Professional Documents
Culture Documents
Faliński Marcin, Kozubal Marek - Operacja Rafael
Faliński Marcin, Kozubal Marek - Operacja Rafael
Faliński Marcin, Kozubal Marek - Operacja Rafael
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Wstęp
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36
Rozdział 37
Rozdział 38
Rozdział 39
Posłowie
Redakcja: Milena Schefs
Korekta: Maria Osińska, Monika Łobodzińska-Pietruś
Projekt okładki: Magdalena Kuc
Ilustracja na okładce: Portret młodzieńca © Ryan Jorgensen / Arcangel
Wydawca: Katarzyna Słupska
Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego
i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark).
Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku.
Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody
właściciela praw jest zabronione.
Wydanie I
ISBN 978-83-8143-148-4
Sajf Udin, miecz wiary – tajna operacja irackiego wywiadu weszła w fazę
realizacji. Był drugi sierpnia 1990 roku. Konwój kilku samochodów minął z dużą
szybkością zjazd z autostrady numer 1, łączącej Bagdad i Basrę. Powietrze
falowało. Temperatura w cieniu przekraczała czterdzieści stopni Celsjusza.
Na czele konwoju jechał czarny mercedes klasy G, z pachnącą skórzaną
tapicerką. Za nim sunęły trzy radzieckie UAZ-y koloru piaskowego.
Wydzielony oddział irackiej służby specjalnej, Mukhabaratu, dowodzony
przez kapitana Farisa Karima, liczył kilkunastu funkcjonariuszy doświadczonych
w realizacji działań specjalnych za granicą.
Mieli już za sobą kilkunastogodzinną drogę z Bagdadu. Na siódmym
kilometrze od zjazdu na Az-Zubajr skręcili gwałtownie w prawo w początkowo
asfaltową, a potem szutrową, pustynną drogę. Tumany pustynnego piasku
i drobne kamyczki poderwały się za nimi. Po przejechaniu kolejnych czterech
kilometrów dotarli do niepozornego z zewnątrz, murowanego, jednopiętrowego
budynku. Otaczało go kilka zabudowań stanowiących zwartą całość. Niczym nie
wyróżniały się spośród pozostałych w tej okolicy. Wokół rosło trochę starych
palm daktylowych i solidnych akacji, które nadawały otoczeniu charakter oazy.
Zielonoszara blaszana brama nagle się otworzyła. Samochody zwolniły
i powoli wjechały do środka. Pozostała za nimi tylko smuga kurzu. Starszy
mężczyzna ubrany w tradycyjny strój – szarą galabiję – na znak powitania
machnął do nich ręką. O nic nie pytał. Szybko zamknął bramę, która
z charakterystycznym metalicznym hukiem uderzyła w ościeżnicę.
Znajdowali się na dziedzińcu pustynnej posiadłości należącej do Mukhabaratu.
To była jedna z tajnych placówek terenowych, nastawiona na płytki wywiad po
kuwejckiej stronie granicy. Mężczyźni ubrani w zielono-brązowo-czarne
mundury bez jakichkolwiek dystynkcji wyszli z samochodów. O tym, że są
Irakijczykami, świadczyły jedynie grube zielone pasy, zwieńczone klamrą
z orłem – symbolem państwa Saddama. Z pasów zwisały kabury z pistoletami
Tariq – lokalnym klonem włoskiej beretty. Karabinki AK-47 w wygodnych do
transportu wersjach ze składanymi kolbami leżały w samochodach, podobnie jak
granatnik RPG-7 z zapasem pocisków i skrzynki z amunicją 7,62 mm.
W bagażnikach zmieściły się jeszcze różnego rodzaju narzędzia i metalowe,
zamykane na klucz kasety.
Wszyscy byli zmęczeni drogą, a zwłaszcza ostrym słońcem pustyni.
W drzwiach budynku przywitał ich oficer irackiej bezpieki.
– Kapitan Faris Karim? Pokoje i kolacja są przygotowane. Samochody
zatankujemy za chwilę – powiedział. – Przyszła dla was informacja z centrali.
Operacja ma być realizowana zgodnie z planem. Wszystkie przedmioty są na
terenie obiektu. Życzyli wam powodzenia. Łączność ma być utrzymywana na
otwartych kanałach radiowych, z zachowaniem przyjętych kodów.
Powoli zapadał zmierzch. Żar spływający z nieba wreszcie nieco zelżał. Na
dziedzińcu czuć było aromat świeżo parzonej kawy z kardamonem, zmieszany
z zapachem jagnięciny przygotowywanej od rana na kuchennym rożnie. Kapitan
wyszedł na otoczony murem dach budynku. Chciał popatrzeć na zachodzące nad
pustynią słońce. Mury zabudowań stopniowo stygły i wydzielały
charakterystyczną tylko dla tego miejsca i klimatu woń kamienia, zaprawy,
wytartej ceramicznej posadzki, cegieł i starego drewna. Kapitan zaciągnął się
głęboko dobrym, amerykańskim papierosem. Uwielbiał tę porę dnia, ciszę, te
pomieszane zapachy, których tylko tutaj można było doświadczyć.
„Ale spokój. Spokój przed burzą. Jutro się zacznie. A kiedy i jak się skończy?
Bóg raczy wiedzieć” – pomyślał z nostalgią i zmrużył oczy, patrząc na czerwone,
chowające się za łagodną linią horyzontu słońce.
– Panie kapitanie! – Jeden z funkcjonariuszy, pełniący służbę dyżurną
w pomieszczeniu radiostacji, podszedł do niego energicznym krokiem. – Kucharz
powiedział, że kolacja gotowa. Zapraszamy. Jagnięcina jest świeżutka, a nasz
kucharz to mistrz, bez którego ciężko byłoby wytrzymać na tym odludziu.
Kapitan wszedł do obszernej sali, w której powoli zbierali się jego ludzie. Był
tam już porucznik i dwóch podoficerów. Na dywanach poustawiano metalowe,
owalne tace z kawałkami jagnięciny, ryżem z przyprawami i grillowanymi
warzywami oraz zimną wodę w dzbankach. Wokół porozkładano wielkie
poduchy do siedzenia. Salę oświetlało kilka lamp ze stylowymi, metalowymi
abażurami.
– Musicie nabrać sił przed dalszą wyprawą. Częstujcie się. Po kolacji
zapraszam na kawę ze świeżo zmielonym kardamonem – zagaił gospodarz. –
Będziemy sami. Od rana wszystkie nasze oddziały zwiadowcze są w terenie.
Sami rozumiecie. Powrót do kraju naszej starej muhafazy w Kuwejcie już się
zbliża.
Kapitan miał pozostać ze swoją grupą w tym miejscu do następnego dnia.
Około czwartej nad ranem obudził ich huraganowy odgłos wystrzałów. Po chwili
jednak wszyscy znowu spali, obojętni na to, co dzieje się w pobliżu. W końcu tak
miało być. Rozpoczął się atak Iraku na Kuwejt.
Konwój Farisa Karima ruszył dalej dopiero dwanaście godzin po rozpoczęciu
działań zbrojnych, gdy słońce stało wysoko nad pustynią. Mieli jechać do
granicznej irackiej miejscowości Safwan, a następnie skierować się do stolicy
Kuwejtu. Na ten moment czekali od siedemnastego lipca. To wtedy dowiedzieli
się, że Irak zaatakuje Kuwejt. Ponad sto tysięcy irackich żołnierzy i dwa tysiące
czołgów zaczęło wtedy powolne, ciche przegrupowanie. W tym okresie zadania
otrzymały też irackie służby specjalne – wywiad oraz groźna, niezwykle brutalna
bezpieka.
***
Kilkanaście kilometrów za granicą, na wysokości Ar-Raudatain, konwój minął
kolumnę irackiej Gwardii Republikańskiej. Faris Karim odniósł wrażenie, że ma
przed sobą grupę najemników z różnych krajów. Wszystko dlatego, że sprzęt,
którym dysponowała ta jednostka, wyglądał tak, jakby pochodził z demobilu
wielu armii. W kolumnie leniwie sunęły sowieckie czołgi T-72 i transportery
BMP-1, enerdowskie ciężarówki IFA, polskie transportery gąsienicowe MT-LB
i amerykańskie M-113. Tuż za nimi jechały wypełnione żołnierzami węgierskie
autobusy Ikarus, pomalowane na kolor piaskowy. Co jakiś czas wszystkich
wyprzedzały UAZ-y pełne irackich żołnierzy nastawionych na zgarnianie łupów:
szwajcarskich zegarków, złotych wiecznych piór i sprzętu elektronicznego
z kuwejckich sklepów.
– Z wozów! Już! – W samochodowych radiostacjach rozległ się skrzeczący
krzyk kapitana Karima. – Kryć się, na pobocze! Jak najdalej od jezdni!
Nad kolumnę Gwardii Republikańskiej, którą minęli kilkadziesiąt sekund
wcześniej, nadleciał amerykański, szturmowy A-4 Skyhawk w barwach
Kuwejckich Sił Powietrznych. Wprawdzie dzień wcześniej został przebazowany
na lotnisko w Arabii Saudyjskiej, ale dzisiaj pilot wbrew rozkazowi, na własną
rękę polował na kolumny agresorów. Żołnierze w czołgach i na transporterach
oraz funkcjonariusze irackiego Mukhabaratu mogli usłyszeć jedynie świst rakiet
i ich głuche wybuchy. Jednak wielu jadących za nimi dosięgły pociski
z dwudziestomilimetrowych pokładowych działek Kuwejtczyka. Samolot
bezlitośnie rozbijał pojazdy i masakrował rozbiegających się Irakijczyków.
Wkrótce odezwały się również irackie samobieżne zestawy obrony
przeciwlotniczej ZSU 23-4 i gradem pocisków z poczwórnych działek
poszatkowały samolot porucznika Sadżida Al-Zaabiego. Kuwejcka maszyna
runęła kilkaset metrów od drogi i eksplodowała. Pilot nie zdołał się katapultować.
– Popatrzcie, jaki piękny widok na horyzoncie – powiedział z satysfakcją
kapitan Faris Karim, wstając z piasku i otrzepując mundur. Ręką pokazał płonące
za wzgórzem szczątki kuwejckiego Skyhawka.
„Przynajmniej jeden odważny, bo emir pewnie już uciekł do Arabii
Saudyjskiej” – pomyślał kapitan, który jako Kurd doceniał żołnierskie męstwo.
W duszy poczuł nawet lekką sympatię do tego odważnego pilota. Nikomu o tym
nie powiedział, spojrzał tylko z podziwem na najładniejszy fragment pustyni
w rejonie Kuwejtu.
– Podnosić dupy i ruszamy dalej, póki ta hołota, którą mijaliśmy, nie rzuci się
na Kuwejt jak głodne sępy.
Zadanie, jakie otrzymał kapitan Faris Karim, różniło się od tych, które
wypełniał dotychczas. Wiedział, że akcję nadzoruje osobiście stojący na czele
służby zięć Saddama Husajna, Husajn Kamal Al-Madżid. A to mogło wróżyć
nagrody, awanse albo – w przypadku porażki – nawet śmierć w męczarniach.
Wiedział, że jego służba zafunduje mieszkańcom Kuwejtu to samo, co stało się
udziałem zbuntowanych Kurdów, a także arabskich szyitów. On i jego koledzy
przywiozą do podbitego kraju okrucieństwo, tortury, elektrowstrząsy, gwałty na
kobietach i egzekucje poprzedzone zanurzaniem ludzi w żrącym kwasie,
amputacjami lub okaleczaniem różnych części ciała.
Zanim Faris Karim wstąpił do służby, przebywał z rodzicami za granicą, na
placówkach dyplomatycznych w Europie. Jego ojciec był Kurdem, zawodowym
irackim dyplomatą, a matka Arabką, pracującą w Ministerstwie Finansów.
Rodzice byli sunnitami, choć o poglądach bardzo laickich. On sam po ukończeniu
studiów z zakresu stosunków międzynarodowych w Paryżu wrócił do Iraku
i podjął wbrew ich woli studia na najstarszym wydziale bagdadzkiego
uniwersytetu – College of Art. Był to rezultat jego fascynacji sztuką zachodnią.
Być może dlatego kapitan Faris Karim został wybrany do udziału w operacji Sajf
Udin.
***
***
***
***
***
***
Szef Agencji Wywiadu generał Marek Czucha nie był doświadczonym oficerem.
Niektórzy zarzucali mu zbyt zachowawczą postawę przy planowaniu i realizacji
działań wywiadowczych. Czucha wstąpił do służby po 1990 roku i mentalnie
bliższy był środowisku politycznemu aniżeli wywiadowczemu. Wielu oficerów
zastanawiało się, czy chroni polski wywiad przed politykami, czy też celowo
trzyma go od nich z daleka. Byli i tacy, którzy wietrzyli w tej postawie spisek
obcych służb specjalnych.
Gabinet Czuchy w budynku przy Miłobędzkiej 55 w Warszawie urządzony był
dość skromnie. Prostokątne, ciemne biurko i podłużny stół, przy którym
odbywały się spotkania kierownictwa. Na stole z jednej strony piętrzyły się stosy
dokumentów w różnokolorowych papierowych teczkach. Na ścianie wisiały
symbole służb specjalnych z różnych krajów. Za fotelem szefa stały dwie flagi:
Polski i NATO.
Gdy Łodyna przekroczył drzwi gabinetu, generał zagadnął z lekkim
uśmiechem:
– Witam pana majora. Co wiesz o Portrecie młodzieńca Rafaela?
– To jakiś quiz ze sztuki, szefie? W muzeum ostatnio byłem… w Bagdadzie.
Było wtedy w ruinie, całkiem ogołocone.
Po chwili ciszy Czucha opisał Łodynie prośbę, z jaką zwróciło się do Agencji
kierownictwo MSZ. Pokazał mu wiadomość z Kuwejtu.
– Ty najlepiej znasz to środowisko, masz doświadczenie i wyczucie. Byłeś
tam. Wiesz, jak z nimi rozmawiać. Masz wolną rękę. Możesz podejmować
działania niestandardowe. Sam orientujesz się jakie. Ale pamiętaj, nie chcę się
znowu tłumaczyć z wpadek moich ludzi.
Łodyna wiedział, że generałowi chodziło o operację w Iranie, w czasie której
oficerowie Agencji, aby odwrócić uwagę ścigających ich tajniaków, odpalili
materiały pirotechniczne w centrum Teheranu. Miejscowi wpadli w panikę,
ściągnęli posiłki, a Polacy wpadli w ich ręce. Siedzieli teraz w lochach irańskiej
bezpieki. Dyskretne negocjacje co do ich wypuszczenia, za pośrednictwem strony
syryjskiej, szły jak po grudzie. Tym bardziej że w polskim rządzie i MSZ
podnosiło się coraz więcej głosów za tym, aby zawiesić działalność ambasady
w Damaszku. Sytuacja w Syrii zaczynała się komplikować.
– Twoim celem w Iraku będzie weryfikacja informacji z Kuwejtu i ewentualne
odzyskanie obrazu, oczywiście o ile da się to zrobić. Musisz zachować dyskrecję.
Chodzi o to, aby obraz nie zniknął na zawsze – dodał generał. – Na miejscu
twoim kontaktem będzie Berd. I nie kręć nosem. Sam wiesz, jakie mamy
możliwości.
– Znowu Berd? Kurwa. Podobno siedzi teraz w jakiejś Rotanie czy Sheratonie
w Dubaju, pewnie z jakąś kolejną orientalną dupą – żachnął się Łodyna.
– Kiedyś przez którąś z nich się przekręci albo coś złapie – uśmiechnął się
Czucha.
Berd, podpułkownik AW, od kilku lat mieszkał w Iraku. Oficjalnie był
wiceprezesem w firmie przykryciowej Middle East Polexport, która zajmowała
się handlem. Jako biznesmen branży zbrojeniowej, znający doskonale język
arabski, podróżował po regionie. W bagdadzkim hotelu i restauracji Dojo
w zielonej strefie miał wynajęty na stałe pokój. Jego pozycja budziła emocje
wśród funkcjonariuszy Agencji, krążyły bowiem podejrzenia, że poprzez
działalność biznesową budował sobie prywatną pozycję finansową. Niektórzy
zazdrościli mu po prostu pieniędzy i kobiet, które najczęściej poznawał na
dyplomatycznych spotkaniach. Prawda zapewne leżała pośrodku.
***
***
***
***
***
Akurat w tym czasie Dwójka szczególną opieką objęła grupę „białych” Rosjan,
którzy stworzyli konspiracyjny Narodowo-Pracowniczy Związek Nowego
Pokolenia pod wodzą profesora Uniwersytetu Belgradzkiego, Michaiła
Aleksandrowicza Gieorgijewskiego. Dwójka miała im pomóc w przerzucie za
wschodnią granicę w celu zbierania danych o nastrojach ludności.
Szkolenia dla Rosjan odbywały się w pełnej konspiracji w ośrodku
wojskowym koło Warszawy. Słuchacze pochodzili z różnych europejskich
krajów. Wszyscy przyjęli fałszywe nazwiska. Polscy oficerowie nie mieli do nich
pełnego zaufania – wiedzieli, że sowiecki wywiad głęboko infiltruje rosyjską
emigrację. Kursantom przekazywano wyselekcjonowane informacje, ale uczono
ich posługiwania się bronią czy efektywnego poruszania się w dzień i w nocy na
długich dystansach. Intensywne szkolenie na przełomie 1938 i 1939 roku trwało
dwa miesiące.
Kleiner został skierowany na ten kurs w charakterze instruktora. Zastanawiał
się później, czy młodzi „biali” rosyjscy patrioci przeszli granicę i czy przeżyli.
Nie zdążył się tego dowiedzieć, ponieważ wydarzenia toczyły się zbyt szybko.
Już wiosną 1939 roku prowadził kolejny kurs z najskuteczniejszych sposobów
przekraczania granicy. Tym razem wyjątkowo tajemniczy. Szkolenie odbywało
się w beskidzkich lasach, w okolicy Andrychowa, a udział w nim brała grupa
dwudziestu pięciu młodych Żydów. To byli oficerowie organizacji Irgun,
podziemnej armii założonej przez lidera syjonistycznej prawicy Władimira Zeewa
Żabotyńskiego do walki o państwo żydowskie w Palestynie.
Żydowscy bojownicy zostali w tajemnicy przerzuceni do Polski z Palestyny.
Przyjechali w małych grupach, samolotami LOT-u kursującymi między Hajfą
a Warszawą. Aby nie zwracać uwagi służb specjalnych, a w szczególności MI6,
część pokonała trasę do Polski na pokładzie statku, który łączył Palestynę
z rumuńską Konstancą. Kursanci pod okiem wojskowych instruktorów przez
cztery miesiące szkolili techniki walki partyzanckiej, konspiracji i sabotażu,
a także organizacji działań terrorystycznych i zamachów z użyciem materiałów
wybuchowych. Inżynierowie związani z Dwójką uczyli ich burzenia konstrukcji
z cementu, żelaza, drewna lub cegieł.
Kleiner przyjechał do Andrychowa pociągiem. Otworzył drzwi wagonu
i zeskoczył wprost na peron, po którym snuły się jeszcze dym i para. Przed
wejściem na dworzec czekała na niego dorożka z szeregowcem na koźle.
– Serwus, kolego! – krzyknął do młodego żołnierza. – Pewnie na mnie
czekasz?
Podszedł do dorożki i pokazał dokument podróży z informacją o skierowaniu
na kurs. Wojskowy zeskoczył z pojazdu, zasalutował i wyprostowany jak struna
powiedział:
– Proszę wsiadać. Podróż nie będzie długa, to niedaleko.
Mietek rzucił niedbale walizkę i usadowił się na skórzanym siedzeniu,
przykrytym kraciastym pledem. Dorożka podskakiwała na nierównej drodze, a on
patrzył na łagodne, zielone stoki Beskidu Małego. Zasnął. Obudził się dopiero na
miejscu, gdy szeregowiec krzyknął donośnie:
– Już jesteśmy!
Żołnierz zeskoczył z kozła i złapał walizkę Kleinera, a następnie zameldował
się u oficera dyżurnego, który sprawdził dokumenty przybysza. Poinformował
też, że major już czeka. Kleiner wszedł na pierwsze piętro budynku. Zapukał
i usłyszał głośne:
– Proszę!
Za biurkiem siedział niewysoki, szczupły brunet o ogorzałej twarzy. Gałązki
świerku na granatowych patkach munduru wskazywały na oficera strzelców
podhalańskich.
– Nazywam się major Romuald Czakucki – powiedział i przystąpił do
wyjaśniania programu oraz sensu szkolenia. – Wydaje mi się, że nasi kursanci
wzorują się trochę na aktywności wywrotowo-bojowej Ziuka i jego kolegów
z PPS. Prywatnie sądzę, że tak jak Marszałek przed wojną i w czasie wojny oni
budują kadry wojskowe przyszłego państwa. Czas pokaże, czy się mylę, czy nie.
Pan wie, to szkolenie wieńczy nasze kursy organizowane dla młodzieży
syjonistycznej w Zofiówce na Wołyniu i Poddębinie pod Łodzią. Niedawno
wizytował nas tu niejaki Zarychta z MSZ. Zrobiliśmy dobre wrażenie.
Major uśmiechnął się i uderzył dłonią w blat stołu, aż zadźwięczała stojąca na
nim drewniana lampka z dużym kloszem z przydymionego szkła.
– To świetnie – skwitował Kleiner.
– Kursanci są pewnie w drodze do schroniska PTT na Leskowcu. Po
zakwaterowaniu proponuję panu przejść się tam dla lepszej aklimatyzacji. To
tylko trzy godziny marszu. Pójdziemy razem przez Gancarz, będzie najszybciej.
Proszę się odświeżyć, coś zjeść i ruszamy. Rozumiem, że został pan
poinformowany, żeby wziąć ze sobą sprzęt potrzebny do prowadzenia działań
w górach? Bo nie ma nic gorszego niż rzucający się w oczy wczasowicz na
szlaku, w eleganckich pantoflach.
– Tak, mam wyposażenie.
– A więc za pół godziny na dole.
Kilkanaście minut później Kleiner miał już na sobie wysłużony plecak ze
skórzanymi paskami, grube skarpety, mocno natłuszczone wysokie, sznurowane
buty, przeciwdeszczową, nieco już wypłowiałą płócienną kurtkę, sweter, koszulę
i krótkie spodnie zapinane na pasek pod kolanem. Nie zapomniał też o nożu.
– O, widzę, że z pana wytrawny uczestnik górskich przygód! – krzyknął
jowialnie major Czakucki na widok gościa wychodzącego z budynku.
Ruszyli w drogę. Podczas marszu major opowiadał trochę o kursantach, ich
stosunku do nauki, podejściu do instruktorów.
– Wie pan, kolego, oni mnie porównują czasem, jeśli chodzi o charakter
i wygląd, do tego ich komendanta, Abrahama Sterna! To nawet pomaga. Mają
przewodnika, ojcującego im tutaj w zastępstwie.
Przy schronisku, które pachniało jeszcze świeżością, bo funkcjonowało
niespełna pięć lat, spotkali grupę kursantów. Po przedstawieniu Kleinera
prowadzący grupę sierżant, w typowym góralskim swetrze i kraciastej koszuli
pod spodem, zdał majorowi raport.
– Byliśmy też na piwie, panie majorze, u Karola Sikory w schronisku na
Magurce. Pan wie, że spotkaliśmy paru Niemiaszków? To chyba dawne
towarzystwo z tego ich Beskidenverein czy jakoś tak. Aha, podporucznik
Śmigielski prosił przekazać, że wraca przez Międzybrodzie, bo coś ma do
załatwienia przed wyjazdem do tej… no… Poddębiny. Wziął ze sobą tego
młodego cwaniaczka, jak mu tam? No, Mietek Marszałek. Mówił, że pan major
wie, o co chodzi.
Major nic nie odpowiedział, tylko przypomniał sierżantowi, żeby nie rzucać
się zbytnio w oczy, bo Abwehra ma w tych okolicach swoich ludzi.
– Tłumaczyłem wam, że działa tu Sabotage und Sonderaufgaben – rzucił.
– No i Sicherheitsdienst des Reichsführers SS też – wtrącił płynnym
niemieckim Kleiner.
***
***
Zajęcia na kursie były sprofilowane pod kątem pracy w Referacie „Wschód”.
Wykłady prowadzili doświadczeni oficerowie Dwójki, a dotyczyły one między
innymi zagadnień narodowościowych, ochrony, dywersji, ruchów wywrotowych
oraz radiowywiadu. Kleiner poznał również strukturę Razwiedupru, czyli
wywiadu wojskowego, i obu służb bezpieczeństwa wewnętrznego, WCzK i GPU.
Dowiedział się więcej o przebiegu procesów politycznych w ZSRR, zapoznał się
z sytuacją polityczno-gospodarczą sowieckiego imperium oraz międzynarodową
działalnością komunistów.
Mietek czytał wycinki prasowe i wybrane depesze, wysyłane do centrali przez
placówki wywiadowcze. Wiedział, jak kończą osoby podejrzane przez Sowietów
o szpiegostwo. Mógł zapoznać się z relacjami ludzi, którzy opisywali system
łagrów. Zapoznał się z funkcjonowaniem i organizacją sowieckich oddziałów
dywersyjnych na pograniczu, i zrozumiał, że tak naprawdę działają jak na
wojskowym froncie, chociaż Armia Czerwona jeszcze nie ruszyła na zachód
i czekała na rozkaz polityczny z Moskwy. Doskonale poznał rozkład fortyfikacji
granicznych. W szczególności posiadł wiedzę na temat dyslokacji jednostek
Armii Czerwonej w Ukraińskim Okręgu Wojskowym, lokalizacji zakładów
przemysłowych, sieci komunikacji. Usłyszał o Wielkim Głodzie, sztucznie
wywołanym kryzysie aprowizacyjnym na Ukrainie, który pochłonął setki tysięcy
ofiar. Dowiedział się też, że Sowieci objęli falą aresztowań Polaków, którzy
pozostali poza granicami Rzeczypospolitej po zawartym w 1921 roku traktacie
ryskim. Że tysiące Polaków wywieźli w bydlęcych wagonach na Syberię i do
azjatyckich republik.
Z wielu informacji wynikało, że polskie komórki wywiadowcze zwracają
szczególną uwagę na uciekinierów z sowieckiej Rosji, wspierają rosyjskich
emigrantów mających bazy w Polsce i prowadzą nasłuch sowieckich stacji
nadawczych. Obejmują także obserwacją na terenie Polski sowieckich
korespondentów i montują podsłuchy w ich telefonach. Podobnie byli traktowani
kontaktujący się z nimi polscy i białoruscy komuniści. Kleiner godzinami
zapoznawał się też z danymi na temat sowieckich działań zaczepnych. Wynikało
z nich, że grupy uzbrojonych agentów przechodzą na stronę polską, porywają
ludzi i zdobywają dokumenty.
W czasie jednej z oficjalnych, ale i szkoleniowych wizyt Mietek poznał szefa
Referatu „Wschód”, doświadczonego oficera Dwójki, kapitana Jerzego
Niezbrzyckiego. Kapitan wywarł na nim szczególne wrażenie. Stał się dla niego
wzorem do naśladowania, przewodnikiem w przyszłej służbie wywiadowczej.
Z rozmów z nim Kleiner dowiedział się, że Jerzy Niezbrzycki, przez znajomych
nazywany Antonim, jest gorącym orędownikiem ruchu prometejskiego.
– Niech pan posłucha – mówił Niezbrzycki – według mnie ruch prometejski to
jedyne rozwiązanie, aby pozbyć się na Wschodzie bolszewickiego zagrożenia.
Ten ruch ma na celu odrodzenie narodowe w republikach wchodzących w skład
Związku Sowieckiego. To może rozbić Sowietów od środka. Dlatego, jak się już
pan przekonał na ostatnich zajęciach ze mną, nasze działania polegają na
wspieraniu rządów emigracyjnych i organizacji niepodległościowych.
Niezbrzycki zwrócił uwagę na Kleinera już wcześniej, podczas szkolenia
organizowanego przez wywiad KOP. Poznał wtedy dokładnie dossier Mietka
z okresu przemytniczego oraz zapoznał się z opiniami oficerów Dwójki
dotyczącymi operacji przerzutu broni i ludzi do Hajfy. Kapitan zauważył, że
Kleiner, tak jak i on sam, był pełen inicjatywy, aktywny, pomysłowy. Elastycznie
podchodził do każdej sytuacji. Improwizował tam, gdzie było na to miejsce, ale
jednocześnie rozumiał wagę przygotowania i potrzebę opracowania właściwego
planu dla każdego działania. Nie bał się wchodzić w oko cyklonu. To właśnie
zadecydowało, że Mietek został przeniesiony do Dwójki.
Kleiner starał się zapamiętać z tych spotkań z kapitanem jak najwięcej.
Wszyscy na kursie znali przeszłość kapitana. Jesienią 1931 roku stanął on na
czele Referatu „Wschód”. Dzięki jego działalności w Związku Sowieckim
funkcjonowało czternaście placówek obserwacyjno-informacyjnych oraz
kilkanaście punktów łączności i informacyjnych. Jego referat zajmował się jednak
głównie działalnością analityczną i organizacją kombinacji operacyjnych
realizowanych za granicą. Niewielu ludzi miało odwagę zapuszczać się za
wschodnią granicę, dlatego tak duże wrażenie na Kleinerze zrobiła praca
Niezbrzyckiego z agenturą, do której werbował kolejarzy, pracowników żeglugi,
inżynierów budowy mostów.
W czasie kursu Mietek przekonał się, że praca wywiadowcza Niezbrzyckiego
z okresu jego pobytu na placówce w Kijowie była określana jako wybitna,
a raporty oceniane niezwykle wysoko. Kleinerowi szczególnie zapadła w pamięć
jedna z opowieści z czasu pobytu kapitana w Kijowie. Niezbrzycki opowiadał,
jak samochodem na dyplomatycznych numerach rejestracyjnych objeżdżał
okolice Kijowa, a nawet Żytomierza czy Berdyczowa. Oficjalnie jeździł poza
stolicę ukraińskiej republiki w poszukiwaniu polskich cmentarzy wojennych. Pod
tą legendą spenetrował dokładnie Wołyń i Podole. Podczas tych wypraw
nawiązywał kontakty z Polonią, a także podziemnym Kościołem katolickim.
Zakładał, że te środowiska powinny zostać wykorzystane do gromadzenia
informacji wywiadowczych.
– Panowie, dzisiaj chciałbym wam opowiedzieć o moich wschodnich
doświadczeniach w zakresie tak zwanej ochrony kontrwywiadowczej placówki –
zaczął kapitan na porannych zajęciach. – W czasie mojej pracy pod przykryciem
w naszym konsulacie w Kijowie zajmowałem się również taką działalnością.
W 1929 roku zostałem wydalony z Ukrainy na wniosek zaniepokojonego moją
wyjątkową aktywnością sowieckiego kontrwywiadu.
Kapitan uśmiechnął się szeroko do słuchających go żołnierzy.
– Sowiecka bezpieka zmontowała przeciwko mnie prowokację. Podczas
przyjęcia w domu jednego z moich znajomych, który zapewne współpracował
z sowieckimi służbami, doszło do rewizji. Znaleziono wtedy tajne dokumenty
dotyczące uzbrojenia Armii Czerwonej. Następnie, w czasie śledztwa, ów
znajomy zeznał, że miał je przekazać polskim dyplomatom. Wskazał na mnie.
Zostałem oskarżony o szpiegostwo i wspieranie działalności miejscowych grup
kontrrewolucyjnych. Żeby nie zaogniać i tak napiętych relacji polsko-sowieckich,
z Kijowa zostałem wycofany pod koniec 1929 roku pod pozorem urlopu
świątecznego.
Kleiner był dobrym obserwatorem i słuchaczem. Z rozmów prowadzonych
z oficerami Dwójki zdołał wywnioskować, że wywiad wciąż jeszcze żyje sprawą
podpułkownika Ludwika Lepierza, szefa sztabu Dowództwa Okręgu Korpusu nr
IV „Lwów”, który przez wiele lat przekazywał informacje Sowietom za
amerykańskie dolary. Lepierz wpadł w 1936 roku, a w więzieniu popełnił
samobójstwo.
W czasie szkolenia Mietkowi zaczął się rysować niepokojący obraz polskiego
wywiadu na Wschodzie. Zorientował się, że działania są paraliżowane,
a sowiecka infiltracja jest na porządku dziennym. Zdarzają się porwania
i zabójstwa agentów, a także afery związane z przechodzeniem oficerów na
sowiecką stronę. Korupcja, nepotyzm i konflikty polityczne demoralizowały
kadrę oficerską.
W 1939 roku Kleiner był świadkiem kolejnego osłabienia komórki wschodniej
wywiadu. Część personelu została przesunięta na zachód do rozpracowywania
Niemców.
Rozdział 3
Polska – jesień 1939
Pod koniec sierpnia 1939 roku Kleiner został w trybie nagłym skierowany na
ćwiczenia wojskowe. Stała się rzecz niebywała, świadcząca o bałaganie
w sztabie. Zamiast do komórki informacyjnej dowództwa dywizji trafił do 49
Huculskiego Pułku Strzelców. Został dowódcą drużyny – tak zastał go wybuch
wojny.
Dwunastego września na skraju lasu przy drodze z Dubiecka do Przemyśla
jego oddział natknął się na Niemców odpoczywających po walce.
– Kryć się za osłoną pagórków i krzaków. Podejść do nich! – rozkazał prawie
szeptem dowódca kompanii. – Najbliżej niech podczołgają się chłopaki
z granatami – zwrócił się do Kleinera.
– Tak jest. Już się robi – odpowiedział Mietek.
Trysnęły w górę kawały gliny. Uniosły się czarne fontanny dymu, a z silników
dwóch niemieckich Schwere Panzerspähwagen buchnęły jęzory ognia. Maszyny
zostały obrzucone granatami.
– Bagnet na broń! Naprzód! – krzyknął z całych sił dowódca kompanii.
Niemcy wpadli w panikę, próbowali bronić się saperkami, które akurat mieli
pod ręką.
Kleiner podbiegł szybko do najbliższego Niemca. Chłopak mógł mieć około
dwudziestu lat. Ubrany w białą koszulę i wojskowe spodnie na szelkach, w dłoni
trzymał nóż do konserw. Kleiner wbił mu bagnet w pierś, a potem nacisnął spust
karabinka. Pocisk wyrwał kawałek ciała. Chlusnęła krew. Niemiec osunął się na
wyschniętą, spaloną słońcem trawę. Upadł tak niefortunnie, że wytrącił
napastnikowi broń. Mietek podniósł karabin i jeszcze dwa razy ciął niemieckich
żołnierzy bagnetem. Nie myślał. Działał jak automat. Czuł tylko ucisk w głowie,
jakby mocno obejmowała ją jakaś obręcz. Krew pulsowała, serce szybko biło. Na
skroni pojawiły się krople potu.
Po krótkiej walce polscy żołnierze wybili Niemców co do nogi. Dopiero wtedy
Kleiner zauważył, że został lekko ranny w rękę odłamkiem granatu. Opatrunek
wykonał sobie sam, z kawałka koszuli. Tego dnia zabił pierwszego człowieka.
Oddział Mietka maszerował teraz w kierunku Lwowa, na odsiecz miastu.
W Mużyłowicach, niemieckiej wsi, zdobył cały park maszynowy niemieckiego
pułku SS „Germania”. Polacy rozbili tamtejszy sztab, a wieś, wraz ze
zgromadzonym sprzętem, puścili z dymem. Gdy w jesiennym blasku słońca
oglądali pożar, nagle rozpętała się burza. W tym samym czasie zaczęły wybuchać
pociski dużego kalibru, zgromadzone w niemieckich ciężarówkach. Jakby tego
było mało, nadleciały również dorniery Do-17E/M/Z – niemieckie samoloty
bombowe, nazywane potocznie ołówkami – i zrzuciły bomby. Zrównały z ziemią
płonącą miejscowość, zamieszkałą przez niemieckich kolonistów.
Po zwycięstwie w Mużyłowicach Kleiner został wezwany do sztabu dowódcy
dywizji. Oficer przekazał mu rozkaz specjalny. Jako żołnierz Dwójki miał
przekazać do sztabu Frontu Południowego generała Sosnkowskiego,
przebywającego gdzieś na wschód od Berdychowa, tajne niemieckie dokumenty
zdobyte w sztabie pułku SS „Germania”. Były przemytnik nie miał trudnego
zadania, chociaż musiał zachować wyjątkową ostrożność, bo w Lasach
Janowskich kryło się wielu żołnierzy niemieckich z rozbitych jednostek.
Pojawiały się też grupy ukraińskich nacjonalistów, którzy atakowali żołnierzy
w polskich mundurach. Po drodze wysłannik spotkał dwóch zagubionych
żołnierzy, Franka Zubka i Romka Sławińskiego. Jeden z nich był ranny w rękę,
drugi miał rozbitą głowę. Razem weszli do chałupy miejscowego chłopa i kupili
coś do jedzenia.
Po krótkim odpoczynku Ukrainiec zaproponował, że przeprowadzi ich krótszą
drogą przez bagna. Ruszyli wąskim, zarośniętym szlakiem, obok zwalonych
drzew. W pewnej chwili przewodnik wyprzedził ich i zniknął za zakrętem. Gdy
i oni wyszli zza zakrętu, nadal nie było go widać. Nagle Zubek, który szedł jako
ostatni, otrzymał potężny cios w głowę siekierą. Tylko cicho jęknął i bezwładnie
zwalił się na ziemię. Ukrainiec znów podniósł siekierę i próbował zadać cios
Sławińskiemu. Zaskoczony mężczyzna uchylił się, cofnął, zahaczył o wystający
spod trawy korzeń drzewa i upadł. Powietrze przeszył cichy świst lecącego z dużą
prędkością noża. Ostrze przebiło szyję napastnika, który zacharczał, ukląkł
i upadł na twarz. Kleiner wyjął nóż i wepchnął ciało do płytkiej bagiennej
sadzawki. Dopiero wtedy zauważył w szuwarach dwóch innych zabitych polskich
żołnierzy.
Kleiner i Sławiński wykopali dla Franka Zubka płytki grób w lesie. Na
brzozowym paliku zawiesili wojskowy hełm.
– Pewnie naszych chłopaków też zabił ten ukraiński bandyta. Bydlak! –
powiedział Mietek do Sławińskiego i splunął na unoszące się jeszcze na wodzie
ciało napastnika.
Kilka godzin później Kleiner wraz ze Sławińskim dotarli do dowództwa.
Pojazdy sztabowe zmierzały właśnie na zachód. Kleinera przyjął generał Marian
Kukiel, przydzielony do tej jednostki bez jasno określonych zadań. Kukiel
odebrał pakiet dokumentów zdobytych na niemieckim oddziale SS.
– Przebijaliście się od wschodu przez San? Szliście przez Sieniawę? –
dopytywał.
– Nie, panie generale. Bardziej na południe – odparł Kleiner.
Generał lekko wziął go pod ramię i poprowadził do innego pomieszczenia,
w którym nie było nikogo. Dla pewności zlustrował całą izbę i wyjrzał przez
okno. Upewnił się też, że nikt nie stoi za drzwiami, a następnie zamknął je
zdecydowanym ruchem. Kleinera zdziwiło takie zachowanie generała, ale nie
oponował. Widocznie dowódca miał w tym swój cel.
– Pamiętaj. W Sieniawie, w oficynie pałacu Czartoryskich, w skrzyniach,
ukryte są skarby, arcydzieła polskiej kultury. Jeśli będziesz mógł się tam dostać,
chroń je. Ja niestety nie mogłem się tym zająć – powiedział generał.
Był zmęczony i najpewniej świadomy tego, że niebawem będzie musiał
ewakuować się do Rumunii. Dał kurierowi paczkę papierosów i niewielką
buteleczkę wódki. Kazał wyfasować suchy prowiant, nowy mundur, buty i broń.
Mietek mógł się także umyć w jednej z chat zajętych chwilowo przez
sztabowców, odpocząć w niej kilka godzin i się przespać.
