Professional Documents
Culture Documents
Wykucie Miecza Mroków: Margaret Weis Tracy Hickman
Wykucie Miecza Mroków: Margaret Weis Tracy Hickman
Tracy Hickman
UNOSZĄCY SIĘ NAD ZIEMIĄ na skraju pola nadzorca nie spuszczał oczu z blisko
tuzina magów, którzy uwijali się żwawo, polatując wśród bruzd jak brunatne motyle.
Przefruwali wzdłuż rzędów fasoli, a ich proste brązowe szaty kontrastowały z jasną
zielenią grządek.
Obniżając lot, dotknięciem dłoni niszczyli chwasty, dodawali Życia opadającym ku
ziemi roślinom lub delikatnie zdejmowali z nich niepożądane owady-szkodniki
i odpędzali je dalej.
Kiwając głową z satysfakcją, nadzorca przeniósł spojrzenie na sąsiednie pole, gdzie
inni magowie trudzili się nad świeżo odwróconą bruzdą. Z tego pola plon zebrano
w zeszłym tygodniu, oni zaś wyszukiwali ostatnie ziarna. Po tym wszystkim pozwoli się
ziemi na odpoczynek, dopóki wieśniacy nie powrócą do niej i używając swojej magii,
gestami dłoni rozdzielą glebę na wąskie bruzdy, przygotowując ją pod siew.
Wszystko odbywało się tak, jak powinno. Nadzorca zresztą dziwiłby się, gdyby
działo się inaczej. Walren było małą osadą, zamieszkaną głównie przez Magów Pól.
Należała ona do ziem Diuka Nordshire’u i założono ją stosunkowo niedawno. Działo się
to przed około stu laty, kiedy straszliwa burza (wywołana przez dwie wrogie grupy Sif-
Hanar) stała się przyczyną pożaru, który skutecznie oczyścił okolicę. Nawałnica
zostawiła też dostatecznie dużo powalonych drzew, by ludzie mogli pobudować domy.
Diuk natychmiast wykorzystał sytuację i wyznaczył setkę swoich poddanych, by przy
granicy Bezdroży zbudowali osiedle, dokończyli karczunku i zajęli się uprawą roli.
Zamieszkali z dala od miast i z daleka od innych osiedli. Większość magów pracujących
teraz na polu urodziła się tutaj i tutaj też miała umrzeć. Nadzorca nie słyszał, by sarkali
czy nawoływali do buntu, co często miało miejsce w innych osadach.
Kątem oka dostrzegł jakiś ruch. Natychmiast przestał rozmyślać o niebieskich
migdałach, przywołał na twarz wyraz powagi i skupienia i zobaczył, że poprzez pole
fasoli drepcze ku niemu miejscowy Katalista Pól.
W osiedlach wiejskich magów kataliści pracowali równie ciężko, jak magowie,
a może jeszcze ciężej. Magom Pól przekazują oni tyle tylko Życia, ile ci potrzebują, by
pracować szybko i skutecznie, a to dlatego, że magowie potrafią gromadzić w sobie siły
Życia i używać ich wedle swej woli. Wśród Magów Pól obserwowano niekiedy pewne
oznaki niezadowolenia, a nawet niepokoju. Uważa się więc, iż lepiej nie dawać im
zbytniej mocy. Katalista Pól musi zatem przebywać pomiędzy nimi, musi też uzupełniać
ich zapasy magii niemal z godziny na godzinę. Z tego powodu praca ta nie cieszy się
wśród katalistów uznaniem i w zasadzie przydziela się ją tym spośród nich, którzy nie
wyróżniają się zdolnościami albo popełnili jakieś wykroczenia przeciw zasadom Zakonu.
Podczas gdy katalista dreptał przez pole w zabłoconych butach, będących oznaką
jego powołania, mag opuścił się ku ziemi, nie wznosząc ponownie ku górze.
Dostrzegłszy uniesioną dłoń kobiety, nadzorca zwrócił na nią uwagę katalisty, wskazując
kciukiem wyczerpaną robotnicę.
– Ogłoś odpoczynek – jęknął katalista, siadając ciężko na ziemi. Zrzuciwszy
ubłocone buty, zaczął rozcierać stopy, nie obeszło się przy tym bez gniewnego, pełnego
zazdrości spojrzenia na bose stopy nadzorcy. Te bowiem, choć opalone na brązowo, były
gładkie, o prostych i szeroko rozstawionych palcach – znak charakterystyczny dla ludzi
podróżujących po świecie na skrzydłach magii.
– Przerwa! – ryknął nadzorca i magowie jak martwe ćmy opadli na ziemię, by lec
w cieniu pnącej się fasoli, niektórzy zaś, mrużąc oczy w ostrym słońcu, po prostu bujali
w powietrzu pozwalając unosić się wietrzykowi.
– I cóż my tu mamy? – mruknął nadzorca, odwracając swą uwagę od pola i kierując
ją ku osobie, która ukazała się na leśnej drodze wiodącej w kierunku terenów uprawnych.
Katalista, ku swojemu niezadowoleniu, właśnie odkrył, iż nabawił się pęcherza na stopie,
ze znużeniem podniósł więc głowę i spojrzał w tę samą stronę.
Zbliżała się do nich kobieta. Szaty jej wskazywały, że nosząca je osoba należy do
magów, ponieważ jednak szła pieszo, oznaczało to, iż prawie całkowicie wyczerpała swe
siły Życia. Niosła coś na plecach jakiś tobołek, prawdopodobnie z odzieżą, ocenił
uważnie obserwujący ją nadzorca. Był to kolejny znak świadczący o tym, że opuszczały
ją siły Życia, ponieważ magowie rzadko kiedy nosili cokolwiek.
Nadzorca mógłby pomyśleć, że kobieta należała do Magów Pól, gdyby nie dziwny,
drgający zielenią kolor jej odzieży, różny od monotonnej, brązowej barwy, noszonej
przez tych, co uprawiali ziemię.
– To jakaś szlachetna dama – mruknął katalista pospiesznie wkładający na powrót
buty.
– Aha – warknął