwarcie było możliwe
dopiero po umiejętnym naciśnięciu klepki podłogowej w kącie pokoju. Pod
ciężkim blatem parapetu schowana była broń: niemiecki pistolet Parabellum,
licencyjny belgijski rewolwer Nagant, produkowany przed wojną w Radomiu,
a także kilka granatów wz. 33. W tym miejscu, w drewnianej szkatule, były
przemytnik trzymał również dokumenty pozwalające na zmianę tożsamości,
w tym paszporty wystawione na obywatela Finlandii, a także Rosji sowieckiej.
Wszystkie z jego własnymi zdjęciami w różnym uczesaniu, zaroście, ubraniu.
Wszystko było dopasowane do jego fałszywych, czyli – jak to mówili kiedyś
w Dwójce – legalizacyjnych danych.
Zdobyte dokumenty i sporządzone przez siebie raporty, w tym przywożone
z wyjazdów, chował w innym schowku, ukrytym pod blatem w dębowym biurku.
Tam sprężynowa zapadka otwierała skrytkę dopiero po ustawieniu w jednej
pozycji drewnianych nóg mebla.
Kleiner podszedł do czarnego, wysłużonego już zapewne przed wojną
telefonu. Wykręcił numer 36200.
– Stryj przyjechał już z Radomia – powiedział do słuchawki, a następnie ją
odłożył.
Po godzinnej drzemce Mietek ubrał się w kolejarski mundur i wyszedł
z mieszkania. Skierował się do jadłodajni prowadzonej przez zakon
dominikanów. Zdecydowanym krokiem podszedł do skromnie wyglądającego
mężczyzny, jedzącego zupę ziemniaczaną. Siedzący miał na głowie mocno
sfatygowaną czapkę cyklistówkę, a w lewej dłoni ściskał blaszany kubek z jakimś
płynem przypominającym kompot. Czapka na głowie i kubek w dłoni stanowiły
znak rozpoznawczy. Oznaczały, że Kleiner mógł podejść bezpiecznie. Przybysz
usiadł na drewnianym krześle. Pod stołem postawił brązową, skórzaną kolejarską
teczkę, spiętą wysłużonym, popękanym paskiem. Z kieszeni płaszcza wyjął
kawałek ciemnego chleba, urwał kęs i włożył do ust. Zaczął powoli go żuć. To
był znak bezpieczeństwa dla Wrzosa, czyli pułkownika Zygmunta Miłkowskiego,
szefa okręgu krakowskiego Związku Walki Zbrojnej. Mimo to Kleiner
odruchowo, z przyzwyczajenia, dyskretnie zlustrował otoczenie.
Wrzos, wpatrzony w krawędź stołu, zagadnął:
– Wszystko w porządku?
– Tak. W teczce jest meldunek od podpułkownika Smereczyńskiego –
odpowiedział Mietek, nie przestając żuć chleba.
– Nie miałeś po drodze żadnych przygód?
– Nie. Ale na dworcu we Lwowie zbyt długo przypatrywał mi się ukraiński
policjant. Albo muszę zmienić trasę, albo mundur. Może mnie już gdzieś
wcześniej widział? Muszę coś wymyślić. Potem zaproponuję panu rozwiązanie,
panie pułkowniku.
– Poczyniłeś jakieś obserwacje na wschodzie? – Wrzos poprawił pogięte
okulary.
– Niepokoi mnie coraz większy ferment wśród Ukraińców. Gwałtownie
narastają nastroje antypolskie. Oczywiście Niemcy umiejętnie je podsycają.
Widziałem kolportowane przez nich ulotki, nawołujące do wstępowania do
niemieckich formacji wojskowych, a także mniej oficjalne, do rozprawy
z Lachami. Tam niedługo może być gorąco, szczególnie na Wołyniu – mówił
wywiadowca. – Nie wiem, czy nie należałoby tam przesunąć niektórych
oddziałów zbrojnych z Małopolski Wschodniej. Wydaje mi się, że powinny
wspierać samoobronę polskiej ludności cywilnej, szczególnie na wsiach
i w małych miasteczkach. Zresztą już teraz praca na tym terenie jest skrajnie
trudna. Organizacje ukraińskie są bardzo aktywne, mają wsparcie w Cerkwi.
Natomiast Niemcy oczyszczają tamte tereny z ludności żydowskiej, z poważnym
wsparciem i zaangażowaniem ukraińskich formacji policyjnych. Nie wiem, co się
z tymi ludźmi dzieje. Podobno wysyłają ich transportami w okolice Lublina
i Włodawy.
– Jakie wrażenia z samego Kijowa? – dopytywał Wrzos.
– Centrum jest w ruinie. Niewykluczone, że te tereny mogą stać się celem
osadnictwa dla niemieckich kolonistów i rodzin żołnierzy – relacjonował Kleiner.
– Z kolei obszary wschodniej Ukrainy są mocno infiltrowane przez ruch
komunistyczny i bolszewicką partyzantkę. Polacy, którzy zostali na tych terenach
po sowieckich czystkach w 1940 roku, zostali złamani. Nie mają sił, aby
podejmować jakąkolwiek działalność. Nie ma elit, a konspiracja praktycznie nie
istnieje. Oni myślą tylko o tym, jak przetrwać ten trudny czas wśród
niesprzyjającego żywiołu. Więcej szczegółów w meldunku.
– Znalazłeś może ślad naszych wrześniowych oficerów?
– Nie. Jakby zapadli się pod ziemię. Wiadomo tylko, że poszli do sowieckiej
niewoli. Potem trafili do obozów jenieckich. Wiem, że niektórzy budowali drogę
w okolicach Równego. Potem ślad po nich zaginął. Może Sowieci ich wywieźli
na Syberię albo za Ural. Nie mam pojęcia. Podobno jakąś grupę naszych
żołnierzy widziano w okolicach Smoleńska, a także Moskwy.
– I jeszcze jedna sprawa. Nie zauważyłeś wokół siebie czegoś podejrzanego?
Nasze komórki kontrwywiadu donoszą o próbach wprowadzania w nasze szeregi
współpracowników Abwehry i SD. Szczęśliwie dla nas oni konkurują ze sobą.
Widzisz, po wpadce Roga musimy zachować wyjątkową czujność. Pamiętaj
o tym, proszę! No to czołem!
Wrzos zabrał postawioną pod stołem teczkę i spokojnie wstał. Podszedł do
okienka kuchennego i odstawił pusty talerz.
Kleiner wiedział, że krakowskie podziemie już kilkakrotnie zostało
zdziesiątkowane w wyniku wsyp. Najdotkliwiej odczuło właśnie wspomnianą
przez Wrzosa wpadkę pułkownika Roga, pierwszego konspiracyjnego dowódcy
Mietka. Pułkownik Julian Filipowski po raz pierwszy został aresztowany przez
Gestapo już na początku 1940 roku. Został wtedy przewieziony do Warszawy na
Pawiak, lecz parę miesięcy później zbiegł z więzienia, ukryty w ciężarówce
wywożącej śmieci. Po rekonwalescencji stanął na czele okręgu krakowskiego
ZWZ, którym dowodził do marca 1941 roku. Wtedy ponownie został
aresztowany i osadzony w krakowskim więzieniu przy Montelupich. Skatowany
do nieprzytomności, został omyłkowo uznany za zmarłego i wywieziony do
kostnicy, z której uciekł po odzyskaniu świadomości. W trakcie pobytu
w więzieniu i podczas ucieczki Róg nabawił się gruźlicy. Dowództwo organizacji
dało mu urlop dla odbudowania zdrowia i przeniosło go do Warszawy.
Teraz na czele krakowskiej konspiracji ZWZ stał Wrzos i z nim właśnie
współpracował Kleiner. O jego istnieniu, a także realizowanych zadaniach
wywiadowczych wiedziało zaledwie pięć osób ze ścisłego kierownictwa
organizacji.
Rozdział 9
Bagdad – jesień 2011

W drodze do wyjścia z samolotu, Łodyna zatrzymał się na chwilę i otworzył


plecak. Rozsunął jedną z licznych kieszeni i upewnił się, czy jest tam zdjęcie
Młodzieńca wraz z notatkami zrobionymi w ministerstwie kultury. Przy okazji
sprawdził list kurierski na przewożoną pocztę dyplomatyczną. Następnie opuścił
pokład samolotu, odprowadzany sztucznym uśmiechem dziewczyny
w czerwonym mundurku, zmęczonej użeraniem się z niesfornymi arabskimi
pasażerami. Poczuł charakterystyczny zapach bagdadzkiego lotniska – orientalne
aromaty pomieszane ze stęchlizną wysłużonych instalacji klimatyzacyjnych.
Znalazł się w terminalu Ninewah, gmachu z lat osiemdziesiątych, zbudowanym
przez zachodnich architektów i inżynierów za petrodolary Saddama Husajna.
Brudny terminal portu lotniczego oświetlały zimnym światłem jarzeniówki
pamiętające chyba czasy dyktatora. Łodyna dotarł do tłumu ludzi stojących
w długich kolejkach do odprawy paszportowej. Wokół panował nieopisany
harmider.
– Diplomatic – przeczytał na głos Łodyna.
W tej kolejce nie było zbyt wielu osób. Oczywiście tylko on miał paszport
dyplomatyczny. Pozostali w większości byli znajomymi znajomych ludzi
z irackiej bezpieki, rządu, władz lotniskowych. „Same święte krowy” – pomyślał
sarkastycznie. Kilka minut czekał na żółtej linii. Gdy przyszła jego kolej,
podszedł do kontuaru wyposażonego w „tajemniczą” kamerkę, która zapewne
miała automatycznie identyfikować pasażerów. Funkcjonariusz ubrany
w granatowy, mocno dopasowany mundur, z naszywkami „Ministry of Interior”
na rękawach, spojrzał na Łodynę, a potem przeniósł wzrok na kartę w paszporcie
z wizą wydaną przez konsula irackiego w Warszawie. Popatrzył drugi raz. Oddał
paszport.
Majora zawsze bawił szyk tajniaków na bliskowschodnich lotniskach.
Z daleka rzucali się w oczy swoimi dopasowanymi do granic możliwości,
błyszczącymi garniturkami. „Pewnie, jak to teraz bywa w Iraku, wszyscy z tak
zwanego awansu społeczno-politycznego i religijnego” – pomyślał. „Ciekawe,
czy nadają bezpośrednio do Teheranu czy za pomocą jakichś pośredników?”
Łodyna podszedł do pasa transmisyjnego, na którym niebawem powinny
znaleźć się jego oklejona taśmą gorilka i wysłużona, zielona walizka. Obie
wyjechały szybko. Łodyna wrzucił je na wózek. Nie zauważył, by ktoś próbował
otwierać jego bagaż. Kątem oka spojrzał przez szklaną ścianę na wysokiego,
uśmiechającego się mężczyznę, ubranego w charakterystyczną granatową koszulę
firmy 5.11 i bojówki w kamuflażu MultiCam. „To pewnie Żuraw, chyba skądś go
znam” – pomyślał Łodyna. Popchnął wózek w jego kierunku. Ominął kontuary
służby celnej.
– Dzień dobry, pan na mnie chyba czeka – powiedział major, wyciągając rękę
nad balustradą z metalowych, wypolerowanych rur. – Czy my się kiedyś nie
spotkaliśmy?
– Witamy ponownie w Bagdadzie – odpowiedział z uśmiechem Żuraw. –
Gdzieś się zapodział jeszcze pan konsul Bałtożak i jeden od nas. Pewnie poszli
kupić coś do picia. Zaraz będą. O, już idą! – Wskazał ręką na dwóch mężczyzn
zjeżdżających ruchomymi schodami. – Pogadamy na miejscu – dodał.
– Dzień dobry! – przywitał się serdecznie mężczyzna na oko trzydziestoletni,
średniego wzrostu, o owalnej i uśmiechniętej twarzy. – Piotr Bałtożak, konsul
polski w Bagdadzie.
– Widzę, że wszyscy panowie w dobrych nastrojach!
– Pozwoli pan, że po drodze odwiedzimy nasze ulubione miejsce, czyli mały,
ale bardzo dobrze zaopatrzony sklepik duty free. To mógłby być ten powód
naszego dobrego nastroju. – Konsul się uśmiechnął i mrugnął okiem.
***

Na dużym parkingu przed terminalem odlotów stały trzy szare, opancerzone


toyoty landcruiser. Obok kręciło się kilku funkcjonariuszy BOR-u. Na widok
przybyszów rzucili papierosy i otworzyli tylne drzwi. Łodyna wrzucił do jednego
z pojazdów walizkę i gorilkę. Wsiadł do środka.
– Jeszcze się nie uzbrajamy i nie ubieramy w kamizelki oraz hełmy. Tu, na
terenie BIAP, jest w miarę bezpiecznie. Poza tym nie chcemy wkurwiać
miejscowych, oni nie przepadają za formacjami zbrojnymi, które nie są ich. Duty
free jest kilka minut jazdy stąd – zakomunikował Żuraw.
Samochody ruszyły w szyku. Po kilku minutach zatrzymały się przed jakimś
magazynem bez szyldu i innych oznaczeń. Łodyna wszedł z BOR-owikami
i konsulem do środka. Wewnątrz obskurnego ni to sklepu, ni to magazynu stały
regały z półkami uginającymi się pod ciężarem butelek z alkoholem.
– Chłopaki gustują w takich specjałach jak whisky John Barr. Kosztuje chyba
ze trzy dolce za butelkę. A także w rumie Captain Morgan w tej samej albo trochę
wyższej cenie. Ale nie polecam go ze względu na „bukiet” – powiedział
z rozbawieniem Żuraw.
– Litrowy Grants czy Bells za siedem dolców też jest w porządku. Da się
wypić. Wie pan, w zielonej strefie jest jeden sklepik, źródełko u tak zwanego
Rudego, ale z nim nigdy nic nie wiadomo, bo co chwila go zamykają – dodał
konsul.
Po zakupach Łodyna włożył ciężką kamizelkę kuloodporną. „Trzeba uważać,
jazda w tym »ubranku« po wybojach rozwala kręgosłup” – pomyślał.
Przypomniał sobie, jak nieumiejętne posługiwanie się tym sprzętem
w Afganistanie spowodowało u niego bolesny uraz, skutkiem czego były długie
leczenie i rehabilitacja. Funkcjonariusze BOR-u też włożyli kamizelki, przejrzeli
swoje karabinki HK i glocki, a potem zapakowali się do samochodów.
Szybko odjechali sprzed sklepiku. Trzy toyoty w szyku ochronnym, na
dyplomatycznych, czerwono-białych blachach rejestracyjnych, jechały jak taran,
wyprzedzając inne pojazdy. Konwój szybko opuścił strefę bezpieczeństwa
lotniska i wydostał się na szeroką, trzypasmową Airport Street – drogę łączącą
lotnisko z miastem. Od 2003 roku, gdy Bagdad został opanowany przez siły
amerykańskie, drogę nazywano Irish road. Konwój minął pomnik Ikara
ustawiony pomiędzy jezdniami i ciągnący się wzdłuż drogi szpaler regularnie
podlewanych daktylowych palm. Po chwili ukazały się pierwsze zabudowania
Bagdadu. Ruch na jezdni był teraz bardziej intensywny. Nad miastem unosił się
lekki, wszędobylski pył, choć nie tak duży jak w porze gorącej, ze względu na
padające od czasu do czasu deszcze.
Konwój wjechał na estakadę. Ukazał się pierwszy punkt kontrolny, ustawiony
przed zieloną strefą zwaną oficjalnie international zone. Funkcjonariusze wyjęli
biało-czerwone tablice z arabskimi napisami „Ambasada Polski” i ustawili je tak,
by były widoczne przez szyby. Samochody zwolniły. BOR-owiki i żołnierze
z punktu kontrolnego wymienili pozdrowienia. Dowódca konwoju pokazał biało-
granatowy identyfikator ze zdjęciem, irackim orłem i chipem, uprawniający do
wjazdu na teren strefy międzynarodowej. Samochody powoli minęły stojący na
check poincie transporter M-113 z ciężkim karabinem maszynowym o kalibrze
12,5 mm. Po kilkunastu minutach dotarły do kolejnego check pointu, o potocznej
nazwie K-9. Tym razem pojazdy z zewnątrz obwąchał także pies. Konwój znów
ruszył powoli Qadisaya Expressway, obok amerykańskiego czołgu M1 Abrams
w barwach armii irackiej, i znalazł się w strefie uchodzącej za najbardziej
bezpieczny rejon Bagdadu. To tu znajdują się budynki rządowe, siedziba
parlamentu, główny gmach National Bank of Iraq, osiedla rządowe, wiele
ambasad. Możliwość wjazdu w to miejsce jest limitowana.
Łodyna patrzył przez pancerne szyby toyoty na dobrze mu znany Bagdad,
a jego plan nabierał wyraźniejszych kształtów. To, co kiedyś było tylko teorią,
teraz wchodziło w etap realizacji. „Może trzeba było pojechać wcześniej do
Izraela i znaleźć jakieś informacje o tym Kleinerze? Jakaś rodzina, znajomi,
dzieci? Może powinniśmy poprosić tamtejsze służby o pomoc? Ale czy byłby to
dobry krok? Czy wtedy Mossad nie przejąłby naszego tematu? Może powinienem
pojechać do Instytutu Sikorskiego w Londynie i przerzucić trochę archiwów?
Może coś by się tam znalazło? Armia Andersa na Bliskim Wschodzie przebywała
dwa lata. A ten Kleiner – ile mógł mieć wtedy lat? Ze zdjęcia wynika, że w czasie
wojny miał około trzydziestki. Wobec tego musiał przybyć do Iraku z Iranu,
a wcześniej przypłynąć na perską ziemię z ZSRR. A jeśli w ogóle nie było go
w Iranie, za to był w Libii, w Tobruku? Co za różnica, oni wszyscy potem i tak
trafili do Iraku. Czyli niezależnie od tego, jak dotarł na Bliski Wschód, Irak
będzie zwornikiem w sprawie. W rachubę wchodzą drogi lądowe z Cisjordanii
i Iranu lub morska przez Basrę. Trzeba szukać jakichś zaczepień na tych szlakach.
A może list odnaleziony w ministerstwie to ściema? Może to Rosjanie albo nie
daj Boże Niemcy rozgrywają tę sprawę?” – Łodyna zamyślił się, patrząc na
umykający za szybą samochodu obraz irackiej stolicy.
– Pojedziemy obok ambasady amerykańskiej, będzie najszybciej. Wprawdzie
jest tam jeszcze jeden check point, ale droga jest lepsza, nie ma tylu dziur –
zakomunikował Żuraw.
Samochody jechały wzdłuż muru o kolorze pustynnego piasku, otaczającego
największą na świecie ambasadę Stanów Zjednoczonych.
– Wie pan, że ta cała ściana ma dziesięć kilometrów?
Co pewien czas konwój mijał wieże strażnicze zakończone bunkrami
z szybami pancernymi i otworami strzelniczymi. W końcu minął ostatni check
point i dotarł do ronda – placu 14 Lipca, do którego z prawej strony dochodziła
aleja prowadząca na most 14 Lipca, potocznie nazywany Zielonym. W lewo
można było dojechać do parlamentu, siedziby rządu i banku narodowego oraz
słynnego hotelu Raszid, już bez olbrzymiej mozaiki z wizerunkiem
George’a Busha w miejscu przeznaczonym na wycieraczkę. Na środku placu stał
teraz pomnik upamiętniający rewolucję 14 lipca, ukazujący dzielnych irackich
żołnierzy.
Konwój przejechał obok stojącego w poprzek ulicy transportera M113.
Następnie ostro skręcił w prawo pomiędzy niskie, jednopiętrowe zabudowania.
Po kilkuset metrach podjechał pod bramę polskiej placówki w Bagdadzie. Ciężkie
samochody wtoczyły się na mocno sfatygowaną, szutrową nawierzchnię
dziedzińca, osłoniętego z dwóch stron tak zwanymi T-wallami, czyli betonowymi
elementami tworzącymi wszechobecne w Iraku mury ogrodzeniowe. Z lewej
strony wznosił się budynek konsulatu. Na wprost bramy stał jednopiętrowy,
bezstylowy, zniszczony przez kurz, słońce, coraz częstsze deszcze i niewielkie
trzęsienia ziemi główny budynek ambasady. Za rzędem betonowych płyt stało
kilkanaście mocno zużytych, ponad dwudziestoletnich kontenerów mieszkalnych.
Wszyscy opuścili pojazdy. Łodyna wyjął swój bagaż, wrzucił na siebie plecak.
– Mission security comes! – usłyszał stłumiony głos Żurawia z ostatniego
samochodu.
– Ma pan kontener numer dwa. Pomogę z walizką – zaproponował konsul
Bałtożak. – Włączyłem panu klimatyzację, żeby trochę wywiało stęchliznę
i wypłoszyło robactwo – dodał dowcipnie. – Kontenery są mocno sfatygowane.
Zanim je dostaliśmy od władz irackich, jakoś niedługo po zamachu na naszego
ambasadora, podobno spędziły kilkanaście lat na platformach wiertniczych
w Zatoce Perskiej.
Na niedowierzające spojrzenie Łodyny odpowiedział szerszymi
wyjaśnieniami.
– Niedawno jeden się palił. Tu regularnie wybuchają takie małe pożary
wywołane spięciem w instalacji elektrycznej. Obok mieszka ekspert do spraw
łączności, dalej ja, potem administracyjny, dwóch attaché obrony, a dalej już
chłopaki z BOR-u. Ambasador i kilku chłopaków, w tym Żuraw, mieszkają
w rezydencji. To niedaleko stąd, jakieś pięć minut jazdy.
– Dzięki za tę klimatyzację i wszelkie objaśnienia.
– Drobiazg. Dziś pewnie wszyscy szykują się na wieczorną imprezę
u Włochów. Nazywają to pizza party i faktycznie pizzę robią wyśmienitą. Może
pan pojedzie z nami? Dużo osób tam będzie z korpusu dyplomatycznego,
zwłaszcza z placówek unijnych oraz innych „zaprzyjaźnionych”, czyli Australii,
Japonii, no i oczywiście USA. Można też poznać kontraktorów z brytyjskich firm
ochroniarskich, z misji ONZ w Iraku, czyli UNAMI, z Czerwonego Krzyża, ludzi
z różnych programów bilateralnych realizujących zadania dla irackiego rządu –
zaproponował Bałtożak.
Obaj dotarli do kontenera przykrytego konstrukcją z worków z piaskiem.
Worki miały chronić przed skutkami potencjalnego ataku moździerzowego lub
odłamkami. Biegające po nich szczury nie napawały otuchą. Łodyna wszedł do
ponurego kontenera, bardzo skromnie wyposażonego. „Zbieranina gratów” –
pomyślał. Pod oknem stało wąskie łóżko, obok był aneks kuchenny, dalej – WC
i kabina prysznicowa. Na biurku stał kineskopowy telewizor. Gdy wyszli
z kontenera, spotkali kierownika administracyjnego placówki.
– Witam, jestem Jerzy – przywitał się krótko mniej więcej sześćdziesięcioletni
kierownik.
Wyciągnął rękę i uścisnął dłoń Łodyny.
– Staram się ogarnąć ten bajzel, w którym musimy żyć i pracować. Jest jak jest
– dopowiedział, rozkładając bezradnie ręce.
Łodyna wszedł z powrotem do swojego kontenera.
– Będę musiał kupić sobie coś normalnego – mruknął do siebie, patrząc
z politowaniem na stary telewizor. – Dobrze, że wziąłem ze sobą dekoder Canal+,
to będę mógł Ekstraklasę pooglądać. Kurwa, ale syf, to jest polska ambasada?
Tak mają mieszkać polscy dyplomaci? Wstyd, panie ministrze Jaskólski, wstyd…
Nieco sfrustrowany Łodyna wyszedł na zewnątrz i usłyszał radosny głos
konsula:
– To co? Około dwudziestej zbieramy się wszyscy do Włochów. Aha, będzie
tam jeden Polak, mieszka tu niedaleko, w małym hoteliku Dojo. Robi jakieś
interesy w Iraku z wojskiem, jeździ nawet często do Basry. Ale co najważniejsze,
robi fajne imprezy dla miejscowego korpusu dyplomatycznego w tamtejszej
restauracji, w dodatku z fajnymi dziewczynami. To na razie.
Konsul poszedł do siebie, a Łodyna wrócił do analizowania sytuacji. „No cóż,
Berd oczywiście jak zwykle nieźle się ustawił: w jakimś pieprzonym hoteliku,
z normalną restauracją i kobietami” – pomyślał. „Choć z drugiej strony, może się
przydać takie miejsce poza placówką, w miarę bezpieczne, bez wścibskich oczu
arabskich pracowników, donoszących pewnie do Mukhabaratu. Taki mój safe
house”.
Nagle usłyszał pukanie do niedomkniętych drzwi. Do kontenera wszedł jego
sąsiad, szyfrant.
– Cześć. W lodówce starter: cola, lód i whisky. Dostałem wszystkie
dyspozycje z Centrali kilka dni temu. Pewnie dzisiaj nie pogadamy, bo
wybieramy się na pizza party do Italiańców. Ale jestem do dyspozycji jutro.
Miejscowi nie będą się kręcić, więc będzie można swobodnie porozmawiać
i poczytać instrukcje, gdybyś musiał sobie coś przypomnieć.
– Jasne. Trzeba się trochę odstresować. A właśnie, jak twoje sprawy sercowe?
Poukładało się?
– Już tak, wychodzę na prostą, ale konto bankowe… muszę, kurwa,
odbudować – zaśmiał się szyfrant.
Około dwudziestej każdy, kto chciał jechać w odwiedziny do Włochów, miał
wyjść na dziedziniec placówki dyplomatycznej. Nie jechało tylko dwóch attaché
obrony i ambasador. Pewnie w ciszy rezydencji, w męskim gronie chcieli napić
się wódki. Z tak zwanej kuchni pracowników miejscowych, znajdującej się w tym
samym budynku co konsulat, parterowym i obskurnym, dochodziły jakieś głosy.
„Już zaczęła się impreza?” – zdziwił się Łodyna. Wszedł. To chłopaki z BOR-u,
kierownik administracyjny, konsul i szyfrant postanowili spróbować kilku butelek
johna barra.
– A, witamy! Nie chcieliśmy przeszkadzać. Zapraszamy na szklaneczkę tego
podłego trunku z jeszcze bardziej podłą colą. Niektórzy dodają soku
pomarańczowego jakiejś nieznanej firmy. Tylko lód jest porządny, bo z dobrej,
butelkowanej wody. Będziemy w lepszym nastroju, zwłaszcza jak chłopaki
przejmą stanowisko włoskiego didżeja i puszczą jak zwykle Jestem szalona… –
wykrzyknął donośnie, z drugiego końca niewielkiej kuchni, Żuraw.
Po paru szklaneczkach ohydnego johna barra wszyscy zapakowali się
w toyoty. Ruszyli. W ambasadzie została tylko służba dyżurna.
Droga do włoskiej ambasady upłynęła wesoło. Atmosfera była świetna. Po
ciężkim tygodniu zawsze potrzebne są odprężenie i odpoczynek psychiczny. Na
podjeździe przy amerykańskim lądowisku dla śmigłowców ambasady USA zrobił
się korek. Kilkanaście pojazdów zmierzających na pizza party utknęło na check
poincie. A ponieważ był on obsadzony przez najemników latynoskich
i kenijskich, tłumaczenia trwały długo. Najemnicy utrzymywali, że w tym rejonie
nie ma żadnej innej ambasady, tylko amerykańska. Że strefa jest zamknięta
i potrzebne są jakieś przepustki. Na szczęście w pobliżu znalazł się jakiś
amerykański ochroniarz nadzorujący rejon i szybko rozładował korek.
– A wie pan… – powiedział do Łodyny jeden z BOR-owików, którego chyba
z racji wieku wszyscy nazywali Dziadkiem. – W jednym ze sklepów, w zasadzie
w takiej aptece w zielonej strefie, można kupić maść pod nazwą conagra? Ta
maść ma poprawiać potencję po posmarowaniu członka. Znajomy Hadżiego,
tego, co u nas pracuje w ambasadzie, poprosił go o kupienie tej maści, bo viagra
droga. Hadżi tłumaczył mu, że nie wiadomo, czy to działa, ale ten się uparł. Po
kilku dniach Hadżi spotkał tego znajomego. A ten mu mówi, że zjadł całą tubkę
maści i nie zadziałało!
W toyocie rozległ się śmiech. Komentarze nie umilkły aż do bramy włoskiej
ambasady. Wszyscy rozbawieni wychodzili z pojazdów ustawianych wzdłuż
muru oddzielającego dojazdową uliczkę od jednej z odnóg rzeki Tygrys. „Zanosi
się na niezłą zabawę” – pomyślał Łodyna.
Rozdział 10
Kraków – zima 1941/1942

Na jego twarz spadł pierwszy cios zadany gumową pałką. Krew ze złamanego
nosa zalała mu usta. Poczuł jej smak. Mieczysław Merta, pracownik biblioteki
Uniwersytetu Jagiellońskiego, leżał na zimnej, betonowej posadzce w kałuży
własnego moczu. Nie wytrzymał i zsikał się w spodnie.
– Ty śmierdzący Polaczku! Obsrany ze strachu. Nie masz jeszcze dość? Mam
ci pokazać, jak będziesz wyglądał za godzinę? – krzyczał scharführer SS Otto
Joschke.
Gwałtownie wstał i otworzył drzwi do sąsiedniego pokoju. Pomiędzy dwoma
stojącymi blisko siebie biurkami na metalowej rurze wisiał człowiek. Ręce
mężczyzny były spięte kajdankami razem z nogami, a ciało i postrzępione ubranie
całe we krwi. Stojący przy nim esesman z każdej strony tłukł go szpicrutą. Co
jakiś czas przekręcał ciało nogą.
– No co, chcesz wyglądać jak ten obok? – pytał Joschke, przymykając drzwi
do sąsiedniego pokoju przesłuchań. – Jak nie, to opowiedz mi jeszcze raz, co
zdarzyło się w miejscu twojej pracy w grudniu 1939 roku, ale tym razem bez
kręcenia.
– Ja nie mam z tym nic wspólnego! – odpowiedział z przerażeniem Merta. – Ja
tylko otworzyłem drzwi do biblioteki, jak zapalił się barak. Weszło trzech
mężczyzn ubranych jak tragarze. Jeden był młody, dwóch w średnim wieku. Ten
jeden miał zestaw kluczy, którymi otworzył drzwi gabinetu. Mieli ze sobą
drewnianą skrzynię. Czegoś intensywnie szukali. Nie wiem, co wzięli, bo stałem
wtedy na korytarzu – opowiadał, jąkając się, bibliotekarz.
– Czy ty wiesz, świnio, że tego dnia został zabity niemiecki żołnierz? – zapytał
nieco retorycznie esesman. – Chcesz odpowiedzieć za jego śmierć? Wiesz, jaka
jest za to kara? Przypomnę ci, że twoja żona i dziecko też tutaj są. Chcesz ich
jeszcze kiedyś zobaczyć?
– Ale ja naprawdę nie mam z tym nic wspólnego!
– Dobra, to inaczej cię zapytam. Jak wyglądali ci panowie tragarze?
– Ten, co wydawał polecenia, miał na sobie kombinezon robotnika
przewozowego i czapkę. Mały wąsik, średnia budowa ciała. Poruszał się tak,
jakby był wysportowany – mówił Merta, starając się znaleźć w zakamarkach
pamięci jakieś szczegóły. – Aha, miał naderwane ucho. Mówił jakby z lwowskim
akcentem. Ten młodszy miał może ze dwadzieścia lat, taki typ cwaniaka. Był
chudy. Na pewno Krakus.
– Krakus, mówisz? – zaciekawił się esesman i zamyślił się.
– I właśnie sobie przypomniałem, że już go kiedyś widziałem. Wiosną 1939
roku na meczu Cracovii! Ja rzadko chodzę na mecze, ale wtedy byłem, bo kuzyn
z prowincji przyjechał – uściślił bibliotekarz z nieukrywaną satysfakcją. – Ten
chudy stał obok nas, przeraźliwie gwizdał na sędziego i coś wykrzykiwał.
Dlatego pewnie go zapamiętałem. Nie jestem pewien, ale wydaje mi się, że
widziałem go potem na targu, tutaj w Śródmieściu.
– No widzisz, Mietku. Zaczynasz sobie przypominać. A ten, o którym mówisz,
że dowodził? Ten najważniejszy. Kim mógł być? – zapytał Joschke z przekąsem
i zawiesił głos.
– Nie wiem. Przysięgam na Matkę Boską Częstochowską. Ja wtedy odniosłem
wrażenie, jakby on był żołnierzem – dodał po chwili namysłu.
– Nie widziałeś go później? Gdzieś na mieście albo w bibliotece? Przecież
wiem, że masz dobrą pamięć. Wysil ją, jeśli chcesz z niej jeszcze kiedykolwiek
korzystać!
– Nie, nie widziałem. Chociaż może? Ale nie mam pewności! Ktoś do niego
podobny mignął mi na dworcu kolejowym. To było niedługo po tym zdarzeniu.
Stąd pamiętam. Ale to chyba niemożliwe. Bo był ubrany w niemiecki mundur
oficerski. Może tak mi się tylko wydawało. Pewnie skojarzyłem tego oficera
z sytuacją, która miała miejsce dzień wcześniej. To pomieszczenie, w którym byli
ci tragarze, odwiedzali też oficerowie niemieccy. Zamykali się w tym gabinecie
na dłużej. Zakazywali komukolwiek tam wchodzić. Może ten, którego widziałem
na dworcu, to był jeden z tej grupy oficerów?
– Zrobimy tak! Pojedziemy razem z tobą na targ w Śródmieściu. A przed
wyjazdem obejrzysz jeszcze kilka zdjęć – powiedział esesman i wyszedł.
Zdecydował, że niezwłocznie musi zameldować o tym swoim przełożonym.
Po kilkunastu minutach esesman przyniósł do pokoju album z różnymi
fotografiami. Były to współczesne i przedwojenne portrety, a także zdjęcia
wykonane w różnych sytuacjach, na przykład na cmentarzu, przed wejściem do
kościoła, na dworcu, w restauracji. Bibliotekarz usiadł przy biurku. Po dziesięciu
minutach odłożył na bok jedno ze zdjęć.
– To chyba ten w kurtce – powiedział.
Zdjęcie było niezbyt wyraźne, wykonane na ulicy, a może w jakimś parku.
Merta pomyślał, że zapewne na krakowskich Plantach. Na ławce siedziało obok
siebie dwóch mężczyzn. Sceneria była zimowa, obydwaj panowie mieli na
głowach ciemne kapelusze. Jeden był w płaszczu podszytym futrem, a drugi
w kurtce pilota wojskowego. Z tyłu fotografii widniała adnotacja, z której
wynikało, że na zdjęciu jest pułkownik Julian Filipowski podczas spotkania
z nieznanym mężczyzną. Po pieczątkach Merta zorientował się, że fotografia
należy do zasobów dokumentacji archiwalnej krakowskiego oddziału Gestapo.
– Mam cię, ptaszku! – krzyknął Joschke i strzelił palcem w kawałek papieru
fotograficznego.
Esesman był z siebie zadowolony. Czuł satysfakcję, bo wreszcie udało mu się
wykonać zadanie otrzymane kiedyś od dowódcy policji i SS Krügera, który kazał
mu sprawdzić okoliczności zaginięcia i zabójstwa późną jesienią 1939 roku
gefrajtera Josefa Hoffera. Żołnierz ten zniknął z posterunku przy bibliotece
Uniwersytetu Jagiellońskiego, a dwa tygodnie później jego ciało znaleziono
w zamarzniętym rozlewisku Rudawy. Nie było wątpliwości, że został
zamordowany ciosem noża w plecy. Pobieżnie przeprowadzone wtedy śledztwo
nic nie przyniosło.
Joschke jeszcze raz przejrzał materiały ze śledztwa w 1939 roku. Znalazł tam
krótką notatkę Alberta Kokoschki, który legitymował tego dnia w bibliotece
ekipę od przeprowadzek. Bibliotekarz Mieczysław Merta stwierdził wtedy, że
wszystko jest w porządku, a ekipa została przysłana przez urząd gubernatora. To
sformułowanie zdziwiło scharführera. Dlatego postanowił przesłuchać Polaka.

***

Rysiek Mateja szedł właśnie ulicą Krowoderską, gdy przy chodniku zatrzymał się
czarny opel kadett. Wybiegło z niego dwóch mężczyzn w skórzanych płaszczach,
kapeluszach z piórkiem i z pistoletami w dłoniach.
– Einsteigen! – krzyknął po niemiecku jeden z nich i wraz z drugim wciągnęli
Ryśka do wozu.
W środku siedział mężczyzna z opatrunkiem na twarzy. Opel skierował się do
komisariatu policji przy ulicy Pomorskiej. Po dotarciu na miejsce napastnicy
kazali pojmanemu wejść do budynku. Przeszli ciemnym korytarzem, zatrzymali
się, otworzyli drzwi celi i wepchnęli do niej aresztanta. Mateja nie pierwszy raz
był zatrzymywany przez policję. Taki epizod, za udział w jednym z napadów na
bogatego żydowskiego kupca, miał już przed wojną. Dlatego trzask zamykanych
z łoskotem metalowych drzwi celi nie zrobił na nim szczególnego wrażenia.
Usiadł w kącie, zamknął oczy i zamyślił się: „Za co? Pewnie niebawem się
dowiem!”.
– Wstawać! – usłyszał głośny krzyk zza otwieranych z łoskotem drzwi.
Nie zdążył się podnieść, gdy spadł na niego grad ciosów. Dwóch esesmanów
kopało go po całym ciele. Tłukli go też drewnianymi pałkami. Chwilę później do
celi weszło dwóch więźniów. Zanieśli go do pokoju, w którym stały biurko
i niewielki drewniany stołek. Do sufitu przytwierdzony był hak z bloczkiem –
taki jak na budowach. Z bloczka zwisał metalowy łańcuch, zakończony grubymi
klamrami kajdanek. Jeden więzień zapiął w nie ręce Matei i podciągnął łańcuch
do góry. Mateja jęknął. Przed nim stanął esesman. W jednej dłoni trzymał
drewnianą pałkę.
– Imię i nazwisko – powiedział Niemiec.
– Mateja. Ryszard Mateja – wydukał mocno już obity chłopak.
– Miejsce zamieszkania!
– To zależy kiedy. Nieraz u kolegów, nieraz u dziewczyn – powiedział cicho
Mateja z wahaniem w głosie. W tym momencie otrzymał potężny cios w nerki,
a łańcuch powędrował do góry. – No kurwa! Dietla!
– Dobrze. To teraz odświeżysz sobie pamięć i odpowiesz na pytania na temat
pewnego skoku z grudnia 1939 roku – powiedział Joschke. – Wprowadzić! –
krzyknął przez uchylone drzwi.
Na progu pokoju stanął mężczyzna z opatrzoną twarzą i pochyloną głową.
– Poznajesz tego pana? – Joschke zwrócił się do postękującego Ryśka. –
Przypomnę ci, że pracuje w bibliotece, którą odwiedziłeś jesienią 1939 roku.
Teraz mów, z kim zrobiłeś ten skok. Kto z tobą był? Kto dowodził akcją? Co
zabraliście? Dlaczego zabiliście naszego żołnierza? I kto to jest!? – Esesman
zasypał go gradem pytań, podsuwając mu zdjęcie przedstawiające dwóch
mężczyzn siedzących na ławce w parku.
Mateja od razu skojarzył, ale nie zamierzał się przyznawać.
– Spierdalaj! Nie wiem, o czym mówisz!
Esesman jakby tylko czekał na te słowa. Z szuflady biurka wyjął zwykłe
kombinerki i chwycił nimi mały palec Ryśka. Wokół Matei zapadła cisza. Jego
ciało zanurzyło się w błogiej ciemności. Stracił przytomność.

***

– Rysiek, żyjesz?
Mateja leżał na łóżku w więziennej izolatce. Przy nim stał sanitariusz
i dezynfekował mu rany kawałkiem waty zamoczonej w spirytusie. Pacjent
uchylił powiekę jednego oka. Zobaczył nad sobą ogorzałą twarz Cygana,
dawnego kolegi z podwórka, studenta medycyny.
– Rysiek? Słyszysz mnie? Co ci zrobili?
– Nie widzisz? Tłukli mnie jak psa, te hitlerowskie chuje.
– Rodzina wie, że tu jesteś?
– Chyba nie. Ale może do nich już też wjechali na chatę.
– Czego od ciebie chcą? Mam przekazać jakąś wiadomość na zewnątrz?
– Powiedz Zbyszkowi, Małemu, że pytają o skok na bibliotekę sprzed dwóch
lat. I o żołnierza niemieckiego. On wie jakiego. Chcą wiedzieć, kto nam nadał tę
robotę i co wzięliśmy ze sobą. Ostrzeż go, że mają zdjęcie tego gościa. Sypie
bibliotekarz. Też go ostro przesłuchiwali. Niech Mały powie mamie, gdzie
jestem.
Sanitariusz podał mu dożylnie silny środek znieczulający.

***

Hauptmann Matheus Klosse zaciągnął się cygarem. W drugiej dłoni trzymał


kieliszek z oryginalnym francuskim martellem. Umoczył usta w alkoholu. Robił
wrażenie spokojnego, jednak w rzeczywistości był zły na tych prostaków
z Gestapo, którzy potrafili skatować człowieka do żywego mięsa, ale nie potrafili
wyciągnąć ważnych informacji. „Przez tych baranów przegramy wojnę.
Wprowadzają bezmyślny terror i represje, a potem będziemy mieć na karku
dwadzieścia milionów wrogów. Żaden normalny Polak nie będzie układał się
z Niemcem, który marzy tylko o tym, żeby go zastrzelić” – myślał Klosse,
siedząc w głębokim fotelu w pokoju gestapowca Wilhelma Spilkera.
Już wiedział, że Gestapo złapało jakiś kontakt z osobą, która zna N. Tak
w materiałach operacyjnych Abwehry określono współpracownika szefa
krakowskiego podziemia, pułkownika Filipowskiego, który dwa razy, przez
nieudolność gestapowców, uciekł z opresji i ślad po nim zaginął. N był jednak dla
Klossego bardziej interesujący. Krążyły o nim tylko plotki, strzępy informacji.
Hauptmann miał pewność, że N był związany z przedwojennym polskim
wywiadem i zasłynął kilkoma udanymi operacjami. Był człowiekiem o wielu
twarzach i nazwiskach. Był też wyjątkowo ostrożny i zdolny do wykonania
niemal każdego zadania. Takie informacje trafiały do Abwehry od informatorów.
Klosse próbował od pewnego czasu dotrzeć do niego poprzez agenta działającego
pod przykryciem polskiego oficera, który powoli awansował w hierarchii
podziemia zbrojnego. Długi, bo takim pseudonimem posługiwał się niemiecki
agent, na razie był jednak zbyt daleko od kierownictwa krakowskiego ZWZ.
Klosse nie do końca był zadowolony, że to Długi rozpracowuje N, ponieważ
agent uchodził za karierowicza, patrzącego wyłącznie na własny interes.
Oficer Abwehry od momentu aresztowania jakiegoś krakowskiego
bibliotekarza, który rozpoznał N na zdjęciu, bezskutecznie próbował
wynegocjować ze Spilkerem jego przejęcie. Nic jednak nie wskórał, bo sprawę
pilotował asystent Hansa Franka. „Nie wiem, dlaczego ten bibliotekarz jest dla
niego taki ważny. O co im chodzi? To nie wygląda na sprawy związane
z bezpieczeństwem Rzeszy. To wygląda na jakąś parszywą rozgrywkę na linii
Kraków–Berlin” – zastanawiał się Klosse.

***

Zbyszek Małecki, zwany Małym, obserwował wejście kamienicy przy ulicy


Karmelickiej. Gdy wypatrzył postać, która go zainteresowała, ruszył z miejsca.
Podbiegł do mężczyzny i chwycił go za ramię. Ten gwałtownie się odwrócił
i przystawił Zbyszkowi do szyi zimną lufę niewielkiego pistoletu, włoskiej
beretty M34. Przestraszony chłopak zamarł.
– Czego chcesz? – zapytał zdecydowanie Kleiner, chowając pistolet do
kieszeni płaszcza. – Dlaczego za mną łazisz? To może być niebezpieczne.
– A widzisz, ja też coś potrafię! Dwa dni zajęło mi znalezienie ciebie – odparł
chłopak z pewną dozą dumy.
– Tym gorzej dla ciebie. Wchodź do środka. Nie będziemy tak stali na mrozie.
Poza tym może nas ktoś zobaczyć – powiedział Kleiner, rozglądając się wokół.
– Wolę nie. Skąd mam wiedzieć, czy mnie stamtąd wypuścisz – odpowiedział
Małecki. – Mam ważną wiadomość. Gestapo aresztowało Ryśka. No, tego, który
był z nami w Jagiellonce. Bardzo go zbili. Chcą się dowiedzieć, co stamtąd
wzięliśmy, a głównie kim ty, do cholery, jesteś. Zmasakrowali Ryśka tak, że
ledwo żyje. Na razie nie sypie, ale z Gestapo gada ten bibliotekarz, co nas wtedy
wpuścił. – Twarz chłopaka wyraźnie posmutniała i na chwilę zamilkł. – Aha,
jeszcze jedna sprawa. Niemcy mają twoje zdjęcie.
– Dobrze zrobiłeś, że przyszedłeś, ale to ostatni raz. Nigdy więcej tutaj nie
przychodź. Dla swojego bezpieczeństwa i bezpieczeństwa twoich najbliższych
zapomnij o tym, że miałeś kiedykolwiek ze mną do czynienia. Dobrze by było,
gdybyś na jakiś czas zniknął z Krakowa. Jedź do rodziny. Gdziekolwiek.
W miejsce, o którym nie wie ten twój kolega. Jego rodzina też niech wyjedzie. Bo
Niemcy będą się mścić. Dzięki za pomoc, Zbyszek. To bardzo ważne. Serwus! –
Kleiner uścisnął zimną dłoń chłopaka, odwrócił się i wszedł na schody
kamienicy.
– Ale będzie mi to zapisane już w wolnej Polsce? – zdążył jeszcze krzyknąć za
nim chłopak.
– Tak, tak!
Małecki wyszedł z bramy kamienicy i szybkim krokiem poszedł do najbliższej
knajpy – Na Rogu. Emocje w nim buzowały. Wiedział, że musi działać i ratować
Ryśka. Jeszcze nie wiedział, jak się do tego zabrać. Umysł miała mu oczyścić
czysta, zimna wódka. Niestety nie zauważył, że po drugiej stronie ulicy ktoś
obserwował zakończone właśnie szybkie spotkanie w bramie.
Długi był odwrócony przodem do ulicy. Stał wewnątrz niewielkiego zakładu
fotograficznego, obserwując wejście do kamienicy przez witrynę. Starał się
zapamiętać wszystkie szczegóły spotkania. Domyślał się już, z kim rozmawiał
krakowski cwaniak.

***

Klosse przed chwilą zakończył rozmowę telefoniczną z Długim, Polakiem, który


jeszcze przed wojną pracował dla Niemiec na tym terenie. Początkowo agent
kontaktował się z Abwehrstelle Breslau, a później był łącznikowany bezpośrednio
przez oficerów berlińskiej centrali. Przekazywał wówczas informacje na temat
jednostek wojskowych stacjonujących w Krakowie i weryfikował informacje
otrzymane przez Abwehrę z innych źródeł. Trzydziestoletni Piotr Maj, bo tak się
naprawdę nazywał, robił to dla pieniędzy, ale głównie zależało mu na tym, aby
w przyszłości dostać obywatelstwo niemieckie i przenieść się do Rzeszy. Jego
rodzice mieli austriackie korzenie.
Klosse umiał właściwie przydzielać zadania Długiemu. Miał pewność, że
Polacy przekazują na zewnątrz informacje ze szpitala więziennego. Jako osoba
mająca kontakty w konspiracji Długi miał się zająć rozpracowaniem tego kanału
łączności. To on poszedł za Małeckim po tym, gdy Zbyszek otrzymał gryps od
Cygana. Hauptmann zakładał, że Mały doprowadzi go do N. Intuicja go nie
zawiodła.
Co więcej, hauptmann znał też sekret Hansa Franka. Wiedział, że jego ludzie
dyskretnie szukają cennego obrazu, który gubernatorowi sprzątnęli sprzed nosa
Polacy. Wiedział, że Frank kazał tę sprawę utrzymywać w największej tajemnicy,
szczególnie przed Göringiem. Gubernator był przekonany, że „gruby marszałek”
momentalnie wykorzystałby swoją wiedzę, aby doprowadzić do odwołania go ze
stanowiska.
– Na razie nie podejmuj żadnych działań! – rozkazał Długiemu Klosse, gdy
usłyszał informację o prawdopodobnym miejscu zamieszkania N.
Po chwili na tarczy telefonu wykręcił numer do szefa komórki obserwacyjnej
krakowskiej Abwehry. Nakazał podjęcie niejawnej kontroli wskazanego miejsca
w Krakowie. Zanim podjęte zostaną aktywne działania, chciał wiedzieć, kto
mieszka w kamienicy.

***

Kleiner zamknął za sobą solidne, obite metalową blachą drzwi mieszkania,


wyposażone w dwa rozporowe zamki, i oparł się o ścianę. Z wściekłością walnął
pięścią w drewnianą futrynę. Poczuł przeszywający ból w ręce.
– Kurwa, to już koniec. Trzeba się stąd jak najszybciej zwijać – wysyczał sam
do siebie.
Podszedł do schowka pod parapetem i wyjął z niego broń oraz dokumenty.
Włożył je do niewielkiej walizki i ustawił w miejscu, w którym znajdowało się
ukryte przejście do drugiego, „niemieckiego” lokalu konspiracyjnego. Podniósł
słuchawkę telefonu, zakręcił korbką i na tarczy wykręcił numer 36200.
– Przyszedł transport kartofli. Jadę go odebrać! – powiedział do osoby, która
odebrała telefon, i odłożył słuchawkę.
Słowa te oznaczały alarmowe wywołanie spotkania z przełożonym.
Następnie Mietek spakował kilka ciepłych ubrań, włożył płaszcz, wziął
walizkę i tajnym przejściem wszedł do znajdującego się piętro niżej mieszkania.
W ukrytych drzwiach przekręcił klucz tylko raz, by zablokować zamek. Potem
schował go do kieszeni. Nie będzie mu już potrzebny. Na środku pokoju postawił
swoje rzeczy. Położył się na wygodnym łóżku, nie zdejmując butów. Zgodnie
z przyjętym systemem łączności po wypowiedzianym haśle miał jeszcze pół
godziny do spotkania. „Jeżeli znalazł mnie ten szczyl, to nie jestem już tu
bezpieczny. Mieszkanie jest spalone. Kto wie, kogo za sobą ciągnął…” –
pomyślał.

***

Kleiner usiadł na ławce na krakowskich Plantach. Po chwili dostrzegł


nadchodzącego powolnym krokiem mężczyznę, wyglądającego na bezdomnego.
Postawił kołnierz płaszcza. Był to znak dla Wrzosa, że wszystko w porządku,
choć w tym momencie pomyślał: „Kurewsko daleko od wszystkiego
w porządku”.
Wrzos zdjął szmaciane rękawice i włożył je do kieszeni. Zaczął zacierać dłonie
– to był jego odzew, oznaczający, że jest bezpiecznie. Usiadł na ławce i od razu
przeszedł do rzeczy.
– Dlaczego to spotkanie wywołane jest w trybie alarmowym? – zapytał, nie
kierując głowy w stronę rozmówcy.
– Zostałem zdekonspirowany. Mieszkanie jest spalone – odparł Kleiner
i opowiedział o niedawnym spotkaniu z Małeckim.
– To się układa w logiczną całość. Gestapo weszło do domów kilku
historyków sztuki związanych z Wawelem i muzeum Czartoryskich. Pytają o ten
obraz. Choć nie mówią tego wprost, widać, że coś wiedzą na temat twojej akcji –
powiedział Wrzos. – Jeszcze dzisiaj wyjedziesz do Lwowa. Za kilka dni będę
miał dla ciebie kolejne dyspozycje, ale muszę je otrzymać z Komendy Głównej.
– Dobrze. Będę czekał.
– Moment twojego wyjazdu na Wschód jest dogodny. Bolszewicy prowadzą
przeciwnatarcie pod Moskwą, Niemcy zaś kontynuują działania ofensywne na
Krymie. – Oficer zanalizował szybko aktualną sytuację na froncie. – Aha, zabierz
ze sobą ten obraz. Jest dobrze zabezpieczony. Chroń go! To bezcenny skarb dla
Polski. Powodzenia i uważaj na siebie!
Wrzos wstał i szorując nieco jedną nogą po zaśnieżonym chodniku, powoli się
oddalił.
Rozdział 11
Bagdad – jesień 2011

– Miło cię widzieć w Bagdadzie! – Łodyna, pochłonięty bezmyślnym


wpatrywaniem się w błękit basenu ambasady Włoch, usłyszał za sobą znajomy
głos. Odwrócił się. Stał za nim uśmiechnięty, średniego wzrostu, szczupły
mężczyzna około pięćdziesiątki. Ściskał w dłoni plastikowy kubek z podłym
miejscowym – czyli sprowadzanym z Turcji – piwem. Był to Tom Larsen,
Montana, oficer stacji CIA w Bagdadzie. Jego zadanie polegało na
monitorowaniu obecności broni masowego rażenia na Bliskim Wschodzie.
– Jak tam twoje słynne w całym Langley rancho w Montanie? Dokończyłeś
jego budowę? Kupiłeś mustangi? Czy tylko toyota w stajni parkuje? –
odpowiedział Łodyna bez szczególnego zdziwienia, ale i z nieukrywanym
rozbawieniem. Kogo jak kogo, ale Montany mógł się tu spodziewać.
Przez głowę przebiegło mu tylko jedno pytanie: czy czekali na niego, czy to
spotkanie było całkiem przypadkowe? Relacje między obiema służbami od
czasów afery związanej z tak zwanymi więzieniami talibów nie układały się
dobrze. Generał Czucha nie potrafił z nimi rozmawiać. Można było nawet
odnieść wrażenie, że ich nie lubi. Jednak Łodyna ucieszył się ze spotkania ze
starym znajomym.
– Przyjechałeś tu do jakiejś konkretnej roboty czy tylko podreperować konto
bankowe? – zapytał Montana.
Pytanie było raczej retoryczne. Za dobrze znał Łodynę, również z opowieści
innych jego kolegów, żeby uwierzyć w wersję „bankową”.
– W każdym razie zawsze możesz na mnie liczyć, no i masz stałe zaproszenie
na ranczo – roześmiał się oficer amerykańskiej służby i dał Łodynie swoją
wizytówkę. – See you soon, my friend – dodał, nie spoglądając nawet na swojego
polskiego kolegę.
Łodyna kontrolnie się rozejrzał. Nikt nie był zainteresowany jego rozmową
z Montaną. Towarzystwo słuchało lub tańczyło do kolejnego utworu
z powtarzającymi się rytmami i polskimi słowami „Jesteś szalona”. Inni
przepychali się w ogrodzie do pizzy, wypiekanej na bieżąco w piecu na drewno.
Pizzę przygotowywali karabinierzy pełniący służbę we włoskiej ambasadzie.
W pewnym momencie major dostrzegł w tłumie znajomą postać. To był Berd,
oficer AW, z którym miał nawiązać kontakt. Stał w towarzystwie pięknej
dziewczyny o dość egzotycznych rysach. „Pewnie to ta laska, o której chłopaki
z łączności wspominali Sierpeckiej” – pomyślał. Podszedł do Berda w momencie,
gdy dziewczyna zajęta była rozmową ze swoją znajomą.
– Nie przeszkadzam? – spytał zaskoczonego oficera. – Nie spodziewałeś się
mnie tutaj. Popatrz, jaki ten świat mały. Przyleciałem dzisiaj po południu.
Musimy się spotkać i pogadać w bezpiecznym miejscu.
– Cześć! Jasne, da się zrobić.
– Ładna dziewczyna. Przedstawisz mi ją?
– To moja znajoma z ambasady Japonii, Sura Hazlim. Pracuje jako asystentka
w sekcji współpracy bilateralnej – powiedział nieco oficjalnym tonem Berd.
Łodyna przedstawił się Japonce. Dodał, że właśnie przyjechał do pracy
w ambasadzie polskiej jako radca do spraw kulturalnych.
– Pozwoli pani, że niedyskretnie zapytam: skąd tak szczególna uroda
u dyplomatki ambasady kwitnącej wiśni w Bagdadzie?
– Nic nadzwyczajnego, moja matka pochodzi z Libanu, natomiast ojciec jest
Japończykiem. Poznali się, gdy ojciec był na placówce w Bejrucie. Matka
utrzymywała dobre relacje z rodziną i często ją odwiedzała. Studiowałam
w Bejrucie. Stąd znam język i region – odpowiedziała kobieta, nieco zakłopotana
komplementem Łodyny. – Wiesz, spotkałam koło baru koleżankę z ambasady
Kuwejtu – zwróciła się do Berda. – Pamiętasz ją? Azza Al-Fajsal, była asystentką
ambasadora Kuwejtu. Piękna dziewczyna z dobrze sytuowanej rodziny Al-
Ghanim.
– Tak, jasne, pamiętam.
– Teraz zaczyna pracę w ambasadzie Emiratów, tu niedaleko, kilka domów
dalej. Przepraszam panów, ale szef ochrony dzwoni, pewnie chce mi powiedzieć,
że musimy już wracać do ambasady. Wprawdzie to niedaleko, ale wiecie, jak to
jest w Bagdadzie. Mam nadzieję, że spotkamy się w następną sobotę na przyjęciu
w naszej ambasadzie. Pana też oczywiście zapraszam! – W ostatnim zdaniu
zwróciła się bezpośrednio do Łodyny.
– Może umówimy się jutro na obiad gdzieś tutaj, w zielonej strefie? Jest
sobota, więc będzie trochę spokoju – zaproponował Berdowi Łodyna. – Sprawa
jest pilna. Instrukcje znasz, ale musisz formalnie się z nimi zapoznać w placówce,
u Krzyśka w kancelarii. Mam nadzieję, że masz wyrobioną legendę częstych
pobytów u nas w ambasadzie.
– Przyjdź jutro do mnie koło osiemnastej. Czekam w Dojo. Będzie już
chłodniej. Zawsze w tym czasie jest sporo ludzi. A że jest to tutaj jedyna
normalna knajpa, nikogo nie zdziwi twoja wizyta. W końcu dzisiaj się
poznaliśmy! – zaśmiał się Berd. – Żuraw zna drogę, poza tym to kilkaset metrów
od ambasady.
– Słuchaj, będziemy musieli wykorzystać twoje kontakty w placówkach
Kuwejtu i Emiratów. Czy ta laska może pomóc?
– Jasne. Jutro pogadamy o szczegółach.
– Mam jeszcze do ciebie pytanie. Spotkałem tu znajomego z ambasady USA.
Wiesz, oczywiście „od nich”. Pracowaliśmy razem przed wojną… w kilku
projektach. Nazywa się Tom Larsen, Montana. Znasz go może?
– Nie. Pierwszy raz słyszę to nazwisko, a znam sporo osób w miejscowym
korpusie dyplomatycznym – odparł zdecydowanie Berd.
– Czyli nieprzypadkowo spotkali się dzisiaj ze mną… – powiedział
z namysłem Łodyna. – Ale widzę już konsula Bałtożaka z Żurawiem. Pewnie
zaraz zbieramy się do ambasady.
Bałtożak i Żuraw wracali z imprezy w świetnych humorach.
– Panowie – zagaił Łodyna – widziałem tu niezwykle ciekawą, seksowną
blondynkę. Chyba nawet z wami rozmawiała. Kto to jest?
– Aaaa, o nią chodzi! To była doktor Ewa z UNAMI. Doktor Ewa Petrowska,
Ukrainka, chyba polskiego pochodzenia. Pracuje w tutejszej misji ONZ –
wyjaśnił Bałtożak.
– Gdyby nie ona, paru chłopaków z BOR-u miałoby poważne problemy ze
zdrowiem. Od czasu formalnego wyjścia wojsk NATO z Iraku nie obowiązują tu
żadne umowy z Amerykanami. Nasz MSZ ma to w dupie. Nie chcę myśleć, co by
się stało, gdyby coś walnęło… Albo gdyby nie było doktor Ewy pod ręką.
Naprawdę wspaniała kobieta – uśmiechnął się Żuraw.

***

Restauracja Dojo rozpoczęła swoją działalność wraz z wkroczeniem wojsk


amerykańskich do Bagdadu. Mieściła się w kilku połączonych ze sobą
dwupiętrowych budynkach. Z zewnątrz nie wyróżniała się niczym szczególnym.
O jej istnieniu wiedzieli tylko wtajemniczeni. Przy furtce wejściowej siedział
znudzony ochroniarz, świetnie zorientowany, kogo można wpuścić, a kogo nie.
W praktyce cudzoziemcy o zachodnich rysach mogli wejść bez przeszkód,
a reszta musiała bardziej szczegółowo uwiarygodnić swoje pochodzenie
i zamiary.
Dojo znajdowało się kilkaset metrów od polskiej placówki, niedaleko placu 14
Lipca. Biznes prowadziła dość interesująca kobieta o imieniu Karin: zawsze
uśmiechnięta, o nieco orientalnej urodzie. Ta czterdziestolatka z niemieckim
paszportem, pochodzenia turecko-węgierskiego, uczestniczyła we wszystkich
imprezach w korpusie i znała chyba każdego w green zone. Miała też kontakty na
zewnątrz strefy, ze względu na konieczność dokonywania codziennych zakupów.
Znała wiele osób z kręgów rządowych Bagdadu. W hotelu Dojo, tworzącym
całość z restauracją, zatrzymywali się kurdyjscy posłowie do parlamentu
przylatujący z Irbilu, wyżsi urzędnicy i delegacje dużych koncernów, takich jak
Airbus. Mieszkali tu eksperci zajmujący się różnymi programami w ramach
współpracy międzyrządowej oraz Rosjanie prowadzący w Iraku podejrzane
interesy. Raz na dwa tygodnie zastępca nuncjusza stolicy apostolskiej
w Bagdadzie odprawiał tutaj mszę dla miejscowych Filipińczyków i dyplomatów,
zwykle Polaków i Włochów, oraz gości z miasta.
Zewnętrzny wygląd hotelu nie wskazywał na zamożną klientelę – i pewnie
o to chodziło. Natomiast pokoje zapewniały komfort obiektu
czterogwiazdkowego. Również cena za nocleg sięgała czterech gwiazdek, ale
zakwaterowanie w Dojo gwarantowało znaczną swobodę. Z głośników sączyła
się zachodnia muzyka, podawano wieprzowinę spod lady i markowy alkohol
z baru. Karin czasami wystawiała na patio olbrzymi telewizor, by Europejczycy
mogli obejrzeć Ligę Mistrzów czy inne rozgrywki sportowe. Innym razem
zapraszała na mecze plażowej piłki siatkowej, w których uczestniczyli dyplomaci
i funkcjonariusze ochrony. Wewnątrz obiektu obok patio rosła zielona trawa,
a w środku budynku restauracyjnego wybudowano niewielki basen.
– Jak pan będzie kończył spotkanie, to proszę dać mi znać. Tofik zostanie
z panem w Dojo – rzucił zza uchylonych ciężkich, pancernych drzwi toyoty
Żuraw, wskazując głową na wychodzącego za Łodyną funkcjonariusza BOR-u. –
Aha, jakby się udało załatwić szynkę do pieczenia, ze dwa kilo, to ja jestem
zainteresowany – dodał.
Łodyna wszedł pewnym krokiem przez furtkę i skierował się do restauracji.
W Dojo z uśmiechem przywitała go Karin, która jak zwykle biegała z plikiem
rachunków i faktur w dłoni. Berd wcześniej powiedział jej, że czeka na
znajomego, który właśnie przyjechał z Polski. Karin zaprosiła Łodynę do stołu
w ogrodzie, sama podała karty menu.
– Myślę, że zaczniemy od ustaleń u Kuwejtczyków i Emiratczyków –
zaproponował Łodyna. – Wykorzystamy twoje kontakty, jeśli nie masz nic
przeciwko temu. Może się tym zajmiesz już zaraz, będzie to wyglądało naturalnie
i pójdzie sprawniej. Musimy spróbować dotrzeć do źródła informacji w Kuwejcie.
Ty masz dobrą, biznesową legendę. Facet, który przekazał nam informację na
temat obrazu, podobno tam mieszka. Nasi dyplomaci próbowali już coś ustalić na
miejscu, ale albo nie umieli, albo nie dali rady. Albo tamten po prostu nic więcej
nie wiedział. Pojedziesz tam. Ja w tym czasie z twoją pomocą nawiążę kontakt
w ambasadzie Emiratów.
– Okej – odpowiedział wyrwany z zadumy Berd. – Pogadam z Surą, może uda
się też zaangażować tę jej znajomą, Azzę Al-Fajsal. – Ustalę coś do soboty, wtedy
u Japończyków pogadamy z nią razem, nie wzbudzi to niczyjego zdziwienia.
Może ktoś rozsądny pracuje u Emiratczyków, ktoś z dobrymi koneksjami
rodzinnymi. Zaczniemy od tego.
Rozmowę przerwała sympatyczna Filipinka, która przyniosła szaszłyki
z kurczaka, sałatkę, frytki, no i całą butelkę ballantine’sa. Obok postawiła kubełek
z lodem, dwie szklaneczki i kilka puszek coli. Nieco konfidencjonalnie zwróciła
się do Berda z informacją, że szef kuchni otrzymał transport świeżej
wieprzowiny, więc jeśli ktoś jest zainteresowany takim mięsem, to oczywiście
może mu odsprzedać.
– Posłuchaj – zaczął powoli Łodyna. – Rozmawiałem ze Stefańskim. Odnoszę
wrażenie, że zbytnio interesuje się tym, po co przyjechałem do Iraku. Mimo że
dostał od wiceministra Wiatra wszelkie informacje. U nas w Centrali krzywo na
niego patrzą. Podobno ma tu jakieś kontakty z Rosjanami, a w ogóle studiował
u nich. Smród za nim idzie. Wiesz coś na ten temat?
– Wiesz, jak to jest z Ruskimi. Są mocni, temat jest polityczny, a w dodatku
historyczny, więc nie zdziwiłbym się, gdyby próbowali nam pokrzyżować szyki
albo inspirować otoczenie do korzystnych dla nich działań – odpowiedział Berd.
– Poza tym Stefański to według mnie „zielony”, ma kontakty z dawnymi
oficerami WSI, szczególnie tymi, co studiowali na moskiewskich uczelniach
wojskowych. Musimy być ostrożni. Proponuję, żebyś w najbliższych dniach
demonstracyjnie zajął się sprawą Muzeum Narodowego, umówił kilka spotkań
w Ministerstwie Starożytności i porozmawiał z archeologami na Uniwersytecie
Bagdadzkim. To powinno pomieszać szyki Ruskim, jeśli coś planują. Ja pogadam
z Surą, żeby wspomniała o nas jako o miłośnikach sztuki tego regionu i żeby
koniecznie zaprosiła Azzę na przyjęcie w ambasadzie Japonii w przyszłą sobotę.
– Super. A jak przyjedzie od nas dyrektor Piotrek z małym Arturem
w delegację, to zrobimy im tu popijawę. Zapowiedzieli mi przed wyjazdem, że
muszą zobaczyć ten polski śmierdzący kurnik na własne oczy, zanim
zarekomendują jego zamknięcie. To się zdziwią chłopaki takim safe housem
pośród tego całego syfu wokół, ostrzałów, samochodów pułapek, ruskich
i amerykańskich szpiegów, terrorystów z Al-Kaidy i młodych wilczków tego
zjeba Abu Bakr Al-Baghdadiego. Tylko zorganizuj wtedy jakieś filipińskie
tancerki go-go albo przynajmniej kilka twoich koleżanek z korpusu – zwrócił się
do Berda już lekko podpity Łodyna.
Ten nie odpowiedział. Zastygł we wspomnieniach o hucznych imprezach
w Centrali, w Magdalence i w ośrodku w Starych Kiejkutach. Myślał
o wspólnych kolegach, których nie było już pośród nich.

***

Przez następne dni Łodyna za radą Berda zajmował się tworzeniem kamuflażu.
Długo rozmawiał z ambasadorem Stefańskim, który cały czas próbował odkryć
faktyczny cel jego przyjazdu. Ze wstępnych ustaleń i podjętych z Berdem działań
sporządził szczegółowy szyfrogram dla Centrali. Zgodnie z porozumieniem
z ministrem Jaskólskim Czucha miał go osobiście na bieżąco informować
o postępach w sprawie. Ustalono również, że przy każdym spotkaniu będzie
obecny wiceminister Wiatr.
Łodyna zadomowił się w mocno wyeksploatowanym kontenerze. Dokonał
w nim nawet niewielkich napraw. Zreperował na przykład podłogę w kuchni
i w łazience. Była tam tak przegniła, że pewnego dnia w kuchni zapadł się aż po
kolano, a w łazience przewróciły się na niego dwie plastikowe szafki. Łodyna
wyciągnął ze śmietnika kawałek płyty pilśniowej i gwoździami przybił ją
w najbardziej zniszczonych miejscach.
***

– Teraz pamiętam! Kilka lat temu przyjechał pan do Bagdadu z delegacją, chyba
z Biura Bezpieczeństwa Dyplomatycznego MSZ. Pracowałem wtedy od
niedawna w grupie ochronnej naszej placówki. Byliśmy nawet razem na jakiejś
wycieczce w mieście! – Żuraw przeżył nagłe olśnienie.
– Aha, zdaje się, że tak. To było krótko po tym ataku moździerzowym na naszą
placówkę. Ruiny straszą zresztą do dzisiaj na tyłach ambasady. Czyli od dawna
się znamy – odpowiedział Łodyna, a Żuraw przytaknął. – Szynka smakowała?
– Nigdy nie smakowała lepiej, szczególnie kiedy człowiek codziennie musi
jeść kurczaki, często śmierdzące po rozmrożeniu.
Po kilku minutach szybkiej jazdy samochód polskiej ambasady wjechał
w boczną ulicę obok dawnej siedziby partii Baas, zrujnowanej celnymi
uderzeniami amerykańskich tomahawków. Byli w Venice, części zielonej strefy
nieopodal rzeki Tygrys i irackiego MON. Tam też znajdowała się ambasada
Japonii.
Łodyna miał na sobie dopasowany garnitur z delikatnej granatowej wełny
i bordowy krawat. Po wyjściu z samochodu przywitali go ambasador Hirotaka
oraz towarzysząca mu, ubrana w tradycyjny strój japoński, Sura. Kobieta
szczególnie ucieszyła się na widok zmierzającego w ich kierunku wysokiego,
przystojnego zachodniego dyplomaty. Łodyna przywitał się z zachowaniem
wszelkich zasad protokołu dyplomatycznego. Potem jednak mrugnął do Sury,
która szybko wyłapała ten drobny gest.
Major podszedł do bufetu, w którym królowało wspaniałe sushi, ale było też
wiele innych potraw z owoców morza. W powietrzu unosiła się lekka woń
pływających w szklanych misach orchidei, pomieszana z perfumami przybyłych
gości. Kelner wręczył mu kieliszek białego, musującego włoskiego wina. Łodyna
przeszedł się powoli po salach bankietowych placówki. Czekał na rozmowę
z Surą i z pracownicą ambasady Emiratów w Bagdadzie.
– Pozwól, że ci przedstawię Azzę Al-Fajsal, obecnie asystentkę jego
ekscelencji ambasadora Zjednoczonych Emiratów Arabskich w Iraku… – Sura
nie traciła czasu.
Łodyna przywitał się szarmancko. Kolejny raz przekonał się, że Włodek, jego
były szef i kolega, miał rację, gdy powtarzał: „Aparycja przystojnego faceta,
wysoki wzrost, nienaganne maniery, szarmanckość wobec kobiet, ubranie
stosowne do okoliczności – to zawsze przydaje się w pracy oficera wywiadu”.
– Sura mówiła mi, że zajmuje się pan dyplomacją kulturalną. Ma pan pomagać
miejscowym władzom w poszukiwaniu dzieł sztuki zaginionych lub zrabowanych
z Muzeum Narodowego w Bagdadzie w czasie wojny w Iraku – powiedziała
z zainteresowaniem Azza.
Łodyna przytaknął.
– Irak i przede wszystkim Kuwejt poniosły duże straty w zakresie
muzealnictwa oraz kolekcji dzieł sztuki pozostających w rękach prywatnych.
Może pani wie, że Polska w czasie drugiej wojny światowej także poniosła
olbrzymie, niepowetowane straty. Nasze władze do dzisiaj poszukują polskich
dzieł sztuki na całym świecie.
– A tak, wiem. Dużym problemem jest nielegalny rynek dzieł sztuki
kradzionych podczas różnych konfliktów zbrojnych. Zainteresowałam się tym
zagadnieniem podczas rocznych studiów z historii sztuki we Florencji. Sama
szczególnym sentymentem darzę renesans i tworzone wówczas dzieła malarskie,
rzeźbiarskie, a nawet rysunkowe – mówiła Azza nieco oficjalnym tonem.
– Renesans, mówi pani? A czy ma pani w rodzinie historyków sztuki?
– Nie, ale moja daleka rodzina, Al-Zaabi, od drugiej wojny światowej
prowadzi interesy w irackiej Basrze, Kuwejcie i Emiratach. Dlatego
zdecydowałam się podjąć pracę w ambasadzie Emiratów. Propozycję dostałam od
wuja ze strony matki, którego syn Mohammed zastępuje ekscelencję podczas jego
nieobecności w Bagdadzie.
– A, wobec tego mam do czynienia z urodzoną dyplomatką!
– Cóż, można i tak powiedzieć… Moja rodzina skoligacona jest z Al-
Sabahami, panującymi w Kuwejcie. Do naszej rodziny Al-Ghanim należał słynny
Al-Marsam Al-Hur, najlepiej chyba zachowany dom w Kuwejcie z początku
dwudziestego wieku. Pamiętam, że jako dziewczynka bawiłam się na jego
przepięknym dziedzińcu i biegałam z innymi dziećmi pod krużgankami. Dziś
mieści się tam galeria sztuki – zakończyła swój wywód Azza.
Jej opowieść zrobiła na Łodynie duże wrażenie. Sama Azza zresztą też. Była
piękną kobietą.
Łodyna był pewien, dziewczyna mogła mu pomóc w sprawie poszukiwania
zaginionego obrazu. To szczęście, że ją spotkał. Szczęście, które w robocie
oficera wywiadu liczy się przede wszystkim – uśmiechnął się do siebie, znowu
przypominając sobie dawnego szefa. W tym momencie podszedł do niego Berd.
– Jak sprawy? – zapytał wprost. – Niezła dziewczyna z tej Azzy. Zauważyłem,
że ci się spodobała.
– Tak. Wydaje mi się, że ona może nam pomóc w dotarciu do ambasady
Emiratów i do odpowiednich osób w Kuwejcie, do którego niebawem przecież
pojedziesz.
– Zgadza się. Ona pochodzi z bardzo znanej rodziny. Poza tym wiesz, tam
wszystkie większe rody są jakoś ze sobą związane. A teraz poprzez różne biznesy
te powiązania rozeszły się na inne kraje Zatoki Perskiej – odpowiedział Berd. –
Proponuję ruszyć w kierunku bufetu, bo po zimnych przekąskach zaraz wjadą na
stół gorące. Uwielbiam je!
Mężczyźni poszli do bufetu, na którym kelnerzy układali różne smakołyki
kuchni japońskiej. Łodyna szybko odnalazł swoje ulubione zawijasy w tempurze.
Przy stoliku z alkoholem pojawiło się naturalnie wino śliwkowe. Sake nie
przypadła mu do gustu, a i Berd trzymał się od niej z daleka. Zostali przy winie.
Po kilku minutach podeszły do nich Azza i Sura. „Cóż za kwintesencja pracy
oficera polskiego wywiadu. Piękne kobiety o orientalnych rysach, świetne
jedzenie, oryginalny alkohol. Czego chcieć więcej? Szkoda tylko, że nie można
wyjść po przyjęciu razem i pójść do klubu potańczyć. Potem do następnego,
a potem…”
Tu myśl Łodyny nieco się zmąciła.
Gdy major wrócił do swojego kontenera, włączył TVN24. Na ekranie pojawił
się dziennikarz informujący o konsekwencjach niedawnego otwarcia gazociągu
Nord Stream. Łodyna był zmęczony dniem. Zasnął z pilotem w ręku.
Rozdział 12
Lwów – zima 1941/1942

Zgodnie z rozkazami Kleiner udał się do Lwowa. Nie wiedział, jak i dlaczego
został wytropiony. Podświadomie czuł, że Niemcy rozpracowywali go już od
dłuższego czasu. Jego aresztowanie w konspiracyjnym mieszkaniu mogło być
kwestią dni, a może nawet godzin. Dlatego w krakowskim lokalu zastawił
pułapkę – podobną do tych, które były przedmiotem jego przedwojennych
szkoleń.
Do przedziału wagonu, w którym podróżował, weszła szczupła
dwudziestoparoletnia brunetka o piwnych oczach, ubrana w futro i czapkę z lisa.
Roztaczała przyjemny zapach różanych perfum. Kleiner podniósł się z miejsca
i bez pytania wziął do ręki jej skórzaną torbę, po czym odstawił bagaż na półkę.
– Pani do Lwowa? – zagadnął bez zastanowienia.
– Tak. Jadę na występy dla naszych żołnierzy – odpowiedziała kobieta.
– Nie obawia się pani tak sama podróżować? W tym kraju nierzadko dochodzi
do bandyckich napadów na pociągi.
– Cóż, taka praca. Często jestem w drodze. Ale myślę, że pan przesadza. Nie
pierwszy raz jadę przez Generalną Gubernię i nigdy nic mi się nie stało –
odpowiedziała z wdziękiem kobieta. – Jestem piosenkarką. Nazywam się Isabelle
Glazer.
Mietek wstał i przedstawił się nazwiskiem z dokumentów. Dziewczyna zaczęła
opowiadać o swoim znajomym, organizatorze koncertów, który bardzo namawiał
ją na przyjazd do Lwowa.
– A we Lwowie gdzie zamierza się pani zatrzymać?
– Mam rezerwację w hotelu w centrum miasta. To jest chyba blisko opery.
Podobno upijał się w nim winem słynny Honoré de Balzac. Mieszkali tam też
Johannes Brahms i mój ulubiony Maurice Ravel. Wie pan, obiecano mi nawet
apartament, w którym spał kiedyś cesarz Franciszek Józef.
– George! Ten hotel nazywa się George – wtrącił Kleiner.
– George? A tak, zgadza się. Jak ładnie i romantycznie! – powiedziała
z zaskoczeniem w głosie piosenkarka. – Widzę, że zna pan Lwów. Może się
kiedyś spotkamy i pokaże mi pan miasto? W tych moich licznych podróżach
czuję się osamotniona i zagubiona. Bardziej chyba przeraża mnie właśnie to niż
bandyckie napady, o których pan mówił…
– Tak, znam trochę Lwów. Często przyjeżdżałem tu służbowo. Możemy się
spotkać. Rozumiem, że kilka dni zabawi pani w mieście. Przyjdę do pani,
powiedzmy, hm… pojutrze?
Kleiner wiedział, że nie może już wrócić do Krakowa. Zamierzał na kilka dni
zatrzymać się u rodziców, a potem zamieszkać w swoim mieszkaniu przy ulicy
Piekarskiej. Nie miał innego wyjścia. Jego ewakuacja była zaskoczeniem
zarówno dla niego, jak i dla jego przełożonych z ZWZ. Z obecnych dokumentów
legalizacyjnych wynikało, że pracuje jako inżynier w berlińskiej centrali
organizacji Todta. Dodatkowo miał również specjalne zaświadczenie wystawione
w miejscu pracy, które stwierdzało, że zajmuje się budową umocnień na Wale
Atlantyckim w okupowanej Francji.

***

Hauptmann Klosse był wściekły na siebie. Wiedział, że to, co się właśnie


zdarzyło, może skutkować poważnym zakrętem w jego karierze. Musiał jakoś
przekuć tę porażkę w sukces. Ostrożnie wszedł do mieszkania w centrum
Krakowa. Za drzwiami, które zdemolował silny wybuch, leżały zakrwawione
zwłoki porucznika Schmidta. Do eksplozji doszło, gdy porucznik otworzył zamek
za pomocą specjalnego wytrycha i wszedł do środka. Granat zamocowany był
prawdopodobnie na cienkiej lince zawiązanej na klamce. Zawleczka została
wyciągnięta, gdy Niemiec uchylił drzwi. Wybuch ciężko poranił także
dwuosobową obstawę stojącą na korytarzu.
„Nie tak miało być. Straciliśmy poważny atut – zaskoczenie. Oni już na pewno
wiedzą, co się tutaj stało” – pomyślał Klosse. A przecież to miało być tak zwane
ciche przeszukanie. Tym razem nie chodziło o zatrzymanie N, ale o niejawne
sprawdzenie, co przechowuje w mieszkaniu. Klosse chciał go przez jakiś czas
obserwować. Miał nadzieję, że doprowadzi go do komendanta krakowskiego
okręgu ZWZ, a być może także do komendanta głównego całej organizacji.
Wiedział, że N wykonuje na ich zlecenie specjalne zadania. „Nie zostawia za
sobą prawie żadnych śladów, a jeżeli już, to głównie rozszarpane ofiary.
Naprawdę niebezpieczny przeciwnik” – pomyślał z uznaniem oficer Abwehry.
Klosse chciał w mieszkaniu znaleźć jakieś ślady, które przybliżą go do N.
Dlatego rozkazał przeszukać wszystkie pomieszczenia, zebrać wszystkie
przedmioty i dokumenty, a także zabezpieczyć pozostałe tropy. Mieli zająć się
tym policyjni specjaliści od przestępstw kryminalnych. Ponadto nakazał
przesłuchanie wszystkich mieszkańców kamienicy. Na tej podstawie miał zostać
opracowany dokładny rysopis sprawcy zamachu i jego portret osobowościowy.
– Ten człowiek zamordował niemieckiego oficera, a dwóch naszych ciężko
ranił. Musi zostać ukarany z całą surowością – powiedział dobitnie następnego
dnia do swoich współpracowników hauptmann podczas porannej odprawy.
Prowadzone w mieszkaniu N czynności trwały kilkanaście godzin. Ich efekt
był mizerny, ale nie beznadziejny. Specjaliści od poszukiwania śladów
kryminalistycznych znaleźli schowek pod parapetem przy oknie. Otworzyli go
z zachowaniem wszystkich możliwych środków ostrożności, ponieważ obawiali
się kolejnej pułapki. Schowek był pusty. Z odkrytych na ściankach śladów oraz
charakterystycznego zapachu prochu pomieszanego z wonią smaru wynikało, że
przechowywano tam broń.
Klossego zaskoczył efekt przeglądu garderoby N. W dwóch szafach
znajdowały się markowe garnitury, w tym firmy Aigle, frak szyty na miarę
w warszawskiej firmie oraz niskiej jakości, nieużywane robocze kombinezony
i mundur kolejarski. W kieszeniach ubrań nie znaleziono nic szczególnego.
Z jednej z nich wyjęto zniszczony bilet kartonikowy na pociąg do Lwowa sprzed
pół roku. Na podłodze szafy, w specjalnej szufladzie, stały obok siebie skórzane
buty J.W. Weston i trzewiki podbite kawałkiem gumy.
W salonie na drewnianym regale stało kilka książek, między innymi Potop
Sienkiewicza, książki Makuszyńskiego, a także wspomnienia pisane przez
podróżników odwiedzających Rosję. Klosse zwrócił uwagę na niemieckie
wydanie Listów z Rosji markiza de Custine’a. Obok leżał plik płyt
gramofonowych z amerykańską muzyką jazzową oraz utworami Ludwika van
Beethovena.
Klosse najbardziej liczył jednak na to, że zidentyfikuje mężczyznę po licznych
znalezionych w mieszkaniu odciskach palców. Wiedział bowiem, że jego urząd
zaraz po rozpoczęciu wojny przejął znaczną część kartotek polskiego wywiadu
i kontrwywiadu. Wśród nich znajdowały się ankiety personalne pracowników tej
służby ze zdjęciami.
Z przesłuchania przestraszonych lokatorów kamienicy wyłonił się obraz
mężczyzny, który rzadko bywał przez nich widziany. Jego opis zgadzał się
z wizerunkiem z fotografii, na której N siedział obok pułkownika Filipowicza.
Dozorca, który miał największą wiedzę na temat mieszkańców budynku,
przyznał, że mężczyzna w zasadzie nikogo u siebie nie przyjmował.
– Chociaż kilka razy widziałem go, jak wchodził z taką atrakcyjną kobietą,
która zostawała u niego na całą noc – powiedział. – Nawet mówiłem kiedyś mojej
żonie, że jest jakiś dziwny. Spotykałem go w różnych ubraniach. Czasami były
eleganckie, a czasami zwyczajne. Widziałem go kilka razy w mundurze kolejarza.
A żona spotkała go raz na dworcu kolejowym. Ale kim był? Co robił? Tego nie
wiem. Zameldowany był jako Mieczysław Kowalski. Możecie sprawdzić
w księgach meldunkowych. Wszystko zgodnie z przepisami.
Przesłuchania innych mieszkańców kamienicy nic nie przyniosły. Opisy N
czasem się wykluczały albo nie były ze sobą spójne. Ustalenia prowadzone
w środowisku kryminalnym, w tym wśród krakowskich prostytutek, również nie
dały jakichkolwiek rezultatów.

***

Kleiner wszedł do kamienicy przy ulicy Legionów we Lwowie. Cicho zapukał do


drzwi z numerem osiem. Stanęła w nich jego posiwiała matka. Kobieta uścisnęła
syna, tak samo jak za każdym razem, gdy się z nim witała. Uśmiechnęła się
i ucałowała go w czoło. On odwzajemnił się pocałunkiem w rękę. Gestem, bez
słowa, zaprosiła syna do środka. Mietek zdjął zimowe ubranie, wszedł do
łazienki, umył ręce i twarz. Usiadł przy okrągłym stole w salonie. Matka po
chwili podała mu talerz pachnących świeżością, jeszcze parujących, dopiero co
wyjętych z wrzątku pierogów z ziemniakami i serem.
– Co u ciebie, mamusiu? Jak sobie radzisz? – zapytał czule i pogłaskał jej
dłoń. – Źle wyglądasz. Czy coś się stało?
Matka opowiedziała mu o traumatycznych przeżyciach związanych z mordami
dokonanymi przez NKWD w więzieniu na Brygidkach.
– Widzisz, synku, co się tutaj dzieje. Ludzie umierają na ulicy. Niedawno
ukraińscy policjanci wzięli Silbersteinów spod szóstki. Podobno gdzieś ich
wywieźli. Ich mieszkanie zajął jakiś niemiecki oficer.
W mieszkaniu rodziców nic się nie zmieniło. Solidny, dębowy stół przykryty
był wyszywaną ręcznie serwetą. Oświetlał go żeliwny żyrandol, z dwiema
żarówkami schowanymi w zasłonie szklanych rurek. Na zielonej ścianie pokoju
wisiały zdjęcia rodzinne, a także portrety dziadka i babci. W serwantce ze
szklanymi drzwiczkami stały liczne zdobione złotem kieliszki i karafki. Jedna
ściana obszernego pokoju przedzielona była rozsuwanymi drzwiami,
wykonanymi z małych, rżniętych, kolorowych szkiełek.
– A ty, synku, jesteś bezpieczny? Nic ci nie grozi?
– No cóż. Chciałbym, żeby tak było. Ale nie martw się, mamo, jakoś udaje mi
się przetrwać – odpowiedział zmęczony mężczyzna.
– Ty ciągle w wojsku, synku. Nie musisz mi odpowiadać, ja doskonale wiem.
Matka czuje takie rzeczy.
– Tak – odpowiedział krótko.
– Na długo przyjechałeś do Lwowa? – zapytała i spojrzała mu w oczy,
jednocześnie nalewając do kieliszka o kształcie tulipana czerwone wino
z Zaleszczyk. – Czy ty wiesz, synku, że kilka butelek tego wina z karpackich
winnic, wyprodukowanego jeszcze przed wojną, leży na specjalnym stojaku
w naszej piwnicy? Na szczególne okazje.
– Mamo, nie wiem, ile czasu tu zostanę. Może kilka dni, może miesiąc. To
będzie zależało od pewnych okoliczności. – Uciekł wzrokiem przed jej
spojrzeniem. – A gdzie jest ojciec?
– Gra dla Niemców w jakiejś restauracji. Musi w końcu coś robić. Dzięki temu
mamy trochę grosza, a i nieraz z kuchni uda mu się coś przynieść.
– Jak z jego zdrowiem, mamo? Ostatnio, jak się widzieliśmy, nie wyglądał
najlepiej.
– Musi się pilnować, ale nie można też wpadać w histerię. Po zawale żyje
tylko muzyką i to mu chyba pomaga. Doszedł do siebie i trzyma się w miarę
dobrze. Leki załatwiam mu przez znajomych pracujących w szpitalu.
Mietek postanowił zostać u rodziców i nigdzie już nie wychodzić. Rozebrał się
i położył w pachnącej świeżością pościeli. Ponownie zdał sobie sprawę z tego, że
nagina zasady pracy w konspiracji. Ale dziś to się nie liczyło.

***

Przechodził przez główny rynek. Minął właśnie renesansową Czarną Kamienicę,


gdy przez drzwi pobliskiej kawiarni wybiegła lekko ubrana młoda kobieta. Było
to nie lada ekstrawagancją – we Lwowie panowały ciężkie mrozy.
– Tutaj jestem, halo, halo! – krzyknęła kobieta i machnęła ręką do Kleinera. –
Zauważyłam pana przez szybę. Zapraszam do środka – wołała podekscytowana,
będąc na lekkim rauszu, Isabelle Glazer.
Mietek przez cały dzień po wspólnej podróży pociągiem zastanawiał się, czy
pójść do niej do hotelu, i uznał, że jednak tego nie zrobi. Nie miał ochoty na
spotkanie z egzaltowaną Niemką. Poza tym mogło to grozić przypadkową
dekonspiracją. W końcu Isabelle obracała się w środowisku niemieckich
oficerów. Teraz zaś siedział naprzeciwko niej, a rozmowa toczyła się w miłej
atmosferze. Artystka pochwaliła się, że miała już okazję występować przed
żołnierzami niemieckimi, którzy zajęli Paryż w 1940 roku. Rok później
uświetniała ich zwycięstwo w Grecji. Obejrzała wtedy, między innymi, ruiny
Akropolu.
– A pan czym się zajmuje? – zapytała nagle, wyrywając Kleinera z zadumy.
Spojrzał na nią. Dopiero wtedy dostrzegł ciemny, bursztynowy kolor jej oczu.
Zauważył też, że gdy się uśmiecha, pod lewym okiem na policzku robi się jej
mała dziurka. Brew natomiast unosi się z dużym wdziękiem.
– Fortyfikacjami, szanowna pani – odpowiedział przesadnie grzecznie. – Ale
nie mogę nic więcej powiedzieć na ten temat. Mam nadzieję, że pani to rozumie.
Tajemnica wojskowa.
W czasie rozmowy kobieta zaprosiła Kleinera na spotkanie w Domu
Ukraińskim.
– Koncert organizuje ten sam znajomy, który ściągnął mnie tutaj na występy.
Poproszę go o zaproszenie dla pana. Zostawię je w hallu u organizatorów –
zaproponowała.
Mietek zgodził się, choć niechętnie. W Domu Ukraińskim miał się odbyć
koncert muzyczny poświęcony żołnierzom ze Lwowa, którzy zdecydowali się
walczyć w szeregach armii niemieckiej. W rzeczywistości była to inauguracja
kolejnego punktu werbunkowego do różnych niemieckich formacji
pomocniczych. Po koncercie miało się odbyć spotkanie ukraińskich sojuszników
z nowym gubernatorem dystryktu galicyjskiego. Otto Wächter zawdzięczał swoją
nominację Hansowi Frankowi i śmiałemu planowi, aby lojalnych wobec Rzeszy
Ukraińców wcielać do nowo tworzonych formacji. Od pewnego czasu prowadził
też zakulisowe rozmowy z Himmlerem na temat sformowania dla nich jednostki
Waffen-SS. Wzorem miały być budowane już wcześniej oddziały, złożone
z żołnierzy z krajów nadbałtyckich czy Holandii.
Isabelle Glazer na wieczorne spotkanie przyjechała hotelową taksówką,
dwudrzwiowym czarnym fordem. Miała na sobie to samo eleganckie futro,
w którym Kleiner zobaczył ją w pociągu.
– Miło mi znów pana widzieć – powiedziała z pełnym wdzięku uśmiechem
i poprawiła delikatnie czarny kok.
– Będzie mi bardzo miło towarzyszyć pani podczas dzisiejszego spotkania.
Sala widowiskowa wypełniona była po brzegi prominentnymi działaczami
partyjnymi i funkcjonariuszami urzędów niemieckich działających w Galicji,
a także wspierającymi ich Ukraińcami.
W czasie dwugodzinnego występu po raz pierwszy mocno chwyciła jego rękę.
Jej palec z zaostrzonym paznokciem zaczął krążyć po wewnętrznej części jego
dłoni. Isabelle spojrzała na niego kokieteryjnie. Przymrużyła oczy i delikatnie
rozchyliła usta. W tym momencie Mietek uświadomił sobie, jak długo nie był
z kobietą i jak bardzo pragnął jej bliskości.
Koncert zakończył się bankietem zorganizowanym przez Wächtera. Pomiędzy
gośćmi krążyli kelnerzy w białych bluzach mundurowych i czarnych spodniach.
Na stołach pojawiły się kanapki ze wspaniałymi ukraińskimi wędlinami i serami,
owoce i sałatka ziemniaczana. Pod wielkim, błyszczącym żyrandolem unosił się
zapach dobrych papierosów, markowych cygar i wyśmienitych trunków.
Wszystko ginęło w gwarze prowadzonych rozmów.
Isabelle wypiła trzy kieliszki wina. Była w doskonałym humorze. Nie
przestawała kokietować swojego towarzysza. W pewnym momencie podszedł do
nich major Wehrmachtu.
– Państwo pozwolą. Hans Mayer – powiedział, strzelił obcasami, pocałował
kobietę w rękę i przywitał się z Kleinerem. –
Przepraszam, ale odnoszę wrażenie, że państwo tak jak ja nikogo tutaj nie znają.
Pozwolicie, że się przyłączę? – zapytał i wzniósł niemy toast pękatym kieliszkiem
z koniakiem.
– Zapraszamy pana, majorze – odpowiedziała Isabelle. – Pan na urlopie? Czy
wraca pan z frontu? Jak tam sytuacja? Słyszałam, że nasze postępy militarne są
wprost imponujące!
– Zgadła pani. Mam kilkanaście dni urlopu. Co do sytuacji na froncie, to
prawda. Chociaż po kilku miesiącach ucieczki bolszewicy okopali się i okrzepli,
a nawet próbują prowadzić działania zaczepne, sytuacja jest dla nas zaskakująco
korzystna. Jesteśmy pod Moskwą, a Leningrad pozostaje w naszym zasięgu.
Niebawem pewnie ruszymy też na Kaukaz, jak mówi się u nas w sztabie armii. –
Major mocno zaciągnął się cygarem i umoczył usta w alkoholu.
– Stalin zmienia podejście. Konsoliduje armię, przenosi zakłady zbrojeniowe
na wschód i słyszałem też, że stara się pozyskać dla swojej sprawy Polaków –
powiedział Mietek, włączając się do rozmowy.
– Powiem państwu tak. To prawda, co pan mówi, ale wystarczy, że zajmiemy
europejską część Rosji sowieckiej. Tyle przestrzeni życiowej nam wystarczy,
a bez Europy Rosja nic nie znaczy – odpowiedział po chwili milczenia oficer. –
A co do Polaków… Gdybym był Stalinem, tobym na nich nie liczył. Oni są
pamiętliwi. Zapewne nie zapomnieli bolszewikom wojny 1920 roku oraz tego, jak
Stalin wbił im nóż w plecy w 1939 roku. Dochodzi do tego nader tajemnicza
sprawa losu tysięcy oficerów Wojska Polskiego.
– Co ma pan na myśli? Nigdy o czymś takim nie słyszałem. To bardzo
interesujące.
– Tak, to tajemnicza sprawa. U nas w sztabie mówi się, że doszło do
masowych egzekucji na polskich oficerach. Bolszewicy mieli zamordować ich
tysiące. Miało to się odbyć gdzieś na linii Mińsk–Smoleńsk – odpowiedział
major. – Jak pan myśli, co się stanie, jeśli te pogłoski okażą się prawdą? A jeśli
minister Joseph Goebbels zdecyduje się ogłosić tę tragiczną dla Polaków
informację? Czy myśli pan, że oni będą walczyć ramię w ramię z mordercami
swoich rodaków? Chyba pan żartuje! – Coraz bardziej podpity major lekko
podniósł głos.
– Jedźmy do mnie do hotelu – zaproponowała znudzona rozmową
z wojskowym Isabelle i delikatnie musnęła Kleinera swoją zgrabną nogą
w czarnej pończosze.
Mietek nie oponował. Spojrzał na tłum gości rozgrzany alkoholem i dostrzegł
mężczyznę w szarym, generalskim mundurze. To był Wächter. Gubernator
spojrzał w kierunku Kleinera i podniósł kieliszek. W tym momencie były
przemytnik przypomniał sobie, że już go kiedyś widział. Jesienią 1939 roku
w Krakowie. Niemiec jechał ulicą w czarnym, nowiutkim oplu, a Kleiner
zaczynał montować akcję w Bibliotece Jagiellońskiej.
– Chodźmy już stąd! Jestem nieco zmęczona tym towarzystwem – powiedziała
Isabelle i pocałowała swojego towarzysza w policzek.
Pospiesznie wyszli z sali. Przed budynkiem czekał na nich ten sam
dwudrzwiowy ford, przysłany z hotelu George. Gdy wsiedli do niego, kobieta
opadła na tylną kanapę pojazdu i przytuliła się do Kleinera.
Kilkanaście minut później odmieniona i pachnąca Isabelle weszła z łazienki do
sypialni. Miała na sobie miękki, satynowy jedwabny szlafrok. Mietek leżał już
rozebrany w dużym małżeńskim łóżku i czekał na nią. Kobieta lekko rozchyliła
lśniący materiał i położyła się obok niego. Jej długie, czarne włosy rozsypały się
bezładnie na poduszce. Mężczyzna włożył pod szlafrok swoją ciepłą dłoń.
Dotknął jej rozgrzanej piersi. Ich usta połączyły się w mocnym pocałunku.
Dwie godziny później Isabelle już spała. Kleiner podniósł delikatną kobiecą
rękę i wysunął się spod pościeli. Przeszedł nad stojącymi na dywanie pustymi
kieliszkami i butelką po szampanie, po czym szybko się ubrał. Wziął buty do ręki
i wyszedł z pokoju, cicho zamykając za sobą drzwi. Zbiegł po schodach, mijając
wyjątkowej urody witraż z kobiecą postacią, zdobiący klatkę schodową hotelu.
Kiedy kierował się już w stronę drzwi wyjściowych, ktoś nagle do niego
podszedł.
– Przepraszam. Mam dla pana wiadomość – powiedział cicho bagażowy
i ochroniarz w jednym. – Pojutrze w południe między Szajnochą a Kilarskim.
– A, to ty, Władek! – odpowiedział szeptem Kleiner. Ten chłopak był jego
łącznikiem, znali się od lat.
Ta niespodziewana zaczepka nieco go zaskoczyła. Trochę się zatracił.
Zrozumiał, że ryzykuje – i to bardzo. Ale czuł też, że potrzebuje dawki
adrenaliny.
– Miałem tu przyjść po wiadomość od ciebie dopiero jutro – powiedział nieco
zmieszany.
– No ale jest pan teraz, a jutro już nadeszło – odpowiedział z satysfakcją
Władek. Na stojącym w hallu zegarze akurat wybiła pierwsza. – Niezłą Niemrę
pan sobie przygruchał, ale niech pan uważa. Kręcą się tutaj jacyś faceci. Próbują
podchodów. A ona chyba jest skora do szybkich znajomości. I to ona wybiera –
dodał i porozumiewawczo mrugnął.
Uśmiechnięty Kleiner skierował się do wyjścia. Zadowolony z wieczoru
spędzonego w towarzystwie pięknej kobiety, w rozpiętym płaszczu, udając nieco
podpitego, wyszedł przez główne drzwi hotelu. Otoczył go przenikliwy mróz
zimowej nocy. Mimo że jego wizyta zakończyła się przedwczesnym kontaktem
z łącznikiem, trzymał się swojej legendy na dzisiejszą noc – w razie gdyby obiekt
był pod obserwacją.

***

Cmentarz Łyczakowski znajdował się niedaleko jego mieszkania przy ulicy


Piekarskiej, do którego przeniósł się po kilku dniach pobytu u rodziców.
Z przekazanej przez Władka informacji wynikało, że ma się z kimś spotkać na tej
nekropolii w pobliżu grobu Szajnochy. W ustalonym systemie łączności
oznaczało to, że od czasu, który Władek podał Kleinerowi, trzeba odjąć
dwadzieścia sześć godzin.
Mietek wyszedł z mieszkania kilkanaście minut po dziewiątej. Na cmentarzu
skręcił w kierunku grobu rodziny Szajnochów. W pobliżu nie było widać niczego
niepokojącego, więc mężczyzna przykucnął i sięgnął ręką do niewielkiej
szczeliny. Wyjął stamtąd mały, złożony kawałek papieru, z niedbale nakreślonym
ołówkiem napisem „ROTA”. Chwilę klęczał przed grobem, następnie powoli
wstał i poszedł cmentarną alejką w kierunku grobu Marii Konopnickiej. Gdy tam
dotarł, usiadł na ławce. Czekał już na niego podpułkownik Władysław
Smereczyński, Hucuł. Miał na sobie ciężki, ciemny płaszcz w kratę, gruby szal,
a na głowie czapkę uszatkę. Kilka chwil siedzieli w milczeniu. Dla
przypadkowego przechodnia mogli wyglądać jak żałobnicy przy grobie kogoś
bliskiego. Smereczyński trzymał w ręku drewniany różaniec. Obaj znali się od
kilku lat, od czasu służby w KOP-ie. W ostatnich miesiącach, gdy Kleiner
przyjeżdżał do Lwowa, spotykali się regularnie. Smereczyński do niedawna
służył w tarnopolskim okręgu ZWZ. Teraz przejął dowództwo w galicyjskiej
stolicy.
– Nie mam dla ciebie dobrych wieści. Musisz się ewakuować, i to natychmiast
– zaczął Hucuł. – Nasze źródła w niemieckiej policji doniosły nam, że wiedzą,
kim jesteś i czym się zajmowałeś przez ostatnie dwa lata. Podejrzewają cię
o zabójstwo żołnierza i oficera. Podobno ten oficer to jakaś szycha. Wyleciał
w powietrze w twoim krakowskim mieszkaniu. To tylko kwestia czasu, kiedy
znajdą cię tutaj, we Lwowie.
– Masz jakiś plan? Co proponujesz?
– Komenda Główna chce, abyś przebił się na wschód do armii polskiej, która
tam powstaje. Wiem, że dasz sobie radę. Linia frontu nie jest ustabilizowana.
Zresztą sam wiesz, jak to zrobić – powiedział oficer. – Masz zabrać ze sobą
obraz. Trzeba go dostarczyć do generała Kukiela. Tylko on może się nim
zaopiekować.
– Muszę ukryć rodziców. Potrzebuję dla siebie i dla nich dobrych
dokumentów. I jeszcze jedna sprawa… – powiedział Kleiner i zawiesił na chwilę
głos. – Posłuchaj. Dowiedziałem się od niemieckiego oficera sztabowego,
powracającego z frontu wschodniego, że Niemcy uważają, że to Sowieci
wymordowali naszych oficerów w masowych egzekucjach. Miało do tego dojść
gdzieś na linii Mińsk–Smoleńsk. Niemcy podjęli kroki zmierzające do znalezienia
grobów. Zapewne będą chcieli wykorzystać to propagandowo.
– To bardzo ciekawe. Jeśli to prawda, ta informacja może zmienić naszą
sytuację polityczną. Od wiosny 1940 roku nie mamy informacji o kilku tysiącach
oficerów. W komendzie głównej krążą różne teorie. Na przykład, że trafili za
Ural, a może na Syberię. Pojawiają się też sygnały o ich rozstrzelaniu. Nasi byli
między innymi w obozie w okolicach Kijowa i Moskwy. Gdy będziesz szedł na
wschód, spróbuj znaleźć jakieś informacje na ten temat.
Kleiner wyciągnął ołówek i kartkę. Nakreślił na niej kilka zdań. Wymienił,
jakich potrzebuje dokumentów i jakie powinny być na nich nazwiska.
– Wyślij dzisiaj łącznika pod ten adres przy Piekarskiej. Dostanie zdjęcia do
dokumentów. Jeśli faktycznie na mnie polują, to byłoby dobrze, gdybym otrzymał
informację zwrotną w ciągu kilkunastu godzin.
Mietek wyjął paczkę niemieckich papierosów Juno. Chwilę walczył z wiatrem,
który gasił płomień w jego benzynowej zapalniczce. W końcu otoczył go dym
palonego tytoniu. Wdychał go łapczywie, a następnie nerwowo wydmuchiwał.
W jego głowie kłębiły się nerwowe myśli. Układał plan ochrony swoich bliskich.
– Wszystko będziesz miał na czas. Dostaniesz też pieniądze na drogę.
Dziękuję ci za wszystko. Współpraca z tobą to prawdziwa przyjemność. Uważaj
na siebie. Powodzenia – pożegnał go Hucuł.
– Serwus. Do zobaczenia po wojnie, w wolnej Polsce – odpowiedział Kleiner
i mężczyźni uścisnęli sobie dłonie. Powoli odeszli od grobu Konopnickiej
różnymi alejkami, w przeciwne strony.
Następnego dnia Kleiner poszedł do kina. Wyświetlano akurat dramat wojenny
Wunschkonzert, opowiadający łzawą historię miłosną. Na sali siedziało kilku
pijanych niemieckich żołnierzy. Mietka nie interesował film, tylko kronika Die
Deutsche Wochenschau. Lektor niemieckiej propagandówki opowiadał
o sukcesach na froncie wschodnim. Niektóre ujęcia pokazywały, jak żołnierze
brną w półmetrowym śniegu. Widz mógł się dowiedzieć, że na północy okupanci
stoją pod Leningradem, a bardziej na południe – na wysokości Moskwy. Na
terenie Ukrainy ciężkie walki toczą się zaraz za Charkowem, a także pod
Sewastopolem na Krymie. Tam mróz nieco zelżał i na drogach zalegało błoto.
Żołnierze w przeciwdeszczowych pelerynach pokonywali ukraińskie stepy na
koniach. Przez chwilę na ekranie mignęła mapa obrazująca zasięg działań
wojennych. Kleiner już wiedział, w którym kierunku iść.

***

Pod kamienicę przy ulicy Legionów podjechała półciężarówka z zaciągniętą


szczelnie plandeką.
– Hola, hola. A ty gdzie się pchasz?! – warknął do kierowcy dozorca i zaczął
wymachiwać szuflą do odśnieżania. Przestał dopiero wtedy, gdy w szoferce za
kierownicą dostrzegł Kleinera.
– Aaaa, witam szanownego pana. Nie poznałem!
Około godziny zajęło wyniesienie z mieszkania rodziców niezbędnych rzeczy:
mebli, pościeli, obrazów, paczek z książkami, kufra i kilku walizek z rzeczami
osobistymi. Matka nie protestowała. Za to ojciec opierał się aż do momentu, gdy
syn zapewnił go, że nadal będzie mógł grać.
– A co to? Szanowni państwo się przeprowadzają? – podpytywał dozorca, gdy
mieszkanie było już niemal puste.
– Tak, panie Kaziku. Przenosimy się z rodzicami do Tarnopola. Czas zmienić
miejsce. Zasiedzieliśmy się trochę. Wie pan, mamy tam dużą rodzinę. Razem
zawsze raźniej i bezpieczniej, no i taniej niż we Lwowie.
Tego samego dnia Kleiner umówił się z kupcem, który miał zabrać
pozostawione w mieszkaniu ciężkie meble, łóżka i fotele. Miał też w jego imieniu
sprzedać mieszkanie, a pieniądze przekazać rodzicom. Mietek miał do niego
zaufanie. Współpracował z nim już wcześniej, przy nie zawsze legalnych
interesach związanych z przemytem. Jan Holzer, bo tak nazywał się kupiec, miał
zresztą wobec niego pewien dług honorowy.
Samochód ruszył w kierunku wschodnim. Zaraz za rogatkami miasta
zatrzymał go patrol „ukraińskich ptaszników”, czyli żołnierzy batalionu
Nachtigall, którzy pełnili służbę policyjną. Młody Ukrainiec, ubrany w mundur
Wehrmachtu, machnął lizakiem z napisem „Stop”. Kleiner wysiadł z szoferki
i zapiął skórzaną, mocno zniszczoną kurtkę, wyłożoną od środka futrem. Z tyłu za
paskiem miał nóż. Jego rodzice pozostali w samochodzie.
– A wy gdzie? – zapytał agresywnie wartownik.
– Do Tarnopola! Oto nasza przepustka – odpowiedział Mietek. Podał
urzędowe zezwolenie i zwitek niemieckich marek.
– Do Tarnopola, mówisz? A po co cię tam niesie?
– Jedziemy do rodziny. To zwykła przeprowadzka.
– No to zobaczmy, co tam wieziesz! – powiedział Ukrainiec, podszedł do
tylnej burty ciężarówki, odsłonił ciężką plandekę i włączył latarkę.
Snop światła skierował na sprzęty znajdujące się w ładowni samochodu.
Następnie włożył rękę do jednej z szafek i wyjął z niej niewielką lampkę nocną,
która jeszcze niedawno stała przy łóżku w sypialni rodziców Kleinera.
– No dobrze. Teraz możecie jechać – zezwolił łaskawie ukraiński żołnierz,
wkładając łup do kosza swojego motocykla.
Mietek zobaczył w koszu także inne drobiazgi: ozdobny nóż myśliwski,
latarkę, lampę naftową i skórzany pasek. Zwrócił uwagę na dwa zegarki, które
wartownik miał na przegubie ręki. Chciał mu coś powiedzieć, ale zagryzł wargi.
„Nie jesteś tego wart, ty szmato” – zwrócił się w myślach do kontrolującego go
Ukraińca.
Wsiadł do szoferki i ostro ruszył. Podmuch odjeżdżającego samochodu
wzburzył świeży śnieg, który opadł na stojący przy drodze motocykl. Opel
przejechał w kierunku Tarnopola zaledwie kilka kilometrów. Potem ostro skręcił
w prawo. Ominął łukiem Lwów od południa i wyjechał na szosę prowadzącą na
zachód w kierunku Gródka, a dalej Przemyśla.
– Nie jedziemy do Tarnopola, synku? – powiedziała zdziwiona zmianą
kierunku jazdy matka.
– Nie. Pojedziemy za San. Tam jest bezpieczniej. Zrozum, musiałem
wszystkim opowiadać o Tarnopolu, żeby nikt za wami nie trafił. Chcę, żebyście
byli bezpieczni. Bo ja niebawem będę musiał wyjechać i nie wiadomo, na jak
długo. Być może na kilka lat – powiedział ze smutkiem w głosie i przełknął ślinę.
– Jak to? Nie będziesz z nami? Gdzie się znowu wybierasz? – odezwał się
nagle ojciec.
– Osiądziecie w Dynowie. To miejscowość na południe od Przemyśla. Tam
mieszka mój dobry znajomy, jeszcze z czasów przedwojennych, z wojska.
Nazywa się Mietek Marszałek. Udostępni wam część swojego domu i zaopiekuje
się wami. Ojciec będzie mógł grać w pierwszorzędnej orkiestrze strażackiej –
odpowiedział i uśmiechnął się sam do siebie.
Jeszcze tego samego dnia wieczorem wjechali na niewielkie podwórko obok
drewnianego, bielonego, wiejskiego domu. Mietek Marszałek pomógł wnieść
rzeczy do dwóch niewielkich, ciemnych izb. Rodzice nie byli zadowoleni
z nowego lokum, ale nie mieli wyboru. Już po zmroku Kleiner i Marszałek
zasiedli do stołu. Stała przed nimi długa, szklana butelka samogonu,
z charakterystycznym białym nalotem. Pili ostro i łapczywie. Obydwaj chcieli
w ten sposób zagłuszyć kłopoty, z jakimi ostatnio przyszło im się zderzyć.
Wspominali stare czasy z wojska, wspólne wypady na dziewczyny oraz imprezy
do rana.
– Posłuchaj, stary przyjacielu. Wiem, że przede mną długa i niebezpieczna
droga. Ruszam w nieznane. Opiekuj się moimi rodzicami, proszę. Nie wiem,
kiedy się z wami skontaktuję. Ale jeśli przeżyję, to na pewno dam znać –
powiedział Kleiner i zamilkł.
– Możesz na mnie liczyć. Nikt nie wie, że tu jestem. Jak dałeś mi cynk
o swojej ewakuacji alarmowej, nie namyślałem się w ogóle. Prysnąłem
z Krakowa tego samego dnia. Dobrze, że miałem mocne dokumenty i pieniądze.
Przewidziałem taką sytuację dlatego, że wpajałeś mi to na kursie. Tak czułem, że
to gruba sprawa.
Następnego dnia przed południem, z lekkim bólem głowy, Kleiner ruszył
ciężarówką w drogę powrotną do Lwowa. W mieszkaniu przy ulicy Piekarskiej
był jeszcze przed zmrokiem. Zamierzał tu zanocować, ale najpierw się spakował.
Do nietypowej, solidnej drewnianej walizki, wyłożonej wewnątrz cynkową
blachą pokrytą skórą, schował kilka dokumentów, a także bieliznę. Sweter,
koszulę, spodnie oraz dodatkowe buty wrzucił do turystycznego, płóciennego
plecaka. Walizka miała zaczepy pozwalające nieść ją w ręku, a także na ramieniu
lub na plecach. Została wykonana z wyjątkowo trwałego materiału przez
zaufanych pracowników zakładu pod Łodzią. W środku, pod specjalną,
dodatkową blachą tworzącą drugą ścianę, znajdował się Portret młodzieńca.
Schowek wyłożono zaimpregnowanym papierem, a zamek do niego został
odpowiednio zakamuflowany.
Rozdział 13
Ukraina – zima 1942

Mróz był przejmujący, bo temperatura sięgała dwudziestu stopni poniżej zera.


Porywisty wschodni wiatr rzucał w twarz padającym śniegiem. Kleiner postawił
gruby kołnierz ciemnogranatowego kolejarskiego płaszcza. Poprawił futrzaną
uszatkę i wełniane, pięciopalczaste rękawice.
Na ramionach niósł plecak, wypełniony rzeczami potrzebnymi do przetrwania
długiej drogi. W ręku trzymał walizkę, w której oprócz obrazu i dokumentów
ukrytych w specjalnym schowku miał też trochę jedzenia i pieniądze.
Z mieszkania przy ulicy Piekarskiej wyszedł rano. Wcześniej pozacierał
wszystkie ślady i zniszczył niepotrzebne już dokumenty. W piwnicznym schowku
dla kuriera ZWZ zostawił dwa pistolety, kilka granatów i amunicję. Wziął tylko
niewielką berettę z amunicją. Pistolet ukrył w kieszeni ciężkiego płaszcza. Na
wszelki wypadek przeładował go i odbezpieczył. Nóż tradycyjnie powiesił na
skórzanym pasku spodni. Na zewnątrz padał akurat gęsty śnieg. Nikt nie widział
jego wyjścia z kamienicy. Szurając ciężko walonkami po nieodśnieżonym
chodniku, szedł na dworzec kolejowy. Plan miał prosty. Chciał dojechać
pociągiem maksymalnie najdalej na wschód. W kieszeni miał dokumenty
pracownika niemieckiej kolei.

***

Klosse zaledwie kilka minut temu wysiadł z pociągu. Zdecydował się na nocną
podróż do Lwowa wraz z oficerami jadącymi na front, bo uznał, że w tych
trudnych warunkach, przy intensywnych opadach śniegu, to najpewniejsza
i najbezpieczniejsza droga. Kilkanaście godzin podróży pasażerowie jego
przedziału uatrakcyjnili sobie spożywaniem dobrego koniaku.
Kapitan chciał porozmawiać z szefem lwowskiej placówki Abwehry na temat
N, człowieka, którego poszukiwał. Wszystkie ślady prowadziły do Lwowa. Gdy
polecił przekazać zdjęcia poszukiwanego mężczyzny policjantom i żandarmom,
dostał dwa sygnały od osób patrolujących tę trasę kolejową. Informacje nie były
jednak potwierdzone i czasem niepełne. Wynikało z nich, że widzieli podobnego
do N człowieka na dworcu w Krakowie albo we Lwowie. Najciekawsza
wiadomość przyszła z posterunku żandarmerii w Tarnowie. Któryś z żandarmów
miał widzieć rannego mężczyznę przypominającego N w mundurze oficera
Wehrmachtu. Ludzie Klossego od jakiegoś czasu szczegółowo przeszukiwali
materiały polskiego wywiadu i kontrwywiadu, przejęte na początku wojny
w forcie Legionów w Warszawie. Teraz hauptmann chciał się dowiedzieć, czy
kapitan Anders Stiegl z lwowskiej Abwehry może wiedzieć coś więcej na ten
temat.
Niemiecki oficer mijał właśnie zniszczoną wieżę dworcową, zabezpieczoną
drewnianą konstrukcją, gdy zauważył przed sobą zgarbionego kolejarza, łudząco
podobnego do mężczyzny, którego zdjęcie w ostatnich dniach tak często oglądał.
Znał jego rysy na pamięć.