Następnego dnia jeszcze przed świtem opuścił sztab i szybkim marszem udał
się w kierunku ostatniego znanego mu miejsca stacjonowania macierzystego
oddziału. Nie miał najmniejszego pojęcia, gdzie i kiedy ten marsz się skończy.
Czy zobaczy jeszcze swój hotel George we Lwowie? Czy zaciągnie tam na noc
jakąś dziewczynę, śliczną jak Iryna? Czy na majówkę popłynie łódką z kolegami
z centrali Dwójki na plażę na Saskiej Kępie w Warszawie? Czy zobaczy jeszcze
rodziców? Wszystkie te pytania biegły przez jego głowę niczym przyspieszony
film.
***
***
***
Mietek wciągnął w płuca ostre, jesienne powietrze. Szedł ulicą Miodową. Obok
niego przejechał czarny opel na niemieckich numerach. Z tyłu siedział urzędnik
w stalowym płaszczu wojskowym. Na patkach kołnierza widniały trzy złączone
liście dębu. Ten człowiek musiał być grubą rybą. Kleiner zaczął przypominać
sobie odznaki noszone przez funkcjonariuszy niemieckiego państwa.
– Aaa, to SS, przyboczna gwardia Hitlera. Ciekawe, co tu robi? – mruknął pod
nosem i wszedł w bramę piętrowej, odrapanej kamienicy.
Skręcił w lewo i znalazł się na podwórku typowej krakowskiej mordowni.
Przy poplamionych drewnianych stołach siedziało sporo gości. Minął w drzwiach
roześmianą parę. Mężczyzna powiedział kobiecie coś na ucho i cmoknął ją
w policzek.
W karczmie było gwarno. Dominowali podpici handlarze i chłopi, którzy
przyjechali na targ do Krakowa. W powietrzu unosił się gęsty dym tanich
papierosów, pomieszany z kwaśnym zapachem potu i moczu oraz wonią
świeżego piwa. Między stolikami przechadzała się leniwie i wyzywająco
miejscowa prostytutka. W palcach trzymała ciemną cygaretkę, a na głowie miała
niewielki kapelusz. Jak na tę porę roku ubrana była wyjątkowo lekko. Miała na
sobie cienką, jasną sukienkę w kwiaty.
Karczmarz wypisał kredą na czarnej tablicy specjały dnia: flaczki i knedle. Na
ladzie czarnego bufetu leżało kilka kawałków torcika z andrutów i parę
tradycyjnych krakowskich obwarzanków. Obok stał gliniany dzban z kwaszonymi
ogórkami. Młoda blondynka opierała się rękami o blat i patrzyła w przestrzeń za
oknem. Kleiner kupił u niej piwo i usiadł w kącie. Zauważyła go prostytutka
i podeszła do jego stolika.
– My się chyba znamy? – zagadnęła, lekko speszona.
Mietek spojrzał na nią. Rzeczywiście, dziewczyna kogoś mu przypominała.
– Hanka?! Cześć! Co tu robisz? Znudziło ci się we Lwowie? – zapytał
z uśmiechem.
Kobieta przysiadła na drewnianym krześle. Uniosła jego rękę i przytuliła do
swojej twarzy.
– Tam teraz nie ma życia. Czerwoni takie jak ja wsadzają na Brygidki. Nie
masz na mnie ochoty? Za kilka złotych. Wiesz, że jestem dobra.
Kleiner spojrzał w bok. Skupił się na grających w karty trzech
dwudziestolatkach. Już na pierwszy rzut oka było widać, że nie splamili się
w życiu uczciwą pracą. Grali w dupę biskupa. To był tylko przerywnik przed
wyszukiwaniem kolejnej ofiary, którą można byłoby oskubać z pieniędzy albo
jakiegoś towaru. Na ich stół wjechały pękate kufle z piwem i długa flaszka
siwuchy. Wylądowały obok miseczki z kwaśnymi ogórkami, kawałkiem czarnego
chleba, płatem słoniny i plasterkami cebuli.
– Ci, na których patrzysz – powiedziała Hanka – dzisiaj nie mieli szczęścia.
Skroili tylko starego Żyda na ulicy Berka Joselewicza. Zabrali mu dwadzieścia
złotych i srebrny zegarek na łańcuszku. Żyd nawet nie protestował. Machnął ręką
i oddał, co miał w kieszeni. Pewnie pomyślał, że życie i tak jest niewiele warte.
Powiedział, żeby dali mu spokój. Wiesz, że nawet pytał, co z nich za ludzie?
– Przepraszam cię na chwilę, ale muszę wyjść. Poczekaj na mnie. Zaraz wrócę
– powiedział Kleiner, wstał i wyszedł z knajpy za młodym chłopakiem.
Szli ulicą Bożego Ciała do placu Nowego. Tam chłopak podszedł do
czterdziestoletniego mężczyzny w długim czarnym płaszczu. Pokazał mu
zegarek. Ten włożył go do nietypowej wewnętrznej kieszeni palta. Po szemranej
transakcji chłopak skierował się z powrotem na ulicę Miodową. Gdy przechodził
obok bramy parterowego budynku, nagle pochwyciły go silne dłonie. Wciągnęły
w cień wejścia do kamienicy i z całej siły przyparły do muru. Przestraszony
zaczął się wyrywać. Kleiner przycisnął łokieć do jego szyi.
– Puść mnie! Co ci zrobiłem?! – wydukał chłopak.
– Nie rzucaj się tak. Nic ci się nie stanie. Posłuchaj mnie – warknął Kleiner. –
Polecił mi ciebie Kruk, ten z Kazimierza. Podobno dzięki twojej maszynie
i wózkom udało się przewieźć paki z wawelskimi obrazami na wiślany galer.
Miałeś udział w ich ratowaniu?
Mietek stopniowo zwalniał uścisk.
– Czego chcesz? Może tam byłem, może nie. Zdupcaj! – krzyknął chłopak.
– Taki z ciebie patriota? Kibic Cracovii! Na dzielnicy mówią, że okradasz
starych Żydów, jakby mieli mało problemów z Niemcami. Ale zapomnimy o tym.
– „My”, czyli kto?
– Wojsko polskie.
– Wojsko polskie to ja ostatni raz widziałem we wrześniu, jak uciekało
z Krakowa na Tarnów. Aż się za nimi kurzyło.
– Potrzebuję ciężarówki i jeszcze jednego człowieka oprócz ciebie.
Powiedzmy, że do przeprowadzki. Trzeba wejść w jedno miejsce i coś wynieść.
Ale uważaj. Nie można się spietrać, bo może tam być dużo Niemców. Zapłacimy
jak za dobry kurs do Myślenic. Robota ma być zrobiona szybko i po cichu. A po
wszystkim ty i twój kumpel zapomnicie, co widzieliście – tłumaczył precyzyjnie
Kleiner.
– Mówisz, że dla Polski? Będzie mi to zapisane, już po wojnie? No dobra, coś
skołuję.
– Bądźcie przed tą bramą za dwa dni, o siódmej. Wszystko jasne?
– Tak jest, szefie. Będziemy o czasie.
Mietek wrócił do knajpy. Hanka dopalała właśnie papierosa i oganiała się od
namolnego, pijanego adoratora. Kleiner podszedł do niej, wziął ją za rękę i wyszli
razem na ulicę. Skierowali się do jego mieszkania.
***
Mietek położył się na drewnianej podłodze. Ból, który odczuwał od kilku godzin,
był już nie do zniesienia. Mężczyzna napiął wszystkie mięśnie. Z lewego ucha
wypłynęła strużka ropy. Poczuł ulgę. Na łóżku w ciemnym pokoju spała Hanka.
Spod zwiniętej kołdry wystawały jej plecy, smukła szyja i ciemne włosy. Na
podłodze porozrzucana była jej bielizna, a na okrągłym dębowym stole leżały
sukienka, torebka i zbyt lekkie jak na listopad pantofelki. Z krzesła zwisał jej
zielony płaszczyk.
Rozdział 5
Kraków – zima 1939/1940
***
***
Budzik w telefonie Łodyny zagrał jego ulubioną bossa novę Garota de Ipanema.
Samolot do Wiednia miał wylecieć parę minut po szóstej. Major czuł niepokój. Ta
misja była zupełnie inna od dotychczasowych. Nie chodziło o werbunek, kolejne
spotkanie, obserwację, wywiezienie lub przywiezienie specjalistycznego sprzętu
czy dostarczenie pieniędzy. Chodziło o bezcenny obraz, poszukiwany
intensywnie przez polskie władze od kilkudziesięciu lat. Łodyna przypomniał
sobie, jak kiedyś ostatni dyrektor Zarządu Wywiadu UOP powiedział mu, jeszcze
jako młodemu porucznikowi: „Oficer wywiadu powinien być jak człowiek
renesansu”.
– To teraz będę człowiekiem renesansu dosłownie, o ile odnajdę tego
cholernego Młodzieńca – mruknął do siebie pod nosem.
Z mieszkania na Muranowie na warszawskie lotnisko Chopina dotarli z Zosią
w kilkanaście minut. Stolica jeszcze spała, ulice były puste.
Łodyna nie bez powodu wybrał podróż w piątek. Do ambasady w Bagdadzie
dotrze już po południu. Miejscowi pracownicy będą w weekendowym nastroju.
A on będzie miał dwa spokojne dni na ciche pozałatwianie różnych spraw.
Dotarli pod halę odlotów. Major wysiadł, otworzył bagażnik niebieskiego,
kilkunastoletniego „bolida” Zosi i wyciągnął gorilkę wraz z zieloną walizką.
Wrzucił je na wózek, którym pojechali na odprawę.
– Zosiu, popilnuj, proszę. Ja skoczę jeszcze zapłacić za drugi bagaż do
Wiednia, bo potem mam już biznesklasę.
Przy stanowisku LOT – Star Alliance nie było kolejki. Łodyna pokazał kwitek
opłaty za drugi bagaż.
– Czy leci pan do Iraku? Ma pan wizę? – zapytała dziewczyna za kontuarem.
– Tak, proszę, to mój paszport i wiza. Czy mogłaby mi pani zarezerwować
miejsce od strony przejścia? Rozumie pani, długie nogi… – dodał, miło się
uśmiechnął i mrugnął zalotnie.
– Oczywiście. Dziękuję – odpowiedziała z uśmiechem, oddając paszport,
bilety i wydrukowane karty pokładowe.
– Uśmiechaj się, uśmiechaj, bo tam same burki, czadory i bielizna rodem ze
sklepów Victoria’s Secrets pod spodem – zażartowała Zosia.
– Ja lecę do Iraku, a nie do Arabii Saudyjskiej, Kuwejtu czy Emiratów. Tam
tylko niektóre kobiety mogą pomarzyć o takich sklepach – odparł Łodyna.
Dotarli do pracownika lotniska sprawdzającego karty pokładowe. Pożegnali
się bez słów. Wszystko, co Zosia chciała powiedzieć Łodynie, już powiedziała.
– Znajdź sobie fajnego faceta. Pamiętaj!
– Obiecuję, że znajdę do twojego powrotu. Jakby co, to w trójkę też się
zmieścimy! – uśmiechnęła się Zosia.
Łodyna podszedł do długiej lady z podajnikiem do urządzenia
prześwietlającego bagaż podręczny. Musiał wyciągnąć trzy laptopy, które
praktycznie w połowie wypełniały plecak. Wyjął też kopertę z pocztą
dyplomatyczną. Ledwo zmieścił się w normach wagowych bagażu. Potem
spokojnie poszedł do sklepu duty free, pełnego zapachów perfum, które od wielu
lat podobnie jak whisky kojarzyły mu się ze służbą w polskim wywiadzie.
Pomyślał, że może jeszcze gdzieś wciśnie plastikową piersiówkę żubrówki.
Udało się, ale nie bez trudu. Nad wejściem do gejtu wyświetlone już były napisy:
Wiedeń boarding.
***
***
Kai Mühlmann zszedł schodami do pomieszczenia bez okien. Minął dwie pary
ciężkich krat zaopatrzonych w systemy alarmowe. Jego przewodnik uchylił
kolejne ciężkie drzwi i wszedł do pomieszczenia zastawionego po jednej stronie
metalowymi, zamkniętymi szafkami. Przekręcił klucz w tej oznaczonej numerem
221. Gość podszedł do metalowej wnęki i wysunął z niej sporych wymiarów
drewniane pudło. Uchylił wieko. W środku obitym miękkim zielonym filcem
stało kilka obrazów. Obiema rękami, nie bez wysiłku, wyjął dzieło
przedstawiające krajobraz z Samarytaninem Rembrandta van Rijna.
– Piękny, prawda? Nawet przy takim marnym świetle widać, że to arcydzieło!
– powiedział do dyrektora berlińskiego oddziału banku.
Chwilę patrzył na obraz w całkowitym milczeniu, a potem odstawił go na
miejsce. Następnie sięgnął po portret młodego mężczyzny. Delikatnie wysunął go
ze skrzyni. Podszedł bliżej źródła sztucznego światła. Przez moment wpatrywał
się w uśmiech młodzieńca. Nagle coś go zainteresowało. Spojrzał na niewielką
rysę w lewej dolnej części obrazu. Zauważył niewielki odprysk farby, spod której
widać było inny kolor. Wyjął z kieszeni lupę, z którą nigdy się nie rozstawał.
Jeszcze raz spojrzał przez nią na róg obrazu. Po chwili przeniósł lupę na twarz
młodzieńca, po czym spojrzał na jego dłonie. Dotknął ręką powierzchni
zamalowanej deski. W tym momencie nie miał już wątpliwości. „To jest kopia.
Cholernie dobrej jakości, ale niewątpliwie kopia” – pomyślał.
– Panie dyrektorze, to jest kopia obrazu! Czyli albo obraz został tu
zamieniony, w co osobiście wątpię, albo już podmieniony przyjechał do Berlina –
oznajmił milczącemu urzędnikowi. – Czy ktoś miał dostęp do tej skrytki? Czy
ktoś coś z niej wyjmował?
– Nie. Od momentu, gdy pan założył depozyt, tylko pan tu bywał. Nikt nie był
upoważniony. Nie ma takiej możliwości. To byłoby niemożliwe. To byłoby
złamanie regulaminu. Nie, nie… – tłumaczył dyrektor.
Na czole Kajetana Mühlmanna po raz drugi tego dnia pojawiły się krople potu.
Odstawił obrazy do skrzyni, zamknął skrytkę i oparł się ręką o ścianę skarbca.
Zakręciło mu się w głowie.
Rozdział 8
Generalna Gubernia – zima 1941/1942
Pociąg relacji Lemberg–Krakau minął już stację Tarnów, gdy drzwi w przedziale
pasażerskim z napisem Nur für Deutsche odsunęły się. W wejściu stanął
niemiecki żandarm z metalowym ryngrafem na piersi. Na jego ramieniu, na
solidnym skórzanym pasku, wisiał maschinenpistole 38 z wypolerowanym
magazynkiem.
– Dobry wieczór państwu. Kontrola dokumentów! – powiedział
zdecydowanie.
Przy oknie, z twarzą skierowaną w ciemną toń zimowej nocy, siedział
zamyślony Kleiner. Właśnie wracał z misji do Kijowa, miasta okaleczonego
w okrutny sposób. Czytał gazetę. Ze zdjęcia z pierwszej strony patrzył na niego
żołnierz w jasnym, pustynnym mundurze, z którym rozmawiał, słynny już na całe
Niemcy, generał Erwin Rommel. Artykuł niemieckiego korespondenta wojennego
traktował o ciężkich walkach prowadzonych w okolicach miasta Tobruk
w północnej Afryce. Mietek, ubrany w mundur niemieckiego majora wojsk
lądowych, z baretkami nad lewą klapą kieszeni, pamiątkową odznaką za udział
w kampanii polskiej na piersi i czarną odznaką za rany na lewej kieszeni, sięgnął
po książeczkę wojskową z przepustką i podał żandarmowi dokumenty ręką
owiniętą bandażem.
– Pan major służbowo jedzie do Krakowa?
– Owszem, ale także na krótki świąteczny wypoczynek. Jadę prosto z frontu –
odpowiedział Kleiner doskonałą niemczyzną z charakterystycznym śląskim
akcentem.
W przypadku szczególnie dociekliwych pytań w czasie różnego rodzaju
kontroli mógł wykorzystać informacje zdobyte przed wojną. Pomagały mu w tym
doświadczenia z licznych wypraw turystycznych i narciarskich w Beskidy,
w rejony Bielska i Andrychowa. Dla wzmocnienia efektu zawsze przy takiej
okazji zakładał odznaczenia świadczące o jego ofiarnej walce dla narodu. Robiły
one wrażenie przede wszystkim na młodych żołnierzach i niedoświadczonych
żandarmach, którzy niekiedy na sam ich widok odstępowali od kontroli. Podobny
efekt psychologiczny wywoływały eksponowane przez niego fikcyjne rany
frontowe.
O dokumenty się nie obawiał. Zostały wykonane przez ludzi z komórki
legalizacyjnej Związku Walki Zbrojnej. Przeszły przez ręce najwyższej klasy
speców od fałszerstw, niegdyś pracujących dla polskiego wywiadu. Mietek znał
ich umiejętności. Jeszcze przed wojną dysponowali wszystkimi kompletami
niemieckich dokumentów Werhmachtu, skradzionymi ze śląskich urzędów
wojskowych. Teraz tylko je uaktualniano i uzupełniano nowymi wzorami
szablonów. Szablony dostarczali polscy kieszonkowcy współpracujący
z podziemiem.
– Widzę, że pan major jest oficerem 2. Armii Pancernej generała Schmidta.
Mam tam kolegów. W czasie kampanii polskiej walczyliśmy razem w 1.
pancernej. Byłem wtedy ranny w bitwie pod Piotrkowem – powiedział żandarm.
Kleiner zesztywniał, ale w tym momencie żandarm zwrócił mu dokumenty
i powiedział z uśmiechem:
– Życzę panu majorowi udanego urlopu w Krakowie.
Od jesieni 1939 roku Mieczysław Kleiner był etatowym żołnierzem komórki
wywiadowczej ZWZ. Pełnił funkcję łącznika pomiędzy dowództwami okręgów.
Jeździł do Warszawy, Lwowa i Krakowa. Aby uniknąć wpadki, starał się
korzystać z różnych połączeń komunikacyjnych. Miał wiele twarzy i tożsamości.
Jako major niemieckiej armii przewoził zaszyfrowane meldunki i dokumenty. Raz
nawet w niewielkiej walizce wiózł instrukcje budowy karabinka maszynowego,
wraz z kilkoma elementami zamka spustowego, który miał być produkowany
w podziemnych rusznikarniach w Warszawie. W czasie zadań wywiadowczych na
terenach włączonych do Rzeszy lub objętych działaniami wojennymi przybierał
tożsamość inspektora kontroli jakości i urzędnika berlińskiej centrali organizacji
Todta, która budowała umocnienia wojskowe. Podczas swoich podróży bez
problemów mógł spać w wygodnych, niezniszczonych hotelach, jeść
w wojskowych kantynach lub restauracjach, a nawet korzystać z kolejowego
transportu wojskowego.
Teraz wiózł ze sobą dokumenty opracowane przez komórkę kontrwywiadu
ZWZ we Lwowie na temat działalności i nastrojów wśród organizacji
ukraińskich. Kleiner zapoznał się z nimi – na wypadek, gdyby musiał je
odtworzyć po ewentualnym zniszczeniu.
Przy okazji pobytu we Lwowie, zresztą nie po raz pierwszy, Kleiner odwiedził
rodzinę. Matka postarzała się. Ojciec niedawno przeszedł zawał serca. Żyli
skromnie, ale dzięki pomocy syna nie przymierali głodem. Matka nadal leczyła,
chociaż już za mniejsze pieniądze, bo i ludzie byli biedniejsi. Ojciec łapał
dorywcze prace muzyczne. Występował w niemieckich i ukraińskich
restauracjach.
– Kiedyś was stąd wywiozę. Zorganizuję wam przerzut do Krakowa. Tam jest
bezpieczniej niż tutaj, wśród Ukraińców – obiecał matce na odchodne z łagodnym
uśmiechem.
***
***
Na jego twarz spadł pierwszy cios zadany gumową pałką. Krew ze złamanego
nosa zalała mu usta. Poczuł jej smak. Mieczysław Merta, pracownik biblioteki
Uniwersytetu Jagiellońskiego, leżał na zimnej, betonowej posadzce w kałuży
własnego moczu. Nie wytrzymał i zsikał się w spodnie.
– Ty śmierdzący Polaczku! Obsrany ze strachu. Nie masz jeszcze dość? Mam
ci pokazać, jak będziesz wyglądał za godzinę? – krzyczał scharführer SS Otto
Joschke.
Gwałtownie wstał i otworzył drzwi do sąsiedniego pokoju. Pomiędzy dwoma
stojącymi blisko siebie biurkami na metalowej rurze wisiał człowiek. Ręce
mężczyzny były spięte kajdankami razem z nogami, a ciało i postrzępione ubranie
całe we krwi. Stojący przy nim esesman z każdej strony tłukł go szpicrutą. Co
jakiś czas przekręcał ciało nogą.
– No co, chcesz wyglądać jak ten obok? – pytał Joschke, przymykając drzwi
do sąsiedniego pokoju przesłuchań. – Jak nie, to opowiedz mi jeszcze raz, co
zdarzyło się w miejscu twojej pracy w grudniu 1939 roku, ale tym razem bez
kręcenia.
– Ja nie mam z tym nic wspólnego! – odpowiedział z przerażeniem Merta. – Ja
tylko otworzyłem drzwi do biblioteki, jak zapalił się barak. Weszło trzech
mężczyzn ubranych jak tragarze. Jeden był młody, dwóch w średnim wieku. Ten
jeden miał zestaw kluczy, którymi otworzył drzwi gabinetu. Mieli ze sobą
drewnianą skrzynię. Czegoś intensywnie szukali. Nie wiem, co wzięli, bo stałem
wtedy na korytarzu – opowiadał, jąkając się, bibliotekarz.
– Czy ty wiesz, świnio, że tego dnia został zabity niemiecki żołnierz? – zapytał
nieco retorycznie esesman. – Chcesz odpowiedzieć za jego śmierć? Wiesz, jaka
jest za to kara? Przypomnę ci, że twoja żona i dziecko też tutaj są. Chcesz ich
jeszcze kiedyś zobaczyć?
– Ale ja naprawdę nie mam z tym nic wspólnego!
– Dobra, to inaczej cię zapytam. Jak wyglądali ci panowie tragarze?
– Ten, co wydawał polecenia, miał na sobie kombinezon robotnika
przewozowego i czapkę. Mały wąsik, średnia budowa ciała. Poruszał się tak,
jakby był wysportowany – mówił Merta, starając się znaleźć w zakamarkach
pamięci jakieś szczegóły. – Aha, miał naderwane ucho. Mówił jakby z lwowskim
akcentem. Ten młodszy miał może ze dwadzieścia lat, taki typ cwaniaka. Był
chudy. Na pewno Krakus.
– Krakus, mówisz? – zaciekawił się esesman i zamyślił się.
– I właśnie sobie przypomniałem, że już go kiedyś widziałem. Wiosną 1939
roku na meczu Cracovii! Ja rzadko chodzę na mecze, ale wtedy byłem, bo kuzyn
z prowincji przyjechał – uściślił bibliotekarz z nieukrywaną satysfakcją. – Ten
chudy stał obok nas, przeraźliwie gwizdał na sędziego i coś wykrzykiwał.
Dlatego pewnie go zapamiętałem. Nie jestem pewien, ale wydaje mi się, że
widziałem go potem na targu, tutaj w Śródmieściu.
– No widzisz, Mietku. Zaczynasz sobie przypominać. A ten, o którym mówisz,
że dowodził? Ten najważniejszy. Kim mógł być? – zapytał Joschke z przekąsem
i zawiesił głos.
– Nie wiem. Przysięgam na Matkę Boską Częstochowską. Ja wtedy odniosłem
wrażenie, jakby on był żołnierzem – dodał po chwili namysłu.
– Nie widziałeś go później? Gdzieś na mieście albo w bibliotece? Przecież
wiem, że masz dobrą pamięć. Wysil ją, jeśli chcesz z niej jeszcze kiedykolwiek
korzystać!
– Nie, nie widziałem. Chociaż może? Ale nie mam pewności! Ktoś do niego
podobny mignął mi na dworcu kolejowym. To było niedługo po tym zdarzeniu.
Stąd pamiętam. Ale to chyba niemożliwe. Bo był ubrany w niemiecki mundur
oficerski. Może tak mi się tylko wydawało. Pewnie skojarzyłem tego oficera
z sytuacją, która miała miejsce dzień wcześniej. To pomieszczenie, w którym byli
ci tragarze, odwiedzali też oficerowie niemieccy. Zamykali się w tym gabinecie
na dłużej. Zakazywali komukolwiek tam wchodzić. Może ten, którego widziałem
na dworcu, to był jeden z tej grupy oficerów?
– Zrobimy tak! Pojedziemy razem z tobą na targ w Śródmieściu. A przed
wyjazdem obejrzysz jeszcze kilka zdjęć – powiedział esesman i wyszedł.
Zdecydował, że niezwłocznie musi zameldować o tym swoim przełożonym.
Po kilkunastu minutach esesman przyniósł do pokoju album z różnymi
fotografiami. Były to współczesne i przedwojenne portrety, a także zdjęcia
wykonane w różnych sytuacjach, na przykład na cmentarzu, przed wejściem do
kościoła, na dworcu, w restauracji. Bibliotekarz usiadł przy biurku. Po dziesięciu
minutach odłożył na bok jedno ze zdjęć.
– To chyba ten w kurtce – powiedział.
Zdjęcie było niezbyt wyraźne, wykonane na ulicy, a może w jakimś parku.
Merta pomyślał, że zapewne na krakowskich Plantach. Na ławce siedziało obok
siebie dwóch mężczyzn. Sceneria była zimowa, obydwaj panowie mieli na
głowach ciemne kapelusze. Jeden był w płaszczu podszytym futrem, a drugi
w kurtce pilota wojskowego. Z tyłu fotografii widniała adnotacja, z której
wynikało, że na zdjęciu jest pułkownik Julian Filipowski podczas spotkania
z nieznanym mężczyzną. Po pieczątkach Merta zorientował się, że fotografia
należy do zasobów dokumentacji archiwalnej krakowskiego oddziału Gestapo.
– Mam cię, ptaszku! – krzyknął Joschke i strzelił palcem w kawałek papieru
fotograficznego.
Esesman był z siebie zadowolony. Czuł satysfakcję, bo wreszcie udało mu się
wykonać zadanie otrzymane kiedyś od dowódcy policji i SS Krügera, który kazał
mu sprawdzić okoliczności zaginięcia i zabójstwa późną jesienią 1939 roku
gefrajtera Josefa Hoffera. Żołnierz ten zniknął z posterunku przy bibliotece
Uniwersytetu Jagiellońskiego, a dwa tygodnie później jego ciało znaleziono
w zamarzniętym rozlewisku Rudawy. Nie było wątpliwości, że został
zamordowany ciosem noża w plecy. Pobieżnie przeprowadzone wtedy śledztwo
nic nie przyniosło.
Joschke jeszcze raz przejrzał materiały ze śledztwa w 1939 roku. Znalazł tam
krótką notatkę Alberta Kokoschki, który legitymował tego dnia w bibliotece
ekipę od przeprowadzek. Bibliotekarz Mieczysław Merta stwierdził wtedy, że
wszystko jest w porządku, a ekipa została przysłana przez urząd gubernatora. To
sformułowanie zdziwiło scharführera. Dlatego postanowił przesłuchać Polaka.
***
Rysiek Mateja szedł właśnie ulicą Krowoderską, gdy przy chodniku zatrzymał się
czarny opel kadett. Wybiegło z niego dwóch mężczyzn w skórzanych płaszczach,
kapeluszach z piórkiem i z pistoletami w dłoniach.
– Einsteigen! – krzyknął po niemiecku jeden z nich i wraz z drugim wciągnęli
Ryśka do wozu.
W środku siedział mężczyzna z opatrunkiem na twarzy. Opel skierował się do
komisariatu policji przy ulicy Pomorskiej. Po dotarciu na miejsce napastnicy
kazali pojmanemu wejść do budynku. Przeszli ciemnym korytarzem, zatrzymali
się, otworzyli drzwi celi i wepchnęli do niej aresztanta. Mateja nie pierwszy raz
był zatrzymywany przez policję. Taki epizod, za udział w jednym z napadów na
bogatego żydowskiego kupca, miał już przed wojną. Dlatego trzask zamykanych
z łoskotem metalowych drzwi celi nie zrobił na nim szczególnego wrażenia.
Usiadł w kącie, zamknął oczy i zamyślił się: „Za co? Pewnie niebawem się
dowiem!”.
– Wstawać! – usłyszał głośny krzyk zza otwieranych z łoskotem drzwi.
Nie zdążył się podnieść, gdy spadł na niego grad ciosów. Dwóch esesmanów
kopało go po całym ciele. Tłukli go też drewnianymi pałkami. Chwilę później do
celi weszło dwóch więźniów. Zanieśli go do pokoju, w którym stały biurko
i niewielki drewniany stołek. Do sufitu przytwierdzony był hak z bloczkiem –
taki jak na budowach. Z bloczka zwisał metalowy łańcuch, zakończony grubymi
klamrami kajdanek. Jeden więzień zapiął w nie ręce Matei i podciągnął łańcuch
do góry. Mateja jęknął. Przed nim stanął esesman. W jednej dłoni trzymał
drewnianą pałkę.
– Imię i nazwisko – powiedział Niemiec.
– Mateja. Ryszard Mateja – wydukał mocno już obity chłopak.
– Miejsce zamieszkania!
– To zależy kiedy. Nieraz u kolegów, nieraz u dziewczyn – powiedział cicho
Mateja z wahaniem w głosie. W tym momencie otrzymał potężny cios w nerki,
a łańcuch powędrował do góry. – No kurwa! Dietla!
– Dobrze. To teraz odświeżysz sobie pamięć i odpowiesz na pytania na temat
pewnego skoku z grudnia 1939 roku – powiedział Joschke. – Wprowadzić! –
krzyknął przez uchylone drzwi.
Na progu pokoju stanął mężczyzna z opatrzoną twarzą i pochyloną głową.
– Poznajesz tego pana? – Joschke zwrócił się do postękującego Ryśka. –
Przypomnę ci, że pracuje w bibliotece, którą odwiedziłeś jesienią 1939 roku.
Teraz mów, z kim zrobiłeś ten skok. Kto z tobą był? Kto dowodził akcją? Co
zabraliście? Dlaczego zabiliście naszego żołnierza? I kto to jest!? – Esesman
zasypał go gradem pytań, podsuwając mu zdjęcie przedstawiające dwóch
mężczyzn siedzących na ławce w parku.
Mateja od razu skojarzył, ale nie zamierzał się przyznawać.
– Spierdalaj! Nie wiem, o czym mówisz!
Esesman jakby tylko czekał na te słowa. Z szuflady biurka wyjął zwykłe
kombinerki i chwycił nimi mały palec Ryśka. Wokół Matei zapadła cisza. Jego
ciało zanurzyło się w błogiej ciemności. Stracił przytomność.
***
– Rysiek, żyjesz?
Mateja leżał na łóżku w więziennej izolatce. Przy nim stał sanitariusz
i dezynfekował mu rany kawałkiem waty zamoczonej w spirytusie. Pacjent
uchylił powiekę jednego oka. Zobaczył nad sobą ogorzałą twarz Cygana,
dawnego kolegi z podwórka, studenta medycyny.
– Rysiek? Słyszysz mnie? Co ci zrobili?
– Nie widzisz? Tłukli mnie jak psa, te hitlerowskie chuje.
– Rodzina wie, że tu jesteś?
– Chyba nie. Ale może do nich już też wjechali na chatę.
– Czego od ciebie chcą? Mam przekazać jakąś wiadomość na zewnątrz?
– Powiedz Zbyszkowi, Małemu, że pytają o skok na bibliotekę sprzed dwóch
lat. I o żołnierza niemieckiego. On wie jakiego. Chcą wiedzieć, kto nam nadał tę
robotę i co wzięliśmy ze sobą. Ostrzeż go, że mają zdjęcie tego gościa. Sypie
bibliotekarz. Też go ostro przesłuchiwali. Niech Mały powie mamie, gdzie
jestem.
Sanitariusz podał mu dożylnie silny środek znieczulający.
***
***
***
***
***
***
***
Przez następne dni Łodyna za radą Berda zajmował się tworzeniem kamuflażu.
Długo rozmawiał z ambasadorem Stefańskim, który cały czas próbował odkryć
faktyczny cel jego przyjazdu. Ze wstępnych ustaleń i podjętych z Berdem działań
sporządził szczegółowy szyfrogram dla Centrali. Zgodnie z porozumieniem
z ministrem Jaskólskim Czucha miał go osobiście na bieżąco informować
o postępach w sprawie. Ustalono również, że przy każdym spotkaniu będzie
obecny wiceminister Wiatr.
Łodyna zadomowił się w mocno wyeksploatowanym kontenerze. Dokonał
w nim nawet niewielkich napraw. Zreperował na przykład podłogę w kuchni
i w łazience. Była tam tak przegniła, że pewnego dnia w kuchni zapadł się aż po
kolano, a w łazience przewróciły się na niego dwie plastikowe szafki. Łodyna
wyciągnął ze śmietnika kawałek płyty pilśniowej i gwoździami przybił ją
w najbardziej zniszczonych miejscach.
***
– Teraz pamiętam! Kilka lat temu przyjechał pan do Bagdadu z delegacją, chyba
z Biura Bezpieczeństwa Dyplomatycznego MSZ. Pracowałem wtedy od
niedawna w grupie ochronnej naszej placówki. Byliśmy nawet razem na jakiejś
wycieczce w mieście! – Żuraw przeżył nagłe olśnienie.
– Aha, zdaje się, że tak. To było krótko po tym ataku moździerzowym na naszą
placówkę. Ruiny straszą zresztą do dzisiaj na tyłach ambasady. Czyli od dawna
się znamy – odpowiedział Łodyna, a Żuraw przytaknął. – Szynka smakowała?
– Nigdy nie smakowała lepiej, szczególnie kiedy człowiek codziennie musi
jeść kurczaki, często śmierdzące po rozmrożeniu.
Po kilku minutach szybkiej jazdy samochód polskiej ambasady wjechał
w boczną ulicę obok dawnej siedziby partii Baas, zrujnowanej celnymi
uderzeniami amerykańskich tomahawków. Byli w Venice, części zielonej strefy
nieopodal rzeki Tygrys i irackiego MON. Tam też znajdowała się ambasada
Japonii.
Łodyna miał na sobie dopasowany garnitur z delikatnej granatowej wełny
i bordowy krawat. Po wyjściu z samochodu przywitali go ambasador Hirotaka
oraz towarzysząca mu, ubrana w tradycyjny strój japoński, Sura. Kobieta
szczególnie ucieszyła się na widok zmierzającego w ich kierunku wysokiego,
przystojnego zachodniego dyplomaty. Łodyna przywitał się z zachowaniem
wszelkich zasad protokołu dyplomatycznego. Potem jednak mrugnął do Sury,
która szybko wyłapała ten drobny gest.
Major podszedł do bufetu, w którym królowało wspaniałe sushi, ale było też
wiele innych potraw z owoców morza. W powietrzu unosiła się lekka woń
pływających w szklanych misach orchidei, pomieszana z perfumami przybyłych
gości. Kelner wręczył mu kieliszek białego, musującego włoskiego wina. Łodyna
przeszedł się powoli po salach bankietowych placówki. Czekał na rozmowę
z Surą i z pracownicą ambasady Emiratów w Bagdadzie.
– Pozwól, że ci przedstawię Azzę Al-Fajsal, obecnie asystentkę jego
ekscelencji ambasadora Zjednoczonych Emiratów Arabskich w Iraku… – Sura
nie traciła czasu.
Łodyna przywitał się szarmancko. Kolejny raz przekonał się, że Włodek, jego
były szef i kolega, miał rację, gdy powtarzał: „Aparycja przystojnego faceta,
wysoki wzrost, nienaganne maniery, szarmanckość wobec kobiet, ubranie
stosowne do okoliczności – to zawsze przydaje się w pracy oficera wywiadu”.
– Sura mówiła mi, że zajmuje się pan dyplomacją kulturalną. Ma pan pomagać
miejscowym władzom w poszukiwaniu dzieł sztuki zaginionych lub zrabowanych
z Muzeum Narodowego w Bagdadzie w czasie wojny w Iraku – powiedziała
z zainteresowaniem Azza.
Łodyna przytaknął.
– Irak i przede wszystkim Kuwejt poniosły duże straty w zakresie
muzealnictwa oraz kolekcji dzieł sztuki pozostających w rękach prywatnych.
Może pani wie, że Polska w czasie drugiej wojny światowej także poniosła
olbrzymie, niepowetowane straty. Nasze władze do dzisiaj poszukują polskich
dzieł sztuki na całym świecie.
– A tak, wiem. Dużym problemem jest nielegalny rynek dzieł sztuki
kradzionych podczas różnych konfliktów zbrojnych. Zainteresowałam się tym
zagadnieniem podczas rocznych studiów z historii sztuki we Florencji. Sama
szczególnym sentymentem darzę renesans i tworzone wówczas dzieła malarskie,
rzeźbiarskie, a nawet rysunkowe – mówiła Azza nieco oficjalnym tonem.
– Renesans, mówi pani? A czy ma pani w rodzinie historyków sztuki?
– Nie, ale moja daleka rodzina, Al-Zaabi, od drugiej wojny światowej
prowadzi interesy w irackiej Basrze, Kuwejcie i Emiratach. Dlatego
zdecydowałam się podjąć pracę w ambasadzie Emiratów. Propozycję dostałam od
wuja ze strony matki, którego syn Mohammed zastępuje ekscelencję podczas jego
nieobecności w Bagdadzie.
– A, wobec tego mam do czynienia z urodzoną dyplomatką!
– Cóż, można i tak powiedzieć… Moja rodzina skoligacona jest z Al-
Sabahami, panującymi w Kuwejcie. Do naszej rodziny Al-Ghanim należał słynny
Al-Marsam Al-Hur, najlepiej chyba zachowany dom w Kuwejcie z początku
dwudziestego wieku. Pamiętam, że jako dziewczynka bawiłam się na jego
przepięknym dziedzińcu i biegałam z innymi dziećmi pod krużgankami. Dziś
mieści się tam galeria sztuki – zakończyła swój wywód Azza.
Jej opowieść zrobiła na Łodynie duże wrażenie. Sama Azza zresztą też. Była
piękną kobietą.
Łodyna był pewien, dziewczyna mogła mu pomóc w sprawie poszukiwania
zaginionego obrazu. To szczęście, że ją spotkał. Szczęście, które w robocie
oficera wywiadu liczy się przede wszystkim – uśmiechnął się do siebie, znowu
przypominając sobie dawnego szefa. W tym momencie podszedł do niego Berd.
– Jak sprawy? – zapytał wprost. – Niezła dziewczyna z tej Azzy. Zauważyłem,
że ci się spodobała.
– Tak. Wydaje mi się, że ona może nam pomóc w dotarciu do ambasady
Emiratów i do odpowiednich osób w Kuwejcie, do którego niebawem przecież
pojedziesz.
– Zgadza się. Ona pochodzi z bardzo znanej rodziny. Poza tym wiesz, tam
wszystkie większe rody są jakoś ze sobą związane. A teraz poprzez różne biznesy
te powiązania rozeszły się na inne kraje Zatoki Perskiej – odpowiedział Berd. –
Proponuję ruszyć w kierunku bufetu, bo po zimnych przekąskach zaraz wjadą na
stół gorące. Uwielbiam je!
Mężczyźni poszli do bufetu, na którym kelnerzy układali różne smakołyki
kuchni japońskiej. Łodyna szybko odnalazł swoje ulubione zawijasy w tempurze.
Przy stoliku z alkoholem pojawiło się naturalnie wino śliwkowe. Sake nie
przypadła mu do gustu, a i Berd trzymał się od niej z daleka. Zostali przy winie.