***

Kleiner dochodził już do placu Dworcowego, a przed nim majaczył biały gmach
budynku, gdy nagle niespodziewanie podszedł do niego niemiecki oficer
i chwycił go za ramię. Zaskoczony uciekinier przystanął. Spokojnie postawił
walizkę na chodniku i spojrzał na twarz żołnierza.
– Ty świnio, kogoś mi przypominasz! Pójdziesz ze mną! – wrzasnął podpity,
ledwo trzymający się na nogach kapitan.
Trzymał Kleinera za rękaw płaszcza i wypatrywał jakiegoś patrolu. Osoby
znajdujące się w pobliżu uciekły, a zatrzymany wykonał błyskawiczny ruch ręką
i wyzwolił się z uścisku Niemca. Z kieszeni kolejarskiego płaszcza padł
stłumiony strzał. Raniony w rękę Klosse osunął się na śnieg. Kleiner spokojnie
podniósł walizkę, zlustrował otoczenie i odszedł szybkim krokiem. Rozejrzał się
jeszcze dookoła, ale nikogo więcej nie zauważył. Dotarł do budynku dworca,
przemknął przez salę kasową, wyszedł na peron i wsiadł do stojącego pociągu. Po
chwili skład ruszył.

***

Na szczęście dla Klossego rana była niezbyt groźna. Próbował wstać, ale nogi
ślizgały mu się na ośnieżonym chodniku. Oparł się na ręce i dopiero wtedy poczuł
potężny, kłujący ból. Kula przeszła na wylot i roztrzaskała kostki na przedłużeniu
dwóch środkowych palców. Na śniegu pojawiły się niewielkie krople krwi.
Wokół było pusto. Pech chciał, że w pobliżu nie było żadnego patrolu.
Mężczyzna, który do niego strzelił, spokojnie odszedł. A on nic nie był w stanie
zrobić.
Dopiero po kilku minutach do niemieckiego oficera podszedł ukraiński
handlarz machorką i pomógł mu podnieść się z chodnika. Pobiegł też na dworzec
i przez telefon wezwał sanitarkę. Ta zabrała Klossego do najbliższego
wojskowego ambulatorium. Utknął tam na cztery godziny. Jedyny tego dnia
chirurg nie był w stanie zapanować jednocześnie nad kilkoma przypadkami
złamań, z którymi zgłosili się do niego żołnierze. Klosse bezradnie siedział na
korytarzu i ze złości zagryzał wargi. Po opatrzeniu rany pojechał do lwowskiego
biura Abwehry.
– Pech, a może szczęście? – przywitał Klossego z uśmiechem kapitan Stiegl
i podszedł do niewielkiego stolika na kółkach.
Wyjął dwa kieliszki i nalał do nich brandy. Jeden podał gościowi, zmęczonemu
ostatnimi wydarzeniami. Oficerowie doskonale się znali. Przed wojną ukończyli
ten sam kurs wojskowy w Hamburgu. W tym samym czasie awansowali. Byli
rówieśnikami i pochodzili z Szlezwika-Holsztynu w północnych Niemczech.
– Może to szczęście w nieszczęściu. Potrzebuję jak najwięcej informacji na
temat tego człowieka – powiedział Klosse i wyjął ze skórzanej teczki
powiększone zdjęcie Kleinera.
– To on do ciebie strzelał? Niebezpieczny! – powiedział Stiegl, wpatrując się
w fotografię. – Zaraz po twoim telefonie ze szpitala żandarmeria przeczesała
okolice dworca. Nie znaleźli go. Być może wsiadł do któregoś pociągu.
Poprosiłem o zawiadomienie posterunków żandarmerii na dworcach kolejowych.
W pierwszej kolejności w Przemyślu, Rzeszowie, Tarnowie i Krakowie.
Zakładamy, że jeżeli miał jechać, to w którymś z tych kierunków.
– Nie! On uciekał z Krakowa! Nie będzie jechał w tamtym kierunku. Kurwa,
straciliśmy już dużo czasu! – krzyknął Klosse. – Słuchaj, Andreas. Chciałbym,
abyś rozesłał komunikaty z opisem jego wyglądu do wszystkich miast…
powiedzmy, w promieniu dwustu kilometrów od Lwowa. W końcu nie jest
niewidzialny!
– Naturalnie. Zrobię, co w mojej mocy. Poczekaj chwilę, wydam dyspozycje –
odpowiedział Stiegl i wyszedł na kilka minut z gabinetu.
Gdy wrócił, niósł ze sobą tacę z gorącą kawą i zestawem kanapek.
– Częstuj się, proszę. Na pewno jesteś głodny – zwrócił się do rannego kolegi.
– Potrzebuję twojej pomocy, tutaj – zaczął Klosse. – Wszystko wskazuje na to,
że ten człowiek jest ze Lwowa. Dlatego chciałbym się o nim dowiedzieć jak
najwięcej. Musimy go dopaść. Jest niebezpieczny i nieobliczalny. Ma kontakty
w kierownictwie ZWZ, a być może i w samym Londynie. Ale w tej sprawie jest
jeszcze jedna dziwna rzecz. Otóż z mojej wiedzy wynika, że w Krakowie
zorganizował kradzież wyjątkowo cennego obrazu. Niewykluczone, że zechce ten
obraz gdzieś ukryć. A może nawet miał go dzisiaj przy sobie.
– Rozumiem. No tak. Logiczne jest założenie, że wsiadł do pociągu, którym
pojechał dalej. Ale skoro uważasz, że jest taki cwany, to przestaje być oczywiste.
Może zakładać, że tak pomyślimy. Ponieważ doszło do strzelaniny koło dworca
kolejowego, może się gdzieś zamelinował i chce przeczekać. Albo pojechał
w kierunku zupełnie nieracjonalnym z naszego punktu widzenia.
Po godzinie Andreas Stiegl otrzymał pierwszy raport z zarządzonych przez
policję poszukiwań.
– Nic nie ma. Nikogo takiego nie znaleziono i nie zauważono –
zakomunikował po przeczytaniu policyjnej notatki, po czym podniósł do oczu
drugi dokument, napisany na maszynie.
Zmarszczył czoło i całą uwagę skupił na kartce papieru, po czym lekko się
uśmiechnął.
– No, stary, ale mam za to inne informacje na jego temat. Wiemy już, kim jest
ten twój N. To niejaki Mieczysław Kleiner, zamieszkały we Lwowie przy ulicy
Legionów. Wielokrotnie widywany w hotelu George, ostatnio zaledwie kilka dni
temu. Nasi ludzie bez problemu go rozpoznali.
– Tak po prostu?
– To stary lwowiak, w przeszłości związany ze światem przestępczym.
Przemytnik, ale też bywalec salonów. Jak widzisz, moi chłopcy fantastycznie się
sprawdzili!
– Jestem pod wrażeniem!
– Prosit! – zawołał z uśmiechem Stiegl, podnosząc kieliszek w kierunku
Klossego. – Zaraz zbiorę ekipę i wejdziemy do jego mieszkania. Poczekaj chwilę,
zadzwonię do szefa Gestapo, żeby nie mieli pretensji, że robimy coś bez ich
wiedzy. Wiesz, jak z nimi jest.
– Tylko pamiętaj, Andreas! Trzeba zachować wyjątkową ostrożność. Mówiłem
ci, co stało się w Krakowie, jak Schmidt chciał wejść do jego mieszkania –
przypomniał Klosse.
Godzinę później pod kamienicę, w której mieszkali rodzice Kleinera,
podjechały dwa samochody ciężarowe z plutonem żandarmerii. Na miejscu były
już dwa czarne citroëny BL. Żołnierze zamknęli pobliskie ulice, obstawili
budynek i weszli na klatkę schodową. Z samochodów osobowych wysiedli
Klosse i Stiegl. Ten ostatni trzymał w dłoniach pistolet maszynowy MP-38. Dwaj
żandarmi za pomocą wielkich młotów wyłamali zawiasy drzwi wejściowych do
mieszkania. Weszli do środka. Po chwili dali sygnał pozostałym.
– Nikogo nie ma! Można wchodzić!
Mieszkanie było ogołocone z mebli. Ściany świeciły pustkami. Lokal był
dokładnie wysprzątany. Unosił się jedynie zapach palonego w piecu kaflowym
węgla, połączony ze stęchlizną starej, lekko podgniłej podłogi. Po przeszukaniu
wszystkich pokojów nic nie znaleziono.
– Dozorca kamienicy twierdzi, że kilka dni temu Kleinerowie się
wyprowadzili i pojechali do Tarnopola. A mieszkanie zostało wcześniej sprzedane
– powiedział do Klossego Stiegl. – Trzeba przesłuchać tego, co kupił to
mieszkanie. Ale ja zrobiłem w tej sprawie już wszystko, co mogłem – dodał
wyraźnie zawiedziony oficer lwowskiej placówki Abwehry.

***

Kleiner siedział w pociągu do Kijowa. Zajął miejsce w ciepłym przedziale


służbowym, przeznaczonym dla niemieckiej drużyny konduktorskiej. Wcześniej
pokazał kolejarzom skierowanie, z którego wynikało, że w Kijowie ma przesiąść
się do pociągu zmierzającego na północ. Z plecaka wyjął butelkę samogonu.
Odkorkował ją.
– Proponuję dla rozgrzania po kieliszku. Dostałem od znajomego z lwowskiej
dyrekcji naszych kolei. Co za cholerny klimat na tym wschodzie – powiedział
i zaczął nalewać alkohol do szklanek podstawionych przez trzech niemieckich
kolejarzy.
Nie czekał długo na reakcję początkowo nieufnych towarzyszy podróży. Na
stoliku przy oknie pojawiły się ciemny chleb, cebula i kawałek wędzonego
boczku. Po dziesięciu minutach atmosfera w przedziale była gorąca, a twarze
czerwone od mocnego alkoholu. Konduktorzy dzielili się wspomnieniami
z podróży po okupowanych terenach Polski, Ukrainy i ZSRR.
Po kolejnej godzinie dwóch z nich już spało. Pociąg minął doskonale znane
Kleinerowi Olesko, gdzie w latach szkolnych był na wycieczce szkolnej. Dwie
godziny później, na stacji w Brodach, do pociągu wsiadł patrol żandarmerii.
Rozpoczęła się kontrola składu. Interesowali ich tylko wojskowi. Szukali
maruderów albo tych, którym skończyła się ważność przepustki. Na szczęście na
cicho siedzącego w przedziale służbowym i przysypiającego kolejarza nie
zwrócili żadnej uwagi. Po następnych kilku godzinach jazdy pociąg stanął na
chwilę na stacji Raćki. Mietka ogarnął lęk, jakby podświadomie wyczuwał
zagrożenie. Konduktor wyszedł do dyżurnego stacji i powrócił z nowiną.
– A teraz złapiemy tak zwane planowe opóźnienie – rzucił. – Na stacji
w Berdyczowie czeka na nas specjalny komitet powitalny. Mówili mi, że będą
kontrolować cały skład. Podobno szukają jakiegoś dywersanta – powiedział
i zaczął siłować się z zakrętką metalowego termosu z kawą.
„Czas na mnie. Za długo jadę jednym pociągiem” – pomyślał Kleiner.
Zastanawiał się, jak bez wzbudzania podejrzeń opuścić pociąg, gdy konduktorzy
wstali i wyszli na obchód składu. Mietek wyszedł z nimi na korytarz
i odprowadził ich wzrokiem. Kiedy zniknęli za drewnianymi drzwiami wagonu,
zapalił papierosa i wrócił do przedziału. Błyskawicznie się ubrał. Zabrał swój
bagaż i poszedł w przeciwnym kierunku. Stanął przy drzwiach wyjściowych. Po
kilku minutach pociąg zwolnił przy przejeździe przez niewielką stację
Myroslawka. Kleiner wyrzucił niedopałek i otworzył wąskie drzwi wagonu. Przez
tuman śniegu sprawnie zeskoczył na utwardzoną platformę pustego peronu
i ruszył w kierunku Berdyczowa. Do pokonania miał kilkanaście kilometrów.
Był kiedyś w tym mieście – kilka lat temu, w czasie jednego ze swoich
przemytniczych wojaży. Znał to na wskroś polskie, ale już wtedy częściowo
zsowietyzowane miasto, które nie wróciło do Rzeczypospolitej po odzyskaniu
niepodległości w 1918 roku.
Mietkowi wydawało się, że dociera już do przedmieść Berdyczowa.
Przejmujący wiatr wciąż się wzmagał. W śnieżnej zadymce zamajaczył przed
uciekinierem niewielki drewniany dom na skraju polany. Wędrowiec skierował
się do niego. Budynek robił wrażenie opuszczonego. Wokół nie było żadnych
śladów wskazujących na ludzką obecność. Drzwi wejściowe były zamknięte. Od
strony ogrodu Kleiner zauważył zamaskowany rupieciami właz, prowadzący do
piwnicy budynku. Złapał za rączkę, uchylił klapę i oświetlił wnętrze elektryczną
latarką. Dopiero po kilkunastu sekundach dostrzegł, że ściany się poruszają.
Z ciemności patrzyły na niego oczy kilku osób.
– Wy kto? – zapytał Kleiner.
– Miejscowi.
– Ludzie, to wasz dom? – znowu zapytał.
– Nie. Ale tu mieszkamy, panie – powiedział po ukraińsku męski głos.
– Mogę wejść? – Kleiner, nie czekając na odpowiedź, przekroczył próg
piwnicy.
Zszedł po spróchniałych i skrzypiących schodach. W środku czuć było zapach
moczu, niemytych ciał i zgnilizny. Panowała absolutna cisza. W kącie ktoś zapalił
niewielką lampę naftową. Pod ścianą siedziało sześć przerażonych osób. Wśród
nich przybysz dostrzegł dwoje kilkuletnich dzieci. Nie miał wątpliwości, że trafił
na Żydów. Ich twarze były ciemne od sadzy ogniska, które pewnie raz na jakiś
czas rozpalali w prowizorycznej kuchni.
W pomieszczeniu było cieplej niż na zewnątrz. Piwnica utrzymywała w miarę
stałą temperaturę kilku stopni powyżej zera.
– Chcę tylko tutaj odpocząć – powiedział Kleiner i usiadł pod ścianą.
Mietek ocknął się następnego dnia rano, gdy z piskiem nieoliwionych od
dawna zawiasów otworzyła się klapa do piwnicy. Do środka wszedł młody
mężczyzna i postawił bańkę na podłodze.
– A dzisiaj mamy świeże mleko. Prosto od mojej krowy! – zakomunikował
z uśmiechem.
W tym momencie zobaczył obcego, podniósł gruby kij i lekko klepnął go
w nogę.
– A ty kto? Co tu robisz? Następny Żydek? – zapytał z lekkim przekąsem.
– Nie. Ja tylko chciałem chwilę się ogrzać. Taka zamieć na zewnątrz była
w nocy. Ja Polak – odpowiedział Kleiner.
– No, mam nadzieję, że nikomu nie doniesiesz, co tutaj widziałeś. Ja jakoś
bym to przeżył, ale oni nie. Nazywam się Mikołaj – powiedział młody Ukrainiec.
– Dzieciaki, dawać miski! Mleko jeszcze ciepłe – dodał i zaczął rozlewać do
naczyń parujący napój.
Żydzi pili łapczywie. Ich rozbiegane oczy niespokojnie krążyły od Mikołaja
do Kleinera. Trochę mleka dostało się też nowemu lokatorowi piwnicy w domu
pod lasem.
– Jak sytuacja w Berdyczowie? Dużo patroli? Mocno kontrolują na rogatkach
miasta? – zapytał Mietek młodego Ukraińca.
– Wczoraj było niespokojnie. Na dworcu Niemcy zorganizowali łapankę.
Podobno wzięli do więzienia kilka osób. Przeszukiwali każdy pociąg, a na
drogach samochody i chłopskie sanie.
Mężczyźni wyszli na dwór, aby narąbać drewna. Na zewnątrz płatki świeżego
śniegu skrzyły się w słońcu. Powietrze było świeże i ostre.
– Od dawna ci ludzie tutaj są? – zapytał Kleiner.
– Od kilku miesięcy, gdy wkroczyli Niemcy. Na początku lipca było jeszcze
w miarę spokojnie. Pod koniec sierpnia zagnali ich do getta nad rzeką Gniłopiatią,
a potem zaczęły się masowe mordy – odparł Mikołaj. – Wczesną jesienią zabili
kilka tysięcy Żydów w pobliżu wsi Chażyn. W listopadzie były kolejne
egzekucje, a część ludzi przenieśli do obozu na Łysej Górze. Oni nie chcieli iść
na rzeź, jak ci ich rabini, i uciekli z getta. Pomagam im, bo ich znam. Porządni
ludzie. Nie zrobili nikomu krzywdy. Ojciec rodziny, ten starszy, brodaty
mężczyzna, na początku znalazł sobie kryjówkę w pniu spróchniałego drzewa,
a dzieci mieszkały u nas na strychu. Gdy Niemcy z policją przeszukiwali
domostwa, przeniosłem ich tutaj. Ten dom jest opuszczony od czerwcowej
ofensywy. Ale czy im się uda?
Po rozmowie z młodym Ukraińcem okazało się, że rodzinie Wolfingerów
pomaga też jego narzeczona, Leonida. Kleiner wyjął z kieszeni płaszcza zwitek
niemieckich marek i dał je Mikołajowi.
– Zostanę tu kilka dni. Może w tym czasie sytuacja w mieście trochę się
uspokoi. Potem załatwisz mi transport do Kijowa. Najlepiej ciężarówką. Te
pieniądze powinny wystarczyć także na jakieś lepsze jedzenie dla nich i dla mnie.
– Zrobię, co się da.

***

Zielona połutorka, czyli ciężarówka GAZ-AA, z zamalowaną białą farbą


czerwoną gwiazdą na bocznych drzwiach, zatrzymała się przy pryzmie brudnego
śniegu na kijowskiej ulicy. Zmarznięty Kleiner wysiadł z szoferki i zatrzasnął
drewniane drzwi. Pojazd odjechał, a jego pasażer ruszył pieszo przez opustoszałe
centrum i dalej w kierunku ulicy Karla Liebknechta na peryferiach miasta. Po
drodze przyjrzał się morzu ruin na Chreszczatyku. Widział już je wcześniej,
w czasie niedawnej misji do tego miasta, gdy przyjechał w mundurze
niemieckiego oficera. Na ścianie jednej z kamienic wisiał wielki, kolorowy plakat
z wizerunkiem Adolfa Hitlera patrzącego w dal, ubranego w skórzany płaszcz
i wojskową czapkę. Na dole widniał podpis: „Wyzwoliciel”.
Przed sowieckim najazdem na Polskę przy ulicy Liebknechta znajdował się
budynek polskiego konsulatu. Mietek liczył, że może spotka przypadkowo kogoś
z miejscowego, dawnego personelu. Przypomniał sobie, co mu opowiadał
poprzedni komendant lwowskiego okręgu ZWZ o kierowniku tej placówki,
Jerzym Matusińskim. Pod koniec września 1939 roku został on wezwany w trybie
pilnym do sowieckiego Ludowego Komisariatu Spraw Zagranicznych. Pojechało
z nim również dwóch kierowców. Ślad po nich zaginął.
Zamyślony Kleiner w końcu stanął przed parterowym budynkiem, który
kiedyś był siedzibą polskiego przedstawicielstwa w Kijowie. Przypomniał sobie
kapitana Niezbrzyckiego, opowiadającego na kursie Dwójki o tej placówce.
Wszedł do środka i rozejrzał się uważnie. Pomieszczenia były splądrowane, a na
posadzce leżały portrety marszałka Piłsudskiego i prezydenta Mościckiego. Na
blacie stołu w kolejnym pokoju leżała zatłuszczona gazeta w języku ukraińskim.
„Chyba niedawno ktoś ją tutaj zostawił” – pomyślał Kleiner. Spojrzał na wybite
większą czcionką tytuły w gazecie. W triumfalnym tonie autor donosił, że wojska
niemieckie zablokowały i odcięły Sewastopol na Krymie i walczą pod Rostowem.
Przybysz udał się do gabinetu, w którym w przeszłości urzędował konsul. Na
podłodze zauważył kamień, zawinięty w kawałek szarego papieru. Odwinął go
i spojrzał na kartkę, na której czyjaś ręka kopiowym ołówkiem napisała coś
w języku rosyjskim.
– „Polacy! W Bykowni są wasi ludzie” – przeczytał na głos i zamyślił się.
Nagle zobaczył, że z papierowego zawiniątka wypadł jakiś mały, metalowy
przedmiot. Skierował światło latarki na podłogę. Leżał na niej guzik z polskiego
wojskowego munduru, z orłem w koronie.
„O co chodzi? O jakich Polaków? Gdzie jest ta Bykownia?” – zastanawiał się.
Przejrzał szuflady, otworzył szafę i wyrzucił na podłogę stare biurowe
rupiecie. Następnie zszedł do ciemnego pomieszczenia piwnicznego bez okien.
Włączył latarkę. Do pieca, którego od dawna nikt nie używał, wrzucił kilka
kawałków drewna z rozbitych mebli. Podpalił je sowiecką gazetą z 1940 roku. Po
kilku minutach w pomieszczeniu zrobiło się ciepło. Kleiner położył się w kącie
i zasnął. Miał za sobą kilkanaście godzin drogi.
Rozdział 14
Kuwejt, Irak – jesień–zima 2011

Samolot zniżył lot. Berd wyglądał przez okrągłe okienko. Maszyna leciała nad
błękitnozielonymi wodami Zatoki Perskiej, a potem nad pustynią, poprzecinaną
szerokimi drogami. W oddali majaczyło wielkie arabskie miasto ze szklanymi
wieżowcami.
Patrzył na stojącą w oddali wielką posiadłość z dwiema wieżami, które
przypominały mu trochę średniowieczne wieże europejskich twierdz.
Koła maszyny dotknęły nawierzchni. Samolot minął kompleks magazynowy,
a następnie hangary, w których stały dwa business jety szejka Kuwejtu. Tuż obok
wznosił się okazały prywatny terminal z żółtego piaskowca, w kształcie
wielkiego namiotu beduińskiego.
Berd opuścił pokład, a zapach wilgoci uderzył go w nozdrza. „Jak to dobrze,
że nie muszę tu przyjeżdżać w porze gorącej, kiedy wilgotność jest tak duża, że
ciężko na zewnątrz oddychać. A woda w Zatoce tak ciepła, że człowiek nie wie,
gdzie jest chłodniej: w niej czy poza nią” – pomyślał.
Oficer polskiego wywiadu miał ze sobą tylko bagaż podręczny, dlatego po
kontroli paszportowej wyszedł szybko przed terminal. Zgodnie z zasadami wsiadł
do taksówki, która stała w środku kolejki. Za kierownicą biało-beżowej,
wysłużonej toyoty z charakterystyczną żółtą tablicą rejestracyjną siedział Hindus.
– Hotel Mövenpick w Shuwaikh Bay, proszę! – powiedział krótko do kierowcy
taksówki.
Samochód cicho ruszył. Berd spojrzał przez okno na architekturę tego
nowoczesnego miasta, na wieżowce wybudowane z betonu i stali, z wielkimi,
lekko przyciemnianymi szybami. Do hotelu z lotniska miał jakieś piętnaście
minut, ale był przekonany, że o tej porze droga zabierze mu więcej czasu. Po paru
minutach powiedział taksówkarzowi, że zmienia plan podróży. Poprosił, aby
zawieźć go do Avenues Mall, jednego z centrów handlowych. Berd dobrze
wiedział, po co to wszystko robi. Zmiana kursu też była planowa. Chciał
sprawdzić, czy nikt go nie obserwuje.
Centrum handlowe, z alejkami, palmami, fontannami, dużą ilością zieleni,
kafejek, sklepów oraz galeryjkami na różnych poziomach i ruchomymi schodami,
stanowiło doskonałe miejsce do odkrycia i ewentualnego zgubienia ogona.
Zgodnie z instrukcją przed każdą czynnością operacyjną, a taką było planowane
spotkanie z kontaktem w Kuwejcie, Berd musiał być pewien, że nikt za nim nie
idzie.
Krążył po centrum ponad dwie godziny. Zrobił drobne zakupy i wypił kawę
w Starbucksie. Po wyjściu z zakupami skierował się na postój taksówek. Nikogo
nie zauważył.
– Diwaniya Al-Shamlan, proszę! – powiedział do kierowcy, tym razem Araba,
siadając na tylnej miękkiej kanapie toyoty corolli.
Dojazd po zatłoczonych wieczorem ulicach Kuwait City zajął mu może
kilkanaście minut. Diwaniya Al-Shamlan, którą wybrał na spotkanie, znajdowała
się w najstarszej części miasta, w rejonie portu rybackiego. Oficer postanowił
jednak wysiąść trochę dalej, obok białego budynku Dickson House z niebieskim
wykończeniem okien. To było miejsce często odwiedzane przez zachodnich
turystów.
Berd dyskretnie zlustrował okolicę. Choć nikogo nie widział, miał wrażenie,
że ktoś go obserwuje. Przez chwilę wahał się, czy iść na miejsce spotkania, lecz
postanowił jednak z niego nie rezygnować. Trudno byłoby mu później
wytłumaczyć Łodynie, że zadziałał tak pod wpływem przeczucia, a jeszcze
trudniej byłoby opisać to w szyfrogramie skierowanym do Centrali AW. Wiedział,
że i tak krzywo na niego patrzą. Ostatnie informacje od Łodyny o zachowawczym
podejściu i niskim poziomie szpiegowskiej profesji przełożonych, którzy
z odległości kilku tysięcy kilometrów mieli oceniać, czy oficer miał ogon, czy
nie, utwierdziły go w postanowieniu.
Berd był na miejscu ponad godzinę przed wyznaczonym czasem rozmowy.
Spokojnie obserwował okolicę i zachowywał się jak europejski turysta. Oglądał
witryny pobliskich sklepów. Wolnym krokiem wszedł do wybranej diwaniyi.
W środku harmonijnie łączyły się arabskie i kolonialne elementy wystroju. Przy
wejściu uprzejmie przywitał go ubrany w czarną galabiję recepcjonista. Wskazał
salę, w której miało dojść do spotkania. Berd skierował się do stolika. Usiadł
i zagłębił się w bogatym menu restauracji.
– Witam, przyjacielu! – Berd usłyszał nad sobą znajomy głos Abdula Aziza
Al-Fajsala. – Jak dobrze widzieć cię znowu w Kuwejcie. Rozmawiałem z moim
kuzynem z Dubaju. Jego bratanica zaczęła pracę w ambasadzie ZEA
w Bagdadzie. Popatrz, jaki ten świat jest mały! Kuzyn poprosił mnie, żebym ci
pomógł w pewnej delikatnej kwestii. Zamieniam się w słuch. – Aziz rozsiadł się
w miękkim fotelu.
Berd od kilku lat prowadził z nim interesy. Aziz pomagał polskim firmom
wchodzić na lokalny, kuwejcki, a od niedawna także emiracki, rynek.
Przedmiotem zainteresowań handlowych obu mężczyzn była dobrze rozwijająca
się w Polsce branża luksusowych jachtów, a także kwestia tak zwanej eski, czyli
sprzedaż broni i amunicji do krajów regionu. Wszystkie te działania Berd
oficjalnie wykorzystywał do uzyskiwania informacji wywiadowczych.
Interesowała go zwłaszcza aktywność irańskich służb specjalnych, niezwykle
rozbudowanych w krajach Zatoki. Drugim zagadnieniem, które szczególnie go
zajmowało, były dane na temat finansowania przez niektóre zamożne rody
w krajach Zatoki działalności terrorystycznej Al-Kaidy i komórek nowej
salafickiej organizacji terrorystycznej, zwanej Państwem Islamskim. Część
uzyskiwanych informacji wskazywała na to, że zaplecze finansowe tych ruchów
radykalnych znajduje się w Katarze, z którym Polska wiązała nadzieje na dostawy
skroplonego gazu. Dlatego Centrala AW naciskała swoich ludzi, aby szczególnie
uważnie badali ten wątek.
– Co cię sprowadza tak nagle do mojego kraju? Czy znowu będziesz mi
oferował jakiś szkolny szkuner? – roześmiał się Aziz.
– Co do szkolnego szkunera, to szukamy teraz odbiorców w północnej Afryce.
Może kupią go Algierczycy. Ich Akademia Marynarki Wojennej szuka takiej
jednostki. Prowadzimy wstępne negocjacje. Mnie natomiast sprowadza do
twojego kraju sprawa wagi państwowej, bardzo delikatna – zaczął Berd. – Ale
zanim do tego przejdziemy: co mogę ci zaproponować poza herbatą?
Aziz zamówił jagnięce kotleciki z rusztu, posypane pietruszką, z okazałą
paletą świeżych warzyw i ryżem w orientalnych przyprawach. Wszystko to
uzupełnione było licznymi przystawkami, z humusem włącznie, ustawionymi
w niewielkich miseczkach.
– Przyjacielu. Znamy się sporo czasu. Nigdy nie prosiłem cię o pomoc
w zdobyciu towaru innego niż informacja, którą później przekuwaliśmy na
obopólne zyski. Co, jak wiesz, jest trudne w dzisiejszym świecie. Byliśmy wobec
siebie lojalni i zawsze mówiliśmy sobie prawdę. Nawet gdy była ona trudna. –
Berd przeciągał wstęp do zasadniczej części rozmowy.
Aziz słuchał uważnie i przytakiwał, powoli próbując kolejnych przystawek.
Nie wykazywał, zgodnie z zasadami bliskowschodniego zachowania, specjalnego
zainteresowania tematem rozmowy. Jednak jako doświadczony kuwejcki
biznesmen, prowadzący różne interesy, miał za sobą wiele trudnych negocjacji,
nie tylko w krajach Zatoki. Wiedział, że tym razem sprawa musi być inna niż
poprzednie.
– Wiem, że jeden z twoich wspólników na ostatnim przyjęciu organizowanym
przez naszą ambasadę w Safat, w Sheratonie, mówił o czymś, co wydarzyło się na
początku wojny w 1990 roku. W jednym z domów w Kuwejcie lub na jego
obrzeżach doszło do rabunku. Dokonali go Irakijczycy z Mukhabaratu. Pomiędzy
skradzionymi rzeczami był, niezwykle wartościowy dla naszego kraju, stary
obraz. Można powiedzieć, bezcenny – mówił Berd. – Zwracam się do ciebie, mój
przyjacielu, ponieważ sprawa jest wyjątkowo delikatna. Nasz dyplomata, który
jest tu od niedawna, nie mógł sobie przypomnieć, który z twoich wspólników
o tym mówił. Wiem, że nie chodziło o ciebie, bo wyjechałeś wtedy w interesach
do Europy.
– Dużo wiesz, przyjacielu. Nie będę pytał skąd. To teraz nieistotne.
Rozumiem, że jak zawsze zatrzymałeś się w Shuwaikh, w Mövenpick? Umówmy
się jutro w lobby twojego hotelu o tej samej porze co dzisiaj. Postaram się czegoś
dowiedzieć – odpowiedział Aziz.
– Skoro o tej porze co dzisiaj, to zapraszam cię na kolację do restauracji
hotelowej Al-Dante. Dla odmiany spróbujemy kuchni włoskiej. Tam są takie
podcienia, w których można spokojnie porozmawiać i nikt nie będzie nam
przeszkadzał. – Berd uśmiechnął się serdecznie i odetchnął z ulgą.
„Może uda się czegoś dowiedzieć. Pozwoliłoby mi to uzyskać choć trochę
lepsze oceny Centrali”. Dalsza część rozmowy, która przeciągnęła się niemal do
północy, dotyczyła finansowania przez firmę Aziza pieczołowicie restaurowanej
tradycyjnej osady kuwejckiej – Yaum Al-Bahhar. Udział w tym wyjątkowym
projekcie sprawiał, że władze miasta i kraju darzyły go szacunkiem jak mało
kogo. A to zawsze pomagało – nie tylko w interesach. Aziz opowiedział też
o tragicznym wypadku. Jeden z jego kuzynów zginął na autostradzie prowadzącej
do granicy saudyjskiej.
Po spotkaniu Berd wsiadł do zamówionej przez Aziza taksówki i znowu
odniósł okropne wrażenie, że jest pod obserwacją. „Muszę się napić czegoś
porządnego w hotelu. Może to tylko nerwy?” – pomyślał.
Kolejny poranek Berd spędził przy hotelowym basenie. Był przekonany, że to
dla niego najlepsze miejsce po spożyciu solidnej dawki jima beama. Po krótkiej
drzemce na hotelowym leżaku powrócił myślami do poprzedniego wieczoru.
Zdecydował się ponownie zrobić rundę po mieście, aby sprawdzić, czy jest
obiektem obserwacji. We wczesnych godzinach popołudniowych pojechał
taksówką na największy targ w Kuwejcie – suk Mubarakija. To miejsce zawsze
urzekało go kolorystyką i egzotycznymi zapachami, dźwiękami różnych
dialektów języka arabskiego pomieszanych z mową zagranicznych turystów.
Berd powoli krążył pomiędzy straganami z owocami, przyprawami, a nawet
rybami. Baczniej niż wczoraj przyglądał się otoczeniu. W pewnym momencie
zauważył mężczyznę, który jakoś nie pasował mu do tego miejsca. Chwilę potem
dostrzegł drugiego, podobnego. Obaj wyglądali na południowców z Europy.
Oficer zwrócił uwagę, że mieli koszule z krótkimi rękawami i krawaty. Ich
fryzury były identyczne, jakby wyszły spod nożyczek tego samego fryzjera.
Uczesaniem przypominali bohaterów polskich filmów z lat siedemdziesiątych
dwudziestego wieku. „Włosy na uszy i kretyńskie grzywki. Kto się tak dzisiaj
czesze?” – pomyślał. „A zresztą, może jestem przeczulony?” Postanowił jednak
dalej dyskretnie sprawdzać otoczenie. Nie zauważył więcej tych oldschoolowych
facetów.
Po godzinie chodzenia po straganach z azjatyckimi przyprawami, mirrą,
drzewem sandałowym i innymi pachnidłami wszedł do sklepiku ze srebrem
i złotem. Zobaczył tam piękny sygnet z wygrawerowanym fragmentem Koranu.
„Pewnie jemeńska robota, tylko oni mogli zrobić coś tak misternego” –
zastanowił się. Cena nie była wygórowana, ale miejscowe zasady i kultura handlu
wymagały targowania. Berd zaproponował połowę ceny. Sklepikarz roześmiał się
i odrzucił ofertę, na co jego klient podszedł do szklanej gabloty z innymi
pierścionkami, pokręcił nosem i zaczął zbierać się do wyjścia. Sprzedawca już
prawie w drzwiach podstawił mu pod nos srebrny sygnet i zaproponował
o trzydzieści procent niższą cenę. Tym razem to Berd się roześmiał. Po krótkich
targach stanęło na satysfakcjonującej obie strony czterdziestoprocentowej zniżce.
Niejako przy okazji oficer wypił zaproponowaną mu przez właściciela
sklepiku kawę z nieodzownym kardamonem. Nagle w witrynie sklepu mignął mu
krótki rękaw koszuli jednego z tych dziwnych mężczyzn. Popatrzył na swój
nabytek i głośno – ni to do sklepikarza, ni to do tego faceta – powiedział:
– Shukram jazzira, as salam!
Szybkim krokiem skierował się na pobliski postój taksówek. Wsiadł
w pierwszą w kolejce i ruszył do hotelu, nie zwracając na nikogo uwagi.
***

– Mister, mister! – Berd usłyszał głos recepcjonisty, pochodzącego zapewne


z Pakistanu. – Pilna wiadomość dla pana.
Pakistańczyk wręczył mu firmową kopertę. Berd otworzył ją i na kartce
z hotelowym logo przeczytał: „Skontaktuj się ze mną wcześniej. Mam ważną
wiadomość w sprawie, o którą mnie pytałeś. Aziz”.
Berd zaniepokoił się. Żałował trochę porannej beztroski. Aby uniemożliwić
ewentualne namierzenie, nie zabrał ze sobą telefonu komórkowego. Zgodnie
z instrukcją z komputera miał korzystać jedynie w miejscowym business centre.
Za pomocą specjalnego kodu mógł skontaktować się z Łodyną, ale tylko
w wyjątkowych sytuacjach. Doszedł do wniosku, że taka może być właśnie teraz.
Zatelefonował z lobby hotelowego do Aziza.
– Witaj, przyjacielu. Już jestem w hotelu. Dostałem twoją wiadomość –
zakomunikował krótko Berd.
– Zaraz u ciebie będę. Powiedzmy, za trzydzieści minut. Spotkajmy się w tej
restauracji, o której mówiłeś. Tam opowiem ci, co udało mi się ustalić –
odpowiedział Aziz.
Po zakończeniu rozmowy Berd poszedł do business centre. Usiadł przed
komputerem i połączył się ze swoją firmową skrzynką, założoną w domenie
Middle East Polexport. Wysłał do Łodyny zakodowaną informację: „Kontrahent
algierski podjął sprawę zakupu szkolnego szkunera. Właśnie czekam na pilne
spotkanie w tej sprawie. Jednak nasza cena jest mało atrakcyjna, tym bardziej że
do konkurencji stanął nieznany mi bliżej oferent z Europy. Szczegóły jeszcze
dzisiaj. Pozdrawiam”.
Jeszcze w Bagdadzie ustalili razem z Łodyną, że słowo „kontrahent” będzie
oznaczało Aziza, sprawa obrazu to „szkolny szkuner”, a „oferent z Europy” to
ostrzeżenie, że wykrył obserwację. Na koniec wpisał najważniejsze słowo
w komunikacie: „pozdrawiam”. Oznaczało to, że wszystko z nim w porządku
i nie pisze pod jakąkolwiek kontrolą osób trzecich.
Po wysłaniu e-maila Berd wolnym, nieco leniwym krokiem poszedł do
restauracji Al-Dante, która serwowała jak zawsze dania kuchni
śródziemnomorskiej, a w zasadzie specjały włoskie. Utrzymane w ciemnych
barwach ściany i drewno tworzyły specyficzny klimat. Wiedział już, że może być
obserwowany. Teraz od jego reakcji, zachowania i gestów mogło zależeć
powodzenie całej operacji. Wiedział, że musi jakoś uśpić czujność przeciwnika.
Niezależnie od tego, kim on był.
Berd zawsze chodził tu na kolacje, kiedy był już zmęczony ciężkostrawnymi,
obfitymi arabskimi potrawami z jagnięciny. Wybrał stolik na półpiętrze,
schowany za filarem podtrzymującym łukowe sklepienie. Zwykle tam nie siadał,
ale wiedział, że to bardzo dobre miejsce do obserwacji. Po kilkunastu minutach
zauważył wchodzącego i rozglądającego się po sali Aziza. Wychylił się nad
czarną, metalową balustradą i machnął do niego ręką. Aziz zobaczył go. Po
chwili siedzieli razem przy ukrytym nieco stoliku. Moment wcześniej Berd
dokładnie zlustrował całą restaurację. Poza krzykliwą japońską wycieczką nikogo
nie zauważył.
– Co się stało, mój przyjacielu? – zapytał zaniepokojony.
Aziz zamyślił się. Siedzieli w milczeniu przez długą, kilkunastosekundową
chwilę.
– W zasadzie jest kilka spraw – rozpoczął Aziz, nietypowo jak na Araba. –
Pamiętasz, co opowiadałem ci wczoraj? O moim młodym kuzynie, który zginął
niedawno w wypadku samochodowym na autostradzie prowadzącej do
saudyjskiej granicy? Nazywał się Wasim Abn Dżafar – powiedział Aziz.
– Bardzo mi przykro, mój przyjacielu. Wiem, jaki to ból stracić kogoś
bliskiego, zwłaszcza tak młodego – powiedział ze smutkiem Berd. – Ale na
pewno nie mówisz mi tego bez powodu?
– Widzisz, to on na przyjęciu opowiedział waszemu dyplomacie o tym
zdarzeniu z początku wojny w 1990 roku – odparł Aziz. – Ale to nie koniec. Mam
przyjaciół w naszej State Security Agency, którzy niedawno, już po wypadku,
rozmawiali ze mną i pytali o mojego kuzyna. O jego kontakty i biznesy. O jego
wyjazdy zagraniczne.
– Interesowała się nim agencja? Dlaczego?
– Kilka lat temu udziałowcy naszej firmy, którzy są oczywiście członkami
mojej rodziny, zdecydowali, że wobec rosnącego zainteresowania rynkiem
inwestycyjnym w Zatoce i rynkiem ekskluzywnych jachtów ze strony bogatych
Rosjan należy nawiązać z nimi kontakty biznesowe. Postanowiono wówczas, że
Wasim jako najmłodszy z ukończonymi studiami wyjedzie do Moskwy na
dwuletnie studia podyplomowe, językowe i politologiczne. Wasim pojechał,
a gdy wrócił, zajął się interesami z Rosjanami, głównie wokół Gazpromu… –
Aziz zawiesił głos.
W tym momencie podszedł do nich uśmiechnięty kelner. Poprosili jedynie
o skromne sałatki i małą kawę espresso. Berd wykorzystał ten moment na
przyjrzenie się otoczeniu, ale nic się nie zmieniło. Japończycy wciąż zachwycali
się stylowym wykończeniem restauracji. Robili przy tym oczywiście sporo zdjęć.
– Czy pytałeś oficerów z waszych służb, dlaczego interesują się twoim
kuzynem?
– Oczywiście! Ale nie chcieli powiedzieć mi tego wprost. Zasugerowali, że
Wasima mogą łączyć z Rosjanami zbyt bliskie kontakty. Podobno interesował się
sprawami, które wykraczały poza kwestie biznesowe. Mieli uzyskać te informacje
od Amerykanów, jeszcze w okresie jego studiów w Moskwie. Wiesz, to dla naszej
rodziny wielka hańba. Na Wasimie będzie ciążyć odium zdrajcy, a to poważna
rysa na honorze całej rodziny – mówił Aziz. – I powiem ci coś jeszcze. Do
wypadku doszło następnego dnia po spotkaniu w waszej ambasadzie.
– To bardzo zagadkowe – odpowiedział z lekką zadumą Berd.
– To nie wszystko. Od naszych oficerów dowiedziałem się, że pierwszy na
miejscu kraksy był przypadkowo przejeżdżający tamtędy samochód tutejszej
ambasady Rosji. Podobno jechał z pocztą dyplomatyczną do Manamy, stolicy
Bahrajnu – powiedział cicho Aziz, wychylając się w stronę Polaka. – Nasi
prowadzą w tej sprawie śledztwo. Ale skąd Wasim miał taką wiedzę na temat
obrazu, trudno mi powiedzieć. Obawiam się, że mógł ją mieć od Rosjan, których
zawsze łączyły z Irakijczykami bliskie relacje. Nie wiem też, dlaczego
zdecydował się powiedzieć o tym waszemu dyplomacie. I dlaczego jechał do
Arabii Saudyjskiej czterdziestką, to znaczy autostradą wzdłuż Zatoki?
– Nie wiem, co mam ci odpowiedzieć, przyjacielu.
– Niczego szczególnego na interesujący cię temat nie udało mi się dowiedzieć
– podjął Aziz nieco innym głosem i wyprostował się na krześle. – Sprawa była
dziwna. Podobno nie jest jasne, czy z Irakijczykami nie współpracował służący
w domu Al-Zaabich, Pakistańczyk, który zniknął na początku wojny. Ze względu
na naszą przyjaźń spróbuję jednak popytać jeszcze o obraz i całą tę sprawę.
– Dziękuję ci bardzo. Dziękuję. Wiedz, że zawsze możesz na mnie liczyć –
odpowiedział Berd.
– Pamiętasz, mówiłem ci, że Azza Al-Fajsal to moja daleka kuzynka. Poproszę
ją, aby przedstawiła cię jako mojego przyjaciela chargé d’affaires ambasady
emirackiej Mohammedowi Al-Zaabiemu. To jest ta część rodziny, do której
w 1990 roku należał dom na bulwarze Jamal Abdul Nasser. Dom został sprzedany
kilka lat temu, przed transakcją przeszukano posesję, ale nic tam nie znaleziono.

***

Następnego dnia Berd wsiadł do samolotu. Po kilkunastu minutach był już na


wysokości przelotowej ośmiu tysięcy metrów, w drodze do stolicy Iraku.
Wiedział, że jeszcze dzisiaj czeka go rozmowa z Łodyną i długa „szyfrówka” do
Centrali w Warszawie.
– Już wiem, kto wyglądał tak jak ci faceci z Mubarakii! – powiedział do siebie
pod nosem.
„Przecież jeden z nich miał przewieszoną przez ramię torbę na krótkim pasku.
I nie była to torba od laptopa czy jakiś gustowny samsonite. To była zwykła
skórzana, a może nawet skajowa torba. Tak! To musieli być Rosjanie. Mam ładne
fotki z bazaru” – pomyślał z satysfakcją.
Rozdział 15
Ukraina – zima–wiosna 1942

W zrujnowanym budynku konsulatu w Kijowie Kleiner ukrywał się przez


kilkanaście dni. Ocenił, że tyle czasu wystarczy, aby Niemcy zaprzestali
intensywnych poszukiwań.
W pierwszych dniach pobytu postanowił przeszukać dokładnie wszystkie
pomieszczenia. Starał się odtworzyć wszelkie informacje uzyskane w czasie
nieformalnych rozmów z Niezbrzyckim. W piwnicy, za ciężką, drewnianą szafą,
znalazł niewielką spiżarnię z produktami, które dało się zjeść. Centrala MSZ
w Warszawie miała zapewne świadomość, że placówkę w stolicy sowieckiej
Ukrainy należy dobrze zaopatrzyć. Na regałach spiżarni stały butelki wina
i wódki, ale także kilka słoików miodu, dżemu, konfitur i ogórków kwaszonych.
Tymczasowego mieszkańca ucieszył zwłaszcza zamknięty w słoiku smalec ze
skwarkami, cebulą i jabłkiem. Te zapasy pozwoliły mu na spokojne
przetrzymanie, zapewne ostatnich już tego roku, mrozów.
Kilka dni później Kleiner wsiadł do pociągu jadącego na południowy wschód,
w kierunku Zaporoża. Pociąg jechał przez rozległe przestrzenie, a ziemia
nabierała brunatnego koloru. Rozpoczynał się czas roztopów.
Podróż trwała już kilka dni. Kleiner powoli tracił rachubę czasu. Ułożył sobie
w głowie, na wypadek kontroli, legendę podróżowania tym pociągiem.
Kilkakrotnie powtarzał wszystkie elementy i szukał w myślach odpowiedzi na
ewentualne pytania.
Kolejnego dnia, tuż przed miejscowością Wilniańsk, pociąg zaczął ostro
hamować i stanął. Po kilkunastu minutach pasażerowie usłyszeli dźwięk broni
maszynowej. Z pobliskiego lasu w stronę parowozu leciały serie pocisków.
Ludzie zaczęli wyskakiwać z wagonów i uciekać możliwie najdalej.
Kleiner ze swoim ciężkim bagażem pobiegł w stronę jakichś zabudowań.
Nagle dostrzegł przed sobą niemieckie samochody ciężarowe, z których wysypali
się żołnierze żandarmerii, wspierani przez oddział SS. Podjechało również kilka
charakterystycznych motocykli z ciężkimi karabinami maszynowymi MG-34 na
koszach. Niemcy rozwinęli się w tyralierę i skierowali w stronę stojącego
pociągu, a także dalej, w stronę pozycji strzelających partyzantów. Cały czas kryli
ogniem linię lasu. Za nimi posuwały się powoli półgąsienicowe transportery
Schützenpanzerwagen.
Polak wraz z innymi ukrył się w budynku kolejowym. Po kilkunastu minutach
gwałtownej wymiany ognia strzały umilkły. W oddali stał pociąg z uszkodzoną
lokomotywą. Widać było, że nie jest zdatna do dalszej jazdy. Powoli z zabudowań
i różnych zagłębień terenu zaczęli wychodzić ludzie. Jedni szukali
współpasażerów, inni walizek i tobołków. Nagle z obu stron nadjechały
niemieckie motocykle powracające z akcji. Żołnierze wycelowali broń
w pasażerów. Oficer na transporterze nakazał wszystkim wracać do pociągu.
Zagroził, że kto się nie podporządkuje, zostanie zastrzelony. W tym momencie
kilku, może kilkunastu mężczyzn, przeczuwających, że na następnej stacji może
być kocioł, zaczęło rozbiegać się w różnych kierunkach.
Mietek ocenił, że ucieczka nie ma sensu. Jego dokumenty legalizacyjne
dawały szansę przetrwania. Gdy żandarmi i esesmani otworzyli ogień do
biegnących, odruchowo rzucił się na ziemię i nie wstawał do czasu zakończenia
strzelaniny. Kilka osób zostało zastrzelonych, reszta uciekinierów się zatrzymała.
Dowódca niemieckiego oddziału i tak kazał ich rozstrzelać. Sam wyszedł
z pojazdu i udał się do budynku przy torach, w którym wcześniej urzędowali
sowieccy milicjanci. Kleiner powoli się podniósł. Jego płaszcz niemieckiego
kolejarza zwrócił uwagę innego esesmana.
– Niemiec? Dezerter? Dokumenty… – powiedział zdecydowanie, a Mietek,
nic nie mówiąc, wyjął papiery.
– I co, Herr Meier? Twoja podróż chwilowo dobiegła chyba końca? – Niemiec
przez kilka minut dokładnie sprawdzał dokumenty.
– Mam polecenie z mojej dyrekcji. Kazali mi stawić się jak najszybciej
u naszego przedstawiciela na dworcu w Zaporożu. Dlatego jechałem tym
składem. Na inny musiałbym czekać jeszcze kilka dni – próbował tłumaczyć
Kleiner, wskazując jednocześnie dokument stwierdzający fakt oddelegowania go
przez regionalną dyrekcję Deutsche Reichsbahn i legitymację służbową.
– Stawisz się albo nie. Zobaczymy. Najpierw jednak, jak przyjedzie ekipa
techniczna, pomożesz przy naprawie uszkodzonego parowozu. W końcu twoja
dyrekcja wysłała cię, abyś nadzorował pracę w zakładach naprawczych taboru
kolejowego – powiedział spokojnie oficer. – Zabieramy pana Meiera na
posterunek! – krzyknął do stojącego obok żandarma.
Żandarm wskazał Mietkowi karabinem budynek dawnego komisariatu.
Zatrzymany otrzepał buty ze śniegu i błota, a potem ostrożnie zlustrował
pomieszczenie. Solidne metalowe drzwi, po lewej pokój wartownika. Na
podłodze skrzynki z amunicją, a w kącie oparte o ścianę MP-40. Przy nich
jeszcze skrzynia ze sterczącymi drewnianymi trzonkami granatów M-24. Dalej
pokój dyżurnego ruchu. Kleiner zauważył również wielkie pudło przenośnej
radiostacji wojskowej oraz zestaw anten. Kilkoro drzwi wiodło do niewielkich
pokojów. W jednym z nich usiadł na drewnianej, szerokiej ławie. W zasadzie była
to tymczasowa cela. Nie miał pojęcia, co się z nim teraz stanie. Przecież szybko
wyjdzie na jaw, że nie zna się na budowie parowozu.
Spokój trwał niecałą godzinę. W końcu do pomieszczenia wszedł esesman
i zaprowadził go do pokoju obok. Za starym posowieckim stołem, w szarym
płaszczu i czapce z wypolerowaną trupią główką, siedział oficer kierujący
niedawną akcją. Na rękawie miał naszyty romb z literami SD – znak niemieckiej
Służby Bezpieczeństwa.
– Proszę siadać. Panie Meier, czy pan wie, jak ważne jest utrzymanie
transportu i zaopatrzenia dla naszej zwycięskiej armii, toczącej ciężkie boje
z bolszewikami na wschodzie i południu? – zapytał hauptsturmführer.
Kleiner nie odpowiedział.
– Milczysz? To ja ci powiem. Bez sprawnego zaopatrzenia nasza dzielna armia
dostanie po dupie. Dlatego sowieccy bandyci tak zaciekle atakują nasze
transporty kolejowe. To jest teraz najważniejsze, więc nie obchodzi mnie żadne
polecenie służbowe. Pomożesz naprawić ten cholerny parowóz. Czekamy na
ekipę naprawczą. Już jadą. Właśnie otrzymałem informację radiową.
Przez ciało Kleinera przeszedł lekki dreszcz. Wiedział, że moment
sprawdzenia jego fikcyjnych umiejętności nieuchronnie się zbliża, ale nie okazał
żadnego lęku. Wręcz przeciwnie. Zrobił zdziwioną minę, szeroko otworzył oczy
i powiedział:
– Panie hauptsturmführer, oczywiście, zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby
na tej wrogiej ziemi pomóc choć trochę – zaczął górnolotnie ze śląskim
akcentem. – Może pan na mnie liczyć.
– Dobrze, że tak myślisz. Odpocznij trochę, bo niebawem czeka cię dużo
roboty, a warunki pogodowe w tym cholernym kraju nam nie sprzyjają. Ten
piękny, słoneczny dzień zaraz może się zmienić – wycedził oficer, przeciągając
się. – Hans! Przynieś panu Meierowi coś gorącego do zjedzenia.
Dopiero gdy Kleiner wrócił do swojego pomieszczenia i został sam, ugięły się
pod nim nogi. Usiadł na zimnej posadzce. „Czy mogę coś jeszcze zrobić?” –
rozmyślał. Położył się na drewnianej ławie i zaczął cicho odmawiać Ojcze nasz.
Potem kolejny raz i następny. W końcu zasnął.
Po kilku godzinach głębokiego snu nagle zerwał się na równe nogi. Zaraz
potem rzucił się na podłogę i przywarł do niej najmocniej, jak mógł. Ze ściany
celi odpadł spory kawałek tynku. Wokół zrobiło się siwo od kurzu, a budynek
zadrżał. Na korytarzu rozległ się tupot wojskowych butów podbitych metalowymi
ćwiekami. Żołnierze krzyczeli coś po niemiecku. Padły całe serie z broni
maszynowej. Z oddali dotarły do niego dwa gwałtowne huki wybuchających
granatów. Oba eksplodowały wewnątrz budynku. Po kilku minutach w otwartych
drzwiach Kleiner zobaczył ciemną sylwetkę człowieka w wielkiej, futrzanej
czapie, ubranego w pikowaną kufajkę. W ręku trzymał pistolet, radziecką tetetkę.
– Wychodźcie. Jesteście wolni – padły słowa w języku rosyjskim. – Przed
posterunkiem są sanie i furmanki. Chętnych zabieramy z nami do lasu. Jak nie
chcecie, możecie iść gdzie was oczy poniosą.
Mietek szybko poderwał się z podłogi. Zarzucił na ramię plecak, przez drugie
przewiesił na pasku drewnianą walizkę. Otrzepując się z tynku, wybiegł
pospiesznie z celi. W sąsiednim pomieszczeniu dostrzegł wciśnięty w kąt przy
szafie karabin Mauser z przyrządem optycznym, przeznaczony dla strzelca
wyborowego. Zabrał go. Na korytarzu zobaczył zwłoki esesmana Hansa, który
kilka godzin wcześniej przyniósł mu gorący posiłek. Wartownia była doszczętnie
zniszczona, ze ścianami obryzganymi krwią. Na podłodze leżała miazga ludzka.
„Ktoś musiał tu wrzucić granat” – pomyślał.
Kleiner wybiegł przed budynek. Świtało. Przy wojskowym samochodzie ZiS-
5, saniach i dwóch furmankach stało kilkunastu sowieckich partyzantów. Część
z nich przenosiła do samochodu zdobyczną broń, skrzynki z amunicją, niemieckie
mundury, hełmy, buty i pasy. Czterech otaczało kołem uwolnionego z posterunku
więźnia i serdecznie się z nim witało.
– Towarzyszu majorze! Jak dobrze widzieć was w dobrej formie. Te
faszystowskie psy nie wiedziały chyba, kogo aresztowały! Nie mogliśmy was
zostawić na ich pastwę – tłumaczył partyzant wysokiemu czterdziestolatkowi.
– Wszyscy gotowi? Ruszamy do obozu! – rozkazał uwolniony sowiecki major.
W tym momencie nad stojącymi obok rozbitego posterunku osobami zaczęły
świstać pociski. Jedni rzucili się na ziemię, inni przykucnęli za samochodami.
Kilku partyzantów próbowało uspokoić konie, które zaczęły rżeć i wierzgać.
Kleiner przywarł plecami do ściany posterunku. Po chwili wychylił się ostrożnie
zza załomu budynku. W oddali dostrzegł sylwetkę niemieckiego oficera, który
podniósł się z ziemi i zaczął uciekać przez śnieg i błoto do oddalonych o kilkaset
metrów zabudowań wsi. W ręku trzymał pistolet maszynowy MP-38, z którego
się ostrzeliwał. Jednak im bardziej się oddalał, tym jego strzały były mniej celne.
Mietek zrzucił na ziemię plecak i walizkę. Przyklęknął na jednym kolanie,
przeładował mausera, do oka przyłożył lunetę zainstalowaną na karabinie,
wstrzymał oddech i delikatnie nacisnął spust. Wystrzelona kula trafiła Niemca
w głowę. Strzelec poklepał z satysfakcją karabin. W tym momencie dostrzegł na
komorze broni napis: „FB. Radom 1939”. Nad napisem znajdował się polski orzeł
w koronie i numer. I wtedy, pierwszy raz od dłuższego czasu, zrobiło mu się jakoś
miło. Na bardzo krótką chwilę. Sowiecki major popatrzył na niego i z uznaniem
pokiwał głową. Gestem zaprosił go na sanie. Kleiner zarzucił bagaż na plecy i bez
słowa wsiadł na pojazd.
Partyzancki konwój jechał przez kilka godzin. Ciężarówka z bronią pojechała
pierwsza. Za saniami jechały furmanki załadowane sprzętem i ludźmi, ciągnięte
przez parę koni.
Obóz partyzancki znajdował się w szerokim wąwozie, z każdej strony
osłoniętym starymi, wysokimi drzewami. Z powietrza praktycznie nie było go
widać. Na jego terenie znajdowało się pięć niewielkich, prymitywnych chat
i kilka ukrytych ziemianek, wzmocnionych drewnianymi ścianami i stemplami.
W środku obozu stał zbity z desek, długi na kilka metrów stół. Obóz był ostoją
dla partyzantów z oddziału Czerwony Październik, kilkunastu Żydów z Białorusi
oraz kilku dezerterów z ukraińskich oddziałów pomocniczych. Było tu też dwóch
Rumunów i Węgier, którzy postanowili uciec ze swoich oddziałów, walczących
na froncie wschodnim.
Oddziałem dowodził uwolniony właśnie z więzienia czerwonoarmista, major
Nikołaj Miedwiediew. Jego zastępcą był major Andriej Fiedotow, etatowy
funkcjonariusz NKWD, przerzucony kilka tygodni temu drogą lotniczą za front.
W leśnym oddziale partyzanckim zainstalował się wraz z radiostacją oraz
radiotelegrafistką, czyli swoją tak zwaną wojenną żoną. Głównym zadaniem
partyzantów było oczywiście nękanie oddziałów niemieckich i rumuńskich, które
operowały na tym terenie. Jednak większość czasu żołnierze spędzali na
zdobywaniu żywności. Wyprawy te często okupione były ofiarami wśród
ludności cywilnej.
Sowieccy partyzanci nie interesowali się szczególnie więźniem uwolnionym
wraz z majorem Miedwiediewem. Poczęstowali go tytoniem i dali mu gorący
posiłek – zupę ze wspólnego kotła. Mógł się napić ciemnej zbożowej kawy. Dali
mu również kawałek sała, czyli solonej słoniny. Nie obyło się bez kilku łyków
samogonu.
Następnego dnia Kleiner dostał miejsce w wilgotnej podziemnej klitce,
w której ustawiono wąskie, drewniane łóżko. W ziemiance rozpoczęła się już
odwilż, dlatego wszędzie było błoto. Tylko nocą klepisko robiło się twarde, bo
mróz wciąż jeszcze trzymał. Tak Mietek przeczekał dwa dni. Zaczął pomagać
w pracach obozowych. Dużo też rozmawiał z pozostawionymi w obozie
partyzantami, którzy nabrali do niego zaufania.
Po powrocie oddziału z akcji dywersyjnej na tyłach wojsk niemieckich do
Kleinera podszedł Fiedotow. Zaprosił go do swojej chaty, z której komunikował
się za pośrednictwem radiostacji z oddziałem swojej służby w Rostowie nad
Donem. Na drewnianej ławie leżała barania skóra, na ścianie zaś wisiał kilim
z wyhaftowanym sierpem i młotem oraz napisem: „Za Ojczyznę, za Stalina”. Na
stole obok zdezelowanej maszyny do pisania leżały tetetka i szpicruta, którą jeden
z partyzantów zabrał z pokoju esesmana w czasie akcji odbicia dowódcy. W kącie
stały walonki.
W pewnym momencie do pomieszczenia cicho weszła młoda kobieta, Masza.
Postawiła na stole butelkę wódki oraz dwa metalowe, poobijane kubki i wyszła.
„Ładna kobieta. Gdyby nie te partyzanckie łachy, byłaby naprawdę atrakcyjna.
Jakaś niesowiecka szlachetność przebija z jej twarzy” – pomyślał Kleiner.
W pomieszczeniu panował półmrok. Jedynym źródłem światła była lekko
kopcąca lampa naftowa, zawieszona pod drewnianym sufitem.
– Za wolność i zwycięstwo! – wykrzyknął major NKWD, wlał do
metalowych, emaliowanych kubków mocny alkohol i szeroko się uśmiechnął.
Kleiner zobaczył kilka złotych zębów, które błysnęły w świetle lampki.
– Za wolność i zwycięstwo – zawtórował po rosyjsku Mietek i wychylił do
dna kubek samogonu. – Chciałem wam podziękować za uwolnienie, majorze.
Uratowaliście mi życie.
W tym momencie Masza wniosła miskę z kilkoma kawałkami czarnego
chleba, cebulą i słoniną. Obok położyła nóż.
– Dobrze strzelacie. Powiedział mi to Miedwiediew. Był pod wrażeniem
waszego strzału. Żałuję, że nie widziałem tego osobiście. Powiedzcie, gdzie się
tego nauczyliście? – zapytał enkawudzista, nalewając do kubków kolejną partię
alkoholu.
– Służyłem w wojsku, towarzyszu majorze.
– O, to bardzo ciekawe. A w którym wojsku i gdzie służyliście?
– W Wojsku Polskim, towarzyszu majorze.
– Byliście na wojnie?
– Tak jest, towarzyszu majorze. W 1939 roku. Zostałem ranny pod Lwowem.
Potem trafiłem do niemieckiego obozu, ale z niego uciekłem. A później, jak to
w okupowanym kraju. Trochę się tułałem, trochę zajmowałem się handlem
obwoźnym – opowiadał z przekonaniem Kleiner.
Nie chciał drażnić enkawudzisty, bo czuł, że może powiedzieć o jedno zdanie
za dużo. Wiedział, że jest podpity, a wtedy człowiek staje się bardziej wylewny.
Mężczyźni dopijali już butelkę samogonu. W głowach czuli lekki szum.
Ledwo trzymali się na stołkach, jednak obaj byli wyjątkowo czujni i starali się
ważyć słowa, choć powoli puszczały im hamulce. Mietek najbardziej się tego
obawiał.
– Ty, Polak! Chciałbym mieć takiego dobrego żołnierza w swoim oddziale.
Takich towarzyszy potrzebujemy. Zostań u nas – powiedział po chwili Fiedotow,
który tracił już możliwość swobodnego i płynnego mówienia.
– A po co ja wam, towarzyszu majorze? Mało to macie mołodcow?! Ja chcę się
dostać do naszej armii, która powstaje na terenie Związku Sowieckiego.
– A słyszałem, słyszałem. A więc zmierzasz do naszego sojuszniczego wojska
i chcesz walczyć z faszystowskim gadem u boku Armii Czerwonej?
– Tak jest, towarzyszu majorze. Chcę walczyć. O niczym bardziej nie marzę.
Mężczyźni posiedzieli jeszcze chwilę. Fiedotow pożegnał gościa. Kleiner
chwiejnym krokiem skierował się do swojej ziemianki. Gdy zamknęły się za nim
drewniane drzwi chaty, Fiedotow przysunął maszynę do pisania i zaczął
sporządzać notatkę ze spotkania z Polakiem. Szło mu wyjątkowo ciężko, ale
wiedział, że Masza pomoże właściwie ją zredagować. Następnego dnia, po
zaszyfrowaniu, miała ją przekazać drogą radiową do najbliższej jednostki NKWD
zlokalizowanej za linią frontu.

***

Kleiner spędził kolejne dwa dni na obserwacji życia obozowego partyzantów


Czerwonego Października. Starał się też wciąż znajdować dla siebie jakieś
zajęcie. Pomagał trochę przy reperowaniu broni oraz słuchał opowieści
o potyczkach sowieckiego oddziału z jednostkami niemieckiej żandarmerii i SS.
Trzeciego wieczoru wraz z kilkoma partyzantami usiadł przy ognisku. Gotowali
na nim wodę, a następnie zalali czarną, wyjątkowo mocną, aż cierpką w smaku
herbatę.
Tego wieczoru Polak był wyjątkowo zmęczony. Zastanawiał się, w jaki sposób
przejść przez linię frontu i w którym kierunku się udać. Od jednego z partyzantów
usłyszał, że w okolicach Taganrogu, niedaleko Morza Azowskiego, jest w miarę
bezpieczny korytarz. Stacjonują tam żołnierze rumuńscy, którzy są niechętni
dowódcom, niezbyt dobrze uzbrojeni i niezainteresowani walką.
Mietek wstał od ogniska i skierował się do swojej ziemianki. Jeszcze przed
wejściem zauważył coś niepokojącego. Drewniane drzwi były lekko uchylone,
w środku paliło się słabe światło. Ciemna sylwetka mężczyzny pochylała się nad
stojącą na podłodze walizką. To był major Fiedotow. Na dźwięk cichych kroków
energicznie się odwrócił. W ręku trzymał ausweis wystawiony na nazwisko Meier
oraz skierowanie na delegację do Zaporoża z okręgowej dyrekcji niemieckich
kolei.
– Co to, kurwa, jest? To wasze? – zapytał enkawudzista i zaczął przeglądać
dokumenty. – Ausweis i te papiery wystawione są na jakiegoś Niemca, ale
z waszym zdjęciem! Kto to jest Meier? Dlaczego nie znam tego nazwiska?
Dlaczego nic mi o tym nie powiedzieliście? Wy tu jesteście na przeszpiegi,
towariszcz Polak! Taka z ciebie ptica? Powinienem was natychmiast aresztować!
– Dajcie mi wytłumaczyć, towarzyszu majorze – próbował wtrącić Kleiner ze
spokojem w głosie.
– Tu nie ma co tłumaczyć! Tylko pod sąd i do piachu! To jest miejsce dla
szpionów – krzyknął major i niezgrabnie sięgnął do kabury z pistoletem.
W tym momencie Kleiner rzucił się na Fiedotowa. Lewą ręką przycisnął jego
głowę do drewnianej ściany, zakrywając mu usta i blokując ciałem dłoń sięgającą
po pistolet. W tej samej chwili prawą ręką dobył swojego noża ze skórzanej
pochwy. Jego ostrze wbiło się aż po samą rękojeść w okolice serca majora.
Enkawudzista nie zdołał już nic powiedzieć, tylko cicho stęknął. Jego ciało
osunęło się bezwładnie na drewniane łóżko. Napastnik ułożył go tam i przykrył
kocem. Następnie spojrzał przez uchylone drzwi. W pobliżu było pusto.
Mietek spakował swoje rzeczy. Zarzucił plecak i walizkę na ramiona. Po cichu
wyszedł z ziemianki i szybkim krokiem skierował się w stronę wejścia do
wąwozu. Wiedział, że partyzanci, nawet ci, którzy mieli stać na czujce, sporo dziś
popili. Ponadto trzy dni rozmów wystarczyły mu, aby poznać system
zabezpieczenia obozowiska i ścieżki prowadzące w głąb lasu oraz w kierunku
odległych wiosek. Był gotowy na stoczenie walki, ale chłopak na warcie był tak
pijany, że go nie zauważył. Siedział oparty o drzewo i przyglądał się sąsiadującej
z wąwozem polanie, wykorzystywanej do przyjmowania zrzutów.
Godzinę później do ziemianki Kleinera weszła Masza, która zaczęła się
niepokoić dłuższą nieobecnością przełożonego.
Radiotelegrafistka miała dwadzieścia pięć lat i od 1939 roku była
funkcjonariuszką sowieckiej bezpieki. O dziwo, przeszła sito wewnętrznej
lustracji, mimo że jej ojciec miał polskie korzenie. Matka była Rosjanką.
Kazimierz Karpiński przyjechał do Petersburga w 1912 roku w poszukiwaniu
pracy. W 1933 roku rodzice zmarli na tyfus, a ona trafiła do sierocińca. Na
początku 1940 roku, jako tłumaczka języka niemieckiego, uczestniczyła
w rozmowach prowadzonych przez delegację NKWD z Gestapo w Zakopanem.
Po oficjalnych konferencjach, w czasie których wymieniano się informacjami na
temat polskiego ruchu oporu i polskiej inteligencji przeznaczonej do likwidacji,
odbywały się też nieformalne spotkania. W czasie jednego z nich nawiązał z nią
kontakt młody oficer SD. Ta znajomość szybko doprowadziła do stałej
współpracy Maszy z niemiecką służbą. Dziewczyna od początku nie miała
oporów, aby swoją wiedzę przekazywać Niemcom. Robiła to z pobudek
ideologicznych. Nie mogła bowiem zaakceptować, że efektem rozmów
w Zakopanem stało się wydanie przez NKWD w ręce Gestapo grupy niemieckich
komunistów. Masza nie miała wątpliwości, jaki czeka ich los. Wiedziała, że trafią
do obozu koncentracyjnego w Dachau. Funkcjonariuszka NKWD uważała, że
Rosja sowiecka, zamiast chronić, zdradziła tych ludzi. Od wiosny 1940 roku
regularnie przekazywała Niemcom informacje. Jednocześnie udało im się
przeszkolić ją w zakresie łączności radiowej oraz szyfrowania i odszyfrowywania
meldunków.
Do czerwca 1941 roku łącznikowanie Maszy przez Niemców przebiegało bez
większych trudności, gdyż oficjalne kontakty niemiecko-rosyjskie miały
najwyższą rangę. Po wybuchu wojny warunki się zmieniły. Dlatego centrala SD
ustanowiła specjalny system łączności dla swojej agentki. Masza mogła liczyć na
radiostację pracującą dla niej oraz na drugą, przeznaczoną do użytku w sytuacji
nadzwyczajnej, obsługiwaną wyłącznie przez nią samą.
Wewnątrz ziemianki Masza zobaczyła przykrytego kocem majora. Mocno nim
szarpnęła, potem znowu i znowu.
– Towarzyszu majorze, proszę wstawać! Andriej, obudź się, kurwa, ty pijaku!
Dziewczyna w końcu zerwała z Fiedotowa koc i zobaczyła wielką plamę krwi.
Odwróciła jego bezwładne ciało i dostrzegła otwór w okolicach serca.
Zorientowała się, że to rana po ciosie nożem. Palcami delikatnie sprawdziła puls
na szyi majora. Nie wyczuła nic. O dziwo, poczuła ulgę. Fiedotow był dla niej
bardzo brutalny. Pijany kilka razy pobił ją i zgwałcił. Nie wiedziała też, ile
przełożony wie na jej temat i czy nie podejrzewa jej o współpracę z Niemcami.
Zdawała sobie sprawę, że jest zdolny do wszystkiego i bez skrupułów mógłby ją
wydać na śmierć.
Masza cicho wyszła z pomieszczenia. Zamknęła na skobel zbite z desek drzwi
ziemianki i poszła do chaty Fiedotowa. Przez godzinę przeglądała jego
dokumenty, notatki i meldunki. Pismo, w którym opisywał spotkanie z polskim
przybyszem, schowała w sobie tylko znane miejsce. Spaliła notatki, w których
zapisywał swoje obserwacje dotyczące postawy politycznej Miedwiediewa,
dowódcy jednostki, a także jej samej. „Jest zbyt uległa. Gdyby dostała zadanie
polegające na eliminacji wroga, może zawieść” – przeczytała fragment opinii
służbowej na swój temat. Dowiedziała się też, że jej przełożony chciał ją odesłać
za front, aby odpoczęła. Potem usiadła do radiostacji. Jako etatowa
funkcjonariuszka NKWD potrafiła ją sprawnie obsługiwać. Połączyła wszystkie
elementy urządzenia, ustawiła antenę, połączyła z radiostacją niewielką baterię
i ustawiła długości fali, na których miała przekazać wiadomość. Następnie
napisała i zaszyfrowała komunikat do placówki NKWD w Rostowie nad Donem.
Informowała o zabójstwie majora i pojawieniu się tajemniczego Polaka.
Dopiero po wyłączeniu radiostacji, rozmontowaniu anteny i nadajnika,
odłączeniu akumulatora i – co najważniejsze – zniszczeniu wykorzystanych gam
szyfrujących pobiegła do Miedwiediewa i wszczęła alarm.
Zarządzone kilkadziesiąt minut później poszukiwania przypuszczalnego
mordercy majora, prowadzone w nocy, całkowicie po omacku, przez kilkunastu
podpitych partyzantów, oczywiście nie przyniosły żadnych rezultatów.
Rozdział 16
Irak – jesień–zima 2011

– Centrala potwierdza twoje oceny i zgadza się z moimi wnioskami – powiedział


spokojnie Łodyna do zamyślonego Berda. – Muszę ustalić, co może wiedzieć
o sprawie Stefański i czy kontaktował się z Ruskimi. A ty ustawiaj spotkanie
z tym Al-Zaabim. Pewnie się spotkamy u niego w ambasadzie.
Major dokończył potrawę z kurczaka i popił ją kiepskim tureckim piwem Efes.
Odebrał zamówioną szynkę, pożegnał się z Berdem i wsiadł do opancerzonej
toyoty. Dopiero po kilkunastu minutach dotarł na miejsce. Droga zabrała więcej
czasu niż zwykle, bo na ulicy dojazdowej było sporo wody po nadzwyczaj
intensywnych opadach deszczu. Woda sięgała prawie progu samochodu, więc
ruch był wahadłowy. Łodyna wysiadł z pojazdu i ominąwszy kałuże na
dziedzińcu placówki, wszedł do kuchni. W niewielkim pomieszczeniu siedziało
kilku chłopaków z BOR-u, wśród nich Żuraw.
Tak jak wszyscy polscy dyplomaci, także funkcjonariusze BOR-u sami musieli
przygotowywać sobie posiłki. Wcześniej oczywiście trzeba było jechać po
zakupy do lokalnych, małych sklepików w zielonej strefie. Czasem tylko, co
zawsze wiązało się z ryzykiem, polskie konwoje udawały się do nieodległej
dzielnicy Bagdadu, Karrady, poza international zone. Tam można było kupić
świeższe i tańsze produkty, jednak taki wypad był zawsze traktowany jako
operacja ochronna. Urzędnicy zza biurek w Warszawie nie widzieli realnych
zagrożeń.
– Cześć. Smacznego.
– Dziękujemy – odpowiedzieli chóralnie siedzący przy plastikowym stole.
– Mam sprawę do ciebie. Chodzi o jutrzejszy wyjazd na spotkanie w Muzeum
Narodowym – zagadnął Żurawia Łodyna. – Mam też szynkę. Kto zamawiał?
– Pewnie Darek – zaśmiał się Żuraw. – Wpadnę do ciebie za parę minut.
Łodyna wyszedł z kuchni i zapukał do kontenera szyfranta.
– Cześć, nie przeszkadzam?
– Nie. Czytam nową książkę Włodka. W końcu mam na to czas. Kurwa, sami
znajomi.
– Słuchaj. Będziesz musiał popracować jeszcze dzisiaj, żeby rano mieli naszą
informację w Centrali – zakomunikował Łodyna. – Wpadnij potem do mnie na
kielicha, tak za godzinę. Bo teraz Żuraw będzie u mnie, muszę z nim pogadać.
Łodyna poszedł do siebie. Po chwili zjawił się Żuraw. W ręku trzymał
pojemnik z lodem oraz szklankę.
– Sorry, to nie o wyjazd chodzi. Mam zupełnie inną sprawę – zaczął Łodyna.
– Tak przypuszczałem.
– Wszystko musi zostać między nami. Powiedz mi: czy jeździliście ze starym
do ambasady rosyjskiej? A może on się gdzie indziej spotykał z Ruskimi?
Łodyna nalał whisky do połowy szklanek.
– Raz byliśmy u nich, krótko przed twoim przylotem. Wyobraź sobie, że
powiedział mi wtedy, że to prywatny wyjazd i nie muszę informować swojej
Centrali na Podchorążych. A wiesz, jakie są zasady. Muszę zgłaszać każdy
wyjazd poza zieloną strefę. Nie wiem, po co to mówił. Obiecałem mu, że sprawa
zostanie między nami, ale swoje i tak zrobiłem. Chyba się o tym jakoś
dowiedział, bo telefonował do generała, żeby mnie odwołać za nielojalność.
Wkurwił mnie i teraz relacje między nami są raczej chłodne.
– No proszę, nie spodziewałem się, że aż tak.
– Ale jeszcze coś dodam, skoro pytasz o Rosjan. Opowiadał mi mój
poprzednik w Bagdadzie, Mozart, w czasie przekazywania obowiązków, że ci
kolesie z dawnego WSI mają jakieś ciągotki do Ruskich. Mozart dał przykład.
Jeszcze przed tą wizytą starego poprzedni attaché obrony umówił się z nimi
w Dojo. Byli tam jego rosyjski odpowiednik i pierwszy sekretarz ichniej
ambasady Walerij Aleksandrow. Zapamiętałem go, bo stary z nim niedawno,
krótko przed twoim przyjazdem, rozmawiał na przyjęciu w hotelu Palestin.
Z rozmowy starego z attaché już w drodze powrotnej wynikało, że Aleksandrow
jest aktywny głównie w sektorze zbrojeniowym. Wiesz, zakupy, przetargi dla
armii irackiej. I właśnie wtedy w Dojo tak się ten nasz razwiedczik zagalopował
w wyciąganiu informacji wywiadowczych od obu Rosjan, że musieli go wynosić
z restauracji nawalonego do granic możliwości. Zaraz potem go odwołali. Wierzę
Mozartowi, bo to w porządku facet i wie, co mówi – zakończył opowieść Żuraw.
– No to nieźle zieloni się tu zabawiają. Jeden po MGIMO, gdzie KGB i GRU
zawerbowało zapewne niejednego agenta, a drugi to wyciągnięty z jakiegoś
zielonego garnizonu, niedouczony wywiadowca. Przeczuwam same kłopoty –
podsumował Łodyna. – Jakbyś coś zauważył, daj znać.
Żuraw i Łodyna posiedzieli jeszcze przy kolejnej szklaneczce whisky
i omówili zasady wyjazdu do Muzeum Narodowego. Muzeum było położone
dość daleko, a droga prowadziła koło ministerstw i ambasady Iranu, więc często
trafiało się tam na niebezpieczną sytuację, związaną na przykład z odpaleniem
jakiegoś IED-ka albo ostrzałem z broni maszynowej.
Po wyjściu Żurawia do kontenera Łodyny wszedł szyfrant.
– To co, masz coś? – zapytał.
– Tak, zaraz musimy wysłać informację. Tak jak myślałem, Rosjanie coś
węszą. Pytanie tylko, czy za mną czy za sprawą? I czy to kolesie z dawnego WSI
nadali im mnie, żebym nikomu na ręce nie patrzył?

***

Droga do muzeum rzeczywiście okazała się niebezpieczna. W okolicach dawnego


dworca kolejowego, pamiętającego jeszcze Orient Express, ulicą wstrząsnął
potężny wybuch. Do toyoty dotarła fala uderzeniowa. W powietrzu przeleciał
fragment biało-pomarańczowej bagdadzkiej taksówki. Wydawało się, że
pięcioipółtonowy samochód delikatnie się podniósł. Łodyna poczuł ucisk
w uszach. Zarejestrował też panikę wśród pieszych i kierowców samochodów.
– Przyspieszyć, do przodu, jazda! Zapierdalamy do celu! – Z radia dobiegł
krzyk dowodzącego konwojem Żurawia.
Trzy toyoty przecisnęły się pomiędzy innymi pojazdami i ostro ruszyły.
Kierowca pierwszego samochodu od dobrych kilkunastu sekund nie przestawał
używać klaksonu. Cały czas uderzał przycisk na kierownicy. Wydawało się, że
zaraz rozwali ten plastik.
– Nikt nie oberwał, wszystko w porządku? Teren muzeum jest zabezpieczony.
Odczekamy tam trochę. – Głos z radia otrzeźwił ekipę.
– Żuraw! To była magnetyczna podrzutka typu VBIED na jakimś
samochodzie, kilkadziesiąt metrów za nami. Dziadek na gunerce tak twierdzi.
Mówi, że widział moment wybuchu – meldował spokojnie kierowca ostatniego
pojazdu w kolumnie.
– Dziękuję, zaraz dojeżdżamy do celu. Powiedz Dziadkowi, że wygrał
miejscówkę na gunerce w wyjeździe na kołach do Irbilu – odpowiedział
dowcipnie Żuraw. Wyłączył mikrofon i mruknął pod nosem: – Kurwa, znowu się
udało. Spotkanie z johnem barrem jest dziś nieuniknione.
Łodyna przyjął tę sytuację ze spokojem. Nie pierwszy raz ocierał się o śmierć
na bliskowschodnich drogach. Pomyślał tylko, że po tym wybuchu znowu będzie
mu doskwierać ból kręgosłupa. Ale trudno, najwyżej na zakończenie kariery
dostanie z pięć procent wyższą emeryturę z racji uszczerbku na zdrowiu.
„Komisja lekarska mnie nie ominie” – pomyślał z uśmiechem, a potem poprawił
hełm i ciężką, wyposażoną w płyty pancerne kamizelkę kuloodporną.
Konwój z polskiej ambasady wjechał na podjazd przed głównym wejściem do
muzeum.
– Arrived venue! – Łodyna usłyszał końcówkę komunikatu przekazanego
przez Żurawia do Tactical Operation Centre w ambasadzie amerykańskiej.
– Żuraw! Ja zadzwonię do jankesów, opowiem o miejscu wybuchu i dam znać,
że wszystko u nas w porządku. Będziesz u nich jutro ze mną w pieksie po gorilki
dla chłopaków, to podejdziemy do TOC i podasz szczegóły zdarzenia. Wy
ochłońcie! – powiedział wysiadający Łodyna.
W tym momencie zauważył, że do muzeum przyjechał ktoś jeszcze, z innej
placówki. Wydawało mu się, że to Niemcy. Na parkingu stały trzy pancerne,
lśniące, srebrne mercedesy klasy G, czyli popularne galendy.
W wielkich drzwiach muzeum czekała już na Łodynę asystentka dyrektora.
Zaprowadziła gościa do sekretariatu i poinformowała, że dyrektor musiał nagle
wyjechać do Departamentu Starożytności, w związku z czym ona załatwi
wszystkie sprawy. Powiedziała również, że do muzeum przyjechała pani
ambasador Niemiec Emma Kryngel. Dodała, że chodzi o jakiś projekt muzealny
finansowany przez rząd w Berlinie. Łodyna udał się z nią do obszernych
muzealnych sal, które powoli odzyskiwały swój blask. Coraz więcej zrabowanych
dzieł sztuki wracało na swoje miejsce. W jednej z sal Łodyna nieoczekiwanie
natknął się na Niemców.
Na pierwszy rzut oka miejsce wyglądało nieco demonicznie. Olbrzymia
kamienna postać ludzka z okresu babilońskiego, oświetlona z góry punktowymi
lampkami, robiła wrażenie złowieszczej. W wysokim pomieszczeniu panowała
cisza, choć zaledwie kilkaset metrów stąd rozgrywał się dramat ludzi
poszkodowanych w wybuchu. W okolicy słychać było syreny karetek.
Asystentka dyrektora muzeum przedstawiła Łodynę pani ambasador Niemiec.
Poinformowała ją o celu jego wizyty i funkcji pełnionej w polskiej ambasadzie.
– Zapraszam pana do mnie do rezydencji w przyszły weekend. Przedstawię
panu mojego kolegę, Andreasa Pfaffenrotha, który zajmuje się sprawami
dyplomacji kulturalnej. To on koordynuje tutaj nasz projekt ze stroną iracką –
powiedziała pani ambasador. – Ja sama też bardzo się interesuję takimi
zagadnieniami. Zwłaszcza związanymi z zaginięciami dzieł sztuki podczas
działań wojennych.
– Co za zbieg okoliczności! Nasz MSZ skierował mnie tutaj, żebym wspomógł
władze irackie między innymi w odszukiwaniu i odzyskiwaniu zrabowanych
z tego muzeum dzieł sztuki. Pani ambasador zapewne wie, że również w moim
kraju jest to wciąż żywy temat, naturalnie w ujęciu… historycznym – powiedział
oficer, akcentując ostatnie słowo.
– Chętnie o tym z panem porozmawiam. Zapraszam do nas. Proszę koniecznie
o kontakt mailowy – odparła z lekkim uśmiechem ambasador i wręczyła Łodynie
wizytówkę. Major odwzajemnił się tym samym.
„Faktycznie, cóż za przypadek! Od wczoraj same przypadki! Rosjanie,
dzisiejszy wybuch, a teraz pani Emma Kryngel, miłośniczka sztuki z Niemiec.
Sami, kurwa, poszukiwacze zaginionej Arki…” – pomyślał z przekąsem Łodyna.
Wiedział już, że czeka go znowu wieczorna praca nad informacją do Centrali.
„Na trzeźwo nie do przyjęcia. Zresztą pewnie chłopaki z BOR-u też będą chcieli
odreagować w alejce przy T-wallach albo w kuchni. Chętnie się do nich
przyłączę”.

***

– Pan Mohammed Al-Zaabi, radca handlowy. Zastępca ambasadora podczas


nieobecności jego ekscelencji w Bagdadzie – zwrócił się do Łodyny Berd,
przedstawiając emirackiego dyplomatę.
Ten wysoki, szczupły Arab wydawał się bardzo sympatyczny. Jego galabija
i kefija lśniły nieskazitelną bielą i podkreślały szczególny wygląd. Tradycyjny
strój i orientalne wyposażenie placówki zrobiły na Łodynie kolosalne wrażenie.
Nagle wydało mu się, że przenosi się w inny wymiar, w krainę tysiąca i jednej
nocy. Czuł, że pod tą białą galabiją kryje się ktoś inny niż dyplomata ZEA. Takie
przeczucia nigdy go nie myliły.
– W czym mogę pomóc moim polskim przyjaciołom? A także przyjaciołom
mojej rodziny? – zaczął oficjalnie, aczkolwiek ciepło Al-Zaabi. – Mój kuzyn
Abdul Aziz Al-Fajsal i kuzynka Azza Al-Fajsal polecili mi panów i zwrócili się
o to, abym z całych sił pomógł wam w szczególnej sprawie. Mówili mi, że chodzi
o jakieś dzieło sztuki, bardzo ważne dla waszego kraju.
W tym czasie pakistański służący wniósł na stół drobne przekąski, orzeszki,
owoce i wodę. Berd natychmiast zwrócił uwagę na narodowość służącego. „Jaki
przypadek! Znowu pakistański służący, ale chyba nie ten, co zniknął wraz ze
sporą kasą i naszym Młodzieńcem?!” – pomyślał sarkastycznie.
– Wiem, że chodzi o tragiczne wydarzenia z 1990 roku w Kuwejcie i rabunek
popełniony przez Irakijczyków w naszym domu na północnych obrzeżach miasta
– powiedział emiracki dyplomata. – Wiecie, panowie, moja rodzina doświadczyła
bardzo złych rzeczy w czasie tej wojny. Musieliśmy przenieść nasze interesy do
Emiratów, z pomocą części rodziny zamieszkującej tam od wielu lat. Nie chodzi
tylko o straty materialne. W walce z wrogiem ginęli nasi najbliżsi, znajomi,
przyjaciele. Albo musieli uciekać ze swoich domów przed torturami i śmiercią.
Obaj polscy oficerowie znali zasady etykiety panującej na Bliskim Wschodzie,
zwłaszcza na Półwyspie Arabskim, więc uważnie słuchali i nie przerywali
gospodarzowi. Nawet gdy robił długie przerwy. Wiedzieli, że mogą wejść
w dialog dopiero na wyraźne zaproszenie.
– Widzicie, panowie, wśród zrabowanych przedmiotów i pieniędzy były także
jakieś dzieła sztuki. Mój wuj, Sadżid Al-Zaabi, nieodmiennie pozostawał pod
wrażeniem sztuki zachodniej. Nigdy nikt go nie pytał, skąd wzięła się ta
fascynacja kulturą materialną Europejczyków. Ponieważ jego ojciec, Abdul Hafiz
Al-Zaabi, prowadził poważne interesy w Basrze już w czasie drugiej wojny
światowej, stać go było zarówno na dobre wykształcenie syna, jak i na spełnianie
jego artystycznych zachcianek. Ale więcej już się nie dowiemy, ponieważ
zarówno wuj, jak i jego ojciec zginęli w ostrzale rakietowym pod Kuwejtem.
Może właśnie oni mieli ten obraz, którego szukacie? Trudno powiedzieć.
I jeszcze jedno. Z tą sprawą wiąże się również smutna historia naszego służącego
Qureshiego, przyjaciela wuja i całej rodziny, który zniknął w niejasnych
okolicznościach. Mówiło się, że to on stał za rabunkiem, a nawet go zorganizował
razem z Irakijczykami. Ale ja w to nie wierzę. Znałem go zbyt dobrze.
Próbowaliśmy go szukać, jednak nic z tego nie wyszło. Tyle wiem.
– Mamy pytanie – odezwał się po dłuższej chwili Berd. – Czy dom i ogród
szejka Al-Zaabiego były przeszukiwane dokładnie, z wykorzystaniem
specjalistycznego sprzętu? Czy prowadziliście jakieś szczegółowe badania,
powiedzmy, z wykrywaczami metalu czy georadarami?
– Nie. Przed sprzedażą domu dokonaliśmy jedynie pewnych przeróbek
budowlanych, porządkujących poszczególne pomieszczenia i bezpośrednie
otoczenie posesji.
– A czy przy okazji pobytu w Kuwejcie, oczywiście za zgodą obecnych
właścicieli i może przy wsparciu naszego, kuwejckiego lub emirackiego MSZ,
byłoby możliwe dokładne sprawdzenie posesji? Oczywiście z zachowaniem
szczególnej tajemnicy ze względu na delikatność sprawy? – zaryzykował pytanie
Łodyna.
– Trudno mi odpowiedzieć. Skontaktuję się z właścicielem domu i dam panom
odpowiedź. Może na początku roku, bo przecież macie za chwilę swoje święta –
uśmiechnął się Al-Zaabi. – A już teraz zapraszam panów na przyjęcie do naszej
ambasady, jeszcze przed Nowym Rokiem. Wprawdzie mnie tam nie będzie, ale
będzie jego ekscelencja ambasador – powiedział i zwrócił się do służącego
z prośbą, aby Azza Al-Fajsal wypisała zaproszenia, gdy wróci do ambasady,
i przesłała na wskazane adresy. – To takie spotkanie krajów regionu i przyjaciół,
poświęcone sprawom inwestycyjnym. Ale będzie również ambasador Rosji, jego
ekscelencja Ilia Dragunow. Liczę na panów, ponieważ ambasador Dragunow nie
włada dobrze językiem angielskim albo nie chce mówić po angielsku
i demonstracyjnie używa rosyjskiego.
Cała trójka pożegnała się. Polacy podziękowali za spotkanie i zaproszenie.
Wyszli z budynku.
– Słuchaj, myślę, że teraz nasi amerykańscy przyjaciele powinni nam pomóc –
rzucił Łodyna do Berda. – Będę u nich jutro na świątecznych zakupach. Spotkam
się z Montaną i pogadam z nim. Mam poza tym parę butelek naszego piwa
rzemieślniczego i wędzoną, wiejską kiełbasę na grilla. Ostatnio chłopaki
z łączności z Szucha przywieźli mi ją, jak byli w drodze do Irbilu. Wiesz, budują
tam nasz nowy konsulat. Montana uwielbia i takie piwo, i kiełbasę. A ten zapach
nad amerykańskim basenem ze słoną wodą – zapach grillowanej polskiej
kiełbasy… bezcenny.
– I co, tak za free ci pomogą?
– Po pierwsze, wiesz, jak ze mną jest i jaki mają do mnie stosunek, niezależnie
od chujowych relacji Langley z Miłobędzką. Pohandluję z nimi moją nieodległą
rozmową z Dragunowem. Myślisz, że mają tutaj lepsze dojście do Ruskich, niż
będę miał ja?
– Nie dziel skóry na niedźwiedziu.
– Aaaa tam! – żachnął się major. – Zastanawiają mnie dwie sprawy. Czy napad
na dom szejka Al-Zaabiego w Kuwejcie miał podłoże rabunkowe czy inne? I czy
radca Mohammed Al-Zaabi przypadkowo wystawia nam Dragunowa, czy nie?
– Coś w tym może być – zgodził się Berd. – Ale mnie interesuje, czy śmierć
młodego Wasima Abn Dżafara, który prawdopodobnie był rosyjskim agentem lub
przynajmniej Rosjanie prowadzili z nim dialog operacyjny, związana była ze
sprawą rabunku w 1990 roku. Może w tym wszystkim jest gdzieś nasz
Młodzieniec?
Obaj doszli do bramy i wsiedli do toyoty.
– Odwieziemy pana prezesa po drodze do Dojo, a potem od razu pojedziemy
do nas. Zaraz godzina policyjna – zwrócił się do kierowcy pojazdu Łodyna.
– Dobra – odpowiedział Dziadek.
– Kiedy lecisz do kraju? – zapytał Berda major.
– Pojutrze. Lecę przez Dubaj. Tam muszę wpaść do mojej firmy i spotkać się
z miejscowym wspólnikiem. A następnego dnia do Polski.
– To zabierz parę rzeczy. Wiesz, takie różne drobiazgi dla koleżanek
i kolegów. I tak musisz pójść do wydziału, do Magdy, zdać relację z naszych
działań. Napiszę na kopertach, co jest dla kogo.
„Magnesy, naszywki, flaga, obrus – Zosia, Michał, Andrzej, Piotr” – zaczął
liczyć w myślach Łodyna, zastanawiając się, co dla kogo kupić i jak to
zapakować.
– Jak nie będziesz miał czasu, zostaw wszystko w sekretariacie. Na pewno
trafi do odbiorców. A Magdzie daj osobiście – dodał głośniej do wysiadającego
już przed Dojo Berda.
***

Wjazd do amerykańskiej ambasady zawsze bywał problematyczny. Procedury


zależały wyłącznie od posiadanych przepustek, czyli badżów. Ta sama osoba
mogła podlegać dokładniejszej kontroli albo jej nie podlegać – w zależności od
tego, kto i jak wypełniał formularz w amerykańskiej placówce.
Czarnego mercedesa Łodyna zostawił przed bramą, na parkingu dla gości.
Lubił nim jeździć. Plotka głosiła, że wcześniej używał go Saddamowski
Mukhabarat. Samochód został pozyskany jako łup wojenny przez Amerykanów
w czasie wojny, a potem przekazany jako gift Polakom. Nikt nie miał pojęcia, czy
jest w tym choć ziarno prawdy.
W biurze przepustek czekał już na Łodynę uśmiechnięty Montana. Po drodze
minęli sklep pieksu, restaurację, kryty basen i sale sportowe. W plecaku majora
pobrzękiwały butelki z piwem, co szybko zainteresowało oficera CIA
w Bagdadzie.
– Zimne czy trzeba wstawić do lodówki? – zapytał.
– Oczywiście zimne, mało gazowane, unikalne. A grill przygotowałeś? Bo
kiełbasa jest przednia. Wiesz, taka z drewnianymi patyczkami na końcach.
– Wszystko gotowe. Będzie jeszcze Kate. Może ją kojarzysz, taki niebrzydki
rudzielec. Zajmuje się sprawami rosyjskimi – uprzedził Montana. – No, jesteśmy!
„Faktycznie niebrzydka” – pomyślał Łodyna na widok Kate. „Dlaczego ona?
Specjalistka od Rosji? Czyżby znowu to słynne szczęście oficera wywiadu?”
Po krótkim czasie piwo się skończyło i na stół wjechała duża butelka jacka
daniel’sa. Wcześniej wszyscy wskoczyli do basenu. Łodyna lubił się w nim
kąpać, bo czuł się prawie jak w morzu.
– Tom – zwrócił się teraz do amerykańskiego kolegi. – Muszę dowiedzieć się
czegoś na temat Mohammeda Al-Zaabiego z tutejszej placówki Emiratów.
Powiem ci wprost. Chodzi o to, czy jest związany ze służbami specjalnymi.
I jeszcze druga kwestia: czy znana ci jest sprawa rabunku dokonanego przez
Irakijczyków w 1990 roku w domu szejka Al-Zaabiego w Kuwejcie,
w pierwszych godzinach wojny? Była tam pewna rzecz bardzo ważna dla naszego
kraju. Ale ja podejrzewam, a raczej przeczuwam, że Irakijczycy szukali tam
czegoś innego. Czego? Nie wiem.
– Powiem ci, ze względu na starą znajomość – zaczął oficer CIA. –
Oczywiście to zostanie między nami. Wiesz, jakie są teraz relacje naszych służb.
Ten wasz Czucha… Chyba się obraził za tę cholerną sprawę talibów. Ale
mniejsza o to. Tak, masz rację, Al-Zaabi jest oficerem UAE State Security.
– I pracuje na kierunku rosyjskim – wtrąciła dotąd milcząca Kate. – Mają kilka
problemów z Rosjanami. Zresztą Kuwejtczycy też. Ostatnio coś się wydarzyło
i próbujemy ustalić, o co chodzi.
– Posłuchaj – odezwał się Montana. – Spróbuję dowiedzieć się czegoś po
Nowym Roku. Mamy teraz możliwości rozpoznania w irackich służbach.
Skontaktuję się ze stacją w Kuwejcie. Ale potrzebujemy też twojej pomocy.
– Rosjanie? – zapytał Łodyna.
– Tak – odpowiedzieli prawie jednocześnie Montana i Kate.
– Chodzi nam o pierwszego sekretarza ich ambasady, Walerija Aleksandrowa.
No i oczywiście ambasadora Dragunowa – uściśliła Kate. – Dragunow według
naszej wiedzy jest szefem rezydentury GRU w Bagdadzie, natomiast
Aleksandrow jego zastępcą. Obaj są w stopniu pułkowników. Wiemy również, że
realizują operacje specjalne, zwłaszcza na pograniczu irańskim i tureckim,
a nawet w Turcji. To są dla nas ważne tereny. Wiesz, PPK, Al-Kaida, wywiad
irański, gazociągi, ropociągi, tendencje niepodległościowe Irbilu, Państwo
Islamskie. Wszystko blisko naszych baz i stacji nasłuchowych w coraz
trudniejszej politycznie Turcji. Dałbyś radę coś ustalić?
– Jasne. Są pewne możliwości. Możecie to uzgodnić z moją Centralą?
Kate i Montana wymownie zamilkli. Nie musieli nic mówić.
– Fucking shit! Nie dogadacie się z moją Centralą! Wiem przecież –
powiedział zdenerwowany i zmartwiony jednocześnie Łodyna. – Dobra, Tom,
załatwię temat dla ciebie w imię solidarności.
– Wiemy, że to dla ciebie trudne… – powiedział z wahaniem Montana.
– Dajcie mi trochę czasu. W najbliższych dniach czy tygodniach postaram się
nawiązać i podtrzymać kontakt z Dragunowem i tym… Aleksandrowem. Ale
wiecie, jacy oni są ostrożni. Nic na tym kierunku nie dzieje się zbyt szybko.
Oficerowie CIA wyglądali na zadowolonych z takiego obrotu sprawy. Cała
trójka nie wracała już do kwestii relacji obu służb. Wiedzieli, że nie będzie to
miało wpływu na ich wspólne działania. Czasem nie ma innego wyjścia.
Rozdział 17
Ukraina – wiosna 1942

Kleiner uciekał już prawie dwie noce. W obawie przed pościgiem dni spędzał
w ukryciu. Drugiej nocy nadepnął na spróchniałą deskę, która pękła pod jego
ciężarem. Runął dwa metry w dół, do polowego schronu. Upadek był na tyle
niefortunny, że Kleiner zwichnął nogę. Kuśtykając, ruszył w dalszą drogę, jednak
ból wzmagał się z każdym kilometrem. Trzeba było odpocząć.

***

Natalia przyłożyła zapałkę do knota lampy naftowej i podkręciła pokrętło. Gdy


pojawił się płomień, usłyszała głuchy jęk na podwórku. W słabym świetle
zobaczyła leżącego mężczyznę, który nagle drgnął. Próbował usiąść, ale nie miał
siły.
– Wy kto? Skąd się tutaj wzięliście? – zapytała nieco przestraszona. – Jesteście
zmęczeni, chcecie coś zjeść?
Kobieta pomogła Kleinerowi wstać i wprowadziła go do domu. Była tam jedna
duża izba. Przybysz zobaczył kuchenny piec, z legowiskiem wyłożonym skórami.
Na środku izby, na haczyku, wisiała spora, ozdobna lampa naftowa. Na kredensie
stały gliniane dzbanki, malowane w różne wzory. Pod sufitem i na ścianach
wisiały ikony, a na podłodze leżały szmaciane chodniki. Przy kuchni zobaczył
zwoje licznych suszonych roślin i grzybów.
Natalia posadziła gościa na niewielkim zydlu koło pieca, a sama podeszła do
kuchni. Postawiła na niej wiadro z wodą. Po zagrzaniu wody wlała ją do
drewnianej balii, wskazała Mietkowi przygotowaną kąpiel i wyszła
z pomieszczenia. Ból nogi nie ustępował. Dopiero w wodzie chory poczuł ulgę.
Po kąpieli ogolił się i spojrzał na wiszące pęknięte lustro. Z niemałym trudem
ubrał się w czyste rzeczy, które wyciągnął z walizki. Brudne spalił w piecu. Pół
godziny później kobieta wróciła do pomieszczenia i zaprowadziła go do łóżka.
Nogi przykryła mu kocem. W milczeniu ją obserwował. Miała gęste, czarne
włosy zebrane w gruby warkocz, ciemną, jakby cygańską karnację i szerokie,
pełne usta. Była szczupła. Nie wyglądała na więcej niż dwadzieścia lat.
– Mam na imię Natalia – powiedziała z uśmiechem po rosyjsku i zabrała się do
przygotowywania posiłku.
Zupa cicho bulgotała na ogniu. Po pomieszczeniu rozszedł się zapach
świeżych, gotowanych warzyw. Kleiner poczuł również woń wypiekanego
chleba. Ogarnął go sen.

***

Około południa obudziło go skrzypnięcie starych drzwi. Do izby wszedł starszy


mężczyzna z bujnymi siwymi wąsami. Usiadł przy kuchennym stole. Postukał
fajką o blat, wytrzepał resztki spalonego tytoniu i napełnił cybuch świeżym.
Przyłożył kawałek rozżarzonego drewienka i mocno się zaciągnął. Po
pomieszczeniu rozszedł się przyjemny zapach.
– Kim jesteś? Czego od nas chcesz? – zapytał starszy mężczyzna, przerywając
milczenie i wypuszczając z ust dym. – Ty Ruski?
– Nie. Ja Polak – odpowiedział spokojnie gość.
– A ja jestem dziadkiem Natalii. Aleksy. Kiedyś niedaleko mieszkali tu Polaki,
ale cztery lata temu Sowieci ich wywieźli na wschód. Mówili, że jadą do
Kazachstanu. Ale kto ich tam, bolszewików, wie… Jednego dnia… Wszystkich
wywieźli… – mówił starszy mężczyzna, przerywając swoją wypowiedź
pykaniem z fajki.
– A wy kto jesteście? – zapytał tym razem Kleiner.
– My, Polak, jesteśmy miejscowi. Pochodzimy z Kozaków dońskich. Jakoś się
ostaliśmy. Innych naszych czerwoni wywieźli.
Wszyscy usiedli do stołu. Natalia nalała do misek gorącej zupy. Obok
postawiła jeszcze ciepły, wypieczony właśnie chleb. Minęło kilka długich chwil,
zanim ktoś w końcu wyrzekł jakieś słowa.
– O czym myślisz? – zapytała Natalia.
– W zasadzie tylko o tym wspaniałym jedzeniu. Bardzo dawno nie jadłem tak
dużo i tak dobrze. Ta chwila przenosi mnie do świata, który tak dawno minął.
Przypomina mi lata dziecięce – odpowiedział nieco melancholijnie Mietek.
W tym momencie jego wzrok przykuło wyblakłe zdjęcie, oprawione
w drewniane ramki. Przedstawiało grupę młodych mężczyzn, ubranych w czarne,
długie kaftany. Na głowach mieli ciemne, baranie czapy, a w rękach trzymali
bułaty, czyli charakterystycznie zakrzywione szable.
– To wy? Wasi ludzie? – zapytał staruszka gość, wskazując na fotografię.
– Tak, to my. Stare czasy, które już dawno odeszły. Tych ludzi nie ma…
i kozactwa nie ma. Teraz o tamtych wyprawach, przygodach i bojach, toczonych
pod sztandarem naszego Pana Cara Wszechrusi, niebezpiecznie nawet myśleć –
powiedział filozoficznie stary mężczyzna, wstał od stołu i wyszedł z chaty.
Nieco później, dzięki leczniczym maściom wykonanym przez gospodarzy,
Kleiner powrócił do zdrowia. Wyszedł z chaty i skierował się do obory. Spotkał
tam Natalię, która akurat doiła krowę. Oparł się o futrynę drzwi i obserwował ją
przy pracy. Jej kobiece kształty pięknie uwypuklała biała koszula, rozpięta
bardziej niż zwykle. Dziewczyna zauważyła go, ale nie była zaskoczona. Gdy
wstała, gość stał już za jej plecami. Położył rękę na jej ramieniu. Kobieta drgnęła.
Miała piękną, smukłą szyję. Wstrzymała oddech.
– Daj, wezmę – zaproponował Mietek i wziął z jej ręki skopek z mlekiem. Nie
protestowała.
– Południe już minęło. Obiad czeka. A ty gdzie się włóczysz? O czym znowu
myślisz? – zapytała z udawanym wyrzutem Natalia.
– Wiesz, nie jestem jeszcze głodny. Przepraszam, w ogóle zapomniałem, że już
pora na posiłek.
– Zapomniałeś? Przecież od rana nie miałeś nic w ustach. Musisz wyzdrowieć
i musisz nabrać sił przed dalszą drogą… – Natalia uśmiechnęła się serdecznie
i wzięła go za rękę.
Kleiner czuł, jak ogarnia ich jakiś nieokreślony żar. Czuł drżenie jej ciała.
Dziewczyna nieoczekiwanie puściła go i jakby spłoszona pobiegła do chałupy. Na
odchodne rzuciła:
– Pójdziemy po południu na spacer nad jezioro.
Później tego dnia Mietek i Natalia po kilkunastu minutach marszu dotarli do
jeziora i usiedli na pomoście. Natalia myślała o tym uczuciu, którego
doświadczała w ciągu kilku ostatnich dni. W pewnym momencie odgarnęła
z czoła gęste, czarne włosy.
– Jesteś teraz jakby w innym świecie. Zmieniasz się w oczach. Widzę to po
tobie. Marzysz? – zapytała.
– Tak. Chciałbym, aby ta chwila trwała jak najdłużej. Aby się nie kończyła
i aby cały ten okrutny świat został gdzieś daleko.
Kleiner spojrzał w ciemne, smutne, ale jednocześnie pełne wewnętrznego
ognia oczy kobiety. Ich spojrzenia się spotkały. Wyciągnął rękę. Natalia schowała
w niej swoją delikatną dłoń. Wstali oboje prawie jednocześnie i szybkim krokiem
poszli w kierunku niewielkiej plaży, schowanej wśród tataraków. Co kilka
kroków całowali się bezładnie i po omacku.
Mężczyzna zapalił papierosa i podał go Natalii. Nieporadnie, po raz pierwszy
w życiu, wciągnęła dym, a potem zabawnie, jakby kokieteryjnie, go
wydmuchnęła. Oboje się roześmiali.
– Jak patrzę na ciebie, to wydaje mi się, że jesteś pełen tajemnic. To widać po
tobie, szczególnie wtedy, gdy śpisz. Pewnie masz jakieś koszmary. Dzisiaj
w nocy znowu krzyczałeś przez sen – odezwała się w końcu Natalia.
– A co mówiłem, coś konkretnego? O jakichś sytuacjach? O jakichś ludziach?
– Nie, nic specjalnego. Mówiłeś coś po polsku i chyba po niemiecku, ale nic
nie zrozumiałam.
Objęła go w pasie i delikatnie się przytuliła. Czuła ciepło jego ciała. Zamknęła
oczy. Kleiner spojrzał na nieodległy cypel. Wydawało mu się, że zobaczył tam
jakąś postać. Przypatrzył się uważniej, ale nic więcej nie spostrzegł. „Może to
rozłożyste drzewo wyglądało jak sylwetka człowieka?” – pomyślał.
– Ty drżysz? – spytał Natalię.
– Wiesz, czegoś się boję. Boję się, aby ta chwila nie skończyła się tak nagle,
jak się zaczęła.
– Czyżbyś miała jakieś złe przeczucia?
– Tak. Może troszkę.
– Wracajmy do domu.
Zapadał wieczór, kiedy domownicy usłyszeli za oknem wściekłe ujadanie psa,
które przeszło w rozpaczliwe wycie. Nagle zapanowała cisza. Kleiner wybiegł na
podwórko. Nikogo nie zobaczył. Pobiegł do stodoły. Tuż przy drzwiach leżał
pies. Natalia również wybiegła z domu i uklękła przy nim. Zwierzę było ciężko
ranne, zdążyło tylko cicho warknąć i zdechło.
– Co się stało? – spytał nadbiegający Aleksy.
Mietek postanowił, że następnego dnia trochę rozejrzy się po okolicy. Pójdzie
też zobaczyć dom Polaków, o którym mówił Aleksy.
– To najwyżej godzina drogi stąd – powiedział stary Kozak, kiedy Kleiner
wstał o świcie i chciał wyruszyć na rekonesans. – Pójdziesz koło jeziora, a potem
za tym wzgórzem z brzozowym zagajnikiem. Stamtąd powinieneś zobaczyć las.
Idź wzdłuż niego, a znajdziesz to miejsce.
Natalia była mocno przybita śmiercią psa. Smutno patrzyła przez okno i tylko
na chwilę odwróciła się do Mietka. Delikatnie musnęła go na pożegnanie ustami
w policzek.
Wędrowiec przeszedł kilka kilometrów i dostrzegł niewielką drewnianą
chałupę. Skierował się w tę stronę, a po chwili stał już obok. Okna i drzwi domu
były pootwierane, w ścianach ziały dziury, podłogę miejscami zerwano, piec
rozbito, a niektóre kafle z niego wyjęto. W pomieszczeniu kuchennym na ścianie
Kleiner zauważył wyszywaną białą serwetę z niebieskim napisem w języku
polskim: „Szczęść Boże temu domowi”. „Czy kiedyś tutaj wrócą?” – pomyślał,
przyglądając się w milczeniu zdemolowanej chałupie.
Był już w połowie drogi powrotnej, gdy usłyszał kilka pojedynczych strzałów.
Dochodziły one zza brzozowego wzgórza. Kleiner wiedział z całą pewnością, że
tam właśnie znajduje się dom Natalii i Aleksego. Czuł, że wydarzyło się coś
złego. Przyspieszył kroku. W pewnym momencie zaczął biec, a czarne myśli
kłębiły mu się w głowie. W odległości dwustu metrów od domu zauważył jakiś
ruch. Usłyszał ludzkie głosy, parskanie konia i ryk krowy. Ostrożnie, kryjąc się,
podszedł do zabudowań. Przy wejściu do chałupy stała furmanka, otoczona grupą
kilkunastu uzbrojonych mężczyzn. Jeden z nich wyprowadził na postronku
krowę, po czym przywiązał ją sznurem do wozu. Inny wynosił z domu poduszki,
garnki, worek z marchwią i ziemniakami.
Mietek podszedł jeszcze bliżej. „Tu dowlokły się za mną te sowieckie kurwy”
– przeklął w myślach. Wśród krzątających się na podwórku rozpoznał członków
oddziału partyzanckiego Czerwony Październik, na czele z majorem
Miedwiediewem, który w przeciwieństwie do pozostałych ubrany był
w wojskowy, oficerski mundur. Nagle Kleiner zamarł z przerażenia. Niedaleko
wyjścia z domu, w błocie, leżała nieruchomo Natalia. Pod jej głową dostrzegł
czerwoną kałużę krwi. Serce zaczęło mu walić, a do oczu napłynęły łzy. Chciał
wyć tak głośno, aby usłyszał go cały świat. Czuł się jednak kompletnie bezradny.
Nie miał ze sobą żadnej broni palnej, tylko nóż. Okrutna rzeczywistość wojenna
znowu upomniała się o niego. Schował twarz w dłoniach i zaczął cicho płakać.
Długo nie mógł się uspokoić. Gdy wyjrzał ponownie, zobaczył gwałtownie
otwierające się drzwi domu. Rumuński dezerter, którego wcześniej spotkał
w obozie, wypchnął z izby Aleksego. Mężczyzna upadł na ziemię.
– Wstawaj, ścierwo! – krzyknął do niego Miedwiediew.
Aleksy z trudem się podniósł. Podeszło do niego dwóch partyzantów.
Pociągnęli go na środek podwórza, w stronę leżącej Natalii.
– Pytam po raz ostatni. Gdzie jest ten faszystowski dywersant?! – krzyknął
sowiecki major.
– Mówiłem wam już. Wczoraj od nas odszedł – odpowiedział klęczący
w błocie przed Miedwiediewem i płaczący nad zwłokami wnuczki stary Kozak.
– Nu choroszo, swołocz. Za zdradę socjalistycznej ojczyzny, kolaborację
z wrogiem i ukrywanie poszukiwanego skazuję cię na karę śmierci. Witia!
Natychmiast wykonać wyrok! – rozkazał major.
Jeden z partyzantów niespiesznie podszedł do Aleksego i z odległości metra
wpakował w jego piersi dwie kule z naganta. Kozak ciężko upadł na ziemię,
a jego drżące palce zacisnęły się na dłoni Natalii. Mietek przygryzł wargi.
W ustach poczuł smak krwi. Chciał wyskoczyć z zarośli i pozabijać czerwonych
bandytów. Wiedział jednak, że to nie ma sensu. Może udałoby mu się dosięgnąć
swoim nożem jednego, może dwóch, ale w starciu z pozostałymi nie miał szans.
Po kilku minutach napastnicy opuścili gospodarstwo. Kleiner wyszedł
z ukrycia. Trzymając w ręku nóż, podszedł ostrożnie do zwłok Natalii i Aleksego.
Uklęknął przy nich, pogłaskał czarne włosy dziewczyny i w myślach zmówił
krótką modlitwę. Następnie wszedł do chałupy. Dom był splądrowany.
Mężczyzna pobiegł do obory sprawdzić, czy w skrytce znajdują się jego rzeczy.
Na szczęście napastnicy nie zdołali ich znaleźć. Wyciągnął walizkę i plecak.
Wrócił do domu i schował resztki pożywienia. Potem pod stojącą obok domu
ulubioną brzozą starego Kozaka wykopał dół. Złożył w nim ciała Natalii
i Aleksego. Do grobu wrzucił też butelkę ze zdjęciem grupy Kozaków
i zapisanymi na kartce imionami zamordowanych. Chociaż tyle mógł dla nich
zrobić. Na białej korze brzozy wyrył nożem znak krzyża. Zrobił to wbrew
zasadom. Wiedział, że jeżeli sowieccy bandyci wróciliby tutaj, zorientowaliby
się, że ktoś pochował Kozaków. Pewnie domyśliliby się też, że zrobił to właśnie
on. Pościg mógłby być dla niego zabójczy.
Kleiner sprawdził kierunek na kompasie i ruszył przed siebie.
Rozdział 18
Irak, Kuwejt – zima 2011/2012

Święta minęły w smutnej atmosferze, choć przy obficie zastawionych stołach.