Po kilku minutach podeszły do nich Azza i Sura. „Cóż za kwintesencja pracy
oficera polskiego wywiadu. Piękne kobiety o orientalnych rysach, świetne
jedzenie, oryginalny alkohol. Czego chcieć więcej? Szkoda tylko, że nie można
wyjść po przyjęciu razem i pójść do klubu potańczyć. Potem do następnego,
a potem…”
Tu myśl Łodyny nieco się zmąciła.
Gdy major wrócił do swojego kontenera, włączył TVN24. Na ekranie pojawił
się dziennikarz informujący o konsekwencjach niedawnego otwarcia gazociągu
Nord Stream. Łodyna był zmęczony dniem. Zasnął z pilotem w ręku.
Rozdział 12
Lwów – zima 1941/1942
Zgodnie z rozkazami Kleiner udał się do Lwowa. Nie wiedział, jak i dlaczego
został wytropiony. Podświadomie czuł, że Niemcy rozpracowywali go już od
dłuższego czasu. Jego aresztowanie w konspiracyjnym mieszkaniu mogło być
kwestią dni, a może nawet godzin. Dlatego w krakowskim lokalu zastawił
pułapkę – podobną do tych, które były przedmiotem jego przedwojennych
szkoleń.
Do przedziału wagonu, w którym podróżował, weszła szczupła
dwudziestoparoletnia brunetka o piwnych oczach, ubrana w futro i czapkę z lisa.
Roztaczała przyjemny zapach różanych perfum. Kleiner podniósł się z miejsca
i bez pytania wziął do ręki jej skórzaną torbę, po czym odstawił bagaż na półkę.
– Pani do Lwowa? – zagadnął bez zastanowienia.
– Tak. Jadę na występy dla naszych żołnierzy – odpowiedziała kobieta.
– Nie obawia się pani tak sama podróżować? W tym kraju nierzadko dochodzi
do bandyckich napadów na pociągi.
– Cóż, taka praca. Często jestem w drodze. Ale myślę, że pan przesadza. Nie
pierwszy raz jadę przez Generalną Gubernię i nigdy nic mi się nie stało –
odpowiedziała z wdziękiem kobieta. – Jestem piosenkarką. Nazywam się Isabelle
Glazer.
Mietek wstał i przedstawił się nazwiskiem z dokumentów. Dziewczyna zaczęła
opowiadać o swoim znajomym, organizatorze koncertów, który bardzo namawiał
ją na przyjazd do Lwowa.
– A we Lwowie gdzie zamierza się pani zatrzymać?
– Mam rezerwację w hotelu w centrum miasta. To jest chyba blisko opery.
Podobno upijał się w nim winem słynny Honoré de Balzac. Mieszkali tam też
Johannes Brahms i mój ulubiony Maurice Ravel. Wie pan, obiecano mi nawet
apartament, w którym spał kiedyś cesarz Franciszek Józef.
– George! Ten hotel nazywa się George – wtrącił Kleiner.
– George? A tak, zgadza się. Jak ładnie i romantycznie! – powiedziała
z zaskoczeniem w głosie piosenkarka. – Widzę, że zna pan Lwów. Może się
kiedyś spotkamy i pokaże mi pan miasto? W tych moich licznych podróżach
czuję się osamotniona i zagubiona. Bardziej chyba przeraża mnie właśnie to niż
bandyckie napady, o których pan mówił…
– Tak, znam trochę Lwów. Często przyjeżdżałem tu służbowo. Możemy się
spotkać. Rozumiem, że kilka dni zabawi pani w mieście. Przyjdę do pani,
powiedzmy, hm… pojutrze?
Kleiner wiedział, że nie może już wrócić do Krakowa. Zamierzał na kilka dni
zatrzymać się u rodziców, a potem zamieszkać w swoim mieszkaniu przy ulicy
Piekarskiej. Nie miał innego wyjścia. Jego ewakuacja była zaskoczeniem
zarówno dla niego, jak i dla jego przełożonych z ZWZ. Z obecnych dokumentów
legalizacyjnych wynikało, że pracuje jako inżynier w berlińskiej centrali
organizacji Todta. Dodatkowo miał również specjalne zaświadczenie wystawione
w miejscu pracy, które stwierdzało, że zajmuje się budową umocnień na Wale
Atlantyckim w okupowanej Francji.
***
***
***
***
***
***
Klosse zaledwie kilka minut temu wysiadł z pociągu. Zdecydował się na nocną
podróż do Lwowa wraz z oficerami jadącymi na front, bo uznał, że w tych
trudnych warunkach, przy intensywnych opadach śniegu, to najpewniejsza
i najbezpieczniejsza droga. Kilkanaście godzin podróży pasażerowie jego
przedziału uatrakcyjnili sobie spożywaniem dobrego koniaku.
Kapitan chciał porozmawiać z szefem lwowskiej placówki Abwehry na temat
N, człowieka, którego poszukiwał. Wszystkie ślady prowadziły do Lwowa. Gdy
polecił przekazać zdjęcia poszukiwanego mężczyzny policjantom i żandarmom,
dostał dwa sygnały od osób patrolujących tę trasę kolejową. Informacje nie były
jednak potwierdzone i czasem niepełne. Wynikało z nich, że widzieli podobnego
do N człowieka na dworcu w Krakowie albo we Lwowie. Najciekawsza
wiadomość przyszła z posterunku żandarmerii w Tarnowie. Któryś z żandarmów
miał widzieć rannego mężczyznę przypominającego N w mundurze oficera
Wehrmachtu. Ludzie Klossego od jakiegoś czasu szczegółowo przeszukiwali
materiały polskiego wywiadu i kontrwywiadu, przejęte na początku wojny
w forcie Legionów w Warszawie. Teraz hauptmann chciał się dowiedzieć, czy
kapitan Anders Stiegl z lwowskiej Abwehry może wiedzieć coś więcej na ten
temat.
Niemiecki oficer mijał właśnie zniszczoną wieżę dworcową, zabezpieczoną
drewnianą konstrukcją, gdy zauważył przed sobą zgarbionego kolejarza, łudząco
podobnego do mężczyzny, którego zdjęcie w ostatnich dniach tak często oglądał.
Znał jego rysy na pamięć.
***
Kleiner dochodził już do placu Dworcowego, a przed nim majaczył biały gmach
budynku, gdy nagle niespodziewanie podszedł do niego niemiecki oficer
i chwycił go za ramię. Zaskoczony uciekinier przystanął. Spokojnie postawił
walizkę na chodniku i spojrzał na twarz żołnierza.
– Ty świnio, kogoś mi przypominasz! Pójdziesz ze mną! – wrzasnął podpity,
ledwo trzymający się na nogach kapitan.
Trzymał Kleinera za rękaw płaszcza i wypatrywał jakiegoś patrolu. Osoby
znajdujące się w pobliżu uciekły, a zatrzymany wykonał błyskawiczny ruch ręką
i wyzwolił się z uścisku Niemca. Z kieszeni kolejarskiego płaszcza padł
stłumiony strzał. Raniony w rękę Klosse osunął się na śnieg. Kleiner spokojnie
podniósł walizkę, zlustrował otoczenie i odszedł szybkim krokiem. Rozejrzał się
jeszcze dookoła, ale nikogo więcej nie zauważył. Dotarł do budynku dworca,
przemknął przez salę kasową, wyszedł na peron i wsiadł do stojącego pociągu. Po
chwili skład ruszył.
***
Na szczęście dla Klossego rana była niezbyt groźna. Próbował wstać, ale nogi
ślizgały mu się na ośnieżonym chodniku. Oparł się na ręce i dopiero wtedy poczuł
potężny, kłujący ból. Kula przeszła na wylot i roztrzaskała kostki na przedłużeniu
dwóch środkowych palców. Na śniegu pojawiły się niewielkie krople krwi.
Wokół było pusto. Pech chciał, że w pobliżu nie było żadnego patrolu.
Mężczyzna, który do niego strzelił, spokojnie odszedł. A on nic nie był w stanie
zrobić.
Dopiero po kilku minutach do niemieckiego oficera podszedł ukraiński
handlarz machorką i pomógł mu podnieść się z chodnika. Pobiegł też na dworzec
i przez telefon wezwał sanitarkę. Ta zabrała Klossego do najbliższego
wojskowego ambulatorium. Utknął tam na cztery godziny. Jedyny tego dnia
chirurg nie był w stanie zapanować jednocześnie nad kilkoma przypadkami
złamań, z którymi zgłosili się do niego żołnierze. Klosse bezradnie siedział na
korytarzu i ze złości zagryzał wargi. Po opatrzeniu rany pojechał do lwowskiego
biura Abwehry.
– Pech, a może szczęście? – przywitał Klossego z uśmiechem kapitan Stiegl
i podszedł do niewielkiego stolika na kółkach.
Wyjął dwa kieliszki i nalał do nich brandy. Jeden podał gościowi, zmęczonemu
ostatnimi wydarzeniami. Oficerowie doskonale się znali. Przed wojną ukończyli
ten sam kurs wojskowy w Hamburgu. W tym samym czasie awansowali. Byli
rówieśnikami i pochodzili z Szlezwika-Holsztynu w północnych Niemczech.
– Może to szczęście w nieszczęściu. Potrzebuję jak najwięcej informacji na
temat tego człowieka – powiedział Klosse i wyjął ze skórzanej teczki
powiększone zdjęcie Kleinera.
– To on do ciebie strzelał? Niebezpieczny! – powiedział Stiegl, wpatrując się
w fotografię. – Zaraz po twoim telefonie ze szpitala żandarmeria przeczesała
okolice dworca. Nie znaleźli go. Być może wsiadł do któregoś pociągu.
Poprosiłem o zawiadomienie posterunków żandarmerii na dworcach kolejowych.
W pierwszej kolejności w Przemyślu, Rzeszowie, Tarnowie i Krakowie.
Zakładamy, że jeżeli miał jechać, to w którymś z tych kierunków.
– Nie! On uciekał z Krakowa! Nie będzie jechał w tamtym kierunku. Kurwa,
straciliśmy już dużo czasu! – krzyknął Klosse. – Słuchaj, Andreas. Chciałbym,
abyś rozesłał komunikaty z opisem jego wyglądu do wszystkich miast…
powiedzmy, w promieniu dwustu kilometrów od Lwowa. W końcu nie jest
niewidzialny!
– Naturalnie. Zrobię, co w mojej mocy. Poczekaj chwilę, wydam dyspozycje –
odpowiedział Stiegl i wyszedł na kilka minut z gabinetu.
Gdy wrócił, niósł ze sobą tacę z gorącą kawą i zestawem kanapek.
– Częstuj się, proszę. Na pewno jesteś głodny – zwrócił się do rannego kolegi.
– Potrzebuję twojej pomocy, tutaj – zaczął Klosse. – Wszystko wskazuje na to,
że ten człowiek jest ze Lwowa. Dlatego chciałbym się o nim dowiedzieć jak
najwięcej. Musimy go dopaść. Jest niebezpieczny i nieobliczalny. Ma kontakty
w kierownictwie ZWZ, a być może i w samym Londynie. Ale w tej sprawie jest
jeszcze jedna dziwna rzecz. Otóż z mojej wiedzy wynika, że w Krakowie
zorganizował kradzież wyjątkowo cennego obrazu. Niewykluczone, że zechce ten
obraz gdzieś ukryć. A może nawet miał go dzisiaj przy sobie.
– Rozumiem. No tak. Logiczne jest założenie, że wsiadł do pociągu, którym
pojechał dalej. Ale skoro uważasz, że jest taki cwany, to przestaje być oczywiste.
Może zakładać, że tak pomyślimy. Ponieważ doszło do strzelaniny koło dworca
kolejowego, może się gdzieś zamelinował i chce przeczekać. Albo pojechał
w kierunku zupełnie nieracjonalnym z naszego punktu widzenia.
Po godzinie Andreas Stiegl otrzymał pierwszy raport z zarządzonych przez
policję poszukiwań.
– Nic nie ma. Nikogo takiego nie znaleziono i nie zauważono –
zakomunikował po przeczytaniu policyjnej notatki, po czym podniósł do oczu
drugi dokument, napisany na maszynie.
Zmarszczył czoło i całą uwagę skupił na kartce papieru, po czym lekko się
uśmiechnął.
– No, stary, ale mam za to inne informacje na jego temat. Wiemy już, kim jest
ten twój N. To niejaki Mieczysław Kleiner, zamieszkały we Lwowie przy ulicy
Legionów. Wielokrotnie widywany w hotelu George, ostatnio zaledwie kilka dni
temu. Nasi ludzie bez problemu go rozpoznali.
– Tak po prostu?
– To stary lwowiak, w przeszłości związany ze światem przestępczym.
Przemytnik, ale też bywalec salonów. Jak widzisz, moi chłopcy fantastycznie się
sprawdzili!
– Jestem pod wrażeniem!
– Prosit! – zawołał z uśmiechem Stiegl, podnosząc kieliszek w kierunku
Klossego. – Zaraz zbiorę ekipę i wejdziemy do jego mieszkania. Poczekaj chwilę,
zadzwonię do szefa Gestapo, żeby nie mieli pretensji, że robimy coś bez ich
wiedzy. Wiesz, jak z nimi jest.
– Tylko pamiętaj, Andreas! Trzeba zachować wyjątkową ostrożność. Mówiłem
ci, co stało się w Krakowie, jak Schmidt chciał wejść do jego mieszkania –
przypomniał Klosse.
Godzinę później pod kamienicę, w której mieszkali rodzice Kleinera,
podjechały dwa samochody ciężarowe z plutonem żandarmerii. Na miejscu były
już dwa czarne citroëny BL. Żołnierze zamknęli pobliskie ulice, obstawili
budynek i weszli na klatkę schodową. Z samochodów osobowych wysiedli
Klosse i Stiegl. Ten ostatni trzymał w dłoniach pistolet maszynowy MP-38. Dwaj
żandarmi za pomocą wielkich młotów wyłamali zawiasy drzwi wejściowych do
mieszkania. Weszli do środka. Po chwili dali sygnał pozostałym.
– Nikogo nie ma! Można wchodzić!
Mieszkanie było ogołocone z mebli. Ściany świeciły pustkami. Lokal był
dokładnie wysprzątany. Unosił się jedynie zapach palonego w piecu kaflowym
węgla, połączony ze stęchlizną starej, lekko podgniłej podłogi. Po przeszukaniu
wszystkich pokojów nic nie znaleziono.
– Dozorca kamienicy twierdzi, że kilka dni temu Kleinerowie się
wyprowadzili i pojechali do Tarnopola. A mieszkanie zostało wcześniej sprzedane
– powiedział do Klossego Stiegl. – Trzeba przesłuchać tego, co kupił to
mieszkanie. Ale ja zrobiłem w tej sprawie już wszystko, co mogłem – dodał
wyraźnie zawiedziony oficer lwowskiej placówki Abwehry.
***
***
Samolot zniżył lot. Berd wyglądał przez okrągłe okienko. Maszyna leciała nad
błękitnozielonymi wodami Zatoki Perskiej, a potem nad pustynią, poprzecinaną
szerokimi drogami. W oddali majaczyło wielkie arabskie miasto ze szklanymi
wieżowcami.
Patrzył na stojącą w oddali wielką posiadłość z dwiema wieżami, które
przypominały mu trochę średniowieczne wieże europejskich twierdz.
Koła maszyny dotknęły nawierzchni. Samolot minął kompleks magazynowy,
a następnie hangary, w których stały dwa business jety szejka Kuwejtu. Tuż obok
wznosił się okazały prywatny terminal z żółtego piaskowca, w kształcie
wielkiego namiotu beduińskiego.
Berd opuścił pokład, a zapach wilgoci uderzył go w nozdrza. „Jak to dobrze,
że nie muszę tu przyjeżdżać w porze gorącej, kiedy wilgotność jest tak duża, że
ciężko na zewnątrz oddychać. A woda w Zatoce tak ciepła, że człowiek nie wie,
gdzie jest chłodniej: w niej czy poza nią” – pomyślał.
Oficer polskiego wywiadu miał ze sobą tylko bagaż podręczny, dlatego po
kontroli paszportowej wyszedł szybko przed terminal. Zgodnie z zasadami wsiadł
do taksówki, która stała w środku kolejki. Za kierownicą biało-beżowej,
wysłużonej toyoty z charakterystyczną żółtą tablicą rejestracyjną siedział Hindus.
– Hotel Mövenpick w Shuwaikh Bay, proszę! – powiedział krótko do kierowcy
taksówki.
Samochód cicho ruszył. Berd spojrzał przez okno na architekturę tego
nowoczesnego miasta, na wieżowce wybudowane z betonu i stali, z wielkimi,
lekko przyciemnianymi szybami. Do hotelu z lotniska miał jakieś piętnaście
minut, ale był przekonany, że o tej porze droga zabierze mu więcej czasu. Po paru
minutach powiedział taksówkarzowi, że zmienia plan podróży. Poprosił, aby
zawieźć go do Avenues Mall, jednego z centrów handlowych. Berd dobrze
wiedział, po co to wszystko robi. Zmiana kursu też była planowa. Chciał
sprawdzić, czy nikt go nie obserwuje.
Centrum handlowe, z alejkami, palmami, fontannami, dużą ilością zieleni,
kafejek, sklepów oraz galeryjkami na różnych poziomach i ruchomymi schodami,
stanowiło doskonałe miejsce do odkrycia i ewentualnego zgubienia ogona.
Zgodnie z instrukcją przed każdą czynnością operacyjną, a taką było planowane
spotkanie z kontaktem w Kuwejcie, Berd musiał być pewien, że nikt za nim nie
idzie.
Krążył po centrum ponad dwie godziny. Zrobił drobne zakupy i wypił kawę
w Starbucksie. Po wyjściu z zakupami skierował się na postój taksówek. Nikogo
nie zauważył.
– Diwaniya Al-Shamlan, proszę! – powiedział do kierowcy, tym razem Araba,
siadając na tylnej miękkiej kanapie toyoty corolli.
Dojazd po zatłoczonych wieczorem ulicach Kuwait City zajął mu może
kilkanaście minut. Diwaniya Al-Shamlan, którą wybrał na spotkanie, znajdowała
się w najstarszej części miasta, w rejonie portu rybackiego. Oficer postanowił
jednak wysiąść trochę dalej, obok białego budynku Dickson House z niebieskim
wykończeniem okien. To było miejsce często odwiedzane przez zachodnich
turystów.
Berd dyskretnie zlustrował okolicę. Choć nikogo nie widział, miał wrażenie,
że ktoś go obserwuje. Przez chwilę wahał się, czy iść na miejsce spotkania, lecz
postanowił jednak z niego nie rezygnować. Trudno byłoby mu później
wytłumaczyć Łodynie, że zadziałał tak pod wpływem przeczucia, a jeszcze
trudniej byłoby opisać to w szyfrogramie skierowanym do Centrali AW. Wiedział,
że i tak krzywo na niego patrzą. Ostatnie informacje od Łodyny o zachowawczym
podejściu i niskim poziomie szpiegowskiej profesji przełożonych, którzy
z odległości kilku tysięcy kilometrów mieli oceniać, czy oficer miał ogon, czy
nie, utwierdziły go w postanowieniu.
Berd był na miejscu ponad godzinę przed wyznaczonym czasem rozmowy.
Spokojnie obserwował okolicę i zachowywał się jak europejski turysta. Oglądał
witryny pobliskich sklepów. Wolnym krokiem wszedł do wybranej diwaniyi.
W środku harmonijnie łączyły się arabskie i kolonialne elementy wystroju. Przy
wejściu uprzejmie przywitał go ubrany w czarną galabiję recepcjonista. Wskazał
salę, w której miało dojść do spotkania. Berd skierował się do stolika. Usiadł
i zagłębił się w bogatym menu restauracji.
– Witam, przyjacielu! – Berd usłyszał nad sobą znajomy głos Abdula Aziza
Al-Fajsala. – Jak dobrze widzieć cię znowu w Kuwejcie. Rozmawiałem z moim
kuzynem z Dubaju. Jego bratanica zaczęła pracę w ambasadzie ZEA
w Bagdadzie. Popatrz, jaki ten świat jest mały! Kuzyn poprosił mnie, żebym ci
pomógł w pewnej delikatnej kwestii. Zamieniam się w słuch. – Aziz rozsiadł się
w miękkim fotelu.
Berd od kilku lat prowadził z nim interesy. Aziz pomagał polskim firmom
wchodzić na lokalny, kuwejcki, a od niedawna także emiracki, rynek.
Przedmiotem zainteresowań handlowych obu mężczyzn była dobrze rozwijająca
się w Polsce branża luksusowych jachtów, a także kwestia tak zwanej eski, czyli
sprzedaż broni i amunicji do krajów regionu. Wszystkie te działania Berd
oficjalnie wykorzystywał do uzyskiwania informacji wywiadowczych.
Interesowała go zwłaszcza aktywność irańskich służb specjalnych, niezwykle
rozbudowanych w krajach Zatoki. Drugim zagadnieniem, które szczególnie go
zajmowało, były dane na temat finansowania przez niektóre zamożne rody
w krajach Zatoki działalności terrorystycznej Al-Kaidy i komórek nowej
salafickiej organizacji terrorystycznej, zwanej Państwem Islamskim. Część
uzyskiwanych informacji wskazywała na to, że zaplecze finansowe tych ruchów
radykalnych znajduje się w Katarze, z którym Polska wiązała nadzieje na dostawy
skroplonego gazu. Dlatego Centrala AW naciskała swoich ludzi, aby szczególnie
uważnie badali ten wątek.
– Co cię sprowadza tak nagle do mojego kraju? Czy znowu będziesz mi
oferował jakiś szkolny szkuner? – roześmiał się Aziz.
– Co do szkolnego szkunera, to szukamy teraz odbiorców w północnej Afryce.
Może kupią go Algierczycy. Ich Akademia Marynarki Wojennej szuka takiej
jednostki. Prowadzimy wstępne negocjacje. Mnie natomiast sprowadza do
twojego kraju sprawa wagi państwowej, bardzo delikatna – zaczął Berd. – Ale
zanim do tego przejdziemy: co mogę ci zaproponować poza herbatą?
Aziz zamówił jagnięce kotleciki z rusztu, posypane pietruszką, z okazałą
paletą świeżych warzyw i ryżem w orientalnych przyprawach. Wszystko to
uzupełnione było licznymi przystawkami, z humusem włącznie, ustawionymi
w niewielkich miseczkach.
– Przyjacielu. Znamy się sporo czasu. Nigdy nie prosiłem cię o pomoc
w zdobyciu towaru innego niż informacja, którą później przekuwaliśmy na
obopólne zyski. Co, jak wiesz, jest trudne w dzisiejszym świecie. Byliśmy wobec
siebie lojalni i zawsze mówiliśmy sobie prawdę. Nawet gdy była ona trudna. –
Berd przeciągał wstęp do zasadniczej części rozmowy.
Aziz słuchał uważnie i przytakiwał, powoli próbując kolejnych przystawek.
Nie wykazywał, zgodnie z zasadami bliskowschodniego zachowania, specjalnego
zainteresowania tematem rozmowy. Jednak jako doświadczony kuwejcki
biznesmen, prowadzący różne interesy, miał za sobą wiele trudnych negocjacji,
nie tylko w krajach Zatoki. Wiedział, że tym razem sprawa musi być inna niż
poprzednie.
– Wiem, że jeden z twoich wspólników na ostatnim przyjęciu organizowanym
przez naszą ambasadę w Safat, w Sheratonie, mówił o czymś, co wydarzyło się na
początku wojny w 1990 roku. W jednym z domów w Kuwejcie lub na jego
obrzeżach doszło do rabunku. Dokonali go Irakijczycy z Mukhabaratu. Pomiędzy
skradzionymi rzeczami był, niezwykle wartościowy dla naszego kraju, stary
obraz. Można powiedzieć, bezcenny – mówił Berd. – Zwracam się do ciebie, mój
przyjacielu, ponieważ sprawa jest wyjątkowo delikatna. Nasz dyplomata, który
jest tu od niedawna, nie mógł sobie przypomnieć, który z twoich wspólników
o tym mówił. Wiem, że nie chodziło o ciebie, bo wyjechałeś wtedy w interesach
do Europy.
– Dużo wiesz, przyjacielu. Nie będę pytał skąd. To teraz nieistotne.
Rozumiem, że jak zawsze zatrzymałeś się w Shuwaikh, w Mövenpick? Umówmy
się jutro w lobby twojego hotelu o tej samej porze co dzisiaj. Postaram się czegoś
dowiedzieć – odpowiedział Aziz.
– Skoro o tej porze co dzisiaj, to zapraszam cię na kolację do restauracji
hotelowej Al-Dante. Dla odmiany spróbujemy kuchni włoskiej. Tam są takie
podcienia, w których można spokojnie porozmawiać i nikt nie będzie nam
przeszkadzał. – Berd uśmiechnął się serdecznie i odetchnął z ulgą.
„Może uda się czegoś dowiedzieć. Pozwoliłoby mi to uzyskać choć trochę
lepsze oceny Centrali”. Dalsza część rozmowy, która przeciągnęła się niemal do
północy, dotyczyła finansowania przez firmę Aziza pieczołowicie restaurowanej
tradycyjnej osady kuwejckiej – Yaum Al-Bahhar. Udział w tym wyjątkowym
projekcie sprawiał, że władze miasta i kraju darzyły go szacunkiem jak mało
kogo. A to zawsze pomagało – nie tylko w interesach. Aziz opowiedział też
o tragicznym wypadku. Jeden z jego kuzynów zginął na autostradzie prowadzącej
do granicy saudyjskiej.
Po spotkaniu Berd wsiadł do zamówionej przez Aziza taksówki i znowu
odniósł okropne wrażenie, że jest pod obserwacją. „Muszę się napić czegoś
porządnego w hotelu. Może to tylko nerwy?” – pomyślał.
Kolejny poranek Berd spędził przy hotelowym basenie. Był przekonany, że to
dla niego najlepsze miejsce po spożyciu solidnej dawki jima beama. Po krótkiej
drzemce na hotelowym leżaku powrócił myślami do poprzedniego wieczoru.
Zdecydował się ponownie zrobić rundę po mieście, aby sprawdzić, czy jest
obiektem obserwacji. We wczesnych godzinach popołudniowych pojechał
taksówką na największy targ w Kuwejcie – suk Mubarakija. To miejsce zawsze
urzekało go kolorystyką i egzotycznymi zapachami, dźwiękami różnych
dialektów języka arabskiego pomieszanych z mową zagranicznych turystów.
Berd powoli krążył pomiędzy straganami z owocami, przyprawami, a nawet
rybami. Baczniej niż wczoraj przyglądał się otoczeniu. W pewnym momencie
zauważył mężczyznę, który jakoś nie pasował mu do tego miejsca. Chwilę potem
dostrzegł drugiego, podobnego. Obaj wyglądali na południowców z Europy.
Oficer zwrócił uwagę, że mieli koszule z krótkimi rękawami i krawaty. Ich
fryzury były identyczne, jakby wyszły spod nożyczek tego samego fryzjera.
Uczesaniem przypominali bohaterów polskich filmów z lat siedemdziesiątych
dwudziestego wieku. „Włosy na uszy i kretyńskie grzywki. Kto się tak dzisiaj
czesze?” – pomyślał. „A zresztą, może jestem przeczulony?” Postanowił jednak
dalej dyskretnie sprawdzać otoczenie. Nie zauważył więcej tych oldschoolowych
facetów.
Po godzinie chodzenia po straganach z azjatyckimi przyprawami, mirrą,
drzewem sandałowym i innymi pachnidłami wszedł do sklepiku ze srebrem
i złotem. Zobaczył tam piękny sygnet z wygrawerowanym fragmentem Koranu.
„Pewnie jemeńska robota, tylko oni mogli zrobić coś tak misternego” –
zastanowił się. Cena nie była wygórowana, ale miejscowe zasady i kultura handlu
wymagały targowania. Berd zaproponował połowę ceny. Sklepikarz roześmiał się
i odrzucił ofertę, na co jego klient podszedł do szklanej gabloty z innymi
pierścionkami, pokręcił nosem i zaczął zbierać się do wyjścia. Sprzedawca już
prawie w drzwiach podstawił mu pod nos srebrny sygnet i zaproponował
o trzydzieści procent niższą cenę. Tym razem to Berd się roześmiał. Po krótkich
targach stanęło na satysfakcjonującej obie strony czterdziestoprocentowej zniżce.
Niejako przy okazji oficer wypił zaproponowaną mu przez właściciela
sklepiku kawę z nieodzownym kardamonem. Nagle w witrynie sklepu mignął mu
krótki rękaw koszuli jednego z tych dziwnych mężczyzn. Popatrzył na swój
nabytek i głośno – ni to do sklepikarza, ni to do tego faceta – powiedział:
– Shukram jazzira, as salam!
Szybkim krokiem skierował się na pobliski postój taksówek. Wsiadł
w pierwszą w kolejce i ruszył do hotelu, nie zwracając na nikogo uwagi.
***
***
***
***
***
Kleiner uciekał już prawie dwie noce. W obawie przed pościgiem dni spędzał
w ukryciu. Drugiej nocy nadepnął na spróchniałą deskę, która pękła pod jego
ciężarem. Runął dwa metry w dół, do polowego schronu. Upadek był na tyle
niefortunny, że Kleiner zwichnął nogę. Kuśtykając, ruszył w dalszą drogę, jednak
ból wzmagał się z każdym kilometrem. Trzeba było odpocząć.
***
***
***
– Podjeżdżamy powoli pod bramę – przekazał przez radio Żuraw służbie dyżurnej
w ambasadzie i dodał odruchowo po angielsku: – Heavy traffic.
Łodyna był zdziwiony dużą liczbą gości w emirackiej ambasadzie. Po liczbie
samochodów szacował, że w spotkaniu weźmie udział ponad dwieście osób.
Korek przed podjazdem był olbrzymi. Dlatego zdecydował, że dojdzie te
kilkadziesiąt metrów do wejścia piechotą. „Mają rozmach i mają na to środki.
Sponsor, linie Emirates, też się postarał” – pomyślał, kierując się w stronę kolejki
do witającego gości ambasadora ZEA. Obok stał Mohammed Al-Zaabi.
Ambasador stał pod wielkim namiotem, oświetlonym od wewnątrz
punktowymi lampami. Kiedy Mohammed dostrzegł podchodzącego gościa,
uśmiechnął się do niego i powiedział coś na ucho ambasadorowi. Ten spojrzał na
Polaka z ciekawością i szacunkiem. Łodyna pomyślał, że jego ekscelencja chyba
wie o nim więcej, niż wynika z danych wpisanych na wizytówce. Przedstawił się,
a następnie zwrócił do znajomego:
– Miało pana nie być!
– Tak, to prawda, ale szef zdecydował inaczej. Poza tym mam dla pana
interesujące informacje. Może potem porozmawiamy, teraz mam jeszcze dużo
obowiązków – odparł Al-Zaabi. – Jego ekscelencja ambasador Rosji Dragunow
już przyjechał.
Bufet z niezliczonymi potrawami, owoce, przekąski, napoje… to robiło
wrażenie. Wszystko ustawione na stołach przykrytych orientalnymi obrusami.
Gdzieniegdzie ustawione były tropikalne kwiaty, z których unosiła się słodka
woń. Łodyna nie zauważył zbyt wielu osób spoza kręgu arabskiej dyplomacji, ale
przy bufecie siedział ktoś z innej bajki. Jego wygląd i twarz kojarzyły się tylko
z jedną nacją, a może po prostu Łodyna instynktownie wyczuwał Rosjan.
Postanowił podejść, tym bardziej że od kilku dobrych minut mężczyzna był sam.
– Jak bufet, panie ambasadorze? – zapytał płynnym rosyjskim, z akcentem
wskazującym na kogoś z krajów bałtyckich lub Mołdawii. – Pan pozwoli, że się
przedstawię.
Łodyna wręczył swoją wizytówkę i uprzedzając niewygodne pytanie,
kontynuował:
– Widziałem, jak podjeżdża wasz konwój, stąd domyśliłem się, że to pan. Nie
ma tu zbyt wielu osób z naszej części Europy.
Po dłuższej rozmowie Rosjanin nagle zapytał z udawanym zdziwieniem:
– To wy możecie się z nami kontaktować? Myślałem, że tylko z banderowcami
na wschodzie utrzymujecie kontakty.
– Panie ambasadorze, jak pan może tak mówić? A czy ja pytam pana, dokąd
się pan wybiera na kolejny urlop? – zapytał Łodyna, świadomy, że ambasador
poszedł nieco po bandzie.
Dragunow był zaskoczony, ale nie dał tego po sobie poznać. Łodyna zachował
się jak doświadczony oficer wywiadu i chyba – co równie istotne w tej pracy –
jak człowiek z poczuciem humoru. Długo czekał na odpowiedź rosyjskiego
dyplomaty.
– A skąd może pan wiedzieć, dokąd wybieram się na urlop? – Dragunow
podjął w końcu dialog.
– Słyszałem, że na Krym – odpowiedział zdecydowanie Łodyna, nawiązując
do pojawiających się coraz częściej rosyjskich żądań terytorialnych.
– Ha, ha, ha… Szkoda, że tutaj obowiązuje totalna prohibicja, bo zaprosiłbym
pana na wódkę!
Łodyna odetchnął z ulgą. Przez następne dwadzieścia minut rozmawiali
i jednocześnie próbowali różnych smakołyków. Nie poruszali jednak żadnych
tematów, które wskazywałyby na inny niż towarzyski cel rozmowy. W pewnym
momencie podszedł do nich wysoki, przystojny mężczyzna z bujną, czarną
czupryną, w wieku około czterdziestu pięciu lat. Łodyna domyślił się, że to
Walerij Aleksandrow. Opis Montany i Kate był bezbłędny.
Ambasador Dragunow przedstawił sobie obu dyplomatów. Łodyna od razu
zorientował się, że Dragunow jest przełożonym Aleksandrowa nie tylko
w moskiewskiej centrali MSZ. Dalsza rozmowa dotyczyła planów urlopowych
i możliwości zakupu trufli w Bagdadzie.
– Widzę, że zna pan dobrze rosyjski i potrafi rozmawiać z Rosjanami –
stwierdził Al-Zaabi pół godziny później.
– Tak, bardzo lubię Rosjan i rosyjski. Dobrze się z nimi dogaduję –
odpowiedział Łodyna z lekko wyczuwalną nutą sarkazmu.
– To widać. Kilka osób zwróciło na was uwagę. Ale do rzeczy. Udało mi się
skontaktować z rodziną, która obecnie zajmuje naszą dawną posiadłość
w Kuwejcie. Zgodzili się na przeprowadzenie szczegółowych badań na jej
terenie. Nie będzie konieczne angażowanie służb dyplomatycznych w tej sprawie.
Szczegóły może pana kolega ustali, jak będzie na miejscu w Kuwejcie. Przekażę
mu dane kontaktowe do obecnego właściciela domu.
– Jak mogę się panu odwdzięczyć?
– Pomoże mi pan poduczyć się rosyjskiego?
„Ach, tak… oni też chcą czegoś od Rosjan. Czy ja jestem, kurwa, biuro
pośrednictwa wywiadowczego czy co?” – pomyślał Łodyna. Jednak wiedział już,
że taka sytuacja daje mu większe pole manewru w sprawie, która sprowadzała go
na Bliski Wschód. „Dzisiejszy szyfrogram do Centrali będzie długi. Taki w sam
raz na piątek rano, na zakończenie tygodnia. Będę musiał znowu oderwać
Krzyśka od książki Włodka. Ale może już ją skończył? Ja w końcu przeczytałem
ją w dwadzieścia osiem godzin, z krótką przerwą na sen”.
***
***
***
***
Konwój trzech toyot polskiej ambasady poruszał się powoli wzdłuż wysokiego
muru placówki Niemiec w Bagdadzie. W pewnym momencie wjechał
w wydzieloną T-wallami uliczkę, prowadzącą do głównej bramy. Brama została
otwarta, a wewnątrz czekali już miejscowi ochroniarze kontraktowi. Obok nich
stali funkcjonariusze niemieckiej ochrony w charakterystycznych T-shirtach
koloru piaskowego, z taktycznym czarnym wyposażeniem. W dłoniach trzymali
karabinki HK. To oni wskazali Polakom dalszą drogę.
Samochody skręciły ostro w lewo, by zaparkować na placu postojowym. Na
placówkę niemiecką składało się kilka budynków, a po sąsiedzku mieściła się
ambasada Hiszpanii. Jak to w Bagdadzie, wszyscy mieszkali i pracowali na
miejscu. Łodyna wysiadł z pojazdu, zdjął hełm i kamizelkę kuloodporną. Włożył
marynarkę i poprawił krawat, zmechacony już nieco przez rzepy kamizelki.
Skierował się do budynku otoczonego ze wszystkich stron różnymi
zabezpieczeniami, od worków z piaskiem, przez kosze typu hasco, po ciężkie
konstrukcje stalowo-betonowe.
Major wszedł do hallu. Przywitała go ambasador Kryngel w towarzystwie
jednego z niemieckich dyplomatów. Udali się do dużego salonu z oknami
wychodzącymi na ogród. Po kilku wstępnych zdaniach, które w Bagdadzie jak
zwykle dotyczyły bezpieczeństwa po drodze i sytuacji w mieście, rozpoczęła się
właściwa część spotkania.
– Miło nam gościć pana w naszej placówce – powiedział Andreas Pfaffenroth,
pierwszy sekretarz ambasady. – Ja i pani ambasador angażujemy się w ochronę
dziedzictwa kulturalnego Iraku. Nasz rząd zdecydował się uruchomić program
mający na celu odbudowywanie zbiorów starożytnej sztuki, szczególnie tych
zrabowanych w czasie wojny. To bardzo ważne dla tożsamości tego narodu. Nasz
program obejmuje również iracki Kurdystan, gdzie zachowanie stanu miejscowej
cytadeli jest najważniejszą sprawą dla nas i rządu regionalnego w Irbilu.
– Dziękuję za zaproszenie. W pełni się z panem zgadzam – odpowiedział
Łodyna. – Nasz kraj również przywiązuje dużą wagę do odzyskiwania dzieł
sztuki skradzionych w czasie konfliktów wojennych. I nie myślę tylko
o konfliktach współczesnych.
Po reakcji obojga rozmówców zorientował się, że partnerem do ewentualnych
dalszych rozmów w sprawie Młodzieńca będzie pani ambasador Emma Kryngel,
która dostrzegła jego złośliwość.
– Mój kolega bardzo często wyjeżdża do irackiego Kurdystanu. Prowadzimy
tam odbudowę jednego z budynków cytadeli. Z tego, co wiem, polscy
archeologowie też prowadzą tam jakieś prace – powiedziała, uśmiechając się,
a potem zawiesiła głos, jakby chciała sprawdzić, czy Łodyna faktycznie zna się
na tej tematyce. Testowała, czy na pewno właśnie to sprowadza go do Iraku i czy
może być dla niej partnerem w dalszej rozmowie.
– Tak, prowadzimy tam prace archeologiczne związane z dokumentacją
budowlaną jednego z byłych domów mieszkalnych cytadeli. To budynek
znajdujący się niedaleko bramy głównej, od strony Parku Fontann, w jednej
z uliczek równoległych do głównej ulicy – tłumaczył Łodyna. – Nasz MSZ
chciałby utworzyć tam w przyszłości miejsce spotkań i dialogu, taki „polski
dom”. Ale droga do tego jeszcze daleka, a i koszty znaczące. Muszę dodać, że
strona kurdyjska zwróciła się także do nas o pomoc w poparciu jej starań
o wpisanie irbilskiej cytadeli na listę UNESCO. Polskie władze podjęły już
stosowne kroki zarówno na szczeblu międzynarodowym, jak i naukowym.
Zresztą ten rejon Iraku jest bardzo bliski naszym sercom. Chodzi mi nie tylko
o obszar obecnego regionu autonomicznego, lecz także o Mosul i Kirkuk. Tam
w czasie wojny stacjonował polski korpus pod dowództwem generała Andersa.