Konsul Bałtożak i kierownik administracyjny Jurek wyjechali do kraju.
Większość osób w polskiej placówce w kółko rozmawiała przez Skype’a,
a połączenia wciąż się urywały z powodu alarmów rakietowych i wyłączeń
internetu. To drugie było bardziej dokuczliwe. Ostrzałami z broni maszynowej,
wybuchami IED-ków w bezpośrednim otoczeniu zielonej strefy, przelatującymi
rakietami czy pociskami moździerzowymi nikt się już nie przejmował. Taka
bagdadzka znieczulica. Natomiast problemy z internetem powodowały
błyskawiczny wysyp pracowników placówki, a zwłaszcza funkcjonariuszy BOR-
u, z kontenerów. Wszyscy nerwowo dopytywali, co się stało, że nie ma sieci.
Łodyna się temu nie dziwił. W końcu wiele osób miało dużo do powiedzenia,
pokazania i obejrzenia podczas rozmów wideo z żonami, narzeczonymi
i kochankami.

***

– Podjeżdżamy powoli pod bramę – przekazał przez radio Żuraw służbie dyżurnej
w ambasadzie i dodał odruchowo po angielsku: – Heavy traffic.
Łodyna był zdziwiony dużą liczbą gości w emirackiej ambasadzie. Po liczbie
samochodów szacował, że w spotkaniu weźmie udział ponad dwieście osób.
Korek przed podjazdem był olbrzymi. Dlatego zdecydował, że dojdzie te
kilkadziesiąt metrów do wejścia piechotą. „Mają rozmach i mają na to środki.
Sponsor, linie Emirates, też się postarał” – pomyślał, kierując się w stronę kolejki
do witającego gości ambasadora ZEA. Obok stał Mohammed Al-Zaabi.
Ambasador stał pod wielkim namiotem, oświetlonym od wewnątrz
punktowymi lampami. Kiedy Mohammed dostrzegł podchodzącego gościa,
uśmiechnął się do niego i powiedział coś na ucho ambasadorowi. Ten spojrzał na
Polaka z ciekawością i szacunkiem. Łodyna pomyślał, że jego ekscelencja chyba
wie o nim więcej, niż wynika z danych wpisanych na wizytówce. Przedstawił się,
a następnie zwrócił do znajomego:
– Miało pana nie być!
– Tak, to prawda, ale szef zdecydował inaczej. Poza tym mam dla pana
interesujące informacje. Może potem porozmawiamy, teraz mam jeszcze dużo
obowiązków – odparł Al-Zaabi. – Jego ekscelencja ambasador Rosji Dragunow
już przyjechał.
Bufet z niezliczonymi potrawami, owoce, przekąski, napoje… to robiło
wrażenie. Wszystko ustawione na stołach przykrytych orientalnymi obrusami.
Gdzieniegdzie ustawione były tropikalne kwiaty, z których unosiła się słodka
woń. Łodyna nie zauważył zbyt wielu osób spoza kręgu arabskiej dyplomacji, ale
przy bufecie siedział ktoś z innej bajki. Jego wygląd i twarz kojarzyły się tylko
z jedną nacją, a może po prostu Łodyna instynktownie wyczuwał Rosjan.
Postanowił podejść, tym bardziej że od kilku dobrych minut mężczyzna był sam.
– Jak bufet, panie ambasadorze? – zapytał płynnym rosyjskim, z akcentem
wskazującym na kogoś z krajów bałtyckich lub Mołdawii. – Pan pozwoli, że się
przedstawię.
Łodyna wręczył swoją wizytówkę i uprzedzając niewygodne pytanie,
kontynuował:
– Widziałem, jak podjeżdża wasz konwój, stąd domyśliłem się, że to pan. Nie
ma tu zbyt wielu osób z naszej części Europy.
Po dłuższej rozmowie Rosjanin nagle zapytał z udawanym zdziwieniem:
– To wy możecie się z nami kontaktować? Myślałem, że tylko z banderowcami
na wschodzie utrzymujecie kontakty.
– Panie ambasadorze, jak pan może tak mówić? A czy ja pytam pana, dokąd
się pan wybiera na kolejny urlop? – zapytał Łodyna, świadomy, że ambasador
poszedł nieco po bandzie.
Dragunow był zaskoczony, ale nie dał tego po sobie poznać. Łodyna zachował
się jak doświadczony oficer wywiadu i chyba – co równie istotne w tej pracy –
jak człowiek z poczuciem humoru. Długo czekał na odpowiedź rosyjskiego
dyplomaty.
– A skąd może pan wiedzieć, dokąd wybieram się na urlop? – Dragunow
podjął w końcu dialog.
– Słyszałem, że na Krym – odpowiedział zdecydowanie Łodyna, nawiązując
do pojawiających się coraz częściej rosyjskich żądań terytorialnych.
– Ha, ha, ha… Szkoda, że tutaj obowiązuje totalna prohibicja, bo zaprosiłbym
pana na wódkę!
Łodyna odetchnął z ulgą. Przez następne dwadzieścia minut rozmawiali
i jednocześnie próbowali różnych smakołyków. Nie poruszali jednak żadnych
tematów, które wskazywałyby na inny niż towarzyski cel rozmowy. W pewnym
momencie podszedł do nich wysoki, przystojny mężczyzna z bujną, czarną
czupryną, w wieku około czterdziestu pięciu lat. Łodyna domyślił się, że to
Walerij Aleksandrow. Opis Montany i Kate był bezbłędny.
Ambasador Dragunow przedstawił sobie obu dyplomatów. Łodyna od razu
zorientował się, że Dragunow jest przełożonym Aleksandrowa nie tylko
w moskiewskiej centrali MSZ. Dalsza rozmowa dotyczyła planów urlopowych
i możliwości zakupu trufli w Bagdadzie.
– Widzę, że zna pan dobrze rosyjski i potrafi rozmawiać z Rosjanami –
stwierdził Al-Zaabi pół godziny później.
– Tak, bardzo lubię Rosjan i rosyjski. Dobrze się z nimi dogaduję –
odpowiedział Łodyna z lekko wyczuwalną nutą sarkazmu.
– To widać. Kilka osób zwróciło na was uwagę. Ale do rzeczy. Udało mi się
skontaktować z rodziną, która obecnie zajmuje naszą dawną posiadłość
w Kuwejcie. Zgodzili się na przeprowadzenie szczegółowych badań na jej
terenie. Nie będzie konieczne angażowanie służb dyplomatycznych w tej sprawie.
Szczegóły może pana kolega ustali, jak będzie na miejscu w Kuwejcie. Przekażę
mu dane kontaktowe do obecnego właściciela domu.
– Jak mogę się panu odwdzięczyć?
– Pomoże mi pan poduczyć się rosyjskiego?
„Ach, tak… oni też chcą czegoś od Rosjan. Czy ja jestem, kurwa, biuro
pośrednictwa wywiadowczego czy co?” – pomyślał Łodyna. Jednak wiedział już,
że taka sytuacja daje mu większe pole manewru w sprawie, która sprowadzała go
na Bliski Wschód. „Dzisiejszy szyfrogram do Centrali będzie długi. Taki w sam
raz na piątek rano, na zakończenie tygodnia. Będę musiał znowu oderwać
Krzyśka od książki Włodka. Ale może już ją skończył? Ja w końcu przeczytałem
ją w dwadzieścia osiem godzin, z krótką przerwą na sen”.

***

– Tak, telefonuję z polecenia Mohammeda Al-Zaabiego, radcy ambasady ZEA


w Bagdadzie – powiedział Berd do słuchawki telefonu w lobby hotelu Mövenpick
w Kuwejcie. – Naturalnie jutro mogę do pana przyjechać. Około południa.
Dziękuję uprzejmie. Do widzenia.
Spotkanie w domu przy nadmorskim bulwarze Jamal Abdul Nasser Berd
umówił na następny dzień. Bardzo mu zależało, aby była to pora południowa.
Unikał wtedy ewentualnej obecności większej liczby domowników.
Podjeżdżając beżowym nissanem z pomarańczowym dachem pod dość duży
dom, Berd poczuł na plecach jakiś dreszcz. Powoli opuścił taksówkę, nieco
odruchowo rozejrzał się po okolicy i próbował dostrzec coś odbiegającego od
normy. Niczego nie zauważył. Uliczka była prawie pusta. Nikt za nim nie
przyjechał. Wokół panowała cisza. Berd wyczuł tylko morski zapach zatoki.
Głęboko wciągnął powietrze i podszedł do ciężkiej furtki. Zwrócił uwagę na
bardzo solidną bramę – nawet jak na standardy bliskowschodnie. Nacisnął
przycisk dzwonka. Drzwi otworzyły się. Stał za nimi Nadżim Udin, elegancki
mężczyzna w średnim wieku.
Berd był trochę wkurzony na Łodynę, bo to przez niego musiał przełożyć
wyjazd do kraju. Tym bardziej że Sura leciała do Japonii, też przez Dubaj. Berd
obiecał jej wycieczkę po mieście i zarezerwował hotel. A potem musiał się nieźle
nakombinować, żeby i jej, i sobie zmienić rezerwację. I jeszcze nakłamać,
dlaczego tak wyszło.
– Ciekawa architektura. Widzę, że były tu prowadzone jakieś przeróbki
budowlane i poważne wyburzenia.
Mężczyźni weszli do wielkiego salonu, zajmującego prawie cały parter. Na
ścianach widoczne były pojedyncze kołki po wiszących tu kiedyś obrazach. Berd
udał się na pierwsze piętro. Przez niewielki korytarz przeszli do obszernego
pokoju bez okien. Na ścianach i podłodze widać było ślady po jakichś
urządzeniach. Pozostały po nich gniazda typu angielskiego, dość gęsto
rozstawione. Z kolei na dachu Berd zauważył wiele otworów, z których
wystawały gwintowane, już zardzewiałe kołki. Ślady na kamiennym podłożu
mogły świadczyć o tym, że służyły one do utrzymywania większej konstrukcji.
Może masztów? „Ale, do kurwy nędzy, to nie były antenki telewizyjne” –
pomyślał Berd. Nie uszła jego uwadze także dość skomplikowana instalacja
elektryczna.
Gdy nadszedł czas na oglądanie ogrodu, oficer zauważył betonowy podest,
zdecydowanie za duży w stosunku do ustawionego na nim niewielkiego agregatu
prądotwórczego. Cała instalacja elektryczna w tym domu była zbyt duża i zbyt
skomplikowana. Wszystko to układało się w jedną całość. W końcu wiele lat
pracował w wywiadzie radioelektronicznym i skojarzenia miał raczej
jednoznaczne. Przeczucia go nie myliły. W tym budynku musiała być kiedyś
instalacja nasłuchowa lub stacja przekaźnikowa. Być może chodziło o tajną
placówkę nielegalnej rezydentury? Ale którego kraju? Na to pytanie nie potrafił
odpowiedzieć. Może Emiratów, może Arabii Saudyjskiej, a może Izraela?
– Czy ogród był przekopywany od czasu nabycia budynku? Prowadził pan
jakieś wykopy pod instalację wodną lub elektryczną? Czy ten układ drzew
i krzaków jest taki, jaki był wcześniej? – zapytał gospodarza Berd.
– Niczego tu nie ruszałem. Ograniczamy się do pielęgnowania trawnika.
Przycinamy palmy, magnolie i drzewka oliwne, które już tu rosły. Ogród ma
wiele lat i był piękny, gdy kupowałem posiadłość. Ale zapytam jeszcze naszego
służącego – odpowiedział Nadżim Udin.
Po kilku chwilach podszedł do nich starszy, niski mężczyzna w tradycyjnym
ubraniu.
– Robiłem tylko cięcia pielęgnacyjne. Jedyne, co zmieniłem, to darń w kącie
ogrodu. Ale to było dawno, chyba tuż po wprowadzeniu się nowych właścicieli –
powiedział służący.
– Czy jest możliwość wykopania dołu w tym miejscu? – zapytał delikatnie
Berd. – Oczywiście zwrócimy wszelkie koszty. To bardzo ważna sprawa dla
naszego kraju – dodał po chwili.
– Wszystko jest ustalone z szejkiem Al-Zaabim. Prosił, abym pomógł, jak
mogę. Ale może w przyszłym tygodniu? Teraz wyjeżdżam, a chciałbym przy tym
być – powiedział grzecznie gospodarz.
Berd przystał na takie rozwiązanie.

***

– Posłuchaj, po twoich ostatnich ustaleniach w Kuwejcie Centrala robi się


nerwowa. Nie wiem, czy sprawa nie przerasta naszego szefa. Wiesz, on ma
stracha, czy go premier o coś nie zapyta. A premier nie przepada za naszą służbą.
Wolałby pewnie, żeby nas w ogóle nie było. Aha, Magda prosiła w ostatniej
szyfrówce, abyś bezwzględnie zjawił się u niej zaraz po pierwszym – powiedział
Łodyna do Berda, składając mu życzenia na spotkaniu opłatkowym
i jednocześnie noworocznym, zorganizowanym przez UNAMI w bazie Tamimi. –
Jutro rano lecisz do Polski przez Dubaj, jak rozumiem?
– Tak – odpowiedział niecierpliwie Berd.
– To pozdrów ode mnie wszystkich i opowiedz ze szczegółami o sprawie,
zwłaszcza o ostatnich ustaleniach. Informacje z Dubaju możesz naturalnie
pominąć. A ja idę poszukać pani doktor Ewy. Miała gdzieś tu być, sprawdzę przy
barze.
Doktor Ewa była jedną z ładniejszych kobiet w środowisku dyplomatycznym
w Bagdadzie. Poza tym niemal wszystkich znała. „Pewnie sporo wie o różnych
tutejszych sprawach” – dumał Łodyna, przeciskając się między tańczącymi
parami. Po chwili ją zobaczył, a ona także spojrzała w jego kierunku. Z daleka
ogarnął wzrokiem całą jej zgrabną postać. „Ciekawe, czy uda nam się dogadać.
W końcu tylko raz się widzieliśmy, chociaż korespondencja mailowa
i telefoniczna była ożywiona. Może spotkamy się jakoś w sylwestra? Niby to
tylko kilkaset metrów między naszą placówką a Tamimi, a jednak…” W tym
momencie stanął przed doktor Ewą. Na jego twarzy odbiły się chyba wszystkie
myśli, które przed chwilą przeszły mu przez głowę.
– Czy widzimy się ostatni raz w tym roku? – spytała Ukrainka i uśmiechnęła
się do majora. Mówiła po polsku z charakterystycznym wschodnim zaśpiewem.
– Hmmm, sylwester?
– Choroszo, pan dipłomat. To widzimy się u mnie przed imprezą sylwestrową,
a potem zobaczymy. Pokażę ci, jak mieszkam. A teraz, czego się napijesz? Może
coś zjesz? Wiem, że jesteś głodny! Bo co wy tam sobie sami, biedaki,
przygotowujecie w tej ambasadzie? Chodźmy do bufetu.
Do Łodyny jeszcze nie dotarło, że spełnia się to, co przed chwilą było tylko
odległym marzeniem. Doktor Ewa wzięła go delikatnie za rękę i pociągnęła za
sobą. Poszedł za nią, wciąż nieco oszołomiony. Poczuł się, jakby był zupełnie
gdzie indziej. Nie wiedział, czy jest w krainie tysiąca jednej nocy, jak
w ambasadzie ZEA, czy na ciągnących się po horyzont stepach wschodniej
Ukrainy, falujących wysoką trawą.

***

Sylwester w Tamimi upłynął Łodynie na rozmowach i tańcach z doktor Ewą.


Międzynarodowe towarzystwo było zabawne, a w wyjątkowo oryginalny sposób
swoją obecność zaznaczyli ochroniarze z Fidżi. Parę minut przed dwunastą
zaprezentowali swój taniec narodowy, przypominający tańce maoryskie.
Niestety, ze względu na kontrakt doktor Ewa nie mogła wypić ani grama
alkoholu. Cały czas była na służbie. Taki układ na co dzień miał jednak pewne
dobre strony. ONZ płacił jej wynagrodzenie za ciągłą gotowość do pracy, więc na
urlop mogła wyjeżdżać częściej niż inni. Jak się okazało, tej nocy też była
potrzebna. Pewna Marokanka tak się upiła, że straciła przytomność. Ochroniarze
zanieśli ją do ambulatorium i pani doktor musiała podłączyć jej kroplówkę.
Potem znowu jakaś Hiszpanka upadła nieprzytomna na parkiecie. To samo.
Doktor Ewa miała tej nocy sporo roboty.
Łodyna pomagał w przenoszeniu obu imprezowiczek do ambulatorium,
chociaż sam miał już sporo w czubie. Podczas oczekiwania na ocknięcie się
ostatniej z pacjentek dowiedział się, że Ewa wyjeżdża na kilka tygodni do Irbilu,
do tamtejszej siedziby misji ONZ w Iraku. Umówili się tam na spotkanie. Major
uznał, że wymyśli jakiś przekonujący powód dla ambasadora Stefańskiego. Ewa
zapewniła go, że w razie czego nie ma problemu z transportem, ponieważ może
skorzystać z samolotu dyspozycyjnego UNAMI.
Mimo nieco innych planów sylwestrowych Łodyna uznał, że wieczór nie był
stracony.

***

Konwój trzech toyot polskiej ambasady poruszał się powoli wzdłuż wysokiego
muru placówki Niemiec w Bagdadzie. W pewnym momencie wjechał
w wydzieloną T-wallami uliczkę, prowadzącą do głównej bramy. Brama została
otwarta, a wewnątrz czekali już miejscowi ochroniarze kontraktowi. Obok nich
stali funkcjonariusze niemieckiej ochrony w charakterystycznych T-shirtach
koloru piaskowego, z taktycznym czarnym wyposażeniem. W dłoniach trzymali
karabinki HK. To oni wskazali Polakom dalszą drogę.
Samochody skręciły ostro w lewo, by zaparkować na placu postojowym. Na
placówkę niemiecką składało się kilka budynków, a po sąsiedzku mieściła się
ambasada Hiszpanii. Jak to w Bagdadzie, wszyscy mieszkali i pracowali na
miejscu. Łodyna wysiadł z pojazdu, zdjął hełm i kamizelkę kuloodporną. Włożył
marynarkę i poprawił krawat, zmechacony już nieco przez rzepy kamizelki.
Skierował się do budynku otoczonego ze wszystkich stron różnymi
zabezpieczeniami, od worków z piaskiem, przez kosze typu hasco, po ciężkie
konstrukcje stalowo-betonowe.
Major wszedł do hallu. Przywitała go ambasador Kryngel w towarzystwie
jednego z niemieckich dyplomatów. Udali się do dużego salonu z oknami
wychodzącymi na ogród. Po kilku wstępnych zdaniach, które w Bagdadzie jak
zwykle dotyczyły bezpieczeństwa po drodze i sytuacji w mieście, rozpoczęła się
właściwa część spotkania.
– Miło nam gościć pana w naszej placówce – powiedział Andreas Pfaffenroth,
pierwszy sekretarz ambasady. – Ja i pani ambasador angażujemy się w ochronę
dziedzictwa kulturalnego Iraku. Nasz rząd zdecydował się uruchomić program
mający na celu odbudowywanie zbiorów starożytnej sztuki, szczególnie tych
zrabowanych w czasie wojny. To bardzo ważne dla tożsamości tego narodu. Nasz
program obejmuje również iracki Kurdystan, gdzie zachowanie stanu miejscowej
cytadeli jest najważniejszą sprawą dla nas i rządu regionalnego w Irbilu.
– Dziękuję za zaproszenie. W pełni się z panem zgadzam – odpowiedział
Łodyna. – Nasz kraj również przywiązuje dużą wagę do odzyskiwania dzieł
sztuki skradzionych w czasie konfliktów wojennych. I nie myślę tylko
o konfliktach współczesnych.
Po reakcji obojga rozmówców zorientował się, że partnerem do ewentualnych
dalszych rozmów w sprawie Młodzieńca będzie pani ambasador Emma Kryngel,
która dostrzegła jego złośliwość.
– Mój kolega bardzo często wyjeżdża do irackiego Kurdystanu. Prowadzimy
tam odbudowę jednego z budynków cytadeli. Z tego, co wiem, polscy
archeologowie też prowadzą tam jakieś prace – powiedziała, uśmiechając się,
a potem zawiesiła głos, jakby chciała sprawdzić, czy Łodyna faktycznie zna się
na tej tematyce. Testowała, czy na pewno właśnie to sprowadza go do Iraku i czy
może być dla niej partnerem w dalszej rozmowie.
– Tak, prowadzimy tam prace archeologiczne związane z dokumentacją
budowlaną jednego z byłych domów mieszkalnych cytadeli. To budynek
znajdujący się niedaleko bramy głównej, od strony Parku Fontann, w jednej
z uliczek równoległych do głównej ulicy – tłumaczył Łodyna. – Nasz MSZ
chciałby utworzyć tam w przyszłości miejsce spotkań i dialogu, taki „polski
dom”. Ale droga do tego jeszcze daleka, a i koszty znaczące. Muszę dodać, że
strona kurdyjska zwróciła się także do nas o pomoc w poparciu jej starań
o wpisanie irbilskiej cytadeli na listę UNESCO. Polskie władze podjęły już
stosowne kroki zarówno na szczeblu międzynarodowym, jak i naukowym.
Zresztą ten rejon Iraku jest bardzo bliski naszym sercom. Chodzi mi nie tylko
o obszar obecnego regionu autonomicznego, lecz także o Mosul i Kirkuk. Tam
w czasie wojny stacjonował polski korpus pod dowództwem generała Andersa.
W tym momencie przeszła mu przez głowę inna myśl, być może
sprowokowana tym, że mówił o Andersie w niemieckiej ambasadzie, do
niemieckich urzędników, w dodatku tutaj, w Iraku. Przypomniał mu się tekst
o losach Młodzieńca. Tajemniczy Moshe informował tylko o tym, że znalazł się
w Palestynie. „Ale przez Iran i Irak musiał przecież przejechać!”
– To może panowie razem wybierzecie się do Irbilu – wyrwał Łodynę
z chwilowej zadumy ciepły głos pani ambasador. – Andreas, w przyszłym
tygodniu chciałeś tam jechać. Chyba znajdziesz trochę czasu i miejsca dla
swojego polskiego kolegi? Chętnie zapoznam się z polskim projektem
w irbilskiej cytadeli. Poza tym może omówimy również inne wspólne tematy,
dotyczące poszukiwania dzieł sztuki skradzionych w czasie wojny – dodała
z lekkim uśmiechem.
– Może uda się to zorganizować – odpowiedział zachowawczo Andreas.
– Co jakiś czas aranżujemy imprezy z zaprzyjaźnionymi placówkami, głównie
dla grup ochronnych. Żeby się trochę chłopaki oderwali od tej codziennej
szarzyzny i stresu. Następna będzie za dwa tygodnie, już po powrocie Andreasa
z Irbilu. Zwykle po sąsiedzku przyjeżdżają Hiszpanie, czasem Słowacy.
Zapraszamy również pana z polską grupą ochronną. Proszę o kontakt przez
Andreasa albo moją asystentkę – dodała Emma Kryngel.
„Może to jest ta okazja” – pomyślał major. „Muszę zabrać ze sobą Bałtożaka.
To inteligentny i bystry facet. Będzie już wtedy po urlopie. Pogadam z nim, żeby
skumplował się z tym Andreasem, w końcu obaj są konsulami. Może Piotrek
wyciągnie od niego, co to za liczne obowiązki trzymają go na północy. Wtedy
będę mógł pogadać z tą Niemką w cztery oczy i w dodatku przy kieliszku”.
Dalsza rozmowa dotyczyła różnych tematów, głównie logistycznych,
ponieważ każda placówka w Bagdadzie borykała się z podobnymi kłopotami. Co
i gdzie kupić? Gdzie jest lepsza benzyna, która nie doprowadza do awarii
silników? Jakie nowe procedury bezpieczeństwa wymyślili Irakijczycy w drodze
na BIAP? Czy komuś otworzyli pocztę dyplomatyczną? Czego nie chcą wpuścić
na cargo? Jakich żądają łapówek i za co? Czy jakaś linia lotnicza planuje nowe
połączenie do Europy? Kiedy i u kogo będzie jakaś impreza? Jednak Łodyna cały
czas myślał o sprawie portretu. Chyba nigdy dotąd nie przeczuwał tak jasno, że
niemiecka ambasador wie coś na ten temat. Wiedział, że musi przeprowadzić
z nią rozmowę sam na sam i liczyć na łut szczęścia.
Andreas wyjątkowo mu się nie podobał. Miał w sobie coś sztucznego. „Tak
jakby nie znał się na tym, o czym mówi” – myślał major. „Ale jeśli moja
kalkulacja jest prawdziwa i ta Emma coś wie, to znaczy, że jestem na dobrym
tropie. W takim razie oni też go szukają!” W tym momencie jakby go olśniło.
„Czyli wyścig się zaczął. Kto jeszcze bierze w nim udział?”
Po skończonym spotkaniu Łodyna ciągle był podekscytowany.
– Żuraw! Najpierw do starego, bo pewnie będzie chciał się dowiedzieć,
o czym była mowa. Żeby dwa razy nie jeździć – zwrócił się do dowódcy grupy
ochronnej. – Za dwa tygodnie macie zaproszenie do Niemców na imprezę. Wiesz,
wursty i niemiecki browar. Hiszpanie i Słowacy też będą. Powiedz chłopakom.
Jeśli oczywiście zgodzisz się ich puścić i stary czegoś nie wymyśli.
– Okej – odpowiedział Żuraw. – Należy się chłopakom jakiś relaks. Dziękuję.
Pojedziemy teraz przez Kadisijję, trochę dalej, ale bezpieczniej. Nie lubię jeździć
koło parku Zawra, bo zawsze ktoś może czaić się w krzakach.
Polski konwój jechał jednokierunkową, pustą uliczką, a potem główną ulicą
dzielnicy Mansour. Następnie skręcił w aleję Damaszku. To była dzielnica
sunnicka. Tutaj swoje kryjówki miały grupy terrorystów, tu można było natknąć
się na wciąż działających w podziemiu oficerów Saddamowskich służb
specjalnych. Uzyskiwane przez polski wywiad informacje wskazywały, że
ostatnio przyłączali się oni do rosnącego w siłę Państwa Islamskiego.
– Dziadek! Gdzie jest obieraczka do ziemniaków? – popłynęło nagle
z głośnika pokładowej radiostacji, gdy mijali właśnie siedzibę policji federalnej.
Wszystkich w samochodzie Łodyny – i zapewne w pozostałych dwóch
pojazdach – wprost zamurowało. Nastąpiła cisza. Niektórzy zastanawiali się, czy
nie jest to rodzaj kodu lub jakiegoś komunikatu oznaczającego
niebezpieczeństwo. Potem jednak ze wszystkich gardeł wydobył się gremialny
śmiech.
– Dziadek, pojebało was! Co to za komunikacja przez radio o jakiejś
pierdolonej obieraczce! – ryknął Żuraw do radia. – Który to ma dzisiaj służbę
dyżurną? Aaaa, ten, co do niedawna siedział i pilnował Bronka w chałupie pod
litewską granicą! Ja wam dam obieraczkę, jak wrócimy – zagroził, chociaż sam
ledwo mógł opanować śmiech.
Słońce szybko zachodziło. Był ciepły wieczór. Z ulic poznikały wreszcie
wielkie kałuże spowodowane niedrożnością miejskiej kanalizacji. Nad miastem
nieodmiennie dominowały dwa budynki: niedokończony meczet, straszący
betonowymi kikutami, oraz zwieńczona kulistą kopułą, biało-niebieska wieża
telewizyjna przy placu Nisur.
Łodyna przypomniał sobie, jak kiedyś chodził nocami po bagdadzkich
dzielnicach Mansour i Karrada. Nikt go nawet nie zaczepił. Pamiętał, jak kupował
w nocnych sklepach alkohol z lodówek. Innym razem pojechał z jednym
z polskich oficerów na giełdę dywanów. Wylicytował wtedy piękną sztukę za
osiemdziesiąt dolarów, dość śmieszne pieniądze, bo średnia pensja w Iraku
wynosiła wtedy sześć dolarów amerykańskich. To był oryginalny, jedwabno-
wełniany dywan modlitewny. Licytacja była zażarta, a ostre targi przysporzyły im
dużo sympatii u miejscowych. Według ekspertów z giełdy zakupiony dywan miał
ponad sto lat i pochodził z pakistańskiego Beludżystanu.
Teraz zaś w każdej chwili w niemal każdym miejscu Bagdadu mógł
wybuchnąć IED-ik. Każdy mógł ostrzelać każdego z broni maszynowej. Do tego
dochodziły bandyckie napady na domy. I nigdy nie było wiadomo, czy dokonują
ich terroryści czy zwykli bandyci. Czy może ktoś z bezpieki odwala prywatę?
Czy robi to na polityczne zamówienie albo realizuje zadanie specjalne?

***

Łodyna opowiedział Stefańskiemu o niemieckim projekcie i atmosferze


spotkania. Pominął jednak wszystkie elementy, które w jakikolwiek sposób
mogły kojarzyć się z jego misją. Wspomniał jedynie, że ambasador Kryngel
zamieniła z nim kilka słów. Stefański dopytywał o szczegóły, ale major nie dał się
wciągnąć w dyskusję. Cały czas czuł, że ambasador próbuje dość nieumiejętnie
uzyskać od niego jakieś informacje. Na wszelki wypadek przepytywany starał się
zaprezentować jako zupełnie inny człowiek: niezaradny, średnio inteligentny,
pozbawiony kontaktów w Iraku. Taka postawa była dla niego najwygodniejsza.
Pozwalała na skuteczną realizację zadania.

***

– Proszę otworzyć!
Ktoś walił pięścią w drzwi. Jeden z funkcjonariuszy BOR-u, pełniący służbę
dyżurną, dobijał się do kontenera. „To chyba ten od obieraczki do ziemniaków” –
pomyślał Łodyna.
– Co się stało?
– Był ostrzał z broni maszynowej i granatników RPG-7 gdzieś między
Mansour a Zara Park! Słowacy dali nam cynk, że była niezła jatka! Walili
z terenu parku po wszystkich samochodach na ulicy! – BOR-owik powiedział to
wszystko jednym tchem. – Może pan zadzwonić do Amerykanów albo innych
placówek i spytać o jakieś szczegóły? To było zaraz po waszym powrocie od
Niemców do zielonej strefy – dodał.
– Okej. Zaraz zadzwonię – odpowiedział Łodyna. – Znowu się udało –
mruknął do siebie pod nosem.
Rozdział 19
ZSRR – wiosna 1942

Marsz przez bezkresne ziemie odciskał piętno na myśleniu Kleinera. Nie było
chwili, w której nie obwiniałby się za śmierć niewinnych ludzi. Kiedy zamykał
oczy, widział uśmiechniętą twarz Natalii, jej gęste, czarne włosy. Wydawało mu
się, że zaraz weźmie w dłoń jej gruby warkocz, ale obraz znikał za mgłą. Od
czasu pobytu w domu Kozaków starał się omijać skupiska ludzkie.
Na step wkroczyła już wiosna. Błoto zaczynało schnąć. W jego miejsce
pojawił się wszechobecny kurz, unoszony gwałtownymi powiewami wiatru, ale
i tak najgorsze były komary. Na nic się zdawały próby ich odganiania.
Przygnębiony Mietek mijał leżące odłogiem pola oraz opuszczone, nędzne
sowieckie kołchozy, z porzuconymi, zniszczonymi prymitywnymi narzędziami.
Z daleka wszystko wyglądało tak, jakby ktoś coś rozpoczął i nagle porzucił, aby
odejść do innej pracy. Czasami, kiedy szedł nocą, jego drogę rozświetlały łuny
płonących domów. Widział zgliszcza wielu spalonych wsi.
Zdarzyło mu się, że podczas marszu w nocy potknął się przy polnej drodze
o niemiecki plecak. Widocznie jakiś żołnierz go porzucił, a może został ranny
i musiał go zostawić. W plecaku Kleiner znalazł manierkę, kuchenkę polową
marki Esbit, przybornik do jedzenia, kosmetyki, bieliznę, opatrunki polowe,
a nawet prezerwatywy marki Vulkan Sanex.
Miał świadomość, że z każdym krokiem zbliża się do niewidzialnej linii
rozgraniczającej wrogie armie. Obserwował z ukrycia przegrupowujące się
kolumny żołnierzy niemieckiej piechoty, wyprzedzanych przez czołgi, motocykle
i transportery opancerzone.
W końcu postanowił odpocząć. Ocenił, że jest w rejonie rzeki Mius, która
kilkadziesiąt kilometrów na południe wpada do Morza Azowskiego. Teren
wyglądał tak, jak opisywali sowieccy partyzanci. „To wschodnią Ukrainę
niedługo będę miał za sobą. Zbliżam się do Azji” – pomyślał z nadzieją. Schronił
się w niewielkim domku z uszkodzonym dachem. Usiadł pod ścianą i powoli
przysypiał. Ze snu wyrwało go gwałtowne otwarcie drzwi, wypchniętych wraz
z zawiasami. Sowiecki żołnierz w oliwkowym, brudnym, pocerowanym
mundurze rozejrzał się wokół. Na plecach miał worek na parcianych szelkach,
a w ręku karabin Mosin z cienkim bagnetem. Zauważył człowieka siedzącego
w kącie.
– Job twoju mać. Ty kto? Mów! – krzyknął i nieco przestraszony skierował
karabin w stronę potencjalnego zagrożenia.
– Swój! – odpowiedział po rosyjsku Kleiner.
– Jaki swój? Do wczoraj tu byli faszyści – odpowiedział ostrożnie żołnierz.
– Swój, swój. Ja Polak. Uciekłem z niemieckiego obozu i przedzieram się
z zachodu do waszej armii – powiedział Mietek, wstał powoli i podszedł do
sowieckiego żołnierza.
– Towariszcz krasnoarmiejec, napijemy się? A może zakurzysz?
Kleiner wyjął z plecaka butelkę samogonu i podał ją żołnierzowi. Ten odstawił
karabin pod ścianę, wziął butelkę i pociągnął duży haust. Skrzywił się, parsknął.
Następnie zapalił papierosa.
– Bieri, bieri. To prezent dla ciebie – powiedział Kleiner, wskazując na
samogon.
Zadowolony żołnierz schował prawie pełną flaszkę do plecaka. Obaj wyszli
przed dom. Kilku sowieckich żołnierzy w podobnych mundurach sprawdzało
zniszczone budynki. Kleiner zauważył, że jeden z nich nie miał na furażerce
czerwonej gwiazdki. Od partyzantów słyszał, że nie dostają jej kryminaliści
skierowani do kompanii karnej. W pobliżu stały dwa samochody wojskowe
GAZ–64 i ciężarówka ZiS.
Drużyna sierżanta Wołodii Kuzniecowa stanowiła zwiad, który miał
sprawdzić, gdzie znajdują się wojska niemieckie.
– Towariszcz starszyna, zabierzecie ze sobą? – zapytał dowódcę oddziału
Mietek.
– Pakuj się z nami – odpowiedział krótko sierżant.
Samochody ruszyły na wschód. Drogę wyznaczały skupiska drzew, krzewów,
zagajniki i rzadziej leśne kompleksy. Dwa radzieckie pojazdy wojskowe
poruszały się między tymi naturalnymi zasłonami w obawie przed niemieckimi
samolotami. Wcześniej, jak opowiadał sierżant, jechali pod niemal ciągłym
ostrzałem z powietrza. Piloci Luftwaffe poruszali się po niebie jak polujące
jastrzębie. Spadali na wroga znienacka i dziesiątkowali jego szeregi. Nie musieli
niczego się obawiać, ponieważ sowieckie lotnictwo prawie nie istniało.
– A wiesz ty, że nasze wojska wciąż dzielnie bronią Leningradu? Od wielu dni
miasto jest zamknięte w okrążeniu. Ludzie nie mają co jeść. Panuje głód –
westchnął czerwonoarmista, z którym Kleiner spotkał się w chałupie, po czym
zaciągnął się głęboko dymem z papierosa.
Po godzinie pojazdy zatrzymały się w sztabie batalionu, rozlokowanym
w niewielkiej kępie drzew nad rzeką. Kuzniecow wysiadł z samochodu i podszedł
do oficera. Zasalutował.
– Chodźcie, sierżancie, i pokażcie na mapie, gdzie byliście. A to kto? Macie
języka? – Kapitan Nikołaj Pawłow wskazał ręką Kleinera.
– Nie, towarzyszu kapitanie. To jakiś Polak. Mówi, że uciekł z niemieckiego
obozu jenieckiego i przedzierał się z zachodu. Do wojska chce – odpowiedział
sierżant.
– Ma jakieś papiery? Sprawdzaliście? – dopytywał oficer.
– Nie wiem. Nie sprawdzałem. Pomyślałem, że wy, towarzyszu kapitanie, sami
będziecie chcieli wszystko sprawdzić.
– Dobra. Zaprowadź go do kapitana Jefremowa. Niech go przesłucha
i sprawdzi.
Po chwili Kleiner został odprowadzony do ziemianki oficera NKWD. Zdjął
kurtkę, usiadł na drewnianym zydlu, postawił obok swój bagaż i czekał. Przez
uchylone drewniane drzwi obserwował obóz sowieckich żołnierzy. Wszyscy
wyglądali wyjątkowo biednie. Ich mundury były zniszczone i zabrudzone. Mietek
zauważył, że batalion, poza kilkoma samochodami, ma sześć koni. Domyślił się,
że część z nich ciągnie taczankę z ciężkim karabinem maszynowym Maxim,
a inne – armatę polową o kalibrze 76,2 mm. Nieco z boku, w zagajniku, stał
jeszcze zamaskowany ściętymi gałęziami czołg T-34 z wielką czerwoną gwiazdą,
wymalowaną na boku wieży. Żołnierze na wyposażeniu mieli głównie stare
karabiny Mosin, chociaż zdarzały się też nieco nowsze samopowtarzalne SWT-
40. Kilku nosiło na paskach pepesze.
Borys Jefremow, dwudziestopięcioletni, niedawno awansowany oficer
sowieckiej bezpieki, dotychczasowe doświadczenie zdobywał głównie podczas
nieco filozoficznych rozmów z Niemcami i Rumunami ujętymi przez ludzi z jego
batalionu.
– Mówicie, że jesteście Polak, uciekliście z obozu jenieckiego i chcecie do
wojska – zagaił teraz z lekkim uśmiechem i podniósł do oczu niemiecką kenkartę
Kleinera.
Po wpadce w obozie partyzanckim były przemytnik zniszczył dokumenty,
które otrzymał na drogę z komórki legalizacyjnej ZWZ. Nie miał przy sobie już
żadnych niemieckich papierów. Pozbył się również fińskiego paszportu, ukrytego
w schowku w walizce.
– O, widzę, że urodziliście się we Lwowie. To oznacza, że możecie wystąpić
o sowiecki paszport. Namawiam was do tego. Dzięki temu zniknie wiele waszych
problemów. Staniecie się innym człowiekiem i bez zbędnej zwłoki będziecie
mogli wstąpić do Armii Czerwonej – zachęcał Jefremow.
– Towarzyszu kapitanie, choćbym bardzo chciał, to nie mogę. Jestem
obywatelem Rzeczypospolitej – odparł Kleiner.
– Nie, nie, towarzyszu. Jesteście obywatelem sowieckim. Bo choć dzisiaj
Lwów okupowany jest przez Niemców, to w przyszłości będzie zapewne należał
do Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Rad – cierpliwie tłumaczył Jefremow,
po czym wziął ponownie do ręki kenkartę i wpisał do formularza wszystkie dane
zatrzymanego Polaka. – A teraz opowiedzcie mi: jaki macie zawód? Co robiliście
przed wojną?
– Przed wojną imałem się różnych zajęć, aby trochę zarobić. Wiecie, nie
przelewało się. Trudniłem się głównie handlem.
– A w wojsku byliście?
– Tak jest, towarzyszu kapitanie. Służyłem jako szeregowy. W momencie
wybuchu wojny miałem powołanie do Tarnopola.
– Byliście na wojnie?
– Nie, towarzyszu kapitanie. Zostałem zmobilizowany we wrześniu 1939 roku.
Nie zdążyłem dotrzeć do jednostki.
– A w konspiracji byliście? W partyzantce?
– Nie, towarzyszu kapitanie. Handlowałem mięsem. Jeździłem na rynek do
Krakowa. Wiecie, towarzyszu kapitanie, jak to jest. Trzeba było jakoś żyć.
– To opowiedzcie mi teraz, co was sprowadza do ojczyzny światowego
proletariatu – zażądał Jefremow, uważnie patrząc w oczy Polaka.
– To było tak, towarzyszu kapitanie. Dostaliśmy kiedyś cynk, że Niemcy robią
obławę na handlarzy z miasta, no i mieli nas aresztować. Zdecydowałem się
jechać na wschód, bo gdzie miałem uciekać? Mówiło się, że w Związku
Sowieckim formowana jest polska armia. Chciałbym do niej wstąpić –
odpowiedział Kleiner ciągle z tą samą nutą naiwności w głosie.
– No, ładnie. A teraz powiedzcie mi, ile razy skłamaliście? I skąd tak dobrze
znacie język rosyjski? – spytał Jefremow. W jednej chwili z jego ust zniknął
uśmiech.
– Towarzyszu kapitanie, nie kłamałem. Jaki miałbym w tym cel? Sam
chciałem przejść front z waszymi żołnierzami. Naprawdę, chcę do polskiego
wojska. Jeżeli będzie taki rozkaz, stanę ramię w ramię z sowieckim żołnierzem –
powiedział przesłuchiwany. – A rosyjskiego uczyłem się w domu od matki, która
była nauczycielką jeszcze za cara. Nie miałem z nim trudności, bo jest trochę
podobny do ukraińskiego, a na podwórku miałem kolegów Ukraińców.
– No, tak… – Oficer zamyślił się. – Nic konkretnego mi nie powiedzieliście,
a to znaczy, że nie jesteście szczerzy. Wątpię w opowiedzianą przez was historię.
Dlatego zrobimy tak. Zostaniecie skierowani do… no, powiedzmy, obozu
przejściowego. Tam dalej nad wami popracują. Po wystawieniu dokumentów
podróży jeden z naszych żołnierzy odstawi was w wyznaczone miejsce. A teraz
odmaszerować – zakończył wstępne przesłuchanie kapitan Jefremow.
Dwa dni później zapadła decyzja, że podczas drogi opiekunem Kleinera będzie
znany mu sierżant Wołodia Kuzniecow z Saratowa. Odstawi go do obozu
zlokalizowanego w pobliżu swojego rodzinnego miasta, a potem pojedzie
w nagrodę na kilkudniową przepustkę do domu.
Aresztant i nadzorca wyruszyli w drogę. Wołodia Kuzniecow miał szczęście,
gdyż tuż po ich wyjeździe rozpoczęła się niemiecka kontrofensywa. Niemieckie
czołgi mieliły ziemię, z impetem rozjeżdżały żołnierzy z jego oddziału,
pochowanych w płytkich okopach i ziemnych schronach. Niemcy w pogoni za
czerwonoarmistami stawali na odpoczynek w okolicznych wsiach. Plądrowali
drewniane, bielone chaty, kradli jaja, kury i rozbijali pasieki w poszukiwaniu
miodu. Niszczyli nawet chaty przyjaźnie nastawionych Kozaków. Uwalniali ich
nie tylko od sowieckiej niewoli, o czym ci od dawna marzyli, ale także od
wszelkiej żywności: oleju, ziaren zbóż, cebuli czy rzepy oraz innych produktów.
Żołnierze byli głodni, gdyż zaopatrzenie ciągle szwankowało i nie nadążało za
wiosenną ofensywą, której trzon stanowiły wojska pancerne.
Z drugiej strony radzieckie wojska niszczyły wszystko, co mogło stanowić
jakąś wartość. Zostawiały za sobą płonące wsie.
W tym czasie Kuzniecow i Kleiner przekroczyli samochodem ciężarowym
jakąś rzekę po wielokrotnie niszczonym i odbudowywanym drewnianym moście.
Ominęli kontrolę operującego za linią frontu oddziału specjalnego NKWD. Po
całodniowym oczekiwaniu przerywanym alarmami lotniczymi wsiedli do
pociągu, który przywiózł żołnierzy i ciężki sprzęt na front, a wracał w głąb Rosji
z jeńcami i dezerterami. Całą noc jechali na północny wschód. W końcu pociąg
wjechał do Stalingradu, który powoli przygotowywał się do obrony. Na końcu
peronu Kleiner widział szereg leżących rannych żołnierzy. Krążący pomiędzy
nimi żebracy prosili o kawałek chleba i zabierali im kubki z wodą. Zmęczone
sanitariuszki próbowały ich przegonić.
W mijanych budynkach po nalotach lotniczych nie było ani jednej szyby. Na
ulicach stały spalone tramwaje. Z Wołgi wystawały spalone i zatopione rzeczne
promy, stare parowce i kutry. Przez otwarte drzwi wagonu towarowego Kleiner
i Kuzniecow obserwowali w milczeniu, jak grupy ludzi, za pomocą
prymitywnych dźwigów, ładują na jeszcze nieuszkodzone jednostki pływające
maszyny przemysłowe z zakładów przewidzianych do ewakuacji. Na ulicach
kobiety w chustach na głowie niosły łopaty jak karabiny – szły kopać rowy
przeciwczołgowe. Przy torach saperzy kładli ciężkie miny. Nad brzegami rzeki
grupy nastolatków z czerwonymi chustami na szyi wznosiły wały wokół
zbiorników z ropą naftową. Uczniowie nosili ziemię na narach zrobionych
z prostych desek, a ich pracę nadzorowali nauczyciele. Wokół brzegów Wołgi
Kleiner spostrzegł baterie dział przeciwlotniczych. Zobaczył przy nich kobiety,
które szkoliły się w ich obsłudze.
Gdy pociąg dotarł do Saratowa, Kuzniecow zgłosił się do komendantury
wojskowej na stacji kolejowej. Aresztantowi i nadzorcy przydzielono miejsce
w samochodzie ciężarowym jadącym do niewielkiej miejscowości Jelszanka.
Tam dopiero Rosjanin nieco się rozgadał.
– Posłuchaj, Polak. Musisz uważać na siebie. Najlepiej się nie wychylać,
siedzieć cicho i przytakiwać – powiedział na ucho Kleinerowi przyjacielskim
tonem i uśmiechnął się złotymi zębami. – Popatrz! – Wskazał na nieogoloną
szczękę. – Prawdziwe zęby straciłem od jednego ciosu pałki w czasie
przesłuchania przez NKWD, jeszcze w 1937 roku. Potem wysłali mnie do łagru.
Wypuścili mnie tylko dlatego, że wybuchła wojna. Pamiętaj, jak się tam wchodzi,
to na długo. Nigdy nie wierz w to, co mówią ludzie z załogi obozu. Życzę ci
powodzenia.
Samochód zatrzymał się przed drewnianą bramą wjazdową, skleconą z desek
i drutu kolczastego. Kleiner pożegnał się z Kuzniecowem. Sierżant oddał jego
dokumenty żołnierzowi NKWD. W zamian dostał pokwitowanie za dostarczenie
więźnia. Strażnik obozowy poprowadził grupę nowo przybyłych do wielkiego
baraku tuż za bramą. Musieli stanąć w kolejce do okienka, w którym nakładano
do puszek kleistą maź do jedzenia.
Potem nadzorca popędził ich do kolejnego baraku. Kazał im się rozebrać
i zostawić bagaże. Nago weszli do łaźni. Kleiner porządnie się umył i ogolił.
Obmył opuchnięte, w wielu miejscach podrapane nogi. Poczuł ulgę. Więzień
obsługujący ten pawilon zabrał brudne ubrania, a wydał im mocno zużyte, ale
wyprane i wyparzone w piecu koszule, spodnie, czapki i kufajki. Buty mogli
nosić swoje. Gdy wszyscy się przebrali, zostali skierowani do fryzjera. Tam
ogolono im głowy. Następnie zaprowadzono ich do obozowego lekarza.
Sanitariuszka, która towarzyszyła mu w gabinecie, każdemu nałożyła łyżką na
rękę jakąś cuchnącą maź.
– Macie sobie nią posmarować wszystkie miejsca ze świerzbem albo wszami.
Nie bójcie się. To pomoże. Sami zobaczycie.
Gdy Mietek posmarował maścią okolice genitaliów, pachwiny oraz skórę pod
pachami, poczuł okropne pieczenie. Jego koszula zaraz przykleiła się do
leczniczego smaru. Funkcjonariusz NKWD kazał im zabrać bagaż i skierował ich
do baraku. Stały w nim piętrowe, drewniane łóżka. Wolne miejsca były wyłącznie
na górze, na czwartym i piątym piętrze. Kleiner usłyszał, że jest to miejsce
wieczornego odpoczynku oraz że każdy ma prawo do dwóch posiłków – rano
i wieczorem.
– A teraz wszyscy spać! – zarządził głos z megafonu.
W baraku, w którym mogło się zmieścić około stu więźniów, było sporo
wolnych miejsc.
– Pusto jest, bo niedawno zrobili selekcję. Niektórych zeków, czyli
kryminalnych, skierowano do kompanii karnych. Pojechali na pierwszą linię
frontu – wyjaśnił Ukrainiec, sąsiad z dolnej pryczy. – Siedzę w tym łagrze już
pięć lat, a do odsiedzenia mam jeszcze dziesięć.
Kleiner dowiedział się również, że w 1937 roku jego rozmówca został
oskarżony o wrogą propagandę i szpiegostwo na rzecz polskiego wywiadu.
Powiedział też, że część jego rodziny mieszkała w okolicach Buczacza na terenie
Polski, a on w Winnicy, położonej już wtedy na terenie sowieckiej Ukrainy. To
miało być powodem jego osadzenia w łagrze. Przy jego łóżku stał niewielki, zbity
z surowych desek zydel i mały stoliczek z niewielkim, prostym samowarem
i lampą naftową. Na ścianie Ukrainiec powiesił sowiecki plakat z uśmiechniętą
robotnicą na traktorze i fragment listu od syna.
Nagle z głośnika popłynęła Międzynarodówka. Ostatnie jej fragmenty Mietek
słyszał już przez sen.
Następnego dnia o świcie wszystkich w baraku obudził ten sam proletariacki
hymn. Tych, którzy ociągali się ze wstawaniem, strażnik na siłę ściągał z łóżka
i zrzucał na ubite klepisko. Po skromnym posiłku, czyli zupie z kapusty
i ziemniaków z kawałkiem suchara i kubkiem wrzątku, zagoniono wszystkich na
plac apelowy. Musieli ustawić się dwójkami. Funkcjonariusz NKWD policzył
więźniów. Przed szereg wyszedł oficer sowieckiej bezpieki i miękkim głosem
oznajmił:
– Jestem naczelnikiem tego łagru. Jeżeli tu trafiliście, z pewnością
popełniliście przestępstwo. Tutaj możecie odpokutować swoje winy ciężką pracą
dla matki ojczyzny, która dzisiaj krwawi w starciu z faszystowskim najeźdźcą.
Tylko wykonanie normy zapewni wam wolność.

***

– Za mną! Ruszaj się! – powiedział do Kleinera strażnik i razem wyszli z baraku


numer 11.
Funkcjonariusz NKWD wprowadził go do budynku z białej cegły. Okna
zabezpieczone były kratami. Weszli do ciemnego pomieszczenia. Za solidnym
biurkiem siedział czterdziestoletni funkcjonariusz NKWD w stopniu majora.
Przed nim stały karafka z wodą, szklanka, elektryczna lampka, czarny telefon,
maszyna do pisania i skórzana teczka. Mężczyzna przeglądał dokumenty.
Strażnik zostawił więźnia i wyszedł.
– I widzisz, Polak. Masz kurewskie szczęście. Dostaliśmy rozkaz –
wypuszczamy cię jako ostatniego. Zostaniesz odtransportowany do miejsca
formowania waszego wojska. Idź się przespać. Jutro ruszasz w drogę –
powiedział major.
Następnego dnia Kleiner wziął walizkę, plecak i razem z innymi Polakami
wsiadł do ciężarówki, która odwiozła ich do Saratowa. Tam wszystkich
załadowano do pociągu towarowego. Sowiecki kolejarz powiedział im, że będą
jechać na wschód, przez stepy Kazachstanu i dalej do Uzbekistanu.
Wagon był wypełniony prowizorycznymi pryczami z desek. Stał w nim piec,
na którym można było ugotować wodę. Zasłonięta metalową pokrywką dziura
w kącie służyła za latrynę. Byli więźniowie dostali też kartki na żywność.
W trakcie postoju można było nabyć za nie ciemny chleb lub suchary, a przy
odrobinie szczęścia nawet zupę lub kawałek ryby. Kleiner starał się kupować
także owoce i warzywa.
Pociąg całymi dniami jechał przez stepy, w większości pozbawione drzew.
Hulał po nich wiatr, niosący ze sobą kłęby gryzącego, piaskowego kurzu. Tylko
gdzieniegdzie rosły kępy karłowatych sosen lub brzóz. Nad stepami krążyły
drapieżne ptaki, wypatrujące gryzoni, a także kruki i sroki, czyhające na jakąś
padlinę. Siedząc w otwartych drzwiach wagonu, Mietek zastanawiał się, co go
czeka w armii, do której droga jest tak daleka. Nieustannie zadziwiał go fenomen
bolszewickiej Rosji. „Jak można wytrzymać w kraju, w którym życie ludzkie nie
ma żadnej wartości, a każdy funkcjonariusz bezpieki, bez sądu, za nic, może
postawić cię pod ścianą i zabić jak psa? To kraj europejski czy stworzony przez
potomków dzikich plemion? Czy to kraj współczesnych Hunów? Czy Stalin to
taki Attyla?”
Pociąg w końcu dotarł do Taszkientu, stolicy Uzbekistanu. Wszyscy wylegli
na perony. Masa łachmaniarzy z walizkami, tobołkami, pudełkami, plecakami
i wszelkiego rodzaju zawiniątkami skierowała się do wojskowych ciężarówek.
Samochody zawiozły ich do polskiego obozu w Jangi-Jul, dwadzieścia
kilometrów dalej. Tam znajdował się sztab polskiej armii tworzonej przez
generała Władysława Andersa. Jak się później okazało, wojsko stopniowo
ewakuowało się już do Iranu – to była ostatnia chwila na przyjazd.
W obozie trwał akurat Kurs Wojskowej Służby Geograficznej. Wprawdzie
zorganizowano go dla oficerów, ale ponieważ Kleiner zgłosił w kwestionariuszu
osobowym swoje niepełne studia z malarstwa i rysunku, został na niego
oddelegowany. Nie bez znaczenia było też jego doświadczenie zdobyte w czasach
współpracy z Dwójką na granicy wschodniej. Polskim siłom zbrojnym brakowało
nie tylko kreślarzy, lecz także specjalistów do spraw terenoznawstwa. Główne
zadanie tej jednostki polegało więc na zaopatrywaniu wojska w mapy,
wykonywaniu dokumentów bojowych dla Sztabu Armii Polskiej oraz szkoleniu
innych jednostek. Wprawdzie były przemytnik wyraził również gotowość
wstąpienia do szwadronu obrony dowództwa, ale jego prośba została odrzucona.
– Musisz odpocząć i nabrać sił. Wrócimy do tej sprawy. Na razie
najważniejsze jest przygotowanie naszych jednostek do walki. Brakuje nam
specjalistów w różnych dziedzinach – usłyszał od oficera komórki
kontrwywiadowczej.

***

Masza Karpińska siedziała na twardym krześle przed solidnym biurkiem, za


którym pochylał się szpakowaty pułkownik z Zarządu Oddziału Specjalnego
NKWD. Biurko Andrieja Kowalowa było puste. Wszystkie dokumenty leżały
w ciężkim sejfie.
– Towarzyszko – powiedział Kowalow i przeniósł wzrok na młodą
funkcjonariuszkę. – Mam dla was wyjątkowo trudne, delikatne zadanie. Będziecie
pracowali wśród naszych sojuszników, Polaków. Jak wiecie, na mocy porozumień
międzynarodowych i na polecenie towarzysza Stalina formowana jest w naszym
kraju polska armia. Potrzebujemy wiedzy o tym, co Polacy myślą i planują oraz
jaki jest ich stosunek do władzy radzieckiej. Rozumiecie, musimy być gotowi na
różne warianty…
Masza starała się zapamiętać każde słowo przełożonego.
– Na początku, towarzyszko, odbędziecie kurs specjalistyczny pod Moskwą.
Tam zapoznacie się z legendą, którą dla was zbudowaliśmy na użytek tej operacji.
Poznacie system łączności. Przeanalizujecie dane i poznacie charakterystyki
Polaków, którzy nas interesują – tłumaczył pułkownik. – Następnie zgłosicie się
do naszego człowieka w jednym z polskich obozów i wyjedziecie do Persji.
O skierowaniu Maszy Karpińskiej do takiego przedsięwzięcia zdecydowała
doskonała opinia Fiedotowa, którą wystawił jej na kilka tygodni przed śmiercią.
Przełożeni w NKWD dobrze ocenili też rolę, jaką odegrała w oddziale
partyzanckim Czerwony Październik po zabójstwie Fiedotowa. Po jego śmierci
przez ponad tydzień twardą ręką wspierała dowódcę. Z jej inspiracji
wyeliminowano z oddziału tak zwane elementy niepewne. Rozstrzelano dezertera
z Rumunii, który był bardziej skory do rabunku niż do walki z okupantem.
Zorganizowano też forsowny marsz w poszukiwaniu niebezpiecznego Polaka. Po
tych działaniach Masza została odwołana i przerzucona do Stalingradu.
Zdecydowano, że doskonale będzie nadawać się do nowej misji.
Masza wstała z krzesła. Zasalutowała i pożegnała się z Kowalowem. Choć nie
dawała tego po sobie poznać, trochę się bała. Była pewna, że ta misja będzie
wyjątkowo niebezpieczna. Dziewczyna wiedziała bowiem więcej niż pułkownik
NKWD. Domyślała się, że Niemcy powoli odliczają czas do odpalenia bomby
propagandowej, czyli ujawnienia zbrodni sowieckich na polskich oficerach.
Propagandowa machina Hitlera czekała tylko na odpowiedni moment, aby
uderzyć w sojusz polsko-sowiecki.
Rozdział 20
Irak – zima 2011/2012

– Kurwa mać, kto mnie budzi w sobotę rano?! – Po kontenerze mieszkalnym


niósł się krzyk Łodyny, który prawie przez sen podniósł swój telefon. –
O cholera! – powiedział już ciszej, przetarł oczy i spojrzał ponownie.
Dzwonił Mohammed Al-Zaabi. Major spojrzał na zegarek – była ósma.
Wcisnął przycisk z zieloną słuchawką.
– Witaj, Mohammedzie, witaj, przyjacielu. Nie możesz spać dłużej czy jakiś
ostrzał z drugiego brzegu Tygrysu dosięgnął waszej ambasady? – zapytał, siląc
się na dowcip.
– Jak szybko możesz być u mnie? – Al-Zaabi nie podjął gry. – Zapraszam, bo
u was nie można porozmawiać.
Łodyna natychmiast zrozumiał, że to coś poważnego. Zerwał się na równe
nogi.
– Daj mi godzinę. Będę u was w ambasadzie. Przekaż ochronie, że przyjadę
czarnym mercedesem.
Skierował się do łazienki, a raczej czegoś, co miało nią być. Nie odrywał
telefonu od ucha.
– Czekam w takim razie. Poproszę Azzę, żeby przygotowała śniadanie.
Nikogo poza nią nie ma w ambasadzie, więc nie będzie nam nikt przeszkadzać.
Mimo pośpiechu Łodyna starannie się ubrał. Pamiętał ze szkoleń, że
w operacjach wywiadowczych liczą się szczegóły, także te związane z ubraniem.
Czasem decydują one o powodzeniu lub przegranej. „Swoją drogą ciekawe – czy
ten syf w naszej placówce znany jest już doskonale w całym korpusie
dyplomatycznym? U nas nie można rozmawiać… A może Al-Zaabi miał coś
innego na myśli?” – zastanawiał się oficer.
– Darek! Jadę na śniadanie do kolegi z ambasady Emiratów. Ile można robić
samemu i jeść samemu!
Łodyna wpisał się w zeszycie na dyżurce i wziął kluczyki od mercedesa.
Przeszedł ostrożnie po mocno zniszczonym dziedzińcu polskiej ambasady, jak
zwykle przeklinając jej stan i poprzedniego ambasadora, który kazał rozwalić
fontannę i całą nawierzchnię dziedzińca.
Ciężka brama się odsunęła i mercedes pomknął w stronę ronda 14 Lipca.
Minął po prawej tak zwane centrum handlowe, złożone ze sklepu, piekarni
z pachnącym, tuczącym arabskim chlebem, salonu fryzjerskiego, dziwnego
sklepiku z podróbkami zegarków, noży, okularów i piór wiecznych oraz punktu
DHL-u.
Major odruchowo przycisnął pedał gazu. Mercedes przejechał obok głównej
bramy wjazdowej do placówki USA. Zwolnił i skręcił w lewo, w małą uliczkę
oddzielającą teren ambasady i amerykańskie lądowisko dla helikopterów. Na
check poincie szybko wyjaśnił latynoskim kontraktorom, że jedzie do ambasady
ZEA. Jeszcze kilkaset metrów i stał przed bramą emirackiej placówki. Wydawało
mu się, że podróż, która zwykle trwała kilka minut, teraz była dłuższa.
– Witaj, Mohammedzie! – powiedział do czekającego w głównym hallu Al-
Zaabiego.
– Witam cię, przyjacielu. Zapraszam do salonu. Azza przygotowała pyszne
śniadanie – dodał i wskazał Łodynie drogę.
Przywitał ich zapach świeżo mielonej i parzonej kawy. Przy stole krzątała się
Azza. Wymienili kilka zdań na temat jej nowej pracy. Łodyna podziękował jej za
skontaktowanie go z tak życzliwym jego sprawie Mohammedem. Poprosił
również o złożenie wyrazów szacunku wujowi w Kuwejcie. Azza zapytała, czy
jest jeszcze potrzebna, i zniknęła w sekretariacie placówki.
– Przepraszam, że tak wcześnie ściągnąłem cię z łóżka. Ale sprawa jest bardzo
ważna – zaczął Al-Zaabi. – Zależało mi, aby spotkać się u mnie. Wybacz mi,
proszę.
Łodyna zawsze musiał świecić oczami za stan polskiej placówki, za polski
MSZ i Jaskólskiego, który tolerował tak skandaliczne warunki pracy
w Bagdadzie. Miał przed oczyma dziurę w podłodze w swoim kontenerze,
pęknięty sufit w punkcie łączności oraz uszkodzony pociskiem moździerzowym
budynek na tyłach ambasady. I dziedziniec, na którym w porze gorącej wszystkie
spodnie i buty stawały się szare z powodu wszechobecnego kurzu.
– Twoja ambasada jest otoczona przez budynki należące do Counter Terrorism
Service – zaczął Al-Zaabi. – Wprawdzie jest to służba, która odpowiada za walkę
z terrorystami, ale według naszych informacji wykorzystywana jest do działań
specjalnych za granicą oraz do realizowania zadań na polityczne zamówienia
wewnątrz Iraku. Nie zdziwiłbym się, gdyby prowadzili również przedsięwzięcia
z zakresu kontrwywiadowczego, a przynajmniej ściśle współpracowali
z Mukhabaratem. Szyicki Iran posiada teraz w tym kraju olbrzymie wpływy…
Nie tylko polityczne, nie tylko w ministerstwach, armii, ale i w służbach
specjalnych.
Major nie odpowiedział, tylko skinął głową. „Informacje od Montany w pełni
się potwierdziły” – pomyślał. Już nie miał wątpliwości, że Mohammed jest
oficerem służb specjalnych ZEA. I wydawało mu się, że Mohammed wie, kim
jest on sam. Obaj byli profesjonalistami.
– Otrzymałem dzisiaj informację z Kuwejtu. Przedwczoraj, pod nadzorem
Nadżima Udina, robotnicy zrobili duży wykop w miejscu wskazanym przez
twojego kolegę – powiedział spokojnie i ze smutkiem w głosie Al-Zaabi. – Na
głębokości około jednego metra natrafili na rozkładające się zwłoki mężczyzny.
Trochę to potrwało, ale ostatecznie jego identyfikacja nie sprawiła trudności. To
był Qureshi. Nasz stary, poczciwy Qureshi, który tyle lat pracował w naszej
rodzinie.
Łodyna nic nie powiedział. Nie zrobił żadnego gestu. Czekał.
– Miejscowe władze wszczęły śledztwo – kontynuował Al-Zaabi. – Nasza
rodzina zapewniła pomoc w tej sprawie. To tragiczne odkrycie rzuca zupełnie
inne światło na kwestię rabunku w domu. Według nas zabójstwa dokonano
w sierpniu 1990 roku. Wszystko wskazuje na to, że wdarł się tam jakiś oddział
irackich służb specjalnych. Tylko tyle i aż tyle. Proszę, nie pytaj o więcej, bo nie
mogę teraz nic powiedzieć.
Major przez chwilę milczał. Powoli wszystko zaczęło mu się układać w pewną
całość. „Służby irackie były wtedy dość blisko z Rosjanami, a w zasadzie jeszcze
Sowietami. Czego szukali w tym domu w Kuwejcie? Przecież nie naszego
Portretu młodzieńca! Do tego niewyjaśniony wypadek Wasima Abn Dżafara na
autostradzie. To od niego zaczęła się cała sprawa z naszym Młodzieńcem. Czy
Rosjanie faktycznie próbowali pomóc swojemu agentowi? A może byłemu
agentowi? Może facet chciał im się urwać? Czy muszę brać pod uwagę Rosjan
w grze o Młodzieńca? Zapewne niedługo się o tym przekonam. To komplikuje
sprawę. Będzie niebezpiecznie. Oni są zdecydowani i mocni na tym terenie”.
– Jasne, rozumiem. Bardzo mi przykro z powodu śmierci twojego przyjaciela
– powiedział Łodyna spokojnym i nieco ściszonym głosem. – Czy możemy ci
jakoś pomóc w tej sprawie? Nie musisz teraz odpowiadać, ale pamiętaj, że
możesz na nas liczyć – dodał, delikatnie podkreślając liczbę mnogą.
W milczeniu dokończyli razem śniadanie, które tym razem nie smakowało tak,
jak powinno. Major cały czas bił się z myślami. Zastanawiał się, od czego zacząć
składanie poszczególnych elementów. Z kim podjąć dialog? Kto może pomóc
w sprawie? Te rozważania towarzyszyły mu przez całą drogę powrotną do
ambasady.
Po powrocie do siebie z rozmachem zamknął drzwi kontenera. Rozebrał się
i rzucił na wąskie łóżko, a potem nalał sobie dużą porcję whisky z lodem.
Popatrzył na zegarek. Nie było jeszcze południa. „Dżentelmeni nie piją przed
południem” – pomyślał z ironią. „To niech przyjadą tutaj, do tego syfu,
rozmawiają o zabójstwach, siedzą pod ostrzałem, a w dodatku w takim kurniku
jak nasza ambasada”.
Zadzwonił do Ewy i umówił się z nią na wieczór w Tamimi. Potem odnalazł
Krzyśka, który zaczytany siedział w ogrodzie pod palmami. Zakomunikował mu,
że będzie dla niego robota. Razem poszli do punktu łączności. Szyfrogram do
Centrali był długi. Łodyna podkreślił w nim, że według jego oceny sytuacji
operacyjnej w sprawie odnalezienia obrazu należy spodziewać się w najbliższym
czasie działań rosyjskich służb specjalnych. Na koniec pozwolił sobie opisać
wszystkie swoje wątpliwości i przypuszczenia. Zaznaczył, że niektóre informacje
wymagają potwierdzenia. Pracę skończyli dwie godziny później.

***

– Jak miło, że miałeś czas do mnie przyjechać – powiedziała Ewa. – Zjemy coś
w stołówce? Zapewne zrobili coś dobrego z grilla, w końcu to sobota.
Łodyna nic nie powiedział. Nie miał ochoty nigdzie wychodzić. Pragnął tylko
objąć i mocno przytulić Ewę. Ona to zrozumiała. Pragnęła tego samego.
Sprawdziła, czy drzwi są zamknięte, i zgasiła światło, zostawiając małą lampkę
nocną. Zrzucili z siebie ubrania. Spieszyli się, jakby wiedzieli, że mają mało
czasu, choć do godziny policyjnej było jeszcze daleko. Zapomnieli o całym
świecie. Przestał istnieć Bagdad, zniknęli terroryści, rozpłynęły się zielona strefa,
zniszczona ambasada, kontener z gnijącą podłogą.
– Wiesz, przepraszam, że tak… Chciałem spytać. Nie chciałem… To nie tak,
że uważam… – mówił nieskładnie Łodyna. – Od momentu, gdy cię zobaczyłem
na pizza party u Włochów, czułem, że cię pragnę. Potem zorientowałem się, że
nie jestem ci obojętny, że jest między nami jakaś więź, jakbyśmy się znali od lat.
– Nic nie mów. Wiesz… ja się chyba w tobie zakochałam.
Oboje mocno się w siebie wtulili. Nagle ich uścisk przerwał dzwonek
w telefonie Łodyny. Dzwonił dyżurny BOR-owik z ambasady.
– Słucham, co się dzieje?
– Mamy problem z panem Jerzym. Ma straszne bóle brzucha. Coś robił czy po
coś sięgał na biurku w pracy i wtedy to się stało. Co mamy robić? Miejscowa
przychodnia zamknięta, a poza tym pan wie, jaki tam jest poziom opieki.
Dzwoniłem do ambasadora, ale nic nie umie poradzić. Co robić? Pan Jerzy wyje
z bólu.
– Podeślij za dziesięć minut samochód pod iracki check point przed Tamimi.
Będę tam czekał razem z doktor Petrowską.
Major opowiedział szybko Ewie, co się stało. Wiedział, że nie musi jej prosić
o pomoc. Bez słowa wskoczyła w ubranie i złapała swój plecak medyczny.
Samochód z ambasady już stał przed irackim check pointem. Minutę później byli
w ambasadzie. Ewa udała się do kontenera Jerzego i została z nim sama. Po
dwudziestu minutach wyszła. Przed kontenerem obok Łodyny stali Bałtożak
i Żuraw. Wszyscy patrzyli na doktor Ewę i czekali na orzeczenie.
– Wasz kolega miał kiedyś przepuklinę. Teraz chyba coś mu się oderwało.
Powinien jak najszybciej wrócić do kraju i przejść specjalistyczny zabieg –
powiedziała. – Aha, nie może nic nosić, nawet zakupów. Nie może się schylać
i podnosić czegokolwiek. I co najważniejsze, tu są lekarstwa przeciwzaparciowe.
Do końca pobytu musi mieć bardzo luźny stolec.
Wszyscy popatrzyli na nią ze zdziwieniem.
– Co się tak dziwicie? Przecież jak Jerzy będzie miał jakiekolwiek problemy
w czasie wypróżniania, to mu coś strzeli czy pęknie i zostanie tak na sedesie.
Dlatego szybko musi wracać do kraju. Bo ile czasu można mieć permanentną
biegunkę?!
Tego wieczoru Łodyna musiał jeszcze spisać diagnozę Ewy i wysłać tę
informację do ambasadora. Ten z kolei natychmiast wysłał ją do Centrali MSZ
w Warszawie. Odpowiedź nadeszła w poniedziałek. Jerzy miał się przygotować
do powrotu do Polski oraz przekazania swoich obowiązków. Na placówkę miał
przyjechać ktoś inny.
W Bagdadzie znowu zaczęło padać. Rozpoczęła się walka z kałużami na
dziedzińcu. W punkcie łączności trwało przestawianie urządzeń, żeby nie zalała
ich woda spadająca z pęknięć sufitu i ścian.
W czwartek Łodyna otrzymał e-mail od Andreasa z niemieckiej ambasady.
Konsul przełożył swój wyjazd o cały tydzień. Tłumaczył niejasno, że musi coś
przygotować. Ma jakieś ważne polecenie od szefowej, a w irackim Kurdystanie
będzie musiał udać się w kilka miejsc. To było Łodynie na rękę. Ciężko byłoby
mu się teraz wyrwać z placówki. Chciał poczekać na wyjazd Jerzego, a później
także na przyjazd jego następcy.
W międzyczasie zdecydował się pojechać na cmentarz North Gate w dzielnicy
Adamija, gdzie pochowano dwudziestu trzech żołnierzy generała Andersa. Przed
wyjazdem zobowiązał się w MSZ, że podejmie próbę inwentaryzacji wszystkich
miejsc pochówku Polaków w tym rejonie.
– Żuraw, kiedy będziemy jechać jutro na cmentarz, weźmy ze sobą pana
Hadżiego, bo tam jest niespokojnie. Ambasadę turecką niedawno ostrzelano
z granatników.
– Okej, też myślę, że może być gorąco. Ruszamy około dziesiątej.
Statystycznie to najbezpieczniejsze godziny.
Abdullah Hadżi był miejscowym kierowcą placówki. Łodyna znał go od lat.
Był sunnitą, ale niezbyt religijnym. W przeszłości wiele osób podejrzewało, że
jest funkcjonariuszem irackich służb specjalnych, jednak nikt mu tego nie
udowodnił. Poza tym za czasów Saddama Husajna każdy z pracowników musiał
składać raporty do Mukhabaratu. Majora interesowały jednak tylko ewentualne
związki Hadżiego z rosyjskim wywiadem wojskowym GRU albo cywilnym
SWR. W takim wypadku nie bez znaczenia byłyby jego obecne kontakty
z dawnymi kolegami, którzy przyłączają się do Państwa Islamskiego. Jak każdy
rasowy oficer wywiadu, poszukiwacz Portretu młodzieńca musiał przewidzieć
różne scenariusze.
Konwój samochodów z polskiej ambasady szybko dotarł do cmentarza. Żuraw
zdecydował się jechać po lewej stronie Tygrysu, aleją 14 Lipca. Przejazd aleją Al-
Raszida, którą w czasie wojny przemierzali żołnierze generała Andersa, był zbyt
niebezpieczny.
Przy cmentarzu pasażerowie wysiedli. W samochodach zostali tylko kierowcy.
Silniki toyot cały czas mruczały. Abdullah Hadżi poszedł porozmawiać ze
stróżem. Cmentarz był duży i w miarę zadbany, może dlatego, że pieczę nad nim
formalnie sprawowała brytyjska Commonwealth War Graves Commission.
Chroniący Łodynę funkcjonariusze BOR-u trzymali się blisko i nerwowo
rozglądali dookoła. Oficer szedł powoli i robił dużo zdjęć. Zatrzymał się przy
memoriale w kształcie muru, poświęconym cmentarzowi w Khanaqin, który jest
największą polską nekropolią w Iraku, obecnie mocno zniszczoną. Wreszcie
wszystkim ukazały się piaskowe tablice zwieńczone orłem w koronie. Łodyna
nagle przypomniał sobie Kleinera. „Może wśród tych grobów są jego kumple,
ludzie, z którymi przeszedł drogę z ZSRR? Może gdyby mogli, powiedzieliby mi
coś, co nakierowałoby mnie na trop Młodzieńca?” – pomyślał.
Uważnie wpatrywał się w każde z polskich nazwisk wykutych w jasnym
piaskowcu. Odruchowo czytał na głos:
– Rawski, Walczyk, Ebert, Zaniewski, Sokołowski…
Zatrzymał się przy tym ostatnim. Uśmiechnął się do siebie, bo to nazwisko
szczególnie i jednoznacznie mu się skojarzyło.
Idąc wzdłuż polskich grobów, Łodyna szukał jakiejś nieracjonalnej
odpowiedzi na nurtujące go pytania. W pewnym momencie przypomniał sobie
opowieść Al-Zaabiego o początkach biznesu jego rodziny w Kuwejcie.
Mohammed wspomniał, że w czasie drugiej wojny światowej ojciec jego wuja
prowadził rozległe interesy w Basrze, która była wówczas sporym portem
przeładunkowym. „Do jego nabrzeży przybywały statki handlowe ze sprzętem dla
polskiego korpusu, a z nimi pewnie i nasi żołnierze. Może Kleiner przybył
z ZSRR do Iraku? Jeśli to w ogóle ta sama osoba i jeśli był w Iraku, a wcześniej
w Iranie…”
– Musimy się chyba stąd zbierać. Chłopaki w samochodach podają przez
radio, że jacyś lokalsi kręcą się przed główną bramą – powiedział spokojnie
Żuraw. Po chwili przerwy zdecydowanie dorzucił: – Słuchajcie! Spierdalamy.
Tylko tak, żeby się nie spostrzegli, że coś zauważyliśmy. Bądźcie gotowi na ostrą
jazdę – zadysponował przez radio.
W takich sytuacjach Łodyna żałował, że ma przy sobie tylko SIG-a. Dobrze,
że kilka zapasowych magazynków weszło do kieszeni jego kamizelki. Ani
o pistolecie, ani o magazynkach nikt nie wiedział. Jeśli doszłoby do strzelaniny,
była to ostatnia linia jego ochrony.
Polacy zdecydowanym krokiem, aczkolwiek nie za szybko, doszli do
samochodów. Łodyna zauważył, że chłopaki z BOR-u robią się nerwowi
i intensywnie się rozglądają. Już na parkingu zobaczyli kilku mężczyzn
pokazujących ich palcami. Wydawało się, że ci ludzie na kogoś czekają, kogoś
wypatrują. Sytuacja stawała się niebezpieczna. Z budynku stróżówki wyszedł
Abdullah Hadżi. Miał dziwną minę i dziwnie się zachowywał. Niewielką uliczką
dojazdową wjechał na parking mocno wysłużony, biało-pomarańczowy nissan.
Zatrzymał się prawie w poprzek wylotu uliczki.
– Szybko do środka! Ruszamy ostro! – krzyknął Żuraw. – Pierwszy taranuje
nissana! Abdullah! Kurwa, szybciej!
Tuman kurzu z szutrowej drogi uniósł się na wysokość kilku metrów. Grupa
lokalnych mężczyzn podbiegła do samochodów i uderzała w nie pięściami.
Niewiele jednak byli w stanie dostrzec we wszechobecnym kurzu.
Pierwsza z toyot uderzyła w nissana olbrzymim stalowym zderzakiem.
Niewielki pojazd tylko zazgrzytał i przesunął się na bok. Kierowca wyskoczył.
Droga była wolna. Przejechał drugi samochód i trzeci. Siedzący znowu na
gunerce Dziadek nikogo nie zobaczył.
– Z tyłu czysto. Chyba pusto. Taki obłok kurzu, że nic nie widać – powiedział
i zluzował uścisk przyciskanej mocno do ramienia kolby PK.
Konwój szybko odjechał, zostawiając za sobą cmentarz North Gate i kwatery
polskich żołnierzy. Wbrew regułom wracali tą samą drogą. Nie chcieli ryzykować
utknięcia w korku w alei Al-Raszida, pełnej niezadowolonych sunnitów. Wybrali
szybką jazdę szerokimi ulicami. Przez całą drogę nikt nie powiedział ani słowa.
Pół godziny później byli już na dziedzińcu polskiej ambasady.
– Widziałeś, jak dziwnie zachowywał się Abdullah? – zapytał Żurawia
Łodyna.
– Faktycznie, był za spokojny, jakby przygotowany na taką sytuację. Muszę
przekazać meldunek na Podchorążych, a potem powiedzieć staremu. Pewnie
będzie miał pretensje, że pojechaliśmy, choć sam się na to zgodził. A zwróciłeś
uwagę na tego białego busa, chyba nissana, zaparkowanego już za wyjazdem
z uliczki? Ci, co w nim siedzieli, to nie byli lokalsi. Wyglądali raczej na
Europejczyków i natarczywie nam się przyglądali. Za spokojnie, kurwa, za
spokojnie.
Łodyna faktycznie zauważył busa, ale siedział z tyłu, więc nie bardzo mógł mu
się przyjrzeć. „Spokojni Europejczycy w Bagdadzie. Hm…” – pomyślał
z zadumą.

***

Rozległ się dzwonek telefonu. Na wyświetlaczu pojawił się napis „Montana”.


– Cześć, Tom! Co u ciebie? Miło, że się odzywasz, zwłaszcza przed
weekendem.
– Wpadnij do mnie w piątek, jakoś po południu. Pójdziemy razem na obiad.
Nasza stołówka ma dzień meksykański. Potem zapraszam na drinka nad basenem
– zaproponował Montana.
Łodyna zorientował się, że Tom ma dla niego jakieś informacje. „W końcu coś
drgnęło w sprawie” – pomyślał.
– Będę w piątek o szesnastej na bramie. Samochód zostawię tradycyjnie przed
– odpowiedział krótko.
Następnego dnia Łodyna popchnął ciężkie, zbrojone drzwi do biura
przepustek. „Ciekawe, jaki kolor badża załatwił dzisiaj Montana” – zastanawiał
się.
– Cześć, Tom! Co masz dla mnie dzisiaj? O! Widzę, że czerwień! Ten kolor
lubię najbardziej. Czuję się jak VIP.
– Cześć! Będziesz chciał później skoczyć do pieksu? – przywitał się Montana.
– Tak sobie myślę, że pewnie chciałbyś zrobić jakieś zakupy.
– Oczywiście, u was zawsze można znaleźć coś fajnego. Poza tym trochę
normalności nie zaszkodzi. Mam zapotrzebowanie z firmy na kilka drobiazgów
dla kolegów.
Olbrzymia hala DFAC, wielkości kilku sal gimnastycznych, robiła wrażenie.
Kłębił się w niej tłum kilkuset pracowników amerykańskiej placówki. Dzisiejszy
wystrój jednoznacznie wskazywał na dzień meksykański. Łodyna wziął tacę
i podszedł do stanowisk z daniami. Zaczął od zupy pomidorowej z wędzonym
boczkiem i grzankami, potem dobrał marynowane ostre papryczki jalapeño,
faszerowane pastą z tuńczyka.
Łodyna i Montana spotkali w stołówce kilka osób poznanych na imprezie
u Włochów i w Tamimi. Potem poszli do jednego z barów koło pieksu. Niestety,
pogoda nie sprzyjała siedzeniu nad basenem. Wiał silny wiatr.
– Czego się napijemy? – zapytał Montana.
– Podwójnego bourbona, on the rocks, oczywiście – odpowiedział bez namysłu
Łodyna.
Usiedli przy jednym ze stolików w kącie dużej sali. Słychać było uderzenia
kul bilardowych, a z zewnątrz dobiegał dźwięk piłeczki odbijanej na stole do
ping-ponga.
– Posłuchaj. Powiem ci coś przez wzgląd na nasze relacje. Wiesz, jak to teraz
jest. Moja firma zna cię dobrze i wie, że tę wiedzę wykorzystasz jak najlepiej dla
swojego kraju – zaczął Amerykanin nieco górnolotnie i tajemniczo.
Łodyna nie miał wątpliwości, że stwierdzenie „dla swojego kraju” nie było
przypadkowe.
– Sprawa, o którą pytałeś, jest bardzo złożona – kontynuował Montana. –
Wiemy, że irackie służby specjalne dokonały napadu na posiadłość szejka Al-
Zaabiego w Kuwejcie w pierwszych dniach wojny 1990 roku. Według naszych
informacji nie był to napad czysto rabunkowy. Budynek był wykorzystywany
jako stacja wywiadowcza i nasłuchowa zarówno na Zatokę Perską, jak i na
południe Iraku. Było to wspólne przedsięwzięcie saudyjsko-emirackie. Wiemy, że
ze strony ZEA nadzór nad przedsięwzięciem sprawowali ludzie z obecnej
National Electronic Security Authority. Według mnie robili to poza wiedzą
Kuwejtczyków albo jedynie za ich bierną zgodą.
– Czyli de facto bez udziału Kuwejtczyków.
– Jednak to nie wszystko – kontynuował Montana. – Poza typowymi
działaniami sigintowymi rozpoznającymi ruch na Szatt Al-Arab oraz
przemieszczanie się wojsk w rejonie Basry stacja prowadziła też operacje
specjalne. Koordynowała pracę z agenturą w Iraku, lecz także w Iranie.
Ustaliliśmy, że głównym celem rabunku były dokumenty. Nie wiemy, co tam
było, ale podejrzewamy, że mogły to być dane umożliwiające identyfikację
saudyjskiej agentury w Iraku i Iranie. Oczywiście nie wykluczamy innych
materiałów, które mogły na przykład obciążać osoby związane z dworem Al-
Sabahów lub inne rody z ZEA czy Arabii Saudyjskiej.
Wiedza, którą uzyskał Łodyna, potwierdzała obserwacje Berda zebrane
w czasie jego pobytu w Kuwejcie. „Kierunek poszukiwań jest teraz tylko jeden.
Dotrzeć do osób związanych z irackimi służbami specjalnymi w czasach
saddamowskich” – pomyślał.
– Macie dobre informacje – powiedział do Montany. – Nie mieliśmy pewności
co do przeznaczenia rezydencji szejka Al-Zaabiego w Kuwejcie oraz co do
rzeczywistego celu rabunku w jego willi. Wnioskuję, że Irakijczycy zabrali dużo
więcej niż tajne dokumenty. Nie wiem, czy przypadkowo, czy był tam może ktoś,
kto znał się na rzeczy. Tom, czy wy macie informacje na temat tego oddziału
Mukhabaratu, który dokonał rabunku?
– Niestety, słuch o nim zaginął. Prawdopodobnie udali się w kierunku granicy
irackiej. Emiratczycy prosili nas nawet o pomoc w tej sprawie. Zarówno im, jak
i Saudyjczykom bardzo na tym zależało. Nie wpadliśmy jednak na żaden trop
w Iraku.
– Dziękuję, Tom, to dla nas bardzo ważne. Ważne dla mojego kraju. Ja też
mam dla ciebie ciekawe informacje. Wyobraź sobie, że uciąłem sobie niedawno
dłuższą pogawędkę z ambasadorem Dragunowem. I poznałem waszego
„przyjaciela” Walerija Aleksandrowa. Polubiliśmy się – dodał z przekąsem,
uśmiechając się do Toma.
Montana zrobił wielkie oczy. Zamilkł na chwilę, a potem stwierdził krótko:
– Idę po cztery podwójne bourbony! Z lodem.
Do wieczora siedzieli razem. Polski oficer przekazał swoje wrażenia z rozmów
z Rosjanami. Montanę interesowało dosłownie wszystko na ich temat.

***

Łodyna wiedział, że nie może wszystkiego napisać. Postanowił, że szczegóły


przekaże Magdzie osobiście w czasie spotkania. Tylko ona mogła zrozumieć, o co
w tym wszystkim chodzi. Wiedział już także, że trop Młodzieńca prowadzi do
granicy kuwejcko-irackiej. Ale czy do samego Iraku? Tego nie był jeszcze
pewien. Musiał to sprawdzić – i to jak najszybciej. Nie dawało mu również
spokoju wspomnienie ostatniej wycieczki na North Gate i zajście pod
cmentarzem. „I ten nissan ze spokojnymi facetami w środku!” – pomyślał.
Rozdział 21
ZSRR, Iran – wiosna–lato 1942

Do wyznaczonych przez sowieckie władze miejsc postoju jednostek polskich


w Kazachstanie, Uzbekistanie i Kirgizji ciągle napływali nowi ludzie. Warunki
były fatalne, ale lepsze od tych, jakie żołnierze mieli na początku 1942 roku.
Na wiosnę generał Anders ustalił z przywódcą sowieckiego państwa, że polscy
żołnierze stopniowo będą ewakuowani do Persji. Nie mógł podjąć innej decyzji,
bo w obozie Jangi-Jul w każdej chwili mogło dojść do buntu. Jeszcze w czerwcu
generał pisał w depeszy skierowanej do Naczelnego Wodza, generała
Sikorskiego: „Nasza sytuacja wojskowa tutaj zbliża się ku katastrofie. Nie
otrzymujemy już niektórych produktów prawie zupełnie, jak tłuszczów i jarzyn,
inne w znikomych ilościach. Żołnierze głodują, mam już kilkanaście procent
kurzej ślepoty. Nie ma żadnej nadziei na polepszenie, odwrotnie, położenie
pogarsza się stale. Wskutek powyższego morale wojska utrzymuje się wyłącznie
nadzieją wyjścia z ZSRR i wielką narodową dyscypliną”. W końcu czerwca 1942
roku Wiaczesław Mołotow, sowiecki wicepremier, przekazał ambasadorowi
brytyjskiemu w Moskwie informację, że władze ZSRR zgodziły się przekazać do
dyspozycji Zjednoczonego Królestwa jednostki Armii Polskiej.

***

Kleiner nie szukał kontaktu z innymi żołnierzami. Ciągle był przytłoczony


zdarzeniami z ostatnich miesięcy. W nocy miewał koszmary. Pomimo zmęczenia
wyczerpującymi zajęciami wojskowymi w ciężkim uzbeckim klimacie budził się
zwykle około trzeciej w nocy i przez godzinę, dwie myślał o tym, co niedawno go
spotkało. Masa trupów, które widział. Żal po straconej Natalii. Przejmujący
strach. Z jego twarzy zniknęła łobuzerska iskra. Teraz był bardziej ostrożny,
nieufny. Być może na jego stan ducha wpływał też głód, który coraz bardziej
dawał się wszystkim we znaki.
W obozie dowiedział się również, że jego kolegów z referatu wschodniego
i wywiadu KOP odsunięto od pracy operacyjnej i obwiniono o bierne
doprowadzenie do klęski na wschodzie we wrześniu 1939 roku. Niektórzy
oficerowie wywiadu zostali internowani przez ekipę Sikorskiego, a inni
zdecydowali się na emigrację za ocean.
Pewnego poranka płachtę namiotu Kleinera odchylił podporucznik Franciszek
Śmigielski, stary znajomy Mietka z Andrychowa.
– Stary cię pilnie wzywa. Chodź!
Śmigielski wszedł do dowódcy, by zaanonsować gościa, a Kleiner czekał
w przedsionku. Na ściennej tablicy dostrzegł archiwalne, wyblakłe gazetki,
podkreślające wagę podpisanej w lipcu 1941 roku umowy między Polską
a ZSRR. Zaznaczono w nich udział Armii Polskiej na terenie ZSRR w walce
z Niemcami.
– Wachmistrzu, major pana prosi.
– Majorze, melduję się na rozkaz! – Kleiner wszedł i stuknął obcasami przed
oficerem wywiadu sztabu tworzącej się armii.
– Proszę siadać, wachmistrzu. – Szpakowaty mężczyzna z krótkim wąsikiem
uprzejmie wskazał krzesło. – Gdy meldował się pan w obozie, wspomniał pan
o swoim odkryciu w Kijowie. Proszę opowiedzieć, co pan widział.
Kleiner wyciągnął z kieszeni guzik znaleziony w konsulacie. Położył go na
stoliku i opowiedział ze szczegółami, w jaki sposób go znalazł. Major spisał jego
zeznanie. Milczał, nie zadawał dodatkowych pytań.
– Sierżancie. Naszą rozmowę musi pan bezwzględnie zachować w tajemnicy.
Ujawnienie tych informacji mogłoby zdestabilizować naszą pozycję w Związku
Sowieckim, a także negatywnie wpłynąć na morale żołnierzy. Niech pan pamięta,
że nie wiemy, ilu tam mogło być naszych – powiedział oficer z lekką ironią
w głosie.
Ze skórzanej teczki wyjął niewielki woreczek i wrzucił do niego żołnierski
guzik z orłem, mieniący się turkusowozielonym nalotem.
– Zabieram go z sobą. Niebawem zaczniemy kolejny etap ewakuacji do Persji.

***

W Jangi-Jul namioty obozowe i łaźnie rozlokowane były wśród skał. Na


masztach powiewały flagi. Wokół obozu koczowały grupy cywilów,
mieszkających w drewnianych chatkach o dachach pokrytych mocno wysuszoną
darnią, zebraną latem ze stepu. Ci ludzie nie mieli środków do życia – dokarmiało
ich wojsko. Wszędzie panował brud. Wszystkim dokuczały komary i pchły.
Polską społeczność dziesiątkowały choroby: szkarlatyna, tyfus plamisty i dur
brzuszny. Okoliczne sklepy ziały pustką. Gdy przychodziła dostawa wódki
i wody kolońskiej, ustawiały się do nich długie kolejki. Dochodziło nawet do
przepychanek i bójek.
Żołnierze starali się pokątnie zdobywać żywność od miejscowych rolników.
Nie zawsze wychodziło to im na zdrowie. Gdy dostawali paczki, sprzedawali
wszystko, co dało się spieniężyć.
Punkty rekrutacyjne polskiej armii działały w atmosferze chaosu. Formularze
nie były odpowiednio wypełniane. Urzędnicy, którzy je przyjmowali, często
przymykali oko na fikcyjne dane kandydatów do wojska. Wszyscy marzyli tylko
o tym, aby wyrwać się ze Związku Sowieckiego.
Pewnego dnia Kleiner wybrał się do Taszkientu. Pierwszy raz od wielu
tygodni zobaczył kolorowy bazar. Na drewnianych stołach leżały piramidy
owoców, a rozstawione wokół skrzynie pełne były rodzynek, suszonych
brzoskwiń i liści herbaty. Wszystko było bardzo tanie. Sprzedawcy na miejscu
piekli placki z mąki jęczmiennej, oferowali kumys i jagnięce szaszłyki. W małych
kawiarenkach można było wypić czarną, aromatyczną, świeżo parzoną herbatę
lub kawę.
Tutejsi mężczyźni nosili na głowach charakterystyczne tiubietiejki – płaskie
czapeczki. Mietek szybko dostrzegł kontrast pomiędzy kolorowym bazarem
a mieszkalnymi rejonami miasta. Jego ulice wyłożone były kocimi łbami. Obok
nich ciągnęły się niskie, zaniedbane, drewniane budynki, udające miejskie
kamienice. Wszędzie panowała nędza. Wokół krążyły watahy przestraszonych,
wychudzonych psów. Niezabliźnione rany po walkach z czasu rewolucji rzucały
się w oczy.
– Szanowny panie – zwrócił się do Kleinera stary Uzbek sprzedający
pomarańcze. – Jak to z wami jest? Zamiast czerwonych polscy żołnierze idą bić
Niemców? Niech pan zobaczy, co bolszewicy zrobili z moim miastem. W czasie
naszego powstania zajęli i zburzyli meczety pamiętające jeszcze czasy
Tamerlana!
– Tak, wiem. Nie mam na to wpływu.
– No to weź, synu, przynajmniej te pomarańcze. Niech ci dodadzą zdrowia
i sił. Niech cię Allah prowadzi do twojej ojczyzny.
Kleiner nic już nie powiedział. W jego oczach błysnęły łzy. W milczeniu
patrzył na sprzedawcę. Przez jego głowę błyskawicznie przebiegły wspomnienia
wojenne. Po chwili położył dłoń na ramieniu starego Uzbeka i ciepło, serdecznie
się do niego uśmiechnął.
Pod koniec sierpnia Kleiner dostał rozkaz wyjazdu. Tak jak i inni Polacy
pojechał pociągiem do portu w Krasnowodzku nad Morzem Kaspijskim. Miał do
pokonania dwa tysiące kilometrów.
Po drodze skład na kilka godzin zatrzymał się w punkcie tranzytowym
w Samarkandzie. Mietek, tak jak inni pasażerowie, postanowił przespacerować
się po mieście. Chciał się oderwać od smrodu, gwaru i hałasu. Zarzucił na ramię
walizkę, plecak i ruszył. Samo miasto stanowiło oazę zieleni. Ze ścian pobliskich
budynków zwisały kłącza winorośli. W przydomowych ogródkach rosły drzewa
morwowe i migdałowe. Zapachem tych ostatnich nie mógł się wprost nasycić.
Przy jednym z migdałowców, na niewielkim skwerze, stał dobrych kilkanaście
minut. Potem udał się w kierunku okazałego meczetu z ażurowymi kolumnami
i strzelistym minaretem. Największe wrażenie zrobiły na nim ściany trzech
budynków pokryte prawie w całości niebieską majoliką, zdobioną w różne wzory.
Były to, jak mu powiedział lokalny sprzedawca dywanów, medresy, czyli
muzułmańskie szkoły.
– Panie, na grobowcu Tamerlana ciąży klątwa – mówił dalej sprzedawca
dywanów, wskazując starożytny budynek, który wcześniej podziwiał Polak. –
Rok temu przyjechali z Moskwy naukowcy radzieccy. Otworzyli go, jak kiedyś
jeden władca perski. I co się stało? Kraj tamtego Persa ogarnęła zaraza, a na
Sowietów trzy dni później najechali Niemcy!

***

Gdy pociąg w końcu dotarł do Krasnowodzka, okazało się, że wyładowano ich


kilka kilometrów przed portem i bazą.
– Kapralu, co się dzieje? Dlaczego nie jedziemy do miasta? – zapytał Kleiner
żołnierza przysłanego przez sztab ewakuacyjny.
– Panie wachmistrzu, krasnowodzkie nabrzeża portowe są bombardowane
przez niemieckie lotnictwo. Sowieci nie dają sobie z nimi rady. A pies z nimi
wszystkimi tańcował!
Po dwóch godzinach oczekiwania drzemiącego w wagonie Kleinera obudził
krzyk kaprala.
– Do wagonów! Wszyscy wsiadać! Zaraz ruszamy!
Po rozładunku w mieście żołnierze ruszyli w kierunku bazy ewakuacyjnej.
Niektórzy, strudzeni podróżą i kilkugodzinną burzą piaskową, jeszcze przed
zaokrętowaniem postanowili wykąpać się w Morzu Kaspijskim. Nie był to dobry
pomysł. Wychodzili z wody umorusani ropą naftową.
Nadzór nad przebiegiem ewakuacji sprawowały organa bezpieczeństwa
turkmeńskiej republiki sowieckiej oraz specjalnie do tego wyznaczeni oficerowie
Armii Czerwonej. Byli oni odpowiedzialni za kontrolę celną i sanitarną oraz
odbieranie uzbrojenia. Organizacją ewakuacji ze strony polskiej na miejscu
zajmowała się komenda bazy pod dowództwem podpułkownika Zygmunta
Berlinga. Do jego dyspozycji oddano około czterystu osób. Zorganizowano sztab,
stację ewakuacyjną, intendenturę, szpital polowy oraz batalion administracyjno-
wartowniczy. Berling miał także radiostację i kolumnę transportową. Sam ze
swoimi najbliższymi współpracownikami zajął cztery nieduże domy, garaż
i jakieś baraki. Na szlakach kolejowych do portu w Krasnowodzku kursowało
ponad czterdzieści zestawów wagonowych. Natomiast na morzu armia polska
mogła liczyć na dwadzieścia pięć statków. Teren wyznaczony na bazę
ewakuacyjną rozciągał się nad morzem, na skraju niedużego osiedla
robotniczego.
Ciągle problemem było zaopatrzenie w wodę, ponieważ można było liczyć
tylko na cysterny. Tymczasem temperatury w Krasnowodzku sięgały trzydziestu
sześciu stopni Celsjusza. Drugim problemem było to, że statki nie odpływały
regularnie. Wprowadzało to bałagan organizacyjny. Wszelkie prace planistyczne
były niezwykle utrudnione, a do miasta wciąż przyjeżdżały nowe pociągi
z wojskiem i cywilami. Polska baza ewakuacyjna pękała w szwach. Kuchnie nie
nadążały z wydawaniem posiłków dla oczekujących na wyjazd. Nikt nie potrafił
przewidzieć, ile porcji należy przygotować.
O ile wyjazd skoszarowanego wojska nie sprawiał większych problemów,
o tyle procedura przygotowania ewakuacyjnych transportów cywilnych była
bardziej skomplikowana. W lipcu 1942 roku, dla usprawnienia i lepszej
koordynacji działań, mianowano komisarza ewakuacyjnego, inżyniera Andrzeja
Jenicza, który szybko powołał w terenie lokalnych komisarzy.
Dla wielu Polaków ewakuacja przez Morze Kaspijskie oraz sama podróż
statkiem stały się kolejną ciężką przeprawą. Kleiner był już jednak przygotowany
do warunków, jakie stwarzali Sowieci. Wiedział, że manierka musi być pełna,
a plecak zaopatrzony w suchy prowiant. W końcu nadeszła jego kolej na wyjazd
z ZSRR.
Tego dnia przy wejściu do portu oczekujący dostrzegli statek, który nagle
zawył przeciągle syreną. To był „Kaganowicz”. Pasażerów przed wejściem na
pokład czekała jeszcze odprawa celna i dokładna rewizja. Nie wolno było
wywozić pieniędzy, broni i żadnej własności ZSRR.
– A co jest w tej walizce? Nie przemycacie tam czegoś? – zapytał Kleinera
sowiecki oficer, porucznik NKWD.
– A co ma być, towarzyszu poruczniku?! Niech towarzysz porucznik zobaczy!
Koszula. Koc. Trochę suchego chleba na drogę. Ot co! – Mimo pozornej lekkości
w głosie Kleiner w napięciu czekał na reakcję sowieckiego oficera.
– Przechodźcie dalej, szybciej! – odpowiedział oficer, zapisując coś na liście
przy nazwisku Polaka.
Kleiner odetchnął z ulgą. „Najważniejsze to mieć szczęście” – pomyślał
i powoli zaczął wchodzić po trapie na pokład statku.
Po zaokrętowaniu okazało się, że Sowieci po raz kolejny nie zapewnili
pasażerom słodkiej wody. Niektórych ogarnęło szaleństwo. Chcieli skakać do
morza i pić słoną wodę. Na statku znajdowali się też polscy cywile. Panowała
ogromna ciasnota. Warunki sanitarne były tragiczne, niektórzy ewakuowani byli
chorzy na przykład na tyfus. A leków brakowało.
Zapadał zmrok. Na statku paliły się nieliczne pokładowe lampki. Na tej
jednostce obowiązywało zaciemnienie. Zdecydowano o tym po ostatnim
niemieckim nalocie.
Podróż do irańskiego Pahlawi trwała trzydzieści godzin. Gdy wielki
pordzewiały kolos wszedł do portu, ludzie modlili się i ściskali. Niektórzy po
wyjściu na ląd pobiegli na brzeg i całowali piasek na plaży. Wielu z nich płakało.
Kleiner też miał łzy w oczach. Tym razem to były łzy szczęścia.
– Udało się wyrwać z paszczy bolszewickiego potwora – powiedział sam do
siebie i spojrzał na swoją walizkę.
Rozdział 22
Bagdad, Irbil – zima 2011/2012

Towarzyszący Łodynie w podróży do irackiego Kurdystanu niemiecki dyplomata


Andreas Pfaffenroth całą drogę milczał i spoglądał przez okno samolotu. Widoki
były piękne. Początkowo zielone poletka wokół Bagdadu, później palmowe gaje
na północ od stolicy kraju. A potem pustynia, zielono-piaskowa o tej porze roku.
Po kilkunastu minutach lotu pojawiły się góry, ciągnące się od równiny Niniwy
do Iranu. Pasma górskie poukładane były jak grzebienie. Widać było zielone
doliny i rwące rzeki.
Łodyna przeglądał jeszcze materiały w sprawie wpisania irbilskiej cytadeli na
listę UNESCO. Miał spotkać się z dyrektorem obiektu, gubernatorem Irbilu oraz
regionalnym ministrem kultury. Ten ostatni miał mu pomóc w dotarciu do
polskiego cmentarza w Khanaqin.
Major musiał także pojechać do American Village w rejonie Khanzad, by
obejrzeć przyszłą lokalizację polskiego konsulatu. Na prośbę ambasadora
Stefańskiego miał spotkać się z właścicielem budynku. Chodziło o uzgodnienie
zakresu niezbędnych prac budowlanych.
Wysłużony boeing Iraqi Airlines cichym lotem zaczął schodzić w kierunku
Erbil International Airport. Podróż samolotem zajmowała zwykle około
czterdziestu minut i była zdecydowanie bezpieczniejsza niż wyprawa drogą
lądową, przez sunnickie gniazdo w Bakubie albo Samarę i Tikrit. Gdy samolot
mijał miasto Altun Kubri, w literaturze zwane czasem Złotym Mostem, Łodyna
uświadomił sobie, że tu właśnie stacjonowała w trakcie drugiej wojny światowej
3 Dywizja Strzelców Karpackich, ze sztabem i chroniącym go szwadronem.
A dzisiaj on, oficer polskiego wywiadu, po prawie siedemdziesięciu latach leci ze
swoim niemieckim kolegą do Irbilu. Leci do irackiego Kurdystanu i Kurdów,
przyjaźnie nastawionych do Polaków. „Cóż za ironia losu” – pomyślał.
– Andreas, co tam ciekawego wypatrzyłeś na ziemi?
– Ile razy lecę do Irbilu, zawsze fascynuje mnie ten krajobraz. Jest taki dziki,
a jednocześnie przyjazny dla ludzi. O wiele bardziej niż arabska część Iraku –
odpowiedział Niemiec z nutą melancholii. – Sam się wkrótce przekonasz.
Zobaczysz, jacy to ludzie. Tu można trochę odpocząć od tego napięcia, które
ciągle się czuje w Bagdadzie. Normalne sklepy. Można spokojnie chodzić po
ulicach. Piękne rzeki i wodospady. Mają nawet ośrodek narciarski! Poza tym…
powiem ci coś, ale niech to zostanie między nami. Ostatnio mamy tu pewną
delikatną sprawę z zakresu twoich zainteresowań zawodowych…
– Chodzi ci o sprawę cytadeli? – zapytał nieco zaskoczony Łodyna.
– Nie. To coś znacznie bardziej współczesnego, ale nie pytaj, proszę, bo u nas
w Berlinie robią z tego straszną tajemnicę.
Major zamyślił się na chwilę. Próbował poskładać wszystkie fakty
i dopasować słowa Andreasa do całej układanki. Postanowił jednak odłożyć te
rozważania na następne dni, a może i tygodnie. Wszystko będzie zależało od
tego, jak potoczą się sprawy w irackim Kurdystanie i w Bagdadzie.
– A wiesz, Andreas, że Polacy byli tu siedemdziesiąt lat temu, i to w liczbie
przekraczającej sto tysięcy osób? – powiedział do Niemca, wciąż patrzącego
przez małe okienko. – Fakt, zmieniły się okoliczności – dodał pod nosem.
– Tak? Nie wiedziałem! Musisz mi kiedyś o tym opowiedzieć. Zaraz lądujemy.
Ten moment lubię najbardziej.
Łodyna oparł się wygodnie w fotelu. Przypomniał sobie nagle o polskich
inżynierach i robotnikach, którzy w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych
budowali w okolicach Mosulu autostrady, drogi, wiadukty, cementownie.
A potem wrócił myślami do polskiej operacji specjalnej, mającej na celu
ewakuację z tego kraju oficerów CIA.
Major jeszcze przed wejściem na pokład ustalił z Andreasem, że następnego
dnia pojadą razem do doktora Didara Sherwany’ego, dyrektora cytadeli,
odpowiadającego za wszelkie projekty realizowane na wzgórzu wznoszącym się
nad miastem. Wieczorem miał zamiar spotkać się z Ewą w hotelu Rotana, do
którego przeniosła się kilka dni temu. Planowali, że pójdą do restauracji Dawa
obok parku Sami Abdulrahman. Ewa chciała pokazać Łodynie dobrą kurdyjską
kuchnię.
Lotnisko robiło wrażenie. Nie było tam nic, co świadczyłoby o lokalizacji na
Bliskim Wschodzie. Jedynie czasami przemykały w pobliżu kobiety w hidżabach.
Wszędzie czysto, lśniące granitowe podłogi, europejskie sklepy wolnocłowe.
Jakaż odmiana po bagdadzkim siermiężnym porcie.
Za szerokimi, szklanymi drzwiami czekała na Łodynę spora niespodzianka.
– Witaj w Irbilu, panie dipłomat – powiedziała z radością Ewa.
– A to niespodzianka! – wykrzyknął major. – Pozwól, że ci przedstawię.
Doktor Ewa Petrowska z UNAMI – zwrócił się do Andreasa.
– Bardzo mi miło poznać panią doktor.
– Pamiętaj, Andreas, jutro mamy spotkanie z doktorem Sherwanym.
Rozmawiałem z nim i oczekuje nas około południa.
Po wyjściu z głównego hallu pożegnali się z Andreasem. Na niego czekał
mercedes przysłany przez konsulat, natomiast Ewa i jej towarzysz wsiedli do
białej toyoty prado, którą ukraińska lekarka jeździła w czasie pobytu
w Kurdystanie.
– Wsiadaj. W drodze do hotelu przewiozę cię trochę po mieście. Jestem
pewna, że ci się spodoba, jak i cały iracki Kurdystan. Wiesz, jest coś
tajemniczego w tym regionie. Majestatyczne góry, zapomniane wioski i ta
niesamowita historia…
Myśli Łodyny wciąż krążyły wokół tego, co powiedział Andreas.
– O czym myślisz, co się dzieje? – zapytała z troską Ewa.
– Przepraszam cię. Już o niczym. Jestem trochę zmęczony nawałem pracy
w Bagdadzie – odpowiedział i pocałował ją w policzek, uśmiechając się
serdecznie.
Droga z lotniska prowadziła przez nowoczesne dzielnice miasta. Przed nimi
wznosiły się wysokie biurowce i hotel Divan. Minęli pełne ludzi centrum
handlowe Family Mall, a potem wjechali w starą zabudowę w rejonie
przylegającym bezpośrednio do cytadeli, występującej tu pod nazwą qalaa.
Łodyna poczuł się jak ryba w wodzie. Klimatyczne, wiekowe budynki.
Wszędobylscy handlarze. Przepychający się na jezdni, kierujący różnymi
pojazdami starzy i młodzi Kurdowie. Widać, że wielu z nich przyjechało
z prowincji. Faceci w tradycyjnych szarawarach koloru oliwkowego, pędzący
jakby na oślep na chińskich motocyklach i skuterach. Ludzie pchający wózki
i tarasujący przejazd. Wszechobecne klaksony. Woń starych murów pomieszana
z zapachem świeżo parzonej kawy z kardamonem, wpadająca przez otwarte okna
samochodu. Zapachy dymu tytoniowego z szisz i pieczonej na przydrożnych
rożnach jagnięciny.
Powoli zapadał zmierzch. Tę porę dnia na Bliskim Wschodzie Łodyna lubił
najbardziej. Samochód dotarł w końcu do placu z kolorowymi fontannami
u podnóża cytadeli. Wysiedli i poszli na spacer. Major dopiero teraz zauważył, że
Ewa zwraca tu na siebie uwagę.
Wieczór i pierwsza noc na kurdyjskiej ziemi były dla Łodyny najmilszymi
chwilami, jakie spędził w Iraku. Fantastyczna kolacja i niekończące się rozmowy
w hotelowym pokoju zarówno dla niego, jak i dla Ewy były czymś szczególnym.
Kiedy zasypiali, wtuleni w siebie, już świtało. Cienki pasek czerwonej łuny
pokazał się za ciemnym zarysem wzgórz otaczających miasto od wschodu. Zza
okna, z parku Sami Abdulrahman, dobiegały poranne śpiewy ptaków.
Rozmowy z dyrektorem cytadeli były owocne. Łodyna przedstawił informacje
z Warszawy. Ustalono termin oficjalnej wizyty delegacji UNESCO w Irbilu.
Następnie Polak wraz z Andreasem i kilkoma osobami pracującymi przy
odbudowie przeszli się po okolicy.
– Chciałbym zwrócić uwagę, że w odnawianych budynkach zadbaliśmy
o zachowanie wszelkich szczegółów historycznych, takich jak kolorystyka ram
okiennych i drzwi oraz kształt i materiał, z którego produkowano cegły –
powiedział z nieukrywaną dumą dyrektor Sherwany. – A teraz zapraszam panów,
szczególnie pana, panie radco, do domu, który inwentaryzowali polscy
archeologowie.
„Dużo pracy i dużo kasy potrzeba, żeby to dokończyć. Czy Jaskólski znajdzie
w budżecie ministerstwa takie pieniądze? Wątpię, a szkoda. Wielka szkoda. Nie
ma co, cała ta cytadela robi wrażenie” – pomyślał Łodyna.
– Panowie, jesteśmy przed główną bramą, która wkrótce zostanie rozebrana.
Przywrócimy jej oryginalny kształt. Prace budowlane ruszą lada dzień. Ten widok
na Park Fontann jest wspaniały, przyznacie. Ale wróćmy do historycznych
zabudowań. Przyjęliśmy, że będą funkcjonować dwie kolorystyki stolarki
budowlanej. Niebieska i zielona. Kształt i materiał cegieł będą takie same jak
przed wiekami. Na pewno wiecie, że Aleksander Macedoński tutaj, u podnóża
tego wzgórza, już wówczas od dawna zamieszkałego, stoczył jedną ze swoich
bitew.
Po zwiedzeniu cytadeli Łodyna i Andreas przeszli się wokół jej podnóża.
Major uwielbiał takie bliskowschodnie zakamarki. Nieco zaniedbane. Nieco
niebezpieczne. Pełne małych sklepików, szemranych typów, stoisk z używanymi
rzeczami, starociami, dywanami. „Istny kurdyjski Kercelak” – pomyślał.
Łodyna zawsze umiał znaleźć w takich miejscach coś ciekawego. Miał słabość
do wyszukiwania przedmiotów, które dla innych były niewidoczne. W czasie
spaceru z Andreasem weszli do ukrytego w piwnicy antykwariatu. Było tam
niemal wszystko: od starych, zepsutych mauserów i enfieldów po jakieś
myśliwskie, chałupniczo wykonane flinty. Metalowe naczynia, monety, sztućce
i dywany. Kufry, pudełka, obrazki i stare fotografie. Wszystko w niezliczonej
ilości, ale niekoniecznie atrakcyjnych cenach. Major zwrócił uwagę na kilka
obrazów na ścianach. Jeden przedstawiał jakiegoś kurdyjskiego wojownika,
siedzącego dumnie na białym rumaku na tle ośnieżonych szczytów górskich. Nic
specjalnego. Polak zdjął go i dokładnie obejrzał. Jakiś poszarpany materiał
zakrywał spód obrazu. Przez sporawą dziurę widać było, że po drugiej stronie
płótna jest inny obraz, choć w tym samym stylu. „Pewnie komuś znudził się
tamten landszaft i zamówił drugi na tym samym płótnie” – pomyślał Łodyna.
– Co tam masz ciekawego?
– Obraz, kolego, niezwykle cenny obraz!
– A ja mam karabin! – powiedział machinalnie Andreas.
Na dłuższą chwilę utkwił wzrok w obrazie odwieszanym przez majora
i zamyślił się głęboko.
Po spacerze wśród irbilskich staroci udali się na lunch do baru
w chrześcijańskiej dzielnicy Ankawa. W barze o wdzięcznej nazwie German
Andreas miał się spotkać z jakimś Kurdem. Niemiec twierdził, że to jedyna
restauracja w Irbilu, a nawet w całym Kurdystanie, w której można zjeść
schabowego z zasmażaną na boczku kapustą i ziemniakami. Obaj panowie minęli
kilka stołów z długimi ławami i miejscem na ognisko.
– Tutaj zawsze organizowany jest October Fest – powiedział Andreas.
Weszli do obszernej sali restauracji. Obrazy i inne dodatki na ścianach
świadczyły o niemieckim charakterze miejsca. Natomiast różne reklamy i gadżety
Austrian Airlines wskazywały na jednego ze sponsorów. Było tam kilka osób,
z wyglądu Europejczyków. I tylko jeden Kurd.
– Jak się masz, przyjacielu! – powiedział Andreas do mężczyzny w sportowej,
tweedowej marynarce. – Mam nadzieję, że nie czekałeś zbyt długo. To jest mój
polski kolega z ambasady w Bagdadzie.
– Bardzo mi przyjemnie poznać pana – powiedział do Łodyny wysoki
mężczyzna o dość przyjemnej aparycji. – Nazywam się Amir Ibrahim. Jestem
majorem Asayish.
Mężczyzna wręczył Polakowi wizytówkę, a ten szybko odwdzięczył się tym
samym. Spojrzał na otrzymany kartonik i przeczytał napis: Ajansa Parastina
Asayisa Herema Kurdistane – Security Protection Agency of Kurdistan Region.
„Może to być cenny kontakt w Kurdystanie. Jeśli trop okaże się obiecujący,
wykorzystanie takiego kontaktu może być wręcz nieodzowne” – pomyślał
szybko. „Jak na kogoś, kto zajmuje się dyplomacją kulturalną i publiczną, to
kontakt dość nieoczekiwany. Czy to przypadek? Czy może błąd Niemca albo
jakaś gra?”
– Czym się pan zajmuje? – Ibrahim zwrócił się do Łodyny. – Z wizytówki
wynika, że sprawami kultury w polskiej ambasadzie w Bagdadzie – dodał po
krótkim zastanowieniu.
Dla Łodyny to zastanowienie było bardzo wymowne. Andreas nie zwrócił na
nie uwagi. Polak złapał się na myśli, że ten kurdyjski major ma trochę żydowskie
rysy. Ale nie sefardyjskie, tylko zdecydowanie aszkenazyjskie. „Dziwne, bardzo
dziwne” – pomyślał.
– Tak, zgadza się. Zajmuję się sprawami kultury i dyplomacji publicznej.
Odbyliśmy dzisiaj w cytadeli ciekawe rozmowy z jej dyrektorem. Poza tym jutro
mam spotkanie w Ministerstwie Martyrologii i Anfalu. Chodzi o polski cmentarz
w Khanaqin – wyjaśnił Łodyna.
– O, to będzie pan musiał o tym ze mną porozmawiać – odpowiedział
z uśmiechem major. – Ten teren nam nie podlega, ale ponieważ jest rdzennie
kurdyjski, mamy tam duże możliwości działania. Do Khanaqin zdecydowanie
bezpieczniej będzie dotrzeć od naszej strony, od Sulejmanii i Halabdży, niż przez
sunnickie, niespokojne tereny arabskie. Przejazd przez Bakubę i Dżalaulę
zdecydowanie odradzam. Podobnie jak przejazd przez Tuz Churmatu. Tam działa
dużo grup terrorystycznych związanych między innymi z Al-Kaidą. Będziecie
narażeni na ostrzał albo jakiegoś IED-ka przy drodze – wyjaśnił.
– To może po rozmowach w ministerstwie skontaktuję się z panem. Będę miał
już wiedzę co do ewentualnego zaangażowania się waszej strony
w przedsięwzięcie w Khanaqin.
– Bardzo proszę. A przy okazji pobytu w Irbilu zapraszam do mojego biura. To
niedaleko regionalnego kompleksu rządowego i parlamentarnego. A jak wrażenia
z pobytu w mieście? Jak się podoba? A ludzie? Klimat?
– Osobiście uwielbiam takie miasta. Te stare budynki, zakamarki,
antykwariaty, małe sklepiki, gwar. I ten Park Fontann, pięknie wkomponowany
w otoczenie.
– Wiecie, panowie, moja rodzina mieszkała niedaleko cytadeli. To była kiedyś
tak zwana dzielnica żydowska w Irbilu. Zamożna i gwarna. Teraz jest zaniedbana
i zniszczona – powiedział z nostalgią w głosie Ibrahim.
– To pewnie tam, gdzie widziałem na balkonach takie piękne secesyjne
balustrady. Niestety, mocno już zardzewiałe – powiedział Łodyna. – À propos
architektury miasta. Muszę się jutro przejść i zobaczyć dokładnie pewien piękny
dom, który widziałem z samochodu. Istny Le Corbusier! Może pan major pomoże
mi go odnaleźć. Ciekawy jestem jego historii.
„No, najwyraźniej moja legenda jest dobra. Zadziałała na wyobraźnię. Będą
kombinować” – pomyślał z zadowoleniem Łodyna.
Po obiedzie mężczyźni rozmawiali długo o nadchodzącym nowym roku
kurdyjskim, czyli święcie Nouruz. Major z zapałem opowiadał o tym
najważniejszym dla Kurdów dniu. Snuł też opowieść o wolnościowych
aspiracjach swojego narodu i o pomyśle referendum niepodległościowego, do
którego, jak zapewniał, dojdzie w ciągu kilku lat.
Rozmowa się przeciągała i w końcu zrobiło się późno. Łodyna udał się do
Rotany, gdzie czekała na niego Ewa. Umówili się na drinka do pobliskiego hotelu
Divan. Na parterze tego hotelu działał bar pod zaskakującą nazwą… Chopin. Przy
okazji mieli zrobić zakupy w duty free. Cieszył się i na spotkanie z Ewą, i na
zakupy w sklepie wolnocłowym.

***

Cały teren osiedla American Village, oddalonego o dwadzieścia pięć kilometrów


od centrum miasta, był bardzo zadbany. Uliczki i posesje posprzątane. Wszędzie
piękna zieleń. W ogrodach kilkusetletnie drzewa oliwne, sprowadzone tutaj
zapewne z Libanu. Budynki koloru białego, kryte czerwonorudymi dachami.
Budynek przeznaczony na polski konsulat stał na końcu osiedla. Widok na
otaczające góry był naprawdę imponujący. Łodyna doszedł do wniosku, że takie
położenie ma dodatkową zaletę. W przypadku jakiegokolwiek zagrożenia będzie
czas na ewakuację i wyjazd w kierunku irańskiej granicy. A w skrajnych
przypadkach będzie nawet możliwość pieszej ucieczki w góry.
Po rozmowach z właścicielem posesji i wypiciu z nim drinka w osiedlowym
barze Polak postanowił zatelefonować do majora Ibrahima. Miał do dyspozycji
tylko jeden dzień – potem musiał wracać do Bagdadu. Tym razem sam, bo
Andreas zostawał w Irbilu jeszcze kilka dni.
– Witam pana majora – powiedział Łodyna do słuchawki. – Byłem wczoraj
w Ministerstwie Martyrologii i Anfalu. Faktycznie, są skłonni pomóc, ale
w kwestii wyjazdu do Khanaqin odsyłają do pana. Pozwolę sobie opisać całą
sprawę w e-mailu i następnym razem, kiedy odwiedzę Irbil, chętnie omówię
z panem możliwości.
– Zapraszam serdecznie. Zawsze będzie pan mile widziany. Oczywiście
pomogę, jak będę umiał. Przekażę prośbę państwa władz do mojego szefa –
odpowiedział major. – Czekam na pański e-mail. Do widzenia!

***

Łodyna leciał już z powrotem do Bagdadu. Był zadowolony, bo nie tylko załatwił
sprawy oficjalne, lecz także nawiązał ciekawe kontakty. A co najważniejsze,
oderwał się od bagdadzkiej szarzyzny i spędził z Ewą kilka ekscytujących nocy.
Natrętnie obracał w myślach różne powracające wątki: „North Gate, Irak,
Kurdystan, Khanaqin, Młodzieniec, obraz, Niemcy… No tak! Armia Andersa!
Może to jest ten kierunek?”.
Gdy wysiadał z samolotu, był prawie pewien, że trafił w sedno.

***

– Cała moja rodzina pochodzi z Hanoweru. Zawsze prowadziła interesy na


zachodzie i południu Niemiec. Daleko nam było do pruskiej polityki na
wschodzie – powiedziała niemiecka ambasador.
– No cóż, ile razy bywałem u znajomych i rodziny w Heidelbergu czy
Stuttgarcie, nigdy nie spotkałem się z dziwnym traktowaniem – odparł Łodyna. –
Za to parę razy spotkało mnie to na terenach dawnej NRD.
Impreza dla grup ochronnych w ambasadzie Niemiec w Bagdadzie rozwijała
się naprawdę nieźle. Poza Polakami przyjechali Czesi, Słowacy, Holendrzy
i Hiszpanie. Na stołach stały pachnące wursty, sałatka ziemniaczana i różne piwa.
Zresztą nie tylko piwa, ale i inne alkohole, w tym wina reńskie i mozelskie. Major
zdążył wypić już kilka kieliszków. Namówił do tego również panią ambasador,
z którą przeszli na „ty”. Pomógł w tym konsul Bałtożak, który dał się namówić
do nawiązania bliższych relacji towarzyskich i służbowych ze swoim
odpowiednikiem Andreasem. Dzięki temu Łodyna mógł podjąć dialog z Emmą.
„Nadawałby się do naszej firmy” – pomyślał z uznaniem oficer wywiadu,
obserwując konsula Bałtożaka.
– Jak twoje ustalenia w Irbilu? – zapytała Emma. – Andreas był pod dużym
wrażeniem twojej wiedzy i „poczucia estetyki”, jak to nazwał. To dobrze, że
Polska angażuje się w projekty z zakresu ochrony dziedzictwa kulturowego Iraku.
Taka wrażliwość zawsze potem pomaga w robieniu biznesu.
Łodyna pomyślał, że właśnie nadszedł moment, aby podjąć temat, który jest
celem jego misji. Nalał do kieliszków wina z niebieskiej butelki. Lekko
schłodzone smakowało wyśmienicie.
– Czy wiesz może, co oznacza „LRR”? – zapytał niespodziewanie. – Chodzi
o trzy najbardziej wartościowe dzieła malarskie w polskiej kolekcji. Brakuje nam
jeszcze jednego „R”, czyli Portretu młodzieńca, dzieła Rafaela. Zetknęłaś się
może kiedyś z informacją o tym obrazie?
Pani ambasador przez chwilę milczała, ale w końcu zdecydowała się odezwać:
– Powiem to tylko tobie i niech to zostanie między nami. Twoje pytanie
mogłoby być zaskakujące. Zadane niemieckiej dyplomatce tu, w Iraku, prawie
siedemdziesiąt lat po drugiej wojnie światowej! Powiedziałam „mogłoby być”,
ponieważ nie jest ono dla mnie zaskoczeniem. Niedawno otrzymałam z Berlina
podobne pytanie, a w zasadzie wskazanie na trop iracki. A precyzyjniej, na trop
bliskowschodni…
– To bardzo ciekawe, co mówisz. Możesz mi zdradzić jakieś szczegóły? To
może być bardzo ważne dla naszych władz, naszej dyplomacji, naszego
dziedzictwa narodowego. Wiesz, wspólne odnalezienie tego obrazu mogłoby być
kolejnym elementem zbliżającym nasze narody – zadeklarował dość górnolotnie
Łodyna.
– Słuchaj, nie pieprz mi tu smutnych farmazonów! Przyjechałeś do Bagdadu
znaleźć Młodzieńca!? Tak?! My otrzymaliśmy informację z terenu Szwajcarii
i Kuwejtu. Ponieważ sprawa jest delikatna, sprawdzamy ją poprzez nasze służby
dyplomatyczne w obu miejscach. Dodatkowo ze szczątkowych danych robiona
jest kwerenda w naszych archiwach. Chodzi o działania niemieckiego wywiadu
w latach 1939–1943 na terenie Polski, ZSRR i Bliskiego Wschodu. Na razie nic
więcej nie wiem.
– Panie radco, może następne reńskie wino? Jest super, takie schłodzone.
Znalazłem fajny składzik winka w tej dużej lodówce za drzwiami – powiedział
Dziadek, który wyrósł jakby spod ziemi przy stoliku Łodyny i Emmy, trzymając
w dłoni butelkę pokrytą lekką, zimną mgiełką.
– A, dziękuję! Jestem twoim dłużnikiem! – odpowiedział z radością major.
„Nawet nie wiesz, w jak odpowiedniej chwili się zjawiłeś” – pomyślał
i napełnił oba kieliszki chłodnym trunkiem. Dziadek odszedł tak samo szybko,
jak się pojawił, i podkręcił głośność w mikserze. „Pewnie zaraz pójdzie kawałek
Jesteś szalona albo coś w tym stylu” – zgadywał Łodyna. Nie mylił się. Słuchanie
tej piosenki w takich okolicznościach było tak surrealistyczne, że aż zabawne.
Wszyscy cudzoziemcy zawsze bawili się przy niej znakomicie.
– O czym jest ta piosenka? – zapytała nieoczekiwanie pani ambasador. – I co
z twoją odpowiedzią? Dla kogo pracujesz?
– Hm… Piosenka jest o tym, że ona go kocha, on ją kocha, a potem jedno nie
kocha czy jakoś tak. A pracuję dla… Polski – odrzekł Łodyna. – Emma, niech to
również zostanie między nami. Pewien ślad Młodzieńca prowadzi do Iraku. Jest
związany z zabójstwami oraz działaniami irackich i rosyjskich służb specjalnych.
I powiem ci jeszcze, że w ujęciu historycznym zamieszani w to mogą być ludzie
Waltera Schellenberga z wywiadu zagranicznego SD oraz oficerowie admirała
Canarisa. Ale to na razie są tylko poszlaki. Próbujemy jakoś je poskładać.
– Widzę, że jesteś zorientowany nie tylko w sprawach sztuki, architektury
i archeologii, jak słyszałam od Andreasa, ale również w tematyce służb
wywiadowczych! Rozumiem, że słowo „próbujemy” wskazuje, że nie działasz
sam i nie jest to twoje osobiste zainteresowanie. Obawiam się niestety, że
niewiele osób pomoże ci w twojej misji. To może być bardzo wymagająca
intelektualnie, wielokierunkowa gra. Potrzebne jest wam wsparcie zagraniczne
i zaplecze umysłowe w kraju. Wiem od moich kolegów z BND, że ostatnio
mocno obniżyliście loty. Nie lubią was po prostu na samej górze. I nie doceniają.
Pewnie głównym ich zadaniem jest wstrzymywanie waszych działań, a nie ich
inicjowanie – zakończyła nieco złośliwie Emma.
Major nic nie odpowiedział. Diagnoza Niemki była miażdżąco celna. Wiedział
to i czuł, jak wszyscy prawdziwi oficerowie polskiego wywiadu, którzy od
początku pracowali za granicą i których nikt nie przywiózł w teczce ani nie
przeniósł dzięki polityczno-kolesiowskim koneksjom ze służb
kontrwywiadowczych. Łodyna zaczął się zastanawiać, kto może być jego
sojusznikiem. Czy cała misja będzie oparta wyłącznie na jego kontaktach
i znajomych? Czy nie przybierze charakteru osobistej krucjaty? Na kogo może
liczyć w Centrali? Na Magdę? „Ale ona, jeśli można tak powiedzieć, wyżej wała
nie podskoczy” – pomyślał.
– Więcej nic mi nie powiesz? Co znaleźliście? Jakieś tropy w irackim
Kurdystanie, Kuwejcie? – zapytał Emmę, ale milczała. Po chwili wzniosła
kieliszek.
– Prosit!
– Łukasz! Do wody ich wszystkich, do wody! – krzyknął Dziadek do swojego
młodszego kolegi.
Przez chwilę wszyscy zapomnieli, gdzie są. I ambasador Emma Kryngel, dla
której spożycie czterech butelek wina z polskim dyplomatą było nie lada
wyzwaniem, i rozmyślający nad swoją misją w surrealistycznym otoczeniu
Łodyna, i uśmiechnięty od ucha do ucha Bałtożak, dobijający kolejnym
kieliszkiem zmrożonej polskiej wódki niemieckiego konsula. A także radośni
i przemoczeni do suchej nitki chłopaki z grup ochronnych.

***

Następnego dnia Łodynę obudził kac. Po powrocie do ambasady kontynuowali


imprezę w ogródku przy kontenerach. Major czuł się w nim trochę jak
w tajemniczym ogrodzie z książki Francis Burnett. Przy okazji pogadał trochę
z oboma attaché obrony. Jeden z nich zapytał, czy pan radca nie chciałby
uczestniczyć w spotkaniu z szefem Counter Terrorism Service, generałem
Ahmedem Kalhagim. Ambasadorowi Stefańskiemu zależało na tym, by nadać
temu spotkaniu właściwą oprawę.
Dopiero rano dotarło do Łodyny, że szef CTS może pomóc mu odnaleźć ślad
operacji Saddamowskiego Mukhabaratu w Kuwejcie. Poważnym problemem
było jednak uzależnienie Iraku, jego administracji i służb od Irańczyków. Za
czasów Saddama Iran był wrogiem. „Ale trzeba też w końcu liczyć na szczęście.
To najważniejsze” – pomyślał.
Gdy wreszcie doszedł do siebie, postanowił napisać szyfrogram do Centrali.
Wiedział, że musi to być wiadomość relacjonująca ustalenia, ale raczej w formule
niepotwierdzonych informacji. Na tym etapie bez ujawniania niemieckiego
wątku, bo to mogłoby wywołać u kierownictwa lekki szok. Szczegóły postanowił
zostawić na rozmowę w kraju z Magdą. „Poza tym może uda mi się jeszcze
porozmawiać z Emmą, choć raczej trudno liczyć na kolejny tak duży przypływ
szczerości” – pomyślał. Siedział w punkcie łączności i pisał szyfrówkę, gdy nagle
usłyszał Krzyśka:
– Coś przyszło z Centrali. Popatrz. Za kilka dni przyjeżdża do nas delegacja.
Dyrektor Piotrek z wewnętrznego i jego zastępca. Ten Artur, co wrócił niedawno
z Moskwy. Pewnie chcą sprawdzić ten kurnik przed podjęciem jakichś decyzji. Ja
idę do siebie, oglądać mecz Legii ze Śląskiem Wrocław. W przerwie wyślę twój
szyfrogram.
– Zaraz do ciebie dołączę – powiedział do wychodzącego Łodyna.
Rozdział 23
ZSRR, Iran – wiosna–lato 1942

„Wygięte w łuk brwi, czerwone usta, lekko wystające kości policzkowe. Piękna?
Może się podobać mężczyznom” – Masza, funkcjonariuszka radzieckiego
NKWD, zastanawiała się nad swoim nowym wizerunkiem, wypracowanym
w czasie szkolenia pod Moskwą.
– Kobieta, którą stworzycie, może wam umożliwić dostęp do generała –
powtarzał jej oficer sowieckiego wywiadu zajmujący się rozpracowywaniem
Polaków. – Zapoznajcie się z przykładowymi sprawami operacyjnymi, które
prowadzimy już od dłuższego czasu w polskich środowiskach.
W ramach intensywnych przygotowań do misji Masza przeczytała teczki
osobowe Polaków sprzyjających władzy sowieckiej, rozczarowanych rozwojem
wydarzeń. Ci ludzie nie akceptowali armii z sanacyjną kadrą dowódczą, nie
należeli też do zwolenników generała Sikorskiego. Wręcz przeciwnie, uważali, że
to u boku Armii Czerwonej powinny powstać polskie oddziały wojskowe.
NKWD starało się wykorzystać nastawienie takich osób i naszpikować nimi
punkty werbunkowe do wojska polskiego oraz punkty kontrolne. Oczywiście nie
wszędzie było to możliwe, ale Sowieci osiągali niezłe efekty.
Po ustaniu radzieckiej kontrofensywy wiosną 1942 roku Niemcy rozpoczęli
operację „Blau” – letnią ofensywę na Kaukaz i Stalingrad. Celem wojsk
niemieckich stało się przejęcie pól naftowych Kaukazu i przebicie się na Bliski
Wschód. Praca wywiadowcza NKWD na tym terenie stawała się coraz bardziej
istotna.
– Masza! Teraz posłuchajcie uważnie. Kierownictwo naszej służby
zaakceptowało właśnie plan, który umożliwi wam najłatwiejszy i najszybszy
dostęp do dowództwa armii polskiej – zaczął oficer NKWD. – Ścieżka, którą
wyznaczyliśmy, prowadzi przez komórki zajmujące się zaopatrzeniem
w produkty luksusowe i organizacją rautów w armii polskiej. Właśnie te komórki
zatrudniają zespoły muzyczne występujące dla żołnierzy i dowódców. Ludzie tam
pracujący mają możliwość poruszania się w miejscach nie dla wszystkich
dostępnych, także blisko frontu. Czy już rozumiecie, na czym polegać będzie
wasza służba dla naszej socjalistycznej ojczyzny?
– Tak jest, towarzyszu pułkowniku!
– Wot gieroj dziewoczka!
Pułkownik rzucił na stół grubą teczkę z dokumentacją sprawy, oprawioną
w tekturowe, nieco wytarte okładki. Pod wpływem uderzenia z teczki wysunęło
się zdjęcie przedstawiające kilku muzyków grających na klarnetach, trąbkach
i pianinie, z odręcznym podpisem: „Tea-Jazz”. Z drugiej strony fotografii widniał
szczegółowy opis. Uwieczniono na niej Eugeniusza Bodo, Alberta Harrisa oraz
artystkę o pseudonimie Renata Bogdańska.
W ciągu kilku następnych dni Masza zapoznawała się ze składami osobowymi
polskich zespołów artystycznych. Dowiedziała się, że po Związku Sowieckim
krążą grupy muzyków i piosenkarzy, którzy rozpoczęli flirt z sowiecką władzą we
Lwowie pod koniec 1939 roku. W jednej z notatek znalazła informację o znanym
kompozytorze przebojów filmowych, Henryku Warsie. Do jego bandu Zachodnia
Ukraina zgłosiła się Iryna Jarosewycz, występująca obecnie pod pseudonimem
Renata Bogdańska. Towarzyszył jej mąż, Gwidon Borucki. Masza przypomniała
sobie, że wielokrotnie słuchała utworów wykonywanych przez tych artystów,
z płyty wydanej w 1940 roku. Na pamięć znała piosenkę Tylko we Lwowie,
śpiewaną przez Bodo po rosyjsku pod tytułem Żdiom was wo Lwowie.
Tak jak zapowiedział pułkownik, agentka szybko dostała nową tożsamość
i legendę. Teraz była Marią Konarską, wracającą z Syberii, na którą wywieziono
ją z Wilna w 1940 roku wraz z rodzicami. Z legendy wynikało również, że jej
ojciec, współwłaściciel niedużego zakładu fotograficznego, miał umrzeć w czasie
podróży, a matka, nauczycielka muzyki w szkole powszechnej, została w Irkucku.
Pion legalizacji NKWD wyprodukował niezbędne dokumenty i zaświadczenia,
także przedwojenne polskie, opatrzone pieczęciami z orłem w koronie.

***

Już drugi dzień Masza nie miała żadnych zajęć. Wykorzystała więc całodniową
przepustkę i wcześnie rano pojechała na peryferie Moskwy. „Inaczej już nie
zdążę. Jak ich znam, nie wypuszczą mnie z ośrodka po wydaniu rozkazu
wyjazdu” – pomyślała.
W jednym z podmiejskich domów, w malutkim pokoiku stała radiostacja,
ukryta w specjalnym schowku. Masza wiedziała, że może ją wykorzystać tylko
w sytuacji alarmowej lub ewakuacyjnej. O wyznaczonej porze nadała meldunek
do swoich niemieckich mocodawców z wywiadu Sicherheitsdienst. Szyfrem
jednorazowym poinformowała o swojej nowej tożsamości i otrzymanym zadaniu.
Poprosiła o kontakt w Taszkiencie, a jeśli byłoby to niemożliwe, to w Iranie.
Wskazała Pahlawi lub Teheran. W depeszy zaznaczyła, że hasło i znak
rozpoznawczy pozostają bez zmian. Zgodnie z przyjętymi zasadami na
odpowiedź czekała osiem godzin. Otrzymała informację zwrotną, w której
podano miejsce nawiązania kontaktu – Pahlawi. Masza zniszczyła radiostację
oraz spaliła w wiadrze wszystkie gamy szyfrowe. Po mieszkaniu rozniósł się
zapach spalonego papieru.
Osiem godzin, podczas których agentka w Moskwie czekała na odpowiedź,
centrala SD w Berlinie wykorzystała na poinformowanie o sprawie Abwehry,
która od dłuższego czasu operowała w Iranie. Choć nie była to normalna
procedura, ze względu na wzajemne animozje, w SD zdecydowano, że
wiadomość o uplasowaniu agentki Maszy zostanie przekazana ludziom Canarisa.
SD nie miało tak rozbudowanej siatki wywiadowczej w Iranie. Admirała
zaciekawiła ta informacja, ponieważ osobiście jeździł do Iranu i omawiał sprawy
ewentualnego antybrytyjskiego powstania.
Następnego dnia Masza została wezwana do pułkownika. Tak jak się
spodziewała, otrzymała rozkazy. Zaczynała nowy rozdział w swoim życiu.
– No, towarzyszko Konarska! Ruszacie na południe. Jedziecie pojutrze rano
pociągiem do Taszkientu. W walizce zabierzecie wyłącznie ubrania, które będą
pasowały do legendy. Musicie się w nie przebrać w dogodnym momencie. To, co
macie na sobie, wyrzućcie. Nie możecie mieć ze sobą nic, co by mogło was
zdekonspirować. I pamiętajcie, w sytuacji bezpośredniego zagrożenia lub
nieoczekiwanych problemów na terenie naszego kraju macie zgłosić się do
lokalnej komórki NKWD i poprosić o kontakt ze mną. Nic więcej nie mówić.
Tylko to. Rozumiecie?
– Tak jest, towarzyszu pułkowniku. Tylko w sytuacji realnego zagrożenia.
– Komplet dokumentów legalizacyjnych otrzymacie dopiero w drodze. Będzie
zapakowany w szarą kopertę. Przekazujący nie będzie wiedział, co jest w środku.
O miejscu ich przekazania dowiecie się bezpośrednio przed odjazdem pociągu.
Od momentu ich otrzymania jesteście zdani na siebie. W kopercie będzie również
informacja o waszym kontakcie w Pahlawi. Nie martwcie się. Mamy tam
możliwości pracy operacyjnej, bo praktycznie od sierpnia 1941 roku okupujemy
ten port wspólnie z Brytyjczykami. Znak rozpoznawczy i hasło do nawiązania
kontaktu też znajdą się w kopercie. Nie muszę wam mówić, że kartkę z hasłem
macie spalić. Aha, do momentu wyjazdu nie wolno wam opuszczać ośrodka. Na
dworzec kolejowy w Moskwie odwiezie was nasz samochód. Powodzenia,
towarzyszko!
Pułkownik uścisnął jej dłoń.
Podróż z Moskwy do Azji Centralnej trwała kilka dni. Wcześniej, na stacji
kolejowej w Kazaniu, do przedziału Maszy wsiadł młody mężczyzna. Agentka
zwróciła na niego uwagę, ponieważ intensywnie jej się przyglądał. Wyglądała
atrakcyjnie, więc specjalnie jej to nie dziwiło, ale przeszło jej przez głowę, że już
go wcześniej widziała.
„Kręcił się na peronie w Niżnym Nowogrodzie! Rozmawiał z taką młodą
kobietą” – przypomniała sobie. „Podrywacz? Uwodziciel?”
Pociąg zatrzymał się na małej stacyjce. Gdy inni pasażerowie wyszli na peron,
mężczyzna odwrócił się do niej.
– Kapitan Aleksandr Samow. Będę zabezpieczał waszą misję. Przeze mnie
będziecie się kontaktować z naszą centralą. A to coś dla was, towarzyszko –
powiedział niespodziewanie i wyjął szarą kopertę bez oznaczeń.
Masza wzięła kopertę, rozpięła dwa guziki i schowała ją pod bluzkę. Samow
spojrzał na jej biust, lekko tylko przesłonięty białym, koronkowym stanikiem.
Agentka pokiwała głową, uśmiechnęła się, lekko rozchyliła usta i powoli,
z wdziękiem zapięła guziki. Oficer, nieco zmieszany, wstał i wyszedł
z przedziału.
Pociąg zatrzymał się z piskiem kół. Szarpnęło. Ktoś rozsunął z łoskotem
drewniane drzwi wagonu. Masza, która od dobrej godziny spała jak zabita,
obudziła się i przez chwilę nie wiedziała, gdzie jest. Wyjrzała na zewnątrz.
Gigantyczny tłum – skośnoocy mężczyźni w tiubietiejkach na głowach, a między
nimi żołnierze w mundurach i łachmaniarze – przelewał się między słupkami
podtrzymującymi tablicę z nazwą stacji. Taszkient.
Sama Masza nie wyglądała lepiej od ludzi z peronu. Żal jej było rozstawać się
z koronkowym stanikiem i cienkimi pończochami, ale nie miała wyjścia. Nagle
przypomniała sobie ładną kobietę, z którą rozmawiał kapitan Samow. „Czy ta
kobieta wykonywała podobną misję?” – pomyślała. „A może byłam sprawdzana,
a ta druga miała mnie podmienić, gdyby kierownictwo NKWD doszło do
wniosku, że coś ze mną nie tak? A wtedy moje ciało rozszarpałyby dzikie psy
gdzieś przy torach kolejowych na stepie…”
Masza wyszła z dworca kolejowego. Szybko zorientowała się, że polscy
żołnierze często przychodzą na miejscowy bazar, aby kupić owoce i warzywa.
Poszła w tym kierunku. Nie miała problemu z odnalezieniem Polaków. Jednym
z ich samochodów zabrała się do Jangi-Jul. Takie otrzymała zadanie. Miała być
blisko polskiego sztabu.
Zameldowała się w obozie wojskowym. Bez skrupułów wykorzystała swój
urok osobisty, by trafić tam, gdzie chciała. Przekonała oficera rejestrującego
kandydatów do służby, żeby skierował ją do Pomocniczej Służby Kobiet. Tak
została Pestką. Już następnego dnia dostała elegancki mundur, dostarczony przez
Brytyjczyków. Po kilku kokieteryjnych rozmowach z polskimi oficerami podjęła
pracę w biurze ewidencyjnym obozu. Miała dostęp do kart osobowych niemal
wszystkich wstępujących do wojska. Jej zadanie polegało między innymi na
sprawdzaniu, czy wszystkie pozycje w kwestionariuszach napisanych w języku
polskim i rosyjskim się zgadzają. Świetnie się do tego nadawała.
Jako doskonała agentka zaczęła dyskretnie przeglądać księgi ewidencyjne
ostatnio przyjętych osób. Próbowała wyłuskać z nich te nazwiska, które mogły
interesować sowiecki wywiad. Tym bardziej że do niektórych kart ewidencyjnych
dołączone były oświadczenia, w których żołnierze opisywali swoje tułacze losy
po Związku Sowieckim.
„Karwowski. Kaczkowski. Kleibert. Kleiner. Kowalski… Zaraz, zaraz,
Kleiner. Coś mi mówi to nazwisko!”
– Ranny w wojnie 1939 roku. Niewola niemiecka. Ucieczka. Żołnierz SZP
i ZWZ. Kurier. Zadania specjalne. Przebił się przez linię frontu z Generalnej
Guberni na teren ZSRR. Znajomość kilku języków obcych. W lipcu skierowany
do służby geograficznej – czytała powoli na głos.
Nagle spojrzała na płomień lampki naftowej i zamyśliła się. Wokół szklanego,
osmolonego od wewnątrz klosza latały nocne motyle. Jeden z nich podleciał zbyt
blisko i spalił się w niebiesko-żółtym płomieniu. Po chwili zadumy Masza
stuknęła ołówkiem o blat.
– Mam! – krzyknęła niemal na głos.
„On był w moim oddziale! To ten Polak, który zabił Fiedotowa. Tylko
dlaczego? Tak. On przecież nie ukrywał, że chce się dostać do polskiego wojska.
Co tu robi? Czy miał jakieś zadanie do wykonania, a jeśli tak, to jakie?”
– Wot, swołocz! Dwa dni temu wyjechał do Krasnowodzka!
Przez głowę Maszy przeleciała myśl o wykorzystaniu awaryjnego systemu
łączności z Moskwą, aby poinformować o odkryciu. Ale zdecydowała, że nie ma
pewności, czy Kleiner jest osobą, dla której warto ryzykować całą operację.
„A poza tym należało się temu bydlakowi, Fiedotowowi! Zostawię tę sprawę na
później” – uznała.

***

– Marysiu, będę bardzo za tobą tęsknił – powiedział do Maszy kapitan, jej


przełożony w biurze ewidencyjnym. – Za kilka dni wyjeżdżasz z ostatnimi
transportami. Chłopaki w sztabie mówili mi, że organizowany jest transport dla
naszych kancelistek. Macie wypłynąć z portu w ostatniej chwili przed pierwszym
września – powiedział, po czym mocno przytulił Maszę i pocałował jej namiętne
usta, pomalowane czerwoną szminką.
– Nie dramatyzuj. Może spotkamy się w Pahlawi. W porcie działa nasz punkt
ewidencyjny. Jak dotrzesz do Iranu, możesz mnie tam odszukać – powiedziała
z wdziękiem.
– Czy mogę liczyć…? – zapytał kapitan i zawiesił głos.
– Oj, daj spokój! Jest wojna. Ludzie nie powinni się teraz ze sobą wiązać.
Kończę dzisiaj wcześniej, bo muszę się spakować, więc proszę, nie zawracaj mi
teraz głowy takimi sprawami.
Port w Krasnowodzku pękał w szwach. Ludzie koczowali na ulicach, na plaży,
przed dworcem i w porcie. Nie przeszkadzały im ani brudny piasek, ani morze
pokryte plamami ropy i odór z rafinerii. Każdy Polak chciał stąd uciec.
Pociąg Maszy dotarł dość punktualnie jak na miejscowe warunki. Po
przybyciu do likwidowanej już bazy ewakuacyjnej jej koleżanki rozlokowały się
w namiotach, a te, które miały więcej szczęścia, w niewielkich domkach. Masza
należała do tych drugich, dzięki pomocy kapitana. Dziewczyny, które jej
towarzyszyły, po rozpakowaniu się z piskiem pobiegły na plażę. Masza została.
Była trochę zdenerwowana. Obawiała się tego, co mogło ją czekać w Iranie.
Zastanawiała się, czy uda się jej wykonać zadanie – dotrzeć do sztabu i samego
generała Andersa.
Następnego dnia kancelistki otrzymały wiadomość, że „Żdanow” wszedł
wieczorem do portu i niebawem zostaną zaokrętowane. Przed wejściem na statek
Masza, podobnie jak pozostali, musiała pozostawić wszystkie rzeczy wykonane
na terenie ZSRR. Oddała więc koc, długi płaszcz i wojskowy plecak. Żołnierze
zdali broń. Na nadbrzeżu zostały tony rzeczy osobistych i sprzętu wojskowego,
także tego, w który polska armia została zaopatrzona już przez Brytyjczyków.
Wszędzie walały się śmieci.
Masza ciężko zniosła prawie dwudniowy rejs statkiem przez morze. Dopadła
ją choroba morska. Kilka razy wymiotowała za burtę i czuła się osłabiona.
Marzyła tylko o dotarciu na drugi brzeg.
– Nie możesz jeść, to pij chociaż dużo wody albo gorącej herbaty – poradził
jej jeden z rosyjskich marynarzy.
– Job twoju mać! Z tą twoją wodą, herbatą i tym całym zasranym, zarzyganym
statkiem! – odpowiedziała mu po rosyjsku ze złością.
Martwiła się, jak będzie wyglądać po podróży. Czy te warunki nie wpłyną na
jej atrakcyjny wygląd? Przecież to on jest kluczem do wykonania zadania i do
całego jej życia. Nie chciała wracać do zawszonych partyzanckich ziemianek. Nie
chciała być wykorzystywana i gwałcona przez komisarzy politycznych czy takich
bydlaków jak Fiedotow.
Gdy „Żdanow” przestał się bujać na redzie irańskiego portu, stan Maszy
szybko się poprawił. Po godzinie zeszła na ląd. Przeszła rutynową kontrolę
sanitarną oraz kontrolę dokumentów. Dostała pierwszy żołd w miejscowej
walucie. Wszystko poszło wyjątkowo sprawnie. Brytyjczyk, który zajmował się
ewidencjonowaniem przybyłych, wpisał do książki jej dane. Nawet nie pytał o cel
przyjazdu. Wiedział, że to transport sojuszniczej armii.
Rozdział 24
Bagdad, Kuwejt – wiosna 2012

Marcowy poranek był wyjątkowo chłodny, jakby tegoroczna nietypowa iracka


zima przypuściła ostatni atak. Miejscowe dziewczyny pracujące w ambasadzie
nie pamiętały tak obfitego deszczu i przejmującego zimna. Przez ostatnie dni
namiętnie fotografowały ściany wody i bajoro na dziedzińcu ambasady.
Kierownik administracyjny biegał po placówce i sprawdzał, w których miejscach
cieknie przez pęknięcia na sufitach i w ścianach. Wydawało się, że jedynie
roślinność na tyłach ambasady jest zadowolona z takiej pogody. Stawała się coraz
bardziej bujna. Niewielki ogród zaczął przypominać dżunglę, a nie gaj palmowy
na pustyni.
Łodyna pojechał z konwojem na lotnisko po delegację z kraju. Stefańskiemu
powiedział, że musi zrobić jakieś zakupy w sklepie duty free, a w ogóle wypada,
aby ktoś z dyplomatów był na lotnisku. Delegacja przylatywała o szóstej rano.
Na wielkim łuku jezdni tuż przy lotnisku pierwsza toyota gwałtownie wpadła
w poślizg. Na szczęście Irek, kierowca, sprawnie wyprowadził pojazd na prostą.
Polski konwój wjechał na parking. Łodyna udał się z jednym z BOR-owików do
głównego terminalu. Z pomocą swojego badża przeszedł przez kontrolę
bezpieczeństwa i stanął przy taśmach z bagażami. Wokół niego gromadzili się
wychodzący pasażerowie.
W długiej kolejce dostrzegł obu kolegów z Centrali. Byli zmęczeni
wielogodzinnym oczekiwaniem w Stambule na samolot do Bagdadu. Ze
względów finansowych nie lecieli austriakiem. Pewnie Centrala chciała
zaoszczędzić na obu ze czterysta dolarów. „Słaby zysk, jeśli wziąć pod uwagę, że
mają cały dzień do tyłu” – pomyślał Łodyna.
– Witam panów w Bagdadzie!
– Witam pana radcę. Cześć! – odpowiedział z uśmiechem Piotr, kierujący
pionem bezpieczeństwa wewnętrznego w AW. – To Artur, mój zastępca, który
odpowiada za sprawy bezpieczeństwa osobowego.
Wszyscy udali się do samochodów oczekujących na parkingu. Wrzucili
walizki do bagażników, a potem wysłuchali krótkiego instruktażu Żurawia na
temat zasad bezpieczeństwa obowiązujących w czasie przejazdu z lotniska do
ambasady. Konwój ruszył. Szybko przejechali przez wszystkie check pointy.
Zwolnili dopiero na ostatnim wiadukcie, przed international zone. Powoli minęli
transporter M113. Na wjeździe do strefy jak zwykle ustawiały się kolejki.
Szczegółowe sprawdzanie pojazdów powodowało, że z minuty na minutę robiło
się tłoczniej. Polacy wykorzystali korytarz dla samochodów dyplomatycznych.
Po sprawdzeniu w punkcie kontroli i na posterunku K-9 ruszyli w dalszą drogę.
Przejechali jak zawsze obok śpiącego kolosa w pustynnym kamuflażu, czołgu M1
Abrams. Goście byli małomówni. Trochę przysypiali.
– Macie spotkanie z ambasadorem Stefańskim – powiedział Łodyna,
wysiadając z toyoty na dziedzińcu ambasady.
– Jerzy przygotował dla was kontenery gościnne. Pewnie będziecie chcieli
odświeżyć się i przespać. Widzimy się po południu, a wieczorem pojedziemy na
obiad do Dojo, jedynej normalnej restauracji w zielonej strefie.

***

– Jesteśmy w szoku! Skąd tu schabowy, kapusta zasmażana na boczku


i ziemniaki?! U hinduskiego szefa kuchni?! A do tego zmrożona polska wódka,
serwowana przez kelnerkę z Filipin! – wyrzucił z siebie zaskoczony Piotr. – A na
wielkim ekranie leci mecz Ligi Mistrzów? A ta uśmiechająca się do nas
blondynka, która przy wejściu powiedziała po polsku „dzień dobry”, to już
w ogóle…
– Słuchajcie, to żadna tajemnica – powiedział roześmiany Łodyna. –
Blondynka mieszka w hotelu. Pracuje w jakimś amerykańskim programie
międzyrządowym w Iraku i urodziła się w Łodzi. A co do menu, to ambasada
zamierza zorganizować w maju wspólne przyjęcie z Węgrami. Ustalenia
w sprawie polskiego i madziarskiego menu wciąż trwają. Wieprzowina
w zasadzie jest tutaj zakazana. Dlatego ta jest z mojego, powiedzmy, prywatnego
przemytu z Jordanii. Polska wódka kupiona jest przeze mnie w Irbilu, bo tam nie
ma z tym problemu. A Hindus i dziewczyny z Filipin po prostu tu pracują. Całym
biznesem kieruje Karin, Turczynka z Niemiec, z węgierskimi korzeniami. Fanka
futbolu. Dojo to istna wieża Babel i taki trochę safe house dla nas.
Po owocnej wymianie uwag i zachwytów gości, po wypiciu całej zmrożonej
butelki wódki, polewanej przez roześmiane Filipinki, zaczęła się rozmowa, na
którą czekał Łodyna.
– Wiemy, że realizujesz tu jakieś przedsięwzięcie specjalne, uzgodnione
z Jaskólskim. Rozmawialiśmy też przed wyjazdem z Magdą. Ustaliliśmy, że
zdasz jej relację, jak wrócisz do kraju. My mamy inną sprawę, choć może
ocenisz, że ma ona związek z twoimi działaniami – zaczął Piotr. – Otrzymaliśmy
informacje, że ambasador Stefański ma jakieś niewyjaśnione i niepokojące
kontakty z Rosjanami. Sprawa prawdopodobnie ciągnie się od lat. Nie
wykluczamy, że od czasu jego studiów w moskiewskim instytucie. Problem
w tym, że albo to nie jest przypadek, albo to tylko głupota. W obu sytuacjach
może być niebezpiecznie. Co więcej, żona Stefańskiego pracuje w Departamencie
Kontrwywiadu ABW. Wyobraź sobie, że na kierunku rosyjskim.
– To ciekawe… – powiedział wolno Łodyna.
Piotr zamyślił się na chwilę i wykorzystał ten moment na wypicie kieliszka
schłodzonej wódki.
– Ponadto ustalono, że za ambasadorem ciągną się jakieś sprawy związane
z prowadzonym wcześniej biznesem. Miał firmę handlową i obiecał przepisać ją
na córkę, ale chyba tego nie zrobił. A firma cały czas przynosi dochody. Stefański
w ostatnim oświadczeniu majątkowym w MSZ nie w pełni je zgłosił.
Łodyna nie był zaskoczony. Opowiedział o swoich spostrzeżeniach oraz
uzyskanych informacjach. Wszystko składało się w całość. Teraz pozostawało
tylko pytanie, jak temu zaradzić. Twardych dowodów nie mieli.
– Myślę, że w działaniach dyplomatycznych rolę Stefańskiego należy
ograniczyć do minimum – zaproponował przysłuchujący się dotąd Artur. – Trzeba
bezwzględnie uniemożliwić mu dostęp do wszelkich informacji, które mogą
zostać wykorzystane przeciwko naszym interesom. Sprawę z ministrem
Jaskólskim załatwimy delikatnie. Z drugiej strony musimy postępować tak, żeby
pan ambasador się nie zorientował, co jest grane. Cofnięcie poświadczenia
bezpieczeństwa nie wchodzi w grę. Skandal byłby zabójczy dla polskiej
dyplomacji. To uderzyłoby politycznie w Jaskólskiego. Wystarczy problemów ze
Smoleńskiem.
– Zgadzam się. Myślę, że można poczekać na dogodną sytuację, w której
Stefański popełni błąd. Jakieś proste, nieskomplikowane zdarzenie, które będzie
pretekstem do jego odwołania. Coś z finansami, zamówieniami publicznymi,
niezrealizowanym budżetem zadaniowym i tak dalej – dodał Łodyna.
– Okay. Podoba mi się to. Ale wiesz, że teraz całe jego wkurwienie będzie
skupione na tobie. Będzie się ciebie czepiał albo wręcz spróbuje cię
sprowokować. Może to zrobić sam lub – jeśli nasze domysły są słuszne –
wykorzystać swoich przyjaciół Rosjan, którzy zapewne mają w tutejszych
strukturach władzy dawną sowiecką agenturę – powiedział Piotr. – Musisz
uważać. To z kolei może zagrażać twojej misji, która ma najwyższy priorytet.
Będziemy działać. Ty dasz sobie radę, a my załatwimy wszystko w kraju.
Biesiada przeciągnęła się o kolejną litrową butelkę mocno schłodzonej wódki.
Przed godziną policyjną wrócili do ambasady.
Trzy dni pobytu delegacji minęły szybko. Zrobili dokładny przegląd placówki
pod kątem bezpieczeństwa. Wnioski były druzgocące, ale nie podzielili się nimi
z ambasadorem. Poinformowali tylko, że stosowne zalecenia zostaną przekazane
drogą służbową. Dużo czasu poświęcili na rozmowy ze Stefańskim. Poruszyli
w nich również kwestię miejscowego pracownika placówki, Abdullaha Hadżiego.
Bardzo różne osoby miały do niego poważne zastrzeżenia. Jednak ambasador
bronił Hadżiego jak niepodległości.
– Piotrek, tylko nie zapomnij i przekaż do naszych kadr CV konsula
Bałtożaka. Niech dadzą mi znać, czy coś będą z nim robić. Tutaj zawsze jest
możliwość przeprowadzenia szczerej rozmowy w Dojo albo na imprezach
w korpusie – powiedział Łodyna, żegnając gości na lotnisku.
– Jasne. Nie zapomnę. Trzymaj się i uważaj na siebie.
– I jeszcze na Johna Barra i Kapitana Morgana, zabójczo skuteczni
i niebezpieczni – dodał dowcipnie Artur.
Przez najbliższe dni Łodyna wyczekiwał jakichś znaków od Stefańskiego,
jednak zaobserwował tylko jego ożywione kontakty z arabskim pracownikiem
placówki Abdullahem Hadżim. Chłopaki z BOR-u również zwrócili uwagę na
specjalne zlecenia, które Hadżi otrzymywał od ambasadora. Często wyjeżdżali
razem do miejscowego MSZ. Nie zabierali ze sobą żadnego innego dyplomaty.
BOR-owcy zauważyli całkiem przypadkowo, że w czasie pobytu ambasadora
w irackim MSZ są tam też Rosjanie. Widzieli na parkingu ich grupę ochronną.
Łodyna nie omieszkał poinformować o tym pionu bezpieczeństwa
wewnętrznego AW oraz Inspektoratu Służby Zagranicznej MSZ.
Po tygodniu ambasador zwołał naradę. Zaprosił do siebie attaché obrony
i Łodynę.
– Panowie. Na następny tydzień mamy umówione spotkanie z szefem Counter
Terrorism Service, generałem Ahmedem Kalhagim – oznajmił. – Chciałbym, aby
wszyscy panowie mi towarzyszyli. Chcemy zainteresować tę służbę
możliwościami współpracy z naszym wojskiem, a także zakupem w Polsce
specjalistycznych systemów broni. Myślę przede wszystkim o bezzałogowcach
i systemach obserwacyjnych oraz środkach łączności specjalnej. Według mnie
mógłby to być nasz sztandarowy projekt z zakresu współpracy wojskowej
i biznesowej realizowany w Iraku. W sprawę powinien zaangażować się nasz
ataszat wojskowy. Będę się kontaktował z naszym MON, resortem gospodarki
oraz Szucha.
Łodyna wiedział, że ma mało czasu, żeby skonsultować sprawę z Berdem,
który właśnie wrócił z długiego urlopu, połączonego ze specjalistycznymi
badaniami w szpitalu MSW. A to on mówił, że ma możliwość nawiązania
kontaktu z generałem Kalhagim.
– Panie ambasadorze, jeśli chodzi o szefa CTS, to nasz wspólny znajomy,
prezes firmy Middle East Polexport, wspominał kiedyś o nim. Chyba ta firma
próbowała dla nich coś sprowadzić. Ale nie wiem, czy kontrakt wypalił. Zresztą
koledzy z ataszatu też chyba byli przy rozmowie na ten temat?
– O, to świetnie. Poproszę sekretarkę o umówienie spotkania z prezesem
jeszcze przed wizytą u Irakijczyków.
Łodyna zdawał sobie sprawę, że żadnej transakcji nie było. Już wcześniej
doszedł do wniosku, że irackie służby są zbyt blisko powiązane z Irańczykami,
aby oferować im jakiś zaawansowany sprzęt. Amerykanie mogli sobie na to
pozwolić, ale Polacy nie bardzo. Major wiedział także z dzisiejszej szyfrówki, że
z Berdem, przebywającym na urlopie, kontaktował się Abdul Aziz Al-Fajsal.
Prosił o spotkanie w Kuwejcie zaraz po powrocie oficera AW.
– Ja bardzo chętnie wspomogę pana ambasadora w rozmowach z Kalhagim –
dodał Łodyna.
Narada przedłużyła się, ponieważ Stefański, wraz z attaché obrony, zaczął
ustalać, jakie mogłyby być obszary współpracy z CTS. Kto miałby być partnerem
ze strony polskiej? Jaki sprzęt mógłby ich interesować? Łodyna był sceptyczny
co do pomysłu handlowania z Irakijczykami, ale zostawił to dla siebie.
Ustalono, że wyjazd do siedziby CTS nastąpi pod koniec następnego tygodnia.
Sprawy organizacyjne ambasador wziął na siebie. Ucieszyło to attaché obrony,
którzy mieli twardy orzech do zgryzienia w związku z inicjatywą ambasadora
dotyczącą zakresu ich obowiązków. Łodyna czuł, że chcą z nim o tym pogadać.
Tak też się stało. On ze swojej strony delikatnie zasygnalizował absurdalność tej
sytuacji, a wojskowi w pełni się z nim zgodzili.

***
– Czy wiesz coś ciekawego o Kalhagim? Możemy podsumować, co już
wiadomo? – zapytał Berda Łodyna. – Jutro spyta cię o to ambasador. Rozumiem,
że rozmawiałeś u nas w wewnętrznym na jego temat?
– Poza wszystkim innym kluczowy może być fakt, że Kalhagi zna język
rosyjski. Prawdopodobnie studiował w ZSRR, a może już w Rosji. Ale kryje się
z tym. Mało kto o tym wie – powiedział Berd. – Na mojego nosa to może być
„sentymentalny” klucz do generała. Stefański proponował mi, żebym z wami
poszedł na to spotkanie. Ale nie chcę mieszać do tego mojej firmy. To mogłoby
mi zaszkodzić w Kuwejcie i Emiratach. Nie wspominając nawet o Arabii
Saudyjskiej. Powiedziałem mu zresztą, zgodnie z prawdą, że za dwa dni jadę do
Kuwejtu w celach biznesowych i nie wiem, kiedy wrócę.
– Zgadzam się z tobą. Ale jeśli generał miał czy ma związki z Rosjanami, to
musimy uważać. To samo dotyczy jego relacji z Irańczykami. Pamiętaj, czego
dowiedzieliśmy się o rabunku w 1990 roku od Al-Zaabiego, Al-Fajsala
i Montany. Tam były realizowane działania wywiadowcze wymierzone w Iran
i bliski Rosjanom saddamowski Irak. Nie wiemy, czy materiały zabrane
z rezydencji przez tego Kurda dotarły do centrali Mukhabaratu w Bagdadzie.
W końcu nawet taka niewielka wojna jak ta w sierpniu 1990 roku powoduje
pewne zamieszanie. Mamy niewyjaśniony śmiertelny wypadek młodego Wasima
Abn Dżafara, który miał jakieś związki z rosyjskim wywiadem. Może, ale nie
musi to oczywiście wskazywać, że jeśli materiały nie dotarły do Bagdadu, to teraz
Rosjanie też nie chcą się dowiedzieć, gdzie one są i czy można je zdobyć.
– Dobra. Ja pojutrze lecę do Kuwejtu. Będę tam tylko jeden dzień. Muszę
spotkać się przedtem z Surą u niej w placówce. Może ją też namówię kiedyś na
zwiedzanie Kuwejtu. Jak tylko dokończymy to podłe, podrabiane tureckie piwo,
idę się pakować. Popatrz! Chyba Karin z szefem kuchni machają do ciebie.
Znowu jakaś wieprzowa kontrabanda?
– Uważaj na siebie! Pamiętasz, co było ostatnio? Nie chodzi mi oczywiście
o spotkanie z Surą – zaśmiał się Łodyna i poszedł dobić targu na świninę
z menedżerką Dojo.
***

Berd czekał na Aziza w restauracji Al-Dante hotelu Mövenpick w Kuwejcie.


Znów miał jakieś przeczucia. Właśnie z tego powodu zaproponował hotelową
restaurację. Nie chciał sam wychodzić do miasta. Zajął miejsce przy stoliku na
antresoli i oparł się przedramieniem o metalową balustradę. Obserwował
obszerną salę restauracji. Jej klimat zawsze robił na nim wrażenie. Mieszanka
włoskiego stylu z orientalnymi akcentami. W powietrzu unosił się delikatny
zapach śródziemnomorskich ziół, czosnku i oliwy.
Tego wieczoru w Al-Dante było sporo gości hotelowych. Dużo
Europejczyków, ale i miejscowych. Nagle Berd zauważył wchodzącego Aziza.
Ten również go zobaczył. Berd dostrzegł jednak za Azizem dwóch mężczyzn,
którzy weszli do lokalu i rozglądali się po nim, jakby nieco zaskoczeni. Z miejsca
rozpoznał Rosjan. „Ale te garniturki już nie takie tandetne jak ostatnio u tamtych
pajaców na suku Mubarakija” – pomyślał oficer.
Jeden z nowo przybyłych zapomniał o zasadach konspiracji i przez chwilę
szukał wzrokiem Aziza, który zniknął mu z pola widzenia na schodach
prowadzących na antresolę. Dostrzegł swój obiekt dopiero na samej górze i na
jego twarzy pojawił się wyraz ulgi. „Obaj wyglądają na inteligentnych. To już
poważny przeciwnik. Ale to był błąd, koledzy. Ja już mam pewność” – rozmyślał
dalej Berd.
– Witaj, Aziz, mój przyjacielu! – powiedział i serdecznie objął Al-Fajsala na
przywitanie.
Aziz odwzajemnił się tym samym gestem.
– Jak dobrze widzieć cię w Kuwejcie – powiedział. – Mam nadzieję, że drogę
miałeś dobrą i za bardzo cię nie wytrzęsło. Pozwól mi cię ugościć. Zamówmy
coś. Na co masz ochotę? Wiem, że czasem wy, Europejczycy, tęsknicie do innej
kuchni, lekkiej, śródziemnomorskiej. Ja powiem ci szczerze, że ile razy jestem
w Europie, to próbuję tej kuchni i coraz bardziej przypada mi ona do gustu.
– Dziękuję, Aziz – odpowiedział Berd. – Zanim coś zamówimy, chciałbym,
abyś dyskretnie spojrzał w dół. Tam w rogu siedzi dwóch mężczyzn. Według
mnie to mogą być Rosjanie. Czy masz możliwość sprawdzenia poprzez swoje
kontakty w tutejszych służbach, czy się nie mylę? To bardzo ważne. Chodzi,
przyjacielu, o twoje i moje bezpieczeństwo.
Azizowi Al-Fajsalowi nie trzeba było mówić tego dwa razy. Wyjął swojego
iPhone’a i wybrał numer. W krótkiej rozmowie w języku arabskim naświetlił
rozmówcy sprawę.
– Będziesz to wiedzieć jeszcze dzisiaj albo jutro. Zatelefonowałem do kuzyna,
który w naszej służbie bezpieczeństwa prowadzi śledztwo w sprawie śmierci
Wasima Abn Dżafara. Powiedział, że to bardzo ważne. Pomoże. Rozmawiałem
z nim ostatnio kilka razy. Wyjaśnił mi, że Rosjanie od pewnego czasu stali się
u nas bardzo aktywni. Wiąże to ze śmiercią Wasima i sprawami z przeszłości. Ale
nie chciał mi nic więcej powiedzieć. Ja jednak czułem, że to może być sprawa
związana z tym rabunkiem, którego dokonano w sierpniu 1990 roku – powiedział
i zamyślił się.
Siedzieli w milczeniu kilka chwil. Widać było, że Aziz zbiera się do
powiedzenia czegoś więcej, czegoś trudnego.
– Posłuchaj. Kilka dni po pierwszej rozmowie bardzo poruszony
i zdenerwowany kuzyn zatelefonował do mnie i poprosił o spotkanie.
Poinformował mnie, że Wasim nie zginął w zwykłym wypadku samochodowym.
Amerykańscy specjaliści z FBI, którzy przyjechali na prośbę naszej służby
bezpieczeństwa, aby sprawdzić jego pojazd, odkryli ślady mikroładunku oraz
niewielkiego urządzenia inicjującego wybuch drogą radiową. Ten wybuch
spowodował gwałtowną awarię. Doszło do tego przy prędkości ponad stu
trzydziestu kilometrów na godzinę. Eksperci stwierdzili, że dopiero podczas tak
dużej szybkości była pewność, że samochód się roztrzaska, a jego kierowca nie
wyjdzie z tego żywy.
Berd o nic nie pytał. Wiedział, że kiedy nadejdzie właściwy moment, Arab
sam dokończy opowieść. Jeśli nie będzie chciał, to i tak nic go do tego nie zmusi.
A naciskanie byłoby wbrew panującym tu zasadom.
– Mój kuzyn, do którego przed chwilą telefonowałem, opowiedział mi coś
jeszcze – podjął opowieść Aziz. – Według niego Wasim wiedział, co mogło być
w sejfie w rezydencji przy bulwarze Jamal Abdul Nasser. Musiał się tego
dowiedzieć właśnie od Rosjan, którzy zlecili mu odnalezienie dokumentów z tej
rezydencji. Na pewno dowiedzieli się czegoś bezpośrednio od irackiego
Mukhabaratu albo od swoich agentów w irackich służbach specjalnych.
Upodobania artystyczne szejka Al-Zaabiego były powszechnie znane, w sejfie
mogły być różne dzieła sztuki, w tym również obraz poszukiwany przez polskie
władze. Mój kuzyn uważa, że Wasim chciał zerwać współpracę z Rosjanami.
Może chciał się na nich zemścić? Dlatego powiedział waszemu dyplomacie na
przyjęciu o obrazie w Kuwejcie. Bał się odpowiedzialności, więc postanowił
uciec do Arabii Saudyjskiej. Sądził, że to duży kraj, że jakoś się przed nimi
schowa. Ale dopadli go. A to urządzenie w jego samochodzie świadczy o tym, że
już wcześniej chcieli się go pozbyć. Może za dużo mówił? Może chciał mówić?
Tak uważa mój kuzyn.
Kolejny już raz tego wieczoru obaj mężczyźni siedzieli w milczeniu.
– Pamiętasz, jak opowiadałem ci ostatnio, że moja firma sponsoruje
rewitalizację tradycyjnej osady kuwejckiej Yaum Al-Bahhar? – kontynuował
Aziz. – Pochłania to sporo środków, ale efekt będzie wspaniały. Rozpocząłem
współpracę z pracownią architektoniczną z Włoch, która specjalizuje się w tego
typu pracach. Chciałbym, aby w tym miejscu był obecny duch historii tych ziem
oraz ludzi, którzy tu żyli. Dlatego postanowiłem zadbać również o eksponaty,
które będą znajdowały się w ich wnętrzach. Chciałbym zwrócić ci uwagę na
jedno zdjęcie, które, jak ustaliłem, wiąże się historycznie zarówno z twoim
krajem, jak i z moim oraz z moją dalszą rodziną. Rodziną Al-Zaabich.
Chciałbym, aby to zdjęcie zawisło na jednym z honorowych miejsc…
Berd był podniecony przebiegiem tego spotkania. Najpierw ci Rosjanie, którzy
może przyszli za Azizem, a może za nim samym. Później informacje o zamachu
na agenta rosyjskiego wywiadu, który zdradził tajemnicę polskiemu dyplomacie.
Teraz historia Polski, Kuwejtu, rodów znad Zatoki Perskiej, renowacja
historycznych budynków. „Dużo tego jak na jedno popołudnie. Za dużo. Na
trzeźwo nie do ogarnięcia” – pomyślał.
– Zapraszam cię jutro do mojego domu w Al-Marsam Al-Hur. Pokażę ci to
zdjęcie. Mam nadzieję, że do tego czasu służby ustalą, co to za towarzystwo
mamy dzisiaj przy obiedzie – powiedział Aziz.
Chwilę później obaj mężczyźni, nie zwracając zupełnie uwagi na
obserwatorów z rogu sali, skupili się na mulach i krewetkach podanych na
białych talerzach. Aziz opowiadał jeszcze o projekcie odbudowy wioski
rybackiej. Widać było, że poświęca temu sporo czasu i energii. A zapewne
i pieniędzy.
W połowie spotkania Berd zauważył, że hipotetyczni Rosjanie zniknęli. Po
kolejnej godzinie pożegnał się z przyjacielem. Umówili się na następny dzień
w domu Aziza. Berd był zmęczony. Czuł w głowie natłok myśli. Na szczęście
w pokoju czekała na niego butelka bourbona. O lód poprosił w barze. „Muszę się
jakoś uspokoić. Pozbierać myśli. Jutro zapewne czeka mnie dalszy ciąg atrakcji”
– pomyślał, wlewając brązowy płyn na duże kostki lodu. Kostki zaczęły miarowo
pękać. Po pokoju rozszedł się słodki zapach jego ulubionego trunku.

***

– „Dla mojego arabskiego przyjaciela. W dowód pamięci. Aby ta fotografia


zawsze przypominała ci niezapomniane chwile spędzone razem w Iraku. Basra.
1943 rok” – przeczytał po polsku nieco ściszonym głosem Berd. – Podpis
nieczytelny! – powiedział do Aziza już po angielsku.
Poruszony, zaskoczony Polak odsunął się trochę od oprawionego w solidne
ramy dużego zdjęcia w kolorach sepii. Przedstawiało ono Araba ubranego
w mundur brytyjskiego żołnierza. Widać było, że zrobiono je na terenie portu
morskiego w czasie rozładunku jakiegoś statku pasażerskiego. Berd okiem
fachowca dostrzegł na nabrzeżu wyposażenie wojskowe produkcji brytyjskiej
z okresu drugiej wojny światowej. Sprzęt pancerny. Charakterystyczne brytyjskie
działa polowe i samochody. Wielkie drewniane skrzynie. W pewnej chwili
zobaczył przy jednej ze skrzyń kobietę, Europejkę, w brytyjskim mundurze
wojskowym. „Może to jakaś nasza Pestka?” – pomyślał. Przypomniała mu się
fotografia, którą kiedyś pokazywał mu znajomy dziadka, uciekinier z łagru. To
było w Uzbekistanie. Nie pamiętał dziwnej nazwy miejscowości. Generał Anders
przemawiał do ochotniczek Pomocniczej Służby Kobiet przed jakimś
murowanym budynkiem. Z drugiej strony zdjęcia była data: marzec 1942.
Berd bardzo się zdziwił, że właśnie teraz powróciło do niego wspomnienie
z lat dziecięcych. Otrząsnął się z tych myśli i jego wzrok padł na statek.
– „Kościuszko”!
– To zdjęcie dostałem w prezencie od rodziny Al-Zaabich po pierwszej wojnie
w Zatoce. To było chyba w 1991 roku, w czasie, kiedy sprzedawali rezydencję
przy bulwarze Jamal Abdul Nasser – powiedział Aziz do zachwyconego Berda. –
Oni wiedzieli, że mam zacięcie do sztuki i historii, że nie zostawię tego gdzieś
w kącie, że będzie właściwie wyeksponowane. Zamierzam umieścić tu obok
odpowiednią informację w języku arabskim i angielskim. Chciałbym, aby była
ona napisana również w języku polskim. Pomożesz mi w jej sporządzeniu?
– Tak, naturalnie.
– Zatem poznaj szejka Abdula Hafiza Al-Zaabiego, ojca porucznika Sadżida,
którego samolot zestrzelili Irakijczycy – powiedział Aziz. – A teraz usiądźmy do
kolacji. Służba przygotowała na dzisiaj naprawdę wyśmienitą jagnięcinę. Od rana
obracała się na rożnie, była polewana tłuszczem i posypywana różnymi
przyprawami. Specjalnie dla ciebie została natarta czosnkiem i świeżymi ziarnami
jałowca, sprowadzonymi z Europy. Taka kuwejcka jagnięcina à la Bolanda.
– To ja mam coś do tej jagnięciny à la Bolanda – powiedział Berd. –
Przywiozłem ci cały karton limitowanej edycji wódki Chopin, o której mówisz,
że pomaga ci robić interesy. Na dzisiejszą okazję pozwoliłem sobie mocno ją
zmrozić – dodał i wyjął ze swojej walizki smukłą, oszronioną butelkę.
Rozmowa zeszła na temat polityki światowej, wydarzeń na Bliskim
Wschodzie, trudnej sytuacji wewnętrznej w Jemenie oraz rosnącej w siłę
i wspieranej finansowo przez niektóre rody saudyjskie i katarskie organizacji tak
zwanego Państwa Islamskiego. To ostatnie interesowało Berda najbardziej.
W pewnym momencie odezwał się dzwonek w iPhonie Aziza. Po krótkiej
rozmowie telefonicznej przyjaciel zwrócił się do Berda:
– Mam ustalenia na temat naszych towarzyszy z Al-Dante – powiedział
i zaczął czytać na głos wiadomość, którą otrzymał po zakończonym połączeniu:
„Walerij Aleksandrow – pierwszy sekretarz ambasady Rosji w Bagdadzie.
Przebywa w Kuwejcie na krótkiej delegacji. Przyjechał z pocztą dyplomatyczną
z Bagdadu do tutejszej placówki rosyjskiej. Władimir Kolichow – szef
departamentu prac poszukiwawczych Gazpromu w irańskim Kurdystanie.
Przyjechał do centrali regionalnej koncernu na rozmowy handlowe. Z Irbilu
przyleciał wczoraj rano, podobnie jak jego kolega Walerij Aleksandrow”. Czy to
ci wystarczy, przyjacielu? Wyślę ci ich zdjęcia wykonane przez hotelowy system
kamer.

***

– Ja pierdolę! To już jest coś! – prawie krzyknął do Berda Łodyna. – Zdaje się, że
przez tego Młodzieńca wdepnęliśmy w niezłą aferę. On mi się już czasem śni po
nocach. Jak patrzę na tę podkolorowaną, niebieskawo-brązową fotografię, to
wydaje mi się, że chce mi coś powiedzieć. Ale będzie jazda. To lubię. Napisz
jeszcze wszystko w szczegółach, bo muszę to wysłać natychmiast do kraju. Jeśli
nie nasz szef, to przynajmniej Jaskólski będzie zadowolony. To posuwa sprawę
do przodu. Napisz jak najszybciej, a ja idę pogadać z tą blondynką z Łodzi.
– Wytykasz mi znajomości z dziewczynami, a sam nie możesz się
zdecydować, którą blondynkę wybrać? Czy tę z UNAMI, czy tę z amerykańsko-
irackiego projektu rządowego? – odgryzł się Berd.
Łodyna nie odpowiedział. Z uśmiechem odszedł od stolika. W Dojo Berd
przyzwyczaił wszystkich, że zawsze coś pisze. Miał swój stolik w kącie sali.
Między talerzami i butelkami piwa przeważnie stał jego otwarty laptop, a obok
leżały zapisane kartki i segregatory. Taki wizerunek zostawiał mu duże pole
manewru i dawał mocną legendę w czasie przygotowywania informacji.
Rozdział 25
Iran – lato–jesień 1942

– Szanowne panie. Proszę uważnie posłuchać – krzyknął kapitan. – Udadzą się


panie wprost do obozu ewakuacyjnego numer 1. Szeregowy Walicki pokaże
drogę.
– Zapraszam panie, proszę za mną – potwierdził spokojnie szeregowy.
– Marysiu – zwrócił się kapitan do Maszy nieco ściszonym głosem. – Mam dla
ciebie inne obowiązki. Oddelegowano cię do ekipy Ekspozytury Departamentu
Pracy i Opieki Społecznej. Dostaniesz własny namiot pomiędzy cywilnymi
rejonami zakwaterowania. Dzięki temu będę mógł się z tobą swobodniej
spotykać. Zobaczymy się wieczorem.
Masza pomyślała, że dobrze się stało, bo przecież będzie musiała często
wychodzić z obozu, a takie oddelegowanie jej to ułatwi. W namiocie rozpakowała
swoje rzeczy, a potem poszła do stołówki zjeść swój pierwszy posiłek.
Serwowano jedzenie z angielskich racji żywnościowych.
– Co? Smakuje pani? Nareszcie, prawda? – zapytała ją jakaś młoda, szczupła
blondynka o delikatnych rysach, mrużąc przy tym sympatycznie oczy. – My
z koleżanką przypłynęłyśmy ponad tydzień temu – powiedziała i wskazała na
podchodzącą do stołu wysoką dziewczynę o długich blond włosach, w okularach
o czarnych, okrągłych oprawkach.
– Wie pani, jakieś dwa tygodnie temu sformowano specjalną polską kompanię
zaopatrzeniową i oddano ją do dyspozycji komendanta obozu. I właśnie tam
pełnimy służbę. Iza jestem. A moja koleżanka ma na imię Ola.
– Maria – odpowiedziała Masza.
– Musisz zobaczyć, jaki mamy duży szpital. Pracowałyśmy przy jego
organizacji, ale też w prowizorycznym domu dla rekonwalescentów. Miałyśmy
tam tyle roboty, że myślałam, że trzeba będzie tam zamieszkać, pośród chorych,
jęczących i umierających – dodała Ola ze spokojem i nieco angielską flegmą.
W Pahlawi Masza zobaczyła świat, który dawniej znała jedynie
z propagandowych gazet i filmów. Spotkała ludzi uśmiechniętych i życzliwie
nastawionych do uciekinierów z ZSRR, kraju powszechnej szczęśliwości.
Następnego dnia po przyjeździe postanowiła udać się do miasta. Przeszła
wzdłuż laguny, między ciągnącymi się rzędami namiotów, łaźniami, latrynami
i barakami do dezynfekcji. Minęła szpital wojskowy, który – jak już zdążyła
dowiedzieć się od blondynek – liczył ponad osiemset łóżek.
Pamiętała, że według instrukcji z Berlina kontakt ma nawiązać szybko, ale
w rozsądny sposób. Tak, żeby nie zwrócić na siebie niczyjej uwagi.
– Pani, pani. Wino, dobry wino, arbuza, ciastko, papiros, jajka, dobry wodka! –
Do uszu Maszy docierały okrzyki perskich handlarzy w języku polskim.
– Oreski, slodki pyszny datyle – krzyczeli inni, łamiąc sobie języki na
trudnych słowach, częstując Polaków orzeszkami i daktylami. Dziesiątki kupców
wciskało w ręce spacerowiczom dawno niewidziane cuda: ubrania, buty, tabliczki
czekolady, puszki z liśćmi czarnej aromatycznej herbaty.
Uliczki w dzielnicy portowej falowały wielobarwnym tłumem. Jedyny akcent
spokoju wprowadzał biały kolor domów. Przy kawiarnianych stolikach siedzieli
elegancko ubrani ludzie. Pili świeżo zaparzoną, mocną herbatę i objadali się
egzotycznymi słodyczami. Masza zwróciła uwagę na strój żołnierzy: krótkie
spodenki, rękawy, kapelusze z dużym rondem lub korkowe hełmy. Na wielu
z nich przyczepiono biało-czerwone wstążeczki. Dziewczyna usiadła przy jednym
ze stolików w niewielkiej kawiarence. Podszedł do niej uśmiechnięty kelner
z serwetką na ręku. Podał kartę. Na wytartej okładce dostrzegła jeszcze napisy
z dawną nazwą portu i miasta, zmienioną kilkanaście lat wcześniej – Bandar-e
Anzali.
– Czy mogę zaproponować pani naszą kawę? Mamy najlepszą w mieście, bo
z jednego zbioru i jednego gatunku. Barman zaparzy ją specjalnie dla pani –
powiedział kelner po angielsku.
Masza kiwnęła głową. I tak nie miała wielkiego wyboru ze względu na
szczupłe fundusze. Po chwili stał przed nią w małej filiżance parujący, wyjątkowy
napój. Nigdy wcześniej nie piła czegoś takiego. Mężczyzna postawił obok
szklankę chłodnej wody i tłustą chałwę z orzeszkami pistacjowymi.
Po spędzeniu dobrych trzydziestu minut w kawiarence wstała od stolika
i weszła w wąskie ulice miasta. W pamięci szukała szczegółów i opisów
topograficznych miejscowości z niemieckich szyfrogramów.
„Trzecia ulica w prawo. Potem pierwsza w lewo. Ulica wspina się w górę. To
ten minaret. Ta kopuła meczetu. Ten sklep z dywanami. Ten szyld sklepu. Jest!”
– Czy pan jest tu właścicielem? Pan Narzes? – zapytała po angielsku zaraz po
wejściu do sklepu.
– Tak. Nazywam się Narzes i jestem tu właścicielem. W czym mogę pani
pomóc? – zapytał niewysoki mężczyzna o przyjemnej aparycji i typowo perskich
rysach.
– Dostałam pana adres od pewnego przemytnika. Powiedział, że pan mi
pomoże. Czy ma pan amerykańskie papierosy marki Chesterfield? Ale
uprzedzam, że mam tylko radzieckie ruble.
Na sklepowej ladzie Masza położyła pięciorublowy banknot z 1938 roku,
przedstawiający radzieckiego lotnika ze spadochronem na tle samolotu. Banknot
miał zagięty prawy róg od strony wizerunku pilota.
– Dzisiaj nie mam, ale mogę je zamówić na jutro. Proponuję pani camele –
usłyszała odpowiedź.
Masza pamiętała hasło, a w nim elementy istotne: papierosy marki
Chesterfield i radzieckie ruble. Otrzymała je w oddzielnym szyfrogramie
z Berlina zaraz po odczytaniu pierwszego, który zawierał dokładny opis miejsca
i nazwisko właściciela sklepu.
Pięciorublowy banknot z zagiętym rogiem towarzyszył jej od 1939 roku. Nie
rozstawała się z nim nawet na moment. Zawsze musiała być przygotowana na
wykorzystanie go jako znaku rozpoznawczego.
– W porządku. Czego potrzebujesz? – odpowiedział Narzes, którego kontakty
handlowe z niemieckimi firmami rzuciły w objęcia ludzi Canarisa w Iranie.
Właściciel sklepu od dwóch lat pełnił funkcję niemieckiego łącznika. Kilka
tygodni wcześniej otrzymał informację, że w najbliższym czasie może
spodziewać się podjęcia kontaktu. Berlińska centrala Abwehry poprzez swojego
kuriera przekazała mu hasło, odzew i opis znaku rozpoznawczego. Ustalono
również, że Narzes będzie przekazywać informacje od niemieckiej agentki
i odbierać szyfrogramy z zadaniami wyznaczonymi jej przez centralę. Miał do
tego służyć nowo zorganizowany schowek: niewielka szpara w drewnianej,
ciężkiej skrzyni, przykrytej poduchą z dywanu. Skrzynia stała przy wejściu do
sierocińca dla polskich dzieci, prowadzonego przez siostry nazaretanki. Narzes
przywoził tam różne produkty spożywcze, więc bez wzbudzania podejrzeń mógł
zostawić informację dla niemieckiej centrali.
Narzes i Masza ustalili, że dziewczyna będzie przychodzić do sklepu
w nieparzyste dni po południu, z wyjątkiem piątków, na drobne zakupy. Jedynie
w sytuacji alarmowej będzie mogła podjąć kontakt w kantorze na terenie portu –
tam sklepikarz bywał codziennie. Natomiast w piątki mogła go szukać
w mieszkanku nad sklepem.
– Pamiętaj, że w kantorze prowadzę różne interesy. Zajmuję się organizacją
dostaw towarów dla Niemców. Głównie na potrzeby produkcji wojennej. Sizal,
bawełna, rudy metali…
Jeszcze tego samego dnia Narzes zostawił w schowku wiadomość, iż agentka
wymieniona w ostatniej korespondencji przyjechała na miejsce i podjęła z nim
kontakt. Po kilku dniach, podczas wizyty u nazaretanek, odebrał informację.
Centrala w Berlinie poleciła Maszy uzyskać jak najwięcej informacji na temat
dyslokacji polskich oddziałów, ich wyposażenia oraz zakresu organizowanego
szkolenia.
Zgodnie z przyjętym systemem łączności w poniedziałek Masza odebrała
zadania od Narzesa i dostała od niego karton chesterfieldów.
– Uważaj na siebie. Dużo tu bolszewickich agentów. A i Brytyjczycy mają
swoich. Co do Polaków, to nic nie wiem – powiedział na pożegnanie.
Masza wyszła ze sklepiku i przeraziła się. Zobaczyła na ulicy dwóch polskich
żołnierzy. Oni też ją szybko dostrzegli.
– O, koleżanka sama zwiedza miasto?! Może razem będziemy kontynuować
spacer? – powiedział nieco zalotnie wyższy, odważniejszy żołnierz w stopniu
podporucznika.
– A może koleżanka ma jakąś miłą towarzyszkę w namiocie? – zagaił drugi,
szczupły podporucznik.
– A wy, chłopaki, co tu robicie? – zapytała Masza, podchodząc do żołnierzy. –
Jestem Maria. – Wyciągnęła rękę na powitanie. – Właśnie wyrwałam się od
bolszewików. Pracuję w Ekspozyturze Departamentu Pracy i Opieki Społecznej.
– Aaaa, bardzo nam przyjemnie – powiedział ten odważniejszy. Jednocześnie
nachylił się lekko nad dekoltem dziewczyny i bezczelnie zaczął się gapić.
Agentka poczuła intensywny zapach whisky. „Żebyś ty, chłopaczku, wiedział,
jak one wyglądały w staniku z białej albo czarnej koronki. Toby ci się ta
furażerka zupełnie zsunęła z tej kruczoczarnej czupryny” – pomyślała.
– Mam na imię Filip – powiedział ten bardziej wycofany, z lekkimi zakolami.
– A kolega, który zagląda mi za bluzkę, ma jakieś imię? – zapytała.
– Kolegę nazywają Armando.
– Skąd to imię?
– Armand to taki likier prosto z przemytu ze słonecznej Italii. Kupujemy go
właśnie w tym sklepie, z którego wyszłaś. Kolega próbuje zawsze podrywać na
niego nasze dziewczyny, więc… – wyjaśnił Filip. – Jesteśmy ze Szwadronu
Przybocznego Dowódcy, chociaż teraz nazywamy się już Dywizjonem
Rozpoznawczym. Naszym dowódcą jest rotmistrz Klimkowski.
„Może to będzie sposób na dotarcie do sztabu?” – przeszło Maszy przez
głowę.
– No dobra, chłopaki, dam się wam odprowadzić do obozu – zaproponowała,
stanęła między nimi i wzięła obu pod ręce. – Ty, Armando, uważaj, żeby cię
żandarmeria nie zwinęła – dodała, dyskretnie odpinając jeden guzik wojskowej
koszuli, i mocniej przycisnęła jego ramię do piersi.
– Niech mnie żandarmi w dupę pocałują. Niech lepiej pilnują tych cwaniaków,
co pracują u ciebie, kochanie, w ekspozyturze i w tych obozach cywilnych. Bo
zarabiają na boku dolary na jakichś lewych zakupach – powiedział od niechcenia
Armando.
Gorączka ewakuacyjna w Pahlawi zaczynała powoli opadać. Poszczególne
rejony zakwaterowania Polaków osiągnęły zakładane stany osobowe. Teraz
można było przystąpić do stopniowego przerzucania wojska i ludności cywilnej
w głąb Iranu. Nastroje poprawiły się trochę po opublikowaniu informacji, że
zakończyła się bitwa pod Al-Alamajn, której skutkiem było zatrzymanie
ofensywy Afrika Korps na Aleksandrię.
Masza pojechała do portu załatwiać sprawy aprowizacyjne. Po dostarczeniu
dokumentów do kapitanatu portu poszła do długiego, szarego budynku,
usytuowanego wzdłuż jednego z nabrzeży portowych. Widziała jego zdjęcie
w szarej kopercie, którą przekazał jej kurier przed Niżnym Nowogrodem.
Zgodnie z instrukcją miała znaleźć tam firmę spedycyjną obsługującą połączenia
handlowe z Krasnowodzkiem. Nic więcej jej nie napisano. Miała tam przychodzić
do momentu, aż podjęty zostanie kontakt. Weszła do środka. Przy dużym biurku
stał radziecki marynarz i przeglądał jakieś plany. Poznała go od razu. To był
człowiek, który na statku radził jej, żeby piła dużo wody albo gorącej herbaty.
– To wy tu pracujecie? Nie na statku? – zwróciła się do marynarza.
– Pewnie ten mundur was zmylił. Jestem przedstawicielem handlowym
radzieckich linii towarowych – odpowiedział ze spokojem mężczyzna. –
Pracować mieli ze mną jeszcze dwaj towarzysze: Nikołaj Miedwiediew i Andriej
Fiedotow.
Masza z zaskoczeniem popatrzyła na marynarza. Nagle wszystko stało się dla
niej jasne.
– Macie coś dla mnie? Nie mam za wiele czasu – powiedziała po usłyszeniu
nazwisk swoich dowódców z partyzanckiego oddziału Czerwony Październik. –
Nie ufacie mi? Pilnujecie i obserwujecie?
– Dobrze wiecie, jakie są zasady. One są wykute w naszych działaniach przez
towarzysza Dzierżyńskiego: dawieraj, no prawieraj – powiedział. – W obozie,
w bezpiecznym miejscu, spisz wszystkie interesujące nas osoby, których
nazwiska znalazłaś w ewidencji jeszcze w Jangi-Jul. Jasne? Będę tu za trzy dni.
Do tego czasu sporządź tę listę. Posłuchaj, jako major NKWD niejedno już
widziałem w tej robocie, więc nie chciałbym się na tobie zawieść.
Masza wracała do obozu wzdłuż laguny, słynącej z obfitości ryb,
egzotycznych ptaków oraz kwiatów lotosu kaspijskiego, którego zielone liście
poruszały się na lekkich falach, a różowe kwiaty sterczały niczym żagle. Doszła
do obozu. Minęła wartowników i plac z ciężarówkami. Zameldowała dyżurnemu
swoją obecność i nagle zauważyła koleżankę.
– O, pani Maria już do nas dotarła. Jak się podoba nowe miejsce? – przywitała
się z nią Teresa Małkowska, którą Masza poznała jeszcze w Uzbekistanie. –
Spędzi tu pani pewnie parę tygodni.
Obie zaczęły wspominać pobyt w Uzbekistanie. Małkowska opowiadała starej
znajomej o poszukiwaniu miejsca zamieszkania dla ewakuowanych ludzi oraz
swoich obowiązkach na terenie bazy w Pahlawi.
Już następnego dnia Masza poszła do swojego adoratora z Jangi-Jul.
– Witam cię, Marysiu. Nareszcie się widzimy – powiedział kapitan. – Kiedy
znajdziesz dla mnie czas? Może wieczorem, bo teraz sama widzisz… Wyobraź
sobie, że dzięki uprzejmości rządu irańskiego przyznano nam budynki przy
lotnisku wojskowym pod Teheranem.
– Wiem, słyszałam od Teresy, że utworzono kolejne obozy. Mówiła, że
najlepsze warunki panują w obozie w Jusufabadzie, powyżej Teheranu. Podobno
jest tam chłodniej – powiedziała. – Ale właśnie w związku z tym mam prośbę.
Mogłabym przejrzeć księgi ewidencyjne z ostatniego tygodnia? Szukam
znajomego.
– Jestem zazdrosny, Marysiu! Kiedy się spotkamy? Koniecznie musimy, bo nie
mogę bez ciebie żyć.
– Oj, co znowu wymyśliłeś! To kuzyn jednej z dziewczyn, które poznałam po
przyjeździe w naszej stołówce. Taka sympatyczna blondyneczka, co tak zabawnie
marszczy nos, jak się uśmiecha. Może kojarzysz, która to? A poza tym dopiero
przyjechałam, daj mi trochę odpocząć!
– Nie interesują mnie inne kobiety. Nie zwracam na nie uwagi. No to siadaj.
Księgi są poukładane chronologicznie – odpowiedział kapitan.
Masza uważnie przejrzała księgi ewidencyjne. Zrobiła notatki z danymi,
o których mówił jej w porcie oficer NKWD. Poza osobami, które interesowały
centralę w Moskwie, natrafiła na nazwisko Kleinera. „Opuścił Pahlawi zaledwie
dzień wcześniej. Przydział służbowy: Samodzielny Referat Topograficzny.
Teheran” – przeczytała zapis.

***

– Marysiu, zapraszam cię jutro, razem z twoimi koleżankami, na wycieczkę –


powiedział Armando, który łatwo odnalazł ją w obozie. – Może wybierzemy się
do malowniczej górskiej wioski Masuleh? Zobaczysz, jaka jest piękna. Chłopaki
z naszego dywizjonu mówili, że są tam domy umieszczone na skalnych półkach.
Dachy jednych budynków pełnią funkcję ogrodów i uliczek domów położonych
powyżej.
– Chętnie. Zabiorę jeszcze dwie dziewczyny. Tylko proszę cię, nie pijmy tego
okropnego likieru. Ja z dziewczynami lubimy gin. Załatw, proszę. No i jeszcze ze
dwóch kolegów dla nich.
– Jasne. Filip się ucieszy. W moim namiocie jest jeszcze jeden chłopak
z warszawskiej Pragi. Zabierzemy go. To do jutra – powiedział Armando,
ucieszony takim obrotem sprawy.
Wszystkich zrelaksował całodzienny pobyt w górach. Blondyneczki
nieustannie śmiały się do obu chłopaków. Masza też była rozbawiona. Na pewno
pomógł w tym gin kupiony u przemytników. Pod koniec imprezy przy ognisku
Armando podniósł szklankę i wygłosił toast:
– Szanowne panie i szanowni panowie. Life is bordello, więc bawmy się, kiedy
mamy na to czas, kiedy jeszcze żyjemy! W dupę z tą wojną! Kocham was
wszystkich!
Jeszcze tego wieczoru w pustym namiocie Armando sam mógł rozpiąć guziki
damskiej koszuli koloru khaki. Masza pragnęła zapomnieć o NKWD i SD,
o wojnie, o całym tym strasznym świecie. W ramionach przystojnego Polaka
czuła się dobrze. Przynajmniej ta chwila pozwoliła jej oderwać się od okrutnej
rzeczywistości. Wiedziała, że po uniesieniach przyjdzie czas na wyciąganie od
podporucznika informacji na temat sztabu, polskiej armii, a może i samego
generała Andersa. „Ciekawe, czy moje blondyneczki też dzisiaj mają taką upojną
noc” – pomyślała i znowu objęła Armanda smukłymi nogami. Wcisnęła się
w niego całym, nagim i gładkim, ciałem.
– Armando, pomóż mi zapiąć ten okropny bawełniany stanik – poprosiła
kochanka kilkanaście minut później. – Jak myślisz, Filip i ten warszawiak też
miło spędzili czas?
– Filip jest spokojny, ale słyszałem, że umawiał się z tą z kocimi oczami,
w którym namiocie dokończą gin – odpowiedział. – Bo Ola to tak się przyssała
do warszawiaka, że pewnie go nie puściła przez kilka godzin. Wiadomo, w końcu
mogły się poczuć kobietami, a nie łachmaniarkami w sowieckim raju.
W środę, zgodnie z przyjętym systemem, Masza przekazała Narzesowi
pierwsze uzyskane informacje. Następnego dnia po południu, w czasie pobytu
w porcie, udała się do radzieckiego majora.
– Rozumiem, że masz coś dla mnie. Dużo tego? Chcesz coś przekazać
dodatkowo? – rzucił tylko sucho.
– Tu jest lista osób z dokładnymi danymi i dodatkowymi opisami –
powiedziała Masza. – Ale jest coś jeszcze. Chciałabym zwrócić wam szczególną
uwagę na dwie osoby. Czy mogę tu swobodnie mówić?
Major po raz pierwszy, odkąd weszła, podniósł na nią wzrok. Rzucił na wielkie
biurko dokumenty, które przed chwilą dokładnie studiował. Podszedł do drzwi.
Zamknął je na klucz i sprawdził, naciskając klamkę. Niewielkie okno zakrył dużą
wełnianą zasłoną – kilimem, który niedawno dostał w prezencie od kurdyjskich
kupców.
– Mów! – Popatrzył na Maszę przenikliwym wzrokiem.
– Majorze – zaczęła kobieta, lekko przestraszona – dowiedziałam się, że
Dywizjonem Rozpoznawczym dowodzi rotmistrz Jerzy Klimkowski. Oni chronią
sztab i samego generała Andersa. Wszędzie mu towarzyszą. Prawdopodobnie to
oni będą jednostką, która dalej będzie blisko sztabu. Z tego, co mi mówił jeden
podporucznik, ten Klimkowski jeszcze w naszym kraju nie wyrażał się
pozytywnie o sprawie ewakuacji do Iranu. Podobno znaleźli u niego jakieś ulotki
czy gazetki. Podpadł przełożonym, ale to zatuszowali poprzez jego koneksje
rodzinne czy towarzyskie. Nie wiem.
– To bardzo interesujące, co mówicie. Sprawdzimy. A druga osoba?
– Drugi to niejaki Kleiner. Zapamiętałam jego charakterystyczne nazwisko.
Było w materiałach, z którymi zapoznałam się przed wyjazdem. W dokumentacji
obozowej było również jego zdjęcie.
– A co to za ptica, job twoju mać, że tak na niego reagujesz? – zapytał
z lekkim uśmieszkiem major.
– Ten człowiek zamordował majora Andrieja Fiedotowa z mojego oddziału.
Jestem tego pewna ponad wszelką wątpliwość – odpowiedziała. – Teraz jest już
w Teheranie.
Z twarzy majora zniknął nieszczery uśmieszek. Patrzył na Maszę z pewnym
uznaniem.
– Wot mołodiec żenszczina! – powiedział po dłuższej chwili. – Teraz już idź,
bo tu zaraz przyjdą kontrahenci z irackiego Kirkuku. To tam, gdzie tyle jest
w ziemi ropy – dodał.
Maszy trochę ulżyło, ale nie była pewna, czy dobrze zrobiła, że powiedziała
o Kleinerze. „Teraz mogą zacząć coś węszyć w NKWD. Ale z drugiej strony, czy
oni mają teraz czas, żeby się zajmować takim bydlakiem jak Fiedotow? Na
pewno nie…” – pomyślała.
Czas mijał Maszy na pracy. Czasami umawiała się z blondyneczkami na
wspólne wypady z Armandem. Czasami jeździła z dziewczynami do sierocińca
nazaretanek, porozmawiać z dziećmi. One potrzebowały takich rozmów,
zainteresowania, kobiecego, matczynego ciepła. Kiedy tam były, Ola i Iza zawsze
się wzruszały. Ola podnosiła swoje okulary w czarnych oprawkach i wycierała łzy
z oczu. A Masza widziała w tych dzieciach takie sieroty jak te, które pozostały po
przejściu frontu w spalonych wsiach i miasteczkach Związku Sowieckiego. Były
bardziej dojrzałe niż inne dzieci, bo więcej przeszły.
Pewnego razu podszedł do niej mały chłopczyk i delikatnie wziął ją za rękę
swoją malutką dłonią.
– Jak masz na imię? – zapytał.
– Marysia. A ty?
– Andrzejek. Porozmawiasz ze mną troszkę? – zapytał.
Usiedli razem na skrzyni nakrytej dywanową poduchą, która stała przy wejściu
do sierocińca.
– Marysiu, ja wszystko pamiętam. Wszystko pamiętam. Że mieszkaliśmy
przed wojną we Lwowie – mówił mały brzdąc. – Z mamusią i braciszkiem.
Przyszli jacyś panowie, krzyczeli i wyrzucili nas z domu. Pojechaliśmy daleko.
Tutaj przyjechaliśmy bez tatusia, który poszedł na wojnę i nie wrócił do domu.
Mama dostawała listy od niego. Mówiła nam, że był koło jakiegoś dużego miasta.
Potem już nie przysyłał żadnych listów. Może o nas zapomniał? W drodze umarła
moja mamusia. Ja z młodszym braciszkiem płynęliśmy tym wielkim statkiem.
Wiesz, Marysiu, on był mały, musiałem się nim opiekować. Ale zachorował.
Kiedyś rano, jak poszedłem zrobić siusiu i wróciłem, nie było go tam, gdzie leżał.
Przestraszyłem się, zacząłem go wołać i szukać. I wtedy przyszedł taki pan
w mundurze, wziął mnie za rękę i powiedział, że on nie żyje. Potem wrzucili go
owiniętego w kocyk do morza… – Malec popatrzył na Maszę wielkimi,
zapłakanymi oczami i mocno się w nią wtulił.
„Ja, durna bladź, rzygałam wtedy przez burtę. A ten kochany, mały brzdąc
przeżywał taką tragedię. A ten… pizdiec na statku mnie obserwował” –
pomyślała.
Pożegnała się z chłopcem i odnalazła koleżanki.
– Dziewczyny! Musimy się napić! Dzisiaj to nawet może być ten gówniany
likier Armanda – powiedziała, a blondyneczki pokiwały głowami jak na
komendę, wycierając resztki łez ze swoich jasnych policzków.

***

– Dobrze, że w końcu jesteś, bo przyszła dla ciebie bardzo pilna wiadomość –


powiedział Narzes. – Słuchaj. Dostałaś polecenie zajęcia się mężczyzną,
o którym pisałaś w ostatniej informacji. To sprawa najwyższej wagi. Z tego, co
zrozumiałem, polecenie przyszło z samej góry. Nie wiem, co to znaczy, ale nigdy
dotąd nie otrzymałem takiej informacji – powiedział Narzes. – Czy wiesz, o kogo
chodzi? Bo jak wiesz, to mam ci przekazać resztę.
– Tak, wiem – odpowiedziała bez namysłu.
– Masz go jak najszybciej odszukać i sprawdzić, czy ma ze sobą jakiś bagaż,
w którym może przewozić cenne przedmioty. Nie wiem. Złoto, brylanty? Jeśli ci
się uda go odnaleźć albo potwierdzisz ponad wszelką wątpliwość, że wiesz, gdzie
jest ten bagaż, masz natychmiast zlikwidować tego człowieka. Zrozumiałaś?
Dostałem polecenie, aby zapytać cię o wyraźne potwierdzenie. Zrozumiałaś?
– Tak. Zrozumiałam – odpowiedziała po pewnym zastanowieniu.
– Twoim łącznikiem w Teheranie będzie Hasan Sadri, który ma firmę
przewozową. Ta firma mieści się niedaleko narożnego wejścia do meczetu
szacha. Masz tu odręczny plan. Naucz się go i zniszcz – powiedział i dał Maszy
kartkę z dokładnym opisem miejsca nawiązania kontaktu. – Znak rozpoznawczy
pozostaje bez zmian. Hasło jest na odwrocie szkicu, który ci dałem. Powiesz po
prostu, że jesteś ode mnie i masz pozdrowienia dla Paula.

***
Następnego dnia Masza udała się do swojego adoratora i poprosiła o załatwienie
szybkiej ewakuacji do Teheranu. Nie było to trudne, tym bardziej że kapitan też
miał się tam przenieść. Dziewczyna wzmocniła swoją prośbę obietnicą częstych
spotkań z kochankiem. Miała zabrać się za kilka dni z resztkami oddziałów 16
Batalionu Strzelców.
Przed wyjazdem musiała złożyć wizytę w porcie u majora NKWD.
– Aaaa, jesteście nareszcie. Gdzie się wałęsaliście? Mam dla was pilną
informację z centrali – powiedział ściszonym głosem major, gdy Masza pojawiła
się u niego.
– Towarzyszu majorze. Byłam zajęta. Zgodnie z waszymi poleceniami
aktywnie rozwijałam kontakty w sztabie armii. Nie mogłam wcześniej.
„A co ja jestem, jakaś ostatnia bladź na posyłki? Jedni i drudzy mają do mnie
tylko pretensje” – pomyślała.
– Choroszo, choroszo, towarzyszko – powiedział pojednawczo major. – Ten
Klimkowski i Kleiner bardzo nas interesują. Pierwszym już się ktoś zajął, ale
drugiego sami musicie rozpracować, a następnie zlikwidować. Tak, tak.
Wyeliminować! Ale dopiero na nasz wyraźny rozkaz. No, chyba chcecie się
zemścić za towarzysza Fiedotowa?!
– Tak, chcę.
– Interesujące są jego kontakty w środowisku artystycznym, poprzez które
możecie dotrzeć do sztabu armii. Nasi towarzysze w Moskwie ustalili, że
utrzymywał kontakty z artystką o pseudonimie Renata Bogdańska. Na pewno
kojarzycie to nazwisko?
– Ach tak, coś mi się przypomina… – Zamyśliła się. – Ale, towarzyszu
majorze, muszę o czymś zameldować.
– Dobrze, towarzyszko, ale szybko, bo sprawa, o której mówiłem, jest pilna.
Muszę potwierdzić, że zrozumieliście zadanie i przystępujecie do jego realizacji.
– Dostałam polecenie wyjazdu do Teheranu. Opuszczam Pahlawi pojutrze.
– A to doskonale się składa, bo informacje, które miałem wam przekazać,
mówią dodatkowo, że ten sobaczy chrien Kleiner tam właśnie pojechał. Widzicie
sami, towarzyszko, my mamy długie ręce. W Teheranie skontaktuje się z wami
nasz człowiek. On was rozpozna i zdecyduje, kiedy podjąć z wami kontakt.
Powoła się na tę rozmowę i na mnie. Zapyta również, gdzie i w jakich
okolicznościach spotkaliście mnie pierwszy raz.
– W czasie rzygania na statku? – zapytała nieco dowcipnie, ale zaraz
posmutniała, bo przypomniała sobie małego Andrzejka i jego braciszka, którego
malutkie zwłoki spoczęły na dnie morza.
– Tak, ale to nie czas na żarty – odpowiedział major, usłyszawszy w głosie
Maszy nieco prześmiewczy ton.

***

W piątek rano Masza ruszyła ciężarówką do Teheranu. Dzień wcześniej


pożegnała się z koleżankami, które nawet polubiła. Chłopcy z Dywizjonu
Rozpoznawczego przynieśli gin. Ostatnią noc spędziła z Armandem, który musiał
przekupić swoich kolegów z namiotu, aby tej nocy móc być z Maszą sam na sam.
Nie było to bardzo trudne, bo Filip na chwiejnych nogach zaraz poszedł gdzieś
z Izą, a Ola załatwiła sobie wolne lokum gdzieś koło magazynów, żeby przytulić
się mocno do warszawiaka i żeby nikt im nie przeszkadzał.
– Marysiu, musimy się jakoś odnaleźć w Teheranie. Może nas też niedługo
tam przeniosą – powiedziała Iza, znowu marszcząc swój już nieco opalony
perskim słońcem nosek.
– Ja to załatwię z warszawiakiem – dodała pewnie Ola. – On ma kumpla
z Pragi w sztabie ewakuacyjnym. Niech postara się o coś więcej poza kluczem do
wolnego magazynu na noc!
Rozdział 26
Bagdad, Wiedeń, Warszawa – wiosna 2012

– Andrea! Nie wiesz, czy Niemcy przyjechali dzisiaj na imprezę? Szukam


Andreasa, niemieckiego konsula. Obiecałem mu załatwić naszą grass bison vodka
– zagadnął Łodyna Rumunkę z misji EU JUST LEX. Andrea uchodziła obok Ewy
Petrowskiej za jedną z najładniejszych kobiet w środowisku dyplomatycznym
w Bagdadzie.
– Kręcił się przy barze.
Łodyna chciał wyciągnąć od Niemca informacje na temat jego znajomego,
majora Asayish Amira Ibrahima. Major był mu potrzebny, ponieważ należało
zacząć wreszcie szukać śladu tajemniczego Kurda – oficera irackiego
Mukhabaratu, szefa oddziału dokonującego rabunku w rezydencji Al-Zaabich.
Łodyna uznał, że jego działania muszą być prowadzone dwutorowo: poprzez
kontakt z szefem CTS oraz dobrze rokujący kontakt z kurdyjskim majorem. Do
tego potrzebował Andreasa, który mógłby mu udzielić odpowiedzi na kilka pytań.
Zastanawiał się też, co zatrzymało Niemca dłużej w Irbilu.
Obaj z Berdem założyli, że cały czas trzeba trzymać rękę na pulsie w kwestii
Kuwejtu i podtrzymywać dialog operacyjny z emirackim dyplomatą
w Bagdadzie. „I Niemcy, i Rosjanie uczestniczą w tym samym wyścigu. Pytanie,
czy Niemcy będą naszym sojusznikiem czy rywalem” – zastanawiał się Łodyna.
Liczył na to, że część wątpliwości rozwieje spotkanie z ambasador Kryngel.
Snuł te rozważania przy ogłuszającej muzyce, z butelką zimnego piwa
Heineken w ręku. Prawie nie zauważył, że wyrosła przed nim uśmiechnięta
Andrea:
– Przyprowadziłam ci kolegę z ambasady niemieckiej! Ale stawiasz mi za to
drinka.
Andreas był nieco zaskoczony bezpośredniością Rumunki i pewnie też jak
wielu oczarowany jej urodą. Mimo to nie stracił animuszu. Tym bardziej że
najwyraźniej wlał już w siebie kilka kieliszków alkoholu.
– Proponuję Sex on the Beach, skoro na zaproszeniach od Holendrów była
fotka palemek i jakiejś tropikalnej plaży!
– Dziękuję, może za chwilę, bo widzę znajomego z ambasady amerykańskiej.
Muszę tam podejść. – Andrea skierowała się w stronę patio.
– Andreas, widzę, że masz piwo, więc nie proponuję ci nic mocniejszego. –
Łodyna starał się przekrzyczeć muzykę. – Byłeś ponownie w Irbilu? Co
u naszego majora? Pisałem do niego w sprawie tego wyjazdu do Khanaqin, ale
jeszcze nie odpowiedział. Pewnie zajęty jest ściganiem dżihadystów w okolicy
Mosulu.
– Byłem. Jest tam parę spraw do załatwienia. Wiesz, mamy problemy
z naszymi obywatelami, którzy wyjeżdżają do Iraku i chcą przyłączać się do
Państwa Islamskiego. Ponadto coraz więcej śladów o powiązaniach organizacji
terrorystycznych z Iraku i Syrii prowadzi do Niemiec. Sądzimy, że powstają u nas
ich głęboko zakonspirowane komórki.
– Andreas, a może znowu wybrałbym się z tobą do Irbilu? Zawsze razem to
raźniej. Obiecuję, że skoczymy na jakąś imprezkę do Sky Baru w hotelu Noble na
Ankawie. Wiesz dobrze, że zbliża się nowy rok kurdyjski. Stęsknione za
wolnością i otwartością Iranki zjeżdżają do Irbilu w dużej ilości. W tym roku
będą świętować około dwudziestego marca, jak mi się wydaje.
– Jasne, nie odpuszczę takiej okazji. Ja będę tam na pewno dwudziestego
ósmego. Zostanę do Wielkanocy. Rezerwuj bilet, jeśli chcesz lecieć ze mną –
powiedział coraz bardziej rozbawiony Niemiec, zagadując do Andrei przy barze.
Rumunka właśnie pozbyła się Amerykanów i ponownie skupiła uwagę na
Andreasie.
– Okej. Umówmy się wstępnie w Irbilu pod koniec marca. Ja będę wracał
z Polski do Bagdadu via Irbil. Napiszę ci jeszcze e-mail z informacją, w którym
hotelu się zatrzymam.
Niemiec przytaknął i ponownie skupił się na podziwianiu uroczej Andrei.
„Może mu się uda? Choć zarobki w niemieckim wywiadzie BND mogą być za
niskie jak na wymagania Andrei, która poluje raczej na jakiegoś szejka
z Emiratów albo Kuwejtu” – pomyślał Łodyna, zadowolony z zaaranżowania
spotkania z Niemcem w Irbilu. To była najprostsza droga do pogłębienia relacji
z majorem Asayish.
Następnego dnia Łodyna wpadł do Dojo dograć parę spraw związanych ze
spotkaniem z szefem CTS, generałem Ahmedem Kalhagim, które miało się odbyć
za kilka dni. Przy okazji Berd powiedział mu, że namówił Surę, aby pojechała
z nim znowu na kilka dni do Dubaju. Ale nie wiedział, czy uda się to teraz czy
dopiero na święto równonocy wiosennej. Berd, zafascynowany Japonko-Libanką,
opowiadał z pełnym zaangażowaniem, że kiedyś to było święto poświęcone
przodkom rodziny cesarskiej.
„Ale go wzięło z tą Surą! Kurwa, żebyśmy nie mieli przez to problemów
z wewnętrznym” – pomyślał Łodyna, mając na myśli swoje relacje z Ewą.
„Chyba obaj musimy coś z tym zrobić. Jak to ogarnąć, żeby się do nas nie
przypierdolili?”.

***

Samochody polskiej ambasady podskakiwały na bocznej drodze w rejonie


bagdadzkiego lotniska. Kierowcy nie mogli jechać szybciej, bo w zagłębieniach
drogi zalegały jeszcze resztki wody, które nie pozwalały właściwie ocenić
głębokości dziur. Krajobraz z dominującymi T-wallami i górkami wysypanego
gruzu, wokół których latały plastikowe torebki gnane suchym wiatrem z pustyni
oraz resztki kolczastej koncertiny, kojarzył się Łodynie z postindustrialnym
światem po totalnej zagładzie. Brakowało tylko gnających za Mad Maksem
pustynnych ścigaczy, wypełnionych ni to mutantami, ni to ludźmi.
Ambasador Stefański jechał w konwoju w drugim samochodzie, do czego
z trudem przekonał go Żuraw. Kierownik placówki niczym lokalny wódz zawsze
chciał być na czele. Argumenty o konieczności zachowania zasad bezpieczeństwa
i procedur za nic nie mogły do niego trafić. Gdy ochrona naciskała, straszył ludzi
telefonem do szefa BOR-u, generała Milickiego. Ten zwykle przytakiwał mu dla
świętego spokoju, a potem kontaktował się z dowódcą grupy ochronnej
i bezwzględnie zakazywał naginania procedur. W warszawskiej centrali BOR-
u przy Podchorążych wszyscy pamiętali tragiczny zamach na polski konwój.
W wąskich bagdadzkich uliczkach zginął wówczas funkcjonariusz BOR-u,
natomiast ambasador został ranny.
W rejonie amerykańskiej bazy otoczenie zrobiło się bardziej uporządkowane.
Polski konwój minął po lewej pierwszą bramę wjazdową do bazy, obstawioną
przez ochroniarzy – kontraktorów pochodzących z Afryki, Kenii albo Nigerii.
Konwój jechał wzdłuż muru z patriotyczno-militarnymi graffiti. Po kilku
minutach polskie toyoty stanęły przed bramą wjazdową na teren największej bazy
CTS, będącej jednocześnie poligonem.
Metalowa brama z ręcznie malowanymi symbolami CTS otworzyła się.
Żołnierz w czarnym mundurze i bordowym berecie, z czerwono-żółtymi
naszywkami na ramionach, obejrzał z grubsza samochody i pozwolił im jechać
dalej. Obok niego stało dwóch innych wojskowych, uzbrojonych w amerykańskie
karabinki, ubranych w ciężkie kamizelki szturmowe i czarne kevlarowe hełmy
z uchwytami do noktowizorów.
Samochody wtoczyły się na parking przy kompleksie niewysokich budynków.
Ambasador wysiadł pierwszy. Podszedł do niego jakiś oficer w garniturze, bardzo
grzecznie się przywitał i poinformował, że generał czeka. Łodyna i obaj attaché
obrony też opuścili samochody i zdjęli kamizelki. Wszyscy weszli do środka. Na
zewnątrz pozostała jedynie grupa ochronna.
– Witam panów – powiedział oficjalnie, ale z uśmiechem i pewną
serdecznością generał Ahmed Kalhagi. – Doceniam, że przyjechaliście tutaj
w czasie, kiedy wewnętrzny wróg, wspierany przez zagraniczne pieniądze,
zaczyna niszczyć z trudem odbudowywany Irak.
„No, serdeczności skończyły się w pierwszych słowach. Teraz jest propaganda
o wewnętrznym wrogu i zewnętrznym wsparciu. Ciekawe, dlaczego nie wspomni
o wszechobecnej korupcji ekipy irackiego premiera, o wykorzystywaniu jego
służby do wewnętrznych porachunków politycznych, a może nawet i prywatnych,
o czym w Iraku krążą plotki. Nie mówiąc o związkach z irańskimi służbami
specjalnymi” – pomyślał Łodyna. Wygląd generała i towarzyszących mu
oficerów nie pozostawiał wątpliwości, kto tutaj rządzi. Wszyscy przypominali mu
typowych oficerów Mukhabaratu. Wyglądali jak typowi szyici z południa kraju,
z domieszką perskiej krwi.
Łodyna niezbyt uważnie przysłuchiwał się rozmowie Stefańskiego
z generałem. Wiedział, że nic z tego nie wyjdzie. Jaskólski przyblokuje jego
pomysły sprzedaży sprzętu wojskowego. Było pewne, że o ewentualnej end user
licence na zaawansowane urządzenia nasycone elektroniką i systemami łączności
nie można było liczyć. Najwyżej na sprzedaż prostszego sprzętu, ale takie
dostawy w pełni pokrywali Amerykanie. W rachubę mogłaby wchodzić jedynie
współpraca szkoleniowa. Ale to śpiew przyszłości, długa polityczna droga
niekończących się negocjacji.
Łodynie wydawało się, że generał i pozostali oficerowie zastanawiają się, co
on tu robi, skoro nie zabiera głosu, nie przytakuje, tylko słucha. Swój swojego
pozna. To była karta, którą mógł zagrać w rozmowie z generałem. Rosyjski joker
w talii Łodyny na razie pozostawał schowany w kieszeni. Tymczasem ambasador
rozwijał swoje wizje potencjalnej współpracy. Łodyna czekał na stosowny
moment.
– Panie generale – zwrócił się do gospodarza ambasador Stefański. –
Chciałbym na koniec naszego spotkania wręczyć panu drobną polską pamiątkę. –
Przekazał Kalhagiemu prezent w dużej, białej, papierowej torbie z logo
polskiego MSZ.
Wszyscy wstali. Zaczęła się krótka wymiana uprzejmości. To był ten moment.
– Dziękuję bardzo za dzisiejsze spotkanie, panie generale… – Łodyna zwrócił
się lekko ściszonym głosem, w języku rosyjskim, bezpośrednio do Kalhagiego.
Generał nie był zaskoczony. Odpowiedział płynnie po rosyjsku. Szybko
zrozumiał, że Łodyna wie więcej niż pozostali polscy goście. Następnie obaj
mężczyźni wymienili kilka nic nieznaczących zdań.
– Jeśli będzie pan potrzebował jakiejś pomocy, to proszę kontaktować się
z moim asystentem, pułkownikiem Mahmudem – dodał po rosyjsku generał
i uśmiechnął się do Łodyny.
Ambasador i attaché usłyszeli tylko kończące rozmowę: spasibo i do
swidanija. Byli zaskoczeni, a nawet skonfundowani. Łodyna z rozbawioną miną
wyszedł z wszystkimi na korytarz. Udało mu się. Teraz musi poczekać kilka
tygodni na nawiązanie kontaktu z pułkownikiem Mahmudem, zgodnie z zasadami
panującymi na Bliskim Wschodzie. W głębi duszy się cieszył.
– Skąd pan wiedział, że generał zna rosyjski? – zapytał Stefański jeszcze przed
wyjściem na parking.
– Może jakiś szósty zmysł czy coś takiego? Jak mówiłem o tych moich
zdolnościach parapsychologicznych ostatnio przy wódce, to się pan ze mnie
śmiał, razem z naszymi wojskowymi – odpowiedział trochę bezczelnie Łodyna.

***

– Czy możemy spotkać się jeszcze przed twoim wyjazdem na urlop do Polski? –
zapytał zaspanego Łodynę Montana.
– Czy ty, Tom, zawsze musisz tak wcześnie telefonować w piątek rano?
Fucking shit! Kurwa! Ja wiem. Wy macie baseny, siłownie, boiska i macie co
z czasem zrobić. My możemy najwyżej leczyć kaca – odpowiedział Łodyna. – No
chyba że chcesz mnie zaprosić na dzisiejszy obiad w difaku. Jak to w piątek,
królować będzie tex-mex?
– Jasne, przyjeżdżaj. Ale nie zapewniam mariachi z trąbkami i gitarami ani
pięknych señorit. Najwyżej jedną ładną dziewczynę o słowiańskich rysach –
dodał Montana, zawsze zgrywający się trochę podczas rozmowy z polskim
kolegą.
Łodyna wiedział, że chodzi o sprawy rosyjskie, skoro Kate chciała się z nim
spotkać. Nawet się ucieszył, że zdąży kupić przed wyjazdem parę drobiazgów na
minibazarze w ambasadzie i w pieksie.

***

– Otrzymaliśmy potwierdzoną informację, że twój rosyjski znajomy, który nas tak


interesuje, Walerij Aleksandrow, ma za zadanie koordynować przedsięwzięcia
specjalne na pograniczu iracko-tureckim, a szczególnie w samej Turcji. Ma je
realizować we współpracy z tamtejszą agenturą – zaczęła Kate, jak zwykle
metodycznie i w sposób uporządkowany. – Na miejscu ma z nim współpracować
Władimir Kolichow. Jest szefem departamentu prac poszukiwawczych Gazpromu
w irańskim Kurdystanie – dodała.
– Poczekaj, Kate. Mówisz o tym Kolichowie z Irbilu?! – przerwał Łodyna.
– Tak, o tym samym. A co się stało? Czy mi się wydaje, że coś wiesz?
– Ja pierdolę! Fucking shit! – rzucił Łodyna i na chwilę zawiesił głos. –
Pamiętasz, Tom, jak pytałem cię o sprawę rabunku w 1990 roku w Kuwejcie?
Z tą sprawą prawdopodobnie związana jest śmierć jednego z tamtejszych
rosyjskich agentów, niejakiego Wasima Abn Dżafara. Tę sprawę badała na
miejscu ekipa waszego FBI. Możecie to sprawdzić w swojej stacji w Kuwejcie.
Mój kolega robił tam niedawno… powiedzmy, ustalenia. Okazało się, że chodzili
za nim właśnie Aleksandrow i Kolichow. To nie była zwykła obserwacja. To
doświadczeni oficerowie rosyjskiego wywiadu. Nie wiem, czy nie chcieli go
porwać i dać mu jakiejś chemii, żeby wszystko z niego wydusić, a potem wrzucić
kompromitujący filmik na YouTube’a – jednym tchem przedstawił swoją wizję
Łodyna i na chwilę się zamyślił.
– Mów dalej, stary.
– Sami wiecie, jak rosyjskie służby układają takie scenki rodzajowe. Na
szczęście im nie wyszło. Być może zorientowali się, że miejscowe służby
bezpieczeństwa mają ich na oku. Albo po prostu kolega miał szczęście. Tak czy
inaczej, na podstawie naszych ustaleń i informacji uzyskanych od was uważam,
że Rosjanie szukają skradzionych przez iracki Mukhabarat z rezydencji przy
bulwarze Dżamala Abd an-Nasira ściśle tajnych materiałów, zawierających dane
saudyjskiej, emirackiej, a może i kuwejckiej agentury w Iraku i Iranie. Nie
wykluczam, że w materiałach tych mogły być również dane kompromitujące
członków dużych kuwejckich oraz innych rodów znad Zatoki Perskiej.
Amerykanie, doświadczeni oficerowie CIA, milczeli, więc kontynuował:
– Wiecie, jakie to ważne dane i jak takie dane mogą zostać wykorzystane
w rosyjskiej grze o źródła zaopatrzenia w ropę i gaz. Pewnie chodzi też o szlaki
gazociągów i ropociągów z Kaukazu przez Turcję, a może i Syrię po wojnie. Oni
są mistrzami w wykorzystywaniu tego typu informacji w rozgrywce strategicznej.
To wszystko układa się w jedną całość. Jest również sprawa pewnego dzieła
sztuki, intensywnie poszukiwanego przez polskie władze od zakończenia drugiej
wojny światowej. Być może było ono w tej rezydencji i zostało z niej zabrane.
Mam nadzieję, że jeśli tak, to nikt się nie zorientował, jaką wartość przedstawia.
Tylko dla waszej wiedzy: chodzi o Portret młodzieńca pędzla renesansowego
mistrza Rafaela Santiego… A co was interesuje w tej sprawie?
Kate i Montana jeszcze przez chwilę się nie odzywali, jakby chcieli pozbierać
myśli.
– Znamy się wiele lat. Wiemy, że możemy na ciebie liczyć. Sami również
deklarujemy pomoc – zaczął Montana. – Od kilku lat między naszymi firmami
nie układa się za dobrze, ale jak sam mówisz, chodzi o coś więcej niż widzimisię
polityków. Chodzi o przyjaźń, solidarność oraz strategiczny interes państwa
i narodu. Pytałeś, co dla nas jest ważne w tej sprawie. Chodzi o nasze stacje
nasłuchowe i bazy na terenie Turcji. Poprzez swoją aktywność i dobre kontakty
w regionie, w tym w środowiskach kurdyjskich w Iraku i Turcji, Rosjanie mogą
sterować różnymi wydarzeniami. Boimy się, że Turcja za kilka lat wpadnie w ich
ramiona, a oni będą w stanie kontrolować szlaki przesyłowe i źródła pochodzenia
ropy czy gazu, bo mają także dobre kontakty w Iranie. A to już sprawa cholernie
poważna.
– Jak myślisz, ile to potrwa?
– Według naszego rozpoznania ta gra już się rozpoczęła. Sprzyjają temu
sytuacja w Syrii i to pierdolone Państwo Islamskie, zasilane przez Czeczenów,
Marokańczyków, Tunezyjczyków i byłych oficerów saddamowskich służb
specjalnych czy wojska. Nie wykluczamy przy okazji, w perspektywie kilku lat,
rozpadu Iraku, poprzedzonego jakąś deklaracją niepodległości Kurdów, na
przykład po referendum przeprowadzonym przez Barzaniego – kontynuował swój
geostrategiczny wykład Montana.
– Tak, to możliwe. Jest jeszcze Iran, który będzie chciał zyskać połączenia
z bazami rosyjskimi albo portami na Morzu Śródziemnym… – wtrąciła Kate.
– A jak sam wiesz, jeśli się nie mylimy i mamy do czynienia z GRU, to znaczy,
że operacje specjalne Specnazu zaraz się zaczną, i to w otoczeniu naszych stacji
nasłuchowych, a także baz z bronią jądrową. Mają to koordynować znajomi
twojego kolegi z Kuwejtu. Pewnie ambasador Dragunow też będzie miał dużo do
powiedzenia w zakresie koordynacji przedsięwzięć specjalnych. Ale ci dwaj na
pewno będą działać na polu operacyjnym. Według nas ich bazą koordynacyjną
będzie iracki Kurdystan. Sądzimy, że główną bazą jest siedziba Gazpromu pod
Irbilem. Jeszcze nie ustaliliśmy, jakie inne lokalizacje wchodzą w rachubę
w regionie. Bazy dla oddziałów Specnazu będą zapewne znajdować się
w kurdyjskim Iranie, w Rożawie w Syrii i w całym tak zwanym północnym
Kurdystanie, czyli na terenie Turcji, co nas najbardziej niepokoi. Przewidujemy,
że włączy się w to SWR poprzez akcje dezinformacyjne w państwach regionu.
Rosyjski wywiad wykorzysta pewnie dane uzyskane w czasie rabunku
w Kuwejcie w 1990 roku. A jeśli przechwycili te materiały? Musimy coś z tym
zrobić – zakończył Tom.
Cała trójka zamyśliła się i utkwiła wzrok w rozpuszczających się w bourbonie
kostkach lodu. Trwali w bezruchu przez dłuższą chwilę. Milczenia nie przerwały
nawet głośne rozmowy przechodzących obok rozbawionych amerykańskich
dyplomatów, kierujących się do baru, w którym miała być dzisiaj dyskoteka
latynoska.
– Jadę za chwilę na urlop do Polski. Tom, przywiozę ci twoje ulubione piwo
i wędzoną dymem kiełbasę. Zrobimy wspólnie jakiegoś grilla… może nawet
w górach dzikiego Kurdystanu – zaproponował Łodyna, aby przerwać milczenie.
– No cóż, do roboty. Może uda mi się jakoś namówić szefów w mojej firmie,
żeby zainteresowali się tym tematem. W kierownictwie są jeszcze ludzie…
a w zasadzie jeden, który to zrozumie, bo zajmuje się już problematyką
bliskowschodnią kilka dobrych lat. Może coś z nim uknujemy? – Łodyna
mrugnął do swoich rozmówców.
– Może… – odpowiedział apatycznie Montana.
– Zresztą, tak jak wspomniałeś, Tom, ważne jest coś więcej niż polityczny
strach paru kolesiów przy sterach władzy. Liczy się przyjaźń. I solidarność.
Wypijmy za to. Tom, weź po prostu całą butelkę bourbona i obgadamy parę
szczegółów. Okeeeej?
„Żebyśmy tylko nie byli tymi kolesiami, co im inni po głowach jak żabki
skaczą. Bo luzu polskim chłopakom nie brak. A to będzie konieczne, bo Rosjanie
to w tej grze przeciwnik najtrudniejszy z możliwych”. Podnosząc szklankę
z bourbonem, Łodyna pomyślał, że wypije za tego Kleinera, który niechcący
rozpoczął całą tę epopeję z pieprzonym Młodzieńcem w 1939 roku. Sprawa
zaginionego obrazu doprowadziła teraz oficera polskiego wywiadu do jednej
z poważniejszych rozgrywek geopolitycznych Wschodu z Zachodem po drugiej
wojnie światowej. „Kto wie, może ten Kleiner chodził po Bagdadzie
w poszukiwaniu brytyjskich wojskowych domów publicznych? Może nawet
gdzieś tutaj, w bagdadzkim zakolu Tygrysu, spacerował z poznanymi tam
dziewczynami? W końcu niedaleko stąd do chrześcijańskiej dzielnicy Shorja
i słynnej alei Al-Raszida. W 1942 i 1943 roku pełno było na niej sklepików
z polskimi napisami. Może Kleiner chodził tam przez most Króla Fajsala
z ekskluzywnego hotelu Maude? Kto wie?” – zastanawiał się Łodyna w czasie
rozmowy z Montaną i Kate, gdy wspólnie opróżniali litrową butelkę bourbona.
***

Lot do Wiednia przebiegał spokojnie. Pasażerów na pokładzie było niezbyt wielu.