W tym momencie przeszła mu przez głowę inna myśl, być może
sprowokowana tym, że mówił o Andersie w niemieckiej ambasadzie, do
niemieckich urzędników, w dodatku tutaj, w Iraku. Przypomniał mu się tekst
o losach Młodzieńca. Tajemniczy Moshe informował tylko o tym, że znalazł się
w Palestynie. „Ale przez Iran i Irak musiał przecież przejechać!”
– To może panowie razem wybierzecie się do Irbilu – wyrwał Łodynę
z chwilowej zadumy ciepły głos pani ambasador. – Andreas, w przyszłym
tygodniu chciałeś tam jechać. Chyba znajdziesz trochę czasu i miejsca dla
swojego polskiego kolegi? Chętnie zapoznam się z polskim projektem
w irbilskiej cytadeli. Poza tym może omówimy również inne wspólne tematy,
dotyczące poszukiwania dzieł sztuki skradzionych w czasie wojny – dodała
z lekkim uśmiechem.
– Może uda się to zorganizować – odpowiedział zachowawczo Andreas.
– Co jakiś czas aranżujemy imprezy z zaprzyjaźnionymi placówkami, głównie
dla grup ochronnych. Żeby się trochę chłopaki oderwali od tej codziennej
szarzyzny i stresu. Następna będzie za dwa tygodnie, już po powrocie Andreasa
z Irbilu. Zwykle po sąsiedzku przyjeżdżają Hiszpanie, czasem Słowacy.
Zapraszamy również pana z polską grupą ochronną. Proszę o kontakt przez
Andreasa albo moją asystentkę – dodała Emma Kryngel.
„Może to jest ta okazja” – pomyślał major. „Muszę zabrać ze sobą Bałtożaka.
To inteligentny i bystry facet. Będzie już wtedy po urlopie. Pogadam z nim, żeby
skumplował się z tym Andreasem, w końcu obaj są konsulami. Może Piotrek
wyciągnie od niego, co to za liczne obowiązki trzymają go na północy. Wtedy
będę mógł pogadać z tą Niemką w cztery oczy i w dodatku przy kieliszku”.
Dalsza rozmowa dotyczyła różnych tematów, głównie logistycznych,
ponieważ każda placówka w Bagdadzie borykała się z podobnymi kłopotami. Co
i gdzie kupić? Gdzie jest lepsza benzyna, która nie doprowadza do awarii
silników? Jakie nowe procedury bezpieczeństwa wymyślili Irakijczycy w drodze
na BIAP? Czy komuś otworzyli pocztę dyplomatyczną? Czego nie chcą wpuścić
na cargo? Jakich żądają łapówek i za co? Czy jakaś linia lotnicza planuje nowe
połączenie do Europy? Kiedy i u kogo będzie jakaś impreza? Jednak Łodyna cały
czas myślał o sprawie portretu. Chyba nigdy dotąd nie przeczuwał tak jasno, że
niemiecka ambasador wie coś na ten temat. Wiedział, że musi przeprowadzić
z nią rozmowę sam na sam i liczyć na łut szczęścia.
Andreas wyjątkowo mu się nie podobał. Miał w sobie coś sztucznego. „Tak
jakby nie znał się na tym, o czym mówi” – myślał major. „Ale jeśli moja
kalkulacja jest prawdziwa i ta Emma coś wie, to znaczy, że jestem na dobrym
tropie. W takim razie oni też go szukają!” W tym momencie jakby go olśniło.
„Czyli wyścig się zaczął. Kto jeszcze bierze w nim udział?”
Po skończonym spotkaniu Łodyna ciągle był podekscytowany.
– Żuraw! Najpierw do starego, bo pewnie będzie chciał się dowiedzieć,
o czym była mowa. Żeby dwa razy nie jeździć – zwrócił się do dowódcy grupy
ochronnej. – Za dwa tygodnie macie zaproszenie do Niemców na imprezę. Wiesz,
wursty i niemiecki browar. Hiszpanie i Słowacy też będą. Powiedz chłopakom.
Jeśli oczywiście zgodzisz się ich puścić i stary czegoś nie wymyśli.
– Okej – odpowiedział Żuraw. – Należy się chłopakom jakiś relaks. Dziękuję.
Pojedziemy teraz przez Kadisijję, trochę dalej, ale bezpieczniej. Nie lubię jeździć
koło parku Zawra, bo zawsze ktoś może czaić się w krzakach.
Polski konwój jechał jednokierunkową, pustą uliczką, a potem główną ulicą
dzielnicy Mansour. Następnie skręcił w aleję Damaszku. To była dzielnica
sunnicka. Tutaj swoje kryjówki miały grupy terrorystów, tu można było natknąć
się na wciąż działających w podziemiu oficerów Saddamowskich służb
specjalnych. Uzyskiwane przez polski wywiad informacje wskazywały, że
ostatnio przyłączali się oni do rosnącego w siłę Państwa Islamskiego.
– Dziadek! Gdzie jest obieraczka do ziemniaków? – popłynęło nagle
z głośnika pokładowej radiostacji, gdy mijali właśnie siedzibę policji federalnej.
Wszystkich w samochodzie Łodyny – i zapewne w pozostałych dwóch
pojazdach – wprost zamurowało. Nastąpiła cisza. Niektórzy zastanawiali się, czy
nie jest to rodzaj kodu lub jakiegoś komunikatu oznaczającego
niebezpieczeństwo. Potem jednak ze wszystkich gardeł wydobył się gremialny
śmiech.
– Dziadek, pojebało was! Co to za komunikacja przez radio o jakiejś
pierdolonej obieraczce! – ryknął Żuraw do radia. – Który to ma dzisiaj służbę
dyżurną? Aaaa, ten, co do niedawna siedział i pilnował Bronka w chałupie pod
litewską granicą! Ja wam dam obieraczkę, jak wrócimy – zagroził, chociaż sam
ledwo mógł opanować śmiech.
Słońce szybko zachodziło. Był ciepły wieczór. Z ulic poznikały wreszcie
wielkie kałuże spowodowane niedrożnością miejskiej kanalizacji. Nad miastem
nieodmiennie dominowały dwa budynki: niedokończony meczet, straszący
betonowymi kikutami, oraz zwieńczona kulistą kopułą, biało-niebieska wieża
telewizyjna przy placu Nisur.
Łodyna przypomniał sobie, jak kiedyś chodził nocami po bagdadzkich
dzielnicach Mansour i Karrada. Nikt go nawet nie zaczepił. Pamiętał, jak kupował
w nocnych sklepach alkohol z lodówek. Innym razem pojechał z jednym
z polskich oficerów na giełdę dywanów. Wylicytował wtedy piękną sztukę za
osiemdziesiąt dolarów, dość śmieszne pieniądze, bo średnia pensja w Iraku
wynosiła wtedy sześć dolarów amerykańskich. To był oryginalny, jedwabno-
wełniany dywan modlitewny. Licytacja była zażarta, a ostre targi przysporzyły im
dużo sympatii u miejscowych. Według ekspertów z giełdy zakupiony dywan miał
ponad sto lat i pochodził z pakistańskiego Beludżystanu.
Teraz zaś w każdej chwili w niemal każdym miejscu Bagdadu mógł
wybuchnąć IED-ik. Każdy mógł ostrzelać każdego z broni maszynowej. Do tego
dochodziły bandyckie napady na domy. I nigdy nie było wiadomo, czy dokonują
ich terroryści czy zwykli bandyci. Czy może ktoś z bezpieki odwala prywatę?
Czy robi to na polityczne zamówienie albo realizuje zadanie specjalne?
***
***
– Proszę otworzyć!
Ktoś walił pięścią w drzwi. Jeden z funkcjonariuszy BOR-u, pełniący służbę
dyżurną, dobijał się do kontenera. „To chyba ten od obieraczki do ziemniaków” –
pomyślał Łodyna.
– Co się stało?
– Był ostrzał z broni maszynowej i granatników RPG-7 gdzieś między
Mansour a Zara Park! Słowacy dali nam cynk, że była niezła jatka! Walili
z terenu parku po wszystkich samochodach na ulicy! – BOR-owik powiedział to
wszystko jednym tchem. – Może pan zadzwonić do Amerykanów albo innych
placówek i spytać o jakieś szczegóły? To było zaraz po waszym powrocie od
Niemców do zielonej strefy – dodał.
– Okej. Zaraz zadzwonię – odpowiedział Łodyna. – Znowu się udało –
mruknął do siebie pod nosem.
Rozdział 19
ZSRR – wiosna 1942
Marsz przez bezkresne ziemie odciskał piętno na myśleniu Kleinera. Nie było
chwili, w której nie obwiniałby się za śmierć niewinnych ludzi. Kiedy zamykał
oczy, widział uśmiechniętą twarz Natalii, jej gęste, czarne włosy. Wydawało mu
się, że zaraz weźmie w dłoń jej gruby warkocz, ale obraz znikał za mgłą. Od
czasu pobytu w domu Kozaków starał się omijać skupiska ludzkie.
Na step wkroczyła już wiosna. Błoto zaczynało schnąć. W jego miejsce
pojawił się wszechobecny kurz, unoszony gwałtownymi powiewami wiatru, ale
i tak najgorsze były komary. Na nic się zdawały próby ich odganiania.
Przygnębiony Mietek mijał leżące odłogiem pola oraz opuszczone, nędzne
sowieckie kołchozy, z porzuconymi, zniszczonymi prymitywnymi narzędziami.
Z daleka wszystko wyglądało tak, jakby ktoś coś rozpoczął i nagle porzucił, aby
odejść do innej pracy. Czasami, kiedy szedł nocą, jego drogę rozświetlały łuny
płonących domów. Widział zgliszcza wielu spalonych wsi.
Zdarzyło mu się, że podczas marszu w nocy potknął się przy polnej drodze
o niemiecki plecak. Widocznie jakiś żołnierz go porzucił, a może został ranny
i musiał go zostawić. W plecaku Kleiner znalazł manierkę, kuchenkę polową
marki Esbit, przybornik do jedzenia, kosmetyki, bieliznę, opatrunki polowe,
a nawet prezerwatywy marki Vulkan Sanex.
Miał świadomość, że z każdym krokiem zbliża się do niewidzialnej linii
rozgraniczającej wrogie armie. Obserwował z ukrycia przegrupowujące się
kolumny żołnierzy niemieckiej piechoty, wyprzedzanych przez czołgi, motocykle
i transportery opancerzone.
W końcu postanowił odpocząć. Ocenił, że jest w rejonie rzeki Mius, która
kilkadziesiąt kilometrów na południe wpada do Morza Azowskiego. Teren
wyglądał tak, jak opisywali sowieccy partyzanci. „To wschodnią Ukrainę
niedługo będę miał za sobą. Zbliżam się do Azji” – pomyślał z nadzieją. Schronił
się w niewielkim domku z uszkodzonym dachem. Usiadł pod ścianą i powoli
przysypiał. Ze snu wyrwało go gwałtowne otwarcie drzwi, wypchniętych wraz
z zawiasami. Sowiecki żołnierz w oliwkowym, brudnym, pocerowanym
mundurze rozejrzał się wokół. Na plecach miał worek na parcianych szelkach,
a w ręku karabin Mosin z cienkim bagnetem. Zauważył człowieka siedzącego
w kącie.
– Job twoju mać. Ty kto? Mów! – krzyknął i nieco przestraszony skierował
karabin w stronę potencjalnego zagrożenia.
– Swój! – odpowiedział po rosyjsku Kleiner.
– Jaki swój? Do wczoraj tu byli faszyści – odpowiedział ostrożnie żołnierz.
– Swój, swój. Ja Polak. Uciekłem z niemieckiego obozu i przedzieram się
z zachodu do waszej armii – powiedział Mietek, wstał powoli i podszedł do
sowieckiego żołnierza.
– Towariszcz krasnoarmiejec, napijemy się? A może zakurzysz?
Kleiner wyjął z plecaka butelkę samogonu i podał ją żołnierzowi. Ten odstawił
karabin pod ścianę, wziął butelkę i pociągnął duży haust. Skrzywił się, parsknął.
Następnie zapalił papierosa.
– Bieri, bieri. To prezent dla ciebie – powiedział Kleiner, wskazując na
samogon.
Zadowolony żołnierz schował prawie pełną flaszkę do plecaka. Obaj wyszli
przed dom. Kilku sowieckich żołnierzy w podobnych mundurach sprawdzało
zniszczone budynki. Kleiner zauważył, że jeden z nich nie miał na furażerce
czerwonej gwiazdki. Od partyzantów słyszał, że nie dostają jej kryminaliści
skierowani do kompanii karnej. W pobliżu stały dwa samochody wojskowe
GAZ–64 i ciężarówka ZiS.
Drużyna sierżanta Wołodii Kuzniecowa stanowiła zwiad, który miał
sprawdzić, gdzie znajdują się wojska niemieckie.
– Towariszcz starszyna, zabierzecie ze sobą? – zapytał dowódcę oddziału
Mietek.
– Pakuj się z nami – odpowiedział krótko sierżant.
Samochody ruszyły na wschód. Drogę wyznaczały skupiska drzew, krzewów,
zagajniki i rzadziej leśne kompleksy. Dwa radzieckie pojazdy wojskowe
poruszały się między tymi naturalnymi zasłonami w obawie przed niemieckimi
samolotami. Wcześniej, jak opowiadał sierżant, jechali pod niemal ciągłym
ostrzałem z powietrza. Piloci Luftwaffe poruszali się po niebie jak polujące
jastrzębie. Spadali na wroga znienacka i dziesiątkowali jego szeregi. Nie musieli
niczego się obawiać, ponieważ sowieckie lotnictwo prawie nie istniało.
– A wiesz ty, że nasze wojska wciąż dzielnie bronią Leningradu? Od wielu dni
miasto jest zamknięte w okrążeniu. Ludzie nie mają co jeść. Panuje głód –
westchnął czerwonoarmista, z którym Kleiner spotkał się w chałupie, po czym
zaciągnął się głęboko dymem z papierosa.
Po godzinie pojazdy zatrzymały się w sztabie batalionu, rozlokowanym
w niewielkiej kępie drzew nad rzeką. Kuzniecow wysiadł z samochodu i podszedł
do oficera. Zasalutował.
– Chodźcie, sierżancie, i pokażcie na mapie, gdzie byliście. A to kto? Macie
języka? – Kapitan Nikołaj Pawłow wskazał ręką Kleinera.
– Nie, towarzyszu kapitanie. To jakiś Polak. Mówi, że uciekł z niemieckiego
obozu jenieckiego i przedzierał się z zachodu. Do wojska chce – odpowiedział
sierżant.
– Ma jakieś papiery? Sprawdzaliście? – dopytywał oficer.
– Nie wiem. Nie sprawdzałem. Pomyślałem, że wy, towarzyszu kapitanie, sami
będziecie chcieli wszystko sprawdzić.
– Dobra. Zaprowadź go do kapitana Jefremowa. Niech go przesłucha
i sprawdzi.
Po chwili Kleiner został odprowadzony do ziemianki oficera NKWD. Zdjął
kurtkę, usiadł na drewnianym zydlu, postawił obok swój bagaż i czekał. Przez
uchylone drewniane drzwi obserwował obóz sowieckich żołnierzy. Wszyscy
wyglądali wyjątkowo biednie. Ich mundury były zniszczone i zabrudzone. Mietek
zauważył, że batalion, poza kilkoma samochodami, ma sześć koni. Domyślił się,
że część z nich ciągnie taczankę z ciężkim karabinem maszynowym Maxim,
a inne – armatę polową o kalibrze 76,2 mm. Nieco z boku, w zagajniku, stał
jeszcze zamaskowany ściętymi gałęziami czołg T-34 z wielką czerwoną gwiazdą,
wymalowaną na boku wieży. Żołnierze na wyposażeniu mieli głównie stare
karabiny Mosin, chociaż zdarzały się też nieco nowsze samopowtarzalne SWT-
40. Kilku nosiło na paskach pepesze.
Borys Jefremow, dwudziestopięcioletni, niedawno awansowany oficer
sowieckiej bezpieki, dotychczasowe doświadczenie zdobywał głównie podczas
nieco filozoficznych rozmów z Niemcami i Rumunami ujętymi przez ludzi z jego
batalionu.
– Mówicie, że jesteście Polak, uciekliście z obozu jenieckiego i chcecie do
wojska – zagaił teraz z lekkim uśmiechem i podniósł do oczu niemiecką kenkartę
Kleinera.
Po wpadce w obozie partyzanckim były przemytnik zniszczył dokumenty,
które otrzymał na drogę z komórki legalizacyjnej ZWZ. Nie miał przy sobie już
żadnych niemieckich papierów. Pozbył się również fińskiego paszportu, ukrytego
w schowku w walizce.
– O, widzę, że urodziliście się we Lwowie. To oznacza, że możecie wystąpić
o sowiecki paszport. Namawiam was do tego. Dzięki temu zniknie wiele waszych
problemów. Staniecie się innym człowiekiem i bez zbędnej zwłoki będziecie
mogli wstąpić do Armii Czerwonej – zachęcał Jefremow.
– Towarzyszu kapitanie, choćbym bardzo chciał, to nie mogę. Jestem
obywatelem Rzeczypospolitej – odparł Kleiner.
– Nie, nie, towarzyszu. Jesteście obywatelem sowieckim. Bo choć dzisiaj
Lwów okupowany jest przez Niemców, to w przyszłości będzie zapewne należał
do Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Rad – cierpliwie tłumaczył Jefremow,
po czym wziął ponownie do ręki kenkartę i wpisał do formularza wszystkie dane
zatrzymanego Polaka. – A teraz opowiedzcie mi: jaki macie zawód? Co robiliście
przed wojną?
– Przed wojną imałem się różnych zajęć, aby trochę zarobić. Wiecie, nie
przelewało się. Trudniłem się głównie handlem.
– A w wojsku byliście?
– Tak jest, towarzyszu kapitanie. Służyłem jako szeregowy. W momencie
wybuchu wojny miałem powołanie do Tarnopola.
– Byliście na wojnie?
– Nie, towarzyszu kapitanie. Zostałem zmobilizowany we wrześniu 1939 roku.
Nie zdążyłem dotrzeć do jednostki.
– A w konspiracji byliście? W partyzantce?
– Nie, towarzyszu kapitanie. Handlowałem mięsem. Jeździłem na rynek do
Krakowa. Wiecie, towarzyszu kapitanie, jak to jest. Trzeba było jakoś żyć.
– To opowiedzcie mi teraz, co was sprowadza do ojczyzny światowego
proletariatu – zażądał Jefremow, uważnie patrząc w oczy Polaka.
– To było tak, towarzyszu kapitanie. Dostaliśmy kiedyś cynk, że Niemcy robią
obławę na handlarzy z miasta, no i mieli nas aresztować. Zdecydowałem się
jechać na wschód, bo gdzie miałem uciekać? Mówiło się, że w Związku
Sowieckim formowana jest polska armia. Chciałbym do niej wstąpić –
odpowiedział Kleiner ciągle z tą samą nutą naiwności w głosie.
– No, ładnie. A teraz powiedzcie mi, ile razy skłamaliście? I skąd tak dobrze
znacie język rosyjski? – spytał Jefremow. W jednej chwili z jego ust zniknął
uśmiech.
– Towarzyszu kapitanie, nie kłamałem. Jaki miałbym w tym cel? Sam
chciałem przejść front z waszymi żołnierzami. Naprawdę, chcę do polskiego
wojska. Jeżeli będzie taki rozkaz, stanę ramię w ramię z sowieckim żołnierzem –
powiedział przesłuchiwany. – A rosyjskiego uczyłem się w domu od matki, która
była nauczycielką jeszcze za cara. Nie miałem z nim trudności, bo jest trochę
podobny do ukraińskiego, a na podwórku miałem kolegów Ukraińców.
– No, tak… – Oficer zamyślił się. – Nic konkretnego mi nie powiedzieliście,
a to znaczy, że nie jesteście szczerzy. Wątpię w opowiedzianą przez was historię.
Dlatego zrobimy tak. Zostaniecie skierowani do… no, powiedzmy, obozu
przejściowego. Tam dalej nad wami popracują. Po wystawieniu dokumentów
podróży jeden z naszych żołnierzy odstawi was w wyznaczone miejsce. A teraz
odmaszerować – zakończył wstępne przesłuchanie kapitan Jefremow.
Dwa dni później zapadła decyzja, że podczas drogi opiekunem Kleinera będzie
znany mu sierżant Wołodia Kuzniecow z Saratowa. Odstawi go do obozu
zlokalizowanego w pobliżu swojego rodzinnego miasta, a potem pojedzie
w nagrodę na kilkudniową przepustkę do domu.
Aresztant i nadzorca wyruszyli w drogę. Wołodia Kuzniecow miał szczęście,
gdyż tuż po ich wyjeździe rozpoczęła się niemiecka kontrofensywa. Niemieckie
czołgi mieliły ziemię, z impetem rozjeżdżały żołnierzy z jego oddziału,
pochowanych w płytkich okopach i ziemnych schronach. Niemcy w pogoni za
czerwonoarmistami stawali na odpoczynek w okolicznych wsiach. Plądrowali
drewniane, bielone chaty, kradli jaja, kury i rozbijali pasieki w poszukiwaniu
miodu. Niszczyli nawet chaty przyjaźnie nastawionych Kozaków. Uwalniali ich
nie tylko od sowieckiej niewoli, o czym ci od dawna marzyli, ale także od
wszelkiej żywności: oleju, ziaren zbóż, cebuli czy rzepy oraz innych produktów.
Żołnierze byli głodni, gdyż zaopatrzenie ciągle szwankowało i nie nadążało za
wiosenną ofensywą, której trzon stanowiły wojska pancerne.
Z drugiej strony radzieckie wojska niszczyły wszystko, co mogło stanowić
jakąś wartość. Zostawiały za sobą płonące wsie.
W tym czasie Kuzniecow i Kleiner przekroczyli samochodem ciężarowym
jakąś rzekę po wielokrotnie niszczonym i odbudowywanym drewnianym moście.
Ominęli kontrolę operującego za linią frontu oddziału specjalnego NKWD. Po
całodniowym oczekiwaniu przerywanym alarmami lotniczymi wsiedli do
pociągu, który przywiózł żołnierzy i ciężki sprzęt na front, a wracał w głąb Rosji
z jeńcami i dezerterami. Całą noc jechali na północny wschód. W końcu pociąg
wjechał do Stalingradu, który powoli przygotowywał się do obrony. Na końcu
peronu Kleiner widział szereg leżących rannych żołnierzy. Krążący pomiędzy
nimi żebracy prosili o kawałek chleba i zabierali im kubki z wodą. Zmęczone
sanitariuszki próbowały ich przegonić.
W mijanych budynkach po nalotach lotniczych nie było ani jednej szyby. Na
ulicach stały spalone tramwaje. Z Wołgi wystawały spalone i zatopione rzeczne
promy, stare parowce i kutry. Przez otwarte drzwi wagonu towarowego Kleiner
i Kuzniecow obserwowali w milczeniu, jak grupy ludzi, za pomocą
prymitywnych dźwigów, ładują na jeszcze nieuszkodzone jednostki pływające
maszyny przemysłowe z zakładów przewidzianych do ewakuacji. Na ulicach
kobiety w chustach na głowie niosły łopaty jak karabiny – szły kopać rowy
przeciwczołgowe. Przy torach saperzy kładli ciężkie miny. Nad brzegami rzeki
grupy nastolatków z czerwonymi chustami na szyi wznosiły wały wokół
zbiorników z ropą naftową. Uczniowie nosili ziemię na narach zrobionych
z prostych desek, a ich pracę nadzorowali nauczyciele. Wokół brzegów Wołgi
Kleiner spostrzegł baterie dział przeciwlotniczych. Zobaczył przy nich kobiety,
które szkoliły się w ich obsłudze.
Gdy pociąg dotarł do Saratowa, Kuzniecow zgłosił się do komendantury
wojskowej na stacji kolejowej. Aresztantowi i nadzorcy przydzielono miejsce
w samochodzie ciężarowym jadącym do niewielkiej miejscowości Jelszanka.
Tam dopiero Rosjanin nieco się rozgadał.
– Posłuchaj, Polak. Musisz uważać na siebie. Najlepiej się nie wychylać,
siedzieć cicho i przytakiwać – powiedział na ucho Kleinerowi przyjacielskim
tonem i uśmiechnął się złotymi zębami. – Popatrz! – Wskazał na nieogoloną
szczękę. – Prawdziwe zęby straciłem od jednego ciosu pałki w czasie
przesłuchania przez NKWD, jeszcze w 1937 roku. Potem wysłali mnie do łagru.
Wypuścili mnie tylko dlatego, że wybuchła wojna. Pamiętaj, jak się tam wchodzi,
to na długo. Nigdy nie wierz w to, co mówią ludzie z załogi obozu. Życzę ci
powodzenia.
Samochód zatrzymał się przed drewnianą bramą wjazdową, skleconą z desek
i drutu kolczastego. Kleiner pożegnał się z Kuzniecowem. Sierżant oddał jego
dokumenty żołnierzowi NKWD. W zamian dostał pokwitowanie za dostarczenie
więźnia. Strażnik obozowy poprowadził grupę nowo przybyłych do wielkiego
baraku tuż za bramą. Musieli stanąć w kolejce do okienka, w którym nakładano
do puszek kleistą maź do jedzenia.
Potem nadzorca popędził ich do kolejnego baraku. Kazał im się rozebrać
i zostawić bagaże. Nago weszli do łaźni. Kleiner porządnie się umył i ogolił.
Obmył opuchnięte, w wielu miejscach podrapane nogi. Poczuł ulgę. Więzień
obsługujący ten pawilon zabrał brudne ubrania, a wydał im mocno zużyte, ale
wyprane i wyparzone w piecu koszule, spodnie, czapki i kufajki. Buty mogli
nosić swoje. Gdy wszyscy się przebrali, zostali skierowani do fryzjera. Tam
ogolono im głowy. Następnie zaprowadzono ich do obozowego lekarza.
Sanitariuszka, która towarzyszyła mu w gabinecie, każdemu nałożyła łyżką na
rękę jakąś cuchnącą maź.
– Macie sobie nią posmarować wszystkie miejsca ze świerzbem albo wszami.
Nie bójcie się. To pomoże. Sami zobaczycie.
Gdy Mietek posmarował maścią okolice genitaliów, pachwiny oraz skórę pod
pachami, poczuł okropne pieczenie. Jego koszula zaraz przykleiła się do
leczniczego smaru. Funkcjonariusz NKWD kazał im zabrać bagaż i skierował ich
do baraku. Stały w nim piętrowe, drewniane łóżka. Wolne miejsca były wyłącznie
na górze, na czwartym i piątym piętrze. Kleiner usłyszał, że jest to miejsce
wieczornego odpoczynku oraz że każdy ma prawo do dwóch posiłków – rano
i wieczorem.
– A teraz wszyscy spać! – zarządził głos z megafonu.
W baraku, w którym mogło się zmieścić około stu więźniów, było sporo
wolnych miejsc.
– Pusto jest, bo niedawno zrobili selekcję. Niektórych zeków, czyli
kryminalnych, skierowano do kompanii karnych. Pojechali na pierwszą linię
frontu – wyjaśnił Ukrainiec, sąsiad z dolnej pryczy. – Siedzę w tym łagrze już
pięć lat, a do odsiedzenia mam jeszcze dziesięć.
Kleiner dowiedział się również, że w 1937 roku jego rozmówca został
oskarżony o wrogą propagandę i szpiegostwo na rzecz polskiego wywiadu.
Powiedział też, że część jego rodziny mieszkała w okolicach Buczacza na terenie
Polski, a on w Winnicy, położonej już wtedy na terenie sowieckiej Ukrainy. To
miało być powodem jego osadzenia w łagrze. Przy jego łóżku stał niewielki, zbity
z surowych desek zydel i mały stoliczek z niewielkim, prostym samowarem
i lampą naftową. Na ścianie Ukrainiec powiesił sowiecki plakat z uśmiechniętą
robotnicą na traktorze i fragment listu od syna.
Nagle z głośnika popłynęła Międzynarodówka. Ostatnie jej fragmenty Mietek
słyszał już przez sen.
Następnego dnia o świcie wszystkich w baraku obudził ten sam proletariacki
hymn. Tych, którzy ociągali się ze wstawaniem, strażnik na siłę ściągał z łóżka
i zrzucał na ubite klepisko. Po skromnym posiłku, czyli zupie z kapusty
i ziemniaków z kawałkiem suchara i kubkiem wrzątku, zagoniono wszystkich na
plac apelowy. Musieli ustawić się dwójkami. Funkcjonariusz NKWD policzył
więźniów. Przed szereg wyszedł oficer sowieckiej bezpieki i miękkim głosem
oznajmił:
– Jestem naczelnikiem tego łagru. Jeżeli tu trafiliście, z pewnością
popełniliście przestępstwo. Tutaj możecie odpokutować swoje winy ciężką pracą
dla matki ojczyzny, która dzisiaj krwawi w starciu z faszystowskim najeźdźcą.
Tylko wykonanie normy zapewni wam wolność.
***
***
***
– Jak miło, że miałeś czas do mnie przyjechać – powiedziała Ewa. – Zjemy coś
w stołówce? Zapewne zrobili coś dobrego z grilla, w końcu to sobota.
Łodyna nic nie powiedział. Nie miał ochoty nigdzie wychodzić. Pragnął tylko
objąć i mocno przytulić Ewę. Ona to zrozumiała. Pragnęła tego samego.
Sprawdziła, czy drzwi są zamknięte, i zgasiła światło, zostawiając małą lampkę
nocną. Zrzucili z siebie ubrania. Spieszyli się, jakby wiedzieli, że mają mało
czasu, choć do godziny policyjnej było jeszcze daleko. Zapomnieli o całym
świecie. Przestał istnieć Bagdad, zniknęli terroryści, rozpłynęły się zielona strefa,
zniszczona ambasada, kontener z gnijącą podłogą.
– Wiesz, przepraszam, że tak… Chciałem spytać. Nie chciałem… To nie tak,
że uważam… – mówił nieskładnie Łodyna. – Od momentu, gdy cię zobaczyłem
na pizza party u Włochów, czułem, że cię pragnę. Potem zorientowałem się, że
nie jestem ci obojętny, że jest między nami jakaś więź, jakbyśmy się znali od lat.
– Nic nie mów. Wiesz… ja się chyba w tobie zakochałam.
Oboje mocno się w siebie wtulili. Nagle ich uścisk przerwał dzwonek
w telefonie Łodyny. Dzwonił dyżurny BOR-owik z ambasady.
– Słucham, co się dzieje?
– Mamy problem z panem Jerzym. Ma straszne bóle brzucha. Coś robił czy po
coś sięgał na biurku w pracy i wtedy to się stało. Co mamy robić? Miejscowa
przychodnia zamknięta, a poza tym pan wie, jaki tam jest poziom opieki.
Dzwoniłem do ambasadora, ale nic nie umie poradzić. Co robić? Pan Jerzy wyje
z bólu.
– Podeślij za dziesięć minut samochód pod iracki check point przed Tamimi.
Będę tam czekał razem z doktor Petrowską.
Major opowiedział szybko Ewie, co się stało. Wiedział, że nie musi jej prosić
o pomoc. Bez słowa wskoczyła w ubranie i złapała swój plecak medyczny.
Samochód z ambasady już stał przed irackim check pointem. Minutę później byli
w ambasadzie. Ewa udała się do kontenera Jerzego i została z nim sama. Po
dwudziestu minutach wyszła. Przed kontenerem obok Łodyny stali Bałtożak
i Żuraw. Wszyscy patrzyli na doktor Ewę i czekali na orzeczenie.
– Wasz kolega miał kiedyś przepuklinę. Teraz chyba coś mu się oderwało.
Powinien jak najszybciej wrócić do kraju i przejść specjalistyczny zabieg –
powiedziała. – Aha, nie może nic nosić, nawet zakupów. Nie może się schylać
i podnosić czegokolwiek. I co najważniejsze, tu są lekarstwa przeciwzaparciowe.
Do końca pobytu musi mieć bardzo luźny stolec.
Wszyscy popatrzyli na nią ze zdziwieniem.
– Co się tak dziwicie? Przecież jak Jerzy będzie miał jakiekolwiek problemy
w czasie wypróżniania, to mu coś strzeli czy pęknie i zostanie tak na sedesie.
Dlatego szybko musi wracać do kraju. Bo ile czasu można mieć permanentną
biegunkę?!
Tego wieczoru Łodyna musiał jeszcze spisać diagnozę Ewy i wysłać tę
informację do ambasadora. Ten z kolei natychmiast wysłał ją do Centrali MSZ
w Warszawie. Odpowiedź nadeszła w poniedziałek. Jerzy miał się przygotować
do powrotu do Polski oraz przekazania swoich obowiązków. Na placówkę miał
przyjechać ktoś inny.
W Bagdadzie znowu zaczęło padać. Rozpoczęła się walka z kałużami na
dziedzińcu. W punkcie łączności trwało przestawianie urządzeń, żeby nie zalała
ich woda spadająca z pęknięć sufitu i ścian.
W czwartek Łodyna otrzymał e-mail od Andreasa z niemieckiej ambasady.
Konsul przełożył swój wyjazd o cały tydzień. Tłumaczył niejasno, że musi coś
przygotować. Ma jakieś ważne polecenie od szefowej, a w irackim Kurdystanie
będzie musiał udać się w kilka miejsc. To było Łodynie na rękę. Ciężko byłoby
mu się teraz wyrwać z placówki. Chciał poczekać na wyjazd Jerzego, a później
także na przyjazd jego następcy.
W międzyczasie zdecydował się pojechać na cmentarz North Gate w dzielnicy
Adamija, gdzie pochowano dwudziestu trzech żołnierzy generała Andersa. Przed
wyjazdem zobowiązał się w MSZ, że podejmie próbę inwentaryzacji wszystkich
miejsc pochówku Polaków w tym rejonie.
– Żuraw, kiedy będziemy jechać jutro na cmentarz, weźmy ze sobą pana
Hadżiego, bo tam jest niespokojnie. Ambasadę turecką niedawno ostrzelano
z granatników.
– Okej, też myślę, że może być gorąco. Ruszamy około dziesiątej.
Statystycznie to najbezpieczniejsze godziny.
Abdullah Hadżi był miejscowym kierowcą placówki. Łodyna znał go od lat.
Był sunnitą, ale niezbyt religijnym. W przeszłości wiele osób podejrzewało, że
jest funkcjonariuszem irackich służb specjalnych, jednak nikt mu tego nie
udowodnił. Poza tym za czasów Saddama Husajna każdy z pracowników musiał
składać raporty do Mukhabaratu. Majora interesowały jednak tylko ewentualne
związki Hadżiego z rosyjskim wywiadem wojskowym GRU albo cywilnym
SWR. W takim wypadku nie bez znaczenia byłyby jego obecne kontakty
z dawnymi kolegami, którzy przyłączają się do Państwa Islamskiego. Jak każdy
rasowy oficer wywiadu, poszukiwacz Portretu młodzieńca musiał przewidzieć
różne scenariusze.
Konwój samochodów z polskiej ambasady szybko dotarł do cmentarza. Żuraw
zdecydował się jechać po lewej stronie Tygrysu, aleją 14 Lipca. Przejazd aleją Al-
Raszida, którą w czasie wojny przemierzali żołnierze generała Andersa, był zbyt
niebezpieczny.
Przy cmentarzu pasażerowie wysiedli. W samochodach zostali tylko kierowcy.
Silniki toyot cały czas mruczały. Abdullah Hadżi poszedł porozmawiać ze
stróżem. Cmentarz był duży i w miarę zadbany, może dlatego, że pieczę nad nim
formalnie sprawowała brytyjska Commonwealth War Graves Commission.
Chroniący Łodynę funkcjonariusze BOR-u trzymali się blisko i nerwowo
rozglądali dookoła. Oficer szedł powoli i robił dużo zdjęć. Zatrzymał się przy
memoriale w kształcie muru, poświęconym cmentarzowi w Khanaqin, który jest
największą polską nekropolią w Iraku, obecnie mocno zniszczoną. Wreszcie
wszystkim ukazały się piaskowe tablice zwieńczone orłem w koronie. Łodyna
nagle przypomniał sobie Kleinera. „Może wśród tych grobów są jego kumple,
ludzie, z którymi przeszedł drogę z ZSRR? Może gdyby mogli, powiedzieliby mi
coś, co nakierowałoby mnie na trop Młodzieńca?” – pomyślał.
Uważnie wpatrywał się w każde z polskich nazwisk wykutych w jasnym
piaskowcu. Odruchowo czytał na głos:
– Rawski, Walczyk, Ebert, Zaniewski, Sokołowski…
Zatrzymał się przy tym ostatnim. Uśmiechnął się do siebie, bo to nazwisko
szczególnie i jednoznacznie mu się skojarzyło.
Idąc wzdłuż polskich grobów, Łodyna szukał jakiejś nieracjonalnej
odpowiedzi na nurtujące go pytania. W pewnym momencie przypomniał sobie
opowieść Al-Zaabiego o początkach biznesu jego rodziny w Kuwejcie.
Mohammed wspomniał, że w czasie drugiej wojny światowej ojciec jego wuja
prowadził rozległe interesy w Basrze, która była wówczas sporym portem
przeładunkowym. „Do jego nabrzeży przybywały statki handlowe ze sprzętem dla
polskiego korpusu, a z nimi pewnie i nasi żołnierze. Może Kleiner przybył
z ZSRR do Iraku? Jeśli to w ogóle ta sama osoba i jeśli był w Iraku, a wcześniej
w Iranie…”
– Musimy się chyba stąd zbierać. Chłopaki w samochodach podają przez
radio, że jacyś lokalsi kręcą się przed główną bramą – powiedział spokojnie
Żuraw. Po chwili przerwy zdecydowanie dorzucił: – Słuchajcie! Spierdalamy.
Tylko tak, żeby się nie spostrzegli, że coś zauważyliśmy. Bądźcie gotowi na ostrą
jazdę – zadysponował przez radio.
W takich sytuacjach Łodyna żałował, że ma przy sobie tylko SIG-a. Dobrze,
że kilka zapasowych magazynków weszło do kieszeni jego kamizelki. Ani
o pistolecie, ani o magazynkach nikt nie wiedział. Jeśli doszłoby do strzelaniny,
była to ostatnia linia jego ochrony.
Polacy zdecydowanym krokiem, aczkolwiek nie za szybko, doszli do
samochodów. Łodyna zauważył, że chłopaki z BOR-u robią się nerwowi
i intensywnie się rozglądają. Już na parkingu zobaczyli kilku mężczyzn
pokazujących ich palcami. Wydawało się, że ci ludzie na kogoś czekają, kogoś
wypatrują. Sytuacja stawała się niebezpieczna. Z budynku stróżówki wyszedł
Abdullah Hadżi. Miał dziwną minę i dziwnie się zachowywał. Niewielką uliczką
dojazdową wjechał na parking mocno wysłużony, biało-pomarańczowy nissan.
Zatrzymał się prawie w poprzek wylotu uliczki.
– Szybko do środka! Ruszamy ostro! – krzyknął Żuraw. – Pierwszy taranuje
nissana! Abdullah! Kurwa, szybciej!
Tuman kurzu z szutrowej drogi uniósł się na wysokość kilku metrów. Grupa
lokalnych mężczyzn podbiegła do samochodów i uderzała w nie pięściami.
Niewiele jednak byli w stanie dostrzec we wszechobecnym kurzu.
Pierwsza z toyot uderzyła w nissana olbrzymim stalowym zderzakiem.
Niewielki pojazd tylko zazgrzytał i przesunął się na bok. Kierowca wyskoczył.
Droga była wolna. Przejechał drugi samochód i trzeci. Siedzący znowu na
gunerce Dziadek nikogo nie zobaczył.
– Z tyłu czysto. Chyba pusto. Taki obłok kurzu, że nic nie widać – powiedział
i zluzował uścisk przyciskanej mocno do ramienia kolby PK.
Konwój szybko odjechał, zostawiając za sobą cmentarz North Gate i kwatery
polskich żołnierzy. Wbrew regułom wracali tą samą drogą. Nie chcieli ryzykować
utknięcia w korku w alei Al-Raszida, pełnej niezadowolonych sunnitów. Wybrali
szybką jazdę szerokimi ulicami. Przez całą drogę nikt nie powiedział ani słowa.