Głównie Europejczycy i paru amerykańskich kontraktorów. Łodyna dopiero
w samolocie poczuł, że wychodzą z niego wszystkie ekstremalne emocje
ostatnich tygodni. Dlatego starał się myśleć o przyjemnych sprawach. Czy dobrze
zapakował dwie flaszki podłego johna barra? Czy w transporcie nie obije się
piękna, misternie wyklepana w miedzi miska na owoce dla Ewy, z którą spotka
się w Irbilu w drodze powrotnej? Czy nie zapomniał o magnesach i innych
pierdołach dla kolegów? Czy słodkie perfumy dla Zosi będą jej pasowały? Czy
Steve ma jeszcze aparat na zębach? Czy Michał zrzucił parę kilo i czy wciąż nosi
te swoje różowe i błękitne koszulki w serek? Czy Pawłowi urodziło się dziecko?
Na takich rozmyślaniach w towarzystwie kilku szklanek whisky, przerywanych
krótkim snem, zleciała mu podróż. Ożywił się, dopiero gdy usłyszał komunikat:
„Zapiąć pasy, złożyć stoliki, zaczynamy podchodzenie do lądowania w Wiedniu”.
Cieszył się, że wiosenny wieczór spędzi w tym mieście razem ze swoim
kolegą z kursu w Kiejkutach. Darek pewnie już na niego czekał ze zmrożoną
wódką i dobrą kolacją. „Żebyśmy tylko za bardzo nie popłynęli, bo rano
o siódmej samolot do Warszawy. Chociaż wspomnieniom z Kiejkut nie będzie
końca. Każde spotkanie kolegów i koleżanek z jednego rocznika kończy się
zawsze tak samo…” – pomyślał w momencie, kiedy koła airbusa głośno się
wysunęły. Po kilku minutach piszczały już w zetknięciu z betonową nawierzchnią
wiedeńskiego lotniska.
Nie mylił się. Rozmowa z Darkiem przeciągnęła się do późnych godzin.
Wspominali dawne czasy, kolegów i koleżanki, z których większości nie ma już
w służbie. Imprezy w kasynie, żeglowanie na omedze, tańce przy grillu, świeżo
wędzone węgorze ustrzelone w jeziorze z kuszy i popijane zmrożoną wódką. Przy
okazji Łodyna opowiedział koledze, że jako radca ambasady RP w Bagdadzie
zajmuje się niesieniem pomocy Irakijczykom w odzyskaniu dzieł starożytnej
sztuki skradzionych w czasie drugiej wojny w Zatoce Perskiej z ich muzeum
narodowego.
– Wiesz, ostatnio wiceminister Wiatr często rozmawia z naszym ambasadorem
o odzyskiwaniu dzieł sztuki zrabowanych w czasie drugiej wojny światowej
z polskich zbiorów – zaczął Darek. – Nie znam się na tym, ale zauważyłem, że
podejmujemy jako placówka jakieś nietypowe jak na dyplomację, półoficjalne
działania u wiedeńskich, a nawet szwajcarskich i niemieckich antykwariuszy,
którzy mają tu swoje salony. Podobno właśnie od jednego z nich przyszła
informacja o jakimś niezwykle cennym obrazie. I wiesz co? Stary mi mówił
w tajemnicy, że ten antykwariusz z Niemiec czy Szwajcarii miał dać znać o tym
do Berlina. Pieprzony faszysta wykombinował, że ten obraz mógł zostać
skradziony z muzeum, które było pod jurysdykcją niemieckich władz.
Rozumiesz? Dla niego niemiecka okupacja i cała ta gówniana GG to była jakaś
legalna władza w Polsce.
Łodyna przytaknął tylko i nic nie odpowiedział. Nie chciał ciągnąć tego
wątku. Nie w stanie sporego zamroczenia alkoholowego. Ale już wiedział,
dlaczego ambasador Emma Kryngel w Bagdadzie tak zareagowała na jego
pytanie dotyczące Portretu młodzieńca. Właśnie zyskał potwierdzenie jej słów.
Już wiedział na pewno, że ona także dostała jakieś informacje i dyspozycje ze
swojego MSZ.

***

Lot z Wiednia do Warszawy był bardzo krótki. Tradycyjnie Łodyna czas


spędzony w samolocie wykorzystał na rozważania, planowanie, przypominanie
sobie szczegółów, przeglądanie zdjęć i innych materiałów. Zapewne już gdzieś
nad Piasecznem przyszła mu do głowy genialna myśl. Sam się zdziwił, że
wcześniej na to nie wpadł. Przecież kiedy Berd opowiadał mu o wizycie
w Kuwejcie, w domu Aziza, pokazał odbitkę ze zdjęcia, które przedstawiało ojca
poległego w 1990 roku szejka Al-Zaabiego. Wtedy obaj z Berdem skupili się na
nazwie polskiego statku, dziewczynie stojącej na nabrzeżu oraz rodzaju
widocznego tam sprzętu wojskowego. A teraz nagle go olśniło.
– Kurwa! Charakter pisma! – powiedział sam do siebie.
– Czy mogę panu w czymś pomóc? – Obok niego wyrosła ładna dziewczyna
w mundurku LOT-u. – Już prawie wszyscy opuścili pokład – zakomunikowała
miłym głosem.
– Przepraszam. Ja tak do siebie. Tak, oczywiście, już wysiadam –
odpowiedział Łodyna, a myślami był już na Krakowskim Przedmieściu,
w ministerstwie kultury.

***

– Jak dobrze cię w końcu zobaczyć – powiedziała z nieukrywaną radością


Sierpecka. – Dzięki wielkie za ten bez mała worek pistacji. Wiesz, jak je lubię.
Zawsze mam je na stole w tych kolorowych tureckich miseczkach. Wiem, które
orzeszki od kogo i skąd. Poproszę sekretarkę, żeby zrobiła nam kawy,
i zamieniam się w słuch.
Łodyna zaczął opowiadać wszystko, czego dowiedział się o sprawie. Nie
ominął również wątków, o których wiedział, że pozostaną tylko między nimi.
Przekazał swoją ocenę i możliwe kierunki działania. Poinformował także
o prośbie Amerykanów w kwestii siedziby Gazpromu w Irbilu.
– Posłuchaj. Sam wiesz doskonale, że wszystkiego nie możemy przekazać
dalej, bo to Czuchę i jego kolegów może przerosnąć intelektualnie – zaczęła
Magda. – Musimy im przekazać to, co niezbędne. O Amerykanów się nie
martwię, bo nic nie powiedzą. Oni wiedzą, jak jest, jak się do dupy porobiło
między nami. Nie chcę o tym nawet myśleć. Żeby tylko Niemcy nie wykręcili
jakiegoś numeru. Słusznie się do nich zbliżyłeś. Jakby co, daje nam to w tej
sprawie możliwość nawiązania dialogu z pozycji Centrali.
– Sporo w tym wszystkim zainteresowanych stron.
– Do tego jeszcze ci Rosjanie. Ja pierdolę, zawsze gdzieś wsadzą swoje łapska
i nogę w drzwi – rzuciła Magda nieco podniesionym głosem. – Musimy się
zastanowić, jak to wszystko ogarnąć. Napisz jak najszybciej notatkę do generała.
Oczywiście tak, jak to ustaliliśmy. Potem z tego stworzymy informację dla
Jaskólskiego. Ja napiszę do Darka w Wiedniu, żeby dokładnie opisał sprawę
antykwariusza. Może coś jeszcze ustali. Rozumiem, że dzisiaj nie sporządzisz
notatki, bo jak cię znam, nie wytrzymasz i pobiegniesz zaraz do ministerstwa na
Miodową. Daj znać, jak potwierdzisz lub wykluczysz swoją teorię i oczywiście,
wiem, wiem… przeczucia.
– Jasne. Nie omieszkam. Odpocznę i jutro rano będę tutaj. Może siądę
i napiszę u Michała albo Zosi – powiedział Łodyna.
– Raczej u Michała, bo Zosia pojechała wczoraj na pilną robotę do Egiptu
i będzie dopiero za tydzień.
– Aha. Magda, ten konsul Bałtożak. Fajny, młody koleś. Da się coś zrobić?
– Nie tylko się da, ale już działamy. On wcześniej był na stażu w ambasadzie
w Damaszku. Od tego czasu robimy go na „zewnętrznego”. Ale dzięki za jego
charakterystykę i ocenę. Jeśli zdecydujesz, że jest ci potrzebny, daj znać.
Przekażemy ci hasło do nawiązania kontaktu – powiedziała już prawie
w drzwiach.
W sekretariacie wydziału kłębił się tłumek młodych oficerów, których Łodyna
w ogóle nie kojarzył. Jednak wydawało mu się, że patrzą na niego
z zaciekawieniem.
– Czy my się znamy? – Łodyna zwrócił się do niewysokiej dziewczyny, której
duże, niebieskie oczy i lekko, z wdziękiem rozchylone usta zwróciły jego uwagę.
– Z panią też? – spytał z kolei wysoką brunetkę, poprawiającą włosy bardzo
kobiecym ruchem.
Łodyna wcale nie krył, że zwrócił uwagę na obie kobiety. Ela, jego była żona,
zawsze mu wypominała, że jak rozmawiał z ładnymi dziewczynami, to zmieniał
nie tylko wyraz twarzy, ale i ton głosu. Robił się taki ciepły, opiekuńczy
i oczywiście dowcipny. Teraz też tak było. Na szczęście umiał nad tym panować.
Jednak dziś wcale nie chciał się kontrolować. Wiedział, że sprawi tym
dziewczynom przyjemność.
– Noooo, dużo słyszałyśmy o panu… – odpowiedziały obie prawie
jednocześnie.
– Leć już, leć i nie bajeruj mi tu młodego narybku – powiedziała zza pleców
Łodyny Sierpecka. – Może w czwartek wpadniesz do nas na imprezę
wielkanocną, to sobie porozmawiacie. Robimy w jakiejś knajpie na Mokotowie.
Zapytaj Steve’a i Pawła. Oni to organizują. Drogie panie. Pan major jest
zmęczony. Przyjechał prosto z lotniska. Miał ciężką dzienno-nocną misję
w Wiedniu.

***

– Tak. Byłem tu już u państwa w ubiegłym roku. Miałem pełen wgląd


w dokumentację dotyczącą zaginionego obrazu Rafaela Santiego – powiedział do
starszego mężczyzny, który zajmował się w resorcie kultury udostępnianiem
materiałów na temat dzieł sztuki zaginionych w czasie drugiej wojny światowej. –
Nie chodzi mi o całą dokumentację, tylko o list nadany pocztą lotniczą z Tel
Awiwu dwudziestego pierwszego stycznia 1962 roku. To będzie bodajże
w trzeciej teczce.
Po kilkunastu minutach starszy mężczyzna przyniósł teczkę.
– Nie mogłem wypiąć tego listu. Pan rozumie. Proszę, jest tutaj – powiedział
i odszedł.
Łodyna powoli czytał list od Kleinera. Teraz zupełnie inaczej. Ważył każde
słowo. Przyglądał mu się. Starał się zrozumieć, co mogło się stać. Jaką przebył
drogę.
– Rafael, Kraków, Armia Krajowa, Związek Sowiecki, Bliski Wschód, Korpus
Polski… – czytał na głos.
Poczuł nagły przypływ nostalgii. Zamyślił się. Zbierał wszystkie informacje,
które udało mu się z Berdem uzyskać w Iraku i Kuwejcie. Wpatrywał się
w pożółkłą kartkę listu. Dotknął jej lekko dłonią, w zasadzie ledwie musnął,
jakby chciał wyciągnąć z niej coś więcej, niż było napisane. Może zachowaną
energię? Może szukał metafizycznego kontaktu? Wydawało mu się, że może to
właśnie jemu autor listu chce coś przekazać. Po chwili już wiedział co.
– Tak, to ty napisałeś! Tułaczu, żołnierzu… kolego – powiedział ściszonym
głosem Łodyna. – To ty byłeś przyjacielem szejka Al-Zaabiego. Dziękuję ci!

***

– Magda? To ten sam charakter pisma. To on napisał! Nasz dzielny podróżnik


Kleiner – powiedział Łodyna przez telefon. – Mam prośbę. Niech Jaskólski
zwróci się oficjalnie pismem o skan tego listu. Muszę go z sobą zabrać.
Wyszedł z ministerstwa i pomyślał o Ewie, która miała pełne ręce roboty
z organizacją punktów medycznych w obozach dla uchodźców w Iraku. Bardzo
jej teraz potrzebował. Bardziej niż kiedykolwiek.
Rozdział 27
Iran, Irak – lato 1942

Wojskowa ciężarówka skierowała się na Nizinę Południowokaspijską, w rejon


Chalus. Umykająca powoli droga wiła się początkowo pomiędzy polami bawełny
i ryżu, następnie przecięła gaje oliwne i ogrody pełne wielobarwnych cytrusów,
a potem wjechała w plantacje herbaty. Na pierwszym przystanku Masza
zapatrzyła się w ośnieżone górskie szczyty, wyrastające ponad gęstymi lasami na
stromych stokach. Podobne widziała w 1940 roku, kiedy jako tłumaczka
uczestniczyła w rozmowach prowadzonych przez delegację NKWD z Niemcami
w uroczym miasteczku Zakopane.
„Dokąd zaszłam? Czy dobrze postąpiłam? Czy było warto?” – zastanawiała się
teraz, popijając herbatę przygotowaną na ognisku przez hinduskiego kierowcę.
„Poznałam takich wspaniałych ludzi, serdecznych, miłych Polaków… I ten
Armando, który naprawdę mi się podoba. Job twoju mać z tym moim zasranym
życiem!” Machnęła ręką i energicznie wylała resztkę herbaty z kubka. Samochód
ruszył dalej.

***

– Witam państwa! Witam szanowne panie! Wysiadajcie! – powiedział płynną


polszczyzną mężczyzna, którego Masza wzięła za Persa.
Był to doktor Filipowicz, irański lekarz polskiego pochodzenia, mieszkający
w mieście Kazwin, gdzie kończył się pierwszy etap ich podróży. Wszyscy byli
zmęczeni drogą i upałem.
– Panie doktorze – zwróciła się Masza do Filipowicza, kiedy dowiedziała się,
kim jest. – Szukam mojego znajomego, Mietka Kleinera. Jechał chyba tędy
niedawno z ewakuowanym Referatem Topograficznym. Może pan go widział?
– Aaaa… tak. Chyba go sobie przypominam. Taki cichy, trzymający się na
uboczu. O ile pamiętam, miał taką śmieszną, nietypową walizę, z którą nie
rozstawał się nawet na chwilę. On i jego koledzy mieli odstawić kilkoro dzieci do
sierocińca w Teheranie – dodał doktor.

***

Ciężarówka Ford F15 z kilkoma polskimi żołnierzami opuściła Teheran jeszcze


przed świtem. Obok kierowcy siedział Kleiner, jak zwykle małomówny.
Wyjątkowo szpetny samochód, z charakterystyczną kanciastą szoferką, sprawnie
pokonywał szutrową, pustynną drogę do Isfahanu, gdzie czekał ich nocleg.
W czasie długiej, kilkusetkilometrowej podróży na południe Iranu Kleiner często
wracał myślami do dni spędzonych w Teheranie.
Przypominał sobie mniejsze i większe placyki, takie jak w Samarkandzie,
meczety z niebieską majoliką, drzewa z bujnymi koronami i z soczystymi liśćmi,
smukłe, błękitne minarety, zwieńczone złotymi albo białymi daszkami,
wznoszące się na tle pokrytych śniegiem szczytów górskich. Lubił siadywać
w cieniu drzew i wsłuchiwać się w głos muezzina.
Któregoś dnia zatrzymał się na takim placyku, pod pięknym budynkiem ze
zwieńczeniem w postaci białych kolumn z ozdobnymi rzeźbami. Usytuowany nad
wejściem niewielki balkonik przypomniał mu balkony w secesyjnych lwowskich
kamienicach. Na dole mieścił się sklepik z porcelaną i obrazkami ze scenkami
rodzajowymi. W pewnym momencie do jego uszu dobiegła głośna rozmowa
w języku polskim pomieszanym z angielskim.
– Ile chcesz? Tak dużo? Mogę ci dać połowę ceny, nic ponadto! Gadaj zdrów.
Tyle twojego – powiedział do sprzedawcy niewysoki, szczupły brunet o ogorzałej
twarzy.
– Panie majorze! – krzyknął Kleiner, rozpoznawszy Romualda Czakuckiego. –
Poznaje mnie pan? Wycieczka na Leskowiec. Andrychów!
– Kleiner! To pan? Gdzie pański nóż?
– Gdzieś tam jest… A pan major, widzę, jak zwykle opalony. Ale chyba nie od
jazdy na deskach i górskich wycieczek?
– Oj, zdziwiłby się pan, zdziwił…
Obaj mężczyźni padli sobie w ramiona. Przechodzący obok Persowie patrzyli
na nich ze zdziwieniem. „Jacyś dziwni Anglicy! Śmiesznie mówią! Targują się,
jakby życie od tego zależało” – pomyślał sprzedawca.
Kleiner w skrócie opowiedział majorowi swoją historię. Czakucki słuchał
uważnie, a potem powiedział z namysłem:
– Niech pan posłucha. Tutaj na ludzi z Dwójki patrzą nieprzychylnie. Niech
pan pamięta, że pracował pan na kierunku wschodnim. Ze mną jest trochę
inaczej. Moje doświadczenie ze sprawami związanymi z Palestyną będzie teraz
bardziej przydatne. Ale skoro potrzebuje pan pomocy, aby się wyrwać ze swojego
przydziału, to załatwię to panu.
– Byłoby świetnie.
– Potrzebowałbym kogoś takiego jak pan, kto mógłby powęszyć, czy Niemcy
nie są zbyt aktywni w Bandar-e Abbas na południu Iranu. Prowadzimy tam
rozpoznanie, mamy informacje, że ludzie Canarisa próbują coś zmajstrować.
Posiedziałby pan kilka dni w porcie, a potem wrócił do jednostki drogą morską
przez Basrę na południu Iraku, gdzie dokonywany jest rozładunek –
zaproponował Czakucki.
– Panie majorze! Jasne! Pojadę z największą chęcią! – Kleiner prawie to
wykrzyczał. – Ale jak będzie z łącznością?
– Jutro przyjdzie pan do mnie do sztabu i przekażę panu wszystko ze
szczegółami. Niech pan pamięta! To ważna sprawa dla nas, sojuszników
i Sowietów. Chodzi o tak zwany perski korytarz, wiodący właśnie z Bandar-e
Abbas tutaj, na północ Iranu. Szlak kolejowy używany w ramach programu Lend-
Lease zaopatruje Sowietów w sprzęt wojskowy z USA – dodał fachowo major,
jak przystało na oficera Dwójki.

***

Ford Kleinera jechał między strzelistymi, skalistymi górami. Jedynie


w niektórych miejscach widać było zielone kępy krzaków, a przy korytach
strumieni trochę świeżej trawy. Krajobraz stawał się coraz bardziej surowy
i nieprzyjazny. Czasami tylko gdzieś daleko wędrowcy dostrzegali jakiś mur
i niskie budynki w kolorze piaskowym.
Do Isfahanu dotarli po południu. W końcu wjechali na jakiś budynek, który
okazał się mostem przez rzekę. Żołnierze byli zmęczeni, chętnie więc skorzystali
z zaproszenia kierowniczki polskiego sierocińca, do którego dowieźli kilkoro
dzieci, i zostali na noc. Zdążyli jeszcze zjeść po talerzu żółtej, bardzo gęstej zupy
z kawałkami cienkiego placka.
Kolejnego dnia przed świtem ford wyruszył z Isfahanu. Droga nad zatokę była
dość komfortowa jak na ekstremalne warunki klimatyczne. Parę kilometrów
przed Bandar-e Abbas wjechali na dużą równinę. Dopiero wtedy wszyscy
poczuli, że klimat jest po prostu okropny. Do wysokich temperatur trochę się już
przyzwyczaili, ale bardzo wysoka wilgotność była nowym wyzwaniem.

***

W kapitanacie portu Kleiner udał się do brytyjskiego oficera Royal Navy, aby
załatwić jakiś przyzwoity nocleg.
– Chłopaki, dowiedziałem się od tego Angola, że poczekamy tutaj kilka dni.
Ile? Nie wiem – oznajmił po powrocie pozostałym żołnierzom. – Ale słuchajcie.
Na nieodległej wyspie Keszm są podobno piękne plaże i resztki starego
portugalskiego fortu. W soboty jeżdżą tam dziewczyny pracujące w kapitanacie
portu i organizują ogniska. Mogą nas zabrać ze sobą!

***
Konwój Maszy dotarł do Teheranu. W sztabie, do którego wysłano ją
z dokumentami, dowiedziała się, gdzie stacjonuje Referat Topograficzny. Cały
czas układała sobie w głowie rozmowę z Kleinerem.
– Przepraszam. Szukam znajomego, Mietka Kleinera. Mam dla niego
wiadomość z Pahlawi – powiedziała do dyżurnego w budynku, w którym działał
Referat.
– Moment, paniusiu, zaraz sprawdzę – odpowiedział wysoki kapral
i zreflektował się na widok pięknej kobiety w brytyjskim mundurze. – To
znaczy… koleżanko, już, już. Poproszę porucznika Piłkowicza, który chyba ma
przerwę w zajęciach szkoleniowych. On na pewno będzie coś wiedział.
– Słucham panią – powiedział porucznik trzymający pod pachą jakieś rulony
papieru.
– Chciałam się czegoś dowiedzieć o moim znajomym z Jangi-Jul, Mietku
Kleinerze. Podobno jest tu u was?
– Raczej był. Bo wachmistrz Kleiner otrzymał nowy przydział w sztabie armii
– wyjaśnił Piłkowicz. – W rozkazie wyjazdu napisane było, że jedzie na południe
Iranu, do Bandar-e Abbas, a stamtąd pewnie popłynie z naszymi pancerniakami
do Basry. Proponuję szukać go już w Iraku. Przepraszam, spieszę się na zajęcia.
Kłaniam się.

***

Nowe obowiązki w Teheranie pozwalały Maszy na dość swobodne poruszanie się


po mieście. Dlatego już następnego dnia udała się do niemieckiego łącznika
Hasana Sadriego. Przekazała mu informacje na temat dyslokacji polskich wojsk,
nowego przydziału Kleinera i przewidywanego miejsca jego pobytu. Powiedziała
także o walizce. Po kilku dniach otrzymała informację zwrotną o miejscu
nawiązania kontaktu na terenie Bagdadu. W haśle miała zapytać o Sadriego,
właściciela firmy transportowej z Isfahanu. Odpowiedzią miała być korekta
mówiąca o Teheranie. Znak rozpoznawczy pozostawał bez zmian, jednak przed
nawiązaniem kontaktu należało sprawdzić, czy łącznik jest na miejscu. Masza
miała zadzwonić do bagdadzkiego hotelu Maude na numer 536 i ustalić, czy pan
Abdul Gaffar, kierownik recepcji, będzie tego dnia w pracy.
– Berlińska centrala informuje cię również, że w sytuacji awaryjnej zgłosi się
do ciebie mężczyzna i pokaże ci taki sam jak twój pięciorublowy banknot, który
będzie złożony na pół. Powie, że przysyła go William z Kairu. On wie, jak
wyglądasz – dodał Sadri na koniec rozmowy.
Masza czekała również, czy ktoś z NKWD podejmie z nią kontakt, ale nic
takiego nie następowało. Denerwowała się, ponieważ w każdej chwili mogła
dostać rozkaz wyjazdu do Iraku. I faktycznie, po kilku dniach wyruszyła tam
wojskową ciężarówką GMC.

***

– Kogo wy tak pilnujecie? Generała? – Masza z zalotnym uśmiechem


wypytywała sierżanta z polskiej żandarmerii, czekającego od ponad godziny na
pozostałych pasażerów konwoju.
– Eee tam, koleżanko! Jaki generał! Będziemy konwojować kilku oficerów
podejrzewanych o nadużycia finansowe. Może ich nawet koleżanka zna. To jakiś
kierownik od zakupów i ktoś z kierownictwa obozów cywilnych – odpowiedział
żandarm. – Byli odpowiedzialni za sprzedaż na boku dostarczanych tutaj
towarów. Nie pamiętacie, koleżanko, jakie były braki w zaopatrzeniu?!
Dowództwo zdecydowało, że trzeba ich przewieźć do naszych obozów
wojskowych w Iraku. Żeby nam tu skurwysyny… O, przepraszam koleżankę…
Aby uniknąć niepotrzebnego rozgłosu w Iranie.
Amerykańskie GMC ruszyły w kierunku granicy irackiej. A w nich Masza
i aresztowani oficerowie. Czekała ich długa i męcząca droga przez góry Zagros.

***

Radości polskich żołnierzy czekających w Bandar-e Abbas nie było końca, gdy
w drugiej połowie września do portu zawinął polski statek „Kościuszko”.
Przypłynął z Suezu pod ochroną okrętu Royal Navy. Na jego pokładzie
transportowane było Centrum Wyszkolenia Broni Pancernej. Na nabrzeżu Kleiner
i inni machali, gwizdali i krzyczeli do Polaków stojących na pokładzie przy
karabinach maszynowych.
Gdy tylko było to możliwe, Kleiner wszedł na statek.
– Panie kapitanie! Melduję się. Wachmistrz Mieczysław Kleiner. Mamy się
zaokrętować i popłynąć z wami do Basry. Sprawy tutaj w porcie są już załatwione
– powiedział i wręczył kapitanowi nadzorującemu transport morski plik
brytyjskich dokumentów.
– Dziękuję, wachmistrzu. Wypływamy zaraz po załatwieniu niezbędnych
formalności, uzupełnieniu zapasów i załadunku towarów. Po drodze mieliśmy
trochę problemów. Niewiele brakowało, a nasz statek zostałby storpedowany
przez jakąś łódź podwodną. Ale eskortująca nas korweta poszła do przodu
i zaczęła rzucać bomby głębinowe. Potem pojawiły się na powierzchni morza
plamy oleju. Przez radio Angole podali, że zatopili okręt – powiedział
podekscytowany kapitan.
– Rozumiem, że nasz transport utrzymuje nazwę Convoy BP7?
– Wszystko wskazuje na to, że tak. Ale na dzień przed wypłynięciem
potwierdzę to w kapitanacie. Byliśmy przecież atakowani przez okręt podwodny.
Komunikaty były nadawane przez radio na otwartym kanale, więc nie wykluczam
zmiany. A do czego jest panu potrzebna ta informacja?
– Tak tylko pytam, bo słyszałem tę nazwę od znajomego Angola – skłamał
wachmistrz, który miał napisać majorowi Czakuckiemu, jakim transportem udaje
się do Basry.
Dwa dni później „Kościuszko” ruszył z Bandar-e Abbas do Basry. Czas
spędzony w porcie i mieście Kleiner wykorzystał na realizację zadań
wywiadowczych. Uzyskał informacje na temat kilku firm współpracujących
z niemieckimi spedytorami morskimi, pośród których byli Portugalczycy i Turcy.
Ustalił nazwy i trasy statków obsługujących te połączenia. Całościową informację
dla Czakuckiego sporządził dzień przed odpłynięciem. Zapakował ją do koperty,
zalakował ją i przekazał podporucznikowi, który przybył specjalnie po to ze
sztabu w Teheranie.
Na statku temperatura była wysoka jak na pustyni. Osiągała czterdzieści stopni
Celsjusza. Do tego dochodziła jeszcze wilgotność taka jak w Bandar-e Abbas.
Ludzie szukali na pokładzie cienia i jakiegoś w miarę przewiewnego miejsca.
Najgorsze były noce. W kajucie Kleinera pod sufitem cały czas obracał się duży
wentylator, niewiele to jednak dawało. Mietek zdecydował się w końcu położyć
na niedużym, bordowym wełnianym dywanie, który nie nagrzewał się aż tak
bardzo.
Po przepłynięciu Zatoki Perskiej „Kościuszko” wpłynął w głębokie ujście
Eufratu. Kolor wody zmienił się na rudogliniasty, a sama woda zmętniała. Statek
posuwał się powoli, czasami dość blisko brzegu.
– Panie sierżancie! Niech pan zobaczy! – krzyknął kapral do opartego
o balustradę Kleinera, pokazując ręką stado bawołów pasących się na brzegu.
– Zupełnie jak u nas pod Baranowiczami. Tylko te krowy jakieś inne, nie
łaciate – dodał żołnierz.
Po ponad trzech tygodniach od wyjścia z Suezu statek dopłynął w końcu do
Basry, od 1920 roku formalnie kontrolowanej przez Imperium Brytyjskie. Krótko
po przejęciu portu Brytyjczycy zmodernizowali go, czyniąc z niego istotny punkt
na szlaku dostaw broni i zaopatrzenia, w tym również dla ZSRR. W Basrze
znajdowała się także baza lotnicza RAF-u.
Port tętnił życiem. Pełno tu było brytyjskich i polskich żołnierzy. Ciężki sprzęt
w większości pojechał do Iraku transportem lądowym, przez Transjordanię, więc
Kleiner i jego podwładni nie mieli tu za dużo do roboty. Mogli zejść ze statku.
Na nabrzeżu stała energiczna dziewczyna w brytyjskim mundurze. W ręku
miała teczkę z dokumentami. Silnie gestykulowała i co chwilę mocno kaszlała.
– Psia krew, co z was za chłopy! Nic nie można z wami ustalić! – krzyknęła.
– Kleiner jestem. Właśnie przypłynąłem. Odpowiadałem za zabezpieczenie
transportu. Dokąd mamy się udać?
– Witam w nadmorskim burdelu. Kulikowska jestem. Poczekajcie, aż
wszystko rozładują, i możecie iść do miasta. Potem, wieczorem, pojedziecie do
obozu przejściowego, a następnie koleją na północ. Ale uważajcie na siebie, bo tu
wciąż dobrze pamiętają walki iracko-brytyjskie z 1941 roku.
„Jakże to miasto wygląda inaczej niż Pahlawi, Teheran czy Isfahan” –
pomyślał Kleiner. W porcie panował wszechogarniający bałagan organizacyjny.
Arabscy kupcy przekrzykiwali się i gestykulowali w teatralny sposób. Wszędzie
kręciły się grupy Gurków, sikhów i hindusów z indyjskich brygad piechoty.
Po rozładunku wachmistrz przewiesił walizkę przez ramię i ruszył w miasto.
Plecak zostawił u Kulikowskiej w kantorku. Szedł wąskimi uliczkami przy
nabrzeżu i czuł na sobie spojrzenia Arabów. „Przydałby się za pasem webley albo
enfield. Może uda mi się załatwić coś u Arabów na bazarze” – pomyślał. Jego
wzrok przykuły kolorowe kamieniczki na brzegach Eufratu, płynącego wieloma
korytami. Dziesiątki mniejszych i większych łodzi lekko i równomiernie unosiły
się na wodzie w rytmie fal. Przewoziły owoce, warzywa, maty z trzciny, rosnącej
zapewne gdzieś w delcie rzeki, i zawinięte w szare płachty drewniane skrzynki.
Przypomniał sobie, że na statku w jakiejś gazetce przeczytał, jak nazywają to
miejsce niektórzy podróżnicy. Wenecja Wschodu.
Zamyślony usiadł na nadbrzeżu. Nagle podszedł do niego wysoki Arab,
ubrany w elegancki jasny garnitur.
– Pan tutaj na kogoś czeka? A może mogę w czymś pomóc? – zapytał
uprzejmie, uśmiechając się. Podał mu rękę i przedstawił się: – Abdul Hafiz Al-
Zaabi.
Zaskoczony Kleiner uścisnął jego ciepłą i twardą dłoń.
– Mieczysław Kleiner, z Polski. Nie, nie czekam. Może to zabrzmi dziwnie,
ale zauroczyło mnie to miejsce – odpowiedział.
– Bo to jest faktycznie ładne miejsce. A pana, jak widzę, sojuszniczego
żołnierza, interesuje coś szczególnego?
– Nie. A może pan mi coś zaproponuje?
– Chętnie z panem o tym porozmawiam. Usiądźmy w kawiarni przy stoliku.
O tutaj, przy nadbrzeżu. Zapraszam na kawę – zaproponował Al-Zaabi.
Przy wejściu do małej kawiarni wystawiono kilka drewnianych stolików
przykrytych niebieskimi obrusami. Materiał przymocowano do ich rogów
specjalnymi zaczepami, aby wiatr od zatoki nie porwał nakrycia. Na stolikach
stały niewielkie dzbanuszki z czerwonymi kwiatami.
– Te kwiaty nazywamy tutaj qizil ribat, czyli czerwony kwiat. Ładnie, prawda?
Al-Zaabi poczęstował Kleinera papierosem. Żołnierz zauważył na jego
wypielęgnowanym palcu okazały srebrny pierścień z arabskimi napisami,
zapewne wersetami z Koranu. Mężczyzna różnił się wyglądem od innych
mieszkańców tego miasta. „Dumny arystokrata? Takie przynajmniej robi
wrażenie. Chyba ukończył angielską szkołę. Doskonale zna język” – zastanawiał
się Polak.
Kelner bez słowa postawił przed nimi filiżanki z kawą, talerzyk z drobnymi
suszonymi owocami i orzechami, a także zimny sok z limonki. Odszedł tak samo
cicho, jak się pojawił.
– Patrzył pan na mój pierścień. Jest tylko srebrny, ale jestem z nim bardzo
związany emocjonalnie. Dostałem go od mojego przyjaciela z Sany w Jemenie
przy okazji jednej z długich rozmów w jego mafradżu podczas smakowania
kathu. Mój znajomy mieszka i prowadzi interesy na suku w Al-Milh. To bardzo
religijna osoba. Napisy na sygnecie to szczególnie ważne dla mnie wersety
z Koranu. To ciekawe, że ludzie zwracają na niego uwagę. Już kilkakrotnie
proponowano mi jego kupno lub zamianę – powiedział i na chwilę się zamyślił.
– Tak. To fascynująca opowieść – powiedział Kleiner z lekką ironią.
– Proszę napić się soku z limonki. To właśnie od mojego przyjaciela z Sany
przywiozłem do Basry ten zwyczaj. Mogę panu umożliwić łatwy dostęp do
niemal każdego towaru. – Arab niespodziewanie zmienił temat rozmowy.
– A dlaczego pan mi to proponuje? Tylu tu innych żołnierzy brytyjskich,
hinduskich i diabli wiedzą jakich. Dlaczego ja?
– Wie pan, gdy zobaczyłem, jak pan patrzy na ten falujący na wodzie dywan
łodzi z kolorowymi żaglami, ogarnęło mnie jakieś dziwne przeczucie. Jest w panu
coś zagadkowego. Ale przyznam się, że na decyzję, aby pana bliżej poznać, miała
wpływ książka, którą niedawno czytałem. Nosiła tytuł Bulonia i została wydana
w 1940 roku w Bagdadzie. Mówiła o wojnie obronnej Polski w 1939 roku.
Pamiętam, że miała ilustracje budynków, pałaców, zamków i waszego krajobrazu.
Była tam też mapa Polski i portret jakiegoś marszałka – odpowiedział z powagą
Arab.
– Pewnie marszałka Józefa Piłsudskiego – powiedział Kleiner, uśmiechnął się
i uniósł szklankę z sokiem.
Po chwili milczenia i smakowania świeżo parzonej kawy z kardamonem
Kleiner zwrócił się do Al-Zaabiego z lekkim wahaniem:
– Mówi pan, że każdy towar. Broń też?
– Co do broni… Hm… Mało jej macie w wojsku? Zobaczymy, co się da
zrobić.
Al-Zaabi położył na stoliku bilet wizytowy z adresami swoich biur
handlowych w Basrze i w Bagdadzie i wyciągnął rękę.
– Zapraszam pana do mnie do biura. To niedaleko stąd. Mam nadzieję, że
zostaniemy przyjaciółmi. Proszę mnie jutro odwiedzić. – Wstał od stolika
i odszedł.
Kleiner był pod wrażeniem. Dopił kawę. W chwilę później podeszli jego
żołnierze. Z kieszeni sterczały im butelki whisky.
– Wszyscy są? Zbieramy się i jedziemy do obozu. Rozłóżcie butelki po
wszystkich bagażach. Tak na wszelki wypadek, żeby żandarmi się nas nie czepiali
– zakomenderował Kleiner.

***

– My marzymy o tym samym co wy, Polacy. Chcemy niezależnego od obcej


dominacji państwa arabskiego. Cudzoziemskie wojska są nam niepotrzebne –
powiedział Al-Zaabi, gdy Kleiner odwiedził go następnego dnia.
– Pan jest żołnierzem, politykiem czy kupcem?
– Powiedzmy, że żołnierzem w walce o dobro mojego narodu.
– A Niemcy? Oni nie chcieli dla was wolności? – dopytywał Kleiner.
– Nie. Ich celem było tylko wzniecenie buntu przeciwko Brytyjczykom dla
własnych geopolitycznych celów. A w rzeczywistości chodziło im o sięgnięcie po
złoża ropy dla wojennej machiny, aby kontynuować wojnę w Europie. Nie
chcemy zamieniać jednego okupanta na drugiego.
– To ciekawe, co pan mówi! Myśli pan, że Polacy wam w tym pomogą?
– Tak. Jesteście w tym miejscu nową siłą. Jest was coraz więcej. Wystarczy, że
nie podejmiecie interwencji zbrojnej wobec moich braci. Jestem przekonany, że ta
wojna przewróci dotychczasowy porządek świata. Zresztą tak samo działo się
w poprzednich konfliktach politycznych i wojskowych. Jestem tego pewien.
Konsekwencje wojny odczujemy my – Arabowie, a także wy – Polacy. Kto w tej
wojnie wygra, decyduje się już teraz. Już rodzą się przyszłe sojusze – dodał
i gwałtownie wstał z krzesła. – Zapraszam pana w pewne miejsce. Proszę się nie
obawiać i mi zaufać.
Al-Zaabi poprowadził gościa wąską uliczką, przy której mieściło się jego
biuro. Szedł szybkim, sprężystym krokiem. Po drodze witał się z kupcami. Było
widać, że jest tu szanowany. „Arystokrata i żołnierz. Nie ma wątpliwości” –
pomyślał o nim Kleiner.
Arab poprowadził go przez niewielki plac handlowy. Weszli pomiędzy
parterowe, stylowe domy. Al-Zaabi otworzył wysoką, metalową bramę. Znaleźli
się na niewielkim dziedzińcu z fontanną. Obok domu znajdował się zadbany sad
z cytrusami. Z regularnie nawadnianych drzew zwisały okazałe cytryny,
mandarynki oraz pomarańcze. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pojawił
się służący w tradycyjnej galabii.
– Ali, za chwilę wypiję z naszym gościem kawę w ogrodzie – powiedział do
niego gospodarz, a służący kiwnął głową i odszedł.
Mężczyźni ominęli dom, weszli do ogrodu i przez niewielką furtkę dotarli na
sąsiednią posesję. Przed bramą sporego magazynu, praktycznie pozbawionego
okien, siedział na krześle młody mężczyzna w szarym kombinezonie. Obok
niego, oparty o ścianę, stał brytyjski pistolet maszynowy Lanchester. Strażnik
przywitał się z Al-Zaabim. Zamienili kilka słów. Gospodarz i gość weszli do
środka.
Pomieszczenie było wypełnione kilkunastoma szarymi, drewnianymi
skrzynkami. Kleiner dostrzegł na nich francuskie napisy. Al-Zaabi uchylił
pierwszą z brzegu. W środku, rękojeściami w górę, poukładane były pistolety
MAS Mle 1935 i pistolety maszynowe MAS 38. Były tam też nieliczne
niemieckie MP 40.
– To jest część broni, którą otrzymaliśmy od Niemców do walki
z Brytyjczykami. Przejęliśmy ją i tutaj przechowujemy. Możemy ją sprzedać po
okazyjnej cenie – zaproponował Al-Zaabi.
Mężczyźni wyszli z magazynu i wrócili do ogrodu. Usiedli przed fontanną
obłożoną solidnymi kamiennymi blokami. Na stoliku czekały już na nich dwie
filiżanki z kawą, a także turecka baklawa, pokrojony w plastry arbuz i winogrona.
– Może whisky? Proszę się nie dziwić, nie należę do osób ortodoksyjnych.
Równie bliska jest mi kultura liberalnej Anglii.
– Poproszę!
Gospodarz wszedł na chwilę do domu i wrócił z butelką szkockiej Teacher’s.
Nalał złocistego płynu do grubych kryształowych szklanek.
– Proszę zrozumieć, my tutaj nie jesteśmy po to, aby walczyć z narodami
zamieszkującymi ten rejon świata – powiedział Kleiner. – Musimy tylko
przygotować się do walki o wolną Polskę. Naszym głównym wrogiem są Niemcy
i ich sprzymierzeńcy. Ale powiem panu, że chociaż Rosja sowiecka jest
sojusznikiem aliantów zachodnich, to my, ze względu na nasze doświadczenia
z bolszewikami, inaczej ją postrzegamy.
– Rozumiem. Mam nadzieję, że jednak się zaprzyjaźnimy.
W dalszej rozmowie nie poruszali już tematów politycznych. Przy pożegnaniu
Kleiner obiecał, że w czasie kolejnego pobytu w Basrze lub w Bagdadzie
odwiedzi Al-Zaabiego. W prezencie pożegnalnym Polak dostał butelkę whisky.
***

– Wachmistrzu, zdobyłam dla pana jeszcze australijski śpiwór. To brezentowy


worek, wyściełany cienkim, ale gęstym suknem – powiedziała ze znawstwem
Kulikowska i mocno zakaszlała.
– Dziękuję. Czyli można jakoś z tymi chłopami czasem coś ustalić! – krzyknął
do niej Kleiner z ruszającego pociągu. Kobieta stała na rampie kolejowej,
a w ręku ściskała butelkę whisky otrzymaną w prezencie.
Kleiner i jego żołnierze ruszyli na północ Iraku.
Rozdział 28
Warszawa, Stambuł, Irbil, Bagdad – wiosna 2012

– Naprawdę czytaliśmy dużo o panu. To znaczy, hm… Pan wie gdzie? – Łodyna
usłyszał wysoką brunetkę, którą spotkał wcześniej w wydziale.
Przytaknęli jej dwaj młodzi oficerowie i ta mała z niebieskimi oczami. A ona,
tak jak przy pierwszym spotkaniu, poprawiła z wdziękiem krucze włosy. „Taaaak,
opadające na ramiona długie kobiece włosy, tak jak i opadająca z ramienia
damska garderoba… mają taki sam sexy wyraz” – pomyślał oficer.
– A kiedy możemy wypić z panem woodford reserve? – zapytał jeden
z chłopaków, a drugi uśmiechnął się od ucha do ucha.
– O, widzę, że panowie mają niezłe rozeznanie co do mojego ulubionego
bourbona. Ostatnio go piłem… niech pomyślę. Wiem! Jakoś w połowie listopada
ubiegłego roku, na balu urodzinowym US Marines Corps w ambasadzie
amerykańskiej.
Wszyscy byli w dobrych humorach. W końcu spotkanie wielkanocne było
wyczekiwanym wydarzeniem towarzyskim w firmie. Sierpecka przyszła
spóźniona, bo jak zwykle jakieś obowiązki zatrzymały ją w pracy. Chłopaki
wyrywali do tańca młode adeptki sztuki szpiegowskiej. Inni w podgrupach
próbowali rozwiązywać zawiłe sprawy natury zawodowej i seksualnej. Te
ostatnie sprowadzały się do próby odgadnięcia: kto z kim? Kogo ochrona nagrała
w samochodzie na parkingu? W jakich okolicznościach i czy to w ogóle prawda?
Poziom abstrakcji rósł proporcjonalnie do ilości wypitej wódki. Do Łodyny wciąż
podchodzili młodzi oficerowie i pytali, jak fabuła znanej wszystkim książki,
napisanej przez ich starszego kolegę, ma się do rzeczywistości. Jacy naprawdę
byli bohaterowie? Kto jest kim? Łodyna był bardzo zaskoczony, że powieść jego
dawnego szefa cieszy się tak wielką popularnością. Czasami słyszał w ich głosach
wręcz uwielbienie. Najwyraźniej traktowali tę książkę jako rodzaj przewodnika
po świecie wywiadu. „Muszę mu o tym powiedzieć. To miłe, że wspomnienia
o nim i o dawnych czasach są wśród młodych wciąż żywe. To go naprawdę
ucieszy” – pomyślał, wychylając kolejną szklaneczkę bourbona.

***

– A wiesz, szef jednak zainteresował się tematem. Według mnie dlatego, że


Jaskólski go cisnął, a on politycznie stoi wysoko w rządzie – powiedziała
Sierpecka. – Na podstawie przygotowanej przez ciebie notatki i uzupełniających
danych przesłanych z Wiednia przez Darka skleciliśmy informację dla
Jaskólskiego. Czucha mówił, że minister jest bardzo zadowolony. A to oznacza,
że masz zielone światło polityczne od MSZ. Również w sprawie propozycji
Amerykanów na działania w Irbilu. Ale nie myśl, że bez nacisku Jaskólskiego
Czucha zgodziłby się na coś takiego.
– Magda, lecę od razu do Irbilu. Nie ma co marnować czasu. Tam spędzę
Wielkanoc. Załatwię tę sprawę dla Amerykanów i przygotuję przy okazji grunt do
dalszych działań. Czuję, że tam znajdziemy odpowiedź. Pamiętasz ten skrawek
informacji o oficerze irackiego Mukhabaratu, który był z pochodzenia Kurdem?
Oczywiście dalej będziemy próbowali coś ustalać w Bagdadzie. Być może
pułkownik Mahmud z CTS posunie naszą sprawę do przodu. Może coś
podpowiedzą Emiratczycy i Kuwejtczycy?
Sierpecka słuchała i kiwała głową na znak, że rozumie i w pełni się z nim
zgadza. Wszystko było dla niej oczywiste, bo już wcześniej omówili możliwe do
przewidzenia opcje tej operacji.
– Uważaj na siebie przy tej akcji w Irbilu. Wpadka w ogóle nie wchodzi
w rachubę. Wiesz o tym?
– Chciałem ci jeszcze coś powiedzieć. Jest pewna sprawa natury osobistej –
powiedział Łodyna. – Poznałem kogoś… To znaczy kobietę. To Ukrainka
polskiego pochodzenia. Lekarka w UNAMI. I wiesz? Zbliżyliśmy się trochę do
siebie…
– Cholera. Uważaj na te tematy. Jesteś pewien, że to czysta sprawa? Że ona nie
jest związana z rosyjskimi służbami, które swobodnie działają na Ukrainie?
Ogarnij to jakoś. Nie wpierdol się po uszy w problemy. Proszę cię jako
koleżanka. Umówmy się, że na razie o tym nie słyszałam. Jak przyjedziesz do
kraju, to mi powiesz, jak się sprawy mają. Aha, to samo dotyczy Berda i jego
Japonko-Arabki. Kierujcie się obaj tymi głowami co trzeba.

***

Lotnisko w Stambule zawsze robiło na Łodynie duże wrażenie. W ogóle to


miasto było dla niego jednym z najładniejszych i najbardziej fascynujących
w Europie. Ponieważ przyleciał z Warszawy wcześniejszym lotem, miał ponad
osiem godzin na jego zwiedzanie. Był na paszporcie dyplomatycznym, więc nie
musiał wystawać w kolejce po wizę turystyczną. Postanowił wsiąść w metro
i pojechać w rejon Grand Bazaar i najstarszej części miasta.
Ilekroć tutaj był, koloryt tego miejsca, orientalne produkty, gwar zawsze robiły
na nim wrażenie. Marzył, żeby tu zorganizować coś specjalnego. Nie dziwił się,
że Grand Bazaar stanowił plener zdjęć dla paru filmów akcji. Z targu poszedł na
spacer urokliwymi uliczkami w kierunku Bosforu. Przed samym nabrzeżem
wszedł na kolację do jednej z restauracji.
Pijąc zimne piwo i smakując rozpływającą się w ustach doradę, Łodyna
przypomniał sobie, aby na samym początku pobytu w irackim Kurdystanie
skontaktować się z tym polsko-brazylijskim małżeństwem, na które namiary dała
mu Zosia w ubiegłym roku. Ostatnio próbował do nich dzwonić, ale nie odbierali
swojego irackiego telefonu. Potem Zosia ustaliła, że w tym czasie byli akurat na
zdjęciach w Kapadocji.
Powoli zapadała noc i należało wracać na lotnisko Atatürka. Łodynie nie
chciało się opuszczać tego pięknego miejsca, ale nie miał wyjścia. Postał jeszcze
chwilę nad Bosforem, który płynął prawie jak rzeka. Zaciągnął się świeżym,
morskim powietrzem, a potem wsiadł w taksówkę, która zawiozła go pod halę
odpraw portu lotniczego.

***

„Skąd ja znam tego faceta? I ten drugi… Te orientalne, arabskie czy perskie
rysy… Chyba gdzieś ich już widziałem?” – zastanawiał się Łodyna. Jego uwagę
przykuli dwaj mężczyźni w przeciwległych kątach pomieszczenia. Nie mogli go
widzieć, był zasłonięty przed ich wzrokiem przez innych podróżnych, siedzących
w kilku rzędach.
Nagle zauważył, że mężczyźni spojrzeli na siebie porozumiewawczo.
Następnie obaj wstali i różnymi drogami udali się do toalety. Szli bardzo
spokojnie – trochę za spokojnie jak na facetów, którzy idą za potrzebą na kilka
chwil przed boardingiem. Pierwszy wszedł ten o orientalnych rysach. Za nim
podążył ten o bardziej europejskim wyglądzie. Przed wejściem obejrzał się za
siebie, a potem ogarnął wzrokiem całą poczekalnię.
Łodyna spodziewał się tego, więc zaczął grzebać w plecaku stojącym na
podłodze. Pozwoliło mu to zupełnie zniknąć z pola widzenia mężczyzny.
Początkowo kusiło go, żeby za nimi wejść i przyłapać ich na przekazywaniu
materiału, jednak się wstrzymał, choć był prawie pewien, że właśnie tym się
zajmują. Zresztą obaj szybko opuścili toaletę, również oddzielnie. „Nie zadbali
o szczegóły. Zasrana, a w zasadzie zaszczana legenda im siadła” – pomyślał.
Oficer w dalszym ciągu obserwował obu mężczyzn, ale nie złapał ich już na
niczym podejrzanym. Nad gejtem pojawił się napis: Erbil boarding. Ten
o europejskich rysach wstał i wyszedł, a drugi został. W drodze do gejtu Łodyna
odnalazł w pamięci obraz tego Europejczyka. „To ten ze zdjęcia z Kuwejtu! Ten,
co śledził Berda! Kurwa, Władimir Kolichow z Gazpromu!” – pomyślał z euforią.
„Ale skąd kojarzę tego drugiego?”
– Przepraszam. Jaki jest następny lot z tego gejtu? – zapytał i uśmiechnął się
do sympatycznej dziewczyny z Turkish Airlines, sprawdzającej karty pokładowe
pasażerów.
– Bagdad, proszę pana. Lot za dwie godziny – odpowiedziała z wyuczonym
uśmiechem dziewczyna.
„Wiem! To był ten grzeczny dupek w obcisłym garniturku, co nas przywitał na
parkingu w siedzibie CTS! Job twoju mać… nastojaszczij szpion, czyli wyścig już
się rozpoczął. No to Amerykanie się ucieszą, jak im opowiem, co miałem
szczęście zaobserwować na Atatürku” – pomyślał Łodyna.

***

– Ewa, a czy myślałaś kiedyś o polskim obywatelstwie? Od kilku lat masz


przecież Kartę Polaka.
Łodyna popijał kawę z mlekiem i z czułością patrzył na Ewę, podziwiającą
ręcznie robioną miskę na owoce.
– Tak, ale nie miałam czasu się tym zająć. Wiesz, najpierw wyjazd na misję do
Timoru Wschodniego. Teraz Irak. Zgromadziłam nawet wszystkie dokumenty,
jeszcze sprzed wojny. Mój dziadek z babcią mieszkali w Kijowie przy ulicy
Liebknechta po przeprowadzce z zachodniej Ukrainy. A wiesz, że to było
niedaleko polskiego konsulatu? Dziadek opowiadał mi, że konsulat mieścił się
w niskim, jednopiętrowym budynku. Mój ojciec często się tam bawił z kolegami
z podwórka – odpowiedziała Ewa.
Po wspólnie spędzonej nocy Łodyna z Ewą zamówili i zjedli śniadanie
w łóżku w hotelu Khanzad. Łodyna specjalnie wybrał ten pięknie położony
obiekt, oddalony od centrum Irbilu o dwadzieścia pięć kilometrów. Widok przez
okno z wielkiego łóżka był wspaniały. Leniwie delektowali się widokiem tak
zwanej odwróconej góry niedaleko Mosulu. Nieco po lewej widzieli Irbil, a po
prawej szczyty otaczające miasto Szaklawa oraz zielone o tej porze wzgórza nad
osiedlem American Village. Na horyzoncie majaczył położony na samym
szczycie check point kurdyjskiej Peszmergi.
– Ładny widok! Te czerwone maki na zielonych wzgórzach.
– A czego ty tak wypatrujesz przez tę wielką lornetkę?
– Podziwiam widoki – odpowiedział Łodyna, nie odrywając lornetki od oczu.
Poza zielonymi wzgórzami obserwował też siedzibę irbilskiego biura
Gazpromu, położoną na terenie American Village. „Czas się za nich zabrać” –
pomyślał.
– Ewa, jakie masz plany na najbliższe dni? Bo ja mam do odbycia kilka
spotkań i kilka telefonów do wykonania. Muszę też pójść do cytadeli –
powiedział Łodyna. – Chciałbym to wszystko załatwić przed Wielkanocą, żeby
przez kilka dni mieć spokojną głowę.
– Ja mam sporo roboty w obozach dla uchodźców, więc nie dotrzymam ci
towarzystwa. Ale mam dla ciebie propozycję na najbliższy piątek. Dostałam
zaproszenie na przyjęcie dyplomatyczne od Igora Pospiechowa, konsula
generalnego Rosji w Irbilu – powiedziała. – Oczywiście zaproszenie wystawione
jest na mnie i osobę towarzyszącą. Ma się to odbyć tu, w hotelu, w ogrodach od
strony klubu nocnego Zeus. Nie chciałbyś pójść?
– To raczej pytanie retoryczne? Nie umiem sobie wyobrazić, żebyś poszła na
tę imprezę z kimś innym – powiedział Łodyna, odrywając się w końcu od
lornetki. – A znasz jeszcze jakichś innych Rosjan z tutejszego konsulatu albo…
Gazpromu?
– Posłuchaj, to nie jest duże środowisko. Wszyscy się znają – odpowiedziała. –
Konsul Pospiechow próbował mnie nawet podrywać na kilku spotkaniach.
Zdziwi się pewnie, jak przyjdę w towarzystwie polskiego dyplomaty. Poznał mnie
kiedyś z takim jednym facetem z Gazpromu, Władimirem Kolichowem. O ile
pamiętam, to był szef działu prac poszukiwawczych. Opowiadał mi kiedyś
w przypływie sympatii i po wypiciu paru kieliszków o planowanych miejscach
prac w terenie.
– No, no, ty to masz znajomości…
– A jak konsul rozmawiał ze mną wczoraj, mówił, że mają w tych dniach jakąś
delegację z Gazpromu. Chyba na ich cześć jest ta piątkowa impreza. Mówił, że
dużo jeżdżą po irackim Kurdystanie, ale głównie po Turcji. Podobno dopinają
jakieś kontrakty. Ale nie martw się, kochanie, nikt się nie zdziwi, że jestem
w towarzystwie przystojnego mężczyzny. Jesteś w moim typie – zakończyła
i pociągnęła lekko Łodynę w kierunku łóżka.
Gdy odpoczywali, na telefon Łodyny zadzwonił Andreas, który przepraszał, że
nie przyjedzie teraz do Irbilu. Zatrzymały go w Niemczech jakieś sprawy
rodzinne. Ale poprosił swojego znajomego, majora Asayish, aby ten spotkał się
z Łodyną. Polakowi było to bardzo na rękę, gdyż wolał porozmawiać z Kurdem
w cztery oczy.

***

– Panie majorze – zwrócił się Łodyna do Amira Ibrahima z Asayish. – Mam do


pana, a w zasadzie do pańskiej służby, pewną prośbę. Jest to sprawa niezwykle
ważna dla naszego kraju, dla polskich władz. Proszę, aby została w gronie osób
zaufanych. Wiem, że Kurdowie doceniają waleczność, oddanie ojczyźnie i walkę
o niepodległość, czego wam z całego serca życzę. W czasie drugiej wojny
światowej zaginął w Polsce, po zrabowaniu przez Niemców, niezwykle cenny
obraz. Jest on najbardziej poszukiwanym przez nas dziełem sztuki od ponad
siedemdziesięciu lat. Dotarliśmy do informacji, że mógł się pojawić w Iraku,
a nawet tutaj, w Kurdystanie.
Po tym wstępie Polak opowiedział majorowi historię Portretu młodzieńca.
Pominął jedynie sprawę ustaleń kuwejckich i rolę Rosjan. Nie wspomniał także
nic o zaginionych tajnych dokumentach z willi szejka Al-Zaabiego.
– Nie wiemy, jak się nazywał oficer dowodzący akcją w Kuwejcie. Nie wiemy,
w jakim departamencie Mukhabaratu pełnił służbę. Wiemy jedynie, że był
Kurdem, który zniknął gdzieś pomiędzy Kuwejtem a Bagdadem. A może nie
zniknął, może dotarł do centrali irackich służb specjalnych i osobiście do Husajna
Kamila Al-Madżida? Wiemy z prawie stuprocentową pewnością, że zabrał
z domu szejka Al-Zaabiego różne kosztowności. Zapewne również dzieła sztuki,
między którymi, jak zakładamy, mógł być ten obraz. Ale czy znał jego wartość?
Nie wiem… Może dzieło Rafaela dotarło w jakiś cudowny sposób tutaj, do
Kurdystanu?
– Panie radco, mam wielką sympatię do narodu polskiego. Trochę czytałem na
temat waszej walki o wolność i niepodległość w dwudziestym wieku. To dla
wielu Kurdów przykład do naśladowania – zaczął major. – Przekażę sprawę
mojemu szefowi, ale proszę o trochę czasu.
– Tak, rozumiem, że sprawa wymaga namysłu.
– Pan wie, że to nie jest takie proste. Nasze relacje z Bagdadem wciąż układają
się źle. My dążymy do niepodległości i chcemy w ciągu paru najbliższych lat
zorganizować referendum niepodległościowe. Oni oczywiście nie chcą o tym
słyszeć. Ale obiecuję uruchomić nasze kontakty w Bagdadzie. Mam nadzieję, że
się rozumiemy. – Ibrahim uśmiechnął się do Łodyny. – To się jednak w sumie
świetnie składa, bo pański kraj, państwa służby od lat zmagają się z dużym
sąsiadem. Może moglibyśmy pomóc sobie wzajemnie?
– Nie ukrywam, że ta propozycja mnie zaskoczyła. Ale myślę, że jest godna
rozważenia. Rozumie pan major, że muszę się skontaktować w tej sprawie
z Centralą MSZ w Warszawie.
– To naturalne. Jeśli mogę mieć dla pana radę, proszę tutaj uważać. Irackie
służby mają swoich ludzi w Kurdystanie i mogą podjąć różne kroki, jeśli pana
działania będą im przeszkadzać. Mogą korzystać ze starej agentury. No i są
jeszcze Rosjanie. Proszę być ze mną w kontakcie. Jeśli chciałby pan dostać broń,
proszę o informację. Myślę, że powinniśmy również wystawić panu stosowne
pozwolenie i legitymację, która umożliwi swobodne poruszanie się po naszym
regionie. Proszę wypełnić formularz, który prześlę panu e-mailem. Potrzebne
będzie zeskanowane zdjęcie paszportowe.
– Oczywiście, będę czekał na formularz i z miejsca go odeślę.
– Aha, i niech pan uważa na miejscowych pracowników waszej placówki
w Bagdadzie, a zwłaszcza Abdullaha Hadżiego. Tu mieszka jego rodzina –
zakomunikował major dość niespodziewanie i pożegnał się.
Łodyna został w kawiarence vis-à-vis amerykańskiego konsulatu na Ankawie,
by spokojnie zastanowić się nad każdym słowem Kurda i poczekać na polsko-
brazylijskie małżeństwo, z którym umówił się tu na spotkanie. Będzie musiał
zająć się tym cholernym Hadżim. Co więcej, musi przywieźć ze sobą choćby
jedną sztukę swojej broni. Postanowił poprosić Montanę o przechowanie SIG-
a w amerykańskiej placówce w Irbilu. A może lepszy byłby Smith & Wesson? Na
razie zgodnie z ustaleniami z Bagdadu pożyczy jakąś broń od Amerykanów.
Po spotkaniu z paralotniarzami poszedł do pobliskiego konsulatu USA. Z biura
przepustek zatelefonował do Edda, znajomego Kate i Montany z CIA. Edd zjawił
się szybko i przyniósł ze sobą jakieś urządzenia. Zaproponował Łodynie MP5K
Heckler & Koch, czyli podręczną wersję pistoletu maszynowego, bez kolby i ze
skróconym magazynkiem. Dołożył jeszcze kilka pudełek amunicji 9 mm.
– Wybrałem tę broń, bo jest poręczna i łatwo ją schować, a poza tym
funkcjonariusze Asayish jej używają, co jest oczywiste, skoro trenują i szkolą ich
Niemcy. Może to będzie panu na rękę, gdyby się stało coś nieprzewidzianego –
powiedział Edd. – A to jest skaner do sprawdzania ulotu radioelektronicznego.
A to drugie urządzenie trzeba by zainstalować gdzieś u nich koło budynku.
Przydałby się jakiś kamuflaż, ale Tom mówił, że pan coś wymyśli i wie, jak go
zrobić.
Początkowo Łodyna nie chciał brać broni maszynowej, ale za namową kolegi
Montany przyjął propozycję. Schował pistolet do plecaka razem ze skanerem
i urządzeniem podsłuchowym, a amunicję wrzucił do bocznej kieszeni. Pożegnał
się i wyszedł z amerykańskiej placówki. Miał tego dnia sporo czasu, bo z Ewą
umówił się w Khanzadzie na kolację dopiero późnym wieczorem.

***

W piątkowy wieczór słońce zachodziło szybko nad wzgórzami okalającymi


American Village. Łodyna z hotelowego pokoju bacznie obserwował budynek
biura Gazpromu. W tym czasie wokół hotelu kręciły się samochody rosyjskiego
konsulatu. W lobby było już sporo gości rozmawiających w języku rosyjskim.
Dostawczaki z kateringiem podjeżdżały jeden za drugim. Kelnerzy wynosili
pojemniki z jedzeniem i pudełka z rosyjską wódką.
„W sam raz, aby wymknąć się niezauważonym” – pomyślał Łodyna i udał się
wprost do upatrzonego uprzednio, niedokończonego budynku, górującego nad
American Village. Przez dłuższy czas przyglądał się biurom Gazpromu przez
lornetkę. Wyglądało na to, że są puste.
Tak jak przypuszczał, wszyscy Rosjanie zmierzali na imprezę w hotelu
Khanzad. Od czasu do czasu po okolicznych wzgórzach niósł się odgłos serii
pocisków wystrzeliwanych z broni maszynowej na wiwat. W końcu był to okres
święta Nouruz. To także było na rękę Łodynie.
Obok budynku, od strony uliczki, zauważył budkę wartownika. Tak jak miał to
w zwyczaju, zlustrował wszystkie anteny na dachu, kamery i czujniki. Nie
zauważył nic niepokojącego. Niespiesznie zszedł ze wzgórza i dotarł do
szutrowej drogi ciągnącej się wzdłuż ogrodzeń. Powoli podszedł do niewielkiego
murku przy posesji Gazpromu. Na wszelki wypadek naciągnął kominiarkę na
twarz. Zręcznie wspiął się na murek, przeskoczył go i podbiegł do budynku.
Zaczął nasłuchiwać, czy nie włącza się alarm i czy wartownik nie wychodzi
z budki. Następnie otrzymanym od Amerykanów skanerem sprawdził, co słychać
w eterze. „Wszystko w porządku. Sporo tego od nich wylatuje w przestrzeń” –
pomyślał.
Wyjął z plecaka spory kamień, który spreparował dzień wcześniej z gipsu
i cementu. Przekręcił go kilka razy w poprzek osi i rozsunął dwie połówki.
Wcisnął przycisk urządzenia sigintowego, umieszczonego wewnątrz kamienia.
Ponownie złożył połówki, ubrudził powierzchnię ziemią i położył kamień między
innymi, przy grządce przylegającej bezpośrednio do ściany budynku. Zrobił
zdjęcie dokumentujące położenie kamienia. Był zadowolony ze swojej robótki.
Zaczął się powoli wycofywać.
W tym momencie usłyszał trzaśnięcie drzwiami i jakieś słowa po rosyjsku.
Wydawało mu się, że ktoś idzie. Podbiegł do ogrodzenia, przeskoczył je
i przyczaił się po drugiej stronie przy niewielkim murku. Wyjrzał. Zza rogu
budynku wyszedł wartownik uzbrojony w AK-47. Skierowana poziomo broń
wyraźnie sugerowała, że jej właściciel jest gotów strzelić. Nagle wartownik
dostrzegł Łodynę.
W tym momencie w powietrze kolejny już raz poleciały serie pocisków na
wiwat z broni maszynowej. Łodyna nie zastanawiał się. Przeładował pistolet
i dołożył swoją krótką serię, wprost w wartownika. Mężczyzna nie zdążył
zareagować. Osunął się na zewnątrz ogrodzenia, na szutrową drogę. Jego ciało
głucho opadło, a kałasznikow wypadł mu z dłoni.
Łodyna przeciągnął ciało kilkadziesiąt metrów w kierunku wzgórz. Wytarł
dokładnie buty i spodnie wartownika, aby nie było widać śladów ciągnięcia.
Zatarł również ślady na drodze. Posadził trupa i oparł go o wystający z ziemi
głaz. Przypomniał sobie, jak sam na szkoleniach w Kiejkutach powtarzał młodym
adeptom, aby zwracali uwagę na detale, nawet na mikroślady.
Polak przyczaił się obok ciała. Czekał na następne serie wystrzałów na wiwat.
Gdy wreszcie je usłyszał, przeładował kałasznikow wartownika i pociągnął kilka
serii, aż do ostatniego pocisku, w kierunku umocnionego posterunku Asayish,
znajdującego się na sąsiednim wzgórzu. Zaraz potem przeskoczył w stronę
ogrodzeń dalszych posesji American Village. Nagle rozpoczęła się szalona
kanonada z broni maszynowej z posterunku kurdyjskiej bezpieki. Strzelali
w kierunku wartownika.
„Oby walili do niego z tej samej amunicji” – pomyślał Łodyna. Nie oglądał
się. Szybkim krokiem szedł pomiędzy pagórkami śmieci budowlanych, gruzu,
jakichś barakowozów, aż dotarł do drogi. W międzyczasie zdjął kominiarkę
i wepchnął ją pod stertę śmierdzących resztek, wyrzucanych na dzikie wysypisko.
„No, Kleiner, mam nadzieję, że jesteś ze mnie zadowolony. Też udało mi się
uciec” – pomyślał, idąc już spokojnym marszem drogą prowadzącą z Mala Omar.
Minął z lewej osiedle Family Village. Do hotelu Khanzad zostało mu około
piętnastu minut marszu pod górę. Przed przejściem przez szosę prowadzącą
w kierunku Szaklawy i dalej do granicy irańskiej wypił kilka solidnych łyków
whisky, a resztę wylał na swoje ubranie. Przewidywał, że na dole, przy bramie
wjazdowej, poza miejscowymi ochroniarzami będą jacyś Rosjanie, którym trzeba
będzie się przedstawić. Wolał, żeby zrobili to za niego miejscowi, którzy już
nieźle go poznali, bo ostatnio kilka razy wracał pieszo do hotelu z nieodległego
American Baru. Nie zawiódł się. Ochroniarze w krótkich słowach wyjaśnili
pytającemu Rosjaninowi, że Łodyna to znany im gość hotelowy.
Intensywny zapach whisky wskazywał jednoznacznie, jak mógł spędzić
wieczór.
Ewa była zdenerwowana, ponieważ impreza zaczęła się już godzinę temu,
a Łodyny jeszcze nie było. Od dawna była przygotowana do wyjścia. Wyglądała
ekscytująco.
– Gdzie ty byłeś?! Dzwonię i dzwonię, a ty nie odbierasz. Potem słyszę, że
w walizce odzywa się twój blackberry. O nie! I jeszcze czuję, że piłeś! –
wykrzyknęła z wyrzutem do wchodzącego Łodyny. – Kolejny raz wracasz późno
i po kieliszku. A wczoraj, zamiast iść ze mną do restauracji libańskiej, ciągałeś
mnie w Istambul Home po jakichś stoiskach z cementem.
– Kochanie, przepraszam, ale musiałem spotkać się z właścicielem domu,
który chcemy zagospodarować na nasz konsulat. Facet ma kilka willi na terenie
American Village. Wybrałem tę największą, na końcu osiedla. Niedaleko
budynku Gazpromu – odpowiedział Łodyna, jednocześnie zrzucając ubranie
i kierując się do łazienki. – Wykąpię się i za dziesięć minut jestem gotowy –
wykrzyknął spod prysznica.
– Dobra, czekam. Pospiesz się – odpowiedziała Ewa.

***

– Igorze, pozwól, że ci przedstawię mojego polskiego kolegę z ambasady


w Bagdadzie. – Ewa z ujmującym uśmiechem zwróciła się do Igora Pospiechowa,
konsula generalnego Rosji w Irbilu.
Rosjanin nie potrafił ukryć zaskoczenia, a nawet zmieszania. Nie spodziewał
się, że na imprezie rosyjskiego giganta paliwowego w Irbilu będzie obecny Polak,
w dodatku z ambasady w Bagdadzie. Wiadomo, jakie są relacje polsko-rosyjskie
w Europie, w szczególności na polu polityki energetycznej.
– Ewa dużo mi o panu mówiła. Podkreślę, że w samych superlatywach – rzucił
szybko Łodyna, by przełamać pierwsze lody. – Proponuję toast za naszą
słowiańską rodzinę narodów! A, pan ambasador Dragunow też opowiadał dużo
dobrego o waszej irbilskiej placówce! – Tym stwierdzeniem zupełnie wytrącił
konsula z równowagi. Pospiechow nie wiedział, co odpowiedzieć.
– A co robi polski dyplomata w irackim Kurdystanie, jeśli mogę spytać? –
odezwał się nagle ktoś zza pleców całej trójki. Mówił po rosyjsku.
Łodyna był nieco zaskoczony, ale nie dał tego po sobie poznać. Odwrócił się
i rozpoznał pytającego. Znał go z widzenia i ze zdjęcia. To był Władimir
Kolichow.
– Nasze ministerstwo kultury koordynuje z UNESCO projekt wpisania
irbilskiej cytadeli na listę światowego dziedzictwa. Poza tym Wielkanoc
postanowiłem spędzić tutaj.
– Władimir, wyglądasz na zdenerwowanego? Tak nas zaskoczyłeś, że nie
zdążyłam was sobie przedstawić – wtrąciła Ewa i ponownie wyrecytowała
formułkę powitalną.
– Nie będę państwu zawracał głowy, ale przed chwilą mieliśmy w naszym
biurze, tu niedaleko, poważny problem – wyjaśnił Kolichow. – Jeden z naszych
wartowników popił za dużo na stróżówce i przyłączył się chyba do strzelania na
wiwat z okazji Nouruz. Zszedł ze swojego posterunku i zamiast strzelać
w powietrze, zaczął walić do check pointu miejscowej bezpieki.
– I co się stało? To bardzo dziwne! – spytała nieco naiwnie Ewa.
– No i go zastrzelili, duraka jednego! A mówiłem! Impreza nie dotyczy tych,
którzy są na służbie!
Wszyscy zamilkli. Ewa również. Z jej ust zniknął uśmiech. Zbladła. Konsul
znów nie wiedział, co powiedzieć. Tylko Łodyna nie stracił wątku. Przypomniała
mu się anegdota o facecie, który skoczył z sześćdziesiątego piętra, a na
trzydziestym pomyślał: „Jak dotąd wszystko w porządku”.
– To u pana w firmie rygor jak w wojsku. Wartownicy, broń, posterunki,
strzały. A słyszałem od Ewy, że to taki spokojny region. W sam raz na spędzenie
Wielkanocy i zastanowienie się nad cudem zmartwychwstania. Ale widzę, że
macie tu swoje masleniczne igry – powiedział Polak z lekkim przekąsem.
Kolichow spojrzał na niego, ale nic nie odpowiedział. Przeprosił grzecznie
całą trójkę i odszedł do baru po następne kieliszki zmrożonej wódki. Konsul
Pospiechow wciąż nie wiedział, jak właściwie powinien się zachować. Widać
było, że jest już po paru głębszych.
– Co on nam tu opowiada? Tylko psuje wieczór. Oni, ci z Gazpromu, odkąd
tylko rozpoczęli działalność w irackim Kurdystanie, włażą w buciorach w nasze
interesy – rzucił w końcu do Ewy i Łodyny.
– Ale interesy rosyjskie to wspólna sprawa i zapewne większość uzgadniacie?
W końcu jest pan konsulem generalnym! – Łodyna postanowił jednak zadać to
nieco ryzykowne pytanie.
– Eeee tam. Wojennaja swołocz i tyle – odpowiedział Rosjanin i wychylił
kolejny kieliszek wódki do dna.
Ewa nie wiedziała, o co chodzi. Wszystko zrzuciła na lekki stan upojenia
alkoholowego. Łodyna natomiast wiedział wszystko. Nie spodziewał się, że
dowie się aż tyle z dwóch prostych rosyjskich słów. Pomyślał o Kate i Montanie.
„Za to wszystko, co dzisiaj dla nich zrobiłem i czego się dowiedziałem, powinni
mi Młodzieńca sami w zębach do Warszawy przywieźć!” – pomyślał.

***

Wielkanoc upłynęła Łodynie bardzo przyjemnie. Byli z Ewą na mszy w katedrze


w Ankawie. Koloryt chaldejskich kapłanów, prawdziwa wiara zgromadzonych,
atmosfera sacrum zrobiły na obojgu duże wrażenie. Postanowili też, że
następnym razem podczas pobytu w Kurdystanie pojadą w góry. Tym bardziej że
Łodyna obiecał Ewie wziąć ją na konną przejażdżkę z poznanym niedawno
polsko-brazylijskim małżeństwem.
Kilka dni spędzonych z Ewą na spacerach po sklepikach, bazarze, cytadeli
i pełnych ludzi parkach dało Łodynie trochę oddechu po emocjonujących
wydarzeniach w Khanzad i American Village. Pozbierał myśli i zaczął analizować
wszystkie zgromadzone informacje. Podzielił sobie materiał na kilka części:
Stambuł, Rosjanie w Irbilu, akcja w biurze Gazpromu, kontakt z majorem
Asayish, w tym sprawa Abdullaha Hadżiego. „Dużo tego, za dużo” – pomyślał.
Powrót do szarego, smutnego Bagdadu przygnębił Łodynę. Już w samolocie
Polak zaczął tęsknić za widokiem zielonych wzgórz upstrzonych czerwonymi
makami, za wolnością poruszania się, restauracjami, ludźmi i oczywiście za Ewą.
Całą drogę z lotniska był zamyślony. Kolejny raz zastanawiał się nad
informacjami dla Centrali, które należało wysłać zaraz po przyjeździe. Dzień
będzie długi i pewnie na pracy upłynie czas do późnego wieczoru.
– Jerzy zjechał z placówki przed Wielkanocą. Przyjechał za niego nowy
administracyjny, jakiś… Adam Słonina – poinformował go po drodze Żuraw. –
Znasz go?
– Słyszałem o nim w MSZ. Prosili mnie nawet w kadrach, żeby pomóc mu
zaaklimatyzować się na placówce – odpowiedział Łodyna i znowu się zamyślił,
wpatrzony we wszechobecne w Bagdadzie T-walle.

***

– Witaj, Tom, tym razem to ja pozwoliłem sobie cię obudzić – powiedział Łodyna
do telefonu. – Mam polskie piwo i wędzoną kiełbasę. Powiem ci, że wszystko
w walizce pachnie mi tą wędzonką, więc jest naprawdę wyśmienita. Dlatego
musimy się jak najszybciej spotkać. Inaczej koledzy w ambasadzie wszystko
wywęszą i zjedzą!
– Dzisiaj akurat planuję basen i siłownię. Weź kąpielówki i dres. Potem
skoczymy coś zjeść – odpowiedział bez namysłu Montana, jakby
z niecierpliwością czekał na ten telefon.
Kolejny już dzień w Bagdadzie zapowiadał się dla Łodyny bardzo pracowicie.
Montana i Kate szczegółowo notowali informacje uzyskane przez polskiego
oficera. Dopytywali o wszelkie dane i jego opinie.
– Wiesz co? – zaczęła Kate. – Poza sprawami, o których Tom ci mówił
w ujęciu strategicznym, czyli przewidywanych ofensywnych działań Rosjan,
interesuje nas jeszcze jeden człowiek. Chodzi o konsula Igora Pospiechowa. On
jest oficerem SWR. Był kiedyś na placówce w jednym z krajów europejskich.
Prowadziliśmy z nim intensywny dialog operacyjny, ale nie zdążyliśmy
sfinalizować sprawy. Po twoich informacjach jesteśmy pewni, że jest jakoś
skonfliktowany z ekipą GRU w Iraku. To dobra okazja, żeby zrobić podejście do
niego – powiedziała zdecydowanie Kate. – Proszę cię, pomóż nam, jeśli możesz.
– Jasne, ale muszę to jakoś załatwić w mojej Centrali. A wiecie, że to mission
impossible. To nie są lata dziewięćdziesiąte i trochę późniejsze, kiedy w mojej
służbie najwięcej do powiedzenia mieli ludzie posiadający wasze najwyższe
odznaczenia!
– Wiemy! – odpowiedzieli Amerykanie.
– A może macie coś dla mnie w sprawie Młodzieńca? Wiecie coś o tym
Kurdzie? Cokolwiek?
– Gdybyśmy niczego nie ustalili, to nie prosilibyśmy cię o pomoc
z Pospiechowem – powiedział spokojnie Montana. – Wiemy, że ten Kurd to
niejaki Faris Karim. W tamtym czasie miał stopień kapitana. Jego ówczesny wiek
określamy mniej więcej na trzydzieści sześć lat. Odpowiadał za planowanie
i realizację tajnej operacji irackiego Mukhabaratu w sierpniu 1990 roku
w Kuwejcie. Znany nam opis jej przebiegu pasuje do tego, co nam powiedziałeś.
Ustaliliśmy również, że jego oddział wyjechał z Kuwejtu i udał się w drogę
powrotną do Bagdadu. Zabrali ze sobą różne wartościowe przedmioty, pieniądze,
biżuterię i jakieś dzieła sztuki. Miały wśród nich być duże pudło czy kaseta.
Pewnie mógł być w nim twój obraz. Potwierdziliśmy już z całą pewnością, że
zabrali też tajne dokumenty, zawierające bardzo wrażliwe dane. Ustalamy wciąż
jakie. Na razie, tak jak mówiliśmy wcześniej, zakładamy, że rosyjskie służby
wykorzystają to w odpowiednim momencie w działaniach inspiracyjnych lub
dezinformacyjnych. A być może już to robią…
– Jestem pod wrażeniem – wtrącił Łodyna.
– Ale to nie wszystko, kolego… – Oficer CIA zawiesił głos. – Oddział Farisa
Karima dotarł do jakiejś oazy o nazwie Abu Ghar, oddalonej o dziewięćdziesiąt
kilometrów od An-Nasirii. Tam słuch o kapitanie Farisie Karimie i jego dzielnym
oddziale zaginął.
– Dziękuję, Tom, dziękuję, Kate – powiedział Łodyna po dłuższej chwili
milczenia. – Okej. Teraz chcecie pewnie wrócić do naszych Rosjan.
Rozdział 29
Basra, Bagdad, Qizil Ribat – jesień – zima 1942/1943

Pociąg z Basry wjechał na pofałdowaną wyżynę. Skład toczył się powoli, choć
bez dłuższych postojów. Kleiner patrzył na mapę, którą dostał od Al-Zaabiego,
i ocenił, że są gdzieś w okolicy An-Nasirii.
Nagle drgnął i oderwał oczy od mapy.
– Pozasłaniać okna! Nadciąga chamsin! – Po całym wagonie niósł się krzyk
jakiegoś podporucznika, biegnącego korytarzem. Mężczyzna zatrzymał się na
wprost przedziału Kleinera. Popatrzył na niego i zapytał: – Wachmistrz
Mieczysław Kleiner?
Zagadnięty poderwał się na równe nogi ze swojego australijskiego śpiwora.
– Tak jest – odpowiedział głośno.
– W porządku. Spocznij. Mam dla pana kopertę, którą miałem przekazać do
rąk własnych. Musimy porozmawiać na osobności.
– Kapralu, idźcie do ułanów, tych, którzy do Basry przypłynęli na
„Kościuszce”, i wypijcie z nimi naszą ostatnią whisky – zakomenderował
wachmistrz.
Żołnierze wstali i wyszli.
– Co to jest chamsin? – zapytał Kleiner.
– Arabska nazwa burzy piaskowej – odpowiedział podporucznik. – Słyszy
pan? Nadciąga z przerażającym szumem i wyciem. Unosi tumany pyłu. Tworzy
wirujące trąby powietrzne. Pół biedy, jeśli człowiek znajduje się, tak jak my,
w wagonie. Znacznie gorzej, gdy musi na przykład pełnić wartę na zewnątrz albo
jechać na platformie ze sprzętem. Widzialność spada do zera. Piasek wciska się
dosłownie wszędzie. Nie można oddychać.
Pociąg zwolnił i zatrzymał się.
– Może to i dobrze. Będzie nam łatwiej rozmawiać. Przysłał mnie major
Czakucki – powiedział podporucznik. – W Bagdadzie przekaże pan swoich ludzi
do jadącego z nami pułku ułanów. Wszystko jest załatwione. Został pan
skierowany na kurs wywiadowczy pod nazwą „Poznaj wroga”. Zajęcia odbywają
się na terenie obozu w Bagdadzie, blisko ogrodu botanicznego i miejskiego zoo.
Dla oficerów przeznaczone są baraki i major kazał pana właśnie tam
zakwaterować. Jasne?
– Tak jest – odpowiedział mocno zdziwiony Kleiner.
Po kilku godzinach chamsin przestał wiać. Wachmistrz był zmęczony. Zasnął.

***

Kleiner wstał i złożył swój australijski worek do spania. „Może mi się jeszcze
przyda. Noce na pustyni mogą być chłodne” – pomyślał.
– Chłopaki. Dalej jedziecie z pułkiem ułanów, chyba gdzieś na północ. Mam
nadzieję, że się jeszcze spotkamy. A wszystkim wam życzę, abyśmy spotkali się
w wolnej Polsce – powiedział i mocno uściskał wszystkich po kolei. Uśmiechnął
się i zarzucił walizkę i worek na plecy.
Bagdad nie zrobił na Kleinerze dobrego wrażenia. W witrynach sklepowych
dostrzegał tandetne wyroby jubilerskie. Przed sklepami wisiała słabej jakości
odzież. Wachmistrz skierował się w stronę mostu Króla Fajsala. Po drodze
wstąpił na drinka, tak jak radził podporucznik, do największego w mieście hotelu
Tygrys. Spotkał tam brytyjskich i amerykańskich żołnierzy z baz w środkowym
Iraku. Po kilku godzinach zameldował się w ośrodku szkoleniowym u oficera
dyżurnego, który wskazał mu miejsce zakwaterowania. W stołówce obsługiwanej
przez Royal Indian Army Service Corps serwowano dość paskudne dania kuchni
brytyjskiej i znacznie lepsze kuchni hinduskiej. Te ostatnie od razu przypadły
Kleinerowi do gustu.
– Wachmistrzu, niech pan zabierze jeszcze piwo ze stołówki – zwrócił się do
niego jakiś podporucznik. – Musi pan wiedzieć, że każdy otrzymuje tu dziennie
trzy półlitrowe butelki piwa imbirowego z dodatkiem szczypty curry. Bardzo
smaczne. Polecam. Na ten kurs przyjechałem z Pahlawi przez Teheran. Nie
mieliśmy tam takich luksusów.
Na terenie ośrodka szkoleniowego zbudowano repliki niemieckich umocnień,
kryjówek, stanowisk ogniowych i okopów. Na dużym placu poustawiano
najróżniejszy sprzęt wojskowy zdobyty na Wehrmachcie w czasie kampanii
libijskiej: moździerze, działa, ciężkie karabiny maszynowe, telefony polowe,
wiązki kabli łącznościowych, zasieki z drutu kolczastego. Słuchaczy kursu
zaznajomiono z nowymi niemieckimi konstrukcjami. Jednak byłemu żołnierzowi
Dwójki najbardziej podobały się zajęcia dotyczące natury żołnierza niemieckiego.
Były to praktyczne ćwiczenia, podczas których jedni słuchacze odgrywali role
więźniów, a drudzy strażników. Pod koniec szkolenia żołnierze poznawali też
przechwycone niemieckie meldunki, rozszyfrowane depesze, rozkazy, różne
okólniki i instrukcje służbowe.
– A teraz pokażę wam ciekawostkę, która może się przydać w Iraku –
powiedział prowadzący zajęcia kapitan i mrugnął do żołnierzy na sali. – To jest
niemiecki okólnik ostrzegający żołnierzy Afrika Korps przed chorobami
wenerycznymi. – Kapitan pokiwał niewielką książeczką trzymaną w dłoni.
Kilka dni później przy obiedzie kapitan podszedł do Kleinera:
– Wachmistrzu! Jutro to pan poprowadzi ćwiczenia. Będzie pan odgrywał rolę
Niemca z SD albo SS. Umundurowanie pobierze pan rano w magazynie. Ma być
ostro! I niech pan nikomu nic nie mówi, a zwłaszcza temu kochasiowi, co go
nazywają Armando.
– Dlaczego akurat ja? Jaki Armando? – zapytał Kleiner.
– Ma pan pozdrowienia od majora Czakuckiego – powiedział kapitan
z uśmiechem i poszedł z tacą do Hindusa wydającego posiłki. Po chwili odwrócił
się jeszcze i dodał: – Jak to który Armando? Ten podporucznik, co się prowadza
z tą ładną Angielką.
***

– Mietek, a może skoczymy gdzieś na miasto, póki jeszcze jesteśmy


w Bagdadzie? Potem wywiozą nas na jakieś irackie zadupie i nic nie zobaczymy!
– zaproponował podporucznik nazywany Armandem.
– Okej – odpowiedział Kleiner słowem zapożyczonym od amerykańskich
żołnierzy.
– Proponuję pójść do tutejszej dzielnicy chrześcijańskiej Shorja. Tam przy alei
Al-Raszida jest kościół katolicki ojców karmelitów. Nasi tam chodzą w niedzielę.
Ci z oddziałów inżynieryjnych niedawno go odbudowali.
– Słyszałem od kapitana, że była jakaś afera z biskupem polowym Gawliną?
– Aaaa, tak. Nie chce się zgodzić na polskie domy publiczne dla żołnierzy.
Podobno chłopaki pisali jakieś petycje do generała. No powiedz sam, dlaczego
mają chodzić do jakichś angielskich czy hinduskich panienek? One nic nie
zrozumieją. A facet potrzebuje porozmawiać o domu, o przyjaciołach, o tej całej
naszej zasranej drodze przez Sowiety, o Polsce. Sam wiesz.
Snując opowieści o bagdadzkich układach i opowiadając różne plotki,
Armando i Kleiner szli w kierunku dzielnicy chrześcijańskiej przez most Króla
Fajsala.
Weszli w aleję Al-Raszida z eklektyczną zabudową, obdrapanymi budynkami
i mnóstwem małych sklepików ze złotem oraz tak zwanymi pamiątkami
starożytności z Babilonu i Asyrii, produkowanymi na bieżąco w pobliskich
pracowniach.
– Wiesz co? Z cenami w Bagdadzie już całkiem powariowali. Przewyższają
trzykrotnie te z Basry – powiedział Kleiner. – Nie odnosisz wrażenia, że nikt tu
nie chce eksponować swojego bogactwa?
– Może i tak. To miasto zresztą chyba powoli zatraca orientalny charakter. Na
szczęście słyszałem, że nasze relacje z Arabami układają się dobrze –
odpowiedział Armando. – Kapitan mówił mi ostatnio, że dużym sukcesem było
to, że w końcu zaczęli odróżniać Anglików od Polaków. Podobno nazywają nas
„Poloniki”. Mówił mi też, że powinniśmy uważać i trzymać się blisko alei Al-
Raszida. Inne dzielnice są zakazane. Dochodziło tam do napadów i grabieży. No
i żandarmeria brytyjska pilnuje, żebyśmy tam nie chodzili. Ale ja mam ich
w dupie, zresztą nie od dzisiaj.
– A w ogóle to dokąd idziemy po wizycie w kościele?
– Jak to dokąd? Do siedziby YWCA, czyli Chrześcijańskiego Zrzeszenia
Młodzieży Żeńskiej!
– Ty, stary! Jak nie kościół, to młodzież chrześcijańska! Co z tobą? Krążą
o tobie zupełnie inne plotki! – powiedział Kleiner ze zdziwieniem.
– Aaa tam. Posłuchaj. Znam dwie dziewczyny, jeszcze z Pahlawi. Mieszkają
tam na kwaterze. Mówię ci, co za rozkosz. Mają dużą, wspaniałą łazienkę i ładnie
umeblowaną sypialnię, z prawdziwym łóżkiem i czystą, białą pościelą. Na
podłodze leżą wełniane i jedwabne dywany. W jadalni stylowy stół nakryty
śnieżnobiałym obrusem. A na nim sztućce i porcelana. Jak byłem u nich ostatnio,
cieszyłem się jak dziecko. Nie pożałujesz – dodał, mrugając do Mietka, i obaj
skręcili w kierunku YWCA.

***

Po zakończonym kursie wywiadowczym Kleiner otrzymał przydział do obozu


w Qizil Ribat, gdzie dyslokowane były oddziały 3 Dywizji Strzelców Karpackich.
Przed wyjazdem z Bagdadu zdążył się jeszcze pożegnać z Olą i Izą,
dziewczynami, z którymi poznał go Armando.
– Trzymaj się, stary. Może znowu się spotkamy… w jakiejś wielkiej wannie
z kobietami – powiedział Armando i klepnął Kleinera w plecy.
Obóz w Qizil Ribat znajdował się niedaleko małego miasteczka ze stacją
kolejową i okazałą oazą z palmami daktylowymi. Teren obozu był dość płaski,
tylko gdzieniegdzie przedzielony kanałami, wybudowanymi jeszcze w czasach
babilońskich. Namioty ustawiono w równych rzędach na spalonej słońcem ziemi,
pokrytej kamieniami i piaskiem. Prawie każdy nakryty był tak zwanym
tropikiem, czyli dodatkową warstwą nowego płótna konopnego, sprowadzonego
z Indii. Przed namiotami stały pięćdziesięciolitrowe gliniane pojemniki na wodę
do picia. Porowata struktura pojemników powodowała, że woda wewnątrz
pozostawała chłodna.
W obozie mieściła się między innymi oficerska szkoła łączności. Służące
w niej kobiety przygotowywały się do pracy w charakterze operatorek radiostacji,
dalekopisów i central telefonicznych. Dla wybranych żołnierzy prowadzono
kursy szyfrowania. Po ukończeniu szkoły niektórzy wysyłani byli do Bagdadu na
szkolenie wywiadowcze. Poza szkołą w Qizil Ribat działały Batalion Łączności
Armii i dwunastoetapowa kompania łączności. Co więcej, zorganizowano także
Szkołę Podchorążych Broni Pancernej oraz Centrum Wyszkolenia Broni
Pancernej. W obozie stacjonował 15 Pułk Ułanów Poznańskich, który później stał
się pułkiem rozpoznawczym.
Jedną z pierwszych rzeczy, jakie rzuciły się w oczy Mietkowi tuż po przybyciu
do obozu, była powszechna praktyka wyrabiania z gliny cegieł i suszenia ich na
słońcu. Gotowe cegły żołnierze ustawiali wokół namiotów.
– Dziwi się pan pewnie, wachmistrzu, naszej robocie – zagadnął Kleinera
odpoczywający podchorąży, w koszuli z podwiniętymi rękawami i furażerce na
głowie. – Budujemy osłony przed piaskiem przywiewanym z pustyni.
Zabezpieczamy namioty tak, aby w trakcie chamsinu w powietrzu nie fruwały
dokumenty z tajemnicami wojskowymi. Zresztą, ten budulec posłużył nam też do
postawienia szpitala polowego i podmurowania wielu namiotów oficerskich.
Dzięki temu są one bardziej odporne na działanie dustu i intensywnego deszczu
w czasie zimy – wyjaśnił obszernie i uśmiechnął się do Mietka.

***

– Kleiner! Wachmistrz Kleiner!


Kleiner poznał ten głos i obejrzał się. Wołał go znajomy z Andrychowa –
podporucznik Śmigielski.
– Co tu robisz? Jakiś pieprzony chamsin cię przywiał? – spytał podporucznik
i serdecznie uściskał się z kolegą.
– Żaden chamsin. Nowy przydział służbowy.
– My teraz jesteśmy oddziałem geograficznym. Rozumiem, że możemy na
ciebie liczyć. Pojawili się u nas chłopaki z 3 Dywizji Strzelców Karpackich.
Często robimy razem wypady nad zimne górskie rzeki w Kurdystanie. – Nagle
Śmigielski przystanął przed jednym z namiotów. – Zapraszam do siebie!
Nad łóżkiem Śmigielskiego wisiał pasek z przypiętą moskitierą. Na łóżku
leżała książka z kolorową okładką. Gospodarz wziął ją do ręki i zwrócił się do
kolegi:
– Karol May, Przez dziki Kurdystan. Pożyczyłem od zastępcy dowódcy,
kapitana Piesowicza. Nie wiem, skąd ją wytrzasnął, ale polecam. Przeczytaj.
Może się przyda. W połączeniu z nieco podłą whisky, kupioną od handlarzy
z Bagdadu, nazywaną przez nich… John jakiś tam, może cię przenieść ni to do
świata Indian, ni to na Bliski Wschód. W każdym razie ułatwia zapomnienie
o całym tym gównie.
– Powiedz mi, Franek, po co my tu w ogóle jesteśmy? Mamy trzymać za twarz
Kurdów i Arabów, którzy walczą o wolność? My, Polacy, którzy marzymy
o wolnej ojczyźnie? Kiedy wreszcie pójdziemy do walki? Kiedy wreszcie
skończy się spychanie nas na boczny tor? – powiedział ściszonym głosem
poirytowany Kleiner i przechylił szklankę podłej whisky.
– Posłuchaj. Różnie się mówi o Sikorskim. O Andersie. O Sosnkowskim.
Ludzie trochę politykują. Ulegają różnym podszeptom, rozumiesz? Wielu
poszłoby z bronią w ręku na Kaukaz bić Sowietów. Ostatnio pojawiły się
informacje, że w naszych obozach kolportowane są jakieś bolszewickie ulotki.
Uważaj, nie wpierdol się w coś – odpowiedział Śmigielski i wziął duży łyk
whisky.

***

Ciężarówka GMC Maszy dotarła w końcu do polskiego obozu w Qizil Ribat.


Kobieta nie była przyzwyczajona do wysokich temperatur, burz piaskowych
i wszechobecnych insektów, które atakowały chmarami i podobnie jak pustynny
piasek wciskały się w każdą szczelinę.
„Jak ja wyglądam? Jak się pokażę w obozie?” – martwiła się Masza. Przy
wejściu do zbudowanego z cegieł budynku minęła grupę żołnierzy. Wydawało się
jej, że zobaczyła wśród nich jakąś znajomą twarz. „To przez tę gorączkę. Mam
jakieś majaki” – pomyślała i weszła do przydzielonego namiotu.
Gdy po południu szła z latryny w kierunku stołówki, podszedł do niej jakiś
plutonowy:
– Czy ja przypadkiem nie spotkałem pani wcześniej w Pahlawi? W porcie?
W takim dużym murowanym budynku na nabrzeżu? Z tego, co pamiętam,
rozmawiała pani z przedstawicielem spedytora obsługującego połączenia do
Krasnowodzka.
Masza słuchała z uwagą.
– Chyba nie do końca rozumiem – odpowiedziała w końcu, nieco zaskoczona.
– Rozumie pani doskonale. Niech mi pani tylko powie, gdzie pani poznała
tego mężczyznę w marynarskim mundurze.
– Z tego, co pamiętam, na statku „Żdanow”. Strasznie źle się czułam
i wymiotowałam, a on radził, co powinnam zrobić.
– W porządku, zgadza się.
– Może spotkamy się wieczorem u mnie w namiocie? Tutaj przed stołówką
kręci się zbyt dużo ludzi – zaproponowała Masza.
Wszystko stało się jasne. Tak jak mówił major. „NKWD ma długie ręce” –
pomyślała.
– Dobrze. Będę wieczorem. Teraz idę załatwić coś w kantynie. W drodze
powrotnej przyjdę do pani. Gdzie jest pani namiot, wiem – dodał, uśmiechając
się, radziecki łącznik Maszy, i odszedł powolnym krokiem.
Kilka godzin później plutonowy wszedł do jej namiotu. Wyjął z torby butelkę
whisky i usiadł na krawędzi łóżka.
– Dobry wieczór, Marysiu – powiedział. – Mam na imię Mirek.
Odkręcił butelkę i nalał do szklanek.
Mirek należał kiedyś do Komunistycznej Partii Polski. Ominęły go czystki
końca lat trzydziestych. W ZSRR, na polecenie NKWD, wstąpił do armii
Andersa. Wcześniej służył w stopniu starszego kaprala w KOP na południowym
odcinku granicy z ZSRR. W pułku „Podole”. Przekazywał wówczas sowieckiej
stronie informacje o planach Korpusu z zakresu tak zwanego płytkiego wywiadu.
– Gdzie pełnisz służbę? – zapytała Masza.
– Obecnie w kancelarii 3 Dywizji Strzelców Karpackich. Wcześniej przez
krótki czas byłem w Szwadronie Przybocznym, ale w Pahlawi dostałem polecenie
dotarcia do ośrodka szkoleniowego brytyjskiego wywiadu w Bagdadzie. Celem
zapasowym było uplasowanie mnie w polskich jednostkach odpowiedzialnych za
łączność kryptograficzną. W Bagdadzie mi się nie udało, więc postanowiłem
spróbować tutaj. Przyjęli mnie do 11 Batalionu Łączności.
Masza zauważyła, że im więcej Mirek wlewa w siebie whisky, tym bardziej
jest rozmowny. Postanowiła to wykorzystać. Zaczęła go kokietować. Rozpięła
koszulę, rzekomo z gorąca. Założyła nogę na nogę, odsłaniając zgrabne łydki.
Oczywiście nie uszło to uwadze lekko podpitego Mirka.
– A jak ci się udało dostać do 11 Batalionu? – zapytała.
– Powiem ci w zaufaniu, kochanie. W sprawie przenosin pomógł mi rotmistrz
Klimowski, mój dawny przełożony. Teraz jest chyba w Dywizjonie
Rozpoznawczym. Polacy mają słabe służby kontrwywiadowcze, dlatego na razie
w miarę bezpiecznie możemy się tutaj spotykać. Ja mam do dyspozycji
radiostację i w każdej chwili mogę przekazać informacje do Moskwy –
powiedział i podkręcił wąsa.
Masza nie słuchała już tak uważnie bełkoczącego sowieckiego agenta.
Zamyśliła się i przypomniała sobie chłopaków z Dywizjonu, wspólne wyjazdy,
spotkania, blondyneczki… i Armanda, który stał się jej bardzo bliski, mimo że nie
znali się długo. Wiedziała już, że to Mirek miał się zająć namierzonym przez nią
drugim Polakiem, czyli rotmistrzem Klimkowskim.
– Nie wiedziałem, że jesteś taka ładna – powiedział agent, przesuwając dłoń
coraz wyżej po nodze Maszy, a jego oczy wyraźnie się zaświeciły.
– Hej, Mireczku. Dopiero się poznaliśmy. To może zaszkodzić mojemu
przedsięwzięciu. Idź już. Innym razem. Pomyśl lepiej, jak mogę dotrzeć do
polskich artystów – powiedziała zdecydowanie i odepchnęła jego rękę.
– Muzyków? Ja mam dostęp do dobrego jedzenia i lekarstw. Jak będziesz
czegoś chciała, to wystarczy powiedzieć – uśmiechnął się, wstał i wyszedł
chwiejnym krokiem.
Masza wiedziała, że Mirek nie ma pojęcia o jej misji. I bardzo dobrze, bo
jeszcze naraziłby ją na dekonspirację. Nie była zadowolona z tej wizyty
i zachowania agenta. Jednak z drugiej strony dowiedziała się tego, czego chciała.

***

Pod koniec listopada temperatura powietrza w namiotach spadła do zera stopni


Celsjusza. Niewiele pomagały piecyki naftowe, które i tak mieli do dyspozycji
przeważnie dowódcy i ich kancelarie. Niemal wszyscy chodzili po obozie
w grubych, wełnianych swetrach i płaszczach. Powróciło błoto, doskonale znane
Kleinerowi z podróży po ZSRR. Tymczasem w obozie ruszyły intensywne
szkolenia z języka angielskiego, na które zapisał się także Kleiner. „To może być
język, który w przyszłości mi się przyda. W powojennym świecie to Amerykanie
będą rozdawać karty” – pomyślał. W obozie wszyscy żyli informacją o załamaniu
się kolejnego niemieckiego natarcia pod Al-Alamajn w Egipcie. Mówiło się, że
teraz już na zawsze wojska generała Rommla utracą inicjatywę na froncie
północnoafrykańskim.
W całym obozie czuć było, że zbliżają się święta Bożego Narodzenia.
Żołnierze postarali się o choinki, które poustawiali na placach przed kancelariami
swoich dowództw.
– Mietek, chodź, przejdziemy się do sklepiku. Może będzie coś innego poza
kopertami, papierem listowym, biszkoptami i puszkami z kompotem. Mam
ochotę na świeże owoce od Arabów. Mówili mi chłopaki z kolumny
transportowej, że jest nowy towar – zaproponował któregoś dnia Śmigielski. –
Podobno są w stanie załatwić skrzynki z podłym winem, które przewożą z Iranu.
Tak się chwalili. Oni są zawsze blisko naszych kantyniarek!
– Dobra. Ale chodź teraz ze mną do chłopaków z Batalionu Pancernego, bo
obiecałem, że pomogę im w przygotowaniu jakiejś niespodzianki. To ci,
z którymi przypłynąłem do Iraku z Bandar-e Abbas. Nie mógłbym im odmówić –
odpowiedział Kleiner. – Wymyślili, że przy dowództwie 4 Batalionu Czołgów, na
wysokim maszcie, umieszczą podświetlaną gwiazdę.
– Ha, ha, ha. Dobre. Wiesz co? Poza niewątpliwym walorem symbolicznym
zakładam się o butelkę irańskiego wina, że będzie ona miała ważną funkcję
praktyczną!
– Funkcję praktyczną?! Jaką? Ozdoba to ozdoba.
– A ja ci mówię, że dla powracających nocą po wizytach w kantynie będzie
ona prawdziwą gwiazdą betlejemską, prowadzącą strudzonych wędrowców do
miejsca zakwaterowania…

***

– Mietek! – krzyknął Śmigielski, jak zwykle nagle wpadając do namiotu. –


Oddelegowali cię na szkolenie na nawigatora. Będziesz określać położenie wojsk
i kierować ich ruchem w warunkach pustynnych. Spodoba ci się, zobaczysz! A ja
idę na intensywne szkolenie przygotowujące do walki w terenach górzystych.
Górskie pasma północnego Iraku są wymarzonym miejscem do takich ćwiczeń!

***

– Chłopaki, za tydzień, w dzień wolny od zajęć, umawiamy się na wycieczkę do


Bagdadu – powiedział Kleiner do swoich kolegów z czasów podróży między
Teheranem a Basrą. – Tylko załatwcie ciężarówkę. Nie będzie z tym chyba
problemu?
– Tak jest, panie wachmistrzu. Jasne. Wszystko załatwimy! – odpowiedzieli
prawie jednocześnie.
Jednym z żelaznych punktów programu turystycznego polskich żołnierzy
przybywających do Bagdadu na przepustkę był szyicki złoty meczet w dzielnicy
Al-Kazimjja. Potem myszkowali oczywiście w sklepikach na znanej już
Kleinerowi alei Al-Raszida.
– Niedawno jeszcze ich nie było! A teraz są! – powiedział Kleiner, wskazując
na polskie napisy na sklepach.
Niektórzy odważniejsi żołnierze próbowali zapoznać się z miejscowymi
kobietami, ale one nie reagowały na zaczepki. Dla Polaków było to
niezrozumiałe, dlatego też wielu z nich kierowało się przez most Fajsala do
brytyjskich domów publicznych.
– Tylko nie wchodźcie do lokalnych burdeli! One są dla nas zakazane! Nie
ulegać ulicznym alfonsom, nawet jak będą zapraszać łamaną polszczyzną! –
krzyknął Kleiner na odchodne do grupy polskich żołnierzy.
Wsiadł w taksówkę pod hotelem Tygrys i pojechał na Adamiję, do
bagdadzkiego biura Abdula Hafiza Al-Zaabiego. Po odebraniu paru
zamówionych wcześniej drobiazgów wrócił taksówką do bardziej europejskiej
części miasta. Usiadł przy stoliku w niewielkiej herbaciarni, wziął angielską
gazetę i zaczął ją czytać.
Wielkie napisy informowały o potężnej klęsce Niemców pod Stalingradem.
Była ona, według dziennikarzy, punktem zwrotnym w działaniach na froncie
wschodnim i w wojnie w Europie. „Pomimo tylu klęsk i ofiar, jak również i tego,
że ludzie mają dość Stalina, Rosja sowiecka nadal istnieje i opiera się
najeźdźcom. Jak to możliwe? Jak można wierzyć przywódcy i ginąć za niego,
jeśli wymordował tyle osób? Niebywałe! Niezrozumiałe!” – zastanawiał się,
biorąc kolejny łyk aromatycznej czarnej herbaty.
Nagle z zamyślenia wyrwała go kobieta, która podbiegła do jego stolika
i złapała za róg gazety. Zdziwiony spojrzał na piękną, uśmiechniętą twarz.
– Mietek! Ty też tutaj?! Widzę, że dzisiaj cała Polska bawi się w Arabii! –
powiedziała z radością Iryna Jarosewycz, którą Kleiner znał jeszcze ze Lwowa.
Podkochiwał się w niej kiedyś, ale niestety bez wzajemności. Może dlatego, że
ona zawsze miała tylko jeden cel – błyszczeć. Już przed wojną występowała na
scenach z plejadą popularnych aktorów. Teraz Mietek wstał i zaniemówił. Złapał
kobietę wpół, podniósł i zakręcił się z nią dwa razy. Nagle się zatrzymał i w jego
oczach pojawiły się łzy. Przez głowę przeleciały mu – jak film puszczony
w przyspieszonym tempie – obrazy z lat minionych, młodzieńczych i beztroskich.
– Irynko, ty żyjesz! Wspaniale! – krzyknął i postawił ją z powrotem na ziemi.
– Mów mi raczej „Irenko”, ukraińskie imiona nie są tu zbyt dobrze widziane.
– Siadaj i opowiadaj. Wszystko. Co u rodziców? Jak tu dotarłaś? – pytał trochę
chaotycznie.
Irena usiadła przy filiżance kawy oraz kieliszku koniaku. Pokrótce
opowiedziała mu historię o swojej tułaczce przez ZSRR z zespołem muzycznym,
występach oraz krótkim pobycie w Iranie.
– Wiesz, kochany, największe wrażenie zrobił na mnie występ przed
sześcioletnim królem Iraku – szczebiotała. – To było coś zupełnie innego niż
rewie w Sowietach czy organizowane teraz dla żołnierzy koncerty na skrzynkach
po amunicji i przy reflektorach z wojskowych ciężarówek.
– Sześcioletni król?
– Właśnie! Z radością tańczyłam przed tym młodziutkim Fajsalem. Czułam się
wolna. Byłam pełna nadziei, że niebawem wrócę do Polski razem z moim
kochanym Gwidonem. Dostałam normalnie wyposażony pokój z łazienką
w YWCA. Wreszcie zostałam potraktowana jak człowiek!
– Naprawdę?! Byłem tam jakiś czas temu, u koleżanek znajomego z kursu.
I nie spotkaliśmy się tam! Jaka szkoda!
Irena w długiej opowieści nie zapomniała dodać, że odcięła się od ukraińskich
korzeni, związała z Gwidonem Boruckim, a teraz nazywa się Renata Bogdańska.
Tak doradził jej sam Eugeniusz Bodo podczas jednego z występów przed wojną
w Zakopanem.
– Wyobraź sobie, że byłam w Bagdadzie na kolacji dyplomatycznej
i spotkałam generała Andersa, zresztą nie po raz pierwszy – powiedziała nagle
z rozmarzeniem, jakby zapominając o tym, że przed chwilą mówiła o swoim
mężu. – Wiesz, on mi się podoba. Jest czarujący, ciepły, dba o żołnierzy, potrafi
żartować, flirtować…
Z euforii po niespodziewanym spotkaniu nic już nie zostało. Kleiner poczuł
nostalgię. Przypomniał sobie Natalię. Jej śliczną, gładką twarz. Jej gęste, czarne
włosy, zebrane w gruby warkocz. Ciemną, jakby cygańską karnację i pełne usta.
– A może dołączysz do naszej paczki? Wybornie się tu bawimy. Towarzyszą
nam dwie sympatyczne dziewczyny, no wiesz… Pestki, takie blond aniołki. Jest
też inna dziewczyna, którą niedawno poznałam. Pracuje w jakiejś kancelarii. Jest
bardzo ładna, a do tego miła i inteligentna. Pochodzi z artystycznej rodziny
z Wilna. Spodoba ci się – powiedziała i spojrzała na zegarek. – Ojej, Mieciu.
Zagadałam się. Musisz mi opowiedzieć, co u ciebie! Jak się tu znalazłeś? Ale
teraz niestety muszę już lecieć, jestem umówiona. Wiesz, gdzie mnie znaleźć. To
do zobaczenia! – Cmoknęła Kleinera w policzek i jakby nigdy nic odeszła
środkiem wąskiej bagdadzkiej ulicy.

***

W Bagdadzie była też inna grupa polskich żołnierzy, która nie chciała wracać do
Polski ani bawić się na europejskich salonach po pokonaniu Trzeciej Rzeszy.
Żołnierze pochodzenia żydowskiego doskonale wiedzieli, co spotkało ich
pobratymców w całej okupowanej przez Niemców Europie, i nie chcieli tam
wracać. Wykorzystywali za to urlopy i przepustki do Bagdadu, aby podejmować
ucieczkę z jednostek. Wyjeżdżali do Palestyny. Z tego powodu pomiędzy
Polakami a Żydami coraz częściej dochodziło do spięć.
Rozdział 30
Bagdad, Irbil – wiosna 2012

Słońce mocno grzało. Wszyscy zapomnieli już o silnych opadach deszczu.


W telewizji i radiu nikt nie mówił, że tama w Mosulu może puścić i zalać
Bagdad.
Łodyna spacerował po ogrodzie i myślał o Ewie. Zastanawiał się, kiedy
w końcu wróci do swojego mieszkania w Tamimi. Wtedy miałby do niej tylko
kilkaset metrów, a nie ponad czterysta kilometrów. Pani doktor miała przyjechać
do Bagdadu za kilka dni.
– Panie radco, mógłbym pana prosić do siebie? – Z zamyślenia wyrwał
Łodynę głos stojącego nieopodal Stefańskiego. – Zapraszam. Pan Adam już także
czeka.
Łodynę coś tknęło. Wyczuł, że dzieje się coś niedobrego. Szczególnie że
ostatnio widywał Stefańskiego pogrążonego w konfidencjonalnej rozmowie a to
z Hadżim, a to z tym nowym administracyjnym, Słoniną.
– Panie radco, mamy smutną i niepokojącą informację na pana temat – zaczął
ambasador, gdy znaleźli się w gabinecie. – Dotarła do nas kilka dni temu, gdy
wraz z konsulem Bałtożakiem byłem w irackim MSZ. Ta informacja stawia pana
w bardzo niekorzystnym świetle.
Łodyna się zaniepokoił. Przeczucie go nie myliło. Przypomniał sobie słowa
majora Asayish, żeby uważać na Hadżiego. Z kolei ekipie z Centrali nie podobał
się sam Stefański. Teraz jego chuda, wręcz wysuszona sylwetka przybrała nieco
złowieszczy wygląd.
– Iracki MSZ poinformował mnie, że Department of Foreign Relations
Regionalnego Rządu Kurdyjskiego przysłał do nich notatkę policyjną –
powiedział Stefański. – Policja pisze w niej, że dwudziestego piątego marca
bieżącego roku około godziny trzeciej w nocy biała terenetowa toyota,
prowadzona przez pana, nie zatrzymała się do kontroli drogowej na check poincie
za Salahadin w kierunku Szaklawy. Jechał pan w towarzystwie kobiety. Co
więcej, był pan agresywny i groził policjantom. Ma pan coś do powiedzenia na
ten temat? Bo musimy przekazać sprawę do Warszawy.
– Tak, tak. To poważna sprawa. Może skończyć się wnioskiem o wydalenie
pana z Iraku. Tym bardziej że świadkiem przekazania tej informacji był pan
konsul Bałtożak. Poza tym pan Hadżi, który ma tam rodzinę i kontakty, też
słyszał o tym zdarzeniu – dodał Słonina.
Łodyna zmierzył Słoninę takim wzrokiem, jakby chciał powiedzieć:
„Spierdalaj, gnoju”. Administracyjny chyba to wyczuł. Następnie oficer wywiadu
z pogardą skierował wzrok na Stefańskiego.
– Po pierwsze, szanowny panie ambasadorze Rzeczypospolitej Polskiej
w Bagdadzie, dwudziestego piątego marca leciałem z Warszawy do Stambułu,
żeby tam w drodze do Irbilu zjeść wyśmienitą doradę. Po drugie, o godzinie
trzeciej w nocy z dwudziestego piątego na dwudziestego szóstego samolot
Turkish Airlines, którym podróżowałem, wchodził w przestrzeń powietrzną Iraku.
Po trzecie w końcu, nie prowadziłem żadnej białej, terenowej toyoty. Co do
kobiety, to moja sprawa, z kim i gdzie spędzam urlop. Tyle mam panom do
powiedzenia. Jakieś pytania? Bo się spieszę… Muszę w tej sytuacji wysłać
stosowną informację tu i ówdzie w Warszawie – zakończył swoją sarkastyczną
i stanowczą wypowiedź Łodyna.
– Panie radco! Chwileczkę! Może dane się nie zgadzają, ale… – odezwał się
zdenerwowany Stefański.
– Nie mam panom nic więcej do powiedzenia i ostrzegam, że może się to,
zwłaszcza dla pana, panie ambasadorze, źle skończyć.
Łodyna wstał z wielkiego skórzanego fotela i opuścił gabinet ambasadora.
– Krzysiek! Jesteś tam? – krzyknął przez metalowe drzwi prowadzące do
punktu łączności i walnął w nie mocno pięścią. Tak mocno, żeby wszyscy
usłyszeli.
Szyfrant, nieco przerażony, bez słowa otworzył drzwi i wpuścił Łodynę do
środka.
– Trzeba wysłać do Centrali pilną informację. A potem do MSZ. Ale na razie
piszemy do Magdy i Piotrka. Może najpierw do Piotrka, w końcu to sprawa, która
ostatnio go tu przywiodła – powiedział do zszokowanego szyfranta. – Zresztą
oboje się ucieszą, bo dostaną do ręki mocne argumenty do wykorzystania
w rozmowie z dyrektorem generalnym i pewnie z Jaskólskim. Piotrek mówił mi,
jak tu byli, że ma dobry kontakt z ministrem po tej aferze w Afganistanie.
Łodyna siadł do pisania. Nie lubił wysyłać tego typu korespondencji ani do
Centrali Agencji Wywiadu, ani do Centrali w ministerstwie, ale nie miał wyjścia.
W swoich raportach nie omieszkał zasygnalizować, czego dowiedział się od
majora Ibrahima z Asayish na temat Hadżiego, oraz opisać małej rólki, jaką
miejscowy pracownik ambasady odegrał w tej prowokacji.
Postanowił pilnie poprosić Centralę o hasło do nawiązania kontaktu
z konsulem Bałtożakiem i pozwolenie na „odkrycie” go przed Berdem. Dzięki
temu mógłby zyskać pełniejszy obraz sprawy. „Będę musiał też napisać, o jaką
kobietę może chodzić” – zmartwił się trochę.

***

– Witam, panie majorze – powiedział Łodyna do Amira Ibrahima. – Będę w Irbilu


za jakieś dwa tygodnie. Mamy na początku maja tak zwany długi weekend.
Będzie pan na miejscu?
– Oczywiście. Zapraszam. Mam nadzieję, że uda mi się już do tej pory czegoś
dowiedzieć o sprawach związanych z tym waszym dziedzictwem narodowym –
odpowiedział major.
– Dziękuję. Mam jeszcze jedną sprawę, ale na razie chcę ją tylko
zasygnalizować. Czy była u was na mnie jakaś skarga lub coś takiego?
– Na pana?! Nic podobnego. A może chodzi o to, o czym rozmawialiśmy? –
Major szybko się zorientował. – Proponuję, abyśmy wyjaśnili to po pana
przyjeździe. Proszę się niczym nie martwić. Jest pan zawsze mile widziany na
kurdyjskiej ziemi.
„No to sprawa układa się w całość. Czas na Amerykanów, żeby pomogli, tym
razem gratis” – pomyślał Łodyna po zakończeniu połączenia.

***

– Posłuchaj, Piotrze, to bardzo ważna sprawa – powiedział Łodyna do konsula


Bałtożaka i od razu dodał: – Zanim dobije do nas Berd z butelką whisky skitranej
w pokoju na specjalną okazję, zamówimy jednak coś do jedzenia i picia u mojej
ulubionej Filipinki.
– Chciałem powiedzieć, że bardzo się cieszę, że będę mógł z panem
pracować… i z pana kolegą. Słyszałem już dużo o panu, a w zasadzie czytałem –
odpowiedział z młodzieńczą szczerością Bałtożak. – Ostatnio nie było mnie
w Bagdadzie, bo żona jest w ostatnim trymestrze ciąży i… sam pan rozumie.
– Jasne. Mam nadzieję, że zrobisz u nas karierę. Jestem pewien, że któregoś
dnia zostaniesz na przykład dyrektorem. Słyszałem, że jesteś odpowiedzialny
i można na ciebie liczyć. Powiedz mi, jaki przebieg miała wasza wizyta
w irackim MSZ?
Bałtożak opisał ją ze szczegółami. Pokusił się nawet o przekazanie swoich
ocen co do zachowania Stefańskiego. W międzyczasie jak zwykle uśmiechnięta
kelnerka z Filipin zatrudniona w Dojo przyniosła trzy szklanki i wiaderko lodu.
Łodyna uśmiechnął się do niej i mrugnął.
– Czyli kiedy Stefański poszedł do dyrektora protokołu MSZ, poprosił cię,
żebyś udał się do departamentu konsularnego? Nie było cię przy nim przez cały
czas? Do saloniku wróciłeś dopiero pod koniec rozmowy? – dopytywał Łodyna.
– Tak. Jak wróciłem z konsularnego, choć nie wiem w zasadzie, po co mnie
tam posłał, Stefański był jakby zmieszany i dziwnie na mnie patrzył. Ale to tylko
moja subiektywna ocena.
– No, to proste. Chcą ci uszyć buty, stary – zwrócił się do Łodyny Berd, który
przysiadł się akurat do ich stolika i usłyszał fragment rozmowy. – Na mój nos
Stefański sam nie zdecydowałby się na taką prowokację albo nie docenia twoich
kontaktów w Kurdystanie i Bagdadzie. Jak zawsze w takich sprawach śmierdzi
mi to Rosjanami. I ten cholerny Hadżi, o którym, jak wiesz, już przed wojną
mówiło się, że jest oficerem Mukhabaratu. Mocno się z nim zwąchał. Za mocno
jak na zwykłego pracownika. Na koniec ten Smalec czy Słonina! Skąd go, kurwa,
wzięli? Może zieloni coś mieszają? Oni w WSI zawsze mieli takie inklinacje do
kombinowania z Sowietami. Czy ty nie zalazłeś im ostatnio za skórę?
Berd pokręcił głową i napełnił trzy szklanki dziesięcioletnią talisker.
– Widzę, że macie z Lechem Mostowskim te same upodobania do produktów
ze szkockiej wyspy Skye – powiedział do Berda Łodyna, podnosząc aromatyczny
trunek do ust.
– A właśnie, co tam u niego w Kiejkutach? – zapytał Berd.

***

– Według mnie za sprawą tej prowokacji stoi twój ambasador. Podobne zdanie
mają Kate i moi koledzy z naszej bagdadzkiej stacji – powiedział Montana. – Tak
jak prosiłeś, ustaliliśmy parę rzeczy. Przekazuję ci wnioski. Ponadto nie
wykluczamy, że cała sprawa jest związana z Rosjanami i z twoją misją w Iraku.
Nie wiemy, co mogą wiedzieć na temat naszego wspólnego przedsięwzięcia
w American Village. Mogą zacząć kojarzyć pewne fakty, ale nie mają nic
konkretnego. Tylko że wiesz, jak oni rozumują. Dla nich nie ma przypadków.
– Dziękuję, Tom. Postaram się jeszcze czegoś dowiedzieć w Irbilu. Jadę tam
za dwa tygodnie. A teraz jeszcze coś, o czym ostatnio zapomniałem wam
powiedzieć. Chodzi o zdarzenie, do którego doszło na lotnisku Atatürka
w Stambule.
Łodyna dokładnie opisał spotkanie Kolichowa z oficerem CTS. Ponieważ już
wcześniej przekazał informację o tym zdarzeniu Centrali AW, łatwiej było teraz
opowiedzieć o tym amerykańskiemu koledze.
– Fucking shit! Problem w tym, że to my szkolimy CTS. Mają nasz sprzęt,
broń, pojazdy – odezwał się Montana. – A i tak, wiesz, że nie jest łatwo
przekonać decydentów w Waszyngtonie, aby kontrolowanej przez szyitów służbie
nieść taką pomoc. Poza tym nasi politycy obawiają się, że Kurdowie będą chcieli
wybić się na niepodległość. Gdy nasi podatnicy zobaczą w telewizji, jak
amerykański sprzęt jest wykorzystywany do walki z nimi… to się mocno
wkurwią. I wtedy wizerunek naszego kraju może zostać mocno nadszarpnięty.
A jak jeszcze wyjdzie, że Rosjanie mają w CTS swoje wpływy, to nas wszystkich
z Langley wywiozą na taczkach!
Przez chwilę obaj milczeli, jakby chcieli przygotować się do dalszej rozmowy.
– Tom, a w sprawie naszego Młodzieńca? Wiesz coś?
– Tak. Coś mam. Przepraszam, że od tego nie zacząłem, ale sam rozumiesz.
W oazie Abu Ghar, do której dotarł konwój Mukhabaratu, doszło do ostrej
strzelaniny. Były wybuchy. Spalono kilka samochodów. Zrobiliśmy w Langley
w miarę dokładną analizę materiałów archiwalnych uzyskanych z naszych
satelitów szpiegowskich z sierpnia 1990 roku. Nasi analitycy określili, że miało to
miejsce w pobliżu jakiegoś obelisku czy czegoś takiego. Tyle udało mi się
dowiedzieć w tej sprawie.
– To już coś.
– A wracając jeszcze do twojej akcji w Irbilu: masz pozdrowienia od Edda.
Prosił, żeby ci postawić porządną whisky. Materiały schodzące z nasłuchu są
mocno obiecujące. Coś z tego będzie. Na pograniczu turecko-iracko-irańskim
namierzamy ruchy rosyjskich razwiedczikow. Czy osiemnastoletnia gold label
będzie ci smakować?
Montana wyjął litrową butelkę johnniego walkera w tekturowym, złotym
pudełku.
– Widzę, że już się otrząsnąłeś po sprawie związanej ze zdjęciem tego
wartownika. Widzieliśmy to z góry, z satelity. Nie chciałem cię o nic pytać, bo
wiem, że to trudne, ale w końcu do tego nas szkolą.
Łodyna nie odpowiedział.
– No dobra, chodźmy coś przekąsić – ciągnął Tom. – Pamiętaj, jak będziesz
chciał przechować broń u nas w Irbilu, tylko daj znać, a my przekażemy Eddowi
odpowiednie dyspozycje.
Razem poszli na obiad do difaku. Tym razem Łodyna trafił na dzień włoski
i swoje ulubione frutti di mare. „Jakaż to ulga zjeść coś normalnego, zamiast
pieprzyć się z gotowaniem rosołu na łykowatych brazylijskich kurczakach” –
pomyślał.
Wieczorem napisał szyfrogram w sprawie ustaleń związanych z Młodzieńcem.
Niestety, musiał podać też informację uzupełniającą na temat ambasadora,
Hadżiego i ich wspólnych działań. Ale czy podejmowali je na zlecenie Rosjan?
Tego nie wiedział. Pozostawił to do oceny Centrali i pionu bezpieczeństwa
osobowego w MSZ.
„Następnym razem wybiorę sobie chyba placówkę w La Valletcie na Malcie.
Mariusz pewnie niedługo stamtąd wróci, jak go skuszą u nas jakimś
stanowiskiem dyrektorskim w kadrach albo w ośrodku w Kiejkutach. Zwolni się
wtedy fajna, cicha placówka. Bez takich problemów, bez Rosjan, bez terrorystów,
bez miejsca odosobnienia zwanego ambasadą polską w Bagdadzie” – rozmarzył
się nieco Łodyna.

***

– Pułkownik Mahmud? – powiedział major do słuchawki. – Telefonuję z polskiej


ambasady. Podczas naszego ostatniego spotkania pan generał powiedział mi, że
jeśli będę miał jakąś sprawę do państwa służby, to mogę się z panem
skontaktować.
– Oczywiście, pamiętam – odpowiedział pułkownik. – Jeśli ma pan jakąś
prośbę, to jestem do dyspozycji.
– W takim razie proszę o informację, gdy będzie pan miał trochę czasu,
a przyjadę do CTS. Ja jestem na miejscu. To do zobaczenia – powiedział Łodyna
i się rozłączył.
Major punktualnie przybył do siedziby CTS w Bagdadzie. „Hm, ten
w obcisłym garniturku też tu jest. Mam nadzieję, że pułkownik będzie sam. Bo
rozmowa w obecności tego rosyjskiego agenta jest absolutnie wykluczona. Cóż,
może zostanie na zewnątrz albo na przykład pojedzie spotkać się z Kolichowem
na bazarku” – pomyślał z przekąsem i uśmiechnął się na widok oficerów.
– Witam w naszej siedzibie w international zone – zaczął pułkownik Mahmud.
– Przyzna pan radca, że pracujemy naprawdę blisko siebie. Poprosiłem mojego
asystenta, żeby załatwił jakieś sprawy w kadrach. Wie pan, młody, ambitny, chce
robić karierę w CTS. Czasami mnie irytuje. Ale mniejsza o to. Zamieniam się
w słuch. Jak mogę panu pomóc?
– Panie pułkowniku, przede wszystkim bardzo dziękuję za spotkanie – zaczął
Łodyna. – Sprawa, z którą chciałbym się zwrócić do pana i pana generała, jest
bardzo delikatna. Chodzi o dzieło sztuki zaginione podczas drugiej wojny
światowej. Jak pan wie, zajmuję się w naszej placówce sprawami dyplomacji
kulturalnej. Współpracuję z waszym Muzeum Narodowym w Bagdadzie. Stąd
moje zainteresowanie.
– Ale dlaczego ta kwestia miałaby dotyczyć naszej służby?
– Jesteście najlepiej zorganizowaną służbą w Iraku i macie bataliony
w poszczególnych prowincjach kraju – odpowiedział Łodyna. – Wiemy, że
w sierpniu 1990 roku niejaki kapitan Faris Karim z irackiego Mukhabaratu
w czasie działań wojennych w Kuwejcie wszedł w nieznany nam sposób
w posiadanie bezcennego dzieła sztuki należącego do Polski. Być może nie znał
jego wartości. Nie wiemy, co się stało z tym kapitanem, a co za tym idzie, z tym
dziełem sztuki. Czy pan pułkownik może w jakiś sposób pomóc nam w tej
sprawie?
– Interesująca historia. Naprawdę interesująca… Nasze oddziały terenowe
mają rozpoznanie w poszczególnych prowincjach kraju. Naturalnie mamy dostęp
do archiwów służb specjalnych na miejscu.
Łodyna opowiedział o konwoju, w którym obraz został wywieziony z Kuwejtu
do Iraku.
– Jak sądzę, droga powrotna konwoju z Kuwejtu była standardowa. Basra, An-
Nasirjja, Karbala. Oczywiście postaram się coś ustalić – obiecał pułkownik.
– Panie pułkowniku, chciałbym skorzystać z okazji i przekazać na pana ręce
prezent dla generała Ahmeda Kalhagiego – powiedział Łodyna. – Jest to replika
przedwojennego polskiego pistoletu VIS z Radomia – dodał i wręczył drewniane
pudełko z bronią, które podczas jego urlopu przyszło do ambasady w poczcie
dyplomatycznej.
– Widzę, że macie wiedzę co do upodobań mojego szefa! – Pułkownik wziął
pudełko, otworzył je i zaczął oglądać VIS-a. – Co do interesującej pana sprawy,
to proszę mi dać kilka dni. Postaramy się uzyskać jakąś wiedzę na temat tego
zdarzenia. Zatelefonuję do pana. O! Jest w końcu mój asystent! Panie radco, a jak
idzie odszukiwanie skradzionych dzieł sztuki starożytnej z naszego muzeum?
Może możemy panu jakoś pomóc?
Łodyna był zadowolony z przebiegu spotkania oraz z tego, że asystenta nie
było przy zasadniczej części rozmowy. „Może Mahmud specjalnie tak zagrał?
Może go o coś podejrzewają?” – pomyślał, opuszczając siedzibę CTS.

***

Kwietniowe, ciepłe dni upływały Łodynie na rozmowach w departamencie


starożytności. W międzyczasie do ambasady dotarła informacja, że w ramach tak
zwanych małych grantów będzie można wykorzystać dwadzieścia tysięcy
dolarów na projekt dotyczący Muzeum Narodowego w Bagdadzie. Otwierało to
możliwości wyjazdów z ambasady.
Łodyna sporo czasu spędzał też na siłowni i przez dziurę w stropie, pozostałą
po ataku moździerzowym, oglądał bagdadzkie gwiazdy. Dużo myślał o Ewie.
Zastanawiał się, kiedy w końcu wróci do Bagdadu. Cały czas kombinował, jak
ma w firmie rozwiązać tę delikatną sprawę. To nie było proste. To było wręcz
cholernie trudne.

***
– Może czegoś się napijemy? – zapytał któregoś czwartkowego popołudnia
zastępca attaché obrony.
– Jasne, z wami zawsze – odpowiedział Łodyna. – Chyba nawet wypada.
Cała trójka umówiła się tradycyjnie w ogrodzie na tyłach ambasady.
Przygotowali grilla i dobre mięso. Oczywiście na stoliku stanęły również
wiaderko z lodem i szklanki do whisky.
– To dzisiaj proponuję Bushmillsa – powiedział zastępca attaché i otworzył
butelkę, a następnie nalał alkohol do szklanek. – Słuchaj, mamy do ciebie sprawę.
Docierają do nas niepokojące informacje na temat starego i jego przydupasa.
I jeszcze przewija się Hadżi. Sypniesz nam jakieś newsy?
– Chłopaki – zaczął Łodyna – myślę, że nasi szefowie w Warszawie powinni
się dogadać. Powinni wam przysłać informację na ten temat. Ale wszyscy wiemy,
jakie są relacje między generałami. Powiem wam, że sprawa jest trudna i MSZ
o niej wie. Uważajcie na Stefańskiego, Słoninę i Hadżiego. Próbują mnie wrąbać
w jakieś bagno, ale w końcu się zdziwią. W tym wszystkim na pewno są
Rosjanie. A poza tym… czy to nie po waszej linii działają ci panowie? Może
u siebie poszukacie odpowiedzi? Może coś z przeszłości?
– Jesteśmy ci cholernie wdzięczni. Od jakiegoś czasu coś nam nie pasowało.
Zauważyliśmy, że nagle, jakby na komendę, stary zmienił front w stosunku do
ciebie. Próbował nas w to wkręcać. Ale jakby co, możesz na nas liczyć.
Dostaliśmy odpowiednie zalecenia w sprawie ambasadora i wskazówkę, żeby ci
pomóc, jeśli będzie taka potrzeba. Zgadzamy się, że Rosjanie maczają w tym
paluchy. W końcu mój poprzednik poleciał za to z placówki. Jebany miłośnik
słowiańskich dusz! Jasne, sprawdzimy i u nas. Napijmy się, panie radco!
– Posłuchajcie, ataszaki. Animozje naszych szefów to jedno, a relacje między
normalnymi oficerami wywiadów to drugie. Jak sobie wzajemnie nie pomożemy
tutaj i teraz, w tej czarnej dziurze, to nikt inny nam nie pomoże. Dobrze, że to wy
tu jesteście. Z drugiej strony to dziwne, że nie ogarniacie, co robią kolesie
z dawnego WSI. To oni już nie są od was?
Łodyna potrzebował takiej rozmowy. Chłopaki z wojska chyba też. To
oczyściło atmosferę. Wyjaśniło sytuację przed finałową rozgrywką.
Następnego dnia z Łodyną skontaktował się Mohammed Al-Zaabi z ambasady
emirackiej. Zaprosił majora na obiad. Łodyna obiecał, że podjedzie do niego na
początku tygodnia. W międzyczasie zatelefonował do Berda, żeby ten wywąchał
coś przez Surę albo jej przyjaciółkę Azzę. W niedzielę spotkał się z Berdem
w Dojo.
– Coś jest na rzeczy – zaczął Berd. – Al-Zaabi dostał jakąś pilną informację
z Centrali. Tego samego dnia poleciał do Kuwejtu i wrócił następnego. Azza
mówiła Surze, że było przez to spore zamieszanie. Wiesz. Zgody na wyjazd na
BIAP, rezerwacja hotelu i kupno biletów lotniczych. Do tego jakieś umawianie
spotkań w Kuwejcie. Tyle udało mi się dowiedzieć. Nie chciałem za bardzo
naciskać na Surę, żeby nie wygadała się Azzie.
– Czyli coś wiedzą albo coś postanowili – odpowiedział z zadumą Łodyna. –
A ja ci, kurwa, stary, mówię, że to jest związane z tymi twoimi razwiedczikami
z Kuwejtu, z Aleksandrowem i Kolichowem. No dobra, zaraz zacznie się msza
i pewnie Słonina na nią przyjedzie. Pogadamy po moim spotkaniu z Al-Zaabim.
Wezmę ze sobą Piotrka Bałtożaka, to z nim też pogadasz. Może będzie chciał coś
przekazać żonie, gdy będziesz jechał do kraju na początku maja. Chłopak jest
zdenerwowany, bo jego żona na dniach będzie rodzić. Zresztą musimy przed
twoim wyjazdem spotkać się na dłużej i pomyśleć, co mamy zrobić z naszymi
dziewczynami. Bo już coś węszą w Centrali. Wiesz, jak jest.

***

– Miło znowu się z panem spotkać, panie radco – zaczął Al-Zaabi. – Jak
posuwają się poszukiwania zaginionego obrazu? Czy wiadomo coś więcej na ten
temat?
– Dziękuję. Dla mnie to duża przyjemność, że znowu mogę gościć
w przyjaznej ambasadzie Zjednoczonych Emiratów Arabskich.
– Sprawa, o której chciałbym z panem porozmawiać, jest delikatna i musi
pozostać między nami, panie radco. Zarówno nasz kraj, jak i naszych
sojuszników w Kuwejcie i Arabii Saudyjskiej niepokoją ostatnie, bardzo aktywne
działania Rosjan. Odnotowaliśmy, że posuwają się oni do wszelkich metod, nawet
tych najdrastyczniejszych, poprzez które mogą wpływać na podejmowane
w naszych trzech krajach decyzje. W wymiarze politycznym i ekonomicznym.
Dotyczy to naturalnie spraw związanych z surowcami energetycznymi. Powiem
wprost. Jest nam nie na rękę obecność w regionie dwóch osób: rosyjskiego
dyplomaty z Bagdadu oraz menedżera z koncernu Gazprom.
– Rozumiem, że chodzi panu o Walerija Aleksandrowa i Władimira
Kolichowa. Choć osobiście dorzuciłbym jeszcze paru – przerwał Łodyna
i pomyślał, że to świetny moment na odkrycie kart.
Al-Zaabi zaniemówił. Badawczo popatrzył na Łodynę, ale już po chwili jego
twarz się rozpromieniła. Łodyna zrozumiał, że dyplomata poczuł ulgę.
– Panie radco, rozumiem, że jesteśmy w stanie szczerze porozmawiać,
oczywiście na tyle, na ile możemy sobie pozwolić. Ale przedtem poproszę Azzę,
żeby kazała służącym przygotować stół i obiad. Bo chyba od tego zaczniemy.
Rozumiem, że ma pan dużo czasu?
Po wyśmienitej uczcie, podczas której rozmawiali o zmieniającym się klimacie
w regionie, o tegorocznym śniegu na drogach prowadzących przez góry do
granicy Emiratów z Omanem i o rajdach samochodami terenowymi po diunach
w okolicy Dubaju, obaj powrócili do salonu, w którym czekały już na nich
rozpalone szisze.
– Tak jak mówiłem, chcielibyśmy się ich jakoś pozbyć – zaczął gospodarz. –
Ta sprawa ma dla mnie również inny wymiar. Osobisty, a w zasadzie rodzinny.
Musimy dać Rosjanom do zrozumienia, że nie mogą sobie poczynać w naszych
krajach, jak chcą.
– Porozmawiajmy szczerze – zaproponował Łodyna, ponownie przerywając
gospodarzowi. – Zacznijmy od początku. Co znajdowało się w dokumentacji
zrabowanej przez Irakijczyków w sierpniu 1990 roku w domu szejka Al-
Zaabiego? Jakie dane? Czy mogły one jakimś cudem trafić w ręce Rosjan? To
bardzo ważne, również w kontekście moich poszukiwań. Nie pytam o to, czym
była dla was rezydencja przy bulwarze Jamal Abdul Nasser i jakie kraje były w to
zaangażowane. Tego się domyślam i nie jest to dla mnie istotne – powiedział
Łodyna, lekko podirytowany zawoalowanym tonem swojego własnego wywodu.
Znów udało mu się zaskoczyć Al-Zaabiego. Emiracki dyplomata zrozumiał
jednak, że propozycja gry w otwarte karty była szczera.
– Powiem krótko. To były dane personalne naszych agentów w Iraku i Iranie.
To byli ludzie w strukturach politycznych obu krajów, na przykład w irackim
Mukhabaracie, a nawet w dowództwie Korpusu Strażników Rewolucji w Iranie.
Mieliśmy na kontakcie kilku szefów dużych koncernów paliwowych
i wydobywczych. Drugą część dokumentacji stanowiły materiały
kompromitujące, które zgromadziliśmy niejako przy okazji. Sprawy obyczajowe
i korupcyjne. Ale były też materiały, bardzo ciekawe, na temat pewnej grupy
terrorystycznej, wie pan – zabójstwa, zamachy i… interesujące powiązania.
W jednym przypadku w wyniku tych działań po wielu latach trafiliśmy na
rosyjskiego agenta. Przykre, że ta sprawa dotyczyła mojej rodziny. Skończyła się
tragiczną śmiercią młodego człowieka. Jak ustaliliśmy, to właśnie Kolichow był
odpowiedzialny za jego zabójstwo.
Al-Zaabi zamilkł, zaciągając się głęboko tytoniem o smaku pomarańczy.
Łodyna już wiedział. Wszystko ułożyło mu się w logiczny ciąg zdarzeń.
Rosjanie i Portret młodzieńca – dla niego, oficera wywiadu, to były dwie strony
tego samego medalu. Postanowił działać. Nie mógł pytać o instrukcje. Musiał to
zrobić tu i teraz.
– Przyjacielu – zaczął. – Jak mogę ci pomóc? Czy czegoś oczekujesz?
– Rodzina zdecydowała, że Kolichow odpowie za to osobiście. Muszę sobie
z tym poradzić. Co do dokumentów, to nie mamy pewności, czy dostały się
w czyjeś ręce. A jeśli tak, to w czyje? Musimy się tego dowiedzieć, bo to pokaże
nam, co się teraz dzieje. Czy możemy ufać tym ludziom? Czy Rosjanie albo
Irańczycy od wielu lat wodzą nas za nos? Trzeba to ustalić. Wiem, że masz,
przyjacielu, w miarę poprawne kontakty z Rosjanami. Powiem tak. Musimy się
dowiedzieć jak najwięcej o Kolichowie. Potem zastanowimy się nad reakcją. Jeśli
chodzi o Aleksandrowa, decyzja jeszcze nie zapadła. Nie jest jasne, czy
uczestniczył w tej akcji na terenie Kuwejtu.
– Zaskoczyłeś mnie bardzo, przyjacielu. Ale chyba nie bardziej niż ja ciebie –
odpowiedział Łodyna. – Obiecuję, że gdy dotrzemy do informacji, o których
mówiłeś, powiadomię cię pierwszego. I dodam, że jesteśmy coraz bliżej zarówno
Młodzieńca, jak i odpowiedzi na pytanie, kto mógł przejąć waszą dokumentację.
Prawdopodobnie wiemy już jak i gdzie. Ale daj nam jeszcze chwilę na dokładne
ustalenia. Co do Kolichowa, to muszę skonsultować tę sprawę. Ale jestem
pewien, że uda mi się przekonać Warszawę do przekazania ci informacji na temat
tego razwiedczika.
– Kogo? – zapytał Al-Zaabi.
– Nieważne. To taka potoczna nazwa na oficerów GRU.
Wcale nie był pewien, czy Czucha się nie przestraszy i czy zgodzi się na
przekazanie Emiratczykom informacji na temat Kolichowa. „A, co tam Czucha.
Zaraz wybory zdmuchną go ze stanowiska. Może przyjdzie ktoś odważniejszy,
ktoś z wywiadu?” – pomyślał.

***

Spotkanie z Berdem i Piotrkiem w Dojo ograniczyło się do tego, że Łodyna


mówił, a jego koledzy milczeli i słuchali z otwartymi ze zdziwienia ustami.
– No to, stary, mamy już pełną jasność. Arabowie jak nic chcą odpalić
Kolichowa. Aleksandrowa może jakoś przytną na gorącym uczynku, na przykład
w Kuwejcie albo Dubaju – powiedział Berd po dłuższej chwili milczenia. –
Najważniejsze, że możemy z nimi pohandlować. Dla nich informacja, kto przejął
dokumentację, to najważniejsza rzecz. I to im wystarczy. Nic ponadto. Resztę
załatwią sami. Co, Piotrze, chcesz przekazać swojej żonie? Forsę? Aha, gratuluję
oczywiście potomka. Urodził się dziś w nocy?
– No właśnie. Jakbyś mógł zabrać pieniądze, perfumy i jeszcze kilka
drobiazgów, byłbym bardzo wdzięczny – odpowiedział świeżo upieczony ojciec.
– Lecisz przez Dubaj? Sura też leci? – zapytał Łodyna.
– Tak. Najpierw Dubaj, a potem do Polski. Wyobraź sobie, że udało mi się
namówić Surę na weekend w Dubaju. Już się cieszę.
– Rozumiem, że na razie nie wiadomo, co ze sprawą naszych dziewczyn? Ja
nic nie wymyśliłem… poza namawianiem Ewy na polskie obywatelstwo.
– Ja to myślę, że mój związek z Surą robi mi głębszą legendę. Dopasowaną do
mojej firmy przykryciowej. Tym będę się tłumaczył.
– Jasne! Głębiej to ty będziesz za parę dni… w Dubaju! – odpowiedział
sarkastycznie Łodyna. – Żebyśmy tylko obaj nie znaleźli się zbyt głęboko
w czarnej dupie.
Piotrek patrzył na obu zdziwionym wzrokiem.
– Kiedyś przy okazji ci to wyjaśnimy – obiecał mu Łodyna.

***

– Kochanie, nie ma sensu, żebym wracała teraz do Bagdadu. Rozmawiałam


z moim szefem w UNAMI. Zgodził się, żebym została tu do połowy maja. Potem
prosto z Irbilu polecę do Kijowa – powiedziała przez telefon Ewa. – Zacznę
załatwiać sprawę, o której ostatnio mi mówiłeś. Przemyślałam to i zdecydowałam
się. Ale musisz mi pomóc. Może znasz kogoś w polskim konsulacie w Kijowie?
– Jak chcesz. Będę niedługo w Kurdystanie przez kilka dni. Pamiętaj, że
mamy zaległą wyprawę w góry. Postaram się załatwić konną wycieczkę z tym
Polakiem od Brazylijki. Poza tym dostałem wiadomość z Warszawy, że delegacja
UNESCO ma przyjechać do Irbilu, żeby obejrzeć cytadelę. Ma być z nimi
dyrektor Zamku Królewskiego w Warszawie. Może przyjedzie z nimi także moja
ciotka, która jest jego zastępcą? – roześmiał się do słuchawki. – Naprawdę się
cieszę, że się zdecydowałaś. Zaraz pogadam z kimś w polskim MSZ, jak
najprościej to wszystko załatwić. Zresztą w kijowskim konsulacie mam
znajomego. Poznałem go kiedyś w Taszkiencie i jesteśmy w stałym kontakcie.
Trzymaj się, kochanie.
Łodyna miał nadzieję, że do czasu wyjazdu na długi weekend dowie się
czegoś od pułkownika Mahmuda. Podobne oczekiwania miał wobec majora
Amira Ibrahima z Kurdystanu. Ostatnia, emocjonalna rozmowa z Mohammedem
Al-Zaabim w ambasadzie Emiratów pozwalała mu jaśniej patrzeć w przyszłość.
Rozdział 31
Qizil Ribat, Kirkuk, Bagdad – wiosna 1943

Na stoliku, przy którym siedziała Masza, stała szklanka z resztkami herbaty.


W oddali słychać było wycie szakali, któremu wtórowało zajadłe szczekanie
obozowych psów. Znowu zaczęło wiać, ale wiatr był już wyraźnie cieplejszy.
Masza zdjęła szklaną osłonę i podkręciła śrubkę w lampie naftowej. Tuż nad
płomieniem umieściła cieniutką kartkę z tekstem w języku rosyjskim. Kartka
szybko spłonęła. Kobieta roztarła w dłoni popiół i rozsypała go na podłodze
namiotu, w którym znajdowała się kancelaria jednostki. Postanowiła od nowa
napisać informację do centrali. Tym razem pominęła wątek związany z wejściem
w kontakt ze środowiskiem artystycznym. Jakoś podświadomie chciała uniknąć
informowania o tym Moskwy. Przynajmniej na tym etapie. Po przygotowaniu
raportu zwinęła kartkę w rulon i włożyła do ukrytego pojemnika pod sztyftem
czerwonej szminki, którą schowała do kieszeni.
Masza meldowała moskiewskiej centrali o dyslokacji polskich oddziałów na
terenie północnego Iraku. Informowała o zmianach w kierownictwie dywizji,
pułków, a nawet niektórych kompanii. Donosiła o kilku transportach broni
dostarczonej przez Brytyjczyków, a także o własnych zakupach. Centrala
w Moskwie mogła się też dowiedzieć, że polscy żołnierze zabezpieczają szyby
naftowe w tym rejonie Iraku, aby bronić ich przed ewentualnym atakiem
niemieckich lub kurdyjskich dywersantów i zapewnić w ten sposób płynność
dostaw. Oddziały polskie miały stanowić jedyną siłę, która mogła prowadzić
działania opóźniające w przypadku przebicia się Niemców przez Kaukaz.
Donosiła również, co szczególnie interesowało Moskwę, że są w sztabie armii
polskiej wysoko postawieni oficerowie, którzy skłaniali się do sojuszu
z Niemcami, przejęcie pól naftowych w Iraku, a nawet uderzenie na ZSRR na
Kaukazie.
– Idę na krótki spacer – powiedziała wartownikowi, przechodząc przez bramę.
– Panienka uważa na szakale. No i na pająki i węże – ostrzegł ją żołnierz.
Spojrzała na wartownika, ubranego w płaszcz, bo noce były jeszcze chłodne.
Na rękach miał białe rękawice aż do łokci, chroniące przed insektami, a na głowie
stalowy hełm z siatką z moskitiery, zawiązaną pod szyją. W ręce trzymał pistolet
maszynowy z magazynkiem. Można było odnieść wrażenie, że jego główne
zajęcie polega na walce z komarami.
Masza ominęła rozstawione dookoła obozu puszki z gęstą ropą naftową, którą
zapalano wieczorem. Dzięki temu było widać, co dzieje się w środku. Ale już
parę metrów za nimi panowała absolutna ciemność.
Kilkadziesiąt metrów od obozu odnalazła stare drzewo cedrowe. Wspaniale
pachniało żywicą. W umówionym miejscu, w naturalnej szczelinie pomiędzy
gałązkami, umieściła szminkę. To był jej schowek, przez który utrzymywała
kontakt. Spotkania z Mirkiem były dopuszczalne wyłącznie w sytuacjach
nadzwyczajnych czy alarmowych, aby uniknąć ewentualnej dekonspiracji.
Kobieta doszła do wniosku, że być może poza nią są tu jeszcze inni agenci.
A Mirek jest rezydentem, który ma nad nimi pieczę.
Po złożeniu meldunku w schowku Masza wróciła do obozu. Po drodze poszła
jeszcze do kierownika kolumny transportowej, żeby załatwić sobie podwózkę do
Bagdadu.

***

– Jestem od pana Sadriego, właściciela firmy transportowej z Isfahanu –


powiedziała Masza, gdy tylko podeszła do recepcji jednego z najbardziej
eleganckich bagdadzkich hoteli. Za kontuarem stał kierownik zmiany.
Hotel Maude był monumentalnym budynkiem z litego kamienia, z kolumnami,
dywanami i amarantowymi kotarami. Od strony ulicy prowadziła do niego
kamienna brama zwieńczona spiczastym łukiem i dachem z ażurową balustradą.
Wokół hotelu zbudowano solidne ogrodzenie z wysokich, stalowych prętów, co
kilka metrów przerywane okrągłymi kolumnami z cegieł. Ogród tętnił zielenią.
Nocleg w tym miejscu był limitowany i zarezerwowany wyłącznie dla brytyjskich
oficerów.
Masza wyjęła pięciorublowy banknot z zagiętym rogiem i położyła go na
kontuarze.
– Chyba chodzi o pana Sadriego z Teheranu? – zapytał mężczyzna.
– Mam do przekazania informacje. Są tu spisane zgodnie z otrzymanymi
zadaniami – powiedziała kobieta i wskazała na gazetę „Orzeł Biały”. – W środku
jest koperta.
– Może się pani zawsze ze mną skontaktować, jeśli będzie taka potrzeba.
Oczywiście uprzednio proszę sprawdzić, czy jestem w pracy – poinformował ze
służbowym uśmiechem niemiecki łącznik Maszy.
Poza wiadomościami na temat ruchów wojsk, tymi samymi, które przekazała
Moskwie, poinformowała, że nie odnalazła jeszcze Kleinera. „A niech mnie oni
w dupę pocałują, jak mawiał Armando” – pomyślała.

***

Na występ zespołu Polska Parada w Qizil Ribat szykował się cały obóz. Masza
z dużą przyjemnością zaangażowała się w organizację kateringu. Zależało jej,
żeby być jak najbliżej artystów. Znała już kilka osób z tego środowiska, a nawet
bywała z nimi na imprezach. Renatę Bogdańską spotkała na bankiecie
w Bagdadzie. W Qizil Ribat solistka miała na sobie długą, bladoróżową sukienkę,
opinającą smukłą sylwetkę. Kameralny zespół jazzowy grał przedwojenny
przebój Eugeniusza Bodo, W hawajską noc.
– To był wspaniały występ! Pięknie wyglądasz, Renato! Jak ty to, cholera,
robisz? Musisz mi dziś wieczorem zdradzić sekret swojej urody! – Zachwycona
Masza podeszła do Renaty zaraz po występie, z kieliszkiem szampana.
Renata uważnie spojrzała na ładną dziewczynę.
– Ty też jesteś piękna! Jak zaczniesz, nie daj Boże, występować, odbierzesz mi
wszystkich wielbicieli – rzekła szczerze i razem się roześmiały.
Masza opowiedziała jej krótko o sobie, a właściwie o Marii Konarskiej
z Wilna. Dodała, że w czasie tułaczki po sowieckim imperium miała okazję
obejrzeć koncert wielkiego Eugeniusza Bodo. Oczywiście skłamała.
– Marysiu, byłaś na jego koncercie w ZSRR?! Heniu! Podejdź tu do nas.
Słyszałeś, co mówiłam? – krzyknęła podekscytowana Renata i machnęła ręką do
stojącego nieopodal czterdziestolatka.
Podszedł do nich kompozytor Henryk Wars.
– Kiedy pani go widziała? – zapytał ze spokojem.
– Rok temu, wiosną, na Syberii.
– Wiosną? Dziwne. A mówiono nam, że rok temu, gdy chciał wyjechać do
Nowego Jorku, aresztowali go Sowieci. Marzył o tym, aby występować za
oceanem.
– Nic o tym nie wiem. Może został wypuszczony. Bodo?! Taka gwiazda?!
Przecież on nie mógł trafić do więzienia! – odpowiedziała z nieukrywanym
zdziwieniem Masza.
– Oj, nie byłbym taki pewny. Pani myśli, że ci przeklęci Sowieci nie są zdolni
do zbrodni? Tak jakby pani nie widziała, co się działo na zsyłce!
– No cóż, od pewnego czasu nie mamy żadnych informacji od Eugeniusza.
Może ciągle próbuje dopiąć swego i wyjechać. Mam nadzieję, że mu się to uda.
Życzę mu jak najlepiej – włączyła się Renata.
Bogdańska odwróciła się i podeszła do grupy oficerów, wśród których stał
generał Anders. Oficerowie przywitali się z nią i po krótkiej wymianie zdań
odeszli. Renata z zachwytem patrzyła na generała, a on coś jej tłumaczył. Masza
z oddali uważnie obserwowała tę scenę. Po chwili miała już pewność, że
opowieści o rodzącym się romansie artystki z dowódcą to nie są tylko plotki.
W czasie, gdy Masza rozmyślała o ewentualnym związku Renaty z generałem,
do sali, w której odbywał się raut, wszedł Kleiner. Był nieco spóźniony, bo
właśnie wrócił z kolejnego wyjazdu swojej kompanii w okolice Kirkuku. Jego
patrol udał się do stacjonujących tam jednostek, osłaniających pola naftowe
w rejonie Baba Gurgur.
Wachmistrz miał na sobie wyjściowy mundur. Niemal w tym samym
momencie wypatrzyła go Renata Bogdańska. Powiedziała coś do Andersa,
uśmiechnęła się i zawołała:
– Tutaj! Zapraszam do nas!
Kleiner przeszedł obok zaskoczonych oficerów żandarmerii, ochraniających
generała, i skierował się do znajomej artystki. Podszedł, kiwnął głową, pocałował
ją w rękę, a następnie uścisnął dłoń generała. Kelner podał mu kieliszek białego
wina. Kilka minut stali we trójkę i niezobowiązująco omawiali stan zaopatrzenia
armii w tak zwane towary luksusowe oraz przypadek niedźwiedzia Wojtka,
którym zaopiekowali się artylerzyści z kompanii transportowej. Chwilę później
Mietek nieoczekiwanie zapytał:
– Panie generale, proszę mi powiedzieć, czy byłaby jakaś szansa na spotkanie
z ministrem obrony, generałem Kukielem?
– Generał urzęduje głównie w Anglii i tam jest najbardziej potrzebny, ale być
może przybędzie do nas latem. Zdradzę wam teraz pewną tajemnicę.
Przygotowywana jest wizytacja naszych jednostek przez Naczelnego Wodza. Być
może zabierze ze sobą ministra – powiedział cicho Anders.
Generała nie obchodziło, dlaczego zwykły wachmistrz pyta o ministra.
Zainteresowany był tylko utrzymywaniem miłej konwersacji z Renatą. Sam ją
wypatrzył w Bagdadzie i zaprosił na kolację z dyplomatami. Na początku
znajomości zawsze spotykał się z nią w towarzystwie przyzwoitki – Zosi Terne,
koleżanki z występów estradowych. Jednak z upływem czasu spotkania nabierały
bardziej osobistego charakteru. Gwidon najpewniej wszystkiego się domyślał, ale
nie chciał psuć nastroju swojej muzie.
„To on! To ten Polak! Nie powinien mnie rozpoznać, ale muszę to sprawdzić!”
– pomyślała Masza i skierowała się w stronę grupy otaczającej generała Andersa.
Stanęła za Kleinerem i lekko pchnęła go ramieniem.
– Ojej, przepraszam. Mam nadzieję, że nie ochlapałam pana winem!
Mietek z lekkim zaskoczeniem spojrzał na ładną, młodą kobietę, która
próbowała tłumaczyć się ze swojej niezdarności.
– Nie. Nic się nie stało, szanowna pani – powiedział krótko i odwrócił się do
generała.
„W porządku. Nie poznał mnie” – pomyślała Masza. „W Czerwonym
Październiku wyglądałam zupełnie inaczej. Brud i brak makijażu zrobiły swoje.
W czasie tych kilku dni pobytu w lesie chyba nie zwracał na mnie uwagi”.
– O, popatrz, kto tutaj jest! – powiedziała Renata i dotknęła ramienia Kleinera.
– To nasza Marysia. Wyobraź sobie, że niedawno widziała Bodo!
– To ciekawe. Bardzo ciekawe – odparł Mietek i jeszcze raz spojrzał na Maszę,
ale zdecydowanie uważniej. Zwrócił uwagę na jej smukłą, wysportowaną
sylwetkę. Uścisnął jej gładką dłoń. – Czy myśmy się już gdzieś nie spotkali?
– Być może w obozie albo w kancelarii, bo tam pracuję – odpowiedziała
niepewnie Masza.
– To całkiem możliwe. Ale miałem na myśli jakieś inne okoliczności –
powiedział wachmistrz i zamyślił się.
– Ha, ha, ha! – zaśmiała się Renata. – Wiesz co, Mieciu! Tak publicznie do
kobiety o innych okolicznościach! Napijmy się, kochani!

***

Łagodna wiosenna temperatura szybko przeszła w niemal letnie upały


i przyniosła ze sobą epidemię. Wśród żołnierzy zaczęły szerzyć się malaria
i choroby przewodu pokarmowego. Odnotowywano liczne porażenia słoneczne.
Wzrosła śmiertelność.
Szczęśliwie Kleinera choroby się nie imały. Kolejne dni mijały mu na
wyjazdach szkoleniowych w teren, w góry Kurdystanu. Szkolił młodych
żołnierzy służby geograficznej. Pokazywał im, jak znajdować charakterystyczne
punkty, które następnie trzeba nanieść na mapę. Uczył ich też sztuki przetrwania
w trudnych warunkach. Gdy dostawał przepustkę, jeździł do Bagdadu
wojskowymi ciężarówkami, które zajmowały się zaopatrzeniem jednostki. Tam,
w dzielnicy Adamija, spotykał się na bazarze ze swoim arabskim przyjacielem.
W połowie kwietnia, gdy wracał do namiotu sztabowego, nagle zauważył, że
przed tablicą z gazetką garnizonową kłębi się tłum żołnierzy. Niektórzy mieli
zapłakane oczy. Z ust do ust przekazywali sobie jakąś nazwę – Katyń. Podszedł
bliżej.
– Nie wie pan, wachmistrzu, co się stało? Bolszewicy ich wymordowali!
Tysiące naszych zabili i pochowali jak psy w jakimś lesie pod Smoleńskiem!
Szkopy odkryli ich groby. Pewnie to nasi wrześniowi dowódcy – mówił
z przejęciem jeden z żołnierzy z jego kompanii.
Mietek przecisnął się przez żołnierzy i z uwagą zaczął czytać notatkę
o odkryciu grobów. Tego dnia we wszystkich kompaniach odbyły się pogadanki
na temat obecnej sytuacji. Część żołnierzy była wściekła, inni wpadli
w odrętwienie.

***

– Panie wachmistrzu! Ktoś tam chyba stał! Za tym wzgórzem po lewej – krzyknął
kapral siedzący obok kierowcy w leylandzie.
– Kapralu, zatrzymać się! Broń w gotowości! Dawać na przód brena! –
zadysponował Kleiner i sam przeładował swojego stena. – Zaraz powinien
przejeżdżać tędy jakiś patrol z batalionu przeciwdywersyjnego. W końcu
jesteśmy niedaleko Kirkuku. A oni tutaj mają swoją bazę z radiostacją dużego
zasięgu.
Żołnierze powyskakiwali z samochodów i zorganizowali stanowiska
strzeleckie. Czekali.
Kleiner pamiętał ostatnią rozmowę z majorem, kiedy ten przekazywał mu
w Qizil Ribat zadania do realizacji w terenie. Czakucki powiedział, że region
kurdyjski był celem działań niemieckich już w 1941 roku. Trzeciej Rzeszy
zależało na podsycaniu w tym rejonie ruchów separatystycznych, aby
doprowadzić do utraty przez Brytyjczyków kontroli nad rurociągami naftowymi.
To oznaczałoby odcięcie dostaw paliwa dla alianckiego lotnictwa i marynarki
wojennej. Na tym terenie w czasie stłumionej kilkanaście miesięcy temu rebelii
działali niemieccy komandosi ze specjalnej Dywizji „Brandenburg”. Razem
z Kurdami prowadzili akcje dywersyjne na tyłach wojsk brytyjskich. Za pomocą
złota przekupywali szejków. W górskich wioskach pojawiły się nawet ulotki, na
których Hitler z Koranem w ręku obiecywał Kurdom, że ich wyzwoli.
– Kapralu, weźcie kogoś i rozpoznajcie sytuację. Zabierzcie rakietnicę.
Dwuosobowy patrol udał się w kierunku wzgórza. Nagle padły strzały.
Żołnierze odruchowo się schowali.
– Kaemy! Walić w nich! Osłaniajcie chłopaków! – krzyknął Mietek.
Zagrały breny. Wzgórze pokryło się kurzem od uderzających pocisków. W tym
czasie dwóch żołnierzy pod osłoną ognia karabinów maszynowych podeszło
bliżej przeciwników. Zaszli ich z flanki, obrzucili stanowisko granatami
i ostrzelali ze swoich stenów. Potem nad wzniesieniem pojawiła się zielona flara.
Oddział Kleinera wstał. Żołnierze ruszyli w tamtym kierunku.
– Panie wachmistrzu, to chyba Kurdowie. Poznaję po szarawarach. Tyle że
jacyś biali i wysocy. Niech pan tego zobaczy – powiedział kapral, wskazując
zwłoki napastników. – Pod kurdyjskim ubraniem ma smoking. Co on?! Na
bankiet się wybierał? Gdzie? Tutaj, na pustyni?! Oooo! I ta walizka pewnie też
jego! Ciężko byłoby mu wędrować z nią po górach! No i te szkopskie MP-40 –
powiedział, przeszukując dwóch zabitych mężczyzn. – Mają mapy. Żywność.
Spory zapas amunicji. Na plecach po górach i pustyni tego nie nosili. Może na
osłach tu przyjechali albo na koniach?
– Co jest w tej walizce? Pokażcie! – zakomenderował Kleiner.
– Ubrania! Koszula, gacie, błyszczące buty wyjściowe, przybory toaletowe.
Co jeszcze…? Mapa Bagdadu. W portfelu trochę funtów, jakiś bolszewicki,
gówno warty pięciorublowy banknot, trochę dolarów. Nic szczególnego,
wachmistrzu! Z wyjątkiem nowiutkiego walthera PPK i kilku magazynków
amunicji do niego – wyliczył kapral. – Panie wachmistrzu! Mogę na pamiątkę
wziąć tego małego waltherka? Poręczny!
– Kapralu, czy wy się z… nie powiem czym na głowy zamieniliście? Pakować
mi to! I żeby mi ani jeden dolar czy funt nie zginął! Zabierzemy to do sztabu!
– Panie wachmistrzu, widzę na horyzoncie jeepy i te brzydale fordy F15!
Widzę cekaemy i erkaemy. Na ciężarówkach mają chyba moździerze –
zaraportował jeden z żołnierzy, patrząc przez lornetkę. – To nasi!
– Dobra. Broń w gotowości. Nie gromadzić się. Rozproszyć. Czekamy na
kolumnę.
Od ostatniego koncertu i spotkania z Ireną Kleiner cały czas wspominał twarz
Maszy. Zastanawiał się, skąd ją zna. Nie mógł sobie przypomnieć. Taką
dziewczynę na pewno by zapamiętał. „Więc o co chodzi? A może ona inaczej
wyglądała? Może w jakimś wagonie? Na jakiejś stacji? Irenka mówiła, że jest
z Wilna. Nie bywałem tam ani przed wojną, ani w czasie wojny. Dziwne. Do tego
ta sprawa z Bodo. Może i gdzieś go widziała”. Z rozmyślań wyrwał go widok
konwoju, który podjechał pod wzgórze.
– Kto tu dowodzi?! – zapytał podporucznik, gdy tylko wyskoczył ze swojego
willisa.
– Ja, Mieczysław Kleiner, panie poruczniku!
– Podporucznik Filip Godlewski z batalionu przeciwdywersyjnego –
przedstawił się dowódca konwoju. – Znowu wysadzili kawałek ropociągu. Ci
tutaj kierowali się chyba w góry. Mogli mieć kryjówkę w jakiejś wiosce. Dziwne,
że nie wyłapała ich nasza kompania zwiadowcza, która krąży po trasach
rurociągów. Skąd oni się tu wzięli?! Widzi pan, wachmistrzu, całymi dniami
wyszukujemy uszkodzenia oraz wyłapujemy dywersantów. Miejsce uszkodzeń
rurociągu sygnalizują stacje podciśnieniowe. Czasami Kurdowie organizują na
nas zasadzki. Ale ci tutaj nie wyglądają na Kurdów…
– Myśli pan, że to Niemcy? Ci od Brandenburczyków?
– O, widzę, że pan wachmistrz zorientowany! Dawno pan w służbie?
– Dawno jak cholera!
– Ja tutaj od ponad pół roku ganiam się z dywersantami. Wcześniej byłem
w dywizjonie rozpoznawczym przy generale… – sprecyzował Godlewski.
– Zna pan Armanda? Olę? Izę?
– Co?! No jasne! Jaki świat jest mały!
Gdy obaj dowódcy ustalili już wspólne kontakty towarzyskie, przeszli do
poważniejszych spraw. Godlewski postanowił naświetlić Kleinerowi problemy
z ropociągami.
– Słuchaj, sprawa wygląda tak. W drugiej połowie 1942 roku ataki
dywersantów kurdyjskich się nasiliły. Rury zakopane zaledwie pół metra pod
ziemią były dziurawione przy użyciu min. Sporo tego było. Jak wiesz, Niemcy tu
operowali od 1941 roku, a ci to może pozostałości tych grup? Zabierzemy ich do
Kirkuku i dokładnie sprawdzimy.
– Ale mapy to ja zabiorę. Zrobimy analizy i przekażę je moim zwierzchnikom
ze służby. Powiem, żeby wyniki analiz przesłać też do was, do Kirkuku. Może
nawet sam przywiozę przy jakiejś okazji. I jeszcze coś bym zabrał ze sobą…
– Co takiego? – zapytał Godlewski.
– Zobacz. To jest mapa Bagdadu z zaznaczonym hotelem Maude. Muszę to
zawieźć do sztabu. To może być ważne. Poza tym jeden z tych banknotów jest
dziwny. Sam spójrz. Jakby co, to przekaż, proszę, informację do nas, do sztabu
w Qizil Ribat. Wiesz, do którego majora?
– Jasne. Oczywiście. Ciekawa sprawa z tym elegancikiem w smokingu,
z małym waltherem za pasem na środku pustyni. Jak w sam raz dla Czakuckiego.
To do zobaczenia. Może przyjedź do nas z chłopakami na jakiś krótki urlop.
Skoczymy razem w góry, nad rzekę. Mamy takie ulubione miejsce koło
Rawanduz. Można trochę uciec od tej wojny – powiedział Godlewski na
pożegnanie.
– Zobaczę, co da się zrobić – obiecał wachmistrz i machnął ręką z ruszającego
jeepa.

***

Kleiner łapał się na tym, że coraz częściej myśli o Marii Konarskiej. Ta


tajemnicza kobieta coraz mocniej budowała swoją pozycję nie tylko w elicie
obozu. Nie była już skromną Pestką, poważnie angażowała się w organizację
różnych oficjalnych imprez. Odpowiadała za katering, miała dobre kontakty
z grupami artystycznymi, w tym z Irenką, pozostającą blisko generała.
Uczestniczyła w wielu spotkaniach towarzyskich organizowanych dla kadry
dowódczej. A tych było dużo.

***

– Miło mi cię widzieć – powiedział uśmiechnięty Godlewski, na co dzień


uchodzący za małomównego i zamkniętego w sobie, gdy kilka dni później
wachmistrz pojawił się w obozie pod Kirkukiem. – Mam propozycję nie do
odrzucenia. Po szkoleniu pojedziemy na biwak. Przez Irbil, Mala Omar, koło
wodospadu Ali Beg do Rawanduz. Namioty rozbijemy koło mostu Kalifa –
mówił jak nakręcony, pokazując wszystkie miejsca na mapie. – Zobaczysz, to jak
podróż do raju!
Wczesnym rankiem następnego dnia żołnierze wystarali się o przepustki
i ruszyli jeepami w kierunku gór. Po drodze zatrzymali się w Irbilu, by obejrzeć
tamtejszą cytadelę.
– Mówią, że Aleksander Macedoński stoczył tu bitwę, u stóp tej cytadeli –
powiedział do Mietka Filip.
– My też stoczymy dzisiaj bitwę, ale z dobrą whisky – powiedział wachmistrz
i obaj się roześmiali.
Po krótkim antrakcie ruszyli dalej, przez góry i w końcu wąską drogą wzdłuż
rzeki. Konwój zatrzymał się nad rwącą rzeką, w miejscu nazywanym przez
Polaków gardzielą Rawanduz. Zaczęli rozstawiać sprzęt biwakowy i rozpalać
ogniska.
– Filip. Mam do ciebie pytanie. – Kleinera wciąż dręczyła sprawa tajemniczej
dziewczyny. – Nie spotkałeś może w Pahlawi albo później Marysi Konarskiej?
Coś o niej wiesz? Skąd pochodzi, gdzie była na sowieckiej zsyłce?
– Pewnie wpadła ci w oko, jak Armandowi! Nie dziwię się, naprawdę niezła.
Śliczna. Sam się zastanawiałem, jak takie cudo uchowało się w ZSRR. Spotkałem
ją zaraz po przybyciu do Pahlawi. Pamiętam jej dłonie, jak szliśmy we trójkę pod
rękę. Takie delikatne. A ciało prężne, bez skazy.
– A ty skąd wiesz?
– Nie sprawdzałem, ale Armando mi mówił. Też się trochę dziwił. Ale wiesz,
różnie to mogło być. Nie interesowało mnie to zbytnio, byłem zajęty Izą.
– Izą?!
– Tak. A co?
– A nic. No wiesz… Nic. Miła dziewczyna. Ola też.
– Mietek, opowiem ci historię jeszcze z Pahlawi. Tego dnia, kiedy poznaliśmy
naszą uroczą Marysię Konarską, poszliśmy z ledwie stojącym na nogach
Armandem do portu – zaczął nową opowieść Filip, już nieco podpity.
– Słuchaj, a jak ją poznaliście? Tę Konarską?
– Jak to jak? Normalnie, tak jak się poznaje piękne kobiety. Potem ci
opowiem. Ale teraz posłuchaj o tym, jak razem z Armandem założyliśmy na
siebie galabije i witaliśmy w tłumie co ładniejsze dziewczyny schodzące ze
statku.

***

– Czy to jest wszystko, co ma pan do przekazania? Czy może coś jeszcze? –


zapytała Masza niemieckiego łącznika w Bagdadzie.
– Jedynie to. Ja nie wiem, co jest w środku. Miałem tylko oddać kopertę
w gazecie, najlepiej polskiej. – Mężczyzna rzucił okiem na „Gońca
Karpackiego”. – Proszę tu nie stać tak długo, bo pani uroda przyciąga wzrok
wielu mężczyzn. To pomaga, ale czasami może też przeszkadzać w naszej pracy –
dodał i natychmiast zajął się gościem podchodzącym właśnie do recepcji.
Masza popatrzyła na łącznika z pewnym wyrzutem i lekceważeniem.
Odwróciła się i zdecydowanym ruchem zarzuciła włosy do tyłu. Przeszła przez
lobby hotelowe, a po drodze obdarzyła wyjątkowo zalotnym, pełnym wdzięku
uśmiechem kilku brytyjskich oficerów.
W taksówce, w drodze do Renaty, która mieszkała niedaleko, w budynku
YWCA, Masza rozłożyła gazetę i wyjęła kartkę z otrzymanej właśnie koperty.
Centrala berlińska dziękowała jej za informacje na temat dyslokacji polskich
jednostek i nastrojów w armii. Berlin zainteresowały dane na temat sprawy
domniemanego buntu w armii na Bliskim Wschodzie wobec Naczelnego Wodza.
Pospieszali ją w sprawie Kleinera.
„Skoro tylu naszych i brytyjskich oficerów nie może mi się oprzeć i na jedno
moje skinienie wynajęliby na noc pokój w hotelu Maude, to dlaczego nie on?” –
pomyślała i zdała sobie sprawę, że pierwszy raz w życiu poczuła się Polką.
„Może Renata mi w tym pomoże?”
Rozdział 32
Bagdad, Irbil – wiosna 2012

– Faris Karim, urodzony w 1955 roku. Kapitan. Rodzice: ojciec dyplomata, matka
pracownik Ministerstwa Finansów. Siedem lat służby w pionie wywiadu. Uznany
za zaginionego w sierpniu 1990 roku w operacji specjalnej. Tyle znalazłem
w resztkach archiwum kadrowego – powiedział pułkownik Mahmud do Łodyny.
– Ale to nie wszystko. Dotarłem również do bardzo przetrzebionego archiwum
zawierającego dokumentacje przedsięwzięć specjalnych realizowanych w 1990
roku. Był tam zapis, iż kapitan Faris Karim brał udział w operacji pod
kryptonimem Sajf Udin. Zakładam, że mógł nią kierować, ponieważ wskazanie
jego osoby przyszło z samej góry. Decyzja zapadła w gabinecie szefa Husajna
Kamila – dodał.
Łodyna słuchał w dużym skupieniu i na bieżąco analizował wszystkie
informacje, które przekazywał mu pułkownik. Układał je niczym zestaw puzzli.
– To pozwoliło mi na ustalenie numeru sprawy i dotarcie do meldunku
sporządzonego przez młodego oficera Mukhabaratu, dowódcę tajnej stacji
wywiadowczej w rejonie Az-Zubajr na południu Iraku, niedaleko granicy
kuwejckiej. Do meldunku dotarł dowódca naszego batalionu w Basrze.
Prawdopodobnie ośrodek podlegał terytorialnie pod lokalny oddział Mukhabaratu
w tym mieście – kontynuował pułkownik.
„Niesamowite, jak wszystko się składa” – pomyślał Łodyna.
– Ten oficer zanotował, że oddział kapitana Farisa Karima wyjechał trzeciego
sierpnia i wrócił do nich na nocleg. Opuścili ośrodek piątego sierpnia rano. Ale co
ciekawe, do meldunku dołączona była notatka, w której ów młody oficer
informował przełożonych, że funkcjonariusze z oddziału mieli przy sobie teczki
z dokumentami oznaczone napisami „tajne” i „ściśle tajne” oraz różne pakunki.
Jego uwagę zwróciło płaskie pudło. Potem dodaje, że funkcjonariusze całą noc
się kłócili, co zrobić z tym ładunkiem. Byli bardzo podekscytowani. Kapitan
uspokajał ich i zarządził, że w drodze powrotnej zjadą z głównej drogi
i zatrzymają się w rejonie oazy Abu Ghar przed An-Nasirjją. Tam mieli
dokończyć rozmowę. Według tego oficera kapitan Karim nie chciał dyskutować
o efektach misji ze swoimi rozemocjonowanymi podwładnymi na terenie tajnego
ośrodka. Tyle znalazłem w archiwum, a w zasadzie w jego resztkach – zakończył
pułkownik Mahmud.
Major wciąż milczał. Informacje, jakie uzyskał, potwierdzały i uzupełniały te
otrzymane od Montany. Było jasne, że oddział, który miał ze sobą Młodzieńca,
dotarł do oazy przed An-Nasirjją. „Ale dlaczego zjechali z głównej drogi do
Bagdadu? Może mieli się z kimś spotkać? Z drugiej strony to ciekawe, że
pułkownik, mówiąc o tajnych dokumentach, przeszedł nad tym do porządku
dziennego. Może nie chce wszystkiego powiedzieć? Może oni też chcieliby
dobrać się do tych dokumentów? Mam nadzieję, że nie wiedzą, co w nich było,
bo doszłaby kolejna konkurencja. A może jednak wiedzą?” – zastanawiał się.
– Panie pułkowniku, bardzo dziękuję i panu osobiście, i panu generałowi. To
dla naszej sprawy bardzo ważne. Te informacje posuwają ją do przodu –
powiedział w końcu Łodyna.
Obaj mężczyźni pożegnali się. W korytarzu Polak ponownie spotkał oficera
w obcisłym garniturku. Może to tylko złe przeczucie, ale wydawało mu się, że ten
intensywnie mu się przygląda.

***

Łodyna zastanawiał się, czy prowokacja Stefańskiego wywoła jakieś reperkusje,


ale wszystko ucichło. Warszawa nie reagowała. „Chyba mają już wyrobione
zdanie na jego temat. Pewnie Jaskólski spacyfikował ewentualne pomysły, które
mogłyby zaszkodzić mi w Bagdadzie” – rozważał. „Może zrozumiał, że nie tak
łatwo będzie się pozbyć radcy do spraw dyplomacji publicznej i kulturalnej
w tutejszej ambasadzie RP. Tym bardziej że wiceminister Wiatr zapowiedział
wizytę w Iraku. A jemu bliska jest sprawa poszukiwania zaginionego arcydzieła.
W końcu to on razem z Jaskólskim nakręcił cały ten pościg”.
W tym momencie majorowi przypomniało się, że powinien spróbować
pojechać na polski cmentarz w Khanaqin. Wiatr pytał ostatnio o stan nagrobków
i obelisku oraz o możliwość złożenia tam kwiatów w czasie oficjalnej wizyty.
Z rozmyślań wyrwał go sygnał telefonu. Dzwoniła Ewa. Powiedziała, że nie
będzie mogła odebrać go z lotniska w Kurdystanie, ale poprosiła znajomego,
Sirwana Nawzada, żeby podjechał po niego. Drugi telefon tego popołudnia był od
Andreasa. Niemiecki konsul informował, że jest w Irbilu razem z ambasador
Emmą Kryngel. Będą tam kilka dni. Powiedział, że pojadą do Sulejmanii, na
spotkanie ze studentami na tamtejszym uniwersytecie. Wspólnie ustalili, że
spotkają się w Irbilu w weekend po czwartym maja. Łodynie pasował ten termin,
bo miał kilka dni wolnych i w tym czasie mógł pozałatwiać różne sprawy.
Gdy oficer wywiadu wrócił z CTS do ambasady, natknął się na Bałtożaka.
– Piotr, dotarły do twojej żony pieniądze i reszta rzeczy?
– Ta… Berd podrzucił jej wszystko do domu.
– Jutro lecę do Irbilu. Ostatnie informacje na temat Młodzieńca uzyskane
z CTS wysyłam do Centrali. Jakby przyszło coś pilnego, to Krzysiek da mi znać
telefonicznie albo mailowo. Wtedy ewentualnie poproszę cię o pomoc. Miej oko
na Stefańskiego i Słoninę. Aha, uważaj na podsłuchy w ambasadzie. Jakoś nie
wydaje mi się, że CTS i inne irackie służby odpuściły sprawę tajnych
dokumentów zrabowanych w Kuwejcie. Zwłaszcza teraz.
– Okej, będę się przyglądał.
– Idę pogadać z Żurawiem, żeby umówić się na jutrzejszy wyjazd na BIAP.
Musi wiedzieć, że mam być wcześniej na lotnisku, bo zabieram ze sobą pocztę
dyplomatyczną.
Łodyna poszedł do Żurawia, a Bałtożak zaczął podlewać trawnik w ogrodzie.
Przed wejściem do dowódcy grupy ochronnej BOR-u Łodyna zajrzał jeszcze
do szyfranta, żeby przygotował pakiet z pocztą dyplomatyczną. Jak ustalił
z Centralą, list kurierski będzie wystawiony na Warszawę, a pakiet w środku
zabezpieczony na wszelki wypadek folią ołowianą. Krzysiek, pakujący
przekazane przez majora ciężkie tekturowe pudełko, nie miał wątpliwości, co
znajduje się wewnątrz – to był pistolet wraz z dodatkowym magazynkiem.
– Powiedz mi, co zrobisz z tym pakietem na miejscu?
– Jak to co? Nie oglądasz polskich filmów? Pojadę na wysypisko śmieci
i spalę. Mam nadzieję, że nie spotkam nikogo, kto zapyta: co ja tam palę? –
odpowiedział bez namysłu Łodyna.

***

Po wylądowaniu w Irbilu Łodynę ogarnęło jak zwykle uczucie ulgi. Znalazł się
w innym świecie, choć nie wszystko było tam idealne. Kurdowie byli
w większości niesłowni i niepunktualni. Często wyolbrzymiali problemy i lubili
konfabulować. Ale wystarczyło o tym pamiętać, by zawczasu coś zaradzić. Do
Polaków mieli bardzo ciepły stosunek. Majorowi trudno było ocenić, skąd ta
sympatia – w końcu w czasie drugiej wojny różnie z tym bywało. Po szybkiej
odprawie paszportowej skierował się do taśmociągu, gdzie czekała już jego
zielona walizka. Zdjął ją i podszedł do szklanych, rozsuwanych drzwi.
– Dzień dobry, nazywam się Sirwan. Jestem znajomym Ewy. Ewa prosiła,
żebym po pana wyjechał i załatwił panu samochód na kilka dni.
Łodyna zdziwił się bardzo, gdy siwy mężczyzna stojący za drzwiami odezwał
się do niego dość dobrą polszczyzną.
– Bardzo mi przyjemnie. Widzę, że bez trudności mnie pan rozpoznał!
– Ewa dokładnie mi pana opisała. A jak widać, góruje pan nad innymi
pasażerami wzrostem i posturą. Chciałbym pana zaprosić dzisiaj wieczorem na
obiad do mnie do domu. To niedaleko, przy drodze w kierunku Koyi, zaraz za
centrum handlowym Majidi Mall. Od razu dodam, że jedzenie przygotowała moja
trzecia żona, a druga jej pomagała, ale właśnie poleciała do Dubaju. Wszystkiego
dopilnowała moja córka z pierwszego małżeństwa – dodał.
– Słucham? – zapytał nieco oszołomiony Łodyna, wkładając walizkę i plecak
do bagażnika białej toyoty prado.
– No, na miejscu mam w zasadzie dwie żony, druga czasem wyjeżdża.
Pierwsza mieszka w Polsce, w Łodzi. Druga jest ze mną po rozwodzie, więc jest
też w sumie czwartą. To Ewa kiedyś zaproponowała, żebym używał numerów, jak
opowiadam o żonach, bo nie mogła sobie poradzić z zapamiętaniem ich imion.
I tak zostało: żona numer jeden, żona numer dwa i tak dalej – wyjaśnił
z uśmiechem Sirwan. – To może teraz zawiozę pana do Rotany, a wieczorem,
powiedzmy tak około szóstej, przyjadę po pana?

***

Jedzenie przygotowane przez żony Sirwana było fantastyczne. Nawet zupa


mleczna z cytryną. Siedzieli na dachu domu i podziwiali piękny widok na górską
okolicę.
– Ależ ta mielona jagnięcina zawijana w młode liście winogron była pyszna!
I te faszerowane bakłażany! – powiedział Łodyna, delektując się cygarem. – Tam
jest Khanzad, a na prawo droga na Koye?
– Tak, tak. Oczywiście. Piękny mam widok, prawda? Równina, potem te góry,
a za nimi już Szaklawa, Rawanduz, góry Qandil i granica irańska. Ale tego
niestety już nie widać. Z domu obok też jest piękny widok. Pójdziemy tam
później do dzieci i rodziny mojej drugiej żony na deser i kawę – powiedział
Sirwan.
– Chciałbym załatwić sprawę z samochodem.
– Nie ma o czym mówić. Przez ile dni będzie go pan potrzebował, przez tyle
proszę korzystać. Samochód jest sprawny. Mój kuzyn Twana, właściciel dużego
komisu samochodowego, z którego pożyczyłem dla pana samochód, zapewnia, że
wszystko z nim w porządku. Tylko lać benzynę. Ja czuję wielką wdzięczność dla
Polski i Polaków za studia, za moją pierwszą żonę i wspaniałą córkę, którą pan
dzisiaj poznał – powiedział bardzo otwarcie.

***

Tym razem major wybrał hotel Rotana. Nie chciał pokazywać się w rejonie
American Village. Od rana pływając w basenie, snuł plany związane z pobytem
w Kurdystanie.
Po południu przyjechała Ewa. Przywitali się krótko i namiętnie. Następnie
Ewa uznała, że musi odpocząć, a Łodyna pojechał do libańskiej restauracji Sadaf
przy obwodnicy miasta. Słyszał o jej pięknym wystroju, ze skałami, cyprysami,
niewielkim wodospadem, kolumnami stylizowanymi na antyczne i mnóstwem
kwiatów, których intensywny orientalny zapach czuć było w całej restauracji.
Polak umówił się tam z Amirem Ibrahimem. Wiedział już, że majorowi udało
się dotrzeć do ważnych informacji. Tym bardziej czuł się podekscytowany.
Sprawa Portretu młodzieńca posuwała się ostatnio dynamicznie.
– To, co powiem, musi pozostać między nami. Mówię tak tylko dla porządku,
bo wiem, że mogę panu ufać – zaczął major Ibrahim. – Ustaliliśmy, że jedynym
Kurdem w Mukhabaracie, który mógł uczestniczyć w takiej akcji, był niejaki
Faris Karim. Kapitan. Jego rodzina mieszkała w Bagdadzie, więc ciężko nam
ustalić, skąd pochodzili jego najbliżsi: dziadek, babcia, wujek i tak dalej.
Zakładam, że to może być klucz do sprawy. Jeśli dotrzemy do nich, dotrzemy do
Farisa Karima, o ile oczywiście żyje. Sprawdzaliśmy w naszych kartotekach i nie
ma nikogo takiego w policji, siłach zbrojnych, czyli Ministerstwie Peszmergi, ani
u nas w Asayish. Jeśli zdobyłby pan jakieś dokładniejsze dane, moglibyśmy się
pokusić o jego odnalezienie – dodał.
– Panie majorze. To są wszystkie dane, które uzyskaliśmy. Ja również proszę
o dyskrecję – powiedział Łodyna i wręczył mu kartkę.
Informacja w języku angielskim zawierała także opis zdarzenia z oazy Abu
Ghar z sierpnia 1990 roku. Major czytał z zainteresowaniem. Przez dłuższą
chwilę obaj milczeli.
– To już jesteśmy blisko. Dużo bliżej. Jak pamiętam, jest pan tutaj do niedzieli,
czyli do szóstego maja. To jeszcze kilka dni. Może uda mi się dowiedzieć czegoś
więcej. O, byłbym zapomniał. Mam dla pana legitymację zezwalającą na
posiadanie i użycie broni na terenie Kurdyjskiego Regionu Autonomicznego. Nie
ma w tym zezwoleniu wskazania rodzaju ani ilości broni – dodał i wręczył
rozmówcy plastikową legitymację z okrągłym, zielono-czerwono-żółto-białym
symbolem służby Asayish, danymi personalnymi i zdjęciem.
– Dziękuję, panie majorze.
– Co do wyjazdu na cmentarz do Khanaqin, to sprawa jest trudna. Formalnie
to teren etnicznie kurdyjski pod jurysdykcją Bagdadu, ale dostęp do niego od
tamtej strony zdecydowanie odradzam – powiedział major. – Z naszej z kolei
może być problem na punktach kontrolnych. Poza tym robi się niebezpiecznie.
Mamy coraz więcej doniesień o rosnących wpływach Państwa Islamskiego
w całej prowincji Dijala, a to właśnie tamtędy prowadzi droga z Bagdadu do
Khanaqin. Dlatego na razie proszę odłożyć te plany – do momentu, kiedy sytuacja
się uspokoi. Może kiedyś ten teren będzie pod naszą kontrolą? Wówczas będzie
dla nas zaszczytem pomóc w odbudowie miejsca pamięci po polskich
żołnierzach. A jakie ma pan plany na te dni?
– Oczywiście rozumiem. Przekażę informację do Warszawy – odpowiedział
Łodyna. – Uzależniłem moje plany od ewentualnego wyjazdu na cmentarz. Ale
skoro to nie wyjdzie, to chciałbym pojechać do Sulejmanii. Znalazłem kiedyś
w Centralnej Bibliotece Wojskowej w Warszawie wspomnienia z czasu pobytu
naszych żołnierzy w tym mieście. Interesuje mnie zwłaszcza jedno miejsce,
karawanseraj pod nazwą Farah.
Łodyna opowiedział majorowi Asayish o adiutancie brytyjskiego dowódcy
garnizonu Sulejmanijja, który sprezentował naszym żołnierzom w 1943 roku
książkę pod tytułem Bulonia, wydaną w Bagdadzie w języku kurdyjskim. Jej
autorem miał być Kurd, kapitan armii irackiej, Mahmud Jawdat. Major opowiadał
z kolei o historii swojej rodziny, która przybyła do Irbilu z miejscowości
położonej między Szaklawą a dzisiejszym jeziorem Dukan. Rozmowa przy
wyśmienitych daniach kuchni libańskiej przeciągnęła się do późnych godzin. Na
koniec spotkania major poprosił Łodynę, aby uważał na siebie, bo czasami
w Irbilu zdarzają się niebezpieczne sytuacje. Wspomniał o niedawnym incydencie
koło American Village.
– A co się tam stało? Mieszkałem ostatnio niedaleko, w hotelu Khanzad.
W tamtej okolicy szukamy miejsca na nasz konsulat!
– Nic takiego. Jakiś chyba chory psychicznie i w dodatku pijany strażnik
otworzył ogień do naszego posterunku na nieodległym wzgórzu. I został
zastrzelony. To tyle.
Gdy szli już do samochodu, major zapytał: – Aha, pytałeś o jakąś sprawę
związaną z twoją obecnością w Irbilu. O co chodziło?
W czasie tego spotkania oficerowie przeszli na „ty”. Major nabrał zaufania do
Łodyny, a Polakowi przypadł do gustu wykształcony i obyty w świecie
funkcjonariusz kurdyjskiej służby specjalnej. Szybko omówili więc kwestię
zarzutów ze strony polskiego ambasadora.
– Posłuchaj, na wszelki wypadek sprawdziłem nawet w naszym DFR. Niczego
takiego nikt nie przekazywał do Bagdadu, bo przecież takiej sytuacji nie było.
Żaden policjant ani funkcjonariusz Asayish niczego takiego nie odnotował –
powiedział Amir Ibrahim. – To prowokacja, w którą zamieszany jest ten Hadżi
z waszej ambasady. A może również twój ambasador? Tego nie wiem. Uważaj na
nich!

***

Wyjazd w góry Kurdystanu Łodyna zaplanował na trzeciego maja. Pomyślał, że


pozwoli mu to na rozpoznanie terenu. Być może wykorzysta tę wiedzę, gdy tropy
kapitana Farisa Karima i Portretu młodzieńca ponownie zaprowadzą go w to
miejsce. Ewa nie mogła mu towarzyszyć, bo – tak jak wcześniej zapowiedziała –
musiała pojechać na Ukrainę.
Major wyszedł z hotelu zaraz po śniadaniu. Nie spieszył się. Na parkingu
wsiadł do pożyczonej od Sirwana toyoty i ruszył wzdłuż parku Sami
Abdulrahman na obwodnicę miasta. W rejonie siedziby prezydenta i budynków
rządowych skierował się w stronę Szaklawy. Postanowił pojechać do Rawanduz
i Soran, stamtąd zaś cofnąć się w stronę Szaklawy i skierować nad jezioro Dukan.
Zaplanował nocleg w hotelu Ashur. Potem chciał pojechać do nieodległej już
Sulejmanii. Pamiętał, że właśnie tę drogę pokonywali w czasie drugiej wojny
polscy żołnierze. Jeździli tędy z Kirkuku i Altun Kupri do granicy irańskiej albo
na wypoczynek do gardzieli Rawanduz.
Łodyna ruszył dynamicznie i po kilku minutach jazdy dotarł do granicy
miasta. Zatrzymał się jedynie na krótko na check poincie.
Samochód wspiął się na przełęcz między wzgórzami, na których stał hotel
Khanzad, a osiedlami mieszkaniowymi, w tym American Village. Potem zjechał
ostro w dół, minął z prawej niewielki zamek i znów wjechał na górę do
miasteczka Salahadin, z rezydencją prezydenta Barzaniego. Major rozkoszował
się pięknymi widokami. Podkręcił muzykę. Z głośników popłynął Harley mój
Dżemu. „Chyba najbardziej adekwatny do całej tej sytuacji i krajobrazu” –
pomyślał.
Polak zatrzymał się na chwilę na parkingu przed Szaklawą, żeby zrobić kilka
zdjęć zardzewiałym wrakom irackich czołgów i transporterów, które w latach
osiemdziesiątych zakończyły tutaj szlak bojowy, zatrzymane przez kurdyjskich
bojowników. Minął Szaklawę. Za nią droga prowadziła przez dolinę z lotniskiem
polowym, na którym w 1990 roku desantowali się Amerykanie. Przypomniał
sobie, że prawie dwanaście lat temu do Bagdadu, a może do domu, zmierzał
kapitan Faris Karim. „Może przejeżdżał właśnie przez te tereny?”
Toyota znów wspinała się w górę. Niemal na końcu podjazdu Łodyna
zauważył na jednej z serpentyn niewielkiego białego busa marki Nissan. Na
przednich drzwiach widniał jakiś niebieski napis. „Dobrze idzie. Pewnie ma
napęd na cztery koła. Już chyba go gdzieś widziałem” – pomyślał.
– Oczywiście. Stał na parkingu pod hotelem Rotana! – powiedział na głos
i znacznie przyspieszył.
Dotarł do wodospadu Ali Beg i postanowił zatrzymać się tu na drugie
śniadanie. „Jeśli nissan zatrzyma się również, będę musiał przeładować mojego
SIG-a” – pomyślał. Przed opuszczeniem samochodu włożył do kieszeni zapasowy
magazynek. Do polarowej bluzy schował telefon satelitarny i opatrunek. Miał też
przy sobie nóż Spyderco, który Edd wrzucił mu razem z innymi drobiazgami do
plecaka w amerykańskim konsulacie przed akcją w American Village.
Mimo dość wczesnej pory restauracyjki koło wodospadu były już otwarte.
Łodyna poczuł zapach jagnięcych szaszłyków. Słyszał huk wody przelewającej
się przez skalną gardziel. Usiadł przy stoliku tuż przy balustradzie. Woda
z wodospadu całymi potokami i strugami płynęła również po podłodze tarasu.
Nie przeszkadzało mu to, bo jego buty trekkingowe były odporne na takie
warunki. Skupił się za to na białym nissanie, który zatrzymał się na parkingu.
Wysiedli z niego dwaj mężczyźni. Trzeci został w samochodzie. Niewykluczone,
że był to miejscowy kierowca.
– Poproszę zimne piwo i szaszłyk – powiedział Łodyna po angielsku do
chłopaka, dla którego był zapewne pierwszym klientem dzisiejszego
przedpołudnia. – Do tego pieczywo i warzywa.
Mężczyźni, którzy wysiedli z samochodu, byli widoczni jak na dłoni i zdawali
sobie z tego sprawę. Nie mogli się zdecydować, czy podejść do jeziorka
i wodospadu, czy zostać na parkingu. Wyglądali jakoś dziwnie. Ubrani
w garnitury o nieco przestarzałym fasonie, z lekko rozluźnionymi krawatami.
„Ale co za fryzury, jak z lat osiemdziesiątych” – zwrócił uwagę Polak. Jeden
z nich miał niemodne, dłuższe włosy zakrywające uszy do połowy i bujną
grzywkę. Drugi, niższy, nieco łysiejący, był zaczesany na pożyczkę. Usiedli przy
stoliku niemal w wejściu do ciągu restauracyjek.
„W tych pantofelkach na te potoki płynące po posadzce!” – pomyślał major.
Mężczyźni zdjęli marynarki. Krótkie rękawy koszul od razu przykuły wzrok
Łodyny. Przypomniał sobie opowieść Berda o spacerze po bazarze w Kuwejcie.
„To tacy sami kolesie. A może nawet ci sami!” Major postanowił wyjąć swój
blackberry i pod pozorem pisania czegoś zrobił mężczyznom kilka zdjęć.
Szaszłyki podane na długich, płaskich szpadach były doskonałe. Świeże
pieczywo było jeszcze gorące. Do tego pachnąca zielenina, skropiona oliwą
i cytryną, oraz zimne piwo Amstel.
– Czy panu smakowało? – zapytał chłopak sprzątający stolik.
– Oczywiście. Wyśmienita jagnięcina. Podziękuj kucharzowi i spytaj go, czym
posypywał ją w czasie grillowania i jak ją wcześniej przygotowywał. Czy jakoś
marynował?
Major zakładał, że przy stoliku wywiąże się dłuższa konwersacja, co pozwoli
mu nieznacznie poobserwować obu mężczyzn z nissana. Nie zawiódł się.
Rozmowa z kelnerem nieco się przedłużyła i zeszła także na inne tematy. Przy
okazji chłopak podpowiedział mu, którędy jechać i gdzie są ładniejsze widoki.
Łodyna nie oszczędzał na napiwku dla niego. Poszedł również pożegnać się
z kucharzem, który uwijał się przy ruszcie. Kupił jeszcze cztery czerwone puszki
zimnego piwa Amstel i wrzucił je do plastikowej torby. Mężczyźni z nissana
nerwowo obserwowali jego ruchy. Można było odnieść wrażenie, że nie wiedzą,
co ze sobą począć.
Łodyna przeładował swojego SIG-a, a następnie skierował się do samochodu.
Wiedział, że kiedy dojdzie na parking, będzie w trudnej sytuacji, wzięty w dwa
ognie przez pasażerów i kierowcę busa. Postanowił skrócić sobie drogę
i przeskoczył przez niewielki murek. Sekundę później był już przy toyocie.
Kątem oka zobaczył, że obaj mężczyźni szybko wracają do nissana.
Polak wsiadł do toyoty i skierował broń przez uchylone drzwi w kierunku
nawierzchni parkingu. Dwukrotnie ponownie przeładował broń z wyjętym
magazynkiem i strzelił „na sucho”. Potem włożył nabój do magazynka i podpiął
całość do pistoletu. Włożył go za pasek. Ruszył ostro. Kamyczki z szutrowego
parkingu mocno uderzyły w nadkola samochodu. Za toyotą gwałtownie uniosła
się chmura kurzu. Łodyna wiedział, że nissan nie znalazł się tam przypadkowo.
Że go obserwują. „Jakie mają zamiary?” – zastanowił się.
Toyota minęła check point, a jej kierowca skręcił w prawo, pod górę. Jechał
wąską, krętą, górską drogą. Surowy, skalisty krajobraz łagodziły jedynie zielone
polany i kępy krzaków. Na niedużych tarasach rosły karłowate drzewa.
Na płaskim, mniej więcej stumetrowym odcinku drogi Łodyna dostrzegł po
prawej zatokę. Postanowił zatrzymać się i poczekać na nissana, jeśli ten wciąż za
nim podąża. Musiał mieć pewność. Zaparkował i cofnął samochód, aby nieco
zasłonił go występ skalny. Zaciągnął hamulec ręczny, ale silnika nie zgasił. Drzwi
pozostawił lekko uchylone. Przeszedł na drugą stronę drogi i stanął nad
przepaścią zwaną Doliną Śmierci. W dole, w wąskim wąwozie dostrzegł
prowadzącą do Soran drogę wzdłuż rzeki. Na chwilę się zamyślił, podziwiając
góry Kurdystanu.
Z krótkiej chwili rozmarzenia wyrwał go dźwięk silnika. Spojrzał w dół
i dostrzegł białego nissana. Wrócił do samochodu i oparł się o maskę. Wiedział,
że jeśli dojdzie do strzelaniny, przód samochodu i jego silnik będą najlepszą
zasłoną. Znów przeładował SIG-a. Coraz wyraźniej słyszał dźwięk silnika
pracującego na wysokich obrotach. Nagle bus wyskoczył zza zakrętu.
Łodyna dostrzegł, że samochód ma otwarte okna. Wewnątrz siedzieli znani mu
mężczyźni. Rozglądali się wokół nerwowo. Jeden z nich trzymał w ręku AK-47
z lufą na zewnątrz. „Kurwa! Albo ich uprzedzę, albo mnie podziurawią z tego
kałacha jak sito. Trzeba było posłuchać Edda i znowu wziąć od nich MP-5” –
pomyślał błyskawicznie.
Nie miał wyboru. Wycelował pistolet w kierunku rozpędzającego się nissana.
Pociągnął za spust. Gdy pierwsze pociski dosięgły busa, mężczyźni dostrzegli
Polaka. Pasażer na siedzeniu obok kierowcy zaczął strzelać na oślep, schylając się
poniżej linii szyb. Łodyna odruchowo schował się głębiej za maskę swojego
samochodu, ale nie przestawał strzelać. Nissan zaczął tańczyć na drodze.
Niebezpiecznie zbliżał się do toyoty. Major błyskawicznie zmienił magazynek
i dalej strzelał – mniej celnie, raczej na wyczucie.
Nissan z dziurawymi szybami i niebieskim napisem Gazprom przejechał obok
Łodyny i uderzył w betonowe zapory oddzielające drogę od przepaści. Polak
wyjrzał zza samochodu i zdążył zobaczyć, jak bus przewraca się na lewy bok
i przelatuje przez barierki. Do uszu majora dobiegły dźwięki rozpadającego się na
skałach samochodu. Potem nastąpił wybuch.
Łodyna wsiadł do toyoty, rzucił broń na siedzenie, zwolnił ręczny hamulec
i wcisnął pedał gazu. Nie oglądał się za siebie. Pędził tak szybko, jak tylko
pozwalała mu droga. Powoli się uspokajał. Szosa doprowadziła go do
miejscowości Bekhal. Wjechał na żółty most, minął kolejny wodospad
przepływający przez zabudowania restauracji i sklepów z pamiątkami. Nie
zwracał na to uwagi. Jechał dalej, cały czas myśląc o tym, co się stało.
W takim nastroju dotarł do sennego jeszcze miasta Rawanduz, położonego na
szczycie podłużnego pasma górskiego. Postanowił zrobić przerwę w podróży
i gdzieś odpocząć.
Zatrzymał się na parkingu przy niebieskiej tablicy z napisem Smail Bag Street.
Zabezpieczył pistolet i schował go za pasek. Wziął torbę z piwem i wyszedł.
Obejrzał toyotę. Nie dostrzegł żadnych śladów po ostrzale, tylko trochę
odprysków lakieru na dachu. „Będę musiał to jakoś załatwić z Sirwanem i jego
kuzynem” – pomyślał.
Gdy nieco ochłonął, rozejrzał się wokół i zauważył biały napis na czerwonym
polu namalowany na ścianie budynku. Obok widniały sierp i młot. Zorientował
się, że stoi pod siedzibą lokalnej komórki kurdyjskiej partii komunistycznej.
Niedaleko był skwer. Stał na nim złoty pomnik kurdyjskiego wojownika
z muszkietem na koniu.
Łodyna usiadł pod wiatą i oparł się o stojącą na kamiennym postumencie starą,
żeliwną armatę. Bezwiednie wyjął puszkę zimnego piwa, zapalił dominikańskie
cygaro i zaczął kontemplować piękne widoki. Na horyzoncie, na granicy
z Iranem, dostrzegł masyw górski Qandil, a w dole gardziel Rawanduz
z niebieskozielonym paskiem spływającej kaskadami rzeki. Nad rzeką
przerzucony był stalowy most, zwany kiedyś mostem Kalifa. Dolina była pełna
zieleni i kwiatów. Major zrozumiał w tej chwili, dlaczego żołnierze generała
Andersa, którzy przyjeżdżali tu na pikniki, z zachwytem mówili o „kurdystańskiej
wiośnie”.
„Jak dobrze, że na tę, kurwa, piękną majówkę wybrałem się sam. Bez Ewy.
Jak tu znowu nie mówić o szczęściu” – pomyślał Łodyna i otworzył kolejną
puszkę piwa.
Rozdział 33
Bagdad, Qizil Ribat – lato 1943

– Spotkałem się z tobą, ponieważ centrala rozkazała, żebyś przygotowała się do


likwidacji mężczyzny, o którym informowałaś w Pahlawi. To ten, którego miałaś
tutaj rozpracować – zaczął Mirek. – Masz być przygotowana, aby to zrealizować
w możliwie dogodnym dla ciebie momencie, z zachowaniem zasad konspiracji.
Chyba nie trzeba ci tego przypominać?
– Nie, nie trzeba – odpowiedziała spokojnie Masza.
– Ale to nie wszystko. Centrala dziękuje ci za przekazane informacje na temat
polskiej armii, jednak przypomina o głównym celu przedsięwzięcia i środowisku,
do którego miałaś dotrzeć. Nie przekazałaś żadnych informacji na ten temat.
Ostrzegam cię. Mamy długie ręce. Bo ja tu widzę, że masz czas na koncerciki,
burżuazyjne rauty, dekadenckie imprezy. A na robotę nie. Eto nie choroszo. Co
masz do powiedzenia? – Mirek wyraźnie próbował zastraszyć Maszę. – Nu,
posłuszaj. Ja to mogę zrozumieć. Nawet mogę wytłumaczyć cię przed centralą,
ale ty też musisz mnie zrozumieć!
Zdecydowanym gestem położył dłoń na jej udzie i spróbował ją pocałować.
Masza poderwała się z łóżka, na którym siedzieli. Popatrzyła na niego
z nienawiścią i zarazem wyższością. Ponownie przypomniała sobie Fiedotowa,
który postępował z nią tak samo.
– Słuszaj, ty sobaczy chuju – powiedziała ściszonym głosem, lekko nachylając
się do niego. – Odpowiadam bezpośrednio przed towarzyszem pułkownikiem
w Moskwie. Uważaj, żebym zamiast tego Polaczka ciebie nie ubiła jak
wściekłego psa na pustyni. To służbowo. A prywatnie powiem ci, jak to wy,
Polacy, mówicie: nie dla psa kiełbasa, nie dla kota spyrka. Spierdalaj.
Mirek milczał oszołomiony.
– A tu masz informację, którą trzeba natychmiast przekazać – dodała kobieta
i wręczyła mu szarą kopertę. – Ten twój schowek jest do dupy. Za mały na takie
coś. Ale pewnie tak masz, że wszystko u ciebie jest za małe!
Masza energicznie podniosła płachtę zakrywającą wejście do namiotu.
– Mireczku, kochanie. Oddelegowali mnie na kilka dni do obozu w Khanaqin,
więc jutro nie możesz na mnie liczyć. Nie będę twoją partnerką na potańcówce
w kantynie – powiedziała do odchodzącego żołnierza głośno, wyraźnie
i z uśmiechem.

***

Kleiner po powrocie do Qizil Ribat z wyjazdu do Rawanduz siedział od rana


w namiocie przy wielkim stole, na którym leżały płachty różnych map. Właśnie
przygotowywał te, które miały być wykorzystane przez dowódców jednostek
zmotoryzowanych i pancernych w trakcie manewrów podczas wizyty generała
Sikorskiego. Miał pod ręką metalowy czajniczek z zieloną schłodzoną herbatą
oraz bukłak z wodą. Obok leżała trochę pokruszona kostka soli i pastylka
surogatu chininy. W pewnym momencie ktoś zapukał w słup podtrzymujący dach
sztabowego namiotu. Uchyliła się zasłona. W wejściu stanęła kobieta, której
obraz od dłuższego czasu nie dawał Mietkowi spokoju.
– Pamiętasz mnie? Poznaliśmy się na raucie, po występach Renaty
Bogdańskiej. Nazywam się Maria Konarska – powiedziała. – Widzę, że cię
zaskoczyłam!
– Nie ukrywam, że zaskoczyłaś! W końcu nie zaglądają tutaj codziennie tak
piękne kobiety. Raczej krzyczący oficerowie, podchorążowie służbiści i gapowaci
kaprale – odpowiedział, a jego myśli znów zaczęły przemierzać zakamarki
pamięci.
– Dzisiaj mam dużo pracy. Wiesz, te manewry i wizyta Sikorskiego.
Postanowiłam trochę się przespacerować i przypomniałam sobie, że przecież ty
rysujesz niedaleko piękne mapy. Wartownik mi powiedział, że mogę cię tutaj
znaleźć – mówiła Maria.
Kleiner odniósł wrażenie, że ta wizyta nie jest wcale spontaniczna, choć
piękne kobiety są nieprzewidywalne i lubią zaskakiwać.
– Proszę, usiądź tutaj. Przepraszam, ale warunki są polowe. Niestety to nie
mieszkanie w Bagdadzie – powiedział i nagle przypomniał sobie o Armandzie,
blondyneczkach i nocnych szaleństwach w wannie.
Masza usiadła na drewnianym krześle, założyła nogę na nogę i z wdziękiem
poprawiła kosmyk włosów, który osunął jej się na twarz.
– Gorąco! – powiedziała.
– Tak, faktycznie dzisiaj słońce przypieka mocniej.
Wachmistrz oderwał się od nanoszenia na duży karton znaków
kartograficznych. Spojrzał na Maszę i jej czerwone usta. „Nie dziwię się, że
Armando podkochiwał się w niej w Pahlawi” – pomyślał.
– A wiesz, Marysiu, że mamy wspólnych znajomych w Iraku? – powiedział.
– A tak! Renata Bogdańska! I generał Anders!
– Myślałem o Armandzie, Filipie Godlewskim, Izie i Oli.
Gdyby Masza stała, ugięłyby się pod nią nogi. Zaniemówiła. Jej uśmiech
zamarł. Ten stan trwał jednak tylko ułamek sekundy.
– Tak, spotkałam ich wszystkich w Pahlawi – odpowiedziała po chwili. –
Bardzo mili ludzie – dodała dość chłodno. – A właśnie, nie wiesz, gdzie
mogłabym w Bagdadzie zaopatrzyć się w dobre białe wino? Bo to z Iranu, co
chłopaki przywożą, nie nadaje się dla gości, których zapewne dużo przyjedzie
z Sikorskim. Pomożesz?
– Mam znajomego na Adamii. Mogę zapytać. Będę w Bagdadzie pojutrze.
Muszę podjechać po brytyjskie mapy – odparł, wciąż badawczo patrząc na
kobietę.
– A jak myślisz? Renata zajmie miejsce przy boku naszego generała? –
zapytała Masza, nagle zmieniając temat. – Bo wiesz, mówi się o romansie.
„A jednak! Takie kobiety zaskakują i są nieprzewidywalne!”
– Nie wiem i szczerze mówiąc, niespecjalnie mnie to interesuje. To tylko
jakieś plotki – powiedział głośno i spojrzał na zegarek.
W tym momencie zauważył, że Masza rozgląda się po namiocie, jakby czegoś
szukała. Nagle zwróciła twarz w kierunku Mietka:
– Zobaczymy, kto będzie u boku naszego dowódcy w czasie wizyty
Naczelnego Wodza. A swoją drogą, czy wiesz, kiedy on przyjedzie i gdzie
dokładnie będzie? Wkręciłabym się jakoś na bankiet. W końcu to Naczelny
Wódz!
– Nie wiem. Ale jak masz znajomych w sztabie, to może ci coś powiedzą.
Przyjdzie czas, kiedy się o tym dowiemy. Myślę, że już niebawem, ponieważ
narzucili nam tutaj pewne zadania, które musimy zrealizować jeszcze przed jego
wizytą.
– A nie masz ochoty wybrać się w Bagdadzie do brytyjskiego kina? Słyszałam,
że wyświetlają amerykańskie nowości.
– Bardzo chętnie. Jak mógłbym odmówić tak uroczej dziewczynie –
odpowiedział, unosząc lekko brwi, po czym uśmiechnął się i mrugnął
dwuznacznie. – Tylko nie wiem, Marysiu, czy będę miał na to czas. W związku
z nadchodzącą wizytą wstrzymano nam przepustki. Poza tym ostatnio Filip
zaprosił mnie do kina, jak byłem u niego w Kirkuku.
– To on jest tutaj niedaleko?
– On jak on! Ale Armando jest w Bagdadzie! Nie wiedziałaś? Chociaż słabo
się znacie, pewnie chętnie by się z tobą spotkał – dodał i uważnie obserwował jej
reakcję.
– No, to ja się już pożegnam. Muszę wracać do swoich papierów, bo Karolina
mnie zabije – powiedziała Masza i gwałtownie wstała.
W namiocie został po niej jedynie delikatny zapach damskich perfum.
W głowie Kleinera kłębiły się myśli, które układały się w coraz wyraźniejszy
obraz Marii Konarskiej. „Gdzie ja ją widziałem? W jakich okolicznościach?” – ta
myśl ciągle go męczyła. „I te jej relacje z Ireną. W końcu ludzi od organizacji
wódki, whisky i zakąsek sporo dzieli od artystów ze sceny! Muszę po prostu
zapytać o nią Irenę. Może ona coś więcej wie?”

***

– Marysiu! Słyszałaś o tej aferze z rotmistrzem Klimkowskim? – zapytała


Karolina, koleżanka z biura ewidencyjnego.
Ta smukła dziewczyna z długimi rudymi włosami umiała wyciągać od
żandarmów ciekawe informacje. Miała też sporo znajomych w kancelarii sztabu.
Często u nich przesiadywała i zawsze przynosiła różne plotki. A jak popiła
w kantynie, zaliczała kolana kilku oficerów. Wielu żołnierzy do niej wzdychało,
a niejeden się w niej podkochiwał.
– Klimkowski?! A kto to?
– Oj, nie kojarzysz?! Zawsze się kręcił przy Andersie! Poznałam go jeszcze
w Uzbekistanie. Miałam tam takiego jednego w Szwadronie Przybocznym.
– I co z tym… Klimkowskim? – zapytała Masza i już drugi raz tego dnia nogi
się pod nią ugięły, a gardło zrobiło wyjątkowo suche.
– Wiesz, dokładnie to nie wiem! Tyle co chłopaki ze sztabu powiedzieli. Ale
wiesz, jacy oni są. Jeden to jak leżał po jakimś wypadku w szpitalu, co chwila
pisał do mnie listy z Iranu. A jak przyjechał do Kirkuku, to już o mnie zapomniał.
Albo inni: jak w kantynie chcą się przytulić albo pocałować, to powiedzą
wszystko, co chcesz. O gwiazdach, romantycznej nocy i takie tam. A jak zapytasz
o coś konkretnego, zasłaniają się jakimiś tajemnicami wojskowymi. Ale wyobraź
sobie, że przez przypadek usłyszałam, że ten rotmistrz miał jakieś konszachty
z Sowietami.
– No i co dalej? – Serce Maszy waliło coraz mocniej.
– Jak to co? Nic i tyle!
– Eee tam, takie plotki to wiesz… Jakbyś powiedziała, z kim spotyka się ten
przystojny, ładnie opalony major ze sztabu, to byłaby informacja. Albo jakie lubi
kobiety i czy można się z nim jakoś umówić.
– Aaa, ten, Czakucki. Kiedyś pojechaliśmy większą grupą do Bagdadu i trochę
się zabawiliśmy… A co? Podoba ci się?
Masza nagle poczuła się dziwnie. Miała świadomość, że jej misja może zostać
gwałtownie przerwana. Nie wszystko wiedziała, ale informacje od Karoliny
wzbudziły jej niepokój, a nawet strach. „Oni też węszą. Czy teraz mnie
sprawdzają?” – zamyśliła się.

***

– Wachmistrzu, słyszał pan o rotmistrzu Klimkowskim? – zapytał major


Czakucki.
– Tak, coś tam do mnie dotarło.
– Podejrzenia zrodziły się w sposób banalny. Zaobserwowano kolportowanie
propagandowych broszur komunistycznych wśród żołnierzy w Kirkuku i Altun
Kubri. Wcześniej takie same materiały pojawiły się w Iranie. Okazało się, że
znajdowano je w miejscach, w których bywał Klimkowski. I niech pan teraz
słucha uważnie. Wcześniej niejasne kontakty rotmistrza odkrył jeden z oficerów
naszego kontrwywiadu, który przebywał, tak jak pan i w tym samym czasie co
pan, na kursie wywiadowczym w Bagdadzie!
– Panie majorze, czy ja jestem o coś podejrzewany? – zapytał Kleiner całkiem
poważnie.
– Wachmistrzu, znamy się nie od dzisiaj! Niech pan bzdur nie opowiada
i słucha – powiedział Czakucki, nieco zirytowany. – W bagdadzkim hotelu Maude
nasz oficer podczas luźnej wymiany zdań z recepcjonistą dowiedział się, że
Klimkowski często tam bywa. A muszę powiedzieć, że znali się wcześniej,
ponieważ ten oficer był podwładnym rotmistrza. W trakcie tej rozmowy zobaczył
swojego przełożonego, ale do niego nie podszedł. Kiedy Klimkowski opuścił
hotel, dowiedział się od recepcjonisty, kim był rozmówca rotmistrza. Był to
przedstawiciel spedytora morskiego obsługującego połączenia Pahlawi–
Krasnowodzk. Ten przedstawiciel jest częstym gościem hotelu.
– Chyba zaczynam rozumieć i chyba wiem, który to ten nasz oficer.
– Ja też wiem, że pan wie. I dlatego z panem rozmawiam. Mam do pana
zaufanie. A jak usłyszałem od niego o tej czteroosobowej słynnej kąpieli
w wannie, w której brał pan udział, to myślałem, że z wrażenia spadnę z krzesła.
Gratuluję wyobraźni i inwencji! Dziewczyny pierwsza klasa!
Major szczerze się uśmiechnął. Mietek milczał.
– Ale wracajmy do sprawy. Od tamtego czasu człowiek, z którym spotkał się
Klimkowski, był pod naszą dyskretną obserwacją. Ustaliliśmy, kim jest. To
pracownik radzieckiej firmy transportowej z Pahlawi. Pływał między innymi na
statku „Żdanow”, którym ewakuowaliśmy żołnierzy i cywilów z ZSRR. Mamy
go na oku. Sprawę koordynuje w Teheranie kapitan Meresz, stary Dwójkowicz.
I teraz zadanie dla pana. Musi pan tu, w Bagdadzie, namierzyć razwiedczika
i o ile się da, ustalić jego kontakty. Jedno jest pewne. Żywy nie może wyjechać
z miasta. No, chyba że rozkazy się zmienią.
– Tak jest, panie majorze – odpowiedział wachmistrz. – Ale co z moim
przydziałem służbowym?
– Ze sztabu w Bagdadzie przyjdzie informacja do Qizil Ribat, że będziemy
przygotowywać ewakuację do Palestyny i Transjordanii. W związku z tym będzie
pan rozpoznawał drogi lądowe Bagdad–Habanjja–Rutba. Rozkaz zresztą już na
pana czeka.
– A skąd pan wie, że akurat ja się nadaję do takiej rozgrywki z sowieckim
wywiadem? – zapytał Kleiner z zaciekawieniem.
– Górskie wędrówki po Beskidach łączą ludzi na całe życie. Pozdrowienia od
Armanda i do zobaczenia jutro w Bagdadzie. Sprawa pilna! – powiedział major. –
Niech się pan pakuje. Z kolumny transportowej dostanie pan jeepa. Dyspozycje
wydałem.

***

„Znowu w Bagdadzie. Normalne mieszkanie. Łazienka. Normalna robota” –


pomyślał Kleiner i rzucił na wielkie łóżko swoją wysłużoną walizkę, australijski
worek do spania i plecak. „Pomoc Al-Zaabiego może być cenna. Jutro pojadę do
jego biura na Adamiję” – postanowił.
Załatwienie pokoju dla wachmistrza nie było łatwe. W tym czasie do miasta
zjechało kilkuset oficerów na jakieś gry wojenne. Jednak major miał dobre
kontakty. Postarał się. Kleiner miał nadzieję, że spotka się z blondyneczkami.
Jakoś je polubił. A miał do nich jeszcze jedną sprawę…
Mietek nie przestawał myśleć o Marysi. Oczywiście przed wyjazdem poszedł
do niej się pożegnać. Była bardzo miła, ale jakaś przygaszona czy przestraszona.
Mówiła, że się źle czuje, że to może malaria. Nie wspomniała o kinie. A teraz
Kleiner miał czas. Mieszkał w Bagdadzie i – co najważniejsze – miał porządny
pokój. Na myśl o tym, że mógłby tam zaprosić Marysię, przeszły go ciarki.
„Piękna kobieta, ale jakaś tajemnicza. Jest w niej coś, czego nie rozumiem” –
rozważał, leżąc na łóżku, wpatrzony w biały sufit pokoju i kręcące się w równym
rytmie drewniane skrzydło wentylatora. Obok niego na nocnej szafce stała
otwarta butelka whisky. „Może uda mi się wkręcić na jakąś fajną imprezę, jak
kilka miesięcy temu?” – pomyślał. Przypomniał sobie bardzo elegancki raut
przygotowany przez organizację Czerwonego Półksiężyca, w którym uczestniczył
regent Iraku.
Powoli zasypiał, wreszcie w normalnym łóżku.

***

Grupa oficerów polskiego kontrwywiadu zajmujących się sprawą Klimkowskiego


odkryła, że kontaktował się ze swoim dawnym podwładnym. Tak właśnie Mirek
trafił do aresztu.
– Co to, kurwa, jest?! – ryknął major Czakucki. – Kto wam kazał zatrzymywać
tego pieprzonego Mirka? To płotka. Z przechwyconych meldunków wynikało, że
mają kogoś blisko sztabu i samego Andersa. A teraz co? Gówno! Ja wiem, że
kontrwywiad aż się rwie, żeby kogoś aresztować, ale są jakieś zasady. Trochę
cierpliwości! To nie burdel wojskowy, żeby wszystko robić na czas. Można było
trochę poczekać. Pojechałem zaledwie na kilka dni do Teheranu i już coś
spieprzyliście – krzyczał na Armanda, który zresztą nie był winny tej sytuacji.
Armando milczał. Major powoli się uspokajał.
– Dobra, co nam ten cały Mireczek od Klimkowskiego powiedział? Co
znaleźliście? Słucham.
– Panie majorze! – zaczął Armando. – Po pierwsze, nasi żandarmi przed
aresztowaniem dyskretnie przeszukali namiot i inne pomieszczenia, w których
pracował Mirek. Będę posługiwał się jego imieniem, skoro podpisywał się tak na
meldunkach. Chłopaki znaleźli zaszyfrowany, schowany w książce meldunek.
Wykombinowaliśmy, że był przygotowany do nadania radiem.
– Ooooo, bardzo dobrze wykombinowaliście. Brawo, orły! – skomentował
nieco prześmiewczo major.
– Jeszcze go nie odszyfrowali. Nasi spece twierdzą, że to nowa kombinacja.
Może jakieś specjalne zabezpieczenia? Postanowiliśmy, na ile to możliwe,
dokładnie prześwietlić przeszłość Mirka, ale rezultaty okazały się mierne.
Ustaliliśmy, że pełnił służbę w KOP-ie, na kierunku południowo-wschodnim.
Miał stopień starszego kaprala. Powiedział w śledztwie, że wyrzucili go z wojska
za sympatię do komunistów.
– W porządku, moje orły. Przedstawię wam kogoś. Jest teraz tutaj
w Bagdadzie. Wcześniej pełnił służbę w północnym Iraku. Wachmistrzu,
wejdźcie!
Do pokoju wszedł Kleiner. Najbardziej zdziwił się Armando, ale kiwnął głową
i uśmiechnął się. Major poprosił Mietka, by zabrał głos.
– Połączyłem ustalenia panów z tym, co sam wiem – zaczął Kleiner. –
W latach trzydziestych nasz wywiad na kierunku wschodnim ponosił wiele
porażek. Współpracowaliśmy w zakresie płytkiego wywiadu z KOP-em.
Przekazywaliśmy im zadania, a oni je realizowali, jednak zaczęło dochodzić do
bardzo licznych wpadek. Największe były na tym odcinku granicy, za który
odpowiadały strażnice Ludwikowo i Sienkiewicze, podlegające pod pułk
„Podole”. Tak się składa, że tam właśnie pełnił służbę Mirek. Nasi agenci, którzy
przechodzili przez ten teren, natychmiast znikali w Kraju Rad i słuch o nich ginął.
Myślę, że to właśnie on odpowiada za śmierć naszych ludzi i zdradę. To tyle.
W sali zapadła cisza, którą po chwili przerwał Armando.
– Panie majorze, jeszcze jedno. Wszystko wskazuje na to, że ten facet był
zamieszany w dywersję w rejonie Khanaqin, przy bocznicy kolejowej, gdzie jakiś
czas temu doszło do dużego wybuchu amunicji. To on odpowiadał za przeładunek
towaru z pociągu do ciężarówek. W przeddzień wybuchu jeden z wartowników
widział go tam i odnotował to w dzienniku służby. A potem zginął w wybuchu.
Dotychczas podejrzewano o to niemieckich, arabskich albo kurdyjskich
dywersantów.
– Muszę panów poinformować, że dzisiaj rano sąd wojskowy postawił mu
zarzut współpracy z sowieckim wywiadem. Aby nie drażnić Brytyjczyków,
a więc i Sowietów, zdecydowano przewieźć go w konwoju do granicy z Iranem.
Tam mamy go zostawić – powiedział Czakucki.
Cisza była jeszcze bardziej przygniatająca niż wcześniej i trwała znacznie
dłużej.

***

– Kleiner, czy pan myśli tak samo jak ja? – zapytał wachmistrza major już na
osobności.
– Tak jest, panie majorze, tak samo.
– Dziękuję. Niech pan wraca do swojej roboty. Jutro albo… powiedzmy,
pojutrze proszę o pierwszy raport w sprawie.
Armando czekał na Mietka przed wejściem do budynku.
– Witaj, stary! Wiedziałem, wiedziałem, że nie jesteś pierwszym lepszym
wachmistrzem!
– Zapraszam cię do siebie. Zobaczysz, jak się urządziłem. Pokój jest trochę
eklektyczny, jak wszystkie mieszkania tutaj, ale mam dobrą whisky. Po drodze…
chyba zahaczymy o dziewczyny? Właściwie to mam sprawę do całej waszej
czwórki. Choć oczywiście na razie nie ma tu Filipa, który ugania się za
dywersantami po pustyni.

***

Mirek miał ręce skute kajdankami. Wsiadł do jeepa z dwoma konwojentami


z żandarmerii. Kolejny żandarm usiadł za kierownicą. Niektórzy żołnierze
zatrzymali się, aby obserwować moment wprowadzania go do pojazdu. Jeden
z nich splunął na rozgrzaną, wysuszoną, żółtą ziemię.
Wśród żandarmów było paru ostrych chłopaków. Ich dowódca, rotmistrz,
przedwojenny Dwójkarz, miał do nich zaufanie. Wiedział, że bez zmrużenia oka
wykonają każde jego polecenie. Rozumieli się bez słów. Rotmistrz był ich
przełożonym od czasu przyjazdu do Iraku.
Jeszcze przed wyjazdem wezwał do siebie trójkę konwojentów. Obok niego
stał major Czakucki, którego znali z widzenia, bo czasem przychodził do sztabu.
– Rozmawiamy nieoficjalnie. Znamy się doskonale. Tak? – zwrócił się do
swoich podwładnych rotmistrz, a żołnierze zgodnie przytaknęli.
– Pamiętajcie, że ta bolszewicka swołocz ma dotrzeć tam, gdzie jej miejsce.
Szpiega ma spotkać kara, na jaką zasłużył. Jasne?
– Tak jest, panie rotmistrzu! – ponownie chórem odpowiedzieli żandarmi.
– No to do roboty, panowie. Uważajcie na siebie. Ja i pan major nic o tym nie
wiemy. Jasne?
– Tak jest! – krzyknęli i odeszli.
Major i rotmistrz popatrzyli na siebie i pożegnali się w milczeniu.