Pół godziny później byli już na dziedzińcu polskiej ambasady.
– Widziałeś, jak dziwnie zachowywał się Abdullah? – zapytał Żurawia
Łodyna.
– Faktycznie, był za spokojny, jakby przygotowany na taką sytuację. Muszę
przekazać meldunek na Podchorążych, a potem powiedzieć staremu. Pewnie
będzie miał pretensje, że pojechaliśmy, choć sam się na to zgodził. A zwróciłeś
uwagę na tego białego busa, chyba nissana, zaparkowanego już za wyjazdem
z uliczki? Ci, co w nim siedzieli, to nie byli lokalsi. Wyglądali raczej na
Europejczyków i natarczywie nam się przyglądali. Za spokojnie, kurwa, za
spokojnie.
Łodyna faktycznie zauważył busa, ale siedział z tyłu, więc nie bardzo mógł mu
się przyjrzeć. „Spokojni Europejczycy w Bagdadzie. Hm…” – pomyślał
z zadumą.
***
***
***
***
***
***
***
Łodyna leciał już z powrotem do Bagdadu. Był zadowolony, bo nie tylko załatwił
sprawy oficjalne, lecz także nawiązał ciekawe kontakty. A co najważniejsze,
oderwał się od bagdadzkiej szarzyzny i spędził z Ewą kilka ekscytujących nocy.
Natrętnie obracał w myślach różne powracające wątki: „North Gate, Irak,
Kurdystan, Khanaqin, Młodzieniec, obraz, Niemcy… No tak! Armia Andersa!
Może to jest ten kierunek?”.
Gdy wysiadał z samolotu, był prawie pewien, że trafił w sedno.
***
***
„Wygięte w łuk brwi, czerwone usta, lekko wystające kości policzkowe. Piękna?
Może się podobać mężczyznom” – Masza, funkcjonariuszka radzieckiego
NKWD, zastanawiała się nad swoim nowym wizerunkiem, wypracowanym
w czasie szkolenia pod Moskwą.
– Kobieta, którą stworzycie, może wam umożliwić dostęp do generała –
powtarzał jej oficer sowieckiego wywiadu zajmujący się rozpracowywaniem
Polaków. – Zapoznajcie się z przykładowymi sprawami operacyjnymi, które
prowadzimy już od dłuższego czasu w polskich środowiskach.
W ramach intensywnych przygotowań do misji Masza przeczytała teczki
osobowe Polaków sprzyjających władzy sowieckiej, rozczarowanych rozwojem
wydarzeń. Ci ludzie nie akceptowali armii z sanacyjną kadrą dowódczą, nie
należeli też do zwolenników generała Sikorskiego. Wręcz przeciwnie, uważali, że
to u boku Armii Czerwonej powinny powstać polskie oddziały wojskowe.
NKWD starało się wykorzystać nastawienie takich osób i naszpikować nimi
punkty werbunkowe do wojska polskiego oraz punkty kontrolne. Oczywiście nie
wszędzie było to możliwe, ale Sowieci osiągali niezłe efekty.
Po ustaniu radzieckiej kontrofensywy wiosną 1942 roku Niemcy rozpoczęli
operację „Blau” – letnią ofensywę na Kaukaz i Stalingrad. Celem wojsk
niemieckich stało się przejęcie pól naftowych Kaukazu i przebicie się na Bliski
Wschód. Praca wywiadowcza NKWD na tym terenie stawała się coraz bardziej
istotna.
– Masza! Teraz posłuchajcie uważnie. Kierownictwo naszej służby
zaakceptowało właśnie plan, który umożliwi wam najłatwiejszy i najszybszy
dostęp do dowództwa armii polskiej – zaczął oficer NKWD. – Ścieżka, którą
wyznaczyliśmy, prowadzi przez komórki zajmujące się zaopatrzeniem
w produkty luksusowe i organizacją rautów w armii polskiej. Właśnie te komórki
zatrudniają zespoły muzyczne występujące dla żołnierzy i dowódców. Ludzie tam
pracujący mają możliwość poruszania się w miejscach nie dla wszystkich
dostępnych, także blisko frontu. Czy już rozumiecie, na czym polegać będzie
wasza służba dla naszej socjalistycznej ojczyzny?
– Tak jest, towarzyszu pułkowniku!
– Wot gieroj dziewoczka!
Pułkownik rzucił na stół grubą teczkę z dokumentacją sprawy, oprawioną
w tekturowe, nieco wytarte okładki. Pod wpływem uderzenia z teczki wysunęło
się zdjęcie przedstawiające kilku muzyków grających na klarnetach, trąbkach
i pianinie, z odręcznym podpisem: „Tea-Jazz”. Z drugiej strony fotografii widniał
szczegółowy opis. Uwieczniono na niej Eugeniusza Bodo, Alberta Harrisa oraz
artystkę o pseudonimie Renata Bogdańska.
W ciągu kilku następnych dni Masza zapoznawała się ze składami osobowymi
polskich zespołów artystycznych. Dowiedziała się, że po Związku Sowieckim
krążą grupy muzyków i piosenkarzy, którzy rozpoczęli flirt z sowiecką władzą we
Lwowie pod koniec 1939 roku. W jednej z notatek znalazła informację o znanym
kompozytorze przebojów filmowych, Henryku Warsie. Do jego bandu Zachodnia
Ukraina zgłosiła się Iryna Jarosewycz, występująca obecnie pod pseudonimem
Renata Bogdańska. Towarzyszył jej mąż, Gwidon Borucki. Masza przypomniała
sobie, że wielokrotnie słuchała utworów wykonywanych przez tych artystów,
z płyty wydanej w 1940 roku. Na pamięć znała piosenkę Tylko we Lwowie,
śpiewaną przez Bodo po rosyjsku pod tytułem Żdiom was wo Lwowie.
Tak jak zapowiedział pułkownik, agentka szybko dostała nową tożsamość
i legendę. Teraz była Marią Konarską, wracającą z Syberii, na którą wywieziono
ją z Wilna w 1940 roku wraz z rodzicami. Z legendy wynikało również, że jej
ojciec, współwłaściciel niedużego zakładu fotograficznego, miał umrzeć w czasie
podróży, a matka, nauczycielka muzyki w szkole powszechnej, została w Irkucku.
Pion legalizacji NKWD wyprodukował niezbędne dokumenty i zaświadczenia,
także przedwojenne polskie, opatrzone pieczęciami z orłem w koronie.
***
Już drugi dzień Masza nie miała żadnych zajęć. Wykorzystała więc całodniową
przepustkę i wcześnie rano pojechała na peryferie Moskwy. „Inaczej już nie
zdążę. Jak ich znam, nie wypuszczą mnie z ośrodka po wydaniu rozkazu
wyjazdu” – pomyślała.
W jednym z podmiejskich domów, w malutkim pokoiku stała radiostacja,
ukryta w specjalnym schowku. Masza wiedziała, że może ją wykorzystać tylko
w sytuacji alarmowej lub ewakuacyjnej. O wyznaczonej porze nadała meldunek
do swoich niemieckich mocodawców z wywiadu Sicherheitsdienst. Szyfrem
jednorazowym poinformowała o swojej nowej tożsamości i otrzymanym zadaniu.
Poprosiła o kontakt w Taszkiencie, a jeśli byłoby to niemożliwe, to w Iranie.
Wskazała Pahlawi lub Teheran. W depeszy zaznaczyła, że hasło i znak
rozpoznawczy pozostają bez zmian. Zgodnie z przyjętymi zasadami na
odpowiedź czekała osiem godzin. Otrzymała informację zwrotną, w której
podano miejsce nawiązania kontaktu – Pahlawi. Masza zniszczyła radiostację
oraz spaliła w wiadrze wszystkie gamy szyfrowe. Po mieszkaniu rozniósł się
zapach spalonego papieru.
Osiem godzin, podczas których agentka w Moskwie czekała na odpowiedź,
centrala SD w Berlinie wykorzystała na poinformowanie o sprawie Abwehry,
która od dłuższego czasu operowała w Iranie. Choć nie była to normalna
procedura, ze względu na wzajemne animozje, w SD zdecydowano, że
wiadomość o uplasowaniu agentki Maszy zostanie przekazana ludziom Canarisa.
SD nie miało tak rozbudowanej siatki wywiadowczej w Iranie. Admirała
zaciekawiła ta informacja, ponieważ osobiście jeździł do Iranu i omawiał sprawy
ewentualnego antybrytyjskiego powstania.
Następnego dnia Masza została wezwana do pułkownika. Tak jak się
spodziewała, otrzymała rozkazy. Zaczynała nowy rozdział w swoim życiu.
– No, towarzyszko Konarska! Ruszacie na południe. Jedziecie pojutrze rano
pociągiem do Taszkientu. W walizce zabierzecie wyłącznie ubrania, które będą
pasowały do legendy. Musicie się w nie przebrać w dogodnym momencie. To, co
macie na sobie, wyrzućcie. Nie możecie mieć ze sobą nic, co by mogło was
zdekonspirować. I pamiętajcie, w sytuacji bezpośredniego zagrożenia lub
nieoczekiwanych problemów na terenie naszego kraju macie zgłosić się do
lokalnej komórki NKWD i poprosić o kontakt ze mną. Nic więcej nie mówić.
Tylko to. Rozumiecie?
– Tak jest, towarzyszu pułkowniku. Tylko w sytuacji realnego zagrożenia.
– Komplet dokumentów legalizacyjnych otrzymacie dopiero w drodze. Będzie
zapakowany w szarą kopertę. Przekazujący nie będzie wiedział, co jest w środku.
O miejscu ich przekazania dowiecie się bezpośrednio przed odjazdem pociągu.
Od momentu ich otrzymania jesteście zdani na siebie. W kopercie będzie również
informacja o waszym kontakcie w Pahlawi. Nie martwcie się. Mamy tam
możliwości pracy operacyjnej, bo praktycznie od sierpnia 1941 roku okupujemy
ten port wspólnie z Brytyjczykami. Znak rozpoznawczy i hasło do nawiązania
kontaktu też znajdą się w kopercie. Nie muszę wam mówić, że kartkę z hasłem
macie spalić. Aha, do momentu wyjazdu nie wolno wam opuszczać ośrodka. Na
dworzec kolejowy w Moskwie odwiezie was nasz samochód. Powodzenia,
towarzyszko!
Pułkownik uścisnął jej dłoń.
Podróż z Moskwy do Azji Centralnej trwała kilka dni. Wcześniej, na stacji
kolejowej w Kazaniu, do przedziału Maszy wsiadł młody mężczyzna. Agentka
zwróciła na niego uwagę, ponieważ intensywnie jej się przyglądał. Wyglądała
atrakcyjnie, więc specjalnie jej to nie dziwiło, ale przeszło jej przez głowę, że już
go wcześniej widziała.
„Kręcił się na peronie w Niżnym Nowogrodzie! Rozmawiał z taką młodą
kobietą” – przypomniała sobie. „Podrywacz? Uwodziciel?”
Pociąg zatrzymał się na małej stacyjce. Gdy inni pasażerowie wyszli na peron,
mężczyzna odwrócił się do niej.
– Kapitan Aleksandr Samow. Będę zabezpieczał waszą misję. Przeze mnie
będziecie się kontaktować z naszą centralą. A to coś dla was, towarzyszko –
powiedział niespodziewanie i wyjął szarą kopertę bez oznaczeń.
Masza wzięła kopertę, rozpięła dwa guziki i schowała ją pod bluzkę. Samow
spojrzał na jej biust, lekko tylko przesłonięty białym, koronkowym stanikiem.
Agentka pokiwała głową, uśmiechnęła się, lekko rozchyliła usta i powoli,
z wdziękiem zapięła guziki. Oficer, nieco zmieszany, wstał i wyszedł
z przedziału.
Pociąg zatrzymał się z piskiem kół. Szarpnęło. Ktoś rozsunął z łoskotem
drewniane drzwi wagonu. Masza, która od dobrej godziny spała jak zabita,
obudziła się i przez chwilę nie wiedziała, gdzie jest. Wyjrzała na zewnątrz.
Gigantyczny tłum – skośnoocy mężczyźni w tiubietiejkach na głowach, a między
nimi żołnierze w mundurach i łachmaniarze – przelewał się między słupkami
podtrzymującymi tablicę z nazwą stacji. Taszkient.
Sama Masza nie wyglądała lepiej od ludzi z peronu. Żal jej było rozstawać się
z koronkowym stanikiem i cienkimi pończochami, ale nie miała wyjścia. Nagle
przypomniała sobie ładną kobietę, z którą rozmawiał kapitan Samow. „Czy ta
kobieta wykonywała podobną misję?” – pomyślała. „A może byłam sprawdzana,
a ta druga miała mnie podmienić, gdyby kierownictwo NKWD doszło do
wniosku, że coś ze mną nie tak? A wtedy moje ciało rozszarpałyby dzikie psy
gdzieś przy torach kolejowych na stepie…”
Masza wyszła z dworca kolejowego. Szybko zorientowała się, że polscy
żołnierze często przychodzą na miejscowy bazar, aby kupić owoce i warzywa.
Poszła w tym kierunku. Nie miała problemu z odnalezieniem Polaków. Jednym
z ich samochodów zabrała się do Jangi-Jul. Takie otrzymała zadanie. Miała być
blisko polskiego sztabu.
Zameldowała się w obozie wojskowym. Bez skrupułów wykorzystała swój
urok osobisty, by trafić tam, gdzie chciała. Przekonała oficera rejestrującego
kandydatów do służby, żeby skierował ją do Pomocniczej Służby Kobiet. Tak
została Pestką. Już następnego dnia dostała elegancki mundur, dostarczony przez
Brytyjczyków. Po kilku kokieteryjnych rozmowach z polskimi oficerami podjęła
pracę w biurze ewidencyjnym obozu. Miała dostęp do kart osobowych niemal
wszystkich wstępujących do wojska. Jej zadanie polegało między innymi na
sprawdzaniu, czy wszystkie pozycje w kwestionariuszach napisanych w języku
polskim i rosyjskim się zgadzają. Świetnie się do tego nadawała.
Jako doskonała agentka zaczęła dyskretnie przeglądać księgi ewidencyjne
ostatnio przyjętych osób. Próbowała wyłuskać z nich te nazwiska, które mogły
interesować sowiecki wywiad. Tym bardziej że do niektórych kart ewidencyjnych
dołączone były oświadczenia, w których żołnierze opisywali swoje tułacze losy
po Związku Sowieckim.
„Karwowski. Kaczkowski. Kleibert. Kleiner. Kowalski… Zaraz, zaraz,
Kleiner. Coś mi mówi to nazwisko!”
– Ranny w wojnie 1939 roku. Niewola niemiecka. Ucieczka. Żołnierz SZP
i ZWZ. Kurier. Zadania specjalne. Przebił się przez linię frontu z Generalnej
Guberni na teren ZSRR. Znajomość kilku języków obcych. W lipcu skierowany
do służby geograficznej – czytała powoli na głos.
Nagle spojrzała na płomień lampki naftowej i zamyśliła się. Wokół szklanego,
osmolonego od wewnątrz klosza latały nocne motyle. Jeden z nich podleciał zbyt
blisko i spalił się w niebiesko-żółtym płomieniu. Po chwili zadumy Masza
stuknęła ołówkiem o blat.
– Mam! – krzyknęła niemal na głos.
„On był w moim oddziale! To ten Polak, który zabił Fiedotowa. Tylko
dlaczego? Tak. On przecież nie ukrywał, że chce się dostać do polskiego wojska.
Co tu robi? Czy miał jakieś zadanie do wykonania, a jeśli tak, to jakie?”
– Wot, swołocz! Dwa dni temu wyjechał do Krasnowodzka!
Przez głowę Maszy przeleciała myśl o wykorzystaniu awaryjnego systemu
łączności z Moskwą, aby poinformować o odkryciu. Ale zdecydowała, że nie ma
pewności, czy Kleiner jest osobą, dla której warto ryzykować całą operację.
„A poza tym należało się temu bydlakowi, Fiedotowowi! Zostawię tę sprawę na
później” – uznała.
***
***
***
– Czy wiesz coś ciekawego o Kalhagim? Możemy podsumować, co już
wiadomo? – zapytał Berda Łodyna. – Jutro spyta cię o to ambasador. Rozumiem,
że rozmawiałeś u nas w wewnętrznym na jego temat?
– Poza wszystkim innym kluczowy może być fakt, że Kalhagi zna język
rosyjski. Prawdopodobnie studiował w ZSRR, a może już w Rosji. Ale kryje się
z tym. Mało kto o tym wie – powiedział Berd. – Na mojego nosa to może być
„sentymentalny” klucz do generała. Stefański proponował mi, żebym z wami
poszedł na to spotkanie. Ale nie chcę mieszać do tego mojej firmy. To mogłoby
mi zaszkodzić w Kuwejcie i Emiratach. Nie wspominając nawet o Arabii
Saudyjskiej. Powiedziałem mu zresztą, zgodnie z prawdą, że za dwa dni jadę do
Kuwejtu w celach biznesowych i nie wiem, kiedy wrócę.
– Zgadzam się z tobą. Ale jeśli generał miał czy ma związki z Rosjanami, to
musimy uważać. To samo dotyczy jego relacji z Irańczykami. Pamiętaj, czego
dowiedzieliśmy się o rabunku w 1990 roku od Al-Zaabiego, Al-Fajsala
i Montany. Tam były realizowane działania wywiadowcze wymierzone w Iran
i bliski Rosjanom saddamowski Irak. Nie wiemy, czy materiały zabrane
z rezydencji przez tego Kurda dotarły do centrali Mukhabaratu w Bagdadzie.
W końcu nawet taka niewielka wojna jak ta w sierpniu 1990 roku powoduje
pewne zamieszanie. Mamy niewyjaśniony śmiertelny wypadek młodego Wasima
Abn Dżafara, który miał jakieś związki z rosyjskim wywiadem. Może, ale nie
musi to oczywiście wskazywać, że jeśli materiały nie dotarły do Bagdadu, to teraz
Rosjanie też nie chcą się dowiedzieć, gdzie one są i czy można je zdobyć.
– Dobra. Ja pojutrze lecę do Kuwejtu. Będę tam tylko jeden dzień. Muszę
spotkać się przedtem z Surą u niej w placówce. Może ją też namówię kiedyś na
zwiedzanie Kuwejtu. Jak tylko dokończymy to podłe, podrabiane tureckie piwo,
idę się pakować. Popatrz! Chyba Karin z szefem kuchni machają do ciebie.
Znowu jakaś wieprzowa kontrabanda?
– Uważaj na siebie! Pamiętasz, co było ostatnio? Nie chodzi mi oczywiście
o spotkanie z Surą – zaśmiał się Łodyna i poszedł dobić targu na świninę
z menedżerką Dojo.
***
***
***
– Ja pierdolę! To już jest coś! – prawie krzyknął do Berda Łodyna. – Zdaje się, że
przez tego Młodzieńca wdepnęliśmy w niezłą aferę. On mi się już czasem śni po
nocach. Jak patrzę na tę podkolorowaną, niebieskawo-brązową fotografię, to
wydaje mi się, że chce mi coś powiedzieć. Ale będzie jazda. To lubię. Napisz
jeszcze wszystko w szczegółach, bo muszę to wysłać natychmiast do kraju. Jeśli
nie nasz szef, to przynajmniej Jaskólski będzie zadowolony. To posuwa sprawę
do przodu. Napisz jak najszybciej, a ja idę pogadać z tą blondynką z Łodzi.
– Wytykasz mi znajomości z dziewczynami, a sam nie możesz się
zdecydować, którą blondynkę wybrać? Czy tę z UNAMI, czy tę z amerykańsko-
irackiego projektu rządowego? – odgryzł się Berd.
Łodyna nie odpowiedział. Z uśmiechem odszedł od stolika. W Dojo Berd
przyzwyczaił wszystkich, że zawsze coś pisze. Miał swój stolik w kącie sali.
Między talerzami i butelkami piwa przeważnie stał jego otwarty laptop, a obok
leżały zapisane kartki i segregatory. Taki wizerunek zostawiał mu duże pole
manewru i dawał mocną legendę w czasie przygotowywania informacji.
Rozdział 25
Iran – lato–jesień 1942
***
***
***
Następnego dnia Masza udała się do swojego adoratora i poprosiła o załatwienie
szybkiej ewakuacji do Teheranu. Nie było to trudne, tym bardziej że kapitan też
miał się tam przenieść. Dziewczyna wzmocniła swoją prośbę obietnicą częstych
spotkań z kochankiem. Miała zabrać się za kilka dni z resztkami oddziałów 16
Batalionu Strzelców.
Przed wyjazdem musiała złożyć wizytę w porcie u majora NKWD.
– Aaaa, jesteście nareszcie. Gdzie się wałęsaliście? Mam dla was pilną
informację z centrali – powiedział ściszonym głosem major, gdy Masza pojawiła
się u niego.
– Towarzyszu majorze. Byłam zajęta. Zgodnie z waszymi poleceniami
aktywnie rozwijałam kontakty w sztabie armii. Nie mogłam wcześniej.
„A co ja jestem, jakaś ostatnia bladź na posyłki? Jedni i drudzy mają do mnie
tylko pretensje” – pomyślała.
– Choroszo, choroszo, towarzyszko – powiedział pojednawczo major. – Ten
Klimkowski i Kleiner bardzo nas interesują. Pierwszym już się ktoś zajął, ale
drugiego sami musicie rozpracować, a następnie zlikwidować. Tak, tak.
Wyeliminować! Ale dopiero na nasz wyraźny rozkaz. No, chyba chcecie się
zemścić za towarzysza Fiedotowa?!
– Tak, chcę.
– Interesujące są jego kontakty w środowisku artystycznym, poprzez które
możecie dotrzeć do sztabu armii. Nasi towarzysze w Moskwie ustalili, że
utrzymywał kontakty z artystką o pseudonimie Renata Bogdańska. Na pewno
kojarzycie to nazwisko?
– Ach tak, coś mi się przypomina… – Zamyśliła się. – Ale, towarzyszu
majorze, muszę o czymś zameldować.
– Dobrze, towarzyszko, ale szybko, bo sprawa, o której mówiłem, jest pilna.
Muszę potwierdzić, że zrozumieliście zadanie i przystępujecie do jego realizacji.
– Dostałam polecenie wyjazdu do Teheranu. Opuszczam Pahlawi pojutrze.
– A to doskonale się składa, bo informacje, które miałem wam przekazać,
mówią dodatkowo, że ten sobaczy chrien Kleiner tam właśnie pojechał. Widzicie
sami, towarzyszko, my mamy długie ręce. W Teheranie skontaktuje się z wami
nasz człowiek. On was rozpozna i zdecyduje, kiedy podjąć z wami kontakt.
Powoła się na tę rozmowę i na mnie. Zapyta również, gdzie i w jakich
okolicznościach spotkaliście mnie pierwszy raz.
– W czasie rzygania na statku? – zapytała nieco dowcipnie, ale zaraz
posmutniała, bo przypomniała sobie małego Andrzejka i jego braciszka, którego
malutkie zwłoki spoczęły na dnie morza.
– Tak, ale to nie czas na żarty – odpowiedział major, usłyszawszy w głosie
Maszy nieco prześmiewczy ton.
***
***
***
– Czy możemy spotkać się jeszcze przed twoim wyjazdem na urlop do Polski? –
zapytał zaspanego Łodynę Montana.
– Czy ty, Tom, zawsze musisz tak wcześnie telefonować w piątek rano?
Fucking shit! Kurwa! Ja wiem. Wy macie baseny, siłownie, boiska i macie co
z czasem zrobić. My możemy najwyżej leczyć kaca – odpowiedział Łodyna. – No
chyba że chcesz mnie zaprosić na dzisiejszy obiad w difaku. Jak to w piątek,
królować będzie tex-mex?
– Jasne, przyjeżdżaj. Ale nie zapewniam mariachi z trąbkami i gitarami ani
pięknych señorit. Najwyżej jedną ładną dziewczynę o słowiańskich rysach –
dodał Montana, zawsze zgrywający się trochę podczas rozmowy z polskim
kolegą.
Łodyna wiedział, że chodzi o sprawy rosyjskie, skoro Kate chciała się z nim
spotkać. Nawet się ucieszył, że zdąży kupić przed wyjazdem parę drobiazgów na
minibazarze w ambasadzie i w pieksie.
***
***
***
***
***
***
***
***
***
W kapitanacie portu Kleiner udał się do brytyjskiego oficera Royal Navy, aby
załatwić jakiś przyzwoity nocleg.
– Chłopaki, dowiedziałem się od tego Angola, że poczekamy tutaj kilka dni.
Ile? Nie wiem – oznajmił po powrocie pozostałym żołnierzom. – Ale słuchajcie.
Na nieodległej wyspie Keszm są podobno piękne plaże i resztki starego
portugalskiego fortu. W soboty jeżdżą tam dziewczyny pracujące w kapitanacie
portu i organizują ogniska. Mogą nas zabrać ze sobą!
***
Konwój Maszy dotarł do Teheranu. W sztabie, do którego wysłano ją
z dokumentami, dowiedziała się, gdzie stacjonuje Referat Topograficzny. Cały
czas układała sobie w głowie rozmowę z Kleinerem.
– Przepraszam. Szukam znajomego, Mietka Kleinera. Mam dla niego
wiadomość z Pahlawi – powiedziała do dyżurnego w budynku, w którym działał
Referat.
– Moment, paniusiu, zaraz sprawdzę – odpowiedział wysoki kapral
i zreflektował się na widok pięknej kobiety w brytyjskim mundurze. – To
znaczy… koleżanko, już, już. Poproszę porucznika Piłkowicza, który chyba ma
przerwę w zajęciach szkoleniowych. On na pewno będzie coś wiedział.
– Słucham panią – powiedział porucznik trzymający pod pachą jakieś rulony
papieru.
– Chciałam się czegoś dowiedzieć o moim znajomym z Jangi-Jul, Mietku
Kleinerze. Podobno jest tu u was?
– Raczej był. Bo wachmistrz Kleiner otrzymał nowy przydział w sztabie armii
– wyjaśnił Piłkowicz. – W rozkazie wyjazdu napisane było, że jedzie na południe
Iranu, do Bandar-e Abbas, a stamtąd pewnie popłynie z naszymi pancerniakami
do Basry. Proponuję szukać go już w Iraku. Przepraszam, spieszę się na zajęcia.
Kłaniam się.
***
***
***
Radości polskich żołnierzy czekających w Bandar-e Abbas nie było końca, gdy
w drugiej połowie września do portu zawinął polski statek „Kościuszko”.
Przypłynął z Suezu pod ochroną okrętu Royal Navy. Na jego pokładzie
transportowane było Centrum Wyszkolenia Broni Pancernej. Na nabrzeżu Kleiner
i inni machali, gwizdali i krzyczeli do Polaków stojących na pokładzie przy
karabinach maszynowych.
Gdy tylko było to możliwe, Kleiner wszedł na statek.
– Panie kapitanie! Melduję się. Wachmistrz Mieczysław Kleiner. Mamy się
zaokrętować i popłynąć z wami do Basry. Sprawy tutaj w porcie są już załatwione
– powiedział i wręczył kapitanowi nadzorującemu transport morski plik
brytyjskich dokumentów.
– Dziękuję, wachmistrzu. Wypływamy zaraz po załatwieniu niezbędnych
formalności, uzupełnieniu zapasów i załadunku towarów. Po drodze mieliśmy
trochę problemów. Niewiele brakowało, a nasz statek zostałby storpedowany
przez jakąś łódź podwodną. Ale eskortująca nas korweta poszła do przodu
i zaczęła rzucać bomby głębinowe. Potem pojawiły się na powierzchni morza
plamy oleju. Przez radio Angole podali, że zatopili okręt – powiedział
podekscytowany kapitan.
– Rozumiem, że nasz transport utrzymuje nazwę Convoy BP7?
– Wszystko wskazuje na to, że tak. Ale na dzień przed wypłynięciem
potwierdzę to w kapitanacie. Byliśmy przecież atakowani przez okręt podwodny.
Komunikaty były nadawane przez radio na otwartym kanale, więc nie wykluczam
zmiany. A do czego jest panu potrzebna ta informacja?
– Tak tylko pytam, bo słyszałem tę nazwę od znajomego Angola – skłamał
wachmistrz, który miał napisać majorowi Czakuckiemu, jakim transportem udaje
się do Basry.
Dwa dni później „Kościuszko” ruszył z Bandar-e Abbas do Basry. Czas
spędzony w porcie i mieście Kleiner wykorzystał na realizację zadań
wywiadowczych. Uzyskał informacje na temat kilku firm współpracujących
z niemieckimi spedytorami morskimi, pośród których byli Portugalczycy i Turcy.
Ustalił nazwy i trasy statków obsługujących te połączenia. Całościową informację
dla Czakuckiego sporządził dzień przed odpłynięciem. Zapakował ją do koperty,
zalakował ją i przekazał podporucznikowi, który przybył specjalnie po to ze
sztabu w Teheranie.
Na statku temperatura była wysoka jak na pustyni. Osiągała czterdzieści stopni
Celsjusza. Do tego dochodziła jeszcze wilgotność taka jak w Bandar-e Abbas.
Ludzie szukali na pokładzie cienia i jakiegoś w miarę przewiewnego miejsca.
Najgorsze były noce. W kajucie Kleinera pod sufitem cały czas obracał się duży
wentylator, niewiele to jednak dawało. Mietek zdecydował się w końcu położyć
na niedużym, bordowym wełnianym dywanie, który nie nagrzewał się aż tak
bardzo.
Po przepłynięciu Zatoki Perskiej „Kościuszko” wpłynął w głębokie ujście
Eufratu. Kolor wody zmienił się na rudogliniasty, a sama woda zmętniała. Statek
posuwał się powoli, czasami dość blisko brzegu.
– Panie sierżancie! Niech pan zobaczy! – krzyknął kapral do opartego
o balustradę Kleinera, pokazując ręką stado bawołów pasących się na brzegu.
– Zupełnie jak u nas pod Baranowiczami. Tylko te krowy jakieś inne, nie
łaciate – dodał żołnierz.
Po ponad trzech tygodniach od wyjścia z Suezu statek dopłynął w końcu do
Basry, od 1920 roku formalnie kontrolowanej przez Imperium Brytyjskie. Krótko
po przejęciu portu Brytyjczycy zmodernizowali go, czyniąc z niego istotny punkt
na szlaku dostaw broni i zaopatrzenia, w tym również dla ZSRR. W Basrze
znajdowała się także baza lotnicza RAF-u.
Port tętnił życiem. Pełno tu było brytyjskich i polskich żołnierzy. Ciężki sprzęt
w większości pojechał do Iraku transportem lądowym, przez Transjordanię, więc
Kleiner i jego podwładni nie mieli tu za dużo do roboty. Mogli zejść ze statku.
Na nabrzeżu stała energiczna dziewczyna w brytyjskim mundurze. W ręku
miała teczkę z dokumentami. Silnie gestykulowała i co chwilę mocno kaszlała.
– Psia krew, co z was za chłopy! Nic nie można z wami ustalić! – krzyknęła.
– Kleiner jestem. Właśnie przypłynąłem. Odpowiadałem za zabezpieczenie
transportu. Dokąd mamy się udać?
– Witam w nadmorskim burdelu. Kulikowska jestem. Poczekajcie, aż
wszystko rozładują, i możecie iść do miasta. Potem, wieczorem, pojedziecie do
obozu przejściowego, a następnie koleją na północ. Ale uważajcie na siebie, bo tu
wciąż dobrze pamiętają walki iracko-brytyjskie z 1941 roku.
„Jakże to miasto wygląda inaczej niż Pahlawi, Teheran czy Isfahan” –
pomyślał Kleiner. W porcie panował wszechogarniający bałagan organizacyjny.
Arabscy kupcy przekrzykiwali się i gestykulowali w teatralny sposób. Wszędzie
kręciły się grupy Gurków, sikhów i hindusów z indyjskich brygad piechoty.
Po rozładunku wachmistrz przewiesił walizkę przez ramię i ruszył w miasto.
Plecak zostawił u Kulikowskiej w kantorku. Szedł wąskimi uliczkami przy
nabrzeżu i czuł na sobie spojrzenia Arabów. „Przydałby się za pasem webley albo
enfield. Może uda mi się załatwić coś u Arabów na bazarze” – pomyślał. Jego
wzrok przykuły kolorowe kamieniczki na brzegach Eufratu, płynącego wieloma
korytami. Dziesiątki mniejszych i większych łodzi lekko i równomiernie unosiły
się na wodzie w rytmie fal. Przewoziły owoce, warzywa, maty z trzciny, rosnącej
zapewne gdzieś w delcie rzeki, i zawinięte w szare płachty drewniane skrzynki.
Przypomniał sobie, że na statku w jakiejś gazetce przeczytał, jak nazywają to
miejsce niektórzy podróżnicy. Wenecja Wschodu.
Zamyślony usiadł na nadbrzeżu. Nagle podszedł do niego wysoki Arab,
ubrany w elegancki jasny garnitur.
– Pan tutaj na kogoś czeka? A może mogę w czymś pomóc? – zapytał
uprzejmie, uśmiechając się. Podał mu rękę i przedstawił się: – Abdul Hafiz Al-
Zaabi.
Zaskoczony Kleiner uścisnął jego ciepłą i twardą dłoń.
– Mieczysław Kleiner, z Polski. Nie, nie czekam. Może to zabrzmi dziwnie,
ale zauroczyło mnie to miejsce – odpowiedział.
– Bo to jest faktycznie ładne miejsce. A pana, jak widzę, sojuszniczego
żołnierza, interesuje coś szczególnego?
– Nie. A może pan mi coś zaproponuje?
– Chętnie z panem o tym porozmawiam. Usiądźmy w kawiarni przy stoliku.
O tutaj, przy nadbrzeżu. Zapraszam na kawę – zaproponował Al-Zaabi.
Przy wejściu do małej kawiarni wystawiono kilka drewnianych stolików
przykrytych niebieskimi obrusami. Materiał przymocowano do ich rogów
specjalnymi zaczepami, aby wiatr od zatoki nie porwał nakrycia. Na stolikach
stały niewielkie dzbanuszki z czerwonymi kwiatami.
– Te kwiaty nazywamy tutaj qizil ribat, czyli czerwony kwiat. Ładnie, prawda?
Al-Zaabi poczęstował Kleinera papierosem. Żołnierz zauważył na jego
wypielęgnowanym palcu okazały srebrny pierścień z arabskimi napisami,
zapewne wersetami z Koranu. Mężczyzna różnił się wyglądem od innych
mieszkańców tego miasta. „Dumny arystokrata? Takie przynajmniej robi
wrażenie. Chyba ukończył angielską szkołę. Doskonale zna język” – zastanawiał
się Polak.
Kelner bez słowa postawił przed nimi filiżanki z kawą, talerzyk z drobnymi
suszonymi owocami i orzechami, a także zimny sok z limonki. Odszedł tak samo
cicho, jak się pojawił.
– Patrzył pan na mój pierścień. Jest tylko srebrny, ale jestem z nim bardzo
związany emocjonalnie. Dostałem go od mojego przyjaciela z Sany w Jemenie
przy okazji jednej z długich rozmów w jego mafradżu podczas smakowania
kathu. Mój znajomy mieszka i prowadzi interesy na suku w Al-Milh. To bardzo
religijna osoba. Napisy na sygnecie to szczególnie ważne dla mnie wersety
z Koranu. To ciekawe, że ludzie zwracają na niego uwagę. Już kilkakrotnie
proponowano mi jego kupno lub zamianę – powiedział i na chwilę się zamyślił.
– Tak. To fascynująca opowieść – powiedział Kleiner z lekką ironią.
– Proszę napić się soku z limonki. To właśnie od mojego przyjaciela z Sany
przywiozłem do Basry ten zwyczaj. Mogę panu umożliwić łatwy dostęp do
niemal każdego towaru. – Arab niespodziewanie zmienił temat rozmowy.
– A dlaczego pan mi to proponuje? Tylu tu innych żołnierzy brytyjskich,
hinduskich i diabli wiedzą jakich. Dlaczego ja?
– Wie pan, gdy zobaczyłem, jak pan patrzy na ten falujący na wodzie dywan
łodzi z kolorowymi żaglami, ogarnęło mnie jakieś dziwne przeczucie. Jest w panu
coś zagadkowego. Ale przyznam się, że na decyzję, aby pana bliżej poznać, miała
wpływ książka, którą niedawno czytałem. Nosiła tytuł Bulonia i została wydana
w 1940 roku w Bagdadzie. Mówiła o wojnie obronnej Polski w 1939 roku.
Pamiętam, że miała ilustracje budynków, pałaców, zamków i waszego krajobrazu.
Była tam też mapa Polski i portret jakiegoś marszałka – odpowiedział z powagą
Arab.
– Pewnie marszałka Józefa Piłsudskiego – powiedział Kleiner, uśmiechnął się
i uniósł szklankę z sokiem.
Po chwili milczenia i smakowania świeżo parzonej kawy z kardamonem
Kleiner zwrócił się do Al-Zaabiego z lekkim wahaniem:
– Mówi pan, że każdy towar. Broń też?
– Co do broni… Hm… Mało jej macie w wojsku? Zobaczymy, co się da
zrobić.
Al-Zaabi położył na stoliku bilet wizytowy z adresami swoich biur
handlowych w Basrze i w Bagdadzie i wyciągnął rękę.
– Zapraszam pana do mnie do biura. To niedaleko stąd. Mam nadzieję, że
zostaniemy przyjaciółmi. Proszę mnie jutro odwiedzić. – Wstał od stolika
i odszedł.
Kleiner był pod wrażeniem. Dopił kawę. W chwilę później podeszli jego
żołnierze. Z kieszeni sterczały im butelki whisky.
– Wszyscy są? Zbieramy się i jedziemy do obozu. Rozłóżcie butelki po
wszystkich bagażach. Tak na wszelki wypadek, żeby żandarmi się nas nie czepiali
– zakomenderował Kleiner.
***
– Naprawdę czytaliśmy dużo o panu. To znaczy, hm… Pan wie gdzie? – Łodyna
usłyszał wysoką brunetkę, którą spotkał wcześniej w wydziale.
Przytaknęli jej dwaj młodzi oficerowie i ta mała z niebieskimi oczami. A ona,
tak jak przy pierwszym spotkaniu, poprawiła z wdziękiem krucze włosy. „Taaaak,
opadające na ramiona długie kobiece włosy, tak jak i opadająca z ramienia
damska garderoba… mają taki sam sexy wyraz” – pomyślał oficer.
– A kiedy możemy wypić z panem woodford reserve? – zapytał jeden
z chłopaków, a drugi uśmiechnął się od ucha do ucha.
– O, widzę, że panowie mają niezłe rozeznanie co do mojego ulubionego
bourbona. Ostatnio go piłem… niech pomyślę. Wiem! Jakoś w połowie listopada
ubiegłego roku, na balu urodzinowym US Marines Corps w ambasadzie
amerykańskiej.
Wszyscy byli w dobrych humorach. W końcu spotkanie wielkanocne było
wyczekiwanym wydarzeniem towarzyskim w firmie. Sierpecka przyszła
spóźniona, bo jak zwykle jakieś obowiązki zatrzymały ją w pracy. Chłopaki
wyrywali do tańca młode adeptki sztuki szpiegowskiej. Inni w podgrupach
próbowali rozwiązywać zawiłe sprawy natury zawodowej i seksualnej. Te
ostatnie sprowadzały się do próby odgadnięcia: kto z kim? Kogo ochrona nagrała
w samochodzie na parkingu? W jakich okolicznościach i czy to w ogóle prawda?