***

Słońce szybko zachodziło za horyzont. Jeep żandarmów wjechał między rzadkie


zabudowania Khanaqin i zatrzymał się nad rzeką, a właściwie przy nadbrzeżnych
szuwarach. Mirek był spokojny, a nawet pewny siebie. Był przekonany, że
niebawem wypuszczą go na wolność na nieodległej granicy iracko-irańskiej.
– Eee, ty! Bolszewik! Idziesz się odlać? Bo wczoraj myłem jeepa dla naszych
kantyniarek. Jedziemy na piknik – powiedział warszawiak.
– Spierdalaj! W dupie mam twoje kantyniarki i twój piknik. Macie mnie
odstawić do granicy – odburknął Mirek.
Żandarmi nie czekali nawet chwili. Jak na komendę wyciągnęli go siłą
z samochodu i popchnęli na szutrową drogę. Warszawiak przewrócił go, usiadł na
nim okrakiem i zerwał z niego ubranie. Przeszukał kieszenie. Wyjął dokumenty.
Na koniec zdjął kajdanki.
– A teraz wypierdalaj do swoich bolszewików!
– Do zobaczenia, panowie, w innej Polsce – prowokacyjnie pożegnał się
sowiecki agent.
Gdy tylko się odwrócił, przeszyły go serie z trzech stenów. Bezwładne ciało
wpadło do leniwie spływającej z gór rzeki Alwand. Nurt unosił je przez chwilę,
uderzał nim o wygładzone kamienie. Warszawiak podszedł do jeepa, wyjął
butelkę whisky i podał ją kolegom. Każdy z nich pociągnął solidny łyk. Potem
żołnierz wziął ubranie Mirka, polał je benzyną, rzucił na wierzch jego dokumenty
i podpalił. Kolejną zapałką przypalił sobie papierosa i zaciągnął się mocno. Puścił
paczkę w obieg. Zapach płonącej benzyny zmieszał się z dymem chesterfieldów
i rozszedł po okolicy.
Wieczór był cichy i bezwietrzny. Ubranie płonęło jeszcze przez kilkanaście
minut. Najdłużej paliła się książeczka wojskowa z adnotacją o degradacji
i dyscyplinarnym zwolnieniu Mirka ze służby w Polskich Siłach Zbrojnych.

***

Kleiner wszedł do biura redakcji polskiej gazety, tuż obok polskiej ambasady
w Bagdadzie. Pomieszczenie było obszerne i jasne. Do środka wpadały promienie
gorącego słońca. Pod wysokim sufitem kręcił się wirnik elektrycznego
wentylatora. W kącie jednego z pokoi leżały w paczkach egzemplarze gazety. Na
komodzie stało radio. Głos spikera BBC powtarzał wciąż jedno nazwisko:
Sikorski.
W redakcji siedziało kilka osób, jedne w mundurach, inne w białych koszulach
i marynarkach. W powietrzu unosił się zapach cygar i papierosów. Przygnębieni
ludzie nie zwrócili uwagi na wejście kolejnego żołnierza. Niektóre dziewczyny
popłakiwały, inne wycierały policzki chusteczkami. Dzień wcześniej, piątego
lipca, podano informację, że w katastrofie nad Gibraltarem zginął Naczelny
Wódz, generał Władysław Sikorski.
Mietek przywiózł do redakcji kolejny obrazek z serii Kroniki Bagdadu. Tym
razem z widokiem meczetu. W sekretariacie oddał kartę z kolorowym rysunkiem,
a w kasie odebrał niewielkie honorarium autorskie.
– Serwus! – Ktoś energicznie poklepał go po plecach.
Wachmistrz odwrócił się i zamarł. Spojrzał na młodego mężczyznę o dużych
piwnych oczach i nieco ciemniejszej karnacji.
– No co, stary druhu? Nie poznajesz mnie? Czyżbyś stracił pamięć?
– No, witaj… – Kleiner niepewnie uścisnął ciepłą i miękką dłoń
nieznajomego.
– Oj, widzę, że z twoją pamięcią już krucho. Beskidy. Okolice Andrychowa.
Szkolenie, a potem ognisko! – Mężczyzna rzucał hasła, które miały przypomnieć
chwile sprzed kilku lat.
– No tak! Szkolenie Irgun! Teraz sobie przypominam. „Integracja” przy
ognisku. O, jakże piękna była wtedy noc. Do dzisiaj pamiętam to rozluźnienie,
ten błogostan. A co ty tu, do diabła, robisz? Przecież całą waszą grupę
przerzuciliśmy do Palestyny!
– Hm… Tak, oczywiście… – Mężczyzna ściszył głos. – Chodźmy stąd.
Usiądziemy gdzieś na zewnątrz.
Gdy wyszli z redakcji na zacienione podwórze, mężczyzna przedstawił się
i jeszcze raz wyciągnął dłoń.
– Aaron Lewin. Jestem współpracownikiem redakcji i zajmuję się dystrybucją
gazet. Oczywiście byłem w Palestynie, ale teraz jestem tutaj, bo tutaj też jest
wielu naszych towarzyszy – dodał tajemniczo i zaproponował niewielką
kawiarenkę za rogiem.
Minęli budynek YWCA. Usiedli i zamówili czarną kawę z dodatkiem
kardamonu oraz zimną lemoniadę z zielonej herbaty, mięty i świeżo wyciskanych
pomarańczy.
– Opowiadaj! Jak tu trafiłeś? Jak ci się udało? – rozpoczął Aaron. – Wiesz, co
się dzieje w Polsce? Masowe morderstwa Żydów. Miliony ofiar. Hitler
dziesiątkuje naszych braci. Powstanie w Warszawie utopione we krwi. A my nic
nie możemy zrobić. Straszne! I ta straszna obojętność świata…
– To prawda. To przerażające – potaknął Kleiner. – A ja? Cóż. We wrześniu
1939 roku dostałem się do niewoli, skąd uciekłem. Przedarłem się do Sowietów.
Potem przez Morze Kaspijskie przypłynąłem statkiem do Iranu i teraz tutaj.
Jestem pod komendą generała Andersa, w służbie geograficznej.
– Gdzie? W służbie geograficznej? Co tam robisz? – dopytywał Aaron.
– Trochę jeżdżę po górach, pustyni i uzupełniam mapy. O, widzisz, dzisiaj
przywiozłem do redakcji swój rysunek. Pewnie go niebawem wydrukują.
– To chyba trochę odmienne zajęcie niż skryte działania, przejścia przez
granicę, ukrywanie się przez wiele dni we wrogim środowisku, dywersja? Nie
nudzisz się?
– Byłem wycieńczony. Potrzebowałem odpoczynku. Poza tym miałem dość
okropności po pierwszych latach wojny. Teraz powoli dochodzę do siebie i myślę,
że gdy ruszymy dalej, wrócę na pierwszą linię.
Mietek zamoczył usta w gorącej kawie. Aaron się zasępił. Milczał dłuższą
chwilę, a potem powiedział:
– Pamiętasz naszą grupę z Irgun? Dzięki polskiemu wojsku dzisiaj stanowimy
zbrojny trzon organizacji bojowej, której celem jest utworzenie państwa Izrael.
W Palestynie jest Erec Israel, czyli nasza Ziemia Obiecana. Przyjdzie taki czas, że
zbudujemy własne państwo. Musimy zachować tyle naszego narodu, ile się da.
Naszym obowiązkiem jest się bronić, a nie iść na rzeź jak baranki. Mówiłeś
kiedyś, że płynie w tobie żydowska krew. Pamiętaj, że nasze serca będą dla ciebie
zawsze otwarte. Potrzebujemy takich ludzi jak ty.
– Dziękuję, Aaron. To dla mnie zaszczyt, że tak mnie traktujesz. Ale nie mogę.
Ślubowałem wierność Rzeczypospolitej. Byłbym zdrajcą. Zostałem wychowany
w duchu tolerancji i bliżej mi jest do Kościoła katolickiego. Zostałem nie tylko
obrzezany, ale także ochrzczony. Nie jestem takim typem żydowskim, jakiego
widział Joseph Jacobs. Widzisz, że wyglądam jak Słowianin.
– A jakie to ma znaczenie?! Przed wojną niejaki Samuel Czortkower,
antropolog, badał różnice rasowe wśród Żydów. Sam uznał się za typ nordyczny:
wysoki wzrost, blond włosy, niebieskie oczy. A przecież on też był Żydem! Albo
ten niemiecki poeta, Heinrich Heine, który określił się jako mieszaniec nordycko-
orientalny. Eugenika, czyli poprawa genetyczna człowieka poprzez reprodukcję
i przenoszenie cech pożądanych, jest nierozłącznie związana z wiarą żydowską.
I to dzięki niej przetrwała żydowska rasa…
– Aaron, co ty opowiadasz?! Ta wojna na was, Żydach, też odbiła piętno
rasowej histerii?! Te twoje argumenty bardziej przypominają to, co czytałem
w gazetach o niemieckich nadludziach. Wiesz co, puknij się w ten swój głupi
żydowski łeb. Przypomnij sobie, co kiedyś wami kierowało, bez tych rasowych
bredni i pseudonaukowych pomysłów. Wpadnij lepiej do mnie na whisky.
Mieszkam tu niedaleko.
– Z przyjemnością!
Razem doszli do alei Al-Raszida i na chwilę się zatrzymali. Lewin wskazał
sklep ze złotem.
– Tutaj zawsze znajdziesz pomoc. To punkt kontaktowy dla Żydów, którzy
chcą wyjechać do Erec Israel. Ostatnio przerzucamy wielu uciekinierów z Polski.
Tu zawsze mnie znajdziesz, a jak nie, to ci powiedzą, gdzie jestem.
Aaron wręczył koledze wizytówkę oraz ulotkę w języku hebrajskim i polskim.
Był na niej apel do żołnierzy, aby wyjeżdżali do Palestyny. Mietek wsadził to do
papierowej teczki między dokumenty i rysunki.
– Dziękuję, ale nie skorzystam. A wy lepiej uważajcie, bo jak was nakryją
Brytyjczycy, to będziecie mieli problemy.
Wachmistrz postanowił, że następnego dnia pójdzie do biura Al-Zaabiego.
„Może będzie miał coś dla mnie? Jego znajomi kupcy mieli przecież coś ustalić
na temat tego sowieckiego spedytora” – pomyślał. Jednak ten dzień postanowił
przeznaczyć na odpoczynek i rozrywkę. Poszedł do hotelu Tygrys. W restauracji
zjadł jagnięce kotleciki z kością i bakłażany prosto z rusztu, a do tego ryż
z rodzynkami i przyprawami. Wypił piwo z imbirem. Potem przy barze dał się
skusić, by skorzystać z usług młodej arabskiej prostytutki. Wsiedli do taksówki
i pojechali do jego pokoju.
Kobieta pachnąca orientalnymi olejkami pozwoliła mu chociaż na chwilę
odsunąć dręczące myśli. Seks z nią, w towarzystwie butelki bourbona, był krótki,
ale intensywny. Godzinę później prostytutka cicho wyśliznęła się z łóżka i wyszła
w poszukiwaniu kolejnych klientów wśród żołnierzy. Mietek został sam.
Rozmyślał o Marysi. Chyba jeszcze bardziej intensywnie niż kiedykolwiek.
Informacje, jakie o niej uzyskał od trójki znajomych, a szczególnie od Armanda,
nieco go zaniepokoiły.
„Skąd u niej takie zadbane ciało?” – zastanawiał się. „Po takich przejściach,
niegojących się ranach, ropiejących strupach, ukąszeniach insektów,
niedożywieniu! To wszystko musiało przecież zostawić jakieś ślady!” Był już
pewien, że ona skrywa jakąś tajemnicę.
„Wiesz, wszystkie dziewczyny lubią plotki, ale Marysia zawsze była poważna.
Pytała mnie o różne sprawy z mojego dywizjonu. Nawet się zastanawiałem, po co
jej te informacje, ale ona taka urocza. Zawsze taka była, od czasu, jak ją
poznałem w Pahlawi”. W uszach Kleinera wciąż dźwięczały słowa Armanda.
Wachmistrz zastanawiał się również nad okolicznościami, w jakich Armando
poznał pannę Konarską. Teraz dopiero przypomniał sobie i skojarzył, co mu
opowiadał Filip nad rzeką w Rawanduz. Ona wtedy wyszła z jakiegoś sklepiku.
„Samotna kobieta, w nowym, nieznanym mieście, zmęczona podróżą i sowiecką
gościnnością, poszła w zaułki Pahlawi?! Dziwne, naprawdę dziwne. Po to tylko,
żeby kupić paczkę pieprzonych chesterfieldów?!” – pomyślał. Zdecydował, że
przy najbliższej okazji porozmawia o tym z majorem Czakuckim.
Rozdział 34
Iracki Kurdystan – wiosna 2012

– Posłuchaj, wiem, że miałeś dzisiaj jechać do Sulejmanii, a wcześniej jeszcze do


Rawanduz przez Soran. – Łodyna usłyszał w słuchawce telefonu głos majora
Amira Ibrahima.
– A tak, pojechałem do Rawanduz, ale inną drogą. Przez góry, nad Doliną
Śmierci. W restauracji przy wodospadzie Ali Beg tak mi poradzili. Powiedzieli,
że to ładniejsza droga, więc zmieniłem plany. A wracałem kanionem wzdłuż
rzeki, zamykając pętlę przy waszym check poincie. Potem do Szaklawy i stamtąd
prosto na Dukan – odpowiedział Łodyna.
– Czy spotkałeś po drodze białego busa nissana? Bo doszło do tragicznego
wypadku. To był samochód należący do irbilskiego biura Gazpromu. Zginęło
trzech mężczyzn. Problem w tym, że znaleźliśmy we wraku karabinek
maszynowy i dwa pistolety produkcji rosyjskiej.
– Wiesz, no… Jechały różne samochody, ale trudno mi teraz powiedzieć coś
więcej. Na razie pamiętam tylko, że mijałem jakieś pick-upy przydrożnych
sprzedawców. Pojutrze wrócę do Irbilu. Może do tego czasu coś sobie
przypomnę.
– A gdzie teraz jesteś?
– Zatrzymałem się w hotelu Ashur nad jeziorem Dukan. Tuż obok półwyspu
z rezydencją Talabaniego. Pewnie kojarzysz to miejsce.
– No jasne. Wiem, gdzie to jest. Może będziesz mógł nam jakoś pomóc w tej
sprawie. Aż się boję, co może wydarzyć się u Rosjan, kiedy kolejny raz
przyjedziesz do Kurdystanu!
– A co? Takiego pecha im przynoszę? Daj spokój. Po prostu zbieg tragicznych
okoliczności.
– Zatelefonuję jeszcze – odpowiedział krótko major i rozłączył się.
Łodyna poczuł, że obudowa jego telefonu jest mokra od potu. Nalał sobie
drinka i wypalił drugie tego dnia cygaro. Dokończył pisanie informacji do
Bałtożaka. Miał nadzieję, że kolega między słowami zrozumie, co się stało. Wstał
z miękkiego fotela nad hotelowym basenem i spokojnym krokiem poszedł do
samochodu. Po drodze w hallu i na korytarzach hotelowych obejrzał repliki
sumeryjskich i babilońskich płaskorzeźb na ścianach. Pojechał nad jezioro.
Polna, szutrowa droga doprowadziła go do stromego brzegu. Zatrzymał toyotę.
Wyjął ze schowka pistolet, wsadził go za pasek i wąską ścieżką zszedł w dół.
Stanął na kamienistym brzegu. Dłuższą chwilę przyglądał się
jasnoszmaragdowym falom pokrywającym jezioro. Majestatyczny krajobraz
wysokich gór podkreślały promienie popołudniowego słońca.
Po chwili kontemplacji Łodyna wyciągnął zza paska swojego SIG-a. Wypiął
z niego magazynek. Rzucił go do wody, jak mógł najdalej. Za nim powędrował
następny. W inne miejsce poleciał sam pistolet. Z kieszeni polaru major wyjął
resztę dziewięciomilimetrowych nabojów i rzucił do jeziora całą ich garść. W tym
momencie odezwał się sygnał telefonu.
– Przesłałem informację, tak jak prosiłeś. Otrzymałem już dyspozycję.
Pozbądź się zabawek – powiedział Bałtożak.
– Już to zrobiłem! Przekaż! Trasę i miejsce noclegu przesłałem ci w ostatnim
e-mailu. Jestem cały czas pod telefonem –
odpowiedział Łodyna i nacisnął znak czerwonej słuchawki na swoim blackberry.
„Zatelefonuję jeszcze do Ewy ” – pomyślał, gdy wyciągnął się na hotelowym
leżaku. Pociągnął spory łyk cuba libre i zapalił cygaro. Nie zdążył wybrać
numeru telefonu, gdy zabrzmiał sygnał w jego smartfonie. Na wyświetlaczu
pojawił się napis: Andreas.
– Tak, słucham cię, Andreas! Co u ciebie?
– Witam pana radcę. A gdzie to się ostatnio podziewasz?
– Teraz upajam się właśnie widokiem na jezioro Dukan przy zachodzącym
słońcu. Popalam cygarko i popijam drinka. Jestem w hotelu Ashur.
– A my właśnie niedługo mamy ruszać z Sulejmanii, z hotelu Millenium, do
Irbilu. Jestem z panią ambasador. Przyjechaliśmy na spotkanie z rektorami
uniwersytetów Al-Dżihan i Sulejmanijja. Mieliśmy też spotkanie z rektorem
uniwersytetu w Koyi, który nas prosił, żebyśmy go odwiedzili. Taka kurtuazyjna
wizyta z innymi europejskimi dyplomatami. No a teraz musimy wracać, chociaż
nie bardzo mi to pasuje. Mówiłem nawet miejscowej ochronie, że już całodzienna
podróż wszystkich nas mocno zmęczy, a co dopiero nocna. Powiedzieli jednak, że
w konwoju będzie bezpiecznie.
– Andreas, to ja mam świetny pomysł. Z Sulej nad Dukan jest godzina drogi.
Nie będziecie przecież w nocy przebijać się przez Koyę ani jechać na Kirkuk, bo
ostatnio robi się tam niebezpiecznie. Przejazdu nocnego wzdłuż jeziora do Irbilu
też nie polecam. Asfaltowa droga nagle się kończy i wszyscy szaleni kierowcy
irańskich ciężarówek ścigają się po szutrowych bezdrożach. Zanocujcie tu,
w hotelu. Pogadamy nad basenem w barze. Tłumów nie ma, więc nie będzie
problemu z miejscem. Rano wyjedziecie bezpiecznie do Irbilu.
– Poczekaj, zapytam panią ambasador.
Łodyna słyszał w tle jego pytanie i pozytywną odpowiedź Emmy Kryngel.
Przez głowę przeleciała mu myśl, czy to przypadek i skąd ta szybka zmiana
decyzji… „Ciekawe. Bardzo ciekawe. A może jestem już tak zmęczony, że
wszystko wydaje mi się podejrzane? W końcu przecież polubiliśmy się z panią
ambasador” – pomyślał.
– W porządku, niedługo będziemy u ciebie. Powiem naszym ochroniarzom, że
zmieniamy plany i jedziemy na nocleg nad Dukan. Pewnie się ucieszą. Zresztą
widziałem w planie ochrony, że drogę wzdłuż jeziora mieli w zapasie. Muszę
tylko zarezerwować dla nich pokój.
Andreas się rozłączył, a Łodyna ponownie rozciągnął się na leżaku.
Zatelefonował do Ewy. Ale tym razem to ona nie mogła zbyt długo rozmawiać.
Była na lotnisku, właśnie wracała z Kijowa do Irbilu. Powiedziała mu tylko, że
była u jego znajomego w konsulacie i ten wszystko jej wyjaśnił. Złożyła już
niezbędne dokumenty. On je urzędowo poświadczy i jak najszybciej prześle do
Polski. Reszta w rękach Kancelarii Prezydenta RP.
– Teraz będziesz musiała uzbroić się w cierpliwość. No cóż, takie procedury.
Opowiem ci więcej, gdy się spotkamy w Irbilu. Jak tylko wrócisz, musimy się
spotkać, zapraszam cię na przejażdżkę!
Po zakończeniu rozmowy Łodyna spojrzał na zegarek. „Powinni już niedługo
być” – pomyślał. Niemal w tej samej chwili z budynku hotelu wyszli Andreas
i Emma. Skierowali się w stronę baru nad basenem. Dostrzegli Łodynę, co nie
było trudne, bo gości nie było zbyt wielu. Za nimi wszedł jeden z niemieckich
ochroniarzy i usiadł w pewnej odległości.
– Witam państwa. W jakże odmiennych okolicznościach się widzimy –
powiedział do Niemców Łodyna i zaprosił ich do stolika.
– Dobry wieczór. Miałeś dobry pomysł, żeby się tu zatrzymać. Nawet nie
wiesz, jak dobry – powiedziała zdenerwowana ambasador. – Wyobraź sobie, że
przed Kirkukiem, niedaleko ostatniego check pointu Peszmergi, już na terenie
będącym pod jurysdykcją Bagdadu, konwój z dyplomatami został ostrzelany.
A samochód, którym miałam jechać, został spalony. Pięciu funkcjonariuszy
Asayish jest ciężko rannych. Dwóch, którzy nim jechali, zdążyło uciec…
Z informacji, które Andreas otrzymał z Asayish przed chwilą, wynika, że
napastnicy przed podpaleniem samochodu podbiegli do niego i wydawało się,
jakby wewnątrz czegoś szukali. Naprawdę nie wiem, co by się stało, gdybyśmy
nim jechali!
– To bardzo dziwna sprawa z tym przeszukaniem samochodu. Czyli co?
Chcieli ciebie, Emma, porwać? Okraść? Może coś wieźliście? Dokumenty?
Pieniądze? – zapytał Łodyna.
W tym momencie coś go tknęło, jakaś zupełnie nieracjonalna myśl. Miał
zamiar zapytać jeszcze, czy nie chodziło o jakieś dzieło sztuki, ale ugryzł się
w język. „Nie, to bez sensu. Ten Młodzieniec rzuca mi się na mózg. A może
jednak…?” – pomyślał i wypił do dna swoje słodkie cuba libre.
Jego rozmówcy milczeli.
– A wiesz, Andreas, dzisiaj nasz wspólny znajomy major Ibrahim powiedział
mi o jakimś tragicznym wypadku w rejonie Soran. Samochód rosyjskiego
Gazpromu spadł z drogi. Zginęło w nim trzech uzbrojonych ludzi. Jak na jeden
dzień to sporo strzelanin na drogach. Nie uważacie? – zapytał Łodyna i ugryzł się
w język.
– To ciekawe. Wczoraj byliśmy w tamtej okolicy. Mieliśmy wizytę na
uniwersytecie w Soran, wiesz, jakieś projekty unijne. Mieliśmy nawet tam
nocować, ale w ostatniej chwili zmieniliśmy plany i wróciliśmy wieczorem do
Irbilu. Pojechaliśmy najpierw do konsulatu, a potem do Rotany. A dzisiaj,
wcześnie rano, wyjechaliśmy do Sulejmanii. Mówiłem ci, ten rektor z Koyi
bardzo nalegał, żeby do niego przyjechać przed spotkaniem w Sulej – wyjaśnił
Andreas.
– Wiecie co, proponuję dla rozluźnienia wziąć dużą butelkę zmrożonej wódki
Chopin, którą widziałem tu w barze – zaproponował Łodyna i popatrzył pytająco
na oboje Niemców. Kiwnęli głowami na znak akceptacji.
Spotkanie przy basenie przeciągnęło się do późna i upłynęło w dobrej
atmosferze. Andreas co chwila spoglądał na telefon, czekając na informacje od
majora. Emma opowiadała o dynamicznie rozwijającej się współpracy wojskowej
z Kurdami. Andreas wspomniał coś o działaniach antyterrorystycznych, ale bez
szczegółów. Potem rozmawiali o smakach tutejszej kuchni, turystyce, aż w końcu
zeszli na historię tego miejsca.
– A wiesz, Emmo, że ta wasza współpraca z Kurdami to już tradycja. Niemcy
kooperowali z nimi w czasie wojny. Właśnie w tych okolicach. Kirkuk, Altun
Kupri, Mosul.
– Tak, wiem. Andreas wspominał mi coś o waszej rozmowie w samolocie
w czasie wspólnej podróży do Irbilu.
Polak zdziwił się, że Andreas jej o tym opowiedział. „Niby niepozorny oficer
BND. Kto by pomyślał, że taki uważny i pamiętliwy” – pomyślał.
– Ach, tak. Faktycznie, wspominałem mu co nieco.
– Wy, Polacy, lubicie historię. Wszędzie szukacie swoich śladów, grobów,
dzieł sztuki, potomków. Ale my też nie zapominamy o swoich. Może to zabrzmi
brutalnie, ale żołnierzy Waffen SS ekshumujemy też w Polsce, przenosimy ich do
kwater wojskowych – wtrącił nieco podpity Andreas.
– Ale popatrzcie, jak czasy się zmieniły. Do czego doszliśmy? Wtedy pewnie
nikt z ponad stutysięcznej armii polskiej generała Andersa, która się tutaj szkoliła,
nie przewidywałby, że jeszcze kiedyś będziemy sojusznikami. Mam nadzieję, że
we wszystkich sprawach…

***

Poranek przywitał Łodynę pięknym, czystym niebem. Major popatrzył na


zegarek. Była prawie ósma. Po tym, co się zdarzyło, postanowił zmienić plany.
Szukanie hotelu Musafir w Sulejmanii zostawił na inną okazję. Zadzwonił na
recepcję i spytał, czy jego niemieccy koledzy zeszli już na śniadanie. Dowiedział
się, ku swojemu zdziwieniu, że wyjechali jakieś dwie godziny temu. „Dziwne.
Umawialiśmy się na ósmą trzydzieści na śniadanie. Widocznie się spieszyli!” –
pomyślał. Dopiero teraz zobaczył na terminalu blackberry wiadomość, że
przepraszają, ale muszą szybko wracać do Irbilu. Mają nadzieję, że ich zrozumie.
Droga powrotna do Irbilu przebiegała spokojnie, choć Łodyna cały czas był
czujny. Nerwowo reagował na zbliżające się samochody. Jechał szybko, nie dając
się wyprzedzić. Po drodze zatrzymał się tylko przy brązowych, wykonanych
z wielbłądziej wełny namiotach nomadów. „Może kupić taki namiot?” –
zastanawiał się. Zaraz jednak przypomniał sobie, co o takim pomyśle powiedział
mu major Amir Ibrahim:
– Jak spadnie deszcz i namiot zrobi się mokry, nie wytrzymasz w nim nawet
chwili. Taki smród.
Polak wrócił do toyoty i ruszył szybko w kierunku przesmyku górskiego, przez
który prowadziła wprawdzie wąska, czasami szutrowa, ale za to mało
uczęszczana droga.
– Witaj, Ibrahim. Jak sprawy? Słyszałem o wczorajszym ataku na konwój –
zaczął Łodyna przez telefon.
– Tak, przyjacielu. To było wyjątkowo tragiczne zdarzenie i dziwne zarazem.
Nie wiemy, kto tego dokonał. Wiemy tylko, że nie zrobiła tego żadna z grup
związanych z Al-Kaidą czy Państwem Islamskim – odpowiedział. – Zastanawia
nas natomiast, jak doszło do tego wypadku na drodze do Rawanduz i Soran,
o który cię pytałem. Na razie tego nie łączymy, ale kto wie. Za to mam coś dla
ciebie. Spotkajmy się dzisiaj, to opowiem ci, co ustaliliśmy. Na razie powiem
tylko tak… Znaleźliśmy twojego Karima!
Łodyna poczuł lekki dreszcz emocji, jednak nie dał nic po sobie poznać.
– To może tam, gdzie ostatnio? O osiemnastej? – zaproponował
błyskawicznie.
– W porządku. Do zobaczenia.
Łodyna nie namyślał się długo. Szybko napisał e-mail do Bałtożaka w sprawie
napadu pod Kirkukiem. Wypunktował wszystko, czego dowiedział się od
Niemców, a w sposób zakodowany dodał informację o znalezieniu Farisa Karima.
Był podekscytowany. Wszystko wokół działo się tak szybko. Czuł, że jest
w swoim żywiole. Zdecydował, że zatelefonuje do Edda ze stacji CIA
w amerykańskim konsulacie w Irbilu i ponownie poprosi o jakiś poręczny pistolet
maszynowy. Wcześniej zadzwonił w tej sprawie do Montany, który ze
zrozumieniem przyjął jego prośbę. Sam poprosił go tylko, żeby na siebie uważał.
Z nasłuchu wiedział już bowiem o sprawie wypadku nissana z ludźmi
z Gazpromu i ataku na niemiecki konwój.
Tom nie owijał w bawełnę:
– Posłuchaj. To żadna z lokalnych grup dżihadystycznych. Z naszego
rozpoznania wynika, że wprawdzie wyglądali jak bojownicy czy terroryści, ale
nie wiadomo, kim byli. Wiesz, o czym myślę?
– Wiem, Tom. Znajomi Kate… jak sądzę.
– No właśnie. Trzymaj się i bądźmy w kontakcie.
***

– Jego pełne nazwisko brzmi obecnie Faris Karim Alnakabandi. Wcześniej


w Mukhabaracie używał arabskiego nazwiska po ojcu matki, Al-Okaily. Takie
czasy. Nie chciał widocznie, żeby w służbie kojarzyli go z Kurdami – zaczął
major Amir Ibrahim i spojrzał w notatki rozłożone na stole. – Znaleźliśmy go, tak
jak przewidywałem poprzez rodzinę w Dahuk. Jej część pochodzi z dość
szczególnej grupy etnicznej, która posługuje się kurdyjskim językiem zaza. Oni
mieszkają w tej okolicy, choć głównie na terenie Turcji, czyli w północnym
Kurdystanie. To rodzina wykształcona i dość znana w tej prowincji. Jak wynika
z naszych ustaleń, Faris Karim pojawił się u swojej kurdyjskiej rodziny gdzieś
pod koniec 1990 roku. Potem po Pustynnej Burzy i uzyskaniu przez nasz region
autonomii wstąpił pod nazwiskiem Alnakabandi do tworzących się organów
bezpieczeństwa. Służbę pełnił w Dahuk, na granicy tureckiej w Zachu, a potem
w Pirmam. Odpowiadał za bezpieczeństwo obiektów Kurdyjskiej Partii
Demokratycznej oraz rejonu Barzan i Rawanduz.
Amir nalał sobie zimnej wody do szklanki, napił się i ciągnął dalej:
– Potem odszedł ze służby. Ale właśnie w rejonie Barzan ma najwięcej
przyjaciół i znajomych wśród policjantów, funkcjonariuszy Asayish i członków
lokalnych władz. Uzyskaliśmy informacje, że wyjeżdżał do Europy, do swoich
starych przyjaciół, których miał we Włoszech i Francji. Nie wiemy, gdzie teraz
przebywa. Ale nie wykluczamy, że jest obecnie w irackim Kurdystanie – dodał
i na chwilę się zamyślił.
– A jak dotarł tutaj z Abu Ghar? Co się tam wydarzyło? Jak mu się udało
z tego wyjść? Co miał przy sobie? Czy coś wiesz o obrazie? Jak można do niego
dotrzeć? – pytał nieco chaotycznie Łodyna.
– Przyjacielu, powiem ci tak… Ale tylko tobie – to musi zostać między nami.
Nie tylko ty szukasz Farisa Karima. Pytają o niego również Niemcy i Rosjanie. Ja
nie wiem, czy chodzi tylko o twój obraz. Sprawa musi być grubsza. Za duże siły
i środki. Za duże naciski polityczne na nasze władze z ich strony. Propozycje są
konkretne. Pierwsi proponują sprzęt wojskowy i szkolenie Peszmergów
z ominięciem Bagdadu, a drudzy kontrakty na kupno naszej ropy naftowej –
również niezależnie od Bagdadu. I jedno, i drugie jest nam bardzo potrzebne, jak
powietrze do życia.
Łodyna słuchał tego z ciężkim sercem.
– A co wy, Polacy, zaoferujecie? Przyjaźń, honor, solidarność, odrestaurowanie
domu na cytadeli, stanowiska archeologiczne w dorzeczu Wielkiego Zabu?
Przepraszam, że tak mówię, ale ten świat jest okrutny. Doceniam twoją przyjaźń
i przyjaźń Polaków wobec nas. Ale sam rozumiesz…
– Amir, ja cię rozumiem. W żaden sposób nie mogę tego skomentować. Nie
potępiam waszego stanowiska. Dlatego powiedz mi: gdzie mogę znaleźć Farisa
Karima i naszego Młodzieńca? Tylko tyle i aż tyle.
– On ma dom za miejscowością Shanidar, a w zasadzie w okolicach Rezan.
Nie wiem, czy obraz jest jeszcze w Kurdystanie, w jego domu, czy gdzie indziej.
W każdym razie nie ma go w żadnym budynku rządowym, w którym służbę
pełnił Faris Karim. Tylko tak mogę ci pomóc. Nie znam wszystkich szczegółów,
ale stawka jest wysoka i coś jest w tle. Toczy się gra, której do końca nie
rozumiem.
– Podejrzewam, czego oni mogą szukać. I jedni, i drudzy, i… może jeszcze
Irańczycy, i cholera wie, kto jeszcze… – powiedział po chwili Łodyna do
milczącego, patrzącego pytająco majora. – Ten cały Faris Karim przejął ściśle
tajne dokumenty z danymi agentury z krajów Zatoki Perskiej, pracującej w Iraku
i Iranie. Rozumiesz, dlaczego to takie ważne i cenne? Choć nasz Portret
młodzieńca też jest cenny, to tylko dodatkowy bonus w tej sprawie.
Zaszokowany Amir Ibrahim w końcu się odezwał:
– Teraz już wszystko jasne. Myślę, że te wczorajsze strzelaniny nie były
przypadkowe. I nieprzypadkowo uczestniczyli w tym i Niemcy, i może Rosjanie.
– Przyjacielu, Rosjanie to mnie chcieli zastrzelić. To byli ci sami ludzie, którzy
być może chcieli porwać mojego kolegę w Kuwejcie. Wiem to ponad wszelką
wątpliwość.
Zaraz po wczorajszej strzelaninie na drodze Łodyna wysłał Bałtożakowi
zdjęcie zrobione w restauracji pod wodospadem Ali Beg z prośbą o pokazanie go
Berdowi. Gdy rozmawiał z Niemcami w hotelu Ashur, jego młody kolega
odpisał: „Tak, to ci z Kuwejtu”.
– Z tego, co mówisz, to poza tymi dwoma mogą pojawić się u nas także inni
gracze. Bo o tym, że w rozgrywce biorą udział Amerykanie, nie musisz mi nawet
mówić. Ja to wiem, czuję. Wszyscy przeciwko wszystkim. Łup jest cenny.
Powiem ci coś, przyjacielu. O tym, gdzie Faris Karim ma dom, wiesz tylko ty…
Łodyna nic nie odpowiedział, ale był przekonany, że ta wiedza nie będzie
długo wyłącznie do jego dyspozycji. Stały za tym zbyt duże pieniądze po stronie
Arabii Saudyjskiej, Emiratów, a może i Kuwejtu, oraz zbyt duże naciski Rosjan
i Niemców. Łodyna wiedział, że musi podjąć szybkie działania. Obawiał się, że
już jest za późno. Nie był pewien, czy major Asayish powiedział mu prawdę
o miejscu zamieszkania Farisa Karima. Dziwna była też sprawa dotycząca miejsc
pełnienia służby przez Farisa. Asayish musiała świetnie znać jego przeszłość,
niekoniecznie ze szczegółami, ale mimo to nie powiedzieli mu o nim od razu.
Teraz zrozumiał, że czekali. Może negocjowali z Rosjanami? Może z Niemcami?
Może z kimś jeszcze?

***

Wieczorem Łodyna odebrał Ewę z lotniska. Po zjedzeniu kolacji w barze


kolejnych kilka godzin spędzili w łóżku. Łodyna chciał w ten sposób zagłuszyć
emocje ostatnich kilkudziesięciu godzin. Ewa nic nie podejrzewała, tylko
z wypiekami na twarzy relacjonowała, że nie może się doczekać, aż zostanie
Polką.
Łodyna zaproponował jej wycieczkę w północne rejony irackiego Kurdystanu.
– A dlaczego właśnie tam? – zapytała Ewa, gdy następnego dnia w skupieniu
szukał zjazdu z drogi na Soran w kierunku Barzan.
– Jak to dlaczego? Chciałem, żebyśmy zwiedzili jaskinię Shanidar –
odpowiedział. – Nie wiesz? Tę jaskinię odkrył Solecki, archeolog polskiego
pochodzenia z Uniwersytetu Columbia. To powinnaś wiedzieć jako przyszła
Polka. A neandertalczyk w środku był podobno pochowany w grobie pełnym
kwiatów. Te kwiaty to specjalnie dla ciebie – wyjaśnił dowcipnie.
– A ten grób?
– Aaaa, to? Ten grób to twoje milczenie… Jeszcze nie wszystko o tobie wiem
i ty nie wszystko wiesz o mnie… – odpowiedział nieco tajemniczo. – Zaraz
powinniśmy dojechać do rzeki, potem do tunelu z szutrową nawierzchnią. Tak
tłumaczył mi nasz znajomy z Irbilu. Po wycieczce do jaskini zapraszam cię na
obiad do Rezan. Sirwan mówił, że tam przy wyjeździe, nad górskim dopływem
rzeki Wielki Zab, jest dobra restauracja z rybami z rusztu. Sprawdzałem na
mapie, to będzie gdzieś przed miejscowością Az Zibar.
– Jak mnie nie wymęczysz drogą w góry, to dam się zaprosić na rybkę.
Oboje plotkowali po drodze o różnych osobach z korpusu dyplomatycznego
w Bagdadzie i życiu towarzyskim. Droga biegła wzdłuż rzeki, z hukiem
spływającej po skałach i olbrzymich głazach. Widoki, tak jak zapowiadał Sirwan,
były piękne. Minęli niewielką wioskę Shanidar. Nagle po prawej stronie Łodyna
dostrzegł drogowskaz. Skręcił w drogę wijącą się między wysokimi zboczami
górskimi. Wjechali na parking. Łodyna sięgnął po swój plecak z czterema
puszkami piwa Żywiec, kupionego w duty free. Sprawdził również, czy krótki
magazynek do pożyczonego po raz kolejny w Irbilu od Edda MP5K jest podpięty.
W oddzielnej kieszeni schował kilka pełnych magazynków, tym razem długich.
Kiedy wyszli z samochodu, na parkingu natychmiast pojawił się policjant,
który spytał o cel przyjazdu.
– Salam alejkum – powiedziała bez namysłu Ewa, która doskonale znała
arabski. – Przyjechaliśmy zwiedzić jaskinię. Ja pracuję w UNAMI, a mój kolega
jest polskim dyplomatą z Bagdadu – dodała w języku kurdyjskim, czym
zaskoczyła i Łodynę, i policjanta.
Ten uśmiechnął się do pogodnej i pewnej siebie, ładnej kobiety. Pokazał ręką
ścieżkę. Z lewej minęli pomnik – popiersie Soleckiego. Po prawie półgodzinnym
ostrym podejściu wąską ścieżką byli na miejscu i dokładnie obejrzeli wnętrze
jaskini.
– Nie mówiłaś mi, że znasz także kurdyjski. To co? Zimny, polski browarek?
– Tak. Zaskoczony…? Znam arabski i kurdyjski, w tym odmiany sorani
i kurmandżi. Prawie dziesięć lat pracy na Bliskim Wschodzie spędziłam także na
nauce tego języka. Oczywiście nie odmówię! A co ty masz taki ciężki plecak? Ile
tego piwa zabrałeś?
– Tylko cztery puszki. A co można nosić ze sobą w Iraku? Bomby, miny,
karabiny – odpowiedział i roześmiał się.
– Popatrz, jaki piękny widok. Zielone góry, kwiaty, świeże górskie powietrze.
Siedzieli w milczeniu blisko siebie na dużej skale i patrzyli na dolinę. Łodyna
zapalił kubańską cygaretkę Montechristo. Zamyślił się. Nie wiedział, czy dobrze
zrobił, że zabrał ze sobą Ewę – po tym, co się ostatnio wydarzyło. Ale z drugiej
strony jej znajomość języków mogła okazać się tu bezcenna. Po wypiciu
kolejnych dwóch puszek piwa i zrobieniu sobie kilku zdjęć ruszyli w drogę
powrotną. Skierowali się na parking i weszli do toyoty. Ruszyli. Dojechali do
głównej drogi i skręcili w kierunku Barzan.
Łodyna prowadził wolniej niż zwykle. Rozglądał się po okolicy. Nie miał
dużego wyboru, bo z prawej wypiętrzały się wysokie góry, a z lewej dochodził
ich huk rwącej górskiej rzeki Wielki Zab.
– Co tak się rozglądasz? Szukasz czegoś?
– Tak. Szukam. Poza tym nigdy tu nie byłem – odpowiedział, wypatrując
budynków. – O, to już jest Rezan i chyba widzę naszą knajpę!
Po lewej stronie drogi zobaczyli dość obskurną restaurację. Z pewnością
odbiegała standardem od dobrych lokali w Irbilu, ale obrusy na stołach lśniły
śnieżnobiałym blaskiem. Było tam sporo osób, najwyraźniej lokal cieszył się
popularnością. Usiedli przy stoliku z widokiem na niedużą rzekę spływającą
z gór. Kelner zwyczajowo przyniósł koszyk z gorącym pieczywem. Obok
postawił talerz z pęczkiem cebulki dymki, pietruszki, liści miejscowego szczawiu
oraz pokrojonymi wzdłuż marchewkami. Tak jak radził Sirwan, zamówili kilka
ryb na jednym półmisku. Poprosili też o dwa piwa. Zapach dochodzący z kuchni
upewnił ich, że podczas grillowania ryby są kropione sokiem z limonki.
– Ewa, mam do ciebie prośbę. Szukam jednego człowieka, a w zasadzie jego
domu. Gdzieś tutaj w okolicy. Czy mogłabyś delikatnie o niego zapytać? On się
nazywa Faris Karim Alnakabandi. Powinni go tutaj dobrze znać.
– Oczywiście, mogę to dla ciebie zrobić. A kto to jest? Powiesz mi?
– Tak. Wiesz, jaką tematyką się tu zajmuję. Współpracuję z muzeum
w Bagdadzie w poszukiwaniu skradzionych dzieł starożytnej sztuki.
Z dyrektorem irbilskiej cytadeli omawiamy kwestię wpisania jej na listę
światowego dziedzictwa UNESCO. A ten człowiek może pomóc polskim
władzom w odzyskaniu jednego z bardzo ważnych dzieł sztuki – obrazu
zrabowanego przez Niemców w czasie drugiej wojny światowej. To taka
transakcja wiązana – powiedział spokojnie Łodyna. – I bardzo skomplikowana
historia.
– Mówisz, że skomplikowana. To może opowiesz mi ją dzisiaj, jak wrócimy?
– zapytała i mrugnęła do niego.
– Jak się wszystko dzisiaj uda, to obiecuję opowiedzieć. Wiem nawet, w jakich
okolicznościach… – odparł i roześmiał się.
Kelner przyniósł półmisek z wyśmienicie pachnącymi rybami, a Ewa zwróciła
się do niego po kurdyjsku i zapytała o Farisa Karima. Rozmawiali kilka minut.
Z gestykulacji kelnera wynikało, że droga będzie kręta i będzie prowadzić
wysoko w góry.
– Wiem już wszystko – oznajmiła Ewa po odejściu kelnera. – Ale pozwolisz,
że najpierw zjem, bo głodna jestem jak diabli, a zapachy są pierwszorzędne.
Stawiasz na deser jacka daniel’sa.
– A może być bourbon wieczorem? Jako dodatek do tej opowieści? Bo ja na
razie siedzę za kółkiem. Wolę mieć pewną rękę.
– Może być – odparła i oboje zabrali się do jedzenia.
Dopiero po zakończeniu lunchu Ewa powiedziała:
– Dom Farisa Karima znajduje się przed miejscowością Galanok. To jest droga
w kierunku Mergasur i dalej z górki wprost do Soran. Trzeba się trochę cofnąć,
skręcić w lewo i koło szkoły pojechać w górę. Tak, to znany facet w okolicy.
Z tego, co mówił kelner, cieszy się dużym szacunkiem. Na zakręcie, tuż przed
tym Galanok, po prawej są domy, w których mamy zapytać o szczegóły.
W czasie oczekiwania na rachunek Łodyna szybko napisał e-mail do
Bałtożaka. Dał znać, czego dowiedział się przed chwilą i dokąd jedzie. Po kilku
minutach siedzieli już w samochodzie. Boczną drogę znaleźli bez trudu. Łodyna
zaczął się zastanawiać: „Jak rozmawiać z Farisem Karimem? Jaki to człowiek?
Czy coś powie?”.
– O, to tutaj! Popatrz, jaki ładny budynek. Taka mała forteca. Facet musi być
raczej majętny. Zatrzymaj się gdzieś przed bramą. Podejdę i zapytam o niego –
zaproponowała Ewa. – Co ty tak grzebiesz w tym swoim tajemniczym plecaku?
Łodyna na wszelki wypadek podpiął dłuższy magazynek pod pistolet
maszynowy. Przeładował go i zabezpieczył. Nie zapiął suwaka do końca.
Zostawił tyle miejsca, aby swobodnie włożyć dłoń do środka i sięgnąć po peema.
Podeszli do bramy. Ewa zawołała, a Łodyna nacisnął kilka razy przycisk
dzwonka. Otworzyły się drzwi. Wyjrzała zza nich starsza, bardzo zadbana, ubrana
w zachodnim stylu kobieta i zapytała po kurdyjsku:
– O co wam chodzi? Kogo szukacie? Do kogo przyjechaliście?
– My do Farisa Karima Alnakabandiego – odpowiedziała Ewa, a kobieta
kiwnęła głową, coś powiedziała pod nosem i zamknęła drzwi.
Łodyna poczuł, że nigdy dotąd nie był tak blisko tego cholernego Młodzieńca.
Przez jego ciało znowu przepłynął prąd. Poczuł lekkie mrowienie na plecach. Był
podekscytowany. Ewa zauważyła to i chyba dopiero teraz zrozumiała, o czym
przed chwilą jej mówił. To nie była zwykła dyplomatyczna gadka. To naprawdę
coś ważnego i być może niebezpiecznego.
Po chwili drzwi znów się otworzyły. Stanął w nich niewysoki i szczupły
mężczyzna o dość europejskim wyglądzie i zapytał po angielsku:
– W czym mogę pomóc?
– Pan Faris Karim Alnakabandi? Chcielibyśmy z panem porozmawiać. Jestem
z ambasady polskiej w Bagdadzie, a to moja koleżanka. Możemy wejść? –
zapytał Łodyna.
– Tak, wejdźcie, proszę!
Solidne drzwi zatrzasnęły się za nimi.
Rozdział 35
Bagdad, Qizil Ribat – lato 1943

Kleinera obudziło jak zwykle nawoływanie muezinów z nieodległych minaretów.


Wstał. Poszedł do łazienki. Doprowadził się do porządku. „Śniadanie zjem
u niego” – pomyślał, drapiąc się w brodę i patrząc w lustro. Wyszedł z mieszkania
z butelką amerykańskiego bourbona. Zatrzymał taksówkę, wsiadł do niej
i pojechał do Al-Zaabiego.
Stary suk na Adamii dopiero budził się do życia. Kleiner lubił ten moment
w Bagdadzie. Szedł przez prawie puste alejki arabskiego bazaru. Czuł kwaśną
i nieco stęchłą woń starych murów, parujących jeszcze ciepłem poprzedniego
dnia, zmieszaną z zapachem świeżo parzonej kawy, wydobywającym się ze
sklepików. Łączył się on z wonią dymu tytoniowego z rozpalanych szisz. Na to
wszystko nakładał się aromat świeżego pieczywa, dochodzący z licznych małych
piekarni.
Polak doszedł do biura Al-Zaabiego i chwycił za kołatkę na drzwiach. Jak
zwykle drzwi otworzył mu służący, ubrany w tradycyjny arabski strój.
– Szejka nie ma jeszcze w biurze, ale pewnie niebawem do nas przybędzie.
Miał dzisiaj rano odebrać towar z Basry na dworcu kolejowym. Oczywiście
zapraszam, sir – powiedział uprzejmie Mufid.
„Szejk?! Proszę, proszę!” – pomyślał Kleiner. Usiadł przy dużym, owalnym
stole i zapalił papierosa. Odłożył prawie pełną paczkę chesterfieldów, z której
wystawały dwa papierosy. Popatrzył na nie. „Wygląda jak jakiś pieprzony znak
rozpoznawczy” – pomyślał. „Kurwa! Znak rozpoznawczy!” Po chwili służący
przyniósł filiżankę kawy i anglojęzyczną gazetę wydawaną w Iraku.
– Przygotowuję śniadanie dla szejka. Czy zechce pan mu towarzyszyć?
– Naturalnie. Nie mógłbym odmówić. Już tutaj w salonie czuję te wspaniałe
zapachy z kuchni! – powiedział Polak.
W pewnym momencie na zapleczu biura usłyszał rozmowę w języku arabskim
i ujrzał Al-Zaabiego w mundurze angielskiego oficera.
Był zaskoczony, bo dotychczas nie widział go w takim stroju.
– Witaj, przyjacielu! – krzyknął Al-Zaabi i skierował się do swojego gościa
z szerokim uśmiechem i rozłożonymi rękami. – Nie obawiaj się, przyjacielu.
Futro lamparta nie czyni drapieżnika z miejskiego kota, a mundur nie zmienia
człowieka! No cóż, trzeba czasem przymierzyć wojskowy uniform. W przyszłości
włożymy swoje i nie będziemy musieli się już ukrywać pod naszymi galabijami.
Poza tym, skoro ty jesteś w mundurze, to i ja będę. Widzę, że Mufid przygotował
już śniadanie. W takim razie zjedzmy je razem w imię naszej przyjaźni!
– A ja mam dla ciebie, przyjacielu, nabytek od US Army – powiedział Polak
i postawił na stole prostokątną butelkę bourbona. – To Woodford Reserve.
Sierżant, od którego ją nabyłem, mówił, że destylują ją od osiemnastego wieku!
Naprawdę wyborna. Próbowałem.
Od jesieni poprzedniego roku Mietek odwiedzał Al-Zaabiego, gdy tylko miał
czas. Załatwiał u niego różne artykuły trudno dostępne na rynku. Dla Marysi
zdobył nawet białe włoskie wino. Innym razem szejk dostarczył mu francuski
pistolet. Broń ta pasowała Kleinerowi, bo była poręczna, ważyła grubo poniżej
kilograma i miała magazynek na osiem naboi. Zawsze o jeden nabój więcej, a to
mogło nieraz zdecydować o przeżyciu.
Służący przyniósł wielką, ręcznie inkrustowaną miedzianą tacę z falistym
brzegiem. Znajdował się na niej ryż z rodzynkami i przyprawami. Na wierzchu
leżały kawałki kurczaka z rożna w złotobrązowej, chrupiącej skórze. Obok Mufid
postawił drugą, mniejszą tacę z okrągłymi jak berety, gorącymi, parującymi
jeszcze plackami. Postawił też karafkę lubianego przez szejka chłodnego soku
z limonki oraz talerze ze sztućcami. Ukłonił się i odszedł do kuchni.
– Rozumiem, że sprowadza cię do mnie sprawa tego spedytora z Pahlawi.
Popytałem tu i ówdzie – zaczął szejk. – Kiedy przyjeżdża do Bagdadu, melduje
się w Maude jako Arman Pogosjan. Jakoś to załatwia, mimo że hotel
przeznaczony jest dla Brytyjczyków. Utrzymuje, że jest ormiańskim kupcem
prowadzącym interesy w irańskim Isfahanie, Teheranie, Pahlawi, a także
w kurdyjskiej Sulejmanii. Tam właśnie jeden z moich kuzynów, który prowadzi
trudne interesy z Kurdami, spotkał go w jednym z miejscowych hoteli – Musafir.
W ubiegłym miesiącu ten Ormianin zgodził się nawet zabrać towar mojego
kuzyna do Bagdadu. Stąd wiem, że Pogosjan będzie tutaj niedługo. Przyjeżdża
bardzo regularnie. Jak w szwajcarskim zegarku – podkreślił szejk i napił się
chłodnego soku z limonki.
– Wiesz może o nim coś jeszcze?
– Kuzyn mi mówił, że z Sulejmanii do Bagdadu jeździ ciężarówką
w towarzystwie kierowcy i jednego pracownika z Pahlawi, podobno też
Ormianina. Co ciekawe, zatrzymuje się zawsze w Khanaqin i gdzieś niedaleko
waszej bazy w Qizil Ribat. Ale po co? Tego kuzyn nie umiał wyjaśnić. To
dziwne, bo powiem ci, że Khanaqin to dziura i nic tam nie ma! W każdym razie
często przekracza w tej okolicy granicę iracko-irańską.
– To bardzo ciekawe, co mówisz. Bywałem w tej okolicy przy okazji
wyjazdów z ekipą pomiarową i przejeżdżałem przez Khanaqin. Faktycznie
dziura. Po co taki handlowiec miałby się tam zatrzymywać? Czy ryzykowałby na
przykład zwykły przemyt? Ma przecież dobrze prosperujący interes, który
pozwala mu zatrzymywać się w najbardziej ekskluzywnym hotelu w Bagdadzie.
– Pomyślałem, że przyda ci się mój kontakt w tym hotelu. Mam tam
znajomego z Basry, który zaopatruje hotel w różne towary – zaproponował Al-
Zaabi i napił się bourbona z grubej szklanki. – Dobry, naprawdę dobry! Znajomy
zna się na rzeczy, bo był kiedyś oficerem w armii. Da mi znać, gdy Pogosjan się
tam zamelduje.
– To bardzo dobre wiadomości, przyjacielu – odpowiedział Kleiner i też wziął
duży łyk bourbona.
– A właśnie, widziałem niedawno w porcie statek, którym przybyłeś do Iraku.
Kooosciuuskoo… czy jakoś tak. Zabierał chyba polskich uchodźców do Afryki.
Jeżeli dobrze usłyszałem, w środkowej Afryce powstały polskie osiedla.
W tym momencie do biura wszedł mężczyzna w ciemnej, granatowej galabii.
Przeszedł przez wąski korytarz i wszedł do salonu. Serdecznie przywitał się
z szejkiem.
– Przyjacielu! To jest mój znajomy, o którym ci mówiłem: Ali Abdul Al-
Wahhab – powiedział Al-Zaabi i przedstawił Kleinera mężczyźnie. – Co tam
słychać w Basrze? Opowiadałem mojemu gościowi, jak byliśmy ostatnio razem
w porcie. Jak wielu ludzi z tobołkami, często w łachmanach, krążyło jeszcze po
nadbrzeżu. Pomiędzy nimi kupcy, którzy próbowali im cokolwiek sprzedać,
siostry Czerwonego Krzyża i żołnierze starający się pożegnać ze swoimi bliskimi
i przyjaciółmi.
– Cały czas ciągnie się ta ludzka rzeka. A właśnie, masz tu aparat
fotograficzny, którym robiliśmy zdjęcia w porcie – powiedział Ali Abdul
i położył na stole niemiecką leicę.
– A tak! Zrobiłeś mi zdjęcie na tle tego statku o nazwie nie do wymówienia. Ja
w brytyjskim mundurze, a ty się bałeś, że zaraz nas złapie żandarmeria! A czy oni
nie mieli nic lepszego do roboty niż legitymowanie brytyjskiego żołnierza?!
W takim tłumie?! Teraz też jest świetna okazja. Ali, zrób nam zdjęcie. Tutaj, przy
butelce bourbona!
Kleiner objął szejka. Obaj uśmiechnęli się do małego obiektywu i usłyszeli
trzask migawki.
Gdy Ali Abdul wyszedł, Mietek zwrócił się do przyjaciela:
– Czy wiesz jak mogę załatwić w Bagdadzie komplet fałszywych
amerykańskich dokumentów? Paszport, przepustkę, książeczkę wojskową. Ile to
będzie kosztować?
– Hmmm. To nie będzie takie łatwe. Ale popytam. Czasami jacyś podnieceni
żołnierze gubią dokumenty w hotelach. Zobaczę. Umówmy się wieczorem
w barze hotelu Maude. Coś może będę już wiedział – odpowiedział Al-Zaabi.
Tego samego dnia po południu Kleiner usłyszał pukanie do drzwi. Trochę się
zaniepokoił, gdyż nie oczekiwał żadnych gości. To był posłaniec od Al-Zaabiego,
z dwoma zdjęciami w dużej szarej kopercie. Jedno wykonano w porcie w Basrze,
drugie w biurze szejka na Adamii. Na pierwszym z nich zgodnie z prośbą
przyjaciela Polak napisał dedykację, datę i podpisał się. Potem włożył zdjęcie
z powrotem do koperty i kazał odnieść do przyjaciela. Włożył tam również kilka
swoich zdjęć, potrzebnych do wykonania fałszywych dokumentów. Przed
wieczorem umówiony był z majorem Czakuckim. Chciał przekazać mu raport
dotyczący ustaleń na temat sowieckiego spedytora.

***

– Hmmm, to mamy razwiedczika! Wiemy, jak się nazywa. Mamy przypuszczalną


datę jego przyjazdu do Bagdadu. Znamy również trasę jego podróży od granicy
irańskiej. Z pana słów wynika, jak rozumiem, że ma dwuosobową obstawę –
powiedział głośno Czakucki. – Teraz najważniejsze jest nie to, żeby go
przydybać, ale żeby ustalić osoby, które ma na kontakcie. Bo to, że mają agenta
blisko naszego sztabu, jest pewne jak śmierć. Druga sprawa to Khanaqin i ten
postój. Musi pan to sprawdzić. Jeśli będzie miał pan wyprzedzającą informację
o terminie przyjazdu, to jazda do Khanaqin. Trzeba wyjechać mu naprzeciw.
Dostanie pan po drodze paru bystrych żandarmów z Qizil Ribat. A na koniec
trzeba dokładnie sprawdzić tę jego ciężarówkę – rozkazał major. – Ja jadę do
sztabu i do generała poinformować go o sprawie. Znowu będzie twardy orzech do
zgryzienia z naszymi brytyjskimi sojusznikami.
– Tak jest, panie majorze.
– A to co to, kurwa, jest?! – Czakucki trzymał w ręku ulotkę, którą Kleiner
dostał od Aarona Lewina. Wachmistrz całkowicie o niej zapomniał i wsunął ją
omyłkowo do teczki, w której przyniósł raport. – Wachmistrzu! Ta ulotka to
nawoływanie do buntu, do dezercji, do opuszczenia naszej armii! Za to jest sąd
polowy!
– Panie majorze, wytłumaczę. Dostałem ją na ulicy, od przypadkowej osoby.
Być może to faktycznie wygląda jak próba siania defetyzmu, ale prawda jest
banalna. Chciałem panu przekazać tę ulotkę, ale przez tego Pogosjana
zapomniałem o tym na śmierć. Dla mnie nie ma ona żadnego znaczenia.
Major nieco się uspokoił. Popatrzył na ulotkę i pokiwał głową.
– A zresztą generał Anders i tak ma swoje zdanie na ten temat. Jest pan wolny.
Czekam na informacje od pana o każdej porze dnia i nocy. Wysyłam radiogram
do Qizil Ribat, żeby byli w stałej gotowości.
Zanim Mietek wrócił do pokoju, pojechał na drinka z Al-Zaabim do hotelu
Maude. Jednak szejk nie miał dla niego żadnych nowych wiadomości. Polak był
zmęczony. Postanowił wrócić, wziąć kąpiel i iść spać. Nie chciał o niczym
myśleć.
Przez ulotkę Aarona zapomniał porozmawiać z majorem o Marysi, a chciał go
poinformować o swoich podejrzeniach. Cały czas miał jakieś wątpliwości. Czy
nie jest to przypadkowy ciąg zbiegów okoliczności? W końcu widział i przeżył
tyle, żeby dojść do wniosku, że wszystko jest możliwe.
Przekręcił klucz do pokoju. Nacisnął klamkę w drzwiach i wszedł do środka.
Coś go tknęło. Obcy zapach. Damskie perfumy? Wróciła panienka z hotelu, którą
niedawno gościł? Ale nie! Tamta pachniała inaczej, bardziej słodko. Wydawało
mu się, że skądś zna ten zapach. Natknął się na niego tu, w Bagdadzie. Irena?
Iza? Ola?
– Jest tu kto?! – spytał i powoli wyjął zza pasa pistolet od szejka, a drugą
dłonią sprawdził, czy jego nóż jest na miejscu pod bluzą.
Energicznie przeładował pistolet i włączył światło. Nikogo nie było. Rzucił się
w stronę łóżka. Szarpnął za sznur, którym przywiązana była walizka z obrazem.
Sznur puścił. Ktoś go przeciął i wyłamał zamki w walizce. Schowka jednak nie
zauważył. Jego rzeczy leżały w nieładzie. Włamywacz nie zdążył zatrzeć śladów.
Oto kolejna sprawa, o której będzie musiał zameldować majorowi. Po
uporządkowaniu rzeczy i ułożeniu ich w walizce położył się na łóżku. Nie miał
siły nawet na kąpiel. Leżał w mundurze, z pistoletem pod poduszką i nożem pod
materacem. „Rano się umyję” – pomyślał i ogarnęło go przyjemne uczucie
lekkości. Zasnął szybko i głęboko.

***

Masza wysiadła wieczorem z taksówki pod hotelem Maude. Z okolic siedziby


YWCA było tutaj niedaleko. Wcześniej, w mieszkaniu Renaty Bogdańskiej,
wybrała na tarczy jej telefonu numer 536. „W porządku, jest dzisiaj w pracy” –
pomyślała.
Zgodnie z przyjętym systemem łączności z Berlinem podeszła do kontuaru. Na
błyszczącym blacie z egzotycznego drewna położyła najnowsze wydanie „Orła
Białego”. „Ciekawe, czy tego krzykliwego ptaka z szarfą z napisem
»Zwyciężymy« też narysował Kleiner?” – pomyślała sarkastycznie Masza,
przypominając sobie, co mówiła o nim Renata. Podszedł znajomy recepcjonista.
– Proszę pani, proszę na razie nic do mnie nie przynosić. Zerwał się kontakt
z centralą. Czekam na kogoś, kto ma przyjechać do Bagdadu i podjąć kontakt
z naszym radiooperatorem i szyfrantem – powiedział i przykleił do twarzy
służbowy uśmiech.
– To nie pan przesyła informacje?
– Ja tylko odbieram materiały i przekazuję dalej. Nie wiem, co się stało! Może
była jakaś wpadka w Kairze?! Może Brytyjczycy albo Polacy coś odkryli?
A może jakiś zły zbieg okoliczności!
– Co mam robić?!
– Nic nie robić! Czekać! Przychodź tu ze dwa razy w tygodniu. Za długo tutaj
stoisz. Mówiłem ci już. Idź do baru i udawaj lekko podpitą. Scheiße! Idź już! –
wycedził cicho przez zęby, znowu uśmiechnął się służbowo i zlustrował lobby.
Sprawdzał, czy nikt nie zwrócił uwagi na jego rozmowę z agentką.
Masza poczuła, jakby gazeta z kopertą zawierającą cały pakiet informacji
parzyła ją w dłoń jak rozgrzane żelazo. Poszła do baru, tak jak radził
recepcjonista, i udawała lekko podpitą. Poprosiła o kieliszek białego wina
i kawałek twardego, szwajcarskiego sera. Barman ukroił go i podał Maszy.
– Polecam. Jest wspaniały. Sam go załatwiam od znajomego z Basry. Naleję
pani chłodnego włoskiego wina – powiedział.
Masza przyłożyła kieliszek do ust. Faktycznie, wino było przednie. Poczuła
wewnątrz jego chłód. „Czy ja znam ten smak? Już to gdzieś piłam” – pomyślała.
Była nieco oszołomiona przebiegiem spotkania z łącznikiem. „Co robić dalej?
U Kleinera nic nie znalazłam. Teraz zerwana łączność. To po cholerę ja to dla
nich sprawdzałam, skoro nie mam jak o tym poinformować! A jak przekazać
rewelacje o tajnych planach dyslokacji armii przed kolejną fazą inwazji na
Sycylię i dalej na Włochy?!”
Poprosiła o jeszcze jeden kieliszek wina. Chciała się uspokoić. Ten dzień był
dla niej wyjątkowo ciężki.

***

– Panie majorze! Melduję się! – krzyknął regulaminowo Kleiner.


– Niech pan da spokój. Całą noc nie spałem. O tamtym już nie pamiętam.
Jasne? Co pan ma?
– W sumie nic takiego… ale muszę o czymś panu zameldować!
– Trochę pana znam. Widzę, że to coś poważnego – odpowiedział Czakucki
i wcisnął się głęboko w fotel.
Mietek opowiedział majorowi o Marysi Konarskiej. Przedstawił wszystkie
szczegółowe ustalenia. Nie ominął nawet tych najbardziej pikantnych,
uzyskanych od Armanda i Filipa. Opowiedział również o przeczuciu, które go
prześladuje.
– Hmmm… To wygląda poważnie. Ja ją oczywiście kojarzę! Sprawa jest
delikatna. Ona jest blisko generała i wie pan… tej Bogdańskiej. Rozmawiałem
z nią parę razy na jakichś oficjalnych spotkaniach. Wszystko to układa się
w logiczną całość. Nawet nie chcę myśleć, ile mogła wyciągnąć od nas informacji
na te piękne oczy, jeśli pana założenie jest prawidłowe – uśmiechnął się, a potem
nalał whisky do szklanek.
– Jest niezła, panie majorze, proszę mi wierzyć. Na pewno umie to robić.
– Kleiner! To pasuje! To może być ona. A ten sowiecki moriak Ormiaszka
mógł obsługiwać całą siatkę, włącznie z tym pieprzonym Mireczkiem. Jak
przydybiemy ich razem, to mamy komplet! Ale pan ma być cały czas
w gotowości!
– Aha, panie majorze. Jeszcze coś. Wczoraj w ciągu dnia, jak byłem na
Adamii, ktoś włamał się do mojego pokoju. Zrobił przeszukanie. I wie pan, jak
wróciłem, w pomieszczeniu czułem damskie perfumy. Jestem pewien, że takich
właśnie używa Marysia Konarska.
– Czekaj! Zadzwonię gdzieś. Jest jeszcze wcześnie.
Czakucki podniósł słuchawkę. Mietek szybko zorientował się, że major
rozmawia z Ireną. Milczał, ale w głowie miał gonitwę myśli – próbował znaleźć
coś, co przeczyłoby jego tezie. Nie słuchał, o czym mówi major.
– Panie Romku, ależ pan mnie jak zwykle nie docenia. Znam ten numer
doskonale. Widziałam, że wybiera numer hotelu Maude! Tak, tak. Jestem tego
całkowicie pewna… 536… Tak. A co się stało?!
Major podziękował. Powiedział, że chodzi o kradzież w pobliżu jej
mieszkania. Skłamał, że szajką kierował kelner z restauracji w hotelu Maude,
a Marysia Konarska może kogoś widziała. Sam chciał ją o to zapytać, ale nie
może jej złapać tak wcześnie.
– Słyszałeś? – zapytał oficer po zakończeniu rozmowy.
– Tak. Irena, to znaczy Renata, mieszka niedaleko mnie.
– Powiedziała mi jeszcze, że Marysia miała się z kimś spotkać w hotelu
Maude. Z kontekstu wynikało, że to nie był pierwszy raz. Ale wie pan, to artystka
i mogła coś pokręcić.
– Ale skoro Arman Pogosjan jeszcze nie przyjechał do Bagdadu, to po cholerę
ona tam poszła? I po co chodziła tam wcześniej? Jeśli wyjdzie, że ona tam
bywała, jak go nie było w mieście, to o co tu, kurwa, chodzi? Jeszcze jakiś
pośredni element? Za dużo tego!
– Właśnie, coś tu nie gra – powiedział major i zamilkł.
Wykorzystali krótką pauzę na wzięcie kolejnego łyka whisky.
– Kleiner! A czego ona mogła szukać u ciebie w pokoju i w twojej walizce?
Masz jakiś pomysł?
– Nie mam bladego pojęcia. Nie wiem. Panie majorze. A może to jest
odpowiedź?
– Co?
– Pamięta pan tę sprawę jakiś czas temu, jak wróciłem z patrolu z okolic
Kirkuku? Mieliśmy strzelaninę… – Mietek zaczął, ale nie dokończył.
– Wiem, pamiętam. Spotkałeś Godlewskiego. Wcześniej zdjęliście jakichś
ludzi na pustyni przy ropociągu, podobno dywersantów niemieckich. Pamiętam,
że jeden był w smokingu czy garniturze!
– Zgadza się. Ten facet miał walizkę…
– Co pan ma z tymi walizkami? Coś pana prześladują – skomentował już nieco
poirytowany major.
– W tej walizce był plan Bagdadu… z zaznaczonym hotelem Maude!
– Chce pan powiedzieć, że… Maria Konarska otworzyła kramik
wywiadowczy w Iranie oraz Iraku dla jednych i drugich! No, ja rozumiem, że ona
może dawać dupy na lewo i prawo, ma warunki. Ale współpraca z Abwehrą czy
SD i NKWD?! Kurwa! Bagdad czy Pahlawi 1943 to nie Zakopane 1939!
– Nie rozumiem, panie majorze – powiedział Kleiner.
– Jedni i drudzy dogadywali się tam zimą na przełomie 1939 i 1940 roku,
zanim rok później skoczyli sobie do gardeł. Mieliśmy tam na miejscu swoje
źródło, stąd wiemy.
– Zgadza się, panie majorze! Bo to tak jak z dziwkami. Pan wie. Dają
i jednemu, i drugiemu, i trzeciemu. Ale oni wszyscy wcale nie muszą wiedzieć
o sobie nawzajem! A jak dziwka jest dobra, to jeszcze wmówi każdemu, że tylko
jego kocha.
– Wachmistrzu! Ja chyba podczas referowania tej sprawy Andersowi użyję
pańskiej metafory. Niezwykle celna! – powiedział z uznaniem major Czakucki
i zamyślił się na chwilę. – Bo wiecie, musimy być wyjątkowo czujni. Nie wiemy,
kto stał za śmiercią generała Sikorskiego w Gibraltarze. A jak to był zamach?
A jak w tym wszystkim mieszali Niemcy i Sowieci? A jak sygnał wyszedł stąd?
Przecież generał był tu przed samą katastrofą! Kto zyskał na jego śmierci? Jedni
i drudzy, i nasi sojusznicy też.
Major zamikł.
Po wysuszeniu szklaneczek Czakucki i Kleiner ustalili, że będą w stałym
kontakcie. Wachmistrz miał się meldować dwa razy dziennie. Jak najszybciej
miał ustalić termin przyjazdu Pogosjana. Major pojechał poinformować generała
Andersa, a potem Brytyjczyków, o wykrytej niemieckiej siatce wywiadowczej.
Ale wiedział, że musi to zrobić tak, aby ominąć wątek sowiecki.
– Tej Konarskiej włos z głowy spaść nie może – podkreślił z naciskiem
Czakucki, wychodząc razem z Kleinerem z budynku sztabu.
„Niech sobie Brytole rozpracowują towarzystwo w hotelu, a my musimy
przejąć Ormiaszkę przed Bagdadem. Potem zostanie nam rozmowa z piękną
Marią Konarską. I to może być trudne ze względu na jej liczne kontakty
w dowództwie, ale będzie niezbędne” – rozmyślał major w drodze do Andersa.
Kleiner miał przeczucie, że musi coś zrobić. Nie bardzo mu się to wszystko
podobało. Te gry, znaczenie mało dostrzegalnych gestów i niuansów, ciągła
koncentracja, aby czegoś nie zepsuć. „Można nieźle oberwać przy takich
zabawach. Tu Niemcy, tam ich wrogowie Brytole i Polacy, a na horyzoncie
Sowieci, wrogowie i tych pierwszych, i nas. Mam złe przeczucia” – pomyślał.
Wsiadł w jeepa i pojechał na Adamiję. Podjechał od zaplecza, zaparkował
samochód, wyskoczył i zapukał do drzwi. Służący zaprosił go do środka.
Komplet amerykańskich dokumentów już na niego czekał.
– Jak mogę ci się odwdzięczyć, przyjacielu? – zapytał Kleiner, odbierając
fałszywe dokumenty.
– Już się odwdzięczyłeś! Wiara Polaków w wolność i ich niezłomność daje
nam dużo siły, którą wykorzystamy w odpowiednim momencie – odpowiedział
szejk. – A w ogóle to dobrze, że jesteś. Mam informację od kuzyna, który dziś
rano wrócił z Sulejmanii. Pogosjan jutro wyrusza do Bagdadu niewielką
ciężarówką marki Opel Blizt. Dzisiaj jeszcze mają ją załadować towarem. Są
z nim dwaj inni Ormianie. Kuzyn będzie wiedział, kiedy dotrą do Bagdadu,
ponieważ wiozą dla niego zamówiony w Iranie towar. Aha, ich ciężarówka ma
zieloną szoferkę i plandekę z jasnego, połatanego płótna.
– Dziękuję. To bardzo ważne – powiedział Kleiner. – Ale mam do ciebie
jeszcze niezwykle ważną prośbę. Jesteś jedyną osobą, której mogę zaufać,
i jedynym przyjacielem.
Al-Zaabi intensywnie przyglądał się Polakowi. Milczał. Widział po jego
oczach i wyrazie twarzy, że to szczere słowa, a Mietek naprawdę potrzebuje
pomocy. Rozumiał, że to coś niezwykle ważnego.
– Mów, przyjacielu. Pomogę, jak tylko będę mógł.
– Chciałbym, abyś przechował dla mnie bardzo cenną rzecz.
Polak przysunął do siebie nieco podniszczoną, sporą drewnianą walizkę, którą
przyniósł wcześniej z jeepa, i otworzył ją. Następnie wyjął nóż przypięty do
paska pod bluzą. Czubek ostrza włożył w szczelinę w wewnętrznym rogu.
Ścianka zakryta metalową osłoną odskoczyła. Kleiner wyjął obraz. Oczom Al-
Zaabiego ukazał się namalowany na desce portret młodzieńca o wyjątkowo
subtelnej, wymuskanej, szlachetnej twarzy. Szejk wziął go do ręki i spojrzał na
niego nieco pod kątem.
– Te kształtne, delikatne, białe dłonie dopracowane w szczegółach… Piękny.
Jaki spokój bije z tej twarzy. Arcydzieło. Widziałem takie przed wojną
w muzeach w Paryżu i w Londynie. Nie widzę podpisu autora. Kim był? –
zapytał z ciekawością.
– Rafael Santi. Ten obraz ma długą historię. Został namalowany przez jednego
z największych artystów renesansu.
– Santi! Ten słynny włoski mistrz! Zaliczany do największych malarzy na
świecie! Muzea, które posiadają jego dzieła, mają się czym szczycić.
– To prawda. Ten obraz to polski skarb narodowy. Po rozpoczęciu wojny
wpadł niestety w ręce Niemców. Na szczęście został przez nas przejęty.
Uczestniczyłem w tym jako żołnierz podziemnej armii polskiej. Przybył tutaj
razem ze mną. Miałem go przekazać naszemu ministrowi obrony, ale jakoś tak się
złożyło, że teraz nie będzie to możliwe… – mówił Kleiner, wpatrując się w blask
werniksu.
Przyglądał się Portretowi młodzieńca i myślał o ostatnich latach. Przed oczami
przesuwały mu się twarze ludzi, których spotkał na drodze swojej ucieczki
i tułaczki. Najbardziej w pamięci utkwiła mu Natalia. Przypomniał sobie jej ciało
leżące przed domem. Natalia, zastrzelona przez sowieckich partyzantów, którzy
go ścigali. I nagle go zmroziło. Stanęła mu przed oczami dziewczyna
z Czerwonego Października. „Tak! To była ona! Ta radiooperatorka! Maria
Konarska! Jestem tego pewien!”
Szejk widział, że Kleiner się zamyślił. Odgadł, że pewnie naszły go
wspomnienia związane z trudnymi doświadczeniami. Wydawało mu się, że widzi
na jego twarzy cierpienie. Milczał. Uszanował to. Mietek popatrzył na niego
zmęczonym wzrokiem.
– I chcesz, przyjacielu, abym się nim zaopiekował? – spytał Al-Zaabi.
– Tak! Oczywiście jeżeli nie sprawi ci to kłopotu. Wiem, że u ciebie będzie
bezpieczny. Nie zostanie zniszczony. Będzie miał odpowiednie warunki.
Chciałbym, aby kiedyś wrócił do wolnej Polski, bo stanowi część jej dziedzictwa.
Dlatego zaopiekuj się nim. Uważaj na niego i uważaj na Niemców, którzy mogą
upomnieć się o obraz. Czy ty wiesz, że oni dzisiaj wmawiają wszystkim, że są
właścicielami dzieł sztuki na terenie mojego kraju? Ujawnienie tego, że Portret
młodzieńca znajduje się u ciebie, może być niebezpieczne, również dla twojej
rodziny.
– Rozumiem – odpowiedział szejk. Delikatnie położył obraz na stole. Spojrzał
na niego. Jego ciemne oczy płonęły, a może tylko odbijał się w nich ogień
z licznych świeczek ustawionych w salonie. – Dziękuję, przyjacielu, że mi
zaufałeś. Na pewno będzie mu u nas dobrze. Znajdę dla niego odpowiednie
miejsce. Będzie cieszył oczy mojej rodziny. I przysięgam ci, że będzie czekał, aż
się po niego zgłosisz.
Kleiner pożegnał się z szejkiem i obiecał mu, że przyjedzie następnego dnia.
Nie zapomniał o kopercie z dokumentami. Wskoczył do jeepa i gwałtownie
ruszył. Pojechał do majora, by przekazać mu informacje na temat Pogosjana.

***

– Dziś wieczorem rusza pan do Qizil Ribat. Tam będą na pana czekać. Z Bagdadu
zabierze pan podporucznika… Jak mu tam? Aha, Armando! Zasadzicie się na
Sowietów koło Khanaqin – wydawał polecenia major Czakucki. – Będziecie
w kontakcie radiowym z dowództwem w Khanaqin. Jeśli Sowieci uruchomią
swoją radiostację ukrytą w okolicy albo w ich samochodzie, radiooperatorzy
dadzą wam znać.
– Jak było u generała? – zapytał Kleiner.
– Tak jak myślałem. Wszystko zaakceptował. Jedynie sprawa panny
Konarskiej mu się nie podobała. Chciał, aby to sprawdzić. Może się mylimy?
W każdym razie delikatnie z nią! Bo to koleżanka przyjaciółki…
– Ale ja mam coś jeszcze, panie majorze. Tę Konarską to ja już kiedyś
spotkałem. I przypomniałem sobie gdzie. To było w obozie sowieckich
partyzantów. Ona była radiooperatorką i chyba szyfrantką. Bo oddział miał
zastępcę w randze majora NKWD.
– A co ty tam u nich robiłeś? Nie rozwalili cię? – zapytał oficer. – Mniejsza
o to. Nie musisz mi tego tłumaczyć. A skąd wiesz, że to był major NKWD?
– Powiedział mi, a ja go załatwiłem i prysnąłem od nich. Ta Konarska mogła
to widzieć, była z nim blisko, ale nie zareagowała zbyt szybko. Nie wiem
dlaczego. Może powie na przesłuchaniu?
– Niech się pan zbiera, nie ma czasu. Będę cały czas w sztabie przy radiostacji.
Powodzenia i proszę uważać na siebie!
Kleiner jeszcze przed wyjściem ze sztabu zatelefonował do Ireny.
– Witaj, Irenko! – powiedział. – Jak sobie radzisz? Przepraszam, ale nie
miałem jak przyjść na twój ostatni koncert. A potem… sama wiesz, ta straszna
wiadomość o katastrofie w Gibraltarze. Nie miałem nastroju, jak i wszyscy inni,
na spotkania towarzyskie.
– Wiem, wiem, Mieciu. Cały czas atmosfera przygnębienia. Generał bardzo to
przeżywa i wciąż nie może się otrząsnąć. Jakoś go pocieszam i staram się być dla
niego wsparciem. A wiesz, podobno niedaleko miejsca, w którym mieszkam ja, ty
i Marysia, grasuje jakaś banda złodziei. Mówił mi jeden major…
– No właśnie, Irenko – przerwał jej Kleiner. – A gdzie mieszka Marysia? Nie
kojarzę!
– Jak to, nie wiesz?! Taka piękna kobieta i ty nie wiesz?! Niedaleko, w tym
małym hoteliku. Jak wychodzisz z redakcji, tej, co rysunki im nosisz, zaraz za
rogiem w kierunku alei Al-Raszida. Na dole jest nieduża kawiarenka. Wiesz
gdzie?!
– Wiem! Jasne. Muszę ją kiedyś odwiedzić. Teraz wyjeżdżam na północ, na
jakieś pomiary. Do zobaczenia, Irenko – powiedział i odłożył słuchawkę.

***

Powoli szedł na górę wąskimi schodami. Wcześniej wytłumaczył arabskiemu


portierowi, że ma dla pani Konarskiej informacje z intendentury i że chodzi
o podpisanie przez nią jakichś dokumentów z zamówieniami. Deski na korytarzu
pierwszego piętra trzeszczały. Dźwięk ten tłumił jednak długi, gruby, kolorowy
kurdyjski chodnik.
Kleiner podszedł do drzwi i delikatnie zapukał.
– Tak, tak, już otwieram! – odpowiedział mu damski głos.
Kleiner poznał ten głos i nagle przypomniał sobie wszystkie sytuacje,
w których słyszał go podczas pobytu w obozie partyzantów. Drzwi się otworzyły.
Stanęła w nich Marysia. Ubrana była jedynie w prześwitujący szlafrok,
w połowie przewiązany cienkim paskiem. „Piękna kobieta. Naprawdę piękna” –
pomyślał Mietek i wszedł szybko do pokoju, zamykając za sobą drzwi.
– O, cóż za niespodzianka! To ty?! – powiedziała, ale wachmistrz zauważył
w jej oczach strach.
Kobieta energicznie się odwróciła, usiadła na łóżku, założyła nogę na nogę
i tak, jak to zawsze robiła, z wdziękiem odrzuciła włosy do tyłu. Jednak na jej
czole pojawiły się kropelki potu. Była zdenerwowana, choć starała się tego nie
okazywać. Mimo uśmiechu usta miała ściągnięte. Kleiner od momentu wejścia do
pokoju uparcie milczał.
– Czemu zawdzięczam twoją wizytę? – zapytała chłodno, a szlafrok lekko
zsunął się z jej nóg.
– Już wiem, gdzie cię spotkałem – powiedział mężczyzna zdecydowanym, ale
spokojnym głosem.
– Tak?! I to chciałeś mi powiedzieć? A ja myślałam, że chciałeś mnie zaprosić
do restauracji…
– Tak! Chyba do restauracji w hotelu Maude?! A może wolałabyś, żeby zabrał
cię tam major Fiedotow?! A może, kochanie, pewien spedytor morski z Pahlawi?
Na pierwszego, jak oboje wiemy, nie ma co czekać, bo ten sowiecki bydlak
szczęśliwie zdechł. A drugi…? Może przyjedzie niebawem? – pytał z sarkazmem
i wściekłością jednocześnie.
– Co ty opowiadasz?
– Powiedz! Dla kogo jeszcze pracujesz?! Dla Niemców? Zeszmaciłaś się na
wojnie czy zawsze byłaś szmatą? Jednego ci nie wybaczę. Tej wspaniałej
dziewczyny, którą twój oddział zabił jak psa na ukraińskim stepie!
– Mieciu! Chciałam żyć, zrozum! To nie jest tak, jak myślisz… Nawet was
polubiłam. Takich, jacy jesteście. Renatę, blondyneczki z Pahlawi. Chciałabym
kiedyś wrócić do waszego kraju i żyć z Armandem. Spotkałeś go może, co
u niego? Tylko w ten sposób mogłam tu być z wami, cieszyć się życiem. Przecież
wiesz, jak jest w Kraju Rad. Miałam dość pcheł, grzybicy, brudu, tego bydlaka
Fiedotowa. Dobrze, że zabiłeś tę kanalię…
Nagle przestała mówić.
Kleiner wyciągnął spod bluzy francuski pistolet, szybko przeładował, wziął do
ręki ciężką, czerwoną poduszkę w tureckie złote wzory, przyłożył ją do wylotu
lufy i pociągnął za spust. W pokoju rozległ się głuchy pomruk stłumionego
wystrzału. Potem drugi i trzeci. Mężczyzna patrzył na rozbryzgującą się krew
i konwulsyjne drgania kobiety. W końcu jej ciało znieruchomiało. W pokoju
unosił się ostry zapach prochu, zmieszany ze słodkim aromatem znanych mu
perfum.
Kleiner rzucił pistolet na zakrwawione łóżko. Odwrócił się i wyszedł z pokoju.
Zamknął drzwi na klucz, który schował do kieszeni. Potem na moście Króla
Fajsala wrzucił go do rzeki Tygrys.
Pędził przez miasto. Miał wrażenie, że widzi Natalię. Uśmiechała się do niego
i oddalała się powoli po wielkim, zielonym stepie, falującym wysokimi trawami.

***

Dojeżdżali z Armandem do Qizil Ribat. Przy bramie wjazdowej czekał na nich


w jeepie rotmistrz żandarmerii.
– Dobrze, że już jesteście. Wszystko przygotowane. Radiostacja cały czas
chodzi. W Khanaqin nasłuchujemy transmisji radiowych w promieniu
kilkudziesięciu kilometrów, tak na wszelki wypadek – powiedział jednym tchem
rotmistrz. – Rozkazy znam. Jedźcie za mną.
Trzy jeepy ruszyły przez cichą już o tej porze polską bazę. Ustalili, że wyjadą
przed świtem. Rotmistrz wcześniej rozpoznał teren i wybrał kilka punktów,
z których można było obserwować drogę do Khanaqin od strony Kalar. Na
wszelki wypadek postawił również blokadę na drodze koło polskiego obozu
w Dżalauli. Pojechał tam osobiście, aby wszystkiego dopilnować.
– Major Czakucki przekazuje, że wysłał ludzi także przed Kalar. Jak zobaczą
opla z zieloną szoferką i połataną jasną plandeką, to dadzą nam znać. Idźcie
złapać jeszcze trochę snu. Przyda się wam. Ja pójdę sprawdzić, czy grupy
obserwacyjne mają lornetki, breny z zapasem amunicji i dodatkowe akumulatory
do radiostacji w samochodach. Nigdy nic nie wiadomo – powiedział rotmistrz
i wyszedł z namiotu.
Kleiner i Armando zasnęli szybko i spali do świtu.

***
– Dobrze znasz Konarską? – zapytał Armanda Mietek, poprawiając się na
siedzeniu ukrytego za wzgórzem jeepa.
– Raczej tak. Nawet myślałem, że coś z tego będzie. Cholernie mi się
podobała. Zawsze mieliśmy o czym porozmawiać. Ale wiesz, jaka ona jest. Może
jakby to było w kraju i nie byłoby wojny… Tutaj przez jakiś czas się
spotykaliśmy, ale nam się nie ułożyło. Ona nie miała czasu. Wiesz, weszła w to
artystyczne towarzystwo… – Podporucznik zawiesił głos. – A czemu pytasz?
– A tak, po prostu – odpowiedział Kleiner i dopiero wtedy dotarło do niego, że
w końcu przestał myśleć o Maszy. To zostało już za nim.
Zaczęło świtać. Wachmistrz wyszedł na spalone słońcem wzgórze, z którego
widać było zabudowania Khanaqin. Chciał popatrzeć na wschodzące nad pustynią
słońce. Dotknął dłonią wysuszonej ziemi. Drobne kamienie i wystające
gdzieniegdzie skałki były jeszcze chłodne.
Zaciągnął się głęboko papierosem. Uwielbiał tę ciszę, te pomieszane zapachy
pustyni budzącej się do życia. Będzie za tym tęsknić. Może tak, jak teraz tęskni
za wyprawami po karpackich ścieżkach.
– Panie wachmistrzu! Mamy meldunek! – powiedział ściszonym głosem
warszawiak, którego rotmistrz przydzielił do tej akcji.
– Budź porucznika! Już idę! – odparł krótko Kleiner. – Co tam masz? – spytał
obsługującego radiostację plutonowego.
– Panie wachmistrzu, samochód wyjechał z Kalar. Jedzie szybko.
– Zaraz tu będzie – włączył się zaspany trochę Armando. – Na stanowiska!
Pół godziny później odezwał się pierwszy z punktów obserwacyjnych. Potem
drugi. Opel wjechał w zabudowania Khanaqin.
– Widzę go! Dojeżdża do mostu. Tnie dalej. Zwalnia! Skręca w prawo, zaraz
za ostatnim budynkiem! – relacjonował Kleiner, patrząc przez lornetkę. – Jedzie
tą małą drogą, co tam nasi jeżdżą na kąpiele nad rzekę. Zaraz! Wjeżdża na
wzgórze! Zatrzymuje się gdzieś poniżej! Zaraz znikną mi z oczu! – mówił, a za
nim powtarzał radiooperator nadający meldunek do Qizil Ribat.
W tym czasie reszta oddziału, składającego się z ośmiu żandarmów,
sprawdzała swoje steny i breny. Warszawiak porozdawał wszystkim dodatkowe
magazynki do pistoletów maszynowych i po kilka granatów zaczepnych. Silniki
jeepów już wcześniej miarowo mruczały. Były gotowe do jazdy.
– Panie poruczniku! Co robimy? – zapytał warszawiak.
– Czekamy i słuchamy. Ruszymy dopiero, jak zacznie się transmisja. Mietek,
widzisz coś? – krzyknął podporucznik.
– Nic! Zniknęli!
– Panie poruczniku, Qizil Ribat podaje, że była jakaś transmisja radiowa
w naszej okolicy! – powiedział radiooperator.
– Ruszamy! Już!
Kleiner zbiegł ze wzgórza i wskoczył do toczącego się już jeepa. Trzy
samochody ruszyły ostro, zostawiając za sobą chmurę kurzu. Skierowały się
szutrową drogą w stronę wzgórza, za którym zniknął opel. Potem dwa z nich
skręciły w przeciwne strony, by otoczyć miejsce, w którym prawdopodobnie
zatrzymała się ciężarówka. Była pewnie zaledwie pięćdziesiąt metrów dalej, ale
jej nie widzieli, dopóki nie wjechali na wzniesienie wokół niewielkiego
zagłębienia. W tym momencie jeepy się zatrzymały. Polacy zobaczyli w dole trzy
karłowate, wytargane przez pustynny wiatr drzewa. Pod ich długim cieniem stał
opel z zieloną szoferką. Obok jakiś mężczyzna palił papierosa. Drugi miał
w dłoni łopatę i stał koło drzew. Trzeci poprawiał przewód na jasnej plandece
pojazdu. Ten ostatni miał przewieszony przez plecy pistolet maszynowy PPSz,
z charakterystycznym okrągłym magazynkiem.
– Z wozów! – krzyknął podporucznik.
Mężczyźni przy oplu zorientowali się, że są otoczeni. Ten na plandece zrzucił
z pleców pistolet maszynowy i wycelował w Polaków.
Warszawiak zdjął go pierwszą serią z brena. Ciało uderzyło o suchą ziemię,
a za nim pistolet. Mężczyzna przy szoferce wyjął zza pasa tetetkę. Wycelował
w Polaków i otworzył ogień. Ten stojący przy drzewach rzucił łopatę i podniósł
pistolet maszynowy zabitego kolegi. Odbezpieczył i zaczął się ostrzeliwać. Kula
trafiła pierwszego biegnącego żandarma. Kleiner odruchowo skierował stena
w kierunku strzelca i ściął go długą serią. Mężczyznę odrzuciło na pień drzewa,
po którym bezwładnie się zsunął. Na ten widok trzeci z mężczyzn, stojący przy
szoferce, rzucił tetetkę i podniósł ręce do góry.
– Nie strelac! Ja Ormianin! Ja kupiec – krzyczał.
Pierwszy dopadł go warszawiak, trzymający w rękach ciężkiego brena. Bez
zastanowienia uderzył mężczyznę kolbą w twarz, a ten zakrwawiony upadł na
ziemię.
– Stój! Nie ruszaj go! – krzyknął podporucznik. – Wstawaj, Pogosjan –
powiedział do leżącego, który spojrzał na niego ze zdziwieniem.
– Sprzątnijmy go, poruczniku. To bolszewickie ścierwo – powiedział zza jego
pleców podchodzący Kleiner.
– Jestem radzieckim oficerem. Walczę z faszystowskimi najeźdźcami! –
odpowiedział łamiącym się głosem mężczyzna, ocierając z twarzy krew.
– Zamknij mordę! – wtrącił jeden z żandarmów.
– Spokój! Co się tutaj, kurwa, dzieje?! Opuścić broń! – krzyknął
podporucznik.
Polacy stali wokół Ormianina i patrzyli z nienawiścią.
– Wypierdalaj, Pogosjan, czy jak się tam, towarzyszu, nazywacie. Szerokiej
drogi do kraju bolszewickiej szczęśliwości – powiedział Armando do
zataczającego się majora NKWD.
– Walimy w niego, poruczniku?! – zapytał warszawiak.
– Stój! Nie ważcie się go ruszyć! W końcu to sojusznik – powiedział
z sarkazmem oficer.
Wszyscy odprowadzili go wzrokiem. Czekali kilka minut, aż zniknie za
wzgórzem.
– Barczyk oberwał. Żyje, ale nie wiem, czy się z tego wyliże. Opatrzyłem go.
Zabiorę go do szpitala w Khanaqin. Będzie najbliżej. A co robimy z tymi tutaj
i z ciężarówką? – zapytał Kleiner.
– Najpierw trzeba przeszukać teren. Tych dwóch zakopać. Opla bierzemy do
Qizil Ribat – odpowiedział oficer.
Po kilkunastu minutach polscy żandarmi wyciągnęli zakopany pod drzewem
worek. Wewnątrz, w dwóch charakterystycznych skrzynkach, znajdowała się
radiostacja.
Rozdział 36
Iracki Kurdystan – wiosna 2012

Wnętrze domu Farisa Karima robiło wrażenie. Poza pięknymi, kolorowymi


kurdyjskimi dywanami na podłogach wszystko było jakby z innego kręgu
kulturowego. Łodyna zwrócił uwagę na biedermeierowskie meble, dobrane
z dużym smakiem. Na ścianach wisiały obrazy, zapewne kopie Chagalla
i Gottlieba. Goście dostrzegli także wyglądający na renesansowy portret kobiety
z wielką, czerwoną papugą. Łodyna poczuł się trochę tak, jakby znalazł się
w innej części świata, w pokoju pełnym zachodniego wyczucia i smaku, dalekich
od bliskowschodniego kiczu i eklektyzmu.
– Pewnie się dziwicie, że o nic nie pytam i zaprosiłem was do środka? – zaczął
po angielsku Faris Karim. – Telefonował do mnie mój znajomy z restauracji
w Rezan. On mieszka w Galanok i przywozi mi czasem świeże ryby. Powiedział
mi, że jakaś dwójka Amerykanów mnie poszukuje. Ale widzę, że państwo to nie
Amerykanie.
– Piękny dom i piękne wnętrze, panie kapitanie Al-Okaily – powiedział
Łodyna.
– To nazwisko, o którym już dawno zapomniałem. Nosiłem je, gdy
pracowałem dla irackiego rządu. Dawno temu. Widzę jednak, że jest pan dobrze
poinformowany – odpowiedział Faris Karim. – Proszę, niech państwo usiądą do
stołu. Poproszę matkę, aby przygotowała kawę.
– Rozumiem, że pańska matka również ma już za sobą pracę dla irackiego
Ministerstwa Finansów? Piękne obrazy, naprawdę piękne.
– Dziękuję. Nie są to oczywiście oryginały, ale bardzo dobre kopie –
odpowiedział zdziwiony gospodarz.
– O! Widzę u pana postać Ahaswera… Król perski, czyli mityczny Żyd Wieczny
Tułacz… Zgadza się? Czy to pana credo życiowe? – zapytał Łodyna i podszedł do
obrazu, ale nie czekał na odpowiedź. – Co za zbieg okoliczności! Niech pan sobie
wyobrazi, że w domu, w Polsce, też mam kopię obrazu Gottlieba, a konkretnie
Shylocka i Jessiki, czyli sceny z Kupca weneckiego Szekspira. Ten obraz zaginął
w czasie drugiej wojny światowej. A ja przyjechałem do pana w podobnej
sprawie. Tyle że nie chodzi o dzieło Gottlieba – dodał po chwili już nieco innym,
bardziej oficjalnym tonem.
Ewa ze zdziwieniem słuchała obu mężczyzn. Była świadoma, że gra idzie
o coś z najwyższej półki.
– Pan jest naprawdę dobrze poinformowany. Czy po to pan tu przyjechał
z Bagdadu albo wręcz z Polski, żeby mi o tym powiedzieć? – zapytał Faris
Karim.
– Przepraszam, że tak bezpośrednio, ale nie ma czasu. Z zawodowego punktu
widzenia nie ukrywam, że jestem pod wrażeniem tego, w jakim przedsięwzięciu
uczestniczył pan w Kuwejcie. Mam nadzieję, że się doskonale rozumiemy. –
Spojrzał na Kurda, który kiwnął głową. – Nie interesuje mnie, co się stało w willi
przy bulwarze Jamal Abdul Nasser. Nie interesują mnie pieniądze, kosztowności,
a nawet tajne dokumenty, które zabraliście i z pomocą których można załatwić
parę spraw… Nie jest dla mnie w tym momencie ważne, jak iracki Mukhabarat
wszedł w posiadanie informacji o zawartości sejfu. Wiem, wojna rządzi się
innymi, często okrutnymi prawami. Giną żołnierze i giną cywile… Pan wie, co
mnie interesuje?
– Tak. Wie pan, nawet sądziłem, że kiedyś ktoś z Polski zgłosi się po ten
portret – zaczął powoli Faris Karim, ważąc każde słowo. – Wtedy, w sierpniu
1990 roku w Kuwejcie, wykonywałem rozkazy. W willi, o której pan wspomniał,
przeżyłem jakąś metamorfozę. Zrozumiałem, że muszę zmienić swoje życie.
Dotarło do mnie, że robię coś, co jest sprzeczne z moim postrzeganiem świata.
Pamiętam, jak te postacie z obrazów patrzyły na mnie, jak patrzył ten Arab
w brytyjskim mundurze…
– Fotografia szejka Al-Zaabiego na tle polskiego statku „Kościuszko”
i polskich żołnierzy w Basrze!
– Tak, właśnie tak! Jak pan powiedział? Koszczuszko…! Pamiętam. Nie
potrafiłem wtedy zrozumieć, co to za język. A to był język polski! – powiedział
z uśmiechem gospodarz.
Łodyna doskonale pamiętał, w jakich okolicznościach oddział Farisa Karima
odwiedził willę szejka. Nie miał więc powodu, aby teraz odwzajemnić uśmiech.
Ewa wciąż milczała. Patrzyła z wypiekami na twarzy to na Łodynę, to na
gospodarza. Nie uszło jej uwadze, że zanim jej towarzysz zaczął mówić,
przesunął bliżej swój plecak i docisnął go do krzesła. Miał go w zasięgu ręki.
Błyskawicznie mógł do niego sięgnąć.
– Ludzie z mojego oddziału chcieli koniecznie dobrać się do wszystkiego, co
przedstawiało dla nich jakąś wartość. Było tam kilkadziesiąt tysięcy dolarów,
sztabki złota, złote monety i słynne jajko Fabergé. Pan może sobie wyobrazić, co
im chodziło po głowach? Wojna to także czas rabunków, łupów… – Faris Karim
przerwał na chwilę i zamyślił się. – W drodze powrotnej przed Nasirijją
skręciliśmy w lewo z autostrady, żeby spotkać się z inną grupą. Razem mieliśmy
jechać do Bagdadu. Czekaliśmy niedaleko jakiegoś obelisku i małego
cmentarzyka, chyba z drugiej wojny światowej. Zauważyłem, że zbliżają się do
nas samochody terenowe i ciężarówka. Zastanowiło mnie jednak, że jadą ze
wschodu, od autostrady, a nie od granicy kuwejckiej. Akurat oddaliłem się na
stronę. I miałem szczęście. Nagle rozległy się strzały. Snajperzy z tych
samochodów zaczęli strzelać do moich ludzi. Na ciężarówce mieli ciężki karabin
maszynowy. W pył rozwalili wszystkie nasze UAZ-y i mercedesa. Pojazdy
zaczęły płonąć, wybuchać, bo mieliśmy w nich granatniki, amunicję i granaty
ręczne. Jak tylko usłyszałem strzelaninę, rzuciłem się na ziemię. Zasłoniłem się
pudłem…
– Pudłem z Portretem młodzieńca, tak? – wtrącił Łodyna. – Ja pierdolę, kurwa
– powiedział po polsku pod nosem.
– Tak! I z paroma innymi rzeczami, bo w czasie postoju na terenie naszej
tajnej stacji postanowiłem powkładać wszystko do kilku skrzyń – wyjaśnił Faris
Karim. – Ale musi pan wiedzieć, że wtedy nie wiedziałem, że ten obraz jest taki
cenny. Był zakurzony, pokryty resztkami trocin. Zastanawiałem się nawet, czy go
zabrać z willi. W końcu było tam wiele innych, na pierwszy rzut oka bardziej
wartościowych rzeczy. Wziąłem go, bo pomyślałem, że skoro jest w sejfie…
– Czy dokumenty albo ich część oraz pieniądze miał pan również przy sobie?
Jakie to były dokumenty?
– A mówił pan, że to pana nie interesuje! Że jest pan tylko miłośnikiem sztuki!
Łodyna ugryzł się w język. „W dupę z tymi dokumentami. Tylko Młodzieniec
jest dla mnie ważny” – pomyślał i powiedział:
– Oczywiście. Przepraszam. Proszę kontynuować. To bardzo ciekawe.
Prawda? – zwrócił się do Ewy.
W tym momencie matka gospodarza przyniosła kawę pachnącą kardamonem.
Na tacy były też miseczki z pistacjami i orzechami nerkowca. Obok postawiła
butelki z zimną wodą i szklanki.
– Czy państwo zostaną dłużej? Przygotowałabym tradycyjny, kurdyjski obiad.
Mamy dzisiaj dolmę. To duszone pomidory, cebula, bakłażany, papryka, liście
z winogron, ryż i kasza. A dla tych, co lubią mięso, również jagnięcina –
powiedziała z dużą elegancją kobieta i popatrzyła na gości. – Karim, może
przyniosę jeszcze twoją ulubioną whisky?
Po chwili na stole zjawiły się zielona butelka dwunastoletniego glenfiddicha
oraz kubełek z lodem.
– Mamo, dziękuję. Ale państwo jadą prosto z Rezan od Neswana. A wiesz,
jakie on podaje duże porcje. Jeszcze zobaczymy, co z tym obiadem – powiedział
z pewnym zniecierpliwieniem jej syn. – Mam miłe wspomnienia związane z tą
whisky. Pierwszy raz w życiu spróbowałem jej na jakiejś robocie w Rumunii. Ale
to dawne czasy. Byłem młody. To był mój pierwszy wyjazd zagraniczny
w służbie.
Goście milczeli.
– Wracając do sierpnia 1990 roku – podjął opowieść Faris Karim. – Byłem ze
sto pięćdziesiąt metrów od nich. W tym zamieszaniu podczołgałem się do
obelisku i schowałem za nim. Czekałem. Wybuchy mieszały się ze strzałami.
Potem słyszałem jakieś rozmowy, a właściwie pojedyncze słowa i komendy. Ale
nie wiem, w jakim języku. W każdym razie nic nie zrozumiałem. Może to strach
mnie tak sparaliżował? Oni byli dobrze zorganizowani. Po kilku minutach
odjechali. Za obeliskiem przeleżałem chyba z pół godziny. Czułem tylko smród
palonych opon i plastiku z wnętrza samochodów. Wyjąłem powoli z kabury
i przeładowałem mojego tariqa. Delikatnie wyjrzałem zza muru. Nikogo już nie
było. Nawet kurz opadł. Wstałem i podszedłem do rozbitych samochodów. Wtedy
zobaczyłem, że niektórzy moi ludzie zostali rozstrzelani. Dostali strzał w tył
głowy. Widok był koszmarny. Niech pan mi wierzy. Nie wiem, czy napastnicy
zdążyli coś zabrać, czy nie.
Ewa i Łodyna nic nie mówili. Oboje zrozumieli, że dla ich gospodarza do
dzisiaj jest to traumatyczne przeżycie. Prawie jak na komendę unieśli grube
szklanki i wzięli solidne łyki chłodnej whisky.
– Jak oceniłem, do autostrady było ponad dwadzieścia pięć kilometrów.
Poszedłem w jej kierunku. Nie czekałem na drugą grupę, bo zakładałem, że może
właśnie ona nas zaatakowała. Wiedziałem, jak działa Mukhabarat. Ryzyko
pozostania i składania potem ewentualnych wyjaśnień w centrali było zbyt duże.
Nie chciałem gnić podłączony pod akumulator albo oblewany kwasem solnym
w jakimś śmierdzącym areszcie. Nie chciałem, aby coś złego spotkało moją
rodzinę. Postanowiłem uciekać. Kilka kilometrów od miejsca strzelaniny
spotkałem na drodze ciężarówkę Beduinów. Zatrzymałem ją. Kazałem kierowcy
zawieźć się do pierwszego punktu kontrolnego na autostradzie. Zakładałem, że
w Iraku będzie zamęt. W punkcie kontrolnym nikt mnie o nic nie pytał.
Powiedziałem, że wojna zastała mnie na urlopie. Stamtąd udało mi się dotrzeć do
Karbali z jakąś kolumną z zaopatrzeniem. W Bagdadzie przez przyjaciela
skontaktowałem się z ojcem, który wywiózł mnie do swojej rodziny w rejonie
Dahuk. Tak doczekałem Pustynnej Burzy i ustanowienia na północy Iraku strefy
zakazu lotów dla lotnictwa irackiego. Zmieniłem nazwisko. A potem pomagałem
budować organy bezpieczeństwa władz regionalnych. Miałem wiedzę, która była
przydatna. I tyle.
– A co z pudłem i z obrazem? – zapytał Łodyna po chwili milczenia
i przełknięciu whisky.
– No właśnie, co z Portretem młodzieńca? – zawtórowała mu podekscytowana
Ewa.
– Przywiozłem go i schowałem wraz z innymi rzeczami na jednym
z posterunków tworzącej się kurdyjskiej policji i służby bezpieczeństwa.
Przyznam, że tak naprawdę nie wiedziałem, co z nim zrobić. Bałem się go
sprzedać, bo od razu zwróciłbym na siebie uwagę i musiałbym uciekać z Iraku.
Bardzo wam na nim zależy? – zapytał, ale nie czekał na odpowiedź. – Zrobił pan
na mnie wrażenie. Widzę, że pan wie, o czym mówi. Ma pan dystans do
rzeczywistości i chyba wie, co to honor. To raczej rzadkość u ludzi pana profesji.
Gospodarz popatrzył na Łodynę badawczym, ale nieco zmęczonym wzrokiem.
Polak milczał. Nie wiedział, co Faris Karim teraz zrobi. Nie zapominał, że jego
rozmówca był kiedyś oficerem wywiadu irackiego. A także o tym, że w swoim
plecaku ma schowaną broń od Edda. Patrzył na byłego Saddamowskiego kapitana
i nie znajdował słów.
– Byli u mnie niedawno Niemcy. Przywieźli oficjalne rządowe dokumenty,
stwierdzające, że poszukują tego obrazu, ponieważ został skradziony z Niemiec.
Kontaktowali się ze mną w tej sprawie również nasi urzędnicy z Irbilu. Niemcy
swoje pełnomocnictwa mieli potwierdzone w naszym rządzie regionalnym,
a nawet w Biurze Prezydenta. Oczywiście powoływali się na ustalenia na
najwyższym szczeblu i tak dalej.
– Czy to byli pani ambasador z Bagdadu i jeden z ich dyplomatów? – zapytał
wprost Łodyna.
– Przyjacielu, a jakie to ma znaczenie? Byli i tyle. Ja im powiedziałem, gdzie
tego szukać. Już nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Niech się zwrócą do szefa
policji czy do szefa Asayish i niech im to wydadzą. Jeśli te rzeczy w ogóle
jeszcze tam są. Może wy też porozmawiajcie z szefem policji? Wydaje mi się, że
on ma jakąś rodzinę w Polsce. Wiem to, ponieważ też pochodzi z Dahuk i zna się
z moimi dalszymi kuzynami.
– Rzeczy? – zapytała Ewa.
– Rzeczy, rzeczy… Ale was nie interesują rzeczy, tylko obraz.
– Tak, tak… oczywiście.

***

Toyota Łodyny ruszyła spod domu Farisa Karima w kierunku Soran. Na początku
ani Ewa, ani Łodyna nic nie mówili. Wcześniej oficer zdążył jeszcze szybko
napisać e-mail do Bałtożaka. Poinformował go, dokąd zmierza i czego się
dowiedział.
Jechali serpentynami w dół doliny. Łodyna otworzył okno. Chciał ochłonąć,
ale wiedział, że czas go goni. Była już noc.
– A ty wiesz, gdzie jest ten posterunek policji w Rawanduz? – zapytała po
kilku minutach milczenia Ewa.
– Wiem! Wyobraź sobie, że niedawno wypiłem tam na jakimś placu cztery
zimne piwa i wypaliłem cygarko, podziwiając piękne górskie widoki. Kurwa,
byłem tak blisko, tak blisko! – odpowiedział i uderzył dłonią w kierownicę. – Do
Soran mamy niedaleko. Miniemy miasto, pojedziemy w górę na niewielką
przełęcz i już będziemy na stalowym moście, który kiedyś nasi żołnierze
nazywali mostem Kalifa.
– Masz forsę na łapówkę dla komendanta w Rawanduz? Jakby co, mam przy
sobie ze dwa tysiące – zaproponowała Ewa.
– Ja też mam kilka tysięcy, ale to chyba na sam początek. Zobaczymy, jak się
sprawa ułoży. Ale dziękuję, miło z twojej strony.
Łodyna mocno zaciągnął się górskim, już chłodnym powietrzem, wpadającym
przez okno samochodu. Zamyślił się. Z lewej strony miał pasmo górskie,
oddalone zaledwie trzydzieści kilometrów od granicy. Ta bliskość Iranu
spowodowała, że przypomniał sobie polskich oficerów wywiadu, którzy w tym
kraju gnili w więzieniu VEVAK-u.

***

Następnego dnia Łodyna siedział przed niewielkim budynkiem hotelu Soran


Palas. Na przykrytym czerwonym obrusem i szkłem stoliku stygła świeżo
zaparzona kawa. Skończył właśnie tworzenie zakodowanego opisu sytuacji na
swoim blackberry. Wiadomość wysłał do Bałtożaka, który miał ją przekazać do
Centrali za pomocą szyfrogramu.
– Ranny z ciebie ptaszek! – powiedziała zachrypniętym głosem jeszcze
zaspana, ale uśmiechnięta Ewa. Pocałowała mężczyznę w policzek i usiadła przy
stoliku.
– Gotowa jesteś, kochanie? Musimy ruszać.
– Zastanowiłeś się, jak podejść do tego komendanta posterunku policji
w Rawanduz?
– Tak. Rozmawiałem właśnie ze znajomym, na którego namiar dał mi Twana,
ten od naszej toyoty. Facet nazywa się Razgan Kurdu. Jest blisko kierownictwa
rządzącej KDP. Ma znajomych i rodzinę w tej okolicy. Nawet zapraszali mnie
tutaj zimą na narty do ośrodka na Korku. To taki szczyt z dawną stacją radarową,
wielką białą kopułą. Widać go będzie z drogi. Spotkamy się z nim za godzinę
w restauracji w Pan Park w Rawanduz. Zbierajmy się – powiedział lekko
zdenerwowany Łodyna, czując, że jest bliski rozwiązania zagadki.

***

Samochód zjechał ostro w dół z niewielkiej przełęczy. Szybko pokonał most


zbudowany ze stalowej kratownicy. Łodyna spojrzał na wzburzoną rzekę,
przelewającą się kaskadami.
Po prawej dostrzegł pomnik kurdyjskiego złotego wojownika. Przejechał
wzdłuż skweru, minął siedzibę partii komunistycznej i wjechał do miasta. Pojazd
sunął szybko. O tej porze był jeszcze niewielki ruch. Za ostatnimi zabudowaniami
skręcił w prawo. Zatrzymał samochód na parkingu obok sklepu z pamiątkami.
W pobliskiej restauracji czekał już Razgan.
– Jestem pod wrażeniem, bo dla Kurdów czas i przestrzeń to dwie różne
rzeczy. Rzadko występują w połączeniu – powiedziała Ewa i przeciągnęła się
nieco, jakby chciała się rozruszać.
– Ten mieszka w Szwecji. Skończył studia na politechnice w Warszawie,
a najważniejsze, że siedział w więzieniu z prezydentem kurdyjskiej autonomii –
wytłumaczył Łodyna.
– Jak miło mi spotkać tutaj kogoś z mojej kochanej Polski – powiedział nieco
łamaną polszczyzną Razgan Kurdu do wchodzących gości.
Po kilku kurtuazyjnych zdaniach usiedli przy stole i zamówili zaproponowaną
przez Razgana lekką przekąskę oraz trzy kawy.
– Mówcie do mnie Kurda. Tak lubię i tak mnie wszyscy nazywają – zaczął.
– Musimy, tak jak już mówiłem, porozmawiać z komendantem posterunku
policji w Rawanduz – zaczął Łodyna. – Ale chodzi mi o nieoficjalne spotkanie.
Chciałbym sprawdzić w magazynie, czy nie ma tam rzeczy, które interesują nasze
władze. Chodzi o szczególny obraz zrabowany w Polsce przez Niemców w czasie
drugiej wojny światowej – dodał i w skrócie opowiedział Kurdzie o historii Farisa
Karima oraz poszukiwaniu portretu.
– Posłuchajcie. Studiowałem razem ze znajomym szefa policji kurdyjskiej. Jak
do mnie zadzwoniłeś, porozmawiałem z nim. Możemy tam jechać i sprawdzić,
czy na posterunku nie ma tego obrazu. Ale uprzedzam, że trzeba będzie coś mu za
to dać. I nie myślę tu o pieniądzach. Warto byłoby zaproponować mu załatwienie
polskich wiz dla niego i rodziny. To wystarczy – wyjaśnił Kurda.
– Kończmy jedzenie, kawę i jedźmy! Nie traćmy czasu! Oczywiście sprawa
wiz będzie załatwiona. Zaraz się tym zajmę – odparł Łodyna i wysłał szybko
kolejny e-mail do konsula w Bagdadzie.
***

Zadbany posterunek policji kurdyjskiej pamiętał jeszcze czasy Saddama. Miał


grube mury, kraty w oknach i masywne drzwi. Na dachu sterczał wysoki maszt
radiostacji. Na ścianie hallu wisiał portret prezydenta autonomii z okresu jego
walk w górach z trójkolorową flagą kurdyjską z żółtym słońcem.
Łodyna i Ewa wraz ze swoim przewodnikiem bez problemu, szybkim krokiem
przeszli obok pokoju oficera dyżurnego, zajętego przeglądaniem notatek
służbowych. Na jego biurku stała włączona przenośna radiostacja. Co chwilę
dochodziły z niej trochę skrzeczące, urwane fragmenty rozmów funkcjonariuszy
pracujących w terenie.
– Byli u mnie niedawno Niemcy. Dzwonił w ich sprawie dyrektor DFR, a od
nas ktoś z komendy głównej. Kazali nam wydać im jakieś stare rzeczy
z magazynu. Pytali też o jakiś obraz. Pokazałem im jedyny, który mamy.
Z koniem – wyjaśnił zaraz po przywitaniu tutejszy komendant, kapitan Didar
Amin. – Powiedzieli, że wrócą za kilka dni, jak wyjaśnią sprawę z tym obrazem.
Ale czy z tym, czy z innym, to już nie wiem. Przeszukali potem te stare skrzynie
i śmieci. Coś tam chyba znaleźli. Schowali to do wielkiej walizki, którą przyniósł
kierowca z samochodu.
– Możemy przejrzeć jeszcze raz to, co zostało? – zapytał Łodyna.
– Powiedziałem komendantowi, że jeśli poszukiwania dojdą do skutku, to
może liczyć na szybkie załatwienie, poza kolejką i systemem e-konsulatu, wizy
dla siebie, żony i rocznego syna – wtrącił Kurda i popatrzył na Łodynę.
Ten kiwnął tylko głową. Komendant wprowadził ich do niewielkiego
pomieszczenia wypełnionego starymi meblami. Wszystkie półki były załadowane
pudłami z papierem. Czuć było lekki zapach stęchlizny i moczu. Na ścianie widać
było wyryte cienkim narzędziem arabskie inskrypcje. Być może zostawili je
ludzie osadzeni w tym miejscu przed laty.
Polak zaczął przerzucać sterty dokumentów. Nagle jego wzrok przykuł obraz
z białym koniem. Po wyjściu komendanta major wziął go do rąk. Wydał mu się
ciężki i masywny. Odwrócił go. Tył obrazu obity był wytartym, jedwabnym
materiałem. Łodyna nie zastanawiał się długo. Wyjął ostry nóż i przeciął nim
spory kawałek osłony wzdłuż ramy. Kurda i Ewa popatrzyli z przerażeniem.
– Hej, co ty robisz?! – zapytała Ewa.
– A to właśnie robię! Popatrzcie! – odpowiedział i wskazał na wystający
fragment zamalowanego drewna. – Wygląda na to, że to on. Ktoś namalował
tamten bohomaz i z tyłu w blejtram wpasował Portret młodzieńca na desce.
Zakrył go jedwabiem, przybitym dokładnie gwoździami. W ten sposób schował
go i w jakiś sposób nawet dobrze zabezpieczył.
Łodyna rozpromienił się nagle, ale wciąż był wyjątkowo skupiony.
– Ale coś mi tu nie pasuje. Czy on nie jest za mały?! I jakiś przyblakły? Może
to złudzenie? – dodał, wyjął blackberry, wykonał kilka zdjęć odsłoniętego
fragmentu obrazu i wysłał je do Bałtożaka.
– Piotrek! Natychmiast wyślij je do Jaskólskiego. Jednocześnie do wiadomości
wiceministra Wiatra, profesora Nawojki i tej pani doktor z zespołu do spraw
restytucji w MSZ. Sprawdzisz sobie na stronie internetowej MSZ jej nazwisko.
Tak, zgodnie z ustaleniami z Warszawy, na wypadek znalezienia obrazu –
powiedział przez telefon. – Tak, tak, niewykluczone, że to nasz Młodzieniec.
Czekam na odpowiedź. To ma być błysk.
Łodyna odstawił delikatnie obraz pod ścianę i zagłębił się w stare skrzynie
z dokumentami, które wskazał kapitan Didar Amin. Dokładnie je oglądał, tak
samo jak obraz. Zauważył, że większa skrzynia ma grube dno. Bez zastanowienia
mocno kopnął w nie butem. Rozległ się trzask łamanej deski.
Ewa znowu zamarła, ale tym razem już nic nie powiedziała. Jedynie trochę
przestraszony Kurda wyjrzał za drzwi na korytarz, by sprawdzić, czy nikt nie
idzie.
Łodyna wsunął dłoń w szparę. Pod palcami poczuł plik kilkunastu kartek.
Wyjął je. Zapisane były w języku arabskim. Widniały na nich jakieś wyblakłe
oznaczenia i stemple pieczątek. Nie zagłębiał się w treść dokumentów,
błyskawicznie zwinął je w rulon i wrzucił do plecaka. Ani Kurda, ani Ewa nie
patrzyli na to, co robi. Ich wzrok skupiony był na drzwiach. W napięciu
wsłuchiwali się w kroki dochodzące z korytarza. Łodyna w ostatniej chwili
wstawił obraz do jednej ze skrzyń.
– Dobra, nic tu nie ma. Panie kapitanie, ten zniszczony obraz wrzuciłem do
mniejszej skrzyni. A duża się rozwaliła. Najprawdopodobniej była spróchniała –
powiedział do komendanta wchodzącego do magazynu.
– To może zaproszę państwa do mnie na kawę? Kapral właśnie zaparzył
świeżą – zaproponował kapitan Amin.
Nie interesowało go ani rozbite drewniane pudło, ani to, czy jego goście
znaleźli coś ciekawego. Odniósł jednak wrażenie, jakby wysoki Polak był czymś
lekko podekscytowany.
Spotkanie przedłużyło się do trzech godzin, tym bardziej że zamówili obfity
obiad, z dostawą na posterunek. Łodyna siedział jak na szpilkach w oczekiwaniu
na decyzję z Warszawy. Nie interesowały go zbytnio opowieści Kurdy o czasie
spędzonym w irańskim więzieniu ani problemy, jakie miał z bojownikami PPK,
o których zresztą wypowiadał się z sympatią. Sam w rozmowie wspominał coś
o Polakach, którzy tu przyjeżdżali w latach drugiej wojny światowej, natomiast
Ewa snuła opowieści o sytuacji w obozach uchodźców. Nagle rozmowę przerwał
sygnał blackberry. Zapadła cisza.
Łodyna spokojnie wziął do ręki telefon i bez słowa wyjaśnienia wyszedł na
zewnątrz.
– Tak, słucham cię. Czyli skonsultowali sprawę i z profesorem, i kimś
z Krakowa – mówił szybko urywanymi zdaniami. – Czyli co? Nie wykluczają, że
to oryginał, ale również nie mogą tego potwierdzić ponad wszelką wątpliwość?
Ale nie są w sumie pewni? Tak? No ale tak czy nie, Piotrek? – Łodyna prawie
krzyczał do słuchawki.
– Dobra. Zostawiamy. Okej, oficjalnie wystąpimy o zwrot… MSZ musi
przygotować wniosek restytucyjny. Zobaczymy, co Niemcy zrobią z tym fantem,
czy nas nie wyprzedzą! Jutro wracam do Bagdadu. Cześć!
Wrócił na posterunek i umówił się z Kurdą, że będzie z nim w kontakcie
telefonicznym.

***

– Jak to dokąd jedziemy? Do Irbilu. Jutro muszę wracać do Bagdadu – powiedział


trochę nerwowo do Ewy, gdy już siedzieli w toyocie.
„Muszę napisać szczegółowy raport w tej sprawie do Jaskólskiego” –
pomyślał.
– Tak nagle musisz wracać?
– Muszę. W trybie pilnym nasze władze wystąpią jutro do rządu regionalnego
o zwrot obrazu. A dziś jeszcze muszę skoczyć na bazar do dziadka Dzidka po
dywan, bo nie wiem, kiedy znów tutaj będę.
– A to kto?
– Dzidek ma sklepik zaraz za targiem szmat. Ciężko tam trafić, ale dywany ma
prosto z irańskiego Kurdystanu – wyjaśnił zasępiony Łodyna. – Możesz zerknąć
na te papiery? – Dał Ewie zwinięte dokumenty zabrane ze skrzyni w magazynie.
Ewa uważnie przeglądała kartki, jedną za drugą. W końcu powiedziała:
– Wiesz, nic nie rozumiem. Imiona, nazwiska, nazwy miejscowości. Jakieś ich
ksywy czy przezwiska. Chyba oznaczenia państw: K, UAE, KSA. Jakieś nazwy
organizacji czy grup, o których nigdy nie słyszałam. Dziwne. A ty wiesz, co to za
spis?
– Wiem – odpowiedział krótko Łodyna i pogładził delikatnie jej włosy.

***

Poranek w Irbilu, oglądany z okien pokoju w hotelu Rotana, był naprawdę


piękny. Słońce ciemnożółtymi promieniami podświetlało góry, które zaledwie
dzień wcześniej Łodyna przemierzał z Ewą. Wtedy nie miał czasu na ich
podziwianie. Teraz głośny śpiew ptaków z parku Abdulrahman uzupełniał klimat
idealnego wiosennego poranka w Kurdystanie.
Mężczyzna przyglądał się zakupionemu od dziadka Dzidka staremu, długiemu,
czerwonorudemu dywanowi. Stary Kurd mówił, że przywiózł go z jakiejś wioski
niedaleko Sanandadżu w irańskim Kurdystanie.
Łodyna miał jeszcze kilka godzin do powrotnego lotu do Bagdadu, ale nie
mógł zasnąć. Natomiast Ewa, zmęczona wyprawą, spała jak zabita. Ciszę
przerwał dźwięk telefonu.
– Pewnie cię obudziłem, ale sprawa jest pilna – mówił nerwowo Razgan
Kurdu. – Kapitan Didar Amin z Rawanduz zniknął dzisiaj w nocy!
– Jak to zniknął?! Co ty, Kurda, mówisz?! Możesz mi to spokojnie
opowiedzieć?
– Jak? Normalnie! Zadzwonił do mnie dyżurny z komisariatu. W nocy do
domu kapitana przyjechali jacyś ludzie. Sąsiad nie potrafił powiedzieć, kto to był
i czego chcieli. Didar Amin opuścił dom wraz z żoną i dzieckiem. Mieli ze sobą
torby i walizki. Podobno bardzo się spieszyli. Komendant był zdenerwowany.
Podjechali pod posterunek, Amin poszedł do magazynu i czegoś tam szukał.
Dyżurny nie widział dokładnie, ale jest pewien, że komendant coś stamtąd
wynosił. Mówił, że komendant wsiadł do białego busa. Aha! Razem z busem
odjechały dwa samochody terenowe. Na boku jednego był niebieski napis, coś
jakby G.
– Dziękuję ci. Odezwij się, jeśli będziesz coś wiedział. Myślę, że opcja
wydania kapitanowi i jego rodzinie polskich wiz może być już nieaktualna –
powiedział spokojnie Łodyna i rozłączył się.
Chwilę później napisał do Bałtożaka – z prośbą o wygładzenie stylistyczne
informacji, uzupełnienie o dane personalne i wysłanie do Jaskólskiego oraz trzech
pozostałych osób. Nie musiał przypominać o konieczności wysłania do Centrali
AW szyfrogramu rozszerzonego o inne, operacyjne elementy.
– Co się stało? – powiedziała wystraszonym głosem Ewa, którą obudziła
rozmowa Łodyny.
– Opowiem ci potem, w drodze na lotnisko – odpowiedział, pakując swoje
rzeczy, a potem mocno ją przytulił.
***

– … departing from blue… – Do uszu Łodyny dobiegły resztki informacji z radia


opancerzonej toyoty polskiej ambasady w Bagdadzie.
Major nie słuchał uważnie. Patrzył przez grube, pancerne szyby na hangary
bazy cargo bagdadzkiego lotniska.
– A co ty taki zmęczony? Co się stało? – zapytał w końcu Żuraw. – Niedługo
wracam do kraju. Nareszcie. Tyle spraw mam do załatwienia.
– Jak dobrze pójdzie, to może wrócimy razem. Ja chyba też zakończę misję
w Iraku – odpowiedział znękany Łodyna. – A co tam słychać w Bagdadzie? Coś
ciekawego się działo w naszym pieprzonym kurniku?
– Wyobraź sobie, że stary razem z tym Słoniną byli ostatnio dwa razy
w ambasadzie rosyjskiej. Wiesz, tam niedaleko Niemców i Hiszpanów. Powiem
ci, że oni są jacyś dziwni. Ten Słonina to sknera i dziad, ale chłopaki zauważyli
u niego w kontenerze nowiutkie niemieckie buty taktyczne. One kosztują
w Polsce lekko ponad dziewięćset złotych. Interesujące obuwie jak na dyplomatę.
– Tak, nieco dziwne.
– A ostatnio zaczął się nam podlizywać. Wiesz, nowa pralka, dodatkowa
lodówka, nowe garnki. I ciągle wypytuje o ciebie. Dokąd jeździłeś, z kim się
spotykałeś… Interesuje go zwłaszcza, z kim się spotykałeś u Amerykanów i kto
cię wprowadzał na teren ich ambasady. Ale chłopaki nic mu nie powiedzieli.
Zresztą, stary zadawał te same pytania. Dopytywali też o doktor Ewę.
– Same, kurwa, dobre wiadomości! – odpowiedział, ale Żuraw już tego nie
słuchał, bo przekazywał meldunek przez radio: End the mission, security comes.
Konwój wjechał na dziedziniec polskiej ambasady.
Rozdział 37
Irak, Transjordania, Palestyna – lato 1943

Po przewiezieniu ciężko rannego żandarma do szpitala w Khanaqin Kleiner


skierował jeepa w stronę Bagdadu. Minął Bakubę, przejechał przez Shorję.
W jednym z zaułków chrześcijańskiej dzielnicy Bagdadu porzucił samochód.
Poszedł do sklepu z biżuterią przy alei Al-Raszida z australijskim workiem do
spania w ręku i plecakiem na ramieniu. Nacisnął klamkę i wszedł do środka.
Aaron akurat był na zapleczu. Spojrzał na Mietka i od razu zaprowadził go do
ubogo wyposażonego mieszkania za sklepem.
– Kłopoty? Podjąłeś decyzję?
– Tak! Muszę uciekać. Nie po raz pierwszy. Niech będzie ta Palestyna.
– W porządku. Masz szczęście. Jutro organizujemy przerzut ciężarówką przez
pustynię. Samochodem pojedzie nasz kierowca. Do tego czasu możesz tu
mieszkać. Nikt ci nie będzie przeszkadzał.
– Dobrze. O dokumenty się nie martw, mam amerykańskie. Jestem
Ormianinem z Europy Wschodniej, który przed wojną uciekł do USA. Jedzie do
Libanu, gdzie prowadzi interesy.
– Dobrze, że podjąłeś taką decyzję – powiedział Aaron i serdecznie uścisnął
mu dłoń.
Tego wieczoru Kleiner czuł jakąś wewnętrzną pustkę i niepewność kolejnych
dni. Przypomniał sobie obraz, z którym tak się zżył. Był jednak spokojny, że
Portret młodzieńca trafił w bezpieczne miejsce. I przekonany, że z Konarską
postąpił właściwie.

***
– Proszę otworzyć! Słyszy pani?! Pani Mario! – krzyknął major Czakucki na
hotelowym korytarzu. – Wyważyć drzwi – rozkazał dwóm żandarmom.
Stare drzwi wypadły z futryny. Żandarmom i majorowi ukazały się
zakrwawione zwłoki. Wygląd ciała i spotęgowany wysoką temperaturą smród
wskazywały, że kobieta leży tutaj co najmniej kilkanaście godzin.
– Nic nie ruszać! Z recepcji zatelefonować do sztabu! Niech brytyjska policja
przyśle jakąś ekipę medyczną! Niech nasi dokładnie przeszukają pokój i pobiorą
odciski palców!

***

W czasie, kiedy Czakucki wchodził z żandarmami do mieszkania Konarskiej,


trzytonowa ciężarówka marki Bedford OY mijała Habbanjję. Kleiner wiedział, że
wokół tego miasta, w którym funkcjonuje największa baza RAF na Bliskim
Wschodzie, mogą być brytyjskie patrole. Mogli również natknąć się na polskie
posterunki, ponieważ znajdował się tam Ośrodek Wyszkolenia Artylerii. Właśnie
dlatego kierowca ciężarówki jechał bocznymi drogami, by uniknąć check
pointów.
Mietek, z najmocniejszymi dokumentami, siedział w szoferce. Miał na sobie
granatową koszulę, którą przed wyjazdem kupił w Bagdadzie, ciemnobłękitne
spodnie, a na nogach solidne wojskowe buty. W drodze niezmiennie towarzyszył
mu plecak, zabrany jeszcze ze Lwowa, i otrzymany od Kulikowskiej w Basrze
australijski śpiwór. W sklepiku na Al-Raszida kupił na wszelki wypadek
wysłużoną kurtkę po jakimś amerykańskim pilocie.
Pod plandeką, na platformie bedforda, siedziało czterech młodych,
małomównych mężczyzn i dziewczyna o imieniu Ruta. Oni też chcieli się
wymknąć z Iraku. Ona była ich przewodniczką w tej niebezpiecznej drodze.
W skrzyni bagażowej leżały drewniane paki, kosze, pozwijane dywany oraz kilka
kanistrów z paliwem. Bedford z daleka wyglądał jak kolejna ciężarówka
Beduinów, którzy przemycają ze wschodu na zachód wszystko, co można
spieniężyć. Kleiner wytrzymał w szoferce przez godzinę. Nie dość, że panowała
w niej wysoka temperatura, to jeszcze kierowca, Levi Mazower, ciągle palił
aromatyzowane papierosy. Rozmowa im się nie kleiła. Levi znał tylko niemiecki
i jidysz.
Po przejściu na tył ciężarówki wachmistrz przysypiał, oparty głową o zwinięty
wełniany dywan. Nagle obudziło go gwałtowne hamowanie. Ruta zajrzała do
szoferki przez niewielkie okienko.
– Panowie! Przerwa! Przed nami dziura, trzeba pomóc kierowcy i zasypać ją
piaskiem – powiedziała i sprawnie wyskoczyła na drogę przecinającą kamienistą
pustynię. – Z boku, na burtach umocowane są dwie łopaty. Zabierzcie je ze sobą.
Po zakończeniu pracy Mietek podszedł do Ruty. Kobieta siedziała w cieniu
samochodu na czarnym, bazaltowym kamieniu. Miała orientalne rysy i ciemne,
krótkie włosy, przewiązane czerwoną chustą. Jej ciemne oczy były osłonięte
przez kościane okulary przeciwsłoneczne.
– Skąd się tu wzięłaś, dziewczyno? – zapytał prowokacyjnie.
– Urodziłam się w Palestynie. Mieszkałam we wspólnocie w pobliżu
miasteczka Naharjja w zachodniej Galilei – odpowiedziała. – To blisko morza.
Uprawia się tam awokado, ludzie zajmują się też hodowlą bydła mlecznego.
Ojciec wciągnął mnie do Hagany.
– Hagana. Musisz być odważna.
– A wiesz, miejscowi mówią, że te czarne kamienie pokrywające pustynię to
kara boska za ich złe uczynki. Miały spaść z nieba za ich grzechy. Taka Sodoma
i Gomora… Chce mi się pić. Tam w bukłaku jest woda. Powinna być chłodna –
zmieniła temat dziewczyna, wskazując ręką na ciężarówkę.
– Dokąd mnie wieziecie? Co ze mną będzie?
– A co ma być? Aaron prosił, aby szczególnie o ciebie dbać. Mówił, że jesteś
dla Hagany bardzo ważny – powiedziała z lekkim sarkazmem. – A obawiasz się
czegoś?
Ruta, choć młoda, robiła wrażenie twardej i doświadczonej. Nagle spojrzała
przez lornetkę. Po chwili milczenia odpowiedziała szerzej:
– Jedziemy do Palestyny. Droga zajmie nam ze trzy dni – wyjaśniła. –
Zawieziemy was do kibucu Ramat ha-Kowesz. Ty tam zostaniesz, a twoich
towarzyszy podróży odstawimy do ośrodka emigracyjnego. Dziesięć lat temu
wspólnotę w Ramat ha-Kowesz założyli Żydzi z Polski. Aaron uważa, że wśród
nich będziesz się dobrze czuł. Mówił mi, że ludzie z organizacji Irgun, których,
jak słyszałam, poznałeś kiedyś w Polsce, liczą na ciebie. Chcą, żebyś poprowadził
szkolenia wojskowe naszych oddziałów, które ochraniają osiedla przed arabskimi
bandami. Podobno znasz się na wywiadzie, dywersji…
– Trochę.
– Co prawda nie znasz naszych realiów, ale myślę, że przyzwyczaisz się do
klimatu i ludzi. Tu prowadzona jest walka na śmierć i życie.
Samochód ruszył. W ciężarówce pojawił się nowy mężczyzna – wsiadł
w okolicach Habbanii. Był to podchorąży, artylerzysta, który również postanowił
zrzucić mundur. Nazywał się Romek Srebrny. Z przylizanymi włosami
i niewielkim wąsem wyglądał bardziej na subiekta ze sklepu niż na żołnierza.
– Powinienem włożyć krótkie spodnie, byłoby chłodniej – powiedział do
Kleinera i ze zniszczonej, zapiętej na pasek brązowej walizki wyjął pętko
pachnącej kiełbasy. Urwał kawałek i podał wachmistrzowi.
– Jedz! Przydziałowa! A ty skąd pochodzisz? – zapytał niewyraźnie z pełnymi
ustami.
– Ze Lwowa.
– Ooo, to też miałeś do czynienia z bolszewikami. Bo ja jestem z Warszawy,
z Nalewek. Po zmobilizowaniu w sierpniu wysłali mnie do Grodna. Tam, po
zaciętej obronie, Sowieci wzięli mnie do niewoli. I tak miałem szczęście, bo kilku
żołnierzy od razu postawili pod ścianą. Podobno coś tam niezwykle cennego
przywieźli z Warszawy i nie chcieli powiedzieć, gdzie ukryli. I tak od łagru do
łagru po tym ich kraju miodem i mlekiem płynącym. A dlaczego uciekłeś?
Romek wyjął z walizki paczkę wojskowych sucharów i podał swojemu
rozmówcy.
– Tak się złożyło. Powiedzmy, że zmusiły mnie do tego pewne okoliczności –
odparł niepewnie Mietek.
– Nie chcesz mówić. Coś cię gryzie?
– Nie ma się czym chwalić.
– Coś narozrabiałeś? Eee tam. Jak nie chcesz mówić, to nie. Nie będę cię
ciągnąć za język – żachnął się Romek. – Bo ja… Słuchasz? Miałem już dość tej
polskiej nienawiści i złości. Bolało mnie to, że chrześcijanie źle traktują moją
rodzinę. A czara goryczy przelała się po aferze w Zbąszyniu, kiedy władze nie
zgodziły się przyjąć z Niemiec polskich obywateli, moich współbraci. I wtedy
zrozumiałem, że nasze miejsce jest w Palestynie.
– Wydaje mi się jednak, że trochę przesadzasz. Ktoś cię raz przestraszył, a ty
już przypiąłeś każdemu Polakowi łatkę antysemity. A może dostałeś po mordzie,
bo byłeś złym człowiekiem i ci się należało? – zapytał zaczepnie Kleiner.
– Ty masz dobry, aryjski wygląd. A ja? Od razu widać, że Żyd!
Romek wyjął z walizki zieloną butelkę piwa, otworzył ją i pociągnął głęboki
łyk.
– Mam dobry wygląd, powiadasz? – zadumał się Mietek.
Tego dnia, jeszcze przed zmierzchem, ciężarówka z uciekinierami zboczyła
z drogi i wjechała powoli na kamienną, pofałdowaną pustynię. Po przejechaniu
kilku kilometrów stanęła w oazie zamieszkałej przez Beduinów. W brązowych,
wełnianych, ciężkich i obszernych namiotach mieszkały rodziny trudniące się
przemytem.
– Tutaj przenocujemy! – zapowiedziała Ruta i natychmiast wydała komendy.
Dwie osoby miały rozpalić ognisko, dwie kolejne przygotować posiłek
z puszek, dwie ustawić się tak, aby obserwować teren w pobliżu ciężarówki.
– Warty będą się zmieniać co trzy godziny – zapowiedziała zdecydowanym
głosem.
– Co ty jesteś taka zasadnicza? Robisz nam tutaj wojsko? – nieco złośliwie
zagadnął Kleiner.
– Wojsko to dopiero będziecie mieli! Gdybyśmy nie byli tak rygorystyczni
i nie mieli tak surowych zasad, to już dawno nie bylibyśmy jednym narodem.
Tego wieczoru Kleiner długo siedział przy ognisku i popijał herbatę. Co jakiś
czas dolewał jej sobie z niewielkiego czajnika, osmolonego dymem z ogniska.
Gdy położył się w końcu na rozesłanym na ziemi dywanie i przykrył
australijskim workiem, odniósł wrażenie, jakby niebo przybliżyło się do niego.
Pulsowało tysiącem mniej lub bardziej jasnych gwiazd. Nie przesłaniała ich ani
jedna chmura.
Następnego dnia, zaraz po wschodzie słońca, ciężarówka dotarła do
nadgranicznego miasta Rutbah Wells. Pod wieczór bedford żydowskich
uciekinierów był już w Madabie.
Po kilkugodzinnym odpoczynku, który Mietek wykorzystał na ogolenie się
i umycie, ruszyli w dalszą drogę, tym razem pieszo. Po intensywnym
i forsownym marszu zatrzymali się na odpoczynek w ruinach starego kościoła na
górze Nebo. Stamtąd rozpościerał się widok na położoną w dole Palestynę.
– Z tego miejsca Mojżesz wraz ze swoim ludem patrzył na Ziemię Obiecaną –
powiedziała Ruta i uśmiechnęła się do wszystkich. – Ale nie było mu dane
wkroczyć tam z innymi. My poczekamy do północy i dopiero wtedy ruszymy.
Droga prowadziła stromo w dół. Mijali surowy krajobraz skalnej pustyni.
Ścieżka wiła się pomiędzy ostańcami. Prowadziła przez stoki pokryte ostrymi
kamieniami. Wędrowcy w końcu doszli do nadrzecznych szuwarów rzeki Jordan.
Wszyscy, jeden po drugim, powoli wchodzili do wody. Na drugim brzegu czekał
już na nich Levi Mazower. Wyszli z Transjordanii i wkroczyli do Palestyny.
– Dobrze, że już jesteście. Wszędzie dużo patroli. Na granicy dokładnie
przeszukali samochód. Następnym razem będę musiał lepiej zamaskować
schowek na broń pod skrzynią ładowną. O mało go nie znaleźli. Wsiadajcie
szybko. Wysuszycie się po drodze. Zaraz będzie świtać – powiedział do nich Levi
ściszonym głosem.
Wsiedli do ciężarówki. Kiedy uporali się z mokrymi ubraniami, Romek
Srebrny wyjął butelkę wódki Wolfschmidt, z charakterystycznym dwugłowym
orłem na etykiecie, i wszystkich poczęstował. Alkohol był obrzydliwy, bo ciepły.
Każdy po kolei parskał, wykrzywiał się, ale jednak pił.
Mijali miasteczka i wsie. Kleiner zobaczył chasydów w charakterystycznych
ciemnych ubraniach i dużych, czarnych kapeluszach. Ostatni raz widział
podobnie ubranych ludzi na ulicach Lwowa jeszcze przed wojną. Co jakiś czas
ciężarówka mijała check pointy, przy których stali brytyjscy żołnierze
w korkowych hełmach. Kontrolowali głównie arabskich kupców i szukali broni.
Było to związane z ostatnimi krwawymi starciami pomiędzy żydowskimi
osadnikami z Europy a miejscową ludnością arabską.
W końcu zajechali pod bramę sporego osiedla, zajmującego wiele hektarów
ziemi. Wokół rozsiane były murowane parterowe domki. Obóz otoczony był
ogrodzeniem z drutu kolczastego, z wieżyczkami obserwacyjnymi i bunkrami
w narożnikach. W oddali widać było parawan bujnej roślinności – regularnie
nawadnianej. Samochód się zatrzymał.
– Dojechaliśmy szczęśliwie. Oto kibuc Ramat ha-Kowesz. Wysiadać! –
krzyknęła Ruta z ulgą w głosie.
Kleiner spojrzał na zabudowania. Dostrzegł solidny murowany budynek. Po
dzieciach wchodzących do środka zorientował się, że to szkoła. Dalej widać było
magazyn, z którego mieszkańcy pobierali narzędzia do pracy. Obok piekarnię
i ujęcie wody. Na wielkim placu w szeregu stały furgonetki, samochody
ciężarowe i maszyny rolnicze. Nad terenem górował solidny, piętrowy budynek
z wieżą. Niedaleko znajdował się także bunkier w otoczeniu okrągłych
i prostokątnych angielskich namiotów wojskowych w kolorze piasku.
– Co, dziwisz się, że obóz jest tak dobrze ufortyfikowany? – zapytała Ruta. –
Od paru ładnych lat jest wciąż ostrzeliwany i atakowany przez arabskie bandy.
Mieszkańcy muszą ciągle go umacniać, więc staje się coraz trudniejszy do
zdobycia. Zaprowadzę cię do człowieka, który jest odpowiedzialny za
bezpieczeństwo we wspólnocie – wyjaśniła, po czym oboje udali się do budynku
z wieżą.
Przed wejściem Kleiner pożegnał się z Rutą. Wewnątrz załatwił wszystkie
sprawy organizacyjne. Otrzymał z magazynu czyste, krótkie spodnie i koszulę.
Buty zachował własne, jeszcze z Pahlawi. Oddał do pralni i do reperacji swoje
stare ubranie, lekko zalatujące stęchlizną. Potem zjadł coś w stołówce. Nie
zwracał zbyt dużej uwagi na innych ludzi. Mimo przyjacielskich gestów z ich
strony nie czuł się tutaj do końca u siebie. Był pogrążony we własnych myślach.
Znowu widział te wszystkie wojenne obrazy, sytuacje, ludzi, ich twarze. Jednak
czuł też satysfakcję, gdy pomyślał, że udało mu się załatwić sprawę sowieckiej
i niemieckiej siatki szpiegowskiej w Iraku oraz zabezpieczyć Portret młodzieńca.
Postanowił się położyć. Gdy zasypiał, wydawało mu się, że Natalia głaszcze go
po twarzy.
Następnego dnia po pobudce i porannym posiłku Kleiner został poproszony do
jednego z murowanych budynków. Przy wejściu zauważył wiszący na ścianie
plakat propagandowy z napisem w języku polskim i hebrajskim: „Do broni. Do
pracy”. Obok siebie stali mężczyzna z bronią i robotnik. „Zupełnie jak na
propagandowych afiszach w Sowietach” – pomyślał.
– Jestem Abraham – powiedział do niego trzydziestoletni mężczyzna
w wojskowym, pustynnym mundurze. Uścisnął mu mocno rękę i zwrócił się do
niego po polsku: – Dziwisz się, ale nasza wspólnota została stworzona przez
Żydów, którzy wyjechali z Polski.
– Coś wiem o tej waszej emigracji. Kiedyś uczestniczyłem jako instruktor
w szkoleniu organizowanym dla Irgun. A wcześniej byłem przewodnikiem grup,
które przedzierały się przez Karpaty do Rumunii i dalej z Konstancy morzem do
Palestyny. Tamtędy szła też broń.
Potem przez kilkadziesiąt minut Kleiner opowiadał Abrahamowi, jak
zorganizowane było szkolenie dywersyjne na kursach w Polsce i kto w nich
uczestniczył. Wymienił zakres wiedzy serwowanej członkom organizacji, którzy
jechali walczyć do Palestyny.
Gdy skończył, Abraham zadał mu pytanie:
– Czy ja dobrze rozumiem, że miałeś do czynienia z Oddziałem Drugim
Sztabu Generalnego?
– W normalnych czasach i okolicznościach nie odpowiedziałbym ci na to
pytanie. Ale dzisiaj odpowiem. Pełniłem służbę w Dwójce, przede wszystkim na
kierunku wschodnim.
Potem w krótkich słowach streścił jeszcze swoje wojenne losy. Abraham
skrupulatnie notował wszystko na kartce. Czasami dopytywał o praktyczne
umiejętności Polaka. Wypytywany pominął całkiem sporo wątków, które – jak
uważał – powinny pozostać między nim a jego dawnymi przełożonymi. Nic nie
wspomniał o Portrecie młodzieńca ani o siatce szpiegowskiej w Iraku i Iranie.
Nie poruszał w ogóle tematów osobistych czy spraw związanych z arabskimi
przyjaciółmi w Iraku. Jedynie ogólnie wspomniał o tym, że posiada pewne
kontakty u handlarzy w Basrze i Bagdadzie.
– Mamy tutaj poważny problem z arabskimi gangami, które atakują nasze
osiedla i mordują ludzi. Dlatego izolujemy się od lokalnej społeczności,
a mieszkańcy kibucu, poza wybranymi osobami, nie opuszczają jego terenu. Te
ataki niedawno się nasiliły. Czasem w nocy jesteśmy ostrzeliwani. Dlatego
zmuszeni jesteśmy wzmacniać nasze oddziały samoobrony – powiedział w końcu
Abraham. – Mamy też problemy z Brytyjczykami, którzy chcą nas pozbawić
dostępu do broni. Zatrzymują transporty. Ale poza bronią potrzebujemy, tak jak
wspomniałem, wyszkolonych ludzi. Chcielibyśmy, abyś nam w tym pomógł.
Zgodzisz się?
– Nie mam dokąd wracać. Nie mam innego wyboru.
– Szkolenia będą się odbywały w naszym kibucu. Obowiązkowo wezmą
w nich udział wszyscy dorośli mieszkańcy. Co jakiś czas będą też przyjeżdżać
tutaj członkowie Hagany z innych regionów Izraela. Ale będziesz musiał zmienić
tożsamość, przybrać inne imię i nazwisko. Będziesz się uczyć języka jidysz,
a potem także hebrajskiego. Będziesz musiał również złożyć przysięgę. Jesteś na
to gotów?
– Tak.
– Jakie dane mam wpisać w kwestionariusz?
– Mosze Klein! – odpowiedział Kleiner po dłuższym zastanowieniu.
– W takim razie witaj, bracie!

***

– A na koniec pierwszych zajęć kilka praktycznych uwag – powiedział Kleiner do


zgromadzonych. – W czasie przerzutu broni często staraliśmy się oddziaływać na
podświadomość niemieckich żandarmów. Wykorzystywaliśmy ich strach przed
chorobami zakaźnymi, którymi zresztą oni sami też wszystkich straszyli.
Ładowaliśmy na przykład broń do trumien, na których umieszczaliśmy
informację, że pacjent zmarł na tyfus. Obok, w białym kitlu, siadał sanitariusz.
Żaden niemiecki żołnierz nie miał odwagi zajrzeć do środka.
Mietek wstrzymał oddech i pociągnął łyk wody z ceramicznego naczynia.
– I bardzo ważne. Zawsze w czasie kontroli musicie być pewni siebie i mówić
to, czego żandarm czy policjant nie może zweryfikować, bo nie ma na miejscu
takich możliwości. Na tym koniec na dzisiaj. Wieczorem zapraszam na szkolenie
strzeleckie, które odbędzie się na polu za sadem pomarańczowym.
Przez kilka dni, które spędził w kibucu, Kleiner próbował się jakoś
zaaklimatyzować. Coraz częściej powracał myślami do rodziców. Zastanawiał
się, czy wciąż żyją. Nie miał o nich żadnych informacji. Jego humoru nie
poprawiły nawet optymistyczne informacje z „The Jewish Standard”, dotyczące
sukcesów Armii Czerwonej w wielkiej bitwie pancernej pod Kurskiem
i zwycięstw wojsk sojuszniczych po lądowaniu na Sycylii.
Po zakończeniu szkolenia do wachmistrza podszedł Abraham ze zmartwioną
miną.
– Mamy problem z Brytyjczykami. Przygotowują jakąś dużą akcję. Będą
żądać dostępu do naszych budynków. Chcą sprawdzić, czy nie ukrywają się u nas
terroryści. Pewnie będą szukać także broni. Na razie mamy ją dobrze ukrytą, ale
jak będzie jej więcej, trzeba będzie zbudować duży magazyn i jakoś go ukryć.
Informacja o rewizji jest potwierdzona przez mojego informatora w brytyjskiej
żandarmerii.
– Może trzeba odwrócić ich uwagę od naszego kibucu? Przeprowadzić jakąś
akcję w terenie? Powiedzmy, pięć, dziesięć czy nawet dwadzieścia kilometrów od
nas?
Nagle do obu mężczyzn podbiegł jeden z wartowników pilnujących głównego
wjazdu do kibucu.
– Przed bramą jest brytyjskie wojsko! To wygląda na kompanię. Chcą
przeszukać kibuc – powiedział jednym tchem.
Abraham szybko udał się w kierunku głównej bramy wjazdowej, Kleiner
natomiast pobiegł do swojego namiotu. Gdy wchodził do środka, usłyszał kilka
strzałów z broni maszynowej. Wymieszały się one z głośnym krzykiem ludzi.
Mężczyzna odruchowo przywarł do ziemi. Strzały ucichły, ale krzyki
i zamieszanie wzmogły się. Po kilkunastu minutach do namiotu wbiegł
mężczyzna w mundurze brytyjskiego żandarma. W dłoni trzymał enfielda.
– Wstawaj szybko! Idziemy! Jestem z Hagany! Kibuc niedługo zostanie
otoczony. Każdego sprawdzą. Muszę cię stąd bezpiecznie wyprowadzić –
warknął nieznajomy. – Trzymaj ręce do góry i idź przede mną.
Wyszli z namiotu. Przeszli obok kilku żołnierzy rozmawiających
podniesionym głosem, trzymających gotowe do strzału thompsony.
Teren kibucu opuścili przez boczną, zamaskowaną furtkę. Powoli oddalali się
od obozu. Cichły ostre brytyjskie komendy, wydawane w trakcie przeszukiwania
budynków i namiotów. Oddalały się płacz kobiet i krzyk dzieci.
– Masz tutaj nowy adres. Tam się stawisz i dostaniesz pomoc.
Nieznajomy wręczył mu kawałek kartki. Pożegnali się.

***

– Panie majorze! Mamy odciski palców z broni znalezionej w mieszkaniu


Konarskiej – zameldował Armando, położywszy na biurku przełożonego teczkę
z dokumentami. – Aha, panie majorze. Tu są też odciski osób, które ostatnio się
z nią kontaktowały. Sporo ich. Przekazałem również odciski wachmistrza,
pobrane u niego w pokoju. Wciąż nie wiemy, co się z nim dzieje. Nie daje znaku
życia od czasu wyjazdu ze szpitala w Khanaqin.
– Dziękuję. Przekażcie sprawę zaginięcia wachmistrza Kleinera
Brytyjczykom. Może coś wiedzą? Pamiętaj, on się ostatnio trochę kręcił
w środowisku arabskim. Cholera wie.
Czakucki popatrzył na Armanda, który miał jakąś dziwną minę, i podniósł
z biurka teczkę z dokumentami. Analiza, którą zrobili sojusznicy, nie
pozostawiała złudzeń. Odciski pobrane z francuskiego pistoletu, którym
zastrzelono Konarską, były tożsame z zabezpieczonymi w pokoju Kleinera.
– Widział pan wyniki?! – zapytał w końcu major po przeczytaniu krótkiej
analizy.
– Tak! Co robimy, panie majorze?
– Nic, panie poruczniku… Nic. Czekamy, aż Polska będzie wolna. Teczkę
przesłać do archiwum. Sprawa zamknięta. I, rzecz jasna, nie będziemy zawracać
głowy sojusznikom zniknięciem naszego wachmistrza. Czy to dla pana jasne,
poruczniku?!
– Jasne! Należało się tej kurwie.
– Aha, właśnie. Panie podporuczniku Piotrze Winiecki! Dostał pan awans na
porucznika. Dowództwo skierowało również wniosek o odznaczenie dla pana za
akcję w Khanaqin – powiedział major bardzo oficjalnym tonem do stojącego
prawie na baczność młodego oficera.
Chwilę potem Czakucki wcisnął się głęboko w fotel, jak kiedyś w drewnianą
ławę nakrytą baranią skórą przy ognisku pod Andrychowem. Przypomniał sobie,
co Anders przekazał im w tajnym rozkazie o żydowskich dezercjach. Generał
tłumaczył na odprawie, że ściganie uciekinierów niczego nie załatwi. Twierdził
także, że w ten sposób można pozbyć się ewentualnego zarzewia antysemickich
napięć wśród żołnierzy. Z raportu jednego z oficerów referujących sprawę
wynikało, że niektórzy z dezerterów odsyłali swoje mundury do macierzystych
jednostek. Inni informowali dowódców o zamiarze zwolnienia się ze służby albo
brali urlopy. Broń jednak często zabierali z sobą. Anders uznał, że mają prawo do
walki o swój kraj. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że robi to wbrew brytyjskim
przełożonym.
„Do zobaczenia na beskidzkich ścieżkach, wachmistrzu” – pomyślał major.
Rozdział 38
Bagdad – wiosna 2012

Trzech mężczyzn siedziało przy stoliku w restauracji Dojo. Pochylali się nad
fotografią, obok której leżała lupa. Dalej stały trzy szklanki ze złocistym
napojem. Wokół unosił się lekko słodkawy zapach whisky Talisker.
– Spójrzcie, panowie, na te litery, ich kształt i pochylenie. Według mnie ta
sama ręka pisała i jedno, i drugie – powiedział Berd.
– Zgadzam się z tobą – powiedział Łodyna. – Czyli sprawa jest jasna,
panowie. Charakter pisma dedykacji na zdjęciu szejka Al-Zaabiego z willi przy
bulwarze Jamal Abdul Nasser w Kuwejcie i charakter pisma listu nadanego z Tel
Awiwu w 1962 roku wskazują, że pisał to ten sam człowiek. Czyli nasz żołnierz
i tułacz Kleiner, który przewiózł Młodzieńca na Bliski Wschód, przyjaźnił się
z szejkiem Al-Zaabim i dał mu obraz na przechowanie. Za nasze odkrycie
proponuję się napić!
– Dzisiaj napiszesz szyfrogram do Centrali o tym odkryciu czy wstrzymasz się
do jutra? Bo Krzysiek zaraz do nas dobije. A potem może być już trudniej
z pisaniem… – Bałtożak uśmiechnął się znacząco.
– Piotruś! Teraz to już nie ma znaczenia. To już tylko nasza satysfakcja
z dobrej roboty dla Polski. Może ktoś to kiedyś doceni. A byliśmy tak blisko,
cholera… Wyślę informację o naszym odkryciu także do MSZ. W załączeniu
będzie skan podpisu i tej fotki Berda. Ustaw je obok siebie. Przytrzymaj!
A właśnie, Piotrek, co u twojej Asi? Jak sobie daje radę sama? Jak dziecko?
Zdrowe?
W tym momencie Łodyna spojrzał przez szybę i zobaczył starca, który niósł na
plecach biały worek. Przez ciało majora przeszedł jakby prąd. Wzdrygnął się.
„A może to jednak nie jest koniec? Może ten człowiek żyje w Izraelu? Muszę go
odszukać…”
– Hej, co z tobą? – Berd stuknął szklanką z whisky w jego szklankę.

***

– Tak jak prosiłeś, i zgodnie z ostatnimi dyspozycjami z Centrali, sprawdzałem


próby nieuprawnionych wejść na skrzynki e-mailowe, w tym prywatne,
wszystkich pracowników placówki. Dotyczyło to zwłaszcza e-maili
z podejrzanymi załącznikami. Konsultowałem wszystko na bieżąco z Biurem
Informatyki na Szucha. Takie próby bardzo się nasiliły w ostatnim czasie. Ja
osobiście wiązałbym to z twoją aktywnością w Iraku, tutaj i na północy. Na moje
oko te próby były nawet dużo intensywniejsze, jak byłeś w Kurdystanie. Dzisiaj
wysłałem pełne raporty również do naszych i czekam na odpowiedź. Oni
sprawdzą jeszcze, z jakich kierunków szły te ataki hakerskie. Jeśli potwierdzą się
moje przypuszczenia, to wszystko, o czym tutaj rozmawiamy kanałami łączności
internetowej, jest czytane – powiedział szyfrant.
– Czarne chmury zbierają się nad tą placówką. Ty, Krzychu, czy miejscowi
mieliby takie możliwości techniczne w cyberprzestrzeni? Może to jednak
Rosjanie? – zapytał Łodyna. – Pamiętasz tę szyfrówkę, w której pisałem
o zdarzeniu w Stambule? No właśnie. Może to Ruscy rękami swojej agentury
w miejscowych służbach specjalnych podejmują próby ataków hakerskich na
naszą placówkę i inne zachodnie ambasady w zielonej strefie? A miejscowi mają
nieograniczony dostęp do radiolinii, serwerów, do całej infrastruktury
internetowej. Mogą prowadzić takie działania tu, na miejscu. Przy ewentualnym
ujawnieniu kierunków ataków wyjdzie, że dokonywali ich Irakijczycy albo nawet
Irańczycy. Zdaje mi się, że muszę to skonsultować z jankesami.

***
– O której wróciłaś do Bagdadu? Rano? Nie mogłaś zadzwonić, że już jesteś?
– Kochanie, nie chciałam cię budzić. Musimy koniecznie się spotkać. Może
jutro u mnie? Zapraszam na obiad. O siedemnastej będę czekać na check poincie.
Do zobaczenia – powiedziała i rozłączyła się.
Rozmowa z Ewą rozluźniła nieco Łodynę. Wcisnął się w fotel i położył nogi
na biurku. Postanowił wykonać dwa telefony. Pierwszy do Montany, a drugi do
Al-Zaabiego z emirackiej ambasady. Wcześniej jednak przysnął na kilka minut.
Ze snu wybudził go dźwięk otwieranych drzwi. Wszedł Krzysiek.
– Chodź! Przyszło parę rzeczy – powiedział prawie szeptem.
Major wziął kartki z odszyfrowanymi informacjami. Wynikało z nich, że
ambasador Stefański może się niebawem spodziewać odwołania, ponieważ
uzyskano dodatkowe informacje na temat jego kontaktów w Rosji. A teraz
szukają pretekstu, by go wycofać z Bagdadu. Z informacji Łodyna wyczytał
również, że Centrala zrozumiała jego sytuację na placówce i prosiła go o spokój
oraz rozsądek. Miło mu było, kiedy przeczytał osobiste podziękowania od szefa
Czuchy za realizację działań w Kurdystanie. Informowano go jednocześnie
o przewidywanym zakończeniu jego misji w Iraku w ciągu kilku tygodni. Na
koniec potwierdzono podejrzenia Krzyśka na temat wrogich działań
w cyberprzestrzeni. Decyzje co do dalszego funkcjonowania placówki miały
zostać podjęte w najbliższym czasie.
– Krzysiek, myślisz, że niedługo zamkną ten pierdolnik?
– Jestem tego pewien, bo już dali mi znać, żebym inwentaryzował sprzęt
i oszacował, ile potrzebuję miejsca, aby to spakować do skrzyń. A poza tym moja
była żona, która pracuje na Szucha w Biurze Finansów, mówiła mi przedwczoraj,
że chodzą na ten temat jakieś plotki. Wiesz, nawet nie zaplanowano wydatków na
tę placówkę w przyszłorocznym budżecie.
– Muszę podjechać do sojuszników jutro albo pojutrze. Potrzebujesz czegoś?
– Jasne. Załatw mi gorilkę, bo przyda się do pakowania. Parę gadżetów
pewnie też. Zastanowię się, co jeszcze. No i oczywiście parę puszek guinnessa.
***

Wieczorne spotkanie z Ewą utonęło w potoku jej pytań o dalsze losy obrazu.
Z kolei Łodyna dopytywał się o jej starania o polskie obywatelstwo. Upewniał
się, czy wysłała już wszystkie dokumenty do znajomego konsula w Kijowie.
– Wiesz, kochanie, ten twój kolega pisał mi, że ma jakiegoś znajomego
w Kancelarii Prezydenta Polski, i obiecał, że czegoś się dowie. Nawet zobowiązał
się, że napisze prośbę o szybsze załatwienie sprawy ze względu na posiadanie
przeze mnie od kilku lat Karty Polaka i zasługi pradziadków dla funkcjonowania
polskiej placówki konsularnej w Kijowie jeszcze przed wojną, w latach
trzydziestych – powiedziała z uśmiechem. – Mówiłam ci kiedyś o tym. Oni
mieszkali w niedużej kamienicy na tej samej ulicy, na której był konsulat.
Dziadek opowiadał mi dużo o tych czasach. Kiedyś, kilka miesięcy po wybuchu
wojny, bawił się tam z innymi chłopakami, a czasami chowali się przed rodzicami
i popalali papierosy w olbrzymiej piwnicy konsulatu, który miał masę
zakamarków. A sam wiesz, jakie to były dla Ukraińców straszne czasy. Najpierw
Stalin, potem niemiecka okupacja. Bieda, głód i śmierć.
– To bardzo dobra informacja. Nawet nie wiesz, jak bardzo dobra –
odpowiedział z pewną ulgą Łodyna i pomyślał, że może właśnie to rozwiązanie,
szczęśliwe dla Ewy, jemu samemu też pomoże. – Ewa, musisz przyjechać do
mnie do Polski. Zabiorę cię w pewne urocze miejsce niedaleko granicy
ukraińskiej, koło Ustrzyk Dolnych. Mam tam spory kawałek ziemi na pięknie
położonym stoku. Stawiam tam domek z wielkim tarasem i wspaniałym
widokiem na góry. W zasadzie już zacząłem go budować, tylko wyjazd do Iraku
to przerwał.

***

– W końcu cię widzę! – wykrzyknął Montana, wchodząc do biura przepustek


amerykańskiej ambasady.
– Witaj, Tom! Z Irbilu wróciłem dopiero przedwczoraj. Musiałem załatwić
kilka spraw w ambasadzie. Sam zresztą pewnie wiesz, o co chodzi…
Szybkim krokiem poszli do mieszkania Montany. Tam czekała już na nich
Kate, nakrywająca do stołu. Na Łodynie zawsze robiło wrażenie podejście
Amerykanów do spraw logistycznych, zwłaszcza w takich szczególnych
miejscach jak Bagdad czy Kabul. Warunków życia, jakie stwarzano dyplomatom,
można było naprawdę pozazdrościć.
– Dzień dobry, Kate.
– Dobrze cię w końcu widzieć. Wprawdzie mieliśmy na bieżąco informacje od
Edda z naszej stacji w Irbilu, ale sam rozumiesz, że co innego, jak nam osobiście
o wszystkim opowiesz. A właśnie. Mamy dla ciebie podziękowania z Langley za
sprawę Gazpromu. Materiały schodzące z sigintu są bardzo interesujące. Siadaj.
Zjemy coś, a potem Tom wyciągnie z dna lodówki jakiegoś korkowanego
bourbona.
Łodyna na początku opowiedział o swoich działaniach związanych
z odnalezieniem Portretu młodzieńca. Szczegółowo opisał też zaangażowanie
Niemców w tę sprawę – zwłaszcza w kontekście prawdopodobnego dotarcia do
części materiałów wywiadowczych zrabowanych w Kuwejcie w sierpniu 1990
roku. Opowiedział o przebiegu napadu na oddział Farisa Karima i o jego dalszych
losach. Na koniec przekazał informację, którą uzyskał od Kurdy na temat
zniknięcia komendanta posterunku policji w Rawanduz.
– Dziękujemy ci. Nawet nie wiesz, ile to dla nas znaczy. Oczywiście
porozmawiamy z Niemcami na temat ich znaleziska. To ważne nie tylko dla nich,
ale także dla nas i naszych sojuszników na Bliskim Wschodzie, a w szczególności
w krajach Zatoki Perskiej. Jeśli uda nam się coś ustalić na temat zniknięcia
kapitana kurdyjskiej policji, to damy ci znać – powiedział Montana.
– Mamy jeszcze prośbę do ciebie. Chodzi o konsula generalnego Rosji
w Irbilu, Igora Pospiechowa – zaczęła Kate. – Wiemy, że jest podpułkownikiem
SWR. Potwierdziliśmy twoje wcześniejsze ustalenia, że jest skonfliktowany
z ekipą GRU w Bagdadzie oraz w biurze Gazpromu w Irbilu. Zwłaszcza
z Aleksandrowem, którego działalność w Turcji udaje się nam monitorować.
Zależy nam na nawiązaniu z nim jakiegoś kontaktu. Czy masz na to pomysł?
Chodzi tylko o umożliwienie podejścia pod niego, oczywiście w sposób
niekonspirujący ciebie i waszych źródeł informacji.
– Powiem tak: Rosjanie się pilnują. Zawsze rozważnie dobierają skład
zapraszanych osób. Ale wiecie co? Pozwólcie, że do kogoś zatelefonuję. –
Łodyna wyjął terminal blackberry.
Wybrał numer Ewy. Po kilku pytaniach i wysłuchaniu odpowiedzi
podziękował jej i się rozłączył.
– Posłuchajcie. Rozmawiałem ze swoją dobrą znajomą z UNAMI, która często
jeździ do Irbilu i ma kontakty z Rosjanami. Niedługo, jakoś pod koniec maja,
będzie u nich w Irbilu duża impreza – Międzynarodowy Dzień Uczestników Misji
Pokojowych ONZ. Ona będzie w komitecie organizacyjnym i może wysłać
zaproszenia dla wskazanych przez was osób. Rosjanie z konsulatu też tam będą.
Ona zresztą zna Pospiechowa osobiście, a Rosjanie zaangażowali się w to
przedsięwzięcie propagandowo. Czy to was satysfakcjonuje?
– Oczywiście. To dobry pomysł. Przekażemy ci dane tych osób –
odpowiedziała Kate.
– Jeszcze jedna sprawa. Jeśli chcielibyście, żeby moja znajoma wam pomogła
i na przykład poznała Pospiechowa z tymi osobami, to muszą one mieć naprawdę
mocną legendę. Bo ta dziewczyna tu zostaje, a naprawdę jest wyjątkowa. Czy my
się rozumiemy?
– I bardzo ładna, zapomniałeś dodać – wtrącił Tom i popatrzył na
uśmiechającego się krzywo majora.
Łodyna nawet się nie zdziwił. Doskonale wiedział, że Amerykanie zbierają
wszelkie informacje, nawet na temat swoich sojuszników, o czym niejednokrotnie
przekonał się w czasie służby. Po prostu chcą wiedzieć, z kim mają do czynienia.
W końcu prowadzą wywiad o zasięgu globalnym.
– Tom, nalej w końcu tego twojego korkowanego bourbona. Ale ja mam
jeszcze do was inną sprawę. Też chodzi o Rosjan, jak mi się wydaje. Pamiętacie
tę historię z lotniska Atatürka i spotkanie w toalecie? No właśnie. Możliwe, że
Rosjanie mogą mieć swoich ludzi w CTS i za ich pośrednictwem realizują
cyberataki przeciwko naszej placówce, ale także przeciwko innym placówkom
dyplomatycznym w zielonej strefie. Czyli naszej, waszej, australijskiej,
holenderskiej, japońskiej i brytyjskiej. Podejrzewamy, że ataki prowadzone są
z terenu Iraku, zarówno z Bagdadu, jak i z północy kraju. Ujawnienie kierunków
wskaże nam na Irakijczyków. Z kolei w Waszyngtonie szybko dojdą do
politycznego wniosku, że to działania irańskie. Osobiście nie wykluczam innych
graczy poza Rosjanami, zwłaszcza Irańczyków. Tym bardziej że niedawno
realizowaliśmy u nich nie do końca udaną operację specjalną, po której dwóch
naszych wciąż tam siedzi. A może to jakaś join operation? Na to pytanie musicie
odpowiedzieć sobie sami. Wiecie, jakie to ważne, zwłaszcza w kontekście
waszych instalacji nasłuchowych w Turcji i okolicach. A my się stąd zwijamy.
Kate i Tom musieli być pod wrażeniem nieco złośliwych słów polskiego
kolegi, ponieważ świetnie pamiętali, że są zaangażowani w pomoc dla CTS. Jeśli
informacje Polaka by się potwierdziły, to byłby dla nich duży cios. Tym bardziej
że już wcześniej mówił im o swoich podejrzeniach.
– Fucking shit! Z nimi zawsze tak jest. Skontaktujemy się z centralą. Nie
wykluczam, że zajmiemy się rozpracowaniem rosyjskiej siatki wewnątrz tej
służby. Jak wiesz, CTS jest dla nas ważnym partnerem w walce z terroryzmem
w Iraku – powiedziała Kate. – Dziękujemy za tę informację. Co za wieczór!
– Opowiedz nam w końcu, jak doszło do tej strzelaniny za Ali Beg. Pewnie to
wciąż trudne dla ciebie. Dwie takie sytuacje w tak krótkim czasie! Powiem ci, że
od razu wiedzieliśmy, kto za tym stał. Edd przekazał nam informacje, między
innymi uzyskane z urządzenia, które zainstalowałeś w American Village. Ale
opowiedz proszę, co tam zaszło – poprosił bez złośliwości Montana.

***

Spotkanie z Al-Zaabim Łodyna umówił jak zwykle na czwartek. Wiedział, że


jego emiracki kolega nie będzie musiał się spieszyć przed wolnym dniem.
Majora zawsze ujmował orientalny wystrój ambasady ZEA, ze stylowymi,
choć być może nieco eklektycznymi meblami, nowoczesnymi miękkimi fotelami
i arabskimi, kurdyjskimi oraz perskimi dywanami w różnych kolorach. Subtelny
wystrój godził współczesność z tradycją.
– Witam cię, przyjacielu – powiedział przy wejściu Mohammed Al-Zaabi.
– Mohammed! Dobrze cię widzieć w tak doskonałej formie – odwzajemnił się
Łodyna i poszedł za gospodarzem do salonu.
Na stoliku, przy którym usiedli, stały małe ceramiczne miseczki wypełnione
orzeszkami, a obok nich butelki z wodą.
– Przyjacielu, jak się mają twoje poszukiwania zaginionego obrazu? To
naprawdę nieprawdopodobne, jak historia twojego kraju przeplata się
z teraźniejszością oraz historią mojego kraju.
– Między innymi dzięki tobie, Mohammedzie, udało mi się dotrzeć nie tylko
do informacji na temat zrabowanego obrazu, ale i do samego Farisa Karima.
Łodyna ze szczegółami opowiedział o tym, co ustalił. Pominął tylko wątek
niemiecki, który – jak ocenił – powinien pozostać w gestii Amerykanów. Major
uważał, że niektóre sprawy powinny zostać wyjaśnione pomiędzy sojusznikami
z NATO. Podobnie uczynił ze sprawą strzelaniny z udziałem Rosjan na drodze
z Ali Beg do Rawanduz. Opowiedział jednak o zniknięciu obrazu, co do którego
wciąż nie ma pewności, czy był tym, którego poszukuje. Zaznaczył, że mogła to
być na przykład doskonała kopia z epoki.
Al-Zaabi słuchał w ciszy.
– To bardzo interesująca opowieść. Jakbym oglądał film sensacyjny. Gratuluję,
że ci się udało.
W międzyczasie obaj usiedli do stołu, na którym służący przy asyście uroczej
Azzy ustawiał talerze oraz półmiski z tradycyjnymi arabskimi daniami.
– Mohammedzie, podczas rozmowy telefonicznej wyczułem w twoim głosie
pewne zdenerwowanie. Co się stało? Jak rozumiem, ma to związek ze sprawami,
o których ostatnio rozmawialiśmy?
– Zgadza się. Chcielibyśmy się zwrócić do ciebie o pomoc – odpowiedział Al-
Zaabi. – Sprawa Wasima Abn Dżafara i jego zabójstwa na autostradzie
w Kuwejcie jest dla nas wyjątkowo delikatna. Tym bardziej że stali za tym
Rosjanie. Wiesz, że osobą, która kierowała tą haniebną zbrodnią
i prawdopodobnie brała w niej udział, był Władimir Kolichow – szef
departamentu prac poszukiwawczych Gazpromu.
– Jak mógłbym ci pomóc? – bez namysłu zapytał Łodyna.
– Tak jak ci wspominałem, to sprawa delikatna i dotyczy mojej rodziny. Nie
chodzi tylko o odzyskanie dokumentów, ale i odpłatę dla tego Rosjanina. Musi
odpowiedzieć nam za swoją zbrodnię.
– Czy twoja rodzina i władze w Abu Zabi dobrze to przemyślały? Rosjanie nie
odpuszczą wam, jak to wyjdzie, a że wyjdzie, masz jak w banku.
– No właśnie. Dlatego chciałbym cię zapytać, jak to zrobić, żeby jednak nie
wyszło.
– To trudne. Daj mi pomyśleć. Może w tym czasie coś zjemy?
Służący postawił na stole samak, czyli klasyczną potrawę z Dubaju – rybę
w sosie z ryżem i przyprawami. Dodatkowo zaproponował jeszcze ziołowy pilaw,
czyli sypki ryż z mięsem. Oczywiście nie zapomniał o sałatce z kopru włoskiego.
W międzyczasie przyszła Azza, która zaproponowała deser – emirackie naleśniki
chebab i khameer, czyli płaskie pieczywo podawane z syropem daktylowym
i serem.
Łodyna był pod wrażeniem. Zapach był niesamowity. Woń jemeńskich ziół
i dalekowschodnich przypraw stworzyła wspaniałą mieszankę, która rozniosła się
po całym salonie. Mniej więcej po godzinie, podczas której rozmawiali o urokach
górskiego pogranicza oraz asystentkach w liniach lotniczych Emirates, major
powiedział:
– Mohammedzie, niedawno rozmawiałem z Kolichowem. Znam trochę Rosjan
i osobiście postawiłbym na wykorzystanie ich namiętności czy słabości.
Kolichow, jak i inni Rosjanie, dużo pije. Czasem bywa to powodem
niesubordynacji czy wprost nieprawdopodobnych historii. Poza tym nie wiem,
czy wiesz, jak się o nich mówi: „Rosja to nie kraj, to stan umysłu” albo Rossiji
umom nie pojmiosz.
– Obawiam się, że nic nie rozumiem, przyjacielu – powiedział zdziwiony Al-
Zaabi.
– Ano właśnie. Pod koniec maja w Irbilu UNAMI organizuje dużą imprezę,
związaną z obchodami Międzynarodowego Dnia Uczestników Misji Pokojowych
ONZ. Będą na niej Rosjanie z Gazpromu, jako jedni ze sponsorów. Wiem, że
Kolichow też tam będzie, bo jest w komitecie organizacyjnym. Na pewno dużo
wódki tam popłynie. Ja mógłbym nawet dopilnować, żeby tego dnia Kolichow
spożył więcej alkoholu niż normalnie. A jeśli będziecie mogli zaproponować mu
spotkanie z jakąś orientalną pięknością, która otrzyma zaproszenie na tę imprezę,
to myślę, że to wystarczy. Dalej musicie sobie radzić sami. Oczywiście
zaproszenie i wciągnięcie takiej osoby na listę biorę na siebie. Natomiast
szczegóły organizacyjne obchodów dostarczę wam w każdej chwili – dodał
i popatrzył na Al-Zaabiego pytającym wzrokiem.
Arab milczał dłuższą chwilę.
– Dziękuję, przyjacielu. Podstawić mu kobietę… To w zupełności wystarczy.
Muszę to jeszcze skonsultować, ale myślę, że to ciekawy pomysł. Dam ci znać
w niedzielę. Jutro lecę do mojego kraju – powiedział i ponownie zamilkł. Widać
było, że intensywnie myśli.
– Mam jeszcze coś dla ciebie. Wiem, że nie chciałeś teraz o to pytać, ale od
razu ci powiem. Myślę o dokumentach zabranych z willi w Kuwejcie przez
kapitana Farisa Karima – powiedział i zobaczył w oczach Al-Zaabiego ulgę
i zarazem nadzieję. – Mam coś dla ciebie, przyjacielu. Ale to musi pozostać
między nami dwoma. Żadna centrala, żadni przełożeni. Tylko ty i ja. Mam
nadzieję, że wiesz, o czym mówię. To sprawa honoru.
Następnie Łodyna wręczył emirackiemu koledze żółtobrązową kopertę,
kupioną w pieksie u Amerykanów. Nie zapomniał podać jej w ten sposób, żeby
nie zostawić odcisków palców. Al-Zaabi wziął ją, otworzył, wyjął kartkę papieru
i utkwił w niej wzrok.
– Jestem pod wrażeniem. Naprawdę. Widzę, że to odpis z jakiegoś większego
dokumentu. UAE, czyli są tu tylko osoby, które mieszkają albo urodziły się
w moim kraju. Nazwy firm i instytucji!
Łodyna milczał, popijając powoli kawę, którą służący nalał z metalowego
imbryka.
Mohammed Al-Zaabi wiedział, że nie uzyska żadnej odpowiedzi. Może nawet
żałował, że zapytał. Ale to, co zobaczył, mocno mu zaimponowało.
– Jeśli będziesz potrzebował od nas jakiejś pomocy albo będziesz chciał po
prostu przyjechać i spędzić czas pod rozgwieżdżonym niebem gdzieś w oazie
wśród diun, to zgłoś się do jakiejkolwiek naszej placówki na świecie i powołaj na
mnie. Mój kraj jest ci bardzo wdzięczny, przyjacielu – powiedział Emiratczyk
i uścisnął rękę Łodyny.

***

Łodyna usłyszał pukanie do zdezelowanych drzwi swojego kontenera. Podniósł


się z wąskiego, skrzypiącego łóżka i szarpnął silnie za klamkę. Przed wejściem
stał Krzysiek, który skinął tylko głową. Wszystko było jasne. Coś przyszło
z Centrali.
– Jest coś dla ciebie. – Szyfrant podał Łodynie kartkę.
– Hmmm… Dostałem odwołanie z dniem trzydziestego pierwszego maja,
czyli w czwartek wyjeżdżam z Bagdadu. Ale jest i informacja, że Stefański,
decyzją Jaskólskiego, został odwołany ze skutkiem natychmiastowym. Słonina
ma jechać do Irbilu i tam zająć się pracami budowlanymi w konsulacie. Do chwili
przeprowadzenia polskiej placówki na teren ambasady brytyjskiej funkcję chargé
d’affaires ma pełnić jakiś dyplomata w Ammanie. Piotrek Bałtożak zostaje
przeniesiony służbowo do Doha. Krzychu, rozumiem, że ty też się zaczynasz
pakować. Sporo roboty przed nami w ciągu tych dwóch tygodni.
– Tak, od jutra zaczynam składanie i chowanie do skrzyń moich zabawek.
Chłopaki z BOR-u chyba też dostali jakieś informacje swoim własnym kanałem.
Pewnie będą potrzebne dla nas ze dwa Herkulesy.
– A wiesz, Krzychu, kolega, który pracuje w „Rzepie”, dał mi znać, że
przygotowują artykuł o dziwnych powiązaniach niektórych polskich dyplomatów,
wcześniej związanych z WSI, z rosyjskimi służbami specjalnymi. Z tego, co
pisał, obaj nasi przyjaciele z placówki mają być jednymi z bohaterów tego
artykułu…

***

– Mam dla ciebie smutną wiadomość – zaczął Łodyna. – Trzydziestego


pierwszego maja wracam do Warszawy. Na stałe. Kończę misję w Iraku.
– I co teraz będzie? – odpowiedziała ze łzami w oczach Ewa. – To nawet nie
przyjedziesz do mnie na imprezę? Tę w Irbilu? Będzie tam tylu gości. Miałam
nadzieję, że będziesz…
Ewa zaczęła płakać. Łodyna mocno ją przytulił. Pocałował w głowę. Wytarł
jej łzy z policzków i powiedział:
– Polska to nie koniec świata. Podróż samolotem do Kijowa zajmuje mniej
czasu niż wyjazd na BIAP i lot do Irbilu razem wzięte. I pamiętaj, że czekam na
ciebie w Polsce. I wielki taras z widokiem na góry też – dodał i znowu ją
pocałował, tym razem w usta. – No właśnie… Kochanie, mam do ciebie pewną
prośbę związaną z tą waszą imprezą pod koniec maja.
– Dla ciebie wszystko. Czego potrzebujesz? – powiedziała już z lekkim
uśmiechem.
Rozdział 39
Berlin, Warszawa, Tel Awiw – jesień 2012

Pomalowany w niebiesko-białe barwy bombardier learjet 45 uderzył kołami


o betonową nawierzchnię lotniska w Berlinie. Mniej więcej sześćdziesięcioletni
szpakowaty mężczyzna z bujną czupryną, ubrany w granatowy garnitur, przez
chwilę wpatrywał się w kwadratowe okno samolotu. Ręce miał lekko spocone,
jak zawsze po zakończeniu długiego lotu. Kolejny już raz trasa jego podróży
biegła z Moskwy przez Sankt Petersburg.
Władimir Ritter zdecydował się na lot z międzylądowaniem w Petersburgu,
aby ominąć Polskę i kraje nadbałtyckie. Tylko w Niemczech czuł się pewnie.
Dopił butelkę rosyjskiego piwa Bałtika 5, które stało przed nim na drewnianym
blacie stolika. Poluzował pasy w swoim skórzanym, wygodnym fotelu lotniczym.
Poza Michaiłem Portnikowem, asystentem, który pełnił też funkcję osobistego
ochroniarza, i dwuosobową załogą pilotów w jego prywatnym samolocie nie było
nikogo. Michaił zdjął akurat słuchawki z uszu. Przez całą drogę słuchał zespołu
Lube. Tym razem było to nagranie sprzed ponad dwu i pół roku, z koncertu
w Warszawie, na którym był przy okazji służbowego pobytu w Polsce.
Maszyna powoli kołowała pod niewielki, parterowy pawilon dla pasażerów ze
statusem VIP. Pilot zatrzymał samolot. Nie wyłączał silników, ponieważ za
chwilę miał ruszyć na wyznaczone miejsce postojowe. Otworzył tylko drzwi
i wysunął niewielkie schody. Ritter wraz z ochroniarzem zeszli na płytę lotniska.
Władimir trzymał w ręku elegancki, czarny neseser ze złotym, zdobnym
emblematem – stylizowaną literą „G”. Ochroniarz natomiast niósł zabezpieczoną
zamkami, obszerną, prostokątną, płaską walizę z metalowymi okuciami. Zamki
oklejone były paskami białego papieru z czerwonymi napisami poste
diplomatique oraz lakowanymi, brązowymi pieczęciami z dwugłowym orłem. Już
na pierwszy rzut oka widać było, że walizka jest przeznaczona do transportu
nietypowych rzeczy.
Mężczyźni przeszli do budynku z salonem VIP. Przywitali się
z funkcjonariuszką Bundespolizei, siedzącą za niewielkim białym kontuarem.
Położyli na nim dwa rosyjskie paszporty dyplomatyczne. Kobieta, uprzedzona e-
mailem z niemieckiego MSZ o planowanym lądowaniu wyjątkowego gościa
z Rosji, otworzyła je i spojrzała na mężczyzn, by porównać ich twarze
z fotografiami z dokumentów. Ochroniarz podał jej list kurierski z numerem
przesyłki dyplomatycznej. Kobieta wstała i podeszła do walizy. Porównała numer
z prostokątnej naklejki umieszczonej na środku bagażu z numerem na liście
kurierskim. Podziękowała i oddała Rosjanom paszporty. O nic nie zapytała.
Mężczyźni wyszli z pawilonu. Na zewnątrz było już ciemno i padał drobny
deszcz. Usłyszeli dźwięk silników bombardiera kołującego do hangaru. Pod
drzwi wyjściowe z terminala VIP podjechał ciemny mercedes na niemieckich
numerach rejestracyjnych. Wysiadł z niego elegancko ubrany kierowca.
– Władimirze Pawłowiczu, jak minęła podróż? – zwrócił się po rosyjsku do
Rittera i otworzył tylne prawe drzwi.
– A, dziękuję, byłoby krócej, gdyby nie to nadłożenie drogi – odpowiedział
Ritter. – Nad Bałtykiem szalał sztorm, więc turbulencje nas solidnie wymęczyły.
Podróż nie należała do przyjemnych.
Podróżny wsunął się na miękkie, ogrzewane siedzenie.
W tym czasie ochroniarz załadował bagaże i usiadł na przednim siedzeniu tuż
obok kierowcy. O tym, że samochód należy do floty rosyjskiego giganta
gazowego, świadczyła jedynie niewielka, biało-niebieska zawieszka przy
lusterku, z charakterystycznym logo Gazpromu.
Samochód wjechał w Bundesstraße, skręcił w prawo i skierował się w stronę
centrum Berlina. Przejechał obok najsłynniejszego przed laty lotniska Tempelhof,
a po kilku minutach cicho sunął już przez dzielnicę willową Grunewald, by
zatrzymać się pod okazałym, jasno oświetlonym pałacowym budynkiem hotelu
Patrick Hellmann. W podcieniu przy drzwiach wejściowych, ubrany w ciemną
kurtkę, stał wysoki mężczyzna ze słuchawką nasobnej radiostacji w uchu. Na
dłoniach miał ciemne rękawiczki. Obok niego stała wysoka, szczupła blondynka
o wyraźnych rysach wschodnioeuropejskich. Miała na sobie czerwony płaszcz
i trzymała w ręku listę zaproszonych gości. Ochroniarz Rittera wysiadł i otworzył
tylne drzwi. Poczekał, aż pasażer wyjdzie, i pierwszy skierował się w stronę
hostessy. Poinformował ją, kto przyjechał. Ta tylko uśmiechnęła się i gestem ręki
zaprosiła ich do środka.
Weszli i znaleźli się w okazałym fioletowym lobby, zwieńczonym białym,
półkolistym sufitem z roślinnymi ornamentami. Minęli bar Tire Bouchon
i skierowali się do półokrągłej, stylowej sali z wielkimi oknami. Na potrzeby
krótkiego spotkania zgromadziło się w niej kilku najwyższej rangi niemieckich
i rosyjskich dyplomatów. Byli też przedstawiciele berlińskiej filii koncernu
Gazprom i przedstawiciele niemieckiego MSZ oraz Ministerstwa Gospodarki
i Technologii. Zgromadzeni goście stali w niewielkich podgrupach obok
marmurowej wazy z wkomponowanym obszernym blatem, na którym
poustawiano soft drinki w wysokich szklankach. Inni rozmawiali przy stołach
z alkoholem i przekąskami. Kwartet smyczkowy stojący przy wielkim oknie grał
szlagiery wiedeńskich kompozytorów. Gdy mężczyźni weszli do sali, kilka osób
natychmiast przerwało rozmowy, żeby się przywitać.
Ritter wygłosił krótkie oświadczenie.
– Przepraszam za spóźnienie. No cóż, natury nie da się jeszcze zaprogramować
– uśmiechnął się do zgromadzonych gości i kontynuował płynnie w języku
niemieckim. – Jak państwo wiecie, sukcesem kończy się nasz wspólny projekt
Nord Stream. Właśnie oddaliśmy do użytku drugą nitkę podmorskiego gazociągu.
Jestem przekonany, że surowiec wydobywany na terytorium Rosji będzie
ogrzewał domy naszych niemieckich, a także innych europejskich społeczeństw.
Jednak nie spoczniemy na laurach i niebawem ruszymy z nowym projektem
gazociągu, również przebiegającego po dnie Morza Bałtyckiego. Przewidujemy
oczywiście w przyszłości konsultacje międzynarodowe, w tym z partnerami
z krajów leżących nad Bałtykiem. Liczymy na jak najszersze poparcie tej
inicjatywy z państwa strony. Uchylając rąbka tajemnicy, dodam, że planujemy
powołanie spółki Nord Stream 2. Zakładamy, że partnerami staną się
przedsiębiorstwa z kilku krajów. Proponuję wznieść toast za powodzenie tego
projektu!
W tym momencie ubrani w białe smokingi kelnerzy przynieśli schłodzony
szampan. Zgromadzeni w sali ludzie wznieśli toast. Niemieckie słowa: prosit,
wohl bekomm’s zmieszały się z rosyjskimi: za zdorowie, wsiewo choroszego.
Gdzieniegdzie zabrzmiały dźwięki stukającego szkła.
– Zapraszam na konferencję ekspercką, w trakcie której podamy nieco więcej
szczegółów podsumowujących dotychczasowy stan inwestycji. Przedstawimy
także wstępne założenia wspomnianego projektu – dodał Ritter. – A teraz…
Wstrzymał na chwilę głos i skinął głową w stronę swojego asystenta.
Ochroniarz szybko opuścił salę.
– Chciałbym państwu zaprezentować światowe arcydzieło, które udało się
nam, nie bez trudów, odnaleźć. W dowód przyjaźni chcemy je przekazać naszym
niemieckim partnerom, którzy są jego spadkobiercami…
Dwaj kelnerzy wnieśli i postawili na środku sali dwa niewielkie stoliki.
Następnie Michaił Portnikow położył na nich dużą, prostokątną walizę. Zerwał
lakowe i papierowe pieczęcie. Wyjął z kieszeni klucze i otworzył zamki. Włożył
białe, jedwabne rękawiczki i powoli wysunął ze skrzyni deskę otuloną miękkim,
zielonym materiałem. Sprawnym ruchem ręki zsunął osłonę i odwrócił obraz ku
zgromadzonym.
– Oto i on. Portret młodzieńca pędzla włoskiego renesansowego mistrza
Rafaela Santiego – powiedział z dumą Ritter.
W sali zapanowała cisza. Trwała kilka sekund, po czym muzycy rozpoczęli
kolejny utwór, tym razem Franciszka Schuberta. Śmierć i dziewczyna. Pierwsza
do obrazu zbliżyła się Emma Kryngel, która niedawno zakończyła swoją misję
w Bagdadzie i dostała zaproszenie na spotkanie z przedstawicielem Gazpromu.
Z wypiekami na twarzy zaczęła przyglądać się lśniącej powierzchni obrazu.
Poprosiła o jego odwrócenie, spojrzała na napisy i znajdującą się z tyłu papierową
nalepkę.
– Czy ten obraz był sprawdzany przez historyka sztuki? Czy była robiona
specjalistyczna ekspertyza? – zapytała, jakby nie wierzyła własnym oczom.
– Nie, ale obraz został chyba poddany renowacji przez najwyższej klasy
rosyjskich specjalistów – odpowiedział nieco zmieszany Ritter, usłyszawszy
jakieś powątpiewanie w głosie pani ambasador. – Dzieło to odnaleźliśmy
w dalekim Iraku. Wiem, że i Polacy interesowali się tym arcydziełem – zwrócił
się do Kryngel i przedstawiciela niemieckiego MSZ, który też podszedł do
stolika, aby obejrzeć dzieło włoskiego mistrza.
Kryngel popatrzyła na Rittera badawczym wzrokiem i zwróciła się do niego
nieco sarkastycznie:
– Tak? Może zapytamy o to również Polaków? Ich ambasada znajduje się kilka
przecznic stąd.
Gdy Kryngel wypowiadała te słowa, do stolika podszedł Ilia Dragunow,
ambasador Rosji w Bagdadzie. Miał czerwoną twarz, jakby wcześniej wypił już
coś mocniejszego. Ritter spojrzał na niego z niesmakiem. „Typowa rosyjska
morda i już pewnie pijany. Przez takich ludzi jak on jesteśmy postrzegani na
świecie tak, a nie inaczej. Kompromitacja” – pomyślał tylko, szeroko
uśmiechając się do zgromadzonych.
– Drodzy przyjaciele. Przyznam wam w sekrecie i ze smutkiem, że mieliśmy
z tym obrazem same kłopoty. W czasie tej trudnej misji zginęli w wypadkach
samochodowych nasi rodacy. Najpierw dwaj przebywający na delegacji na
Bliskim Wschodzie eksperci z centrali Gazpromu w Moskwie, a potem szef
jednego z departamentów biura koncernu w Irbilu – dodał i urwał w pół słowa
Dragunow. Najwyraźniej uświadomił sobie, że powiedział za dużo.
Zaskoczył tym nawet Rittera, który nie został wprowadzony w szczegóły
przedsięwzięcia w Iraku.
– Wiem, że Polacy byli zainteresowani tym obrazem. Wiem też, że mogą mieć
do niego roszczenia. Jego dalsze losy będą zależały od rządu Republiki
Federalnej – dodał Ritter po chwili konsternacji.
– Dziękujemy za ten wyjątkowy dar. Obraz oddamy w ręce naszych
historyków sztuki i konserwatorów, którzy dokonają dalszych ekspertyz.
Wszystko będzie zależeć od ich wyników. Musimy mieć pewność, że jest to obraz
Rafaela – dodała Emma Kryngel, ciągle mocno sceptyczna.
W tym momencie do szefa Gazpromu podszedł przedstawiciel niemieckiego
Ministerstwa Gospodarki i Technologii. W ręku trzymał niewielkie drewniane
pudełko. Akurat w tym momencie zakończył się trwający cztery minuty utwór
muzyczny i w sali bankietowej zaległa cisza.
– Panie ambasadorze, zgromadzeni goście – rozpoczął Niemiec nieco
pompatycznie. – W ramach rewanżu i – miejmy nadzieję – w imię dalekosiężnych
przyjacielskich stosunków gospodarczych, a także realizacji kolejnego
przedsięwzięcia, które zbliża nasze państwa, w imieniu pani kanclerz chciałem na
pana ręce przekazać wyjątkowe dzieło, dar dla prezydenta Rosji. Oto jajo Fabergé
ze złotą pozytywką, które być może znajdowało się kiedyś w kolekcji cara
Mikołaja II – powiedział i wręczył delikatnie uchylone pudełko ambasadorowi
Rosji w Berlinie.
Władimir Rostow, uprzedzony wcześniej o prezencie, postawił pudełko na
stole. Otworzył je i włączył pozytywkę.
– To być może jedna z ostatnich ocalałych pamiątek pochodzących z carskiej
kolekcji Romanowów – stwierdził Rostow.
– To dzieło sztuki złotniczej skradzione w Rosji przed wieloma laty. Zaraz po
pierwszej wojnie w Zatoce Perskiej, w wyniku szeregu niewyjaśnionych zdarzeń,
znalazło się w Iraku – dodała Emma Kryngel.
Dragunowa nieszczególnie interesowało jajko Romanowów. „Ot, bibelot,
jakich wiele. Znajdzie swoje miejsce za szybą w jakimś muzeum, obok innych,
podobnych. A może to jajko pochodzi z tego samego źródła co obraz?” –
zastanowił się nagle.
– Szanowna pani ambasador, czy nie uważa pani, że to niespotykany zbieg
okoliczności, aby dwa takie dzieła sztuki pojawiły się w niewyjaśniony sposób
w Iraku – i to w jednym czasie? Proszę mi powiedzieć: gdzie i jak znaleźliście to
rosyjskie jajo? Skoro ten Irak to taki róg obfitości, może jeszcze coś tam
znaleźliście? Coś, co zainteresowałoby nasz kraj? – zapytał Dragunow, a jego
twarz wykrzywił nieco sztuczny uśmiech.
– Faktycznie, duży zbieg okoliczności – odpowiedziała wymijająco niemiecka
ambasador. – Spieszę pana zapewnić, że na szczęście odzyskanie jajka nie było
obarczone stratami ludzkimi, jak w przypadku obrazu Rafaela Santiego. A co do
innych znalezisk, to co by pana szczególnie interesowało? Rzeźby sumeryjskie,
złote sztabki, a może cenne dokumenty… z czasów Hammurabiego?
Wiedziała, że nie powinna w ten sposób mówić, ale zdawała sobie również
sprawę z tego, że Rosjanie mają informacje o tajnych dokumentach i nie
przestaną ich szukać. „Czy zakładają, że to my możemy je mieć? Albo może
jeszcze jakiś inny gracz w tej sprawie? A może ci nieobliczalni Polacy?” –
analizowała w myślach słowa Rosjanina. Dragunow nie odpowiedział, tylko
popatrzył na nią już bez uśmiechu.
Krępujące milczenie przerwały słowa Rittera:
– Wasze ekscelencje, panie, panowie, przyjaciele. Zapraszam na kolację.
Proszę, aby wszyscy goście przeszli do restauracji hotelowej, a zabytki zostały
pod ochroną Michaiła.

***

Następnego dnia Emma Kryngel weszła do sali konserwatorów zabytków w Altes


Museum w Berlinie. Umówiła się tam na godzinę dziesiątą. Uprzedniej nocy, pod
silną ochroną policyjną, przekazany przez Rosjan obraz został przewieziony
i zdeponowany w tej właśnie placówce. Tam miały się odbyć wstępne oględziny.
Pani ambasador nieco się spóźniła i gdy weszła do pomieszczenia, przywitał ją
konserwator Hans Kraus oraz dyrektor muzeum. Konserwator był uśmiechnięty
tak, jakby właśnie odkrył coś wyjątkowego.
– Pani ambasador, mam interesujące informacje! Naprawdę wyjątkowe.
Powiem więcej, sensacyjne! Niech pani spojrzy – powiedział.
Nad leżącym na blacie Portretem młodzieńca konserwator przesunął szkło
powiększające z mocną lampą na specjalnym bocznym wysięgniku.
– O! Proszę tu popatrzeć! – Ręką w białej rękawiczce wskazał jakiś punkt na
obrazie, a Kryngel pochyliła się nad grubym szkłem.
– No proszę! Tak podejrzewałam!
Na dole, w lewym rogu, bez trudu odczytała na głos napis w języku arabskim:
– Kopia włoskiego obrazu z kolekcji rodziny Al-Zaabich – Kuwejt.
„Ale gdzie jest oryginał obrazu? I dlaczego Rosjanie dali nam tę kopię? Czy to
jakaś kolejna gra? A jeżeli to jest kopia, to czy mogła być wykonana dla tej
kolekcji tylko z oryginału?” – zastanawiała się ambasador.
Dwie godziny później Emma Kryngel wróciła do swojego mieszkania
w Berlinie. Usiadła w fotelu.
– Przekombinowaliście, towarzysze, i to bardzo – powiedziała do siebie.

***

– Chyba go mamy, a w zasadzie Niemcy go mają! – oznajmił z uśmiechem Wiatr


i zdecydowanym krokiem wszedł do gabinetu ministra Jaskólskiego.
– O czym mówisz? O porywaczach i zabójcach tego geologa? – zapytał
Jaskólski, odrywając wzrok od notatki AW, która przed nim leżała. Analizował
akurat informację na temat działań w sprawie organizacji Tehrik-i-Taliban
z Pakistanu. Jej członkowie mogli stać za porwaniem polskiego geologa sprzed
kilku lat. Obok leżały szyfrogramy z polskich placówek w Berlinie i w Moskwie.
Wszystkie dotyczyły współpracy gospodarczej Rosji i Niemiec po oddaniu do
użytku nitki gazociągu poprowadzonego się po dnie Bałtyku.
– Nie! Aż tak dobrze nie jest. Chodzi o Portret młodzieńca Rafaela. Pamiętasz,
że nasz wywiad prowadził działania w celu dotarcia do obrazu, który znajdował
się w irackim Kurdystanie. Oficer, nie pamiętam nazwiska, przesłał nam jego
zdjęcia. Jednocześnie rozwiązał zagadkę pojawienia się tego obrazu w Iraku,
a wcześniej w Kuwejcie – mówił Wiatr.
– No tak, pamiętam. Dobra robota Agencji, w przeciwieństwie do sprawy,
o której właśnie czytam. Do rzeczy, bo dzisiaj nie mam nastroju do roztrząsania
spraw zaginionych zabytków – powiedział trochę rozdrażniony Jaskólski.
– Niestety, nie mieliśmy pewności, czy to był akurat ten obraz ze zbiorów
Czartoryskich. Zrobiliśmy pobieżną analizę zdjęcia przesłanego z irackiego
Kurdystanu – ciągnął Wiatr. – Potem okazało się, że człowiek, który miał go
pilnować, zniknął wraz z obrazem. Ktoś go porwał i być może zabił. Tego nie
wiemy. Ale, ale… słuchaj teraz. Wywiad uzyskał informację, notatki pewnie
jeszcze nie przeczytałeś, o spotkaniu z udziałem szefa Gazpromu, które odbyło
się niedawno w Berlinie. Otóż w trakcie tego spotkania Rosjanie przekazali
Niemcom z wielką pompą właśnie Portret młodzieńca. To ciekawe o tyle, że
Niemcy również szukali tego obrazu. I to nie tylko w Iraku.
– Nie rozumiem! Dlaczego Niemcy zaangażowali się w samodzielne
poszukiwanie tego obrazu? Przecież sprawa jest jasna. Wiedzą, że należy do nas –
zdziwił się Jaskólski.
– No właśnie! Szybko wyjaśnię. Okazuje się, że jakaś kopia, może nawet
z pracowni Rafaela, znajdowała się przed wojną w rękach burmistrza Frankfurtu.
Niewykluczone, że był to Żyd albo jakiś antyfaszysta, ponieważ po dojściu
Hitlera do władzy zabrali mu ten obraz i ślad po nim zaginął. Niemcy uznawali
go za własną stratę wojenną i poszukiwali jego śladów także na Bliskim
Wschodzie. Ale nie o tym. Otóż z niepotwierdzonych informacji płynących ze
środowiska marszandów wynika, że doszło do kompromitującej wpadki. Na tym
spotkaniu w Berlinie, o którym informowała AW, Niemcy mieli dostać od Rosjan
kopię, a nie oryginał naszego Portretu młodzieńca. Podobno kilka osób mocno się
zdziwiło – powiedział Wiatr i szeroko się uśmiechnął.
– To ciekawe, mów dalej.
– Wiesz, ten obraz jeszcze w czasie wojny Niemcy sami sobie wyrywali.
Wszystkie informacje uzyskane przez Agencję w Iraku i Kuwejcie wskazują, że
trafił na Bliski Wschód w czasie drugiej wojny światowej. Pytanie zasadnicze jest
takie: czy to był nasz Młodzieniec, czy ten z Frankfurtu?
– Faktycznie, sprawa bardzo zawiła i trudna do rozwikłania – skomentował
krótko Jaskólski. – A właśnie, tak przy okazji spraw irackich. Są poszlaki, które
wskazują, że ambasador… i niewykluczone, że ktoś jeszcze z naszej placówki
w Bagdadzie… może współpracować z Rosjanami.
– To pewne? – zapytał zaskoczony Wiatr.
– Do tej pory za rękę nie udało się ich złapać, ale są poważne podejrzenia.
Niestety, sprawą interesują się media. Nie potrzebujemy skandalu. Pamiętam
z wcześniejszych informacji naszego biura administracji oraz przeprowadzonego
przez nich audytu, że są co do tych osób również podejrzenia korupcyjne. Zakupy
bez przetargów i sprawa wiz. To jest na papierze i można to wykorzystać.
Poproszę zaraz do nas dyrektora generalnego. A ty wiesz, co masz robić?
Poinformuj CBA i straż graniczną, ale wcześniej ustal wszystko z AW. Takie
rozwiązanie powinno usatysfakcjonować Agencję, to oni ich wymacali –
powiedział Jaskólski i wymownie spojrzał zza szkieł okularów na swojego
wiceministra.

***

Nadmorski bulwar w pobliżu hotelu Crowne Plaza w Tel Awiwie był o tej porze
roku pusty. Pojedyncze palmy uginały się pod lekkim wiatrem. Fale rozbijały się
o kamieniste falochrony na końcu niewielkiej, sztucznie stworzonej zatoczki.
Obok w marinie kołysały się rzędy zacumowanych jachtów. Łodyna właśnie
w tym hotelu zarezerwował pokój z widokiem na morze. Dzień wcześniej
przyleciał do Izraela z Polski wraz z Ewą Petrowską. Zaplanowali wspólny
tygodniowy urlop. Teraz szli wolnym krokiem z hotelu wzdłuż plaży w kierunku
mariny. Łodyna trzymał Ewę za rękę.
– Wiesz co, idź sam. Nie będę ci przeszkadzała. To może być trudne dla ciebie
i dla niego. Ja sobie usiądę na ławce i poczekam na ciebie i… na zachód słońca –
powiedziała Ewa.
Przy falochronie mariny Łodyna zauważył wózek inwalidzki i siedzącego
w nim mężczyznę w bardzo podeszłym wieku. Starzec ubrany był w spodnie
i bluzę koloru piaskowego. Jego głowę od słońca chroniła baseballówka. Na
ławce obok, trzymając jedną ręką podłokietnik wózka, siedział mężczyzna
w mundurze komandora izraelskiej marynarki wojennej. Major podszedł do nich.
– Dobry wieczór. To ja telefonowałem do pana z Warszawy. Chciałem z panem
porozmawiać – zaczął niepewnie, nieco spięty. – Mam na imię Marcin. Pracuję
dla polskich władz.
– Dzień dobry, młody człowieku. Już traciłem nadzieję, że ktoś z mojej Polski
do mnie przyjedzie. A jednak zawsze warto wierzyć do końca – odpowiedział mu
staruszek płynną polszczyzną, lekko mrużąc oczy. – Miło mi cię poznać. Mam na
imię Mieczysław. Może się teraz przejdziemy? To taki mój codzienny spacer.
Ruszajmy!
– Oczywiście, przejdźmy się.
– Nie przedstawiłem ci jeszcze mojego syna, Aarona! – Kleiner wskazał
komandora siedzącego na ławce.
Łodyna ukłonił się Aaronowi, chwycił za rączki wózka i lekko go popchnął.
Szli w kierunku portu jachtowego.
– Lubię tu przychodzić. Przypomina mi to port w Basrze. Jakby dywan łódek
falował na wodzie – powiedział Kleiner.
– Pewnie to było wtedy, gdy zszedł pan na ląd z „Kościuszki”? – wtrącił
Łodyna i zobaczył na twarzy staruszka lekki uśmiech.
– Pamiętam tę cholernie energiczną dziewczynę na nabrzeżu, jak
przypłynęliśmy. Klęła jak szewc na lwowskiej ulicy przed wojną. Podobno
niedługo potem zmarła.
– Zmarła w grudniu 1942 roku. Chyba na skutek epidemii cholery. Leży wraz
z dwudziestoma pana kolegami na cmentarzu brytyjskim w Basrze.
Łodyna szedł powoli. Co jakiś czas zatrzymywał wózek, obchodził go i stawał
naprzeciwko Kleinera, aby coś opisać lub wytłumaczyć. Raz schylił się nad nim
i poprawił koc, na którym siedział starzec. Innym razem podał mu butelkę wody,
schowaną w bocznej kieszeni wózka. Czasami obaj się uśmiechali.
– To pan przewiózł do Iraku Portret młodzieńca Rafaela Santiego.
– Tak. Bo wiesz, młody człowieku, ja byłem kiedyś przemytnikiem.
Prawdziwym przemytnikiem. Jeszcze przed wojną chodziłem na granicę
sowiecką, a nawet rumuńską. A potem przenosiłem znacznie cenniejszy towar –
informacje. Cóż, jak to w wywiadzie – odpowiedział z pewnym wahaniem. –
Wiesz, o czym mówię?
Łodyna uśmiechnął się lekko i kiwnął jedynie głową.
Kleiner opowiadał mu o swoim pobycie w Iraku. Nagle zrobił krótką przerwę
i jakby schował się za zasłoną zadumy, po czym z ożywieniem zaczął dalej snuć
opowieść.
– Musiałem ją zabić, bo inaczej dalej by szpiegowała. Podejrzewałem, a potem
byłem pewien, że ona gra na dwie strony. Czułem, że gdybym nic nie zrobił, ze
wszystkiego by się wywinęła. Wiesz. Miała już dobrą pozycję wśród
najwyższych oficerów, nawet u Andersa. Nie daliby jej zrobić krzywdy –
z żywymi wciąż emocjami Kleiner tłumaczył się i opisywał rolę Maszy.
W pewnym momencie znów przerwał i wciągnął spory haust powietrza.
– Zadziałałem jak miecz sprawiedliwości. Nie żałowałem tego potem, chociaż
wiedziałem, że konsekwencją będzie infamia i że w papierach będę miał wpisane:
dezerter – dodał ze smutkiem. – Wydaje mi się, że najważniejsze jest być
wiernym pewnym fundamentalnym wartościom, być uczciwym wobec siebie
i innych. To jest klucz do tej tajemnej wiedzy. Nie każdy jednak potrafi korzystać
z takiej możliwości.
Na jego skroni pojawiły się krople potu. Było widać, że jest już zmęczony.
– A ty? – zapytał i zwrócił głowę w stronę Łodyny. – Mam wrażenie, że jesteś
porządnym człowiekiem. To twoja żona? Widziałem, jak idziecie razem,
trzymając się za ręce. To był naprawdę piękny widok na tle zachodzącego słońca.
Bardzo malarski – powiedział i wskazał głową na siedzącą niedaleko Ewę.
– Nie żona, ale ktoś bardzo mi bliski. Ukrainka polskiego pochodzenia.
Mieszka w Kijowie, ale jej dziadkowie pochodzą z Tarnopola i z Baru –
odpowiedział Łodyna.
W oczach Kleinera błysnęły łzy. Przypomniał sobie ukochaną dziewczynę,
zabitą przez sowieckich partyzantów na wschodniej Ukrainie. Pomyślał
o towarzyszącej mu wtedy bezsilności. Milczał. Był wyraźnie wzruszony.
Łodyna to zauważył. „Wygląda, jakby miał świadomość, że jego czas się
kończy” – zmartwił się.
– Czy coś się stało? Panie Mieczysławie?
– Powiem ci coś, synu. Pilnuj jej, jeśli ją kochasz, żeby ci jej nikt nie
skrzywdził. Ja kiedyś nie dopilnowałem – powiedział wciąż wzruszony Kleiner.
Głowa opadła mu na ramię. Przymknął oczy, a po chwili jakby się ocknął.
Zaniepokojony Łodyna podjechał do ławki, na której siedział Aaron. Major
wiedział, że musi zapytać o coś, co go nurtuje. O coś, czemu poświęcił tyle czasu.
O coś, przez co mógł zginąć na górskiej drodze w Kurdystanie. Zapytał więc:
– Co się stało z Portretem młodzieńca, który pan przywiózł na Bliski Wschód?
– Rafael. Rafael. Naprawdę jest piękny. Chciałbyś go pewnie zobaczyć?
Zapraszam ciebie i twoją ukochaną na kolację. Żona przygotowała na pewno
wyśmienity, typowo polski posiłek – powiedział Kleiner.
– Tak, tak. Zapraszamy państwa do nas. Na parkingu stoi nasz samochód.
Potem odwieziemy was do hotelu – wtrącił oficer izraelskiej marynarki
i uśmiechnął się do Ewy, obserwującej tę rozmowę z sąsiedniej ławki.
Biały ford transit, przystosowany do przewożenia osoby na wózku
inwalidzkim, wraz z pasażerami jechał przez zatłoczone ulice Tel Awiwu.
– Wiecie państwo, jak nazywa się ulica, którą jedziemy? – zapytał Aaron. – To
ulica Żabotyńskiego, na cześć polskiego Żyda, który miał wielki wkład
w organizację szkoleń naszych bojowników, prowadzonych przez polskie wojsko
przed wojną światową. Trochę nadrobimy drogi, ale to już taka nasza rodzinna
tradycja, żeby przejechać ulicą poświęconą temu bohaterowi.
Samochód skręcił w Sderot Rothschild, z ciągnącym się pośrodku zielonym
pasem drzew. Wzrok Łodyny przyciągały oryginalną architekturą domy w stylu
kolonialnym, wybudowane wzdłuż bulwaru. Po kilku minutach jazdy ford
zatrzymał się przed okazałym domem w stylu Bauhaus. Drzwi wejściowe
otworzyła starsza, zgarbiona kobieta.
– Witam państwa. Zapraszam. Wchodźcie – powiedziała po polsku
z uśmiechem.
Kobieta miała duże, piwne oczy i subtelny owal twarzy. „Kiedyś była
naprawdę ładna” – pomyślał Łodyna.
– To moja żona. Ma na imię Ruta. Przebyliśmy ze sobą kawał drogi
i przeżyliśmy prawie całe życie. A poznaliśmy się, nie uwierzycie, w czasie
wojny, w drodze przez iracką pustynię – powiedział Kleiner.
Na pierwszy rzut oka widać było, że dom niedawno przerabiano
i remontowano. Nie było w nim schodów, a przy ścianach zainstalowano barierki.
Wnętrze było urządzone ze smakiem i pozostawało w kontraście z architekturą
budynku.
Okrągły stół był już zastawiony, tak jakby gospodarze byli przygotowani na
przybycie gości.
– Mosze nie mógł sobie odmówić zaproszenia do domu swoich rodaków.
Założył, że na pewno do nas przyjdziecie. On już tak ma. Zawsze planuje
wszystko w szczegółach – wytłumaczyła z uśmiechem Ruta. – Zapraszam.
Siadajcie.
Łodyna spojrzał na ścianę i zamarł. Obok oprawionych w ramy licznych zdjęć
zobaczył obraz, o którym myślał od tak wielu miesięcy. Z prostej, złoconej ramy
patrzył na niego Młodzieniec Rafaela Santiego.
– Piękny, prawda? – odezwał się Kleiner, widząc błysk w oku Łodyny. – Wiele
podróżowałem i zawsze starałem się w odwiedzanych muzeach obejrzeć jakieś
dzieło z tej szkoły. Ale moim zdaniem ten obraz jest jednym z najciekawszych.
Podobnie jak nasza Dama z gronostajem Leonarda. Nie jestem aż takim znawcą
sztuki, ale portret Cecylii Gallerani jest chyba najładniejszym obrazem, jaki
wyszedł spod pędzla mistrza da Vinci. Czartoryscy mieli gust…
Kleiner zapatrzył się na Portret młodzieńca.
– Ale nie myślcie państwo, że to jest ten obraz, który zaginął w czasie drugiej
wojny światowej! To jest tylko doskonała kopia, prezent od mojego arabskiego
przyjaciela, szejka Al-Zaabiego.
– Obok widzicie państwo zdjęcie ojca z Dawidem Ben Gurionem, a dalej
z Mosze Szaretem. A tutaj z Arielem Szaronem – powiedział Aaron z dumą
i wskazał ręką na fotografie. – Tutaj znowu w czasie uroczystości. Medal wręcza
ojcu pani premier Golda Meir.
Łodyna kątem oka spojrzał na kolejne fotografie. Na jednej z nich, w szeregu,
stali polscy żołnierze w jasnych mundurach i charakterystycznych krótkich
spodniach. Sfotografowano ich przy dużej płaskorzeźbie orła z koroną. Na
kolejnej Łodyna rozpoznał gospodarza, w towarzystwie dwóch roześmianych,
ładnych blondynek, jakiegoś przystojnego podporucznika oraz stojącej nieco
z boku pięknej kobiety z rozpuszczonymi jasnymi włosami. Zdjęcie wykonane
było na tle meczetu, a Łodyna od razu go rozpoznał. To był Złoty Meczet
w Bagdadzie. A blondynka z rozwianymi włosami to była Majowa Jutrzenka –
bagdadzka miłość generała Andersa.
– Tak, nie zapomniałem o swojej pierwszej ojczyźnie. Przez lata
utrzymywałem kontakt listowny z moimi kolegami z okresu służby u generała
Andersa, rozsianymi po całym świecie. Zresztą te kontakty wielokrotnie
przydawały mi się w różnych sytuacjach – dodał Kleiner z nutą tajemniczości
w głosie.
– Ojciec był jednym z twórców naszych służb specjalnych, a szczególnie
wywiadu – wtrącił Aaron i uśmiechnął się.
W tym momencie Ruta wraz z Ewą, która na chwilę zniknęła w kuchni,
wniosły dwa półmiski pełne jeszcze parujących, właśnie wyjętych z wrzątku
pierogów domowej roboty. Następnie na stół trafiły sałatka warzywna z porów
i schłodzony kompot z jabłek. Aaron przyniósł dwie butelki czerwonego,
wytrawnego wina Shiraz Tabor Adama.
– Bardzo lubimy z rodzicami to wino. Kupuję je bezpośrednio od producentów
w Galilei. Ma taki świeży, owocowy aromat. Można powiedzieć, z nutą fiołków –
dodał Aaron, otwierając jedną z butelek.
– To moja zasługa, że żona nauczyła się polskiej kuchni. O niebo lepszej niż
miejscowa. U mnie w domu mama zawsze przyrządzała polskie potrawy, a ojcu
też bardziej one smakowały niż te mdłe żydowskie, jak powiadał – podsumował
Kleiner.
– Oj, Mosze, jakbym cię tak nie kochała, toby nic z tej twojej nauki nie wyszło
– powiedziała Ruta, pogłaskała Kleinera delikatnie po głowie i usiadła przy stole.
– Lepsze robiła tylko moja mama we Lwowie. Pamiętam, jak one pachniały.
Aromat rozchodził się po całym domu. Wszyscy wiedzieli, że na obiad będą
pierogi. Ale te też są bardzo dobre, kochanie.
– A wiecie państwo, że u nas na Ukrainie nie nazywa się ich pierogami
ruskimi, tylko ukraińskimi pierogami z ziemniakami? Jakoś za Rosjanami nie
przepadamy, także w kuchni – wtrąciła Ewa.
Po obiedzie Ruta podała jeszcze szarlotkę na ciepło i kawę.
Kleiner powiedział do syna coś po hebrajsku. Ten na chwilę wyszedł z pokoju.
– Aaron był dowódcą okrętu rozpoznania radioelektronicznego. Można
powiedzieć, że poszedł trochę w moje ślady, chociaż ja chyba nie dałbym sobie
rady z tymi wszystkimi urządzeniami. Za głupi jestem. Ale wiecie państwo, po
dziadku odziedziczył talent muzyczny. Doskonale gra na skrzypcach. Po wachcie
ćwiczył w zespole klezmerskim. Kiedyś nawet koncertował na Kazimierzu
w Krakowie i w Białej Synagodze w Sejnach.
Widać było, że Kleiner odżywa z minuty na minutę. Wyraźnie wracał do sił.
Nie czuł już zmęczenia. Wyglądało na to, że chce nadrobić wieloletni czas, kiedy
nie mógł znaleźć słuchaczy dla swoich opowieści o Polsce, o służbie w polskim
wojsku i o kolegach z armii Andersa. Zaraz po obiedzie Aaron przyniósł i położył
na stole obłożony w skórę album ze zdjęciami, na którym ręcznie namalowane
były flagi Polski i państwa Izrael. Kleiner dotknął delikatnie oprawy i otworzył
tomiszcze.
– Proszę spojrzeć. – Wskazał palcem nieco rozmytą fotografię. – Taki byłem,
gdy zaciągnąłem się do Wojska Polskiego w sowieckiej Rosji. Marnie to
wyglądało. Niosłem na sobie jeszcze piętno łagru i tułaczki po Sowietach. Byłem
taki wychudzony jak dzisiaj. A w tej wielkiej walizce, która obok mnie stoi,
ukryty był Portret młodzieńca.
Na kolejnych zdjęciach Kleiner był już w lepszym stanie fizycznym. Łodyna
zwrócił szczególną uwagę na jedno z nich. Było wykonane przy terenowym
leylandzie zaparkowanym przy górskim wodospadzie. Kleiner opierał nogę na
solidnym metalowym zderzaku pojazdu, a w dłoniach trzymał pistolet
maszynowy: sten. Podpis pod zdjęciem brzmiał: „Góry Kurdystanu, wodospad
Ali Beg”.
– To było chyba wiosną 1943 roku. Jeździliśmy tam odpocząć w góry. Ale to
zdjęcie akurat powstało jakoś zaraz po obławie na niemieckich dywersantów
operujących w rejonie Kirkuku – powiedział gospodarz po chwili i zamyślił się.
Na końcu albumu całą stronę zajmowały dwa zdjęcia. Łodynę aż zatkało
z wrażenia. Pierwsza była fotografia mężczyzny o arabskich rysach, w brytyjskim
mundurze. Mężczyzna stał na nabrzeżu portu, przy którym zacumowany był duży
statek z napisem „Kościuszko”. Drugą fotografię zrobiono w jakimś orientalnym
pomieszczeniu, a przedstawiała tego samego Araba oraz Kleinera. Siedzieli obaj,
objęci ramionami. Łodyna wpatrywał się w milczeniu. Lekko dotknął zdjęć
dłonią. Wszyscy zobaczyli, że dla gościa z Polski te zdjęcia są szczególne.
– Co się stało z Al-Zaabim? – zapytał Łodyna cichym głosem, dochodzącym
z wciąż ściśniętego gardła.
– Kochany Arab, mój kochany, porządny Abdul Hafiz – odpowiedział Kleiner.
– Przyjaźniliśmy się pół wieku. Odwiedzaliśmy się, co nie było takie proste
w tamtym czasie, wśród tak wielu konfliktów w naszym rejonie świata. Był
dobrym człowiekiem. Niestety, nigdy nie zrealizował idei jednego,
zjednoczonego państwa arabskiego. Powiem coś państwu. To właśnie mój
poczciwy przyjaciel doskonale zaopiekował się obrazem Rafaela. Przeprowadził
się do Kuwejtu, a pozostała część jego rodziny do Emiratów. Czekaliśmy, by
oddać obraz polskim władzom. Napisałem nawet kiedyś list do Polski, ale nie
otrzymałem odpowiedzi. Lata mijały, a Młodzieniec leżał schowany w sejfie, ale
nie tym, który rozpruli ludzie Husajna, tylko innym, bankowym… – zakończył
z nostalgią w głosie.
Dochodziła już północ, gdy Łodyna i Ewa pożegnali się z gospodarzami. Nie
chcieli, aby Aaron odwoził ich do hotelu. Chcieli się razem przespacerować. Noc
była ciepła. Kiedy dochodzili do morza, od strony wody wiała lekka bryza,
a miasto pulsowało kolorami. W licznych nadmorskich restauracjach
i dyskotekach tłumnie bawiła się młodzież.
Łodyna mocniej ścisnął dłoń Ewy, pocałował ją w policzek i przytulił.

***

Była trzecia w nocy. Łodyna zerwał się z łóżka. Usłyszał dochodzący z oddali
hałas, jakby wyginanych blach, i trzask łamanych gałęzi. Zaraz potem dotarły do
jego uszu stłumione, ludzkie krzyki.
– Co się stało?! – zapytała zaspana Ewa.
– Ubieraj się. Weź kluczyki do samochodu i odpal go. Nie trzaskaj drzwiami!
Nie włączaj świateł! Czekaj na mnie! – powiedział Łodyna ściszonym głosem
i pospiesznie się ubrał.
Ewie, mającej doświadczenie w pracy na terenach objętych działaniami
wojennymi, nie trzeba było tego powtarzać. Zerwała się z łóżka, wciągnęła
niebieskie jeansy, włożyła bordową bluzę z kapturem i trekkingowe buty.
Chwyciła swoją jeszcze nierozpakowaną pokładową walizkę, otworzyła ją
i wrzuciła do niej swoją sexy bieliznę. Szybkim krokiem skierowała się do
stojącej obok domu czarnej toyoty RAV4. Już z daleka otworzyła ją pilotem.
Usiadła na fotelu pasażera.
Łodyna otworzył drzwi na duży taras swojego letniskowego domu w Górach
Sanocko-Turczańskich. Chłód jesiennego powietrza gwałtownie wdarł się do
wnętrza pokoju. Wyjątkowo pochmurna noc utrudniała zorientowanie się
w sytuacji. Jednak na oddalonym mniej więcej o czterysta metrów łagodnym
zalesionym pagórku, u stóp którego płynęła rzeczka Łodynka, Łodyna dojrzał
słabe blaski latarek. Nie zastanawiał się. Wrócił do sypialni i podniósł deskę
w podłodze. Niewielkim kluczykiem otworzył metalową kasetę i wyjął z niej
załadowany, pięciostrzałowy rewolwer Smith & Wesson. Schował go do kieszeni
polarowej bluzy. Do drugiej wrzucił dwa pudełeczka amunicji. Nie zapomniał też
o lornetce z noktowizorem. W końcu z dna kasetki wydobył szarą, plastikową,
bezpieczną kopertę z dokumentami, które zabrał ze skrzyni na posterunku policji
w Rawanduz.
Ponownie wyszedł na taras. Włączył noktowizor. Przyłożył do oka okular
urządzenia, a potem chwilę regulował coś przy obiektywie, aby ustawić ostrość.
Obraz stał się wyraźny. Łodyna zdębiał. Na konarach dwóch rosłych drzew
rozpoznał niewielki samolot. To był polski Gawron. Major przypomniał sobie, że
jako młody chłopak razem z ojcem bywał częstym gościem na lotnisku jednego
ze śląskich aeroklubów. Teraz zauważył, że obok awionetki kręcą się dwie osoby,
prawdopodobnie próbujące wydostać kogoś z kokpitu zawieszonego między
drzewami. Ubrani byli prawie jak myśliwi, ale fason ich spodni i rodzaj butów
Łodyna znał doskonale z Afganistanu i Iraku. U jednego z nich zauważył sztucer
z dużym optycznym celownikiem. Drugi trzymał w rękach gładkolufową strzelbę,
która nie miała kolby, nawet składanej.
– Kurwa! To nie jest shotgun na zwierzęta. To nie są myśliwi – powiedział do
siebie oficer.
Wciągnął zapach ostrego, górskiego powietrza. Panowała cisza. Nikt nie
nadjeżdżał. Nie było słychać żadnych syren samochodów ratowniczych. Łodyna
wciąż obserwował mężczyzn.
Tymczasem ci stojący pod samolotem ściągnęli na ziemię trzeciego, chyba
nieprzytomnego. Jeden z tych w lepszym stanie do kogoś zadzwonił. Po
rozmiarze urządzenia Łodyna wnioskował, że musi rozmawiać przez telefon
satelitarny. Po chwili ten ktoś wskazał ręką w kierunku polnej drogi. Łodyna
popatrzył na szosę, z której właśnie zjeżdżał jakiś samochód. Schował lornetkę,
pobiegł do samochodu i szybko wsiadł. Cicho zatrzasnął drzwi i od razu ruszył,
delikatnie naciskając pedał gazu. Samochód powoli wytoczył się na szutrową
drogę, prowadzącą do asfaltowej szosy.
– Jedziemy do Warszawy! Może prześpimy się gdzieś po drodze, w jakimś
hotelu – powiedział do przestraszonej Ewy.
– Ale jedź uważnie! Wprawdzie to pierwszy trymestr, ale jednak. Zapewne
będzie chłopak, bo jak kiedyś opowiadałeś, od kilku pokoleń od strony twojego
ojca rodzą się sami chłopcy – powiedziała Ewa.
– Co pierwsze…?! Że co…? Jaki chłopak…? – zapytał nieco oszołomiony.
– Chciałam ci o tym powiedzieć przy śniadaniu… Kim byli ci mężczyźni?
– Przykryj się i śpij spokojnie, wszystko będzie dobrze – odpowiedział Łodyna
i sięgnął ręką na tylne siedzenie po koc. – Już jesteśmy bezpieczni. Nic nam się
nie stanie.
Przejechali obok drewnianej cerkwi grekokatolickiej z drugiej połowy
dziewiętnastego wieku, pełniącej obecnie funkcję kościoła katolickiego,
i skierowali się na Krościenko. Łodyna chciał uniknąć tradycyjnej trasy
z Bieszczad do Warszawy, więc ruszył bocznymi drogami wzdłuż granicy
ukraińskiej do Przemyśla, a potem w kierunku Lublina.
Przed południem byli już w Warszawie, w mieszkaniu kupionym przez Łodynę
po powrocie z Iraku. Zmęczona podróżą Ewa usnęła błyskawicznie, a major
zaczął przeglądać serwisy informacyjne, ale nie znalazł żadnej informacji na
temat wydarzeń w okolicach stoku Laworta w rejonie Ustrzyk Dolnych. Po chwili
zasnął obok Ewy.
Dopiero po dwóch dniach radio podało informację o znalezieniu przez straż
leśną samolotu sportowego typu Gawron, który w niewyjaśnionych
okolicznościach wylądował na koronach drzew. Jak poinformowała stacja
radiowa, awionetka zarejestrowana była na Łotwie. Rozgłośnia podawała, że
znalezione wewnątrz samolotu ślady linii papilarnych i materiał biologiczny nie
pomogą w identyfikacji osób, które nim leciały, bo zostały zatarte pianą gaśniczą.
Tego samego dnia Ewa, krzątając się po pokoju, zauważyła na kanale
informacyjnym TVN24 wrak żółtego samolotu. Zawołała Łodynę.
– Kochanie! Chodź, popatrz, bo to chyba ten samolot, o którym mi mówiłeś.
Pokazują też okolicę twojego domu letniskowego.
Łodyna wpatrywał się w skupieniu w pokazywany materiał. Operator kamery
na chwilę najechał na znalezione we wnętrzu maszyny zniszczone zdjęcie. Major
zwrócił uwagę na pewien szczegół. Natychmiast cofnął obraz na dekoderze
i przejrzał go klatka po klatce. Jeden kadr powiększył. Było to częściowo
zniszczone zdjęcie z jakiejś uroczystości. Na tle budynku wyglądającego na hotel
i oświetlonej fontanny stały trzy osoby: dwóch mężczyzn w garniturach i kobieta.
Wizerunki ich twarzy były akurat na zniszczonej części fotografii. Stali na tle
niebieskiego napisu „…prom” i czerwono-biało-zielonej flagi ze stylizowanym,
żółtym słońcem. Łodyna rozpoznał garnitur jednego z mężczyzn i znajomą
sukienkę, którą miała na sobie kobieta. Zamarł w bezruchu. „Czy chodziło im
o dokumenty, czy to mnie chcieli dopaść? Czy może jedno i drugie?” – pomyślał.
Posłowie
Operacja Rafael jest powieścią historyczno-szpiegowską i nie może być
traktowana jako stricte dokument, chociaż wątki współczesne wykorzystują
wieloletnie doświadczenia zawodowe współautora, byłego oficera Agencji
Wywiadu. Szczególny realizm powieść zawdzięcza efektom pracy reporterskiej
drugiego z autorów, który na co dzień jako dziennikarz „Rzeczpospolitej”
zajmuje się tematyką restytucji zaginionych polskich dzieł sztuki.
Przygotowując publikację, autorzy starali się zachować staranność
w opisywaniu wydarzeń historycznych, w których brali udział bohaterowie.
Sięgnęli do wielu źródeł. Zaznajamiali się z publikacjami zgromadzonymi
w Centralnej Bibliotece Wojskowej w Warszawie, zawierającymi wspomnienia
żołnierzy generała Andersa z pobytu w ZSRR, Iranie i Iraku. Opisując realia
wojenne, korzystali z prac historyków Anthony’ego Beevora, Rogera
Moorhouse’a, Iana Kershawa i Normana Daviesa. Sięgnęli też do ustaleń pionu
śledczego IPN w sprawie zbrodni popełnianych w czasie wojny na ludności
polskiej na wschodnich rubieżach II Rzeczypospolitej, a także zagłady Żydów.
Fundamentalną monografią na temat losów utraconego obrazu Rafaela
Santiego jest publikacja Roberta J. Kudelskiego Zaginiony Rafael. Ważne dla
zrozumienia walki o dzieła sztuki toczone wśród Niemców są też liczne
publikacje historyków sztuki, między innymi Stanisława Lorentza, publicysty
Włodzimierza Kalickiego oraz Moniki Kuhnke z MSZ, a także Andersa Rydella
i Lynn H. Nicholas.
Rysując postać bohatera historycznego powieści oraz jego wojennej drogi,
autorzy korzystali z niepublikowanych wspomnień Mariana Klajnera, żołnierza
Armii Krajowej. Dotarli do biografii polskich artystów estradowych. Zapoznali
się z niemieckimi i polskimi wojennymi kronikami filmowymi oraz materiałami
brytyjskiej Pathé. Niejednokrotnie na temat miejsc i obiektów historycznych
informacje czerpali z fotografii wystawianych na zagranicznych aukcjach.
Autorom swoją pomoc okazało wiele osób z Polski oraz z zagranicy; ich
rodzinne korzenie i historie niejednokrotnie sięgały lat i miejsc, w których toczy
się akcja powieści.
Jak przystało na rasową powieść szpiegowską, dzięki swojej konstrukcji może
służyć ona jako swoisty przewodnik po wielu zakątkach świata. Wszelkie opisy
miejsc występujących w Operacji Rafael zgodne są z rzeczywistością, ponieważ
autorzy oparli się na swoich doświadczeniach z podróży do Niemiec, Austrii, na
Ukrainę, do Kazachstanu, Uzbekistanu, Iranu, Kuwejtu, Izraela oraz Iraku, w tym
do irackiego Kurdystanu.

You might also like