Poziom abstrakcji rósł proporcjonalnie do ilości wypitej wódki. Do Łodyny wciąż
podchodzili młodzi oficerowie i pytali, jak fabuła znanej wszystkim książki,
napisanej przez ich starszego kolegę, ma się do rzeczywistości. Jacy naprawdę
byli bohaterowie? Kto jest kim? Łodyna był bardzo zaskoczony, że powieść jego
dawnego szefa cieszy się tak wielką popularnością. Czasami słyszał w ich głosach
wręcz uwielbienie. Najwyraźniej traktowali tę książkę jako rodzaj przewodnika
po świecie wywiadu. „Muszę mu o tym powiedzieć. To miłe, że wspomnienia
o nim i o dawnych czasach są wśród młodych wciąż żywe. To go naprawdę
ucieszy” – pomyślał, wychylając kolejną szklaneczkę bourbona.
***
***
***
„Skąd ja znam tego faceta? I ten drugi… Te orientalne, arabskie czy perskie
rysy… Chyba gdzieś ich już widziałem?” – zastanawiał się Łodyna. Jego uwagę
przykuli dwaj mężczyźni w przeciwległych kątach pomieszczenia. Nie mogli go
widzieć, był zasłonięty przed ich wzrokiem przez innych podróżnych, siedzących
w kilku rzędach.
Nagle zauważył, że mężczyźni spojrzeli na siebie porozumiewawczo.
Następnie obaj wstali i różnymi drogami udali się do toalety. Szli bardzo
spokojnie – trochę za spokojnie jak na facetów, którzy idą za potrzebą na kilka
chwil przed boardingiem. Pierwszy wszedł ten o orientalnych rysach. Za nim
podążył ten o bardziej europejskim wyglądzie. Przed wejściem obejrzał się za
siebie, a potem ogarnął wzrokiem całą poczekalnię.
Łodyna spodziewał się tego, więc zaczął grzebać w plecaku stojącym na
podłodze. Pozwoliło mu to zupełnie zniknąć z pola widzenia mężczyzny.
Początkowo kusiło go, żeby za nimi wejść i przyłapać ich na przekazywaniu
materiału, jednak się wstrzymał, choć był prawie pewien, że właśnie tym się
zajmują. Zresztą obaj szybko opuścili toaletę, również oddzielnie. „Nie zadbali
o szczegóły. Zasrana, a w zasadzie zaszczana legenda im siadła” – pomyślał.
Oficer w dalszym ciągu obserwował obu mężczyzn, ale nie złapał ich już na
niczym podejrzanym. Nad gejtem pojawił się napis: Erbil boarding. Ten
o europejskich rysach wstał i wyszedł, a drugi został. W drodze do gejtu Łodyna
odnalazł w pamięci obraz tego Europejczyka. „To ten ze zdjęcia z Kuwejtu! Ten,
co śledził Berda! Kurwa, Władimir Kolichow z Gazpromu!” – pomyślał z euforią.
„Ale skąd kojarzę tego drugiego?”
– Przepraszam. Jaki jest następny lot z tego gejtu? – zapytał i uśmiechnął się
do sympatycznej dziewczyny z Turkish Airlines, sprawdzającej karty pokładowe
pasażerów.
– Bagdad, proszę pana. Lot za dwie godziny – odpowiedziała z wyuczonym
uśmiechem dziewczyna.
„Wiem! To był ten grzeczny dupek w obcisłym garniturku, co nas przywitał na
parkingu w siedzibie CTS! Job twoju mać… nastojaszczij szpion, czyli wyścig już
się rozpoczął. No to Amerykanie się ucieszą, jak im opowiem, co miałem
szczęście zaobserwować na Atatürku” – pomyślał Łodyna.
***
***
***
***
***
***
– Witaj, Tom, tym razem to ja pozwoliłem sobie cię obudzić – powiedział Łodyna
do telefonu. – Mam polskie piwo i wędzoną kiełbasę. Powiem ci, że wszystko
w walizce pachnie mi tą wędzonką, więc jest naprawdę wyśmienita. Dlatego
musimy się jak najszybciej spotkać. Inaczej koledzy w ambasadzie wszystko
wywęszą i zjedzą!
– Dzisiaj akurat planuję basen i siłownię. Weź kąpielówki i dres. Potem
skoczymy coś zjeść – odpowiedział bez namysłu Montana, jakby
z niecierpliwością czekał na ten telefon.
Kolejny już dzień w Bagdadzie zapowiadał się dla Łodyny bardzo pracowicie.
Montana i Kate szczegółowo notowali informacje uzyskane przez polskiego
oficera. Dopytywali o wszelkie dane i jego opinie.
– Wiesz co? – zaczęła Kate. – Poza sprawami, o których Tom ci mówił
w ujęciu strategicznym, czyli przewidywanych ofensywnych działań Rosjan,
interesuje nas jeszcze jeden człowiek. Chodzi o konsula Igora Pospiechowa. On
jest oficerem SWR. Był kiedyś na placówce w jednym z krajów europejskich.
Prowadziliśmy z nim intensywny dialog operacyjny, ale nie zdążyliśmy
sfinalizować sprawy. Po twoich informacjach jesteśmy pewni, że jest jakoś
skonfliktowany z ekipą GRU w Iraku. To dobra okazja, żeby zrobić podejście do
niego – powiedziała zdecydowanie Kate. – Proszę cię, pomóż nam, jeśli możesz.
– Jasne, ale muszę to jakoś załatwić w mojej Centrali. A wiecie, że to mission
impossible. To nie są lata dziewięćdziesiąte i trochę późniejsze, kiedy w mojej
służbie najwięcej do powiedzenia mieli ludzie posiadający wasze najwyższe
odznaczenia!
– Wiemy! – odpowiedzieli Amerykanie.
– A może macie coś dla mnie w sprawie Młodzieńca? Wiecie coś o tym
Kurdzie? Cokolwiek?
– Gdybyśmy niczego nie ustalili, to nie prosilibyśmy cię o pomoc
z Pospiechowem – powiedział spokojnie Montana. – Wiemy, że ten Kurd to
niejaki Faris Karim. W tamtym czasie miał stopień kapitana. Jego ówczesny wiek
określamy mniej więcej na trzydzieści sześć lat. Odpowiadał za planowanie
i realizację tajnej operacji irackiego Mukhabaratu w sierpniu 1990 roku
w Kuwejcie. Znany nam opis jej przebiegu pasuje do tego, co nam powiedziałeś.
Ustaliliśmy również, że jego oddział wyjechał z Kuwejtu i udał się w drogę
powrotną do Bagdadu. Zabrali ze sobą różne wartościowe przedmioty, pieniądze,
biżuterię i jakieś dzieła sztuki. Miały wśród nich być duże pudło czy kaseta.
Pewnie mógł być w nim twój obraz. Potwierdziliśmy już z całą pewnością, że
zabrali też tajne dokumenty, zawierające bardzo wrażliwe dane. Ustalamy wciąż
jakie. Na razie, tak jak mówiliśmy wcześniej, zakładamy, że rosyjskie służby
wykorzystają to w odpowiednim momencie w działaniach inspiracyjnych lub
dezinformacyjnych. A być może już to robią…
– Jestem pod wrażeniem – wtrącił Łodyna.
– Ale to nie wszystko, kolego… – Oficer CIA zawiesił głos. – Oddział Farisa
Karima dotarł do jakiejś oazy o nazwie Abu Ghar, oddalonej o dziewięćdziesiąt
kilometrów od An-Nasirii. Tam słuch o kapitanie Farisie Karimie i jego dzielnym
oddziale zaginął.
– Dziękuję, Tom, dziękuję, Kate – powiedział Łodyna po dłuższej chwili
milczenia. – Okej. Teraz chcecie pewnie wrócić do naszych Rosjan.
Rozdział 29
Basra, Bagdad, Qizil Ribat – jesień – zima 1942/1943
Pociąg z Basry wjechał na pofałdowaną wyżynę. Skład toczył się powoli, choć
bez dłuższych postojów. Kleiner patrzył na mapę, którą dostał od Al-Zaabiego,
i ocenił, że są gdzieś w okolicy An-Nasirii.
Nagle drgnął i oderwał oczy od mapy.
– Pozasłaniać okna! Nadciąga chamsin! – Po całym wagonie niósł się krzyk
jakiegoś podporucznika, biegnącego korytarzem. Mężczyzna zatrzymał się na
wprost przedziału Kleinera. Popatrzył na niego i zapytał: – Wachmistrz
Mieczysław Kleiner?
Zagadnięty poderwał się na równe nogi ze swojego australijskiego śpiwora.
– Tak jest – odpowiedział głośno.
– W porządku. Spocznij. Mam dla pana kopertę, którą miałem przekazać do
rąk własnych. Musimy porozmawiać na osobności.
– Kapralu, idźcie do ułanów, tych, którzy do Basry przypłynęli na
„Kościuszce”, i wypijcie z nimi naszą ostatnią whisky – zakomenderował
wachmistrz.
Żołnierze wstali i wyszli.
– Co to jest chamsin? – zapytał Kleiner.
– Arabska nazwa burzy piaskowej – odpowiedział podporucznik. – Słyszy
pan? Nadciąga z przerażającym szumem i wyciem. Unosi tumany pyłu. Tworzy
wirujące trąby powietrzne. Pół biedy, jeśli człowiek znajduje się, tak jak my,
w wagonie. Znacznie gorzej, gdy musi na przykład pełnić wartę na zewnątrz albo
jechać na platformie ze sprzętem. Widzialność spada do zera. Piasek wciska się
dosłownie wszędzie. Nie można oddychać.
Pociąg zwolnił i zatrzymał się.
– Może to i dobrze. Będzie nam łatwiej rozmawiać. Przysłał mnie major
Czakucki – powiedział podporucznik. – W Bagdadzie przekaże pan swoich ludzi
do jadącego z nami pułku ułanów. Wszystko jest załatwione. Został pan
skierowany na kurs wywiadowczy pod nazwą „Poznaj wroga”. Zajęcia odbywają
się na terenie obozu w Bagdadzie, blisko ogrodu botanicznego i miejskiego zoo.
Dla oficerów przeznaczone są baraki i major kazał pana właśnie tam
zakwaterować. Jasne?
– Tak jest – odpowiedział mocno zdziwiony Kleiner.
Po kilku godzinach chamsin przestał wiać. Wachmistrz był zmęczony. Zasnął.
***
Kleiner wstał i złożył swój australijski worek do spania. „Może mi się jeszcze
przyda. Noce na pustyni mogą być chłodne” – pomyślał.
– Chłopaki. Dalej jedziecie z pułkiem ułanów, chyba gdzieś na północ. Mam
nadzieję, że się jeszcze spotkamy. A wszystkim wam życzę, abyśmy spotkali się
w wolnej Polsce – powiedział i mocno uściskał wszystkich po kolei. Uśmiechnął
się i zarzucił walizkę i worek na plecy.
Bagdad nie zrobił na Kleinerze dobrego wrażenia. W witrynach sklepowych
dostrzegał tandetne wyroby jubilerskie. Przed sklepami wisiała słabej jakości
odzież. Wachmistrz skierował się w stronę mostu Króla Fajsala. Po drodze
wstąpił na drinka, tak jak radził podporucznik, do największego w mieście hotelu
Tygrys. Spotkał tam brytyjskich i amerykańskich żołnierzy z baz w środkowym
Iraku. Po kilku godzinach zameldował się w ośrodku szkoleniowym u oficera
dyżurnego, który wskazał mu miejsce zakwaterowania. W stołówce obsługiwanej
przez Royal Indian Army Service Corps serwowano dość paskudne dania kuchni
brytyjskiej i znacznie lepsze kuchni hinduskiej. Te ostatnie od razu przypadły
Kleinerowi do gustu.
– Wachmistrzu, niech pan zabierze jeszcze piwo ze stołówki – zwrócił się do
niego jakiś podporucznik. – Musi pan wiedzieć, że każdy otrzymuje tu dziennie
trzy półlitrowe butelki piwa imbirowego z dodatkiem szczypty curry. Bardzo
smaczne. Polecam. Na ten kurs przyjechałem z Pahlawi przez Teheran. Nie
mieliśmy tam takich luksusów.
Na terenie ośrodka szkoleniowego zbudowano repliki niemieckich umocnień,
kryjówek, stanowisk ogniowych i okopów. Na dużym placu poustawiano
najróżniejszy sprzęt wojskowy zdobyty na Wehrmachcie w czasie kampanii
libijskiej: moździerze, działa, ciężkie karabiny maszynowe, telefony polowe,
wiązki kabli łącznościowych, zasieki z drutu kolczastego. Słuchaczy kursu
zaznajomiono z nowymi niemieckimi konstrukcjami. Jednak byłemu żołnierzowi
Dwójki najbardziej podobały się zajęcia dotyczące natury żołnierza niemieckiego.
Były to praktyczne ćwiczenia, podczas których jedni słuchacze odgrywali role
więźniów, a drudzy strażników. Pod koniec szkolenia żołnierze poznawali też
przechwycone niemieckie meldunki, rozszyfrowane depesze, rozkazy, różne
okólniki i instrukcje służbowe.
– A teraz pokażę wam ciekawostkę, która może się przydać w Iraku –
powiedział prowadzący zajęcia kapitan i mrugnął do żołnierzy na sali. – To jest
niemiecki okólnik ostrzegający żołnierzy Afrika Korps przed chorobami
wenerycznymi. – Kapitan pokiwał niewielką książeczką trzymaną w dłoni.
Kilka dni później przy obiedzie kapitan podszedł do Kleinera:
– Wachmistrzu! Jutro to pan poprowadzi ćwiczenia. Będzie pan odgrywał rolę
Niemca z SD albo SS. Umundurowanie pobierze pan rano w magazynie. Ma być
ostro! I niech pan nikomu nic nie mówi, a zwłaszcza temu kochasiowi, co go
nazywają Armando.
– Dlaczego akurat ja? Jaki Armando? – zapytał Kleiner.
– Ma pan pozdrowienia od majora Czakuckiego – powiedział kapitan
z uśmiechem i poszedł z tacą do Hindusa wydającego posiłki. Po chwili odwrócił
się jeszcze i dodał: – Jak to który Armando? Ten podporucznik, co się prowadza
z tą ładną Angielką.
***
***
***
***
***
***
***
***
W Bagdadzie była też inna grupa polskich żołnierzy, która nie chciała wracać do
Polski ani bawić się na europejskich salonach po pokonaniu Trzeciej Rzeszy.
Żołnierze pochodzenia żydowskiego doskonale wiedzieli, co spotkało ich
pobratymców w całej okupowanej przez Niemców Europie, i nie chcieli tam
wracać. Wykorzystywali za to urlopy i przepustki do Bagdadu, aby podejmować
ucieczkę z jednostek. Wyjeżdżali do Palestyny. Z tego powodu pomiędzy
Polakami a Żydami coraz częściej dochodziło do spięć.
Rozdział 30
Bagdad, Irbil – wiosna 2012
***
***
***
– Według mnie za sprawą tej prowokacji stoi twój ambasador. Podobne zdanie
mają Kate i moi koledzy z naszej bagdadzkiej stacji – powiedział Montana. – Tak
jak prosiłeś, ustaliliśmy parę rzeczy. Przekazuję ci wnioski. Ponadto nie
wykluczamy, że cała sprawa jest związana z Rosjanami i z twoją misją w Iraku.
Nie wiemy, co mogą wiedzieć na temat naszego wspólnego przedsięwzięcia
w American Village. Mogą zacząć kojarzyć pewne fakty, ale nie mają nic
konkretnego. Tylko że wiesz, jak oni rozumują. Dla nich nie ma przypadków.
– Dziękuję, Tom. Postaram się jeszcze czegoś dowiedzieć w Irbilu. Jadę tam
za dwa tygodnie. A teraz jeszcze coś, o czym ostatnio zapomniałem wam
powiedzieć. Chodzi o zdarzenie, do którego doszło na lotnisku Atatürka
w Stambule.
Łodyna dokładnie opisał spotkanie Kolichowa z oficerem CTS. Ponieważ już
wcześniej przekazał informację o tym zdarzeniu Centrali AW, łatwiej było teraz
opowiedzieć o tym amerykańskiemu koledze.
– Fucking shit! Problem w tym, że to my szkolimy CTS. Mają nasz sprzęt,
broń, pojazdy – odezwał się Montana. – A i tak, wiesz, że nie jest łatwo
przekonać decydentów w Waszyngtonie, aby kontrolowanej przez szyitów służbie
nieść taką pomoc. Poza tym nasi politycy obawiają się, że Kurdowie będą chcieli
wybić się na niepodległość. Gdy nasi podatnicy zobaczą w telewizji, jak
amerykański sprzęt jest wykorzystywany do walki z nimi… to się mocno
wkurwią. I wtedy wizerunek naszego kraju może zostać mocno nadszarpnięty.
A jak jeszcze wyjdzie, że Rosjanie mają w CTS swoje wpływy, to nas wszystkich
z Langley wywiozą na taczkach!
Przez chwilę obaj milczeli, jakby chcieli przygotować się do dalszej rozmowy.
– Tom, a w sprawie naszego Młodzieńca? Wiesz coś?
– Tak. Coś mam. Przepraszam, że od tego nie zacząłem, ale sam rozumiesz.
W oazie Abu Ghar, do której dotarł konwój Mukhabaratu, doszło do ostrej
strzelaniny. Były wybuchy. Spalono kilka samochodów. Zrobiliśmy w Langley
w miarę dokładną analizę materiałów archiwalnych uzyskanych z naszych
satelitów szpiegowskich z sierpnia 1990 roku. Nasi analitycy określili, że miało to
miejsce w pobliżu jakiegoś obelisku czy czegoś takiego. Tyle udało mi się
dowiedzieć w tej sprawie.
– To już coś.
– A wracając jeszcze do twojej akcji w Irbilu: masz pozdrowienia od Edda.
Prosił, żeby ci postawić porządną whisky. Materiały schodzące z nasłuchu są
mocno obiecujące. Coś z tego będzie. Na pograniczu turecko-iracko-irańskim
namierzamy ruchy rosyjskich razwiedczikow. Czy osiemnastoletnia gold label
będzie ci smakować?
Montana wyjął litrową butelkę johnniego walkera w tekturowym, złotym
pudełku.
– Widzę, że już się otrząsnąłeś po sprawie związanej ze zdjęciem tego
wartownika. Widzieliśmy to z góry, z satelity. Nie chciałem cię o nic pytać, bo
wiem, że to trudne, ale w końcu do tego nas szkolą.
Łodyna nie odpowiedział.
– No dobra, chodźmy coś przekąsić – ciągnął Tom. – Pamiętaj, jak będziesz
chciał przechować broń u nas w Irbilu, tylko daj znać, a my przekażemy Eddowi
odpowiednie dyspozycje.
Razem poszli na obiad do difaku. Tym razem Łodyna trafił na dzień włoski
i swoje ulubione frutti di mare. „Jakaż to ulga zjeść coś normalnego, zamiast
pieprzyć się z gotowaniem rosołu na łykowatych brazylijskich kurczakach” –
pomyślał.
Wieczorem napisał szyfrogram w sprawie ustaleń związanych z Młodzieńcem.
Niestety, musiał podać też informację uzupełniającą na temat ambasadora,
Hadżiego i ich wspólnych działań. Ale czy podejmowali je na zlecenie Rosjan?
Tego nie wiedział. Pozostawił to do oceny Centrali i pionu bezpieczeństwa
osobowego w MSZ.
„Następnym razem wybiorę sobie chyba placówkę w La Valletcie na Malcie.
Mariusz pewnie niedługo stamtąd wróci, jak go skuszą u nas jakimś
stanowiskiem dyrektorskim w kadrach albo w ośrodku w Kiejkutach. Zwolni się
wtedy fajna, cicha placówka. Bez takich problemów, bez Rosjan, bez terrorystów,
bez miejsca odosobnienia zwanego ambasadą polską w Bagdadzie” – rozmarzył
się nieco Łodyna.
***
***
***
– Może czegoś się napijemy? – zapytał któregoś czwartkowego popołudnia
zastępca attaché obrony.
– Jasne, z wami zawsze – odpowiedział Łodyna. – Chyba nawet wypada.
Cała trójka umówiła się tradycyjnie w ogrodzie na tyłach ambasady.
Przygotowali grilla i dobre mięso. Oczywiście na stoliku stanęły również
wiaderko z lodem i szklanki do whisky.
– To dzisiaj proponuję Bushmillsa – powiedział zastępca attaché i otworzył
butelkę, a następnie nalał alkohol do szklanek. – Słuchaj, mamy do ciebie sprawę.
Docierają do nas niepokojące informacje na temat starego i jego przydupasa.
I jeszcze przewija się Hadżi. Sypniesz nam jakieś newsy?
– Chłopaki – zaczął Łodyna – myślę, że nasi szefowie w Warszawie powinni
się dogadać. Powinni wam przysłać informację na ten temat. Ale wszyscy wiemy,
jakie są relacje między generałami. Powiem wam, że sprawa jest trudna i MSZ
o niej wie. Uważajcie na Stefańskiego, Słoninę i Hadżiego. Próbują mnie wrąbać
w jakieś bagno, ale w końcu się zdziwią. W tym wszystkim na pewno są
Rosjanie. A poza tym… czy to nie po waszej linii działają ci panowie? Może
u siebie poszukacie odpowiedzi? Może coś z przeszłości?
– Jesteśmy ci cholernie wdzięczni. Od jakiegoś czasu coś nam nie pasowało.
Zauważyliśmy, że nagle, jakby na komendę, stary zmienił front w stosunku do
ciebie. Próbował nas w to wkręcać. Ale jakby co, możesz na nas liczyć.
Dostaliśmy odpowiednie zalecenia w sprawie ambasadora i wskazówkę, żeby ci
pomóc, jeśli będzie taka potrzeba. Zgadzamy się, że Rosjanie maczają w tym
paluchy. W końcu mój poprzednik poleciał za to z placówki. Jebany miłośnik
słowiańskich dusz! Jasne, sprawdzimy i u nas. Napijmy się, panie radco!
– Posłuchajcie, ataszaki. Animozje naszych szefów to jedno, a relacje między
normalnymi oficerami wywiadów to drugie. Jak sobie wzajemnie nie pomożemy
tutaj i teraz, w tej czarnej dziurze, to nikt inny nam nie pomoże. Dobrze, że to wy
tu jesteście. Z drugiej strony to dziwne, że nie ogarniacie, co robią kolesie
z dawnego WSI. To oni już nie są od was?
Łodyna potrzebował takiej rozmowy. Chłopaki z wojska chyba też. To
oczyściło atmosferę. Wyjaśniło sytuację przed finałową rozgrywką.
Następnego dnia z Łodyną skontaktował się Mohammed Al-Zaabi z ambasady
emirackiej. Zaprosił majora na obiad. Łodyna obiecał, że podjedzie do niego na
początku tygodnia. W międzyczasie zatelefonował do Berda, żeby ten wywąchał
coś przez Surę albo jej przyjaciółkę Azzę. W niedzielę spotkał się z Berdem
w Dojo.
– Coś jest na rzeczy – zaczął Berd. – Al-Zaabi dostał jakąś pilną informację
z Centrali. Tego samego dnia poleciał do Kuwejtu i wrócił następnego. Azza
mówiła Surze, że było przez to spore zamieszanie. Wiesz. Zgody na wyjazd na
BIAP, rezerwacja hotelu i kupno biletów lotniczych. Do tego jakieś umawianie
spotkań w Kuwejcie. Tyle udało mi się dowiedzieć. Nie chciałem za bardzo
naciskać na Surę, żeby nie wygadała się Azzie.
– Czyli coś wiedzą albo coś postanowili – odpowiedział z zadumą Łodyna. –
A ja ci, kurwa, stary, mówię, że to jest związane z tymi twoimi razwiedczikami
z Kuwejtu, z Aleksandrowem i Kolichowem. No dobra, zaraz zacznie się msza
i pewnie Słonina na nią przyjedzie. Pogadamy po moim spotkaniu z Al-Zaabim.
Wezmę ze sobą Piotrka Bałtożaka, to z nim też pogadasz. Może będzie chciał coś
przekazać żonie, gdy będziesz jechał do kraju na początku maja. Chłopak jest
zdenerwowany, bo jego żona na dniach będzie rodzić. Zresztą musimy przed
twoim wyjazdem spotkać się na dłużej i pomyśleć, co mamy zrobić z naszymi
dziewczynami. Bo już coś węszą w Centrali. Wiesz, jak jest.
***
– Miło znowu się z panem spotkać, panie radco – zaczął Al-Zaabi. – Jak
posuwają się poszukiwania zaginionego obrazu? Czy wiadomo coś więcej na ten
temat?
– Dziękuję. Dla mnie to duża przyjemność, że znowu mogę gościć
w przyjaznej ambasadzie Zjednoczonych Emiratów Arabskich.
– Sprawa, o której chciałbym z panem porozmawiać, jest delikatna i musi
pozostać między nami, panie radco. Zarówno nasz kraj, jak i naszych
sojuszników w Kuwejcie i Arabii Saudyjskiej niepokoją ostatnie, bardzo aktywne
działania Rosjan. Odnotowaliśmy, że posuwają się oni do wszelkich metod, nawet
tych najdrastyczniejszych, poprzez które mogą wpływać na podejmowane
w naszych trzech krajach decyzje. W wymiarze politycznym i ekonomicznym.
Dotyczy to naturalnie spraw związanych z surowcami energetycznymi. Powiem
wprost. Jest nam nie na rękę obecność w regionie dwóch osób: rosyjskiego
dyplomaty z Bagdadu oraz menedżera z koncernu Gazprom.
– Rozumiem, że chodzi panu o Walerija Aleksandrowa i Władimira
Kolichowa. Choć osobiście dorzuciłbym jeszcze paru – przerwał Łodyna
i pomyślał, że to świetny moment na odkrycie kart.
Al-Zaabi zaniemówił. Badawczo popatrzył na Łodynę, ale już po chwili jego
twarz się rozpromieniła. Łodyna zrozumiał, że dyplomata poczuł ulgę.
– Panie radco, rozumiem, że jesteśmy w stanie szczerze porozmawiać,
oczywiście na tyle, na ile możemy sobie pozwolić. Ale przedtem poproszę Azzę,
żeby kazała służącym przygotować stół i obiad. Bo chyba od tego zaczniemy.
Rozumiem, że ma pan dużo czasu?
Po wyśmienitej uczcie, podczas której rozmawiali o zmieniającym się klimacie
w regionie, o tegorocznym śniegu na drogach prowadzących przez góry do
granicy Emiratów z Omanem i o rajdach samochodami terenowymi po diunach
w okolicy Dubaju, obaj powrócili do salonu, w którym czekały już na nich
rozpalone szisze.
– Tak jak mówiłem, chcielibyśmy się ich jakoś pozbyć – zaczął gospodarz. –
Ta sprawa ma dla mnie również inny wymiar. Osobisty, a w zasadzie rodzinny.
Musimy dać Rosjanom do zrozumienia, że nie mogą sobie poczynać w naszych
krajach, jak chcą.
– Porozmawiajmy szczerze – zaproponował Łodyna, ponownie przerywając
gospodarzowi. – Zacznijmy od początku. Co znajdowało się w dokumentacji
zrabowanej przez Irakijczyków w sierpniu 1990 roku w domu szejka Al-
Zaabiego? Jakie dane? Czy mogły one jakimś cudem trafić w ręce Rosjan? To
bardzo ważne, również w kontekście moich poszukiwań. Nie pytam o to, czym
była dla was rezydencja przy bulwarze Jamal Abdul Nasser i jakie kraje były w to
zaangażowane. Tego się domyślam i nie jest to dla mnie istotne – powiedział
Łodyna, lekko podirytowany zawoalowanym tonem swojego własnego wywodu.
Znów udało mu się zaskoczyć Al-Zaabiego. Emiracki dyplomata zrozumiał
jednak, że propozycja gry w otwarte karty była szczera.
– Powiem krótko. To były dane personalne naszych agentów w Iraku i Iranie.
To byli ludzie w strukturach politycznych obu krajów, na przykład w irackim
Mukhabaracie, a nawet w dowództwie Korpusu Strażników Rewolucji w Iranie.
Mieliśmy na kontakcie kilku szefów dużych koncernów paliwowych
i wydobywczych. Drugą część dokumentacji stanowiły materiały
kompromitujące, które zgromadziliśmy niejako przy okazji. Sprawy obyczajowe
i korupcyjne. Ale były też materiały, bardzo ciekawe, na temat pewnej grupy
terrorystycznej, wie pan – zabójstwa, zamachy i… interesujące powiązania.
W jednym przypadku w wyniku tych działań po wielu latach trafiliśmy na
rosyjskiego agenta. Przykre, że ta sprawa dotyczyła mojej rodziny. Skończyła się
tragiczną śmiercią młodego człowieka. Jak ustaliliśmy, to właśnie Kolichow był
odpowiedzialny za jego zabójstwo.
Al-Zaabi zamilkł, zaciągając się głęboko tytoniem o smaku pomarańczy.
Łodyna już wiedział. Wszystko ułożyło mu się w logiczny ciąg zdarzeń.
Rosjanie i Portret młodzieńca – dla niego, oficera wywiadu, to były dwie strony
tego samego medalu. Postanowił działać. Nie mógł pytać o instrukcje. Musiał to
zrobić tu i teraz.
– Przyjacielu – zaczął. – Jak mogę ci pomóc? Czy czegoś oczekujesz?
– Rodzina zdecydowała, że Kolichow odpowie za to osobiście. Muszę sobie
z tym poradzić. Co do dokumentów, to nie mamy pewności, czy dostały się
w czyjeś ręce. A jeśli tak, to w czyje? Musimy się tego dowiedzieć, bo to pokaże
nam, co się teraz dzieje. Czy możemy ufać tym ludziom? Czy Rosjanie albo
Irańczycy od wielu lat wodzą nas za nos? Trzeba to ustalić. Wiem, że masz,
przyjacielu, w miarę poprawne kontakty z Rosjanami. Powiem tak. Musimy się
dowiedzieć jak najwięcej o Kolichowie. Potem zastanowimy się nad reakcją. Jeśli
chodzi o Aleksandrowa, decyzja jeszcze nie zapadła. Nie jest jasne, czy
uczestniczył w tej akcji na terenie Kuwejtu.
– Zaskoczyłeś mnie bardzo, przyjacielu. Ale chyba nie bardziej niż ja ciebie –
odpowiedział Łodyna. – Obiecuję, że gdy dotrzemy do informacji, o których
mówiłeś, powiadomię cię pierwszego. I dodam, że jesteśmy coraz bliżej zarówno
Młodzieńca, jak i odpowiedzi na pytanie, kto mógł przejąć waszą dokumentację.
Prawdopodobnie wiemy już jak i gdzie. Ale daj nam jeszcze chwilę na dokładne
ustalenia. Co do Kolichowa, to muszę skonsultować tę sprawę. Ale jestem
pewien, że uda mi się przekonać Warszawę do przekazania ci informacji na temat
tego razwiedczika.
– Kogo? – zapytał Al-Zaabi.
– Nieważne. To taka potoczna nazwa na oficerów GRU.
Wcale nie był pewien, czy Czucha się nie przestraszy i czy zgodzi się na
przekazanie Emiratczykom informacji na temat Kolichowa. „A, co tam Czucha.
Zaraz wybory zdmuchną go ze stanowiska. Może przyjdzie ktoś odważniejszy,
ktoś z wywiadu?” – pomyślał.
***
***
***
***
Na występ zespołu Polska Parada w Qizil Ribat szykował się cały obóz. Masza
z dużą przyjemnością zaangażowała się w organizację kateringu. Zależało jej,
żeby być jak najbliżej artystów. Znała już kilka osób z tego środowiska, a nawet
bywała z nimi na imprezach. Renatę Bogdańską spotkała na bankiecie
w Bagdadzie. W Qizil Ribat solistka miała na sobie długą, bladoróżową sukienkę,
opinającą smukłą sylwetkę. Kameralny zespół jazzowy grał przedwojenny
przebój Eugeniusza Bodo, W hawajską noc.
– To był wspaniały występ! Pięknie wyglądasz, Renato! Jak ty to, cholera,
robisz? Musisz mi dziś wieczorem zdradzić sekret swojej urody! – Zachwycona
Masza podeszła do Renaty zaraz po występie, z kieliszkiem szampana.
Renata uważnie spojrzała na ładną dziewczynę.
– Ty też jesteś piękna! Jak zaczniesz, nie daj Boże, występować, odbierzesz mi
wszystkich wielbicieli – rzekła szczerze i razem się roześmiały.
Masza opowiedziała jej krótko o sobie, a właściwie o Marii Konarskiej
z Wilna. Dodała, że w czasie tułaczki po sowieckim imperium miała okazję
obejrzeć koncert wielkiego Eugeniusza Bodo. Oczywiście skłamała.
– Marysiu, byłaś na jego koncercie w ZSRR?! Heniu! Podejdź tu do nas.
Słyszałeś, co mówiłam? – krzyknęła podekscytowana Renata i machnęła ręką do
stojącego nieopodal czterdziestolatka.
Podszedł do nich kompozytor Henryk Wars.
– Kiedy pani go widziała? – zapytał ze spokojem.
– Rok temu, wiosną, na Syberii.
– Wiosną? Dziwne. A mówiono nam, że rok temu, gdy chciał wyjechać do
Nowego Jorku, aresztowali go Sowieci. Marzył o tym, aby występować za
oceanem.
– Nic o tym nie wiem. Może został wypuszczony. Bodo?! Taka gwiazda?!
Przecież on nie mógł trafić do więzienia! – odpowiedziała z nieukrywanym
zdziwieniem Masza.
– Oj, nie byłbym taki pewny. Pani myśli, że ci przeklęci Sowieci nie są zdolni
do zbrodni? Tak jakby pani nie widziała, co się działo na zsyłce!
– No cóż, od pewnego czasu nie mamy żadnych informacji od Eugeniusza.
Może ciągle próbuje dopiąć swego i wyjechać. Mam nadzieję, że mu się to uda.
Życzę mu jak najlepiej – włączyła się Renata.
Bogdańska odwróciła się i podeszła do grupy oficerów, wśród których stał
generał Anders. Oficerowie przywitali się z nią i po krótkiej wymianie zdań
odeszli. Renata z zachwytem patrzyła na generała, a on coś jej tłumaczył. Masza
z oddali uważnie obserwowała tę scenę. Po chwili miała już pewność, że
opowieści o rodzącym się romansie artystki z dowódcą to nie są tylko plotki.
W czasie, gdy Masza rozmyślała o ewentualnym związku Renaty z generałem,
do sali, w której odbywał się raut, wszedł Kleiner. Był nieco spóźniony, bo
właśnie wrócił z kolejnego wyjazdu swojej kompanii w okolice Kirkuku. Jego
patrol udał się do stacjonujących tam jednostek, osłaniających pola naftowe
w rejonie Baba Gurgur.
Wachmistrz miał na sobie wyjściowy mundur. Niemal w tym samym
momencie wypatrzyła go Renata Bogdańska. Powiedziała coś do Andersa,
uśmiechnęła się i zawołała:
– Tutaj! Zapraszam do nas!
Kleiner przeszedł obok zaskoczonych oficerów żandarmerii, ochraniających
generała, i skierował się do znajomej artystki. Podszedł, kiwnął głową, pocałował
ją w rękę, a następnie uścisnął dłoń generała. Kelner podał mu kieliszek białego
wina. Kilka minut stali we trójkę i niezobowiązująco omawiali stan zaopatrzenia
armii w tak zwane towary luksusowe oraz przypadek niedźwiedzia Wojtka,
którym zaopiekowali się artylerzyści z kompanii transportowej. Chwilę później
Mietek nieoczekiwanie zapytał:
– Panie generale, proszę mi powiedzieć, czy byłaby jakaś szansa na spotkanie
z ministrem obrony, generałem Kukielem?
– Generał urzęduje głównie w Anglii i tam jest najbardziej potrzebny, ale być
może przybędzie do nas latem. Zdradzę wam teraz pewną tajemnicę.
Przygotowywana jest wizytacja naszych jednostek przez Naczelnego Wodza. Być
może zabierze ze sobą ministra – powiedział cicho Anders.
Generała nie obchodziło, dlaczego zwykły wachmistrz pyta o ministra.
Zainteresowany był tylko utrzymywaniem miłej konwersacji z Renatą. Sam ją
wypatrzył w Bagdadzie i zaprosił na kolację z dyplomatami. Na początku
znajomości zawsze spotykał się z nią w towarzystwie przyzwoitki – Zosi Terne,
koleżanki z występów estradowych. Jednak z upływem czasu spotkania nabierały
bardziej osobistego charakteru. Gwidon najpewniej wszystkiego się domyślał, ale
nie chciał psuć nastroju swojej muzie.
„To on! To ten Polak! Nie powinien mnie rozpoznać, ale muszę to sprawdzić!”
– pomyślała Masza i skierowała się w stronę grupy otaczającej generała Andersa.
Stanęła za Kleinerem i lekko pchnęła go ramieniem.
– Ojej, przepraszam. Mam nadzieję, że nie ochlapałam pana winem!
Mietek z lekkim zaskoczeniem spojrzał na ładną, młodą kobietę, która
próbowała tłumaczyć się ze swojej niezdarności.
– Nie. Nic się nie stało, szanowna pani – powiedział krótko i odwrócił się do
generała.
„W porządku. Nie poznał mnie” – pomyślała Masza. „W Czerwonym
Październiku wyglądałam zupełnie inaczej. Brud i brak makijażu zrobiły swoje.
W czasie tych kilku dni pobytu w lesie chyba nie zwracał na mnie uwagi”.
– O, popatrz, kto tutaj jest! – powiedziała Renata i dotknęła ramienia Kleinera.
– To nasza Marysia. Wyobraź sobie, że niedawno widziała Bodo!
– To ciekawe. Bardzo ciekawe – odparł Mietek i jeszcze raz spojrzał na Maszę,
ale zdecydowanie uważniej. Zwrócił uwagę na jej smukłą, wysportowaną
sylwetkę. Uścisnął jej gładką dłoń. – Czy myśmy się już gdzieś nie spotkali?
– Być może w obozie albo w kancelarii, bo tam pracuję – odpowiedziała
niepewnie Masza.
– To całkiem możliwe. Ale miałem na myśli jakieś inne okoliczności –
powiedział wachmistrz i zamyślił się.
– Ha, ha, ha! – zaśmiała się Renata. – Wiesz co, Mieciu! Tak publicznie do
kobiety o innych okolicznościach! Napijmy się, kochani!
***
***
– Panie wachmistrzu! Ktoś tam chyba stał! Za tym wzgórzem po lewej – krzyknął
kapral siedzący obok kierowcy w leylandzie.
– Kapralu, zatrzymać się! Broń w gotowości! Dawać na przód brena! –
zadysponował Kleiner i sam przeładował swojego stena. – Zaraz powinien
przejeżdżać tędy jakiś patrol z batalionu przeciwdywersyjnego. W końcu
jesteśmy niedaleko Kirkuku. A oni tutaj mają swoją bazę z radiostacją dużego
zasięgu.
Żołnierze powyskakiwali z samochodów i zorganizowali stanowiska
strzeleckie. Czekali.
Kleiner pamiętał ostatnią rozmowę z majorem, kiedy ten przekazywał mu
w Qizil Ribat zadania do realizacji w terenie. Czakucki powiedział, że region
kurdyjski był celem działań niemieckich już w 1941 roku. Trzeciej Rzeszy
zależało na podsycaniu w tym rejonie ruchów separatystycznych, aby
doprowadzić do utraty przez Brytyjczyków kontroli nad rurociągami naftowymi.
To oznaczałoby odcięcie dostaw paliwa dla alianckiego lotnictwa i marynarki
wojennej. Na tym terenie w czasie stłumionej kilkanaście miesięcy temu rebelii
działali niemieccy komandosi ze specjalnej Dywizji „Brandenburg”. Razem
z Kurdami prowadzili akcje dywersyjne na tyłach wojsk brytyjskich. Za pomocą
złota przekupywali szejków. W górskich wioskach pojawiły się nawet ulotki, na
których Hitler z Koranem w ręku obiecywał Kurdom, że ich wyzwoli.
– Kapralu, weźcie kogoś i rozpoznajcie sytuację. Zabierzcie rakietnicę.
Dwuosobowy patrol udał się w kierunku wzgórza. Nagle padły strzały.
Żołnierze odruchowo się schowali.
– Kaemy! Walić w nich! Osłaniajcie chłopaków! – krzyknął Mietek.
Zagrały breny. Wzgórze pokryło się kurzem od uderzających pocisków. W tym
czasie dwóch żołnierzy pod osłoną ognia karabinów maszynowych podeszło
bliżej przeciwników. Zaszli ich z flanki, obrzucili stanowisko granatami
i ostrzelali ze swoich stenów. Potem nad wzniesieniem pojawiła się zielona flara.
Oddział Kleinera wstał. Żołnierze ruszyli w tamtym kierunku.
– Panie wachmistrzu, to chyba Kurdowie. Poznaję po szarawarach. Tyle że
jacyś biali i wysocy. Niech pan tego zobaczy – powiedział kapral, wskazując
zwłoki napastników. – Pod kurdyjskim ubraniem ma smoking. Co on?! Na
bankiet się wybierał? Gdzie? Tutaj, na pustyni?! Oooo! I ta walizka pewnie też
jego! Ciężko byłoby mu wędrować z nią po górach! No i te szkopskie MP-40 –
powiedział, przeszukując dwóch zabitych mężczyzn. – Mają mapy. Żywność.
Spory zapas amunicji. Na plecach po górach i pustyni tego nie nosili. Może na
osłach tu przyjechali albo na koniach?
– Co jest w tej walizce? Pokażcie! – zakomenderował Kleiner.
– Ubrania! Koszula, gacie, błyszczące buty wyjściowe, przybory toaletowe.
Co jeszcze…? Mapa Bagdadu. W portfelu trochę funtów, jakiś bolszewicki,
gówno warty pięciorublowy banknot, trochę dolarów. Nic szczególnego,
wachmistrzu! Z wyjątkiem nowiutkiego walthera PPK i kilku magazynków
amunicji do niego – wyliczył kapral. – Panie wachmistrzu! Mogę na pamiątkę
wziąć tego małego waltherka? Poręczny!
– Kapralu, czy wy się z… nie powiem czym na głowy zamieniliście? Pakować
mi to! I żeby mi ani jeden dolar czy funt nie zginął! Zabierzemy to do sztabu!
– Panie wachmistrzu, widzę na horyzoncie jeepy i te brzydale fordy F15!
Widzę cekaemy i erkaemy. Na ciężarówkach mają chyba moździerze –
zaraportował jeden z żołnierzy, patrząc przez lornetkę. – To nasi!
– Dobra. Broń w gotowości. Nie gromadzić się. Rozproszyć. Czekamy na
kolumnę.
Od ostatniego koncertu i spotkania z Ireną Kleiner cały czas wspominał twarz
Maszy. Zastanawiał się, skąd ją zna. Nie mógł sobie przypomnieć. Taką
dziewczynę na pewno by zapamiętał. „Więc o co chodzi? A może ona inaczej
wyglądała? Może w jakimś wagonie? Na jakiejś stacji? Irenka mówiła, że jest
z Wilna. Nie bywałem tam ani przed wojną, ani w czasie wojny. Dziwne. Do tego
ta sprawa z Bodo. Może i gdzieś go widziała”. Z rozmyślań wyrwał go widok
konwoju, który podjechał pod wzgórze.
– Kto tu dowodzi?! – zapytał podporucznik, gdy tylko wyskoczył ze swojego
willisa.
– Ja, Mieczysław Kleiner, panie poruczniku!
– Podporucznik Filip Godlewski z batalionu przeciwdywersyjnego –
przedstawił się dowódca konwoju. – Znowu wysadzili kawałek ropociągu. Ci
tutaj kierowali się chyba w góry. Mogli mieć kryjówkę w jakiejś wiosce. Dziwne,
że nie wyłapała ich nasza kompania zwiadowcza, która krąży po trasach
rurociągów. Skąd oni się tu wzięli?! Widzi pan, wachmistrzu, całymi dniami
wyszukujemy uszkodzenia oraz wyłapujemy dywersantów. Miejsce uszkodzeń
rurociągu sygnalizują stacje podciśnieniowe. Czasami Kurdowie organizują na
nas zasadzki. Ale ci tutaj nie wyglądają na Kurdów…
– Myśli pan, że to Niemcy? Ci od Brandenburczyków?
– O, widzę, że pan wachmistrz zorientowany! Dawno pan w służbie?
– Dawno jak cholera!
– Ja tutaj od ponad pół roku ganiam się z dywersantami. Wcześniej byłem
w dywizjonie rozpoznawczym przy generale… – sprecyzował Godlewski.
– Zna pan Armanda? Olę? Izę?
– Co?! No jasne! Jaki świat jest mały!
Gdy obaj dowódcy ustalili już wspólne kontakty towarzyskie, przeszli do
poważniejszych spraw. Godlewski postanowił naświetlić Kleinerowi problemy
z ropociągami.
– Słuchaj, sprawa wygląda tak. W drugiej połowie 1942 roku ataki
dywersantów kurdyjskich się nasiliły. Rury zakopane zaledwie pół metra pod
ziemią były dziurawione przy użyciu min. Sporo tego było. Jak wiesz, Niemcy tu
operowali od 1941 roku, a ci to może pozostałości tych grup? Zabierzemy ich do
Kirkuku i dokładnie sprawdzimy.
– Ale mapy to ja zabiorę. Zrobimy analizy i przekażę je moim zwierzchnikom
ze służby. Powiem, żeby wyniki analiz przesłać też do was, do Kirkuku. Może
nawet sam przywiozę przy jakiejś okazji. I jeszcze coś bym zabrał ze sobą…
– Co takiego? – zapytał Godlewski.
– Zobacz. To jest mapa Bagdadu z zaznaczonym hotelem Maude. Muszę to
zawieźć do sztabu. To może być ważne. Poza tym jeden z tych banknotów jest
dziwny. Sam spójrz. Jakby co, to przekaż, proszę, informację do nas, do sztabu
w Qizil Ribat. Wiesz, do którego majora?
– Jasne. Oczywiście. Ciekawa sprawa z tym elegancikiem w smokingu,
z małym waltherem za pasem na środku pustyni. Jak w sam raz dla Czakuckiego.
To do zobaczenia. Może przyjedź do nas z chłopakami na jakiś krótki urlop.
Skoczymy razem w góry, nad rzekę. Mamy takie ulubione miejsce koło
Rawanduz. Można trochę uciec od tej wojny – powiedział Godlewski na
pożegnanie.
– Zobaczę, co da się zrobić – obiecał wachmistrz i machnął ręką z ruszającego
jeepa.
***
***
***
– Faris Karim, urodzony w 1955 roku. Kapitan. Rodzice: ojciec dyplomata, matka
pracownik Ministerstwa Finansów. Siedem lat służby w pionie wywiadu. Uznany
za zaginionego w sierpniu 1990 roku w operacji specjalnej. Tyle znalazłem
w resztkach archiwum kadrowego – powiedział pułkownik Mahmud do Łodyny.
– Ale to nie wszystko. Dotarłem również do bardzo przetrzebionego archiwum
zawierającego dokumentacje przedsięwzięć specjalnych realizowanych w 1990
roku. Był tam zapis, iż kapitan Faris Karim brał udział w operacji pod
kryptonimem Sajf Udin. Zakładam, że mógł nią kierować, ponieważ wskazanie
jego osoby przyszło z samej góry. Decyzja zapadła w gabinecie szefa Husajna
Kamila – dodał.
Łodyna słuchał w dużym skupieniu i na bieżąco analizował wszystkie
informacje, które przekazywał mu pułkownik. Układał je niczym zestaw puzzli.
– To pozwoliło mi na ustalenie numeru sprawy i dotarcie do meldunku
sporządzonego przez młodego oficera Mukhabaratu, dowódcę tajnej stacji
wywiadowczej w rejonie Az-Zubajr na południu Iraku, niedaleko granicy
kuwejckiej. Do meldunku dotarł dowódca naszego batalionu w Basrze.
Prawdopodobnie ośrodek podlegał terytorialnie pod lokalny oddział Mukhabaratu
w tym mieście – kontynuował pułkownik.
„Niesamowite, jak wszystko się składa” – pomyślał Łodyna.
– Ten oficer zanotował, że oddział kapitana Farisa Karima wyjechał trzeciego
sierpnia i wrócił do nich na nocleg. Opuścili ośrodek piątego sierpnia rano. Ale co
ciekawe, do meldunku dołączona była notatka, w której ów młody oficer
informował przełożonych, że funkcjonariusze z oddziału mieli przy sobie teczki
z dokumentami oznaczone napisami „tajne” i „ściśle tajne” oraz różne pakunki.
Jego uwagę zwróciło płaskie pudło. Potem dodaje, że funkcjonariusze całą noc
się kłócili, co zrobić z tym ładunkiem. Byli bardzo podekscytowani. Kapitan
uspokajał ich i zarządził, że w drodze powrotnej zjadą z głównej drogi
i zatrzymają się w rejonie oazy Abu Ghar przed An-Nasirjją. Tam mieli
dokończyć rozmowę. Według tego oficera kapitan Karim nie chciał dyskutować
o efektach misji ze swoimi rozemocjonowanymi podwładnymi na terenie tajnego
ośrodka. Tyle znalazłem w archiwum, a w zasadzie w jego resztkach – zakończył
pułkownik Mahmud.
Major wciąż milczał. Informacje, jakie uzyskał, potwierdzały i uzupełniały te
otrzymane od Montany. Było jasne, że oddział, który miał ze sobą Młodzieńca,
dotarł do oazy przed An-Nasirjją. „Ale dlaczego zjechali z głównej drogi do
Bagdadu? Może mieli się z kimś spotkać? Z drugiej strony to ciekawe, że
pułkownik, mówiąc o tajnych dokumentach, przeszedł nad tym do porządku
dziennego. Może nie chce wszystkiego powiedzieć? Może oni też chcieliby
dobrać się do tych dokumentów? Mam nadzieję, że nie wiedzą, co w nich było,
bo doszłaby kolejna konkurencja. A może jednak wiedzą?” – zastanawiał się.
– Panie pułkowniku, bardzo dziękuję i panu osobiście, i panu generałowi. To
dla naszej sprawy bardzo ważne. Te informacje posuwają ją do przodu –
powiedział w końcu Łodyna.
Obaj mężczyźni pożegnali się. W korytarzu Polak ponownie spotkał oficera
w obcisłym garniturku. Może to tylko złe przeczucie, ale wydawało mu się, że ten
intensywnie mu się przygląda.
***
***
Po wylądowaniu w Irbilu Łodynę ogarnęło jak zwykle uczucie ulgi. Znalazł się
w innym świecie, choć nie wszystko było tam idealne. Kurdowie byli
w większości niesłowni i niepunktualni. Często wyolbrzymiali problemy i lubili
konfabulować. Ale wystarczyło o tym pamiętać, by zawczasu coś zaradzić. Do
Polaków mieli bardzo ciepły stosunek. Majorowi trudno było ocenić, skąd ta
sympatia – w końcu w czasie drugiej wojny różnie z tym bywało. Po szybkiej
odprawie paszportowej skierował się do taśmociągu, gdzie czekała już jego
zielona walizka. Zdjął ją i podszedł do szklanych, rozsuwanych drzwi.
– Dzień dobry, nazywam się Sirwan. Jestem znajomym Ewy. Ewa prosiła,
żebym po pana wyjechał i załatwił panu samochód na kilka dni.
Łodyna zdziwił się bardzo, gdy siwy mężczyzna stojący za drzwiami odezwał
się do niego dość dobrą polszczyzną.
– Bardzo mi przyjemnie. Widzę, że bez trudności mnie pan rozpoznał!
– Ewa dokładnie mi pana opisała. A jak widać, góruje pan nad innymi
pasażerami wzrostem i posturą. Chciałbym pana zaprosić dzisiaj wieczorem na
obiad do mnie do domu. To niedaleko, przy drodze w kierunku Koyi, zaraz za
centrum handlowym Majidi Mall. Od razu dodam, że jedzenie przygotowała moja
trzecia żona, a druga jej pomagała, ale właśnie poleciała do Dubaju. Wszystkiego
dopilnowała moja córka z pierwszego małżeństwa – dodał.
– Słucham? – zapytał nieco oszołomiony Łodyna, wkładając walizkę i plecak
do bagażnika białej toyoty prado.
– No, na miejscu mam w zasadzie dwie żony, druga czasem wyjeżdża.
Pierwsza mieszka w Polsce, w Łodzi. Druga jest ze mną po rozwodzie, więc jest
też w sumie czwartą. To Ewa kiedyś zaproponowała, żebym używał numerów, jak
opowiadam o żonach, bo nie mogła sobie poradzić z zapamiętaniem ich imion.
I tak zostało: żona numer jeden, żona numer dwa i tak dalej – wyjaśnił
z uśmiechem Sirwan. – To może teraz zawiozę pana do Rotany, a wieczorem,
powiedzmy tak około szóstej, przyjadę po pana?
***
***
Tym razem major wybrał hotel Rotana. Nie chciał pokazywać się w rejonie
American Village. Od rana pływając w basenie, snuł plany związane z pobytem
w Kurdystanie.
Po południu przyjechała Ewa. Przywitali się krótko i namiętnie. Następnie
Ewa uznała, że musi odpocząć, a Łodyna pojechał do libańskiej restauracji Sadaf
przy obwodnicy miasta. Słyszał o jej pięknym wystroju, ze skałami, cyprysami,
niewielkim wodospadem, kolumnami stylizowanymi na antyczne i mnóstwem
kwiatów, których intensywny orientalny zapach czuć było w całej restauracji.
Polak umówił się tam z Amirem Ibrahimem. Wiedział już, że majorowi udało
się dotrzeć do ważnych informacji. Tym bardziej czuł się podekscytowany.
Sprawa Portretu młodzieńca posuwała się ostatnio dynamicznie.
– To, co powiem, musi pozostać między nami. Mówię tak tylko dla porządku,
bo wiem, że mogę panu ufać – zaczął major Ibrahim. – Ustaliliśmy, że jedynym
Kurdem w Mukhabaracie, który mógł uczestniczyć w takiej akcji, był niejaki
Faris Karim. Kapitan. Jego rodzina mieszkała w Bagdadzie, więc ciężko nam
ustalić, skąd pochodzili jego najbliżsi: dziadek, babcia, wujek i tak dalej.
Zakładam, że to może być klucz do sprawy. Jeśli dotrzemy do nich, dotrzemy do
Farisa Karima, o ile oczywiście żyje. Sprawdzaliśmy w naszych kartotekach i nie
ma nikogo takiego w policji, siłach zbrojnych, czyli Ministerstwie Peszmergi, ani
u nas w Asayish. Jeśli zdobyłby pan jakieś dokładniejsze dane, moglibyśmy się
pokusić o jego odnalezienie – dodał.
– Panie majorze. To są wszystkie dane, które uzyskaliśmy. Ja również proszę
o dyskrecję – powiedział Łodyna i wręczył mu kartkę.
Informacja w języku angielskim zawierała także opis zdarzenia z oazy Abu
Ghar z sierpnia 1990 roku. Major czytał z zainteresowaniem. Przez dłuższą
chwilę obaj milczeli.
– To już jesteśmy blisko. Dużo bliżej. Jak pamiętam, jest pan tutaj do niedzieli,
czyli do szóstego maja. To jeszcze kilka dni. Może uda mi się dowiedzieć czegoś
więcej. O, byłbym zapomniał. Mam dla pana legitymację zezwalającą na
posiadanie i użycie broni na terenie Kurdyjskiego Regionu Autonomicznego. Nie
ma w tym zezwoleniu wskazania rodzaju ani ilości broni – dodał i wręczył
rozmówcy plastikową legitymację z okrągłym, zielono-czerwono-żółto-białym
symbolem służby Asayish, danymi personalnymi i zdjęciem.
– Dziękuję, panie majorze.
– Co do wyjazdu na cmentarz do Khanaqin, to sprawa jest trudna. Formalnie
to teren etnicznie kurdyjski pod jurysdykcją Bagdadu, ale dostęp do niego od
tamtej strony zdecydowanie odradzam – powiedział major. – Z naszej z kolei
może być problem na punktach kontrolnych. Poza tym robi się niebezpiecznie.
Mamy coraz więcej doniesień o rosnących wpływach Państwa Islamskiego
w całej prowincji Dijala, a to właśnie tamtędy prowadzi droga z Bagdadu do
Khanaqin. Dlatego na razie proszę odłożyć te plany – do momentu, kiedy sytuacja
się uspokoi. Może kiedyś ten teren będzie pod naszą kontrolą? Wówczas będzie
dla nas zaszczytem pomóc w odbudowie miejsca pamięci po polskich
żołnierzach. A jakie ma pan plany na te dni?
– Oczywiście rozumiem. Przekażę informację do Warszawy – odpowiedział
Łodyna. – Uzależniłem moje plany od ewentualnego wyjazdu na cmentarz. Ale
skoro to nie wyjdzie, to chciałbym pojechać do Sulejmanii. Znalazłem kiedyś
w Centralnej Bibliotece Wojskowej w Warszawie wspomnienia z czasu pobytu
naszych żołnierzy w tym mieście. Interesuje mnie zwłaszcza jedno miejsce,
karawanseraj pod nazwą Farah.
Łodyna opowiedział majorowi Asayish o adiutancie brytyjskiego dowódcy
garnizonu Sulejmanijja, który sprezentował naszym żołnierzom w 1943 roku
książkę pod tytułem Bulonia, wydaną w Bagdadzie w języku kurdyjskim. Jej
autorem miał być Kurd, kapitan armii irackiej, Mahmud Jawdat. Major opowiadał
z kolei o historii swojej rodziny, która przybyła do Irbilu z miejscowości
położonej między Szaklawą a dzisiejszym jeziorem Dukan. Rozmowa przy
wyśmienitych daniach kuchni libańskiej przeciągnęła się do późnych godzin. Na
koniec spotkania major poprosił Łodynę, aby uważał na siebie, bo czasami
w Irbilu zdarzają się niebezpieczne sytuacje. Wspomniał o niedawnym incydencie
koło American Village.
– A co się tam stało? Mieszkałem ostatnio niedaleko, w hotelu Khanzad.
W tamtej okolicy szukamy miejsca na nasz konsulat!
– Nic takiego. Jakiś chyba chory psychicznie i w dodatku pijany strażnik
otworzył ogień do naszego posterunku na nieodległym wzgórzu. I został
zastrzelony. To tyle.
Gdy szli już do samochodu, major zapytał: – Aha, pytałeś o jakąś sprawę
związaną z twoją obecnością w Irbilu. O co chodziło?
W czasie tego spotkania oficerowie przeszli na „ty”. Major nabrał zaufania do
Łodyny, a Polakowi przypadł do gustu wykształcony i obyty w świecie
funkcjonariusz kurdyjskiej służby specjalnej. Szybko omówili więc kwestię
zarzutów ze strony polskiego ambasadora.
– Posłuchaj, na wszelki wypadek sprawdziłem nawet w naszym DFR. Niczego
takiego nikt nie przekazywał do Bagdadu, bo przecież takiej sytuacji nie było.
Żaden policjant ani funkcjonariusz Asayish niczego takiego nie odnotował –
powiedział Amir Ibrahim. – To prowokacja, w którą zamieszany jest ten Hadżi
z waszej ambasady. A może również twój ambasador? Tego nie wiem. Uważaj na
nich!
***
***
***
***
***
***
***
– Kleiner, czy pan myśli tak samo jak ja? – zapytał wachmistrza major już na
osobności.
– Tak jest, panie majorze, tak samo.
– Dziękuję. Niech pan wraca do swojej roboty. Jutro albo… powiedzmy,
pojutrze proszę o pierwszy raport w sprawie.
Armando czekał na Mietka przed wejściem do budynku.
– Witaj, stary! Wiedziałem, wiedziałem, że nie jesteś pierwszym lepszym
wachmistrzem!
– Zapraszam cię do siebie. Zobaczysz, jak się urządziłem. Pokój jest trochę
eklektyczny, jak wszystkie mieszkania tutaj, ale mam dobrą whisky. Po drodze…
chyba zahaczymy o dziewczyny? Właściwie to mam sprawę do całej waszej
czwórki. Choć oczywiście na razie nie ma tu Filipa, który ugania się za
dywersantami po pustyni.
***
***
***
Kleiner wszedł do biura redakcji polskiej gazety, tuż obok polskiej ambasady
w Bagdadzie. Pomieszczenie było obszerne i jasne. Do środka wpadały promienie
gorącego słońca. Pod wysokim sufitem kręcił się wirnik elektrycznego
wentylatora. W kącie jednego z pokoi leżały w paczkach egzemplarze gazety. Na
komodzie stało radio. Głos spikera BBC powtarzał wciąż jedno nazwisko:
Sikorski.
W redakcji siedziało kilka osób, jedne w mundurach, inne w białych koszulach
i marynarkach. W powietrzu unosił się zapach cygar i papierosów. Przygnębieni
ludzie nie zwrócili uwagi na wejście kolejnego żołnierza. Niektóre dziewczyny
popłakiwały, inne wycierały policzki chusteczkami. Dzień wcześniej, piątego
lipca, podano informację, że w katastrofie nad Gibraltarem zginął Naczelny
Wódz, generał Władysław Sikorski.
Mietek przywiózł do redakcji kolejny obrazek z serii Kroniki Bagdadu. Tym
razem z widokiem meczetu. W sekretariacie oddał kartę z kolorowym rysunkiem,
a w kasie odebrał niewielkie honorarium autorskie.
– Serwus! – Ktoś energicznie poklepał go po plecach.
Wachmistrz odwrócił się i zamarł. Spojrzał na młodego mężczyznę o dużych
piwnych oczach i nieco ciemniejszej karnacji.
– No co, stary druhu? Nie poznajesz mnie? Czyżbyś stracił pamięć?
– No, witaj… – Kleiner niepewnie uścisnął ciepłą i miękką dłoń
nieznajomego.
– Oj, widzę, że z twoją pamięcią już krucho. Beskidy. Okolice Andrychowa.
Szkolenie, a potem ognisko! – Mężczyzna rzucał hasła, które miały przypomnieć
chwile sprzed kilku lat.
– No tak! Szkolenie Irgun! Teraz sobie przypominam. „Integracja” przy
ognisku. O, jakże piękna była wtedy noc. Do dzisiaj pamiętam to rozluźnienie,
ten błogostan. A co ty tu, do diabła, robisz? Przecież całą waszą grupę
przerzuciliśmy do Palestyny!
– Hm… Tak, oczywiście… – Mężczyzna ściszył głos. – Chodźmy stąd.
Usiądziemy gdzieś na zewnątrz.
Gdy wyszli z redakcji na zacienione podwórze, mężczyzna przedstawił się
i jeszcze raz wyciągnął dłoń.
– Aaron Lewin. Jestem współpracownikiem redakcji i zajmuję się dystrybucją
gazet. Oczywiście byłem w Palestynie, ale teraz jestem tutaj, bo tutaj też jest
wielu naszych towarzyszy – dodał tajemniczo i zaproponował niewielką
kawiarenkę za rogiem.
Minęli budynek YWCA. Usiedli i zamówili czarną kawę z dodatkiem
kardamonu oraz zimną lemoniadę z zielonej herbaty, mięty i świeżo wyciskanych
pomarańczy.
– Opowiadaj! Jak tu trafiłeś? Jak ci się udało? – rozpoczął Aaron. – Wiesz, co
się dzieje w Polsce? Masowe morderstwa Żydów. Miliony ofiar. Hitler
dziesiątkuje naszych braci. Powstanie w Warszawie utopione we krwi. A my nic
nie możemy zrobić. Straszne! I ta straszna obojętność świata…
– To prawda. To przerażające – potaknął Kleiner. – A ja? Cóż. We wrześniu
1939 roku dostałem się do niewoli, skąd uciekłem. Przedarłem się do Sowietów.
Potem przez Morze Kaspijskie przypłynąłem statkiem do Iranu i teraz tutaj.
Jestem pod komendą generała Andersa, w służbie geograficznej.
– Gdzie? W służbie geograficznej? Co tam robisz? – dopytywał Aaron.
– Trochę jeżdżę po górach, pustyni i uzupełniam mapy. O, widzisz, dzisiaj
przywiozłem do redakcji swój rysunek. Pewnie go niebawem wydrukują.
– To chyba trochę odmienne zajęcie niż skryte działania, przejścia przez
granicę, ukrywanie się przez wiele dni we wrogim środowisku, dywersja? Nie
nudzisz się?
– Byłem wycieńczony. Potrzebowałem odpoczynku. Poza tym miałem dość
okropności po pierwszych latach wojny. Teraz powoli dochodzę do siebie i myślę,
że gdy ruszymy dalej, wrócę na pierwszą linię.
Mietek zamoczył usta w gorącej kawie. Aaron się zasępił. Milczał dłuższą
chwilę, a potem powiedział:
– Pamiętasz naszą grupę z Irgun? Dzięki polskiemu wojsku dzisiaj stanowimy
zbrojny trzon organizacji bojowej, której celem jest utworzenie państwa Izrael.
W Palestynie jest Erec Israel, czyli nasza Ziemia Obiecana. Przyjdzie taki czas, że
zbudujemy własne państwo. Musimy zachować tyle naszego narodu, ile się da.
Naszym obowiązkiem jest się bronić, a nie iść na rzeź jak baranki. Mówiłeś
kiedyś, że płynie w tobie żydowska krew. Pamiętaj, że nasze serca będą dla ciebie
zawsze otwarte. Potrzebujemy takich ludzi jak ty.
– Dziękuję, Aaron. To dla mnie zaszczyt, że tak mnie traktujesz. Ale nie mogę.
Ślubowałem wierność Rzeczypospolitej. Byłbym zdrajcą. Zostałem wychowany
w duchu tolerancji i bliżej mi jest do Kościoła katolickiego. Zostałem nie tylko
obrzezany, ale także ochrzczony. Nie jestem takim typem żydowskim, jakiego
widział Joseph Jacobs. Widzisz, że wyglądam jak Słowianin.
– A jakie to ma znaczenie?! Przed wojną niejaki Samuel Czortkower,
antropolog, badał różnice rasowe wśród Żydów. Sam uznał się za typ nordyczny:
wysoki wzrost, blond włosy, niebieskie oczy. A przecież on też był Żydem! Albo
ten niemiecki poeta, Heinrich Heine, który określił się jako mieszaniec nordycko-
orientalny. Eugenika, czyli poprawa genetyczna człowieka poprzez reprodukcję
i przenoszenie cech pożądanych, jest nierozłącznie związana z wiarą żydowską.
I to dzięki niej przetrwała żydowska rasa…
– Aaron, co ty opowiadasz?! Ta wojna na was, Żydach, też odbiła piętno
rasowej histerii?! Te twoje argumenty bardziej przypominają to, co czytałem
w gazetach o niemieckich nadludziach. Wiesz co, puknij się w ten swój głupi
żydowski łeb. Przypomnij sobie, co kiedyś wami kierowało, bez tych rasowych
bredni i pseudonaukowych pomysłów. Wpadnij lepiej do mnie na whisky.
Mieszkam tu niedaleko.
– Z przyjemnością!
Razem doszli do alei Al-Raszida i na chwilę się zatrzymali. Lewin wskazał
sklep ze złotem.
– Tutaj zawsze znajdziesz pomoc. To punkt kontaktowy dla Żydów, którzy
chcą wyjechać do Erec Israel. Ostatnio przerzucamy wielu uciekinierów z Polski.
Tu zawsze mnie znajdziesz, a jak nie, to ci powiedzą, gdzie jestem.
Aaron wręczył koledze wizytówkę oraz ulotkę w języku hebrajskim i polskim.
Był na niej apel do żołnierzy, aby wyjeżdżali do Palestyny. Mietek wsadził to do
papierowej teczki między dokumenty i rysunki.
– Dziękuję, ale nie skorzystam. A wy lepiej uważajcie, bo jak was nakryją
Brytyjczycy, to będziecie mieli problemy.
Wachmistrz postanowił, że następnego dnia pójdzie do biura Al-Zaabiego.
„Może będzie miał coś dla mnie? Jego znajomi kupcy mieli przecież coś ustalić
na temat tego sowieckiego spedytora” – pomyślał. Jednak ten dzień postanowił
przeznaczyć na odpoczynek i rozrywkę. Poszedł do hotelu Tygrys. W restauracji
zjadł jagnięce kotleciki z kością i bakłażany prosto z rusztu, a do tego ryż
z rodzynkami i przyprawami. Wypił piwo z imbirem. Potem przy barze dał się
skusić, by skorzystać z usług młodej arabskiej prostytutki. Wsiedli do taksówki
i pojechali do jego pokoju.
Kobieta pachnąca orientalnymi olejkami pozwoliła mu chociaż na chwilę
odsunąć dręczące myśli. Seks z nią, w towarzystwie butelki bourbona, był krótki,
ale intensywny. Godzinę później prostytutka cicho wyśliznęła się z łóżka i wyszła
w poszukiwaniu kolejnych klientów wśród żołnierzy. Mietek został sam.
Rozmyślał o Marysi. Chyba jeszcze bardziej intensywnie niż kiedykolwiek.
Informacje, jakie o niej uzyskał od trójki znajomych, a szczególnie od Armanda,
nieco go zaniepokoiły.
„Skąd u niej takie zadbane ciało?” – zastanawiał się. „Po takich przejściach,
niegojących się ranach, ropiejących strupach, ukąszeniach insektów,
niedożywieniu! To wszystko musiało przecież zostawić jakieś ślady!” Był już
pewien, że ona skrywa jakąś tajemnicę.
„Wiesz, wszystkie dziewczyny lubią plotki, ale Marysia zawsze była poważna.
Pytała mnie o różne sprawy z mojego dywizjonu. Nawet się zastanawiałem, po co
jej te informacje, ale ona taka urocza. Zawsze taka była, od czasu, jak ją
poznałem w Pahlawi”. W uszach Kleinera wciąż dźwięczały słowa Armanda.
Wachmistrz zastanawiał się również nad okolicznościami, w jakich Armando
poznał pannę Konarską. Teraz dopiero przypomniał sobie i skojarzył, co mu
opowiadał Filip nad rzeką w Rawanduz. Ona wtedy wyszła z jakiegoś sklepiku.
„Samotna kobieta, w nowym, nieznanym mieście, zmęczona podróżą i sowiecką
gościnnością, poszła w zaułki Pahlawi?! Dziwne, naprawdę dziwne. Po to tylko,
żeby kupić paczkę pieprzonych chesterfieldów?!” – pomyślał. Zdecydował, że
przy najbliższej okazji porozmawia o tym z majorem Czakuckim.
Rozdział 34
Iracki Kurdystan – wiosna 2012
***
***
***
***
***
***
– Dziś wieczorem rusza pan do Qizil Ribat. Tam będą na pana czekać. Z Bagdadu
zabierze pan podporucznika… Jak mu tam? Aha, Armando! Zasadzicie się na
Sowietów koło Khanaqin – wydawał polecenia major Czakucki. – Będziecie
w kontakcie radiowym z dowództwem w Khanaqin. Jeśli Sowieci uruchomią
swoją radiostację ukrytą w okolicy albo w ich samochodzie, radiooperatorzy
dadzą wam znać.
– Jak było u generała? – zapytał Kleiner.
– Tak jak myślałem. Wszystko zaakceptował. Jedynie sprawa panny
Konarskiej mu się nie podobała. Chciał, aby to sprawdzić. Może się mylimy?
W każdym razie delikatnie z nią! Bo to koleżanka przyjaciółki…
– Ale ja mam coś jeszcze, panie majorze. Tę Konarską to ja już kiedyś
spotkałem. I przypomniałem sobie gdzie. To było w obozie sowieckich
partyzantów. Ona była radiooperatorką i chyba szyfrantką. Bo oddział miał
zastępcę w randze majora NKWD.
– A co ty tam u nich robiłeś? Nie rozwalili cię? – zapytał oficer. – Mniejsza
o to. Nie musisz mi tego tłumaczyć. A skąd wiesz, że to był major NKWD?
– Powiedział mi, a ja go załatwiłem i prysnąłem od nich. Ta Konarska mogła
to widzieć, była z nim blisko, ale nie zareagowała zbyt szybko. Nie wiem
dlaczego. Może powie na przesłuchaniu?
– Niech się pan zbiera, nie ma czasu. Będę cały czas w sztabie przy radiostacji.
Powodzenia i proszę uważać na siebie!
Kleiner jeszcze przed wyjściem ze sztabu zatelefonował do Ireny.
– Witaj, Irenko! – powiedział. – Jak sobie radzisz? Przepraszam, ale nie
miałem jak przyjść na twój ostatni koncert. A potem… sama wiesz, ta straszna
wiadomość o katastrofie w Gibraltarze. Nie miałem nastroju, jak i wszyscy inni,
na spotkania towarzyskie.
– Wiem, wiem, Mieciu. Cały czas atmosfera przygnębienia. Generał bardzo to
przeżywa i wciąż nie może się otrząsnąć. Jakoś go pocieszam i staram się być dla
niego wsparciem. A wiesz, podobno niedaleko miejsca, w którym mieszkam ja, ty
i Marysia, grasuje jakaś banda złodziei. Mówił mi jeden major…
– No właśnie, Irenko – przerwał jej Kleiner. – A gdzie mieszka Marysia? Nie
kojarzę!
– Jak to, nie wiesz?! Taka piękna kobieta i ty nie wiesz?! Niedaleko, w tym
małym hoteliku. Jak wychodzisz z redakcji, tej, co rysunki im nosisz, zaraz za
rogiem w kierunku alei Al-Raszida. Na dole jest nieduża kawiarenka. Wiesz
gdzie?!
– Wiem! Jasne. Muszę ją kiedyś odwiedzić. Teraz wyjeżdżam na północ, na
jakieś pomiary. Do zobaczenia, Irenko – powiedział i odłożył słuchawkę.
***
***
***
– Dobrze znasz Konarską? – zapytał Armanda Mietek, poprawiając się na
siedzeniu ukrytego za wzgórzem jeepa.
– Raczej tak. Nawet myślałem, że coś z tego będzie. Cholernie mi się
podobała. Zawsze mieliśmy o czym porozmawiać. Ale wiesz, jaka ona jest. Może
jakby to było w kraju i nie byłoby wojny… Tutaj przez jakiś czas się
spotykaliśmy, ale nam się nie ułożyło. Ona nie miała czasu. Wiesz, weszła w to
artystyczne towarzystwo… – Podporucznik zawiesił głos. – A czemu pytasz?
– A tak, po prostu – odpowiedział Kleiner i dopiero wtedy dotarło do niego, że
w końcu przestał myśleć o Maszy. To zostało już za nim.
Zaczęło świtać. Wachmistrz wyszedł na spalone słońcem wzgórze, z którego
widać było zabudowania Khanaqin. Chciał popatrzeć na wschodzące nad pustynią
słońce. Dotknął dłonią wysuszonej ziemi. Drobne kamienie i wystające
gdzieniegdzie skałki były jeszcze chłodne.
Zaciągnął się głęboko papierosem. Uwielbiał tę ciszę, te pomieszane zapachy
pustyni budzącej się do życia. Będzie za tym tęsknić. Może tak, jak teraz tęskni
za wyprawami po karpackich ścieżkach.
– Panie wachmistrzu! Mamy meldunek! – powiedział ściszonym głosem
warszawiak, którego rotmistrz przydzielił do tej akcji.
– Budź porucznika! Już idę! – odparł krótko Kleiner. – Co tam masz? – spytał
obsługującego radiostację plutonowego.
– Panie wachmistrzu, samochód wyjechał z Kalar. Jedzie szybko.
– Zaraz tu będzie – włączył się zaspany trochę Armando. – Na stanowiska!
Pół godziny później odezwał się pierwszy z punktów obserwacyjnych. Potem
drugi. Opel wjechał w zabudowania Khanaqin.
– Widzę go! Dojeżdża do mostu. Tnie dalej. Zwalnia! Skręca w prawo, zaraz
za ostatnim budynkiem! – relacjonował Kleiner, patrząc przez lornetkę. – Jedzie
tą małą drogą, co tam nasi jeżdżą na kąpiele nad rzekę. Zaraz! Wjeżdża na
wzgórze! Zatrzymuje się gdzieś poniżej! Zaraz znikną mi z oczu! – mówił, a za
nim powtarzał radiooperator nadający meldunek do Qizil Ribat.
W tym czasie reszta oddziału, składającego się z ośmiu żandarmów,
sprawdzała swoje steny i breny. Warszawiak porozdawał wszystkim dodatkowe
magazynki do pistoletów maszynowych i po kilka granatów zaczepnych. Silniki
jeepów już wcześniej miarowo mruczały. Były gotowe do jazdy.
– Panie poruczniku! Co robimy? – zapytał warszawiak.
– Czekamy i słuchamy. Ruszymy dopiero, jak zacznie się transmisja. Mietek,
widzisz coś? – krzyknął podporucznik.
– Nic! Zniknęli!
– Panie poruczniku, Qizil Ribat podaje, że była jakaś transmisja radiowa
w naszej okolicy! – powiedział radiooperator.
– Ruszamy! Już!
Kleiner zbiegł ze wzgórza i wskoczył do toczącego się już jeepa. Trzy
samochody ruszyły ostro, zostawiając za sobą chmurę kurzu. Skierowały się
szutrową drogą w stronę wzgórza, za którym zniknął opel. Potem dwa z nich
skręciły w przeciwne strony, by otoczyć miejsce, w którym prawdopodobnie
zatrzymała się ciężarówka. Była pewnie zaledwie pięćdziesiąt metrów dalej, ale
jej nie widzieli, dopóki nie wjechali na wzniesienie wokół niewielkiego
zagłębienia. W tym momencie jeepy się zatrzymały. Polacy zobaczyli w dole trzy
karłowate, wytargane przez pustynny wiatr drzewa. Pod ich długim cieniem stał
opel z zieloną szoferką. Obok jakiś mężczyzna palił papierosa. Drugi miał
w dłoni łopatę i stał koło drzew. Trzeci poprawiał przewód na jasnej plandece
pojazdu. Ten ostatni miał przewieszony przez plecy pistolet maszynowy PPSz,
z charakterystycznym okrągłym magazynkiem.
– Z wozów! – krzyknął podporucznik.
Mężczyźni przy oplu zorientowali się, że są otoczeni. Ten na plandece zrzucił
z pleców pistolet maszynowy i wycelował w Polaków.
Warszawiak zdjął go pierwszą serią z brena. Ciało uderzyło o suchą ziemię,
a za nim pistolet. Mężczyzna przy szoferce wyjął zza pasa tetetkę. Wycelował
w Polaków i otworzył ogień. Ten stojący przy drzewach rzucił łopatę i podniósł
pistolet maszynowy zabitego kolegi. Odbezpieczył i zaczął się ostrzeliwać. Kula
trafiła pierwszego biegnącego żandarma. Kleiner odruchowo skierował stena
w kierunku strzelca i ściął go długą serią. Mężczyznę odrzuciło na pień drzewa,
po którym bezwładnie się zsunął. Na ten widok trzeci z mężczyzn, stojący przy
szoferce, rzucił tetetkę i podniósł ręce do góry.
– Nie strelac! Ja Ormianin! Ja kupiec – krzyczał.
Pierwszy dopadł go warszawiak, trzymający w rękach ciężkiego brena. Bez
zastanowienia uderzył mężczyznę kolbą w twarz, a ten zakrwawiony upadł na
ziemię.
– Stój! Nie ruszaj go! – krzyknął podporucznik. – Wstawaj, Pogosjan –
powiedział do leżącego, który spojrzał na niego ze zdziwieniem.
– Sprzątnijmy go, poruczniku. To bolszewickie ścierwo – powiedział zza jego
pleców podchodzący Kleiner.
– Jestem radzieckim oficerem. Walczę z faszystowskimi najeźdźcami! –
odpowiedział łamiącym się głosem mężczyzna, ocierając z twarzy krew.
– Zamknij mordę! – wtrącił jeden z żandarmów.
– Spokój! Co się tutaj, kurwa, dzieje?! Opuścić broń! – krzyknął
podporucznik.
Polacy stali wokół Ormianina i patrzyli z nienawiścią.
– Wypierdalaj, Pogosjan, czy jak się tam, towarzyszu, nazywacie. Szerokiej
drogi do kraju bolszewickiej szczęśliwości – powiedział Armando do
zataczającego się majora NKWD.
– Walimy w niego, poruczniku?! – zapytał warszawiak.
– Stój! Nie ważcie się go ruszyć! W końcu to sojusznik – powiedział
z sarkazmem oficer.
Wszyscy odprowadzili go wzrokiem. Czekali kilka minut, aż zniknie za
wzgórzem.
– Barczyk oberwał. Żyje, ale nie wiem, czy się z tego wyliże. Opatrzyłem go.
Zabiorę go do szpitala w Khanaqin. Będzie najbliżej. A co robimy z tymi tutaj
i z ciężarówką? – zapytał Kleiner.
– Najpierw trzeba przeszukać teren. Tych dwóch zakopać. Opla bierzemy do
Qizil Ribat – odpowiedział oficer.
Po kilkunastu minutach polscy żandarmi wyciągnęli zakopany pod drzewem
worek. Wewnątrz, w dwóch charakterystycznych skrzynkach, znajdowała się
radiostacja.
Rozdział 36
Iracki Kurdystan – wiosna 2012
***
Toyota Łodyny ruszyła spod domu Farisa Karima w kierunku Soran. Na początku
ani Ewa, ani Łodyna nic nie mówili. Wcześniej oficer zdążył jeszcze szybko
napisać e-mail do Bałtożaka. Poinformował go, dokąd zmierza i czego się
dowiedział.
Jechali serpentynami w dół doliny. Łodyna otworzył okno. Chciał ochłonąć,
ale wiedział, że czas go goni. Była już noc.
– A ty wiesz, gdzie jest ten posterunek policji w Rawanduz? – zapytała po
kilku minutach milczenia Ewa.
– Wiem! Wyobraź sobie, że niedawno wypiłem tam na jakimś placu cztery
zimne piwa i wypaliłem cygarko, podziwiając piękne górskie widoki. Kurwa,
byłem tak blisko, tak blisko! – odpowiedział i uderzył dłonią w kierownicę. – Do
Soran mamy niedaleko. Miniemy miasto, pojedziemy w górę na niewielką
przełęcz i już będziemy na stalowym moście, który kiedyś nasi żołnierze
nazywali mostem Kalifa.
– Masz forsę na łapówkę dla komendanta w Rawanduz? Jakby co, mam przy
sobie ze dwa tysiące – zaproponowała Ewa.
– Ja też mam kilka tysięcy, ale to chyba na sam początek. Zobaczymy, jak się
sprawa ułoży. Ale dziękuję, miło z twojej strony.
Łodyna mocno zaciągnął się górskim, już chłodnym powietrzem, wpadającym
przez okno samochodu. Zamyślił się. Z lewej strony miał pasmo górskie,
oddalone zaledwie trzydzieści kilometrów od granicy. Ta bliskość Iranu
spowodowała, że przypomniał sobie polskich oficerów wywiadu, którzy w tym
kraju gnili w więzieniu VEVAK-u.
***
***
***
***
***
– Proszę otworzyć! Słyszy pani?! Pani Mario! – krzyknął major Czakucki na
hotelowym korytarzu. – Wyważyć drzwi – rozkazał dwóm żandarmom.
Stare drzwi wypadły z futryny. Żandarmom i majorowi ukazały się
zakrwawione zwłoki. Wygląd ciała i spotęgowany wysoką temperaturą smród
wskazywały, że kobieta leży tutaj co najmniej kilkanaście godzin.
– Nic nie ruszać! Z recepcji zatelefonować do sztabu! Niech brytyjska policja
przyśle jakąś ekipę medyczną! Niech nasi dokładnie przeszukają pokój i pobiorą
odciski palców!
***
***
***
Trzech mężczyzn siedziało przy stoliku w restauracji Dojo. Pochylali się nad
fotografią, obok której leżała lupa. Dalej stały trzy szklanki ze złocistym
napojem. Wokół unosił się lekko słodkawy zapach whisky Talisker.
– Spójrzcie, panowie, na te litery, ich kształt i pochylenie. Według mnie ta
sama ręka pisała i jedno, i drugie – powiedział Berd.
– Zgadzam się z tobą – powiedział Łodyna. – Czyli sprawa jest jasna,
panowie. Charakter pisma dedykacji na zdjęciu szejka Al-Zaabiego z willi przy
bulwarze Jamal Abdul Nasser w Kuwejcie i charakter pisma listu nadanego z Tel
Awiwu w 1962 roku wskazują, że pisał to ten sam człowiek. Czyli nasz żołnierz
i tułacz Kleiner, który przewiózł Młodzieńca na Bliski Wschód, przyjaźnił się
z szejkiem Al-Zaabim i dał mu obraz na przechowanie. Za nasze odkrycie
proponuję się napić!
– Dzisiaj napiszesz szyfrogram do Centrali o tym odkryciu czy wstrzymasz się
do jutra? Bo Krzysiek zaraz do nas dobije. A potem może być już trudniej
z pisaniem… – Bałtożak uśmiechnął się znacząco.
– Piotruś! Teraz to już nie ma znaczenia. To już tylko nasza satysfakcja
z dobrej roboty dla Polski. Może ktoś to kiedyś doceni. A byliśmy tak blisko,
cholera… Wyślę informację o naszym odkryciu także do MSZ. W załączeniu
będzie skan podpisu i tej fotki Berda. Ustaw je obok siebie. Przytrzymaj!
A właśnie, Piotrek, co u twojej Asi? Jak sobie daje radę sama? Jak dziecko?
Zdrowe?
W tym momencie Łodyna spojrzał przez szybę i zobaczył starca, który niósł na
plecach biały worek. Przez ciało majora przeszedł jakby prąd. Wzdrygnął się.
„A może to jednak nie jest koniec? Może ten człowiek żyje w Izraelu? Muszę go
odszukać…”
– Hej, co z tobą? – Berd stuknął szklanką z whisky w jego szklankę.
***
***
– O której wróciłaś do Bagdadu? Rano? Nie mogłaś zadzwonić, że już jesteś?
– Kochanie, nie chciałam cię budzić. Musimy koniecznie się spotkać. Może
jutro u mnie? Zapraszam na obiad. O siedemnastej będę czekać na check poincie.
Do zobaczenia – powiedziała i rozłączyła się.
Rozmowa z Ewą rozluźniła nieco Łodynę. Wcisnął się w fotel i położył nogi
na biurku. Postanowił wykonać dwa telefony. Pierwszy do Montany, a drugi do
Al-Zaabiego z emirackiej ambasady. Wcześniej jednak przysnął na kilka minut.
Ze snu wybudził go dźwięk otwieranych drzwi. Wszedł Krzysiek.
– Chodź! Przyszło parę rzeczy – powiedział prawie szeptem.
Major wziął kartki z odszyfrowanymi informacjami. Wynikało z nich, że
ambasador Stefański może się niebawem spodziewać odwołania, ponieważ
uzyskano dodatkowe informacje na temat jego kontaktów w Rosji. A teraz
szukają pretekstu, by go wycofać z Bagdadu. Z informacji Łodyna wyczytał
również, że Centrala zrozumiała jego sytuację na placówce i prosiła go o spokój
oraz rozsądek. Miło mu było, kiedy przeczytał osobiste podziękowania od szefa
Czuchy za realizację działań w Kurdystanie. Informowano go jednocześnie
o przewidywanym zakończeniu jego misji w Iraku w ciągu kilku tygodni. Na
koniec potwierdzono podejrzenia Krzyśka na temat wrogich działań
w cyberprzestrzeni. Decyzje co do dalszego funkcjonowania placówki miały
zostać podjęte w najbliższym czasie.
– Krzysiek, myślisz, że niedługo zamkną ten pierdolnik?
– Jestem tego pewien, bo już dali mi znać, żebym inwentaryzował sprzęt
i oszacował, ile potrzebuję miejsca, aby to spakować do skrzyń. A poza tym moja
była żona, która pracuje na Szucha w Biurze Finansów, mówiła mi przedwczoraj,
że chodzą na ten temat jakieś plotki. Wiesz, nawet nie zaplanowano wydatków na
tę placówkę w przyszłorocznym budżecie.
– Muszę podjechać do sojuszników jutro albo pojutrze. Potrzebujesz czegoś?
– Jasne. Załatw mi gorilkę, bo przyda się do pakowania. Parę gadżetów
pewnie też. Zastanowię się, co jeszcze. No i oczywiście parę puszek guinnessa.
***
Wieczorne spotkanie z Ewą utonęło w potoku jej pytań o dalsze losy obrazu.
Z kolei Łodyna dopytywał się o jej starania o polskie obywatelstwo. Upewniał
się, czy wysłała już wszystkie dokumenty do znajomego konsula w Kijowie.
– Wiesz, kochanie, ten twój kolega pisał mi, że ma jakiegoś znajomego
w Kancelarii Prezydenta Polski, i obiecał, że czegoś się dowie. Nawet zobowiązał
się, że napisze prośbę o szybsze załatwienie sprawy ze względu na posiadanie
przeze mnie od kilku lat Karty Polaka i zasługi pradziadków dla funkcjonowania
polskiej placówki konsularnej w Kijowie jeszcze przed wojną, w latach
trzydziestych – powiedziała z uśmiechem. – Mówiłam ci kiedyś o tym. Oni
mieszkali w niedużej kamienicy na tej samej ulicy, na której był konsulat.
Dziadek opowiadał mi dużo o tych czasach. Kiedyś, kilka miesięcy po wybuchu
wojny, bawił się tam z innymi chłopakami, a czasami chowali się przed rodzicami
i popalali papierosy w olbrzymiej piwnicy konsulatu, który miał masę
zakamarków. A sam wiesz, jakie to były dla Ukraińców straszne czasy. Najpierw
Stalin, potem niemiecka okupacja. Bieda, głód i śmierć.
– To bardzo dobra informacja. Nawet nie wiesz, jak bardzo dobra –
odpowiedział z pewną ulgą Łodyna i pomyślał, że może właśnie to rozwiązanie,
szczęśliwe dla Ewy, jemu samemu też pomoże. – Ewa, musisz przyjechać do
mnie do Polski. Zabiorę cię w pewne urocze miejsce niedaleko granicy
ukraińskiej, koło Ustrzyk Dolnych. Mam tam spory kawałek ziemi na pięknie
położonym stoku. Stawiam tam domek z wielkim tarasem i wspaniałym
widokiem na góry. W zasadzie już zacząłem go budować, tylko wyjazd do Iraku
to przerwał.
***
***
***
***
***
***
***
Nadmorski bulwar w pobliżu hotelu Crowne Plaza w Tel Awiwie był o tej porze
roku pusty. Pojedyncze palmy uginały się pod lekkim wiatrem. Fale rozbijały się
o kamieniste falochrony na końcu niewielkiej, sztucznie stworzonej zatoczki.
Obok w marinie kołysały się rzędy zacumowanych jachtów. Łodyna właśnie
w tym hotelu zarezerwował pokój z widokiem na morze. Dzień wcześniej
przyleciał do Izraela z Polski wraz z Ewą Petrowską. Zaplanowali wspólny
tygodniowy urlop. Teraz szli wolnym krokiem z hotelu wzdłuż plaży w kierunku
mariny. Łodyna trzymał Ewę za rękę.
– Wiesz co, idź sam. Nie będę ci przeszkadzała. To może być trudne dla ciebie
i dla niego. Ja sobie usiądę na ławce i poczekam na ciebie i… na zachód słońca –
powiedziała Ewa.
Przy falochronie mariny Łodyna zauważył wózek inwalidzki i siedzącego
w nim mężczyznę w bardzo podeszłym wieku. Starzec ubrany był w spodnie
i bluzę koloru piaskowego. Jego głowę od słońca chroniła baseballówka. Na
ławce obok, trzymając jedną ręką podłokietnik wózka, siedział mężczyzna
w mundurze komandora izraelskiej marynarki wojennej. Major podszedł do nich.
– Dobry wieczór. To ja telefonowałem do pana z Warszawy. Chciałem z panem
porozmawiać – zaczął niepewnie, nieco spięty. – Mam na imię Marcin. Pracuję
dla polskich władz.
– Dzień dobry, młody człowieku. Już traciłem nadzieję, że ktoś z mojej Polski
do mnie przyjedzie. A jednak zawsze warto wierzyć do końca – odpowiedział mu
staruszek płynną polszczyzną, lekko mrużąc oczy. – Miło mi cię poznać. Mam na
imię Mieczysław. Może się teraz przejdziemy? To taki mój codzienny spacer.
Ruszajmy!
– Oczywiście, przejdźmy się.
– Nie przedstawiłem ci jeszcze mojego syna, Aarona! – Kleiner wskazał
komandora siedzącego na ławce.
Łodyna ukłonił się Aaronowi, chwycił za rączki wózka i lekko go popchnął.
Szli w kierunku portu jachtowego.
– Lubię tu przychodzić. Przypomina mi to port w Basrze. Jakby dywan łódek
falował na wodzie – powiedział Kleiner.
– Pewnie to było wtedy, gdy zszedł pan na ląd z „Kościuszki”? – wtrącił
Łodyna i zobaczył na twarzy staruszka lekki uśmiech.
– Pamiętam tę cholernie energiczną dziewczynę na nabrzeżu, jak
przypłynęliśmy. Klęła jak szewc na lwowskiej ulicy przed wojną. Podobno
niedługo potem zmarła.
– Zmarła w grudniu 1942 roku. Chyba na skutek epidemii cholery. Leży wraz
z dwudziestoma pana kolegami na cmentarzu brytyjskim w Basrze.
Łodyna szedł powoli. Co jakiś czas zatrzymywał wózek, obchodził go i stawał
naprzeciwko Kleinera, aby coś opisać lub wytłumaczyć. Raz schylił się nad nim
i poprawił koc, na którym siedział starzec. Innym razem podał mu butelkę wody,
schowaną w bocznej kieszeni wózka. Czasami obaj się uśmiechali.
– To pan przewiózł do Iraku Portret młodzieńca Rafaela Santiego.
– Tak. Bo wiesz, młody człowieku, ja byłem kiedyś przemytnikiem.
Prawdziwym przemytnikiem. Jeszcze przed wojną chodziłem na granicę
sowiecką, a nawet rumuńską. A potem przenosiłem znacznie cenniejszy towar –
informacje. Cóż, jak to w wywiadzie – odpowiedział z pewnym wahaniem. –
Wiesz, o czym mówię?
Łodyna uśmiechnął się lekko i kiwnął jedynie głową.
Kleiner opowiadał mu o swoim pobycie w Iraku. Nagle zrobił krótką przerwę
i jakby schował się za zasłoną zadumy, po czym z ożywieniem zaczął dalej snuć
opowieść.
– Musiałem ją zabić, bo inaczej dalej by szpiegowała. Podejrzewałem, a potem
byłem pewien, że ona gra na dwie strony. Czułem, że gdybym nic nie zrobił, ze
wszystkiego by się wywinęła. Wiesz. Miała już dobrą pozycję wśród
najwyższych oficerów, nawet u Andersa. Nie daliby jej zrobić krzywdy –
z żywymi wciąż emocjami Kleiner tłumaczył się i opisywał rolę Maszy.
W pewnym momencie znów przerwał i wciągnął spory haust powietrza.
– Zadziałałem jak miecz sprawiedliwości. Nie żałowałem tego potem, chociaż
wiedziałem, że konsekwencją będzie infamia i że w papierach będę miał wpisane:
dezerter – dodał ze smutkiem. – Wydaje mi się, że najważniejsze jest być
wiernym pewnym fundamentalnym wartościom, być uczciwym wobec siebie
i innych. To jest klucz do tej tajemnej wiedzy. Nie każdy jednak potrafi korzystać
z takiej możliwości.
Na jego skroni pojawiły się krople potu. Było widać, że jest już zmęczony.
– A ty? – zapytał i zwrócił głowę w stronę Łodyny. – Mam wrażenie, że jesteś
porządnym człowiekiem. To twoja żona? Widziałem, jak idziecie razem,
trzymając się za ręce. To był naprawdę piękny widok na tle zachodzącego słońca.
Bardzo malarski – powiedział i wskazał głową na siedzącą niedaleko Ewę.
– Nie żona, ale ktoś bardzo mi bliski. Ukrainka polskiego pochodzenia.
Mieszka w Kijowie, ale jej dziadkowie pochodzą z Tarnopola i z Baru –
odpowiedział Łodyna.
W oczach Kleinera błysnęły łzy. Przypomniał sobie ukochaną dziewczynę,
zabitą przez sowieckich partyzantów na wschodniej Ukrainie. Pomyślał
o towarzyszącej mu wtedy bezsilności. Milczał. Był wyraźnie wzruszony.
Łodyna to zauważył. „Wygląda, jakby miał świadomość, że jego czas się
kończy” – zmartwił się.
– Czy coś się stało? Panie Mieczysławie?
– Powiem ci coś, synu. Pilnuj jej, jeśli ją kochasz, żeby ci jej nikt nie
skrzywdził. Ja kiedyś nie dopilnowałem – powiedział wciąż wzruszony Kleiner.
Głowa opadła mu na ramię. Przymknął oczy, a po chwili jakby się ocknął.
Zaniepokojony Łodyna podjechał do ławki, na której siedział Aaron. Major
wiedział, że musi zapytać o coś, co go nurtuje. O coś, czemu poświęcił tyle czasu.
O coś, przez co mógł zginąć na górskiej drodze w Kurdystanie. Zapytał więc:
– Co się stało z Portretem młodzieńca, który pan przywiózł na Bliski Wschód?
– Rafael. Rafael. Naprawdę jest piękny. Chciałbyś go pewnie zobaczyć?
Zapraszam ciebie i twoją ukochaną na kolację. Żona przygotowała na pewno
wyśmienity, typowo polski posiłek – powiedział Kleiner.
– Tak, tak. Zapraszamy państwa do nas. Na parkingu stoi nasz samochód.
Potem odwieziemy was do hotelu – wtrącił oficer izraelskiej marynarki
i uśmiechnął się do Ewy, obserwującej tę rozmowę z sąsiedniej ławki.
Biały ford transit, przystosowany do przewożenia osoby na wózku
inwalidzkim, wraz z pasażerami jechał przez zatłoczone ulice Tel Awiwu.
– Wiecie państwo, jak nazywa się ulica, którą jedziemy? – zapytał Aaron. – To
ulica Żabotyńskiego, na cześć polskiego Żyda, który miał wielki wkład
w organizację szkoleń naszych bojowników, prowadzonych przez polskie wojsko
przed wojną światową. Trochę nadrobimy drogi, ale to już taka nasza rodzinna
tradycja, żeby przejechać ulicą poświęconą temu bohaterowi.
Samochód skręcił w Sderot Rothschild, z ciągnącym się pośrodku zielonym
pasem drzew. Wzrok Łodyny przyciągały oryginalną architekturą domy w stylu
kolonialnym, wybudowane wzdłuż bulwaru. Po kilku minutach jazdy ford
zatrzymał się przed okazałym domem w stylu Bauhaus. Drzwi wejściowe
otworzyła starsza, zgarbiona kobieta.
– Witam państwa. Zapraszam. Wchodźcie – powiedziała po polsku
z uśmiechem.
Kobieta miała duże, piwne oczy i subtelny owal twarzy. „Kiedyś była
naprawdę ładna” – pomyślał Łodyna.
– To moja żona. Ma na imię Ruta. Przebyliśmy ze sobą kawał drogi
i przeżyliśmy prawie całe życie. A poznaliśmy się, nie uwierzycie, w czasie
wojny, w drodze przez iracką pustynię – powiedział Kleiner.
Na pierwszy rzut oka widać było, że dom niedawno przerabiano
i remontowano. Nie było w nim schodów, a przy ścianach zainstalowano barierki.
Wnętrze było urządzone ze smakiem i pozostawało w kontraście z architekturą
budynku.
Okrągły stół był już zastawiony, tak jakby gospodarze byli przygotowani na
przybycie gości.
– Mosze nie mógł sobie odmówić zaproszenia do domu swoich rodaków.
Założył, że na pewno do nas przyjdziecie. On już tak ma. Zawsze planuje
wszystko w szczegółach – wytłumaczyła z uśmiechem Ruta. – Zapraszam.
Siadajcie.
Łodyna spojrzał na ścianę i zamarł. Obok oprawionych w ramy licznych zdjęć
zobaczył obraz, o którym myślał od tak wielu miesięcy. Z prostej, złoconej ramy
patrzył na niego Młodzieniec Rafaela Santiego.
– Piękny, prawda? – odezwał się Kleiner, widząc błysk w oku Łodyny. – Wiele
podróżowałem i zawsze starałem się w odwiedzanych muzeach obejrzeć jakieś
dzieło z tej szkoły. Ale moim zdaniem ten obraz jest jednym z najciekawszych.
Podobnie jak nasza Dama z gronostajem Leonarda. Nie jestem aż takim znawcą
sztuki, ale portret Cecylii Gallerani jest chyba najładniejszym obrazem, jaki
wyszedł spod pędzla mistrza da Vinci. Czartoryscy mieli gust…
Kleiner zapatrzył się na Portret młodzieńca.
– Ale nie myślcie państwo, że to jest ten obraz, który zaginął w czasie drugiej
wojny światowej! To jest tylko doskonała kopia, prezent od mojego arabskiego
przyjaciela, szejka Al-Zaabiego.
– Obok widzicie państwo zdjęcie ojca z Dawidem Ben Gurionem, a dalej
z Mosze Szaretem. A tutaj z Arielem Szaronem – powiedział Aaron z dumą
i wskazał ręką na fotografie. – Tutaj znowu w czasie uroczystości. Medal wręcza
ojcu pani premier Golda Meir.
Łodyna kątem oka spojrzał na kolejne fotografie. Na jednej z nich, w szeregu,
stali polscy żołnierze w jasnych mundurach i charakterystycznych krótkich
spodniach. Sfotografowano ich przy dużej płaskorzeźbie orła z koroną. Na
kolejnej Łodyna rozpoznał gospodarza, w towarzystwie dwóch roześmianych,
ładnych blondynek, jakiegoś przystojnego podporucznika oraz stojącej nieco
z boku pięknej kobiety z rozpuszczonymi jasnymi włosami. Zdjęcie wykonane
było na tle meczetu, a Łodyna od razu go rozpoznał. To był Złoty Meczet
w Bagdadzie. A blondynka z rozwianymi włosami to była Majowa Jutrzenka –
bagdadzka miłość generała Andersa.
– Tak, nie zapomniałem o swojej pierwszej ojczyźnie. Przez lata
utrzymywałem kontakt listowny z moimi kolegami z okresu służby u generała
Andersa, rozsianymi po całym świecie. Zresztą te kontakty wielokrotnie
przydawały mi się w różnych sytuacjach – dodał Kleiner z nutą tajemniczości
w głosie.
– Ojciec był jednym z twórców naszych służb specjalnych, a szczególnie
wywiadu – wtrącił Aaron i uśmiechnął się.
W tym momencie Ruta wraz z Ewą, która na chwilę zniknęła w kuchni,
wniosły dwa półmiski pełne jeszcze parujących, właśnie wyjętych z wrzątku
pierogów domowej roboty. Następnie na stół trafiły sałatka warzywna z porów
i schłodzony kompot z jabłek. Aaron przyniósł dwie butelki czerwonego,
wytrawnego wina Shiraz Tabor Adama.
– Bardzo lubimy z rodzicami to wino. Kupuję je bezpośrednio od producentów
w Galilei. Ma taki świeży, owocowy aromat. Można powiedzieć, z nutą fiołków –
dodał Aaron, otwierając jedną z butelek.
– To moja zasługa, że żona nauczyła się polskiej kuchni. O niebo lepszej niż
miejscowa. U mnie w domu mama zawsze przyrządzała polskie potrawy, a ojcu
też bardziej one smakowały niż te mdłe żydowskie, jak powiadał – podsumował
Kleiner.
– Oj, Mosze, jakbym cię tak nie kochała, toby nic z tej twojej nauki nie wyszło
– powiedziała Ruta, pogłaskała Kleinera delikatnie po głowie i usiadła przy stole.
– Lepsze robiła tylko moja mama we Lwowie. Pamiętam, jak one pachniały.
Aromat rozchodził się po całym domu. Wszyscy wiedzieli, że na obiad będą
pierogi. Ale te też są bardzo dobre, kochanie.
– A wiecie państwo, że u nas na Ukrainie nie nazywa się ich pierogami
ruskimi, tylko ukraińskimi pierogami z ziemniakami? Jakoś za Rosjanami nie
przepadamy, także w kuchni – wtrąciła Ewa.
Po obiedzie Ruta podała jeszcze szarlotkę na ciepło i kawę.
Kleiner powiedział do syna coś po hebrajsku. Ten na chwilę wyszedł z pokoju.
– Aaron był dowódcą okrętu rozpoznania radioelektronicznego. Można
powiedzieć, że poszedł trochę w moje ślady, chociaż ja chyba nie dałbym sobie
rady z tymi wszystkimi urządzeniami. Za głupi jestem. Ale wiecie państwo, po
dziadku odziedziczył talent muzyczny. Doskonale gra na skrzypcach. Po wachcie
ćwiczył w zespole klezmerskim. Kiedyś nawet koncertował na Kazimierzu
w Krakowie i w Białej Synagodze w Sejnach.
Widać było, że Kleiner odżywa z minuty na minutę. Wyraźnie wracał do sił.
Nie czuł już zmęczenia. Wyglądało na to, że chce nadrobić wieloletni czas, kiedy
nie mógł znaleźć słuchaczy dla swoich opowieści o Polsce, o służbie w polskim
wojsku i o kolegach z armii Andersa. Zaraz po obiedzie Aaron przyniósł i położył
na stole obłożony w skórę album ze zdjęciami, na którym ręcznie namalowane
były flagi Polski i państwa Izrael. Kleiner dotknął delikatnie oprawy i otworzył
tomiszcze.
– Proszę spojrzeć. – Wskazał palcem nieco rozmytą fotografię. – Taki byłem,
gdy zaciągnąłem się do Wojska Polskiego w sowieckiej Rosji. Marnie to
wyglądało. Niosłem na sobie jeszcze piętno łagru i tułaczki po Sowietach. Byłem
taki wychudzony jak dzisiaj. A w tej wielkiej walizce, która obok mnie stoi,
ukryty był Portret młodzieńca.
Na kolejnych zdjęciach Kleiner był już w lepszym stanie fizycznym. Łodyna
zwrócił szczególną uwagę na jedno z nich. Było wykonane przy terenowym
leylandzie zaparkowanym przy górskim wodospadzie. Kleiner opierał nogę na
solidnym metalowym zderzaku pojazdu, a w dłoniach trzymał pistolet
maszynowy: sten. Podpis pod zdjęciem brzmiał: „Góry Kurdystanu, wodospad
Ali Beg”.
– To było chyba wiosną 1943 roku. Jeździliśmy tam odpocząć w góry. Ale to
zdjęcie akurat powstało jakoś zaraz po obławie na niemieckich dywersantów
operujących w rejonie Kirkuku – powiedział gospodarz po chwili i zamyślił się.
Na końcu albumu całą stronę zajmowały dwa zdjęcia. Łodynę aż zatkało
z wrażenia. Pierwsza była fotografia mężczyzny o arabskich rysach, w brytyjskim
mundurze. Mężczyzna stał na nabrzeżu portu, przy którym zacumowany był duży
statek z napisem „Kościuszko”. Drugą fotografię zrobiono w jakimś orientalnym
pomieszczeniu, a przedstawiała tego samego Araba oraz Kleinera. Siedzieli obaj,
objęci ramionami. Łodyna wpatrywał się w milczeniu. Lekko dotknął zdjęć
dłonią. Wszyscy zobaczyli, że dla gościa z Polski te zdjęcia są szczególne.
– Co się stało z Al-Zaabim? – zapytał Łodyna cichym głosem, dochodzącym
z wciąż ściśniętego gardła.
– Kochany Arab, mój kochany, porządny Abdul Hafiz – odpowiedział Kleiner.
– Przyjaźniliśmy się pół wieku. Odwiedzaliśmy się, co nie było takie proste
w tamtym czasie, wśród tak wielu konfliktów w naszym rejonie świata. Był
dobrym człowiekiem. Niestety, nigdy nie zrealizował idei jednego,
zjednoczonego państwa arabskiego. Powiem coś państwu. To właśnie mój
poczciwy przyjaciel doskonale zaopiekował się obrazem Rafaela. Przeprowadził
się do Kuwejtu, a pozostała część jego rodziny do Emiratów. Czekaliśmy, by
oddać obraz polskim władzom. Napisałem nawet kiedyś list do Polski, ale nie
otrzymałem odpowiedzi. Lata mijały, a Młodzieniec leżał schowany w sejfie, ale
nie tym, który rozpruli ludzie Husajna, tylko innym, bankowym… – zakończył
z nostalgią w głosie.
Dochodziła już północ, gdy Łodyna i Ewa pożegnali się z gospodarzami. Nie
chcieli, aby Aaron odwoził ich do hotelu. Chcieli się razem przespacerować. Noc
była ciepła. Kiedy dochodzili do morza, od strony wody wiała lekka bryza,
a miasto pulsowało kolorami. W licznych nadmorskich restauracjach
i dyskotekach tłumnie bawiła się młodzież.
Łodyna mocniej ścisnął dłoń Ewy, pocałował ją w policzek i przytulił.
***
Była trzecia w nocy. Łodyna zerwał się z łóżka. Usłyszał dochodzący z oddali
hałas, jakby wyginanych blach, i trzask łamanych gałęzi. Zaraz potem dotarły do
jego uszu stłumione, ludzkie krzyki.
– Co się stało?! – zapytała zaspana Ewa.
– Ubieraj się. Weź kluczyki do samochodu i odpal go. Nie trzaskaj drzwiami!
Nie włączaj świateł! Czekaj na mnie! – powiedział Łodyna ściszonym głosem
i pospiesznie się ubrał.
Ewie, mającej doświadczenie w pracy na terenach objętych działaniami
wojennymi, nie trzeba było tego powtarzać. Zerwała się z łóżka, wciągnęła
niebieskie jeansy, włożyła bordową bluzę z kapturem i trekkingowe buty.
Chwyciła swoją jeszcze nierozpakowaną pokładową walizkę, otworzyła ją
i wrzuciła do niej swoją sexy bieliznę. Szybkim krokiem skierowała się do
stojącej obok domu czarnej toyoty RAV4. Już z daleka otworzyła ją pilotem.
Usiadła na fotelu pasażera.
Łodyna otworzył drzwi na duży taras swojego letniskowego domu w Górach
Sanocko-Turczańskich. Chłód jesiennego powietrza gwałtownie wdarł się do
wnętrza pokoju. Wyjątkowo pochmurna noc utrudniała zorientowanie się
w sytuacji. Jednak na oddalonym mniej więcej o czterysta metrów łagodnym
zalesionym pagórku, u stóp którego płynęła rzeczka Łodynka, Łodyna dojrzał
słabe blaski latarek. Nie zastanawiał się. Wrócił do sypialni i podniósł deskę
w podłodze. Niewielkim kluczykiem otworzył metalową kasetę i wyjął z niej
załadowany, pięciostrzałowy rewolwer Smith & Wesson. Schował go do kieszeni
polarowej bluzy. Do drugiej wrzucił dwa pudełeczka amunicji. Nie zapomniał też
o lornetce z noktowizorem. W końcu z dna kasetki wydobył szarą, plastikową,
bezpieczną kopertę z dokumentami, które zabrał ze skrzyni na posterunku policji
w Rawanduz.
Ponownie wyszedł na taras. Włączył noktowizor. Przyłożył do oka okular
urządzenia, a potem chwilę regulował coś przy obiektywie, aby ustawić ostrość.
Obraz stał się wyraźny. Łodyna zdębiał. Na konarach dwóch rosłych drzew
rozpoznał niewielki samolot. To był polski Gawron. Major przypomniał sobie, że
jako młody chłopak razem z ojcem bywał częstym gościem na lotnisku jednego
ze śląskich aeroklubów. Teraz zauważył, że obok awionetki kręcą się dwie osoby,
prawdopodobnie próbujące wydostać kogoś z kokpitu zawieszonego między
drzewami. Ubrani byli prawie jak myśliwi, ale fason ich spodni i rodzaj butów
Łodyna znał doskonale z Afganistanu i Iraku. U jednego z nich zauważył sztucer
z dużym optycznym celownikiem. Drugi trzymał w rękach gładkolufową strzelbę,
która nie miała kolby, nawet składanej.
– Kurwa! To nie jest shotgun na zwierzęta. To nie są myśliwi – powiedział do
siebie oficer.
Wciągnął zapach ostrego, górskiego powietrza. Panowała cisza. Nikt nie
nadjeżdżał. Nie było słychać żadnych syren samochodów ratowniczych. Łodyna
wciąż obserwował mężczyzn.
Tymczasem ci stojący pod samolotem ściągnęli na ziemię trzeciego, chyba
nieprzytomnego. Jeden z tych w lepszym stanie do kogoś zadzwonił. Po
rozmiarze urządzenia Łodyna wnioskował, że musi rozmawiać przez telefon
satelitarny. Po chwili ten ktoś wskazał ręką w kierunku polnej drogi. Łodyna
popatrzył na szosę, z której właśnie zjeżdżał jakiś samochód. Schował lornetkę,
pobiegł do samochodu i szybko wsiadł. Cicho zatrzasnął drzwi i od razu ruszył,
delikatnie naciskając pedał gazu. Samochód powoli wytoczył się na szutrową
drogę, prowadzącą do asfaltowej szosy.
– Jedziemy do Warszawy! Może prześpimy się gdzieś po drodze, w jakimś
hotelu – powiedział do przestraszonej Ewy.
– Ale jedź uważnie! Wprawdzie to pierwszy trymestr, ale jednak. Zapewne
będzie chłopak, bo jak kiedyś opowiadałeś, od kilku pokoleń od strony twojego
ojca rodzą się sami chłopcy – powiedziała Ewa.
– Co pierwsze…?! Że co…? Jaki chłopak…? – zapytał nieco oszołomiony.
– Chciałam ci o tym powiedzieć przy śniadaniu… Kim byli ci mężczyźni?
– Przykryj się i śpij spokojnie, wszystko będzie dobrze – odpowiedział Łodyna
i sięgnął ręką na tylne siedzenie po koc. – Już jesteśmy bezpieczni. Nic nam się
nie stanie.
Przejechali obok drewnianej cerkwi grekokatolickiej z drugiej połowy
dziewiętnastego wieku, pełniącej obecnie funkcję kościoła katolickiego,
i skierowali się na Krościenko. Łodyna chciał uniknąć tradycyjnej trasy
z Bieszczad do Warszawy, więc ruszył bocznymi drogami wzdłuż granicy
ukraińskiej do Przemyśla, a potem w kierunku Lublina.
Przed południem byli już w Warszawie, w mieszkaniu kupionym przez Łodynę
po powrocie z Iraku. Zmęczona podróżą Ewa usnęła błyskawicznie, a major
zaczął przeglądać serwisy informacyjne, ale nie znalazł żadnej informacji na
temat wydarzeń w okolicach stoku Laworta w rejonie Ustrzyk Dolnych. Po chwili
zasnął obok Ewy.
Dopiero po dwóch dniach radio podało informację o znalezieniu przez straż
leśną samolotu sportowego typu Gawron, który w niewyjaśnionych
okolicznościach wylądował na koronach drzew. Jak poinformowała stacja
radiowa, awionetka zarejestrowana była na Łotwie. Rozgłośnia podawała, że
znalezione wewnątrz samolotu ślady linii papilarnych i materiał biologiczny nie
pomogą w identyfikacji osób, które nim leciały, bo zostały zatarte pianą gaśniczą.
Tego samego dnia Ewa, krzątając się po pokoju, zauważyła na kanale
informacyjnym TVN24 wrak żółtego samolotu. Zawołała Łodynę.
– Kochanie! Chodź, popatrz, bo to chyba ten samolot, o którym mi mówiłeś.
Pokazują też okolicę twojego domu letniskowego.
Łodyna wpatrywał się w skupieniu w pokazywany materiał. Operator kamery
na chwilę najechał na znalezione we wnętrzu maszyny zniszczone zdjęcie. Major
zwrócił uwagę na pewien szczegół. Natychmiast cofnął obraz na dekoderze
i przejrzał go klatka po klatce. Jeden kadr powiększył. Było to częściowo
zniszczone zdjęcie z jakiejś uroczystości. Na tle budynku wyglądającego na hotel
i oświetlonej fontanny stały trzy osoby: dwóch mężczyzn w garniturach i kobieta.
Wizerunki ich twarzy były akurat na zniszczonej części fotografii. Stali na tle
niebieskiego napisu „…prom” i czerwono-biało-zielonej flagi ze stylizowanym,
żółtym słońcem. Łodyna rozpoznał garnitur jednego z mężczyzn i znajomą
sukienkę, którą miała na sobie kobieta. Zamarł w bezruchu. „Czy chodziło im
o dokumenty, czy to mnie chcieli dopaść? Czy może jedno i drugie?” – pomyślał.
Posłowie
Operacja Rafael jest powieścią historyczno-szpiegowską i nie może być
traktowana jako stricte dokument, chociaż wątki współczesne wykorzystują
wieloletnie doświadczenia zawodowe współautora, byłego oficera Agencji
Wywiadu. Szczególny realizm powieść zawdzięcza efektom pracy reporterskiej
drugiego z autorów, który na co dzień jako dziennikarz „Rzeczpospolitej”
zajmuje się tematyką restytucji zaginionych polskich dzieł sztuki.
Przygotowując publikację, autorzy starali się zachować staranność
w opisywaniu wydarzeń historycznych, w których brali udział bohaterowie.
Sięgnęli do wielu źródeł. Zaznajamiali się z publikacjami zgromadzonymi
w Centralnej Bibliotece Wojskowej w Warszawie, zawierającymi wspomnienia
żołnierzy generała Andersa z pobytu w ZSRR, Iranie i Iraku. Opisując realia
wojenne, korzystali z prac historyków Anthony’ego Beevora, Rogera
Moorhouse’a, Iana Kershawa i Normana Daviesa. Sięgnęli też do ustaleń pionu
śledczego IPN w sprawie zbrodni popełnianych w czasie wojny na ludności
polskiej na wschodnich rubieżach II Rzeczypospolitej, a także zagłady Żydów.
Fundamentalną monografią na temat losów utraconego obrazu Rafaela
Santiego jest publikacja Roberta J. Kudelskiego Zaginiony Rafael. Ważne dla
zrozumienia walki o dzieła sztuki toczone wśród Niemców są też liczne
publikacje historyków sztuki, między innymi Stanisława Lorentza, publicysty
Włodzimierza Kalickiego oraz Moniki Kuhnke z MSZ, a także Andersa Rydella
i Lynn H. Nicholas.
Rysując postać bohatera historycznego powieści oraz jego wojennej drogi,
autorzy korzystali z niepublikowanych wspomnień Mariana Klajnera, żołnierza
Armii Krajowej. Dotarli do biografii polskich artystów estradowych. Zapoznali
się z niemieckimi i polskimi wojennymi kronikami filmowymi oraz materiałami
brytyjskiej Pathé. Niejednokrotnie na temat miejsc i obiektów historycznych
informacje czerpali z fotografii wystawianych na zagranicznych aukcjach.
Autorom swoją pomoc okazało wiele osób z Polski oraz z zagranicy; ich
rodzinne korzenie i historie niejednokrotnie sięgały lat i miejsc, w których toczy
się akcja powieści.
Jak przystało na rasową powieść szpiegowską, dzięki swojej konstrukcji może
służyć ona jako swoisty przewodnik po wielu zakątkach świata. Wszelkie opisy
miejsc występujących w Operacji Rafael zgodne są z rzeczywistością, ponieważ
autorzy oparli się na swoich doświadczeniach z podróży do Niemiec, Austrii, na
Ukrainę, do Kazachstanu, Uzbekistanu, Iranu, Kuwejtu, Izraela oraz Iraku, w tym
do irackiego Kurdystanu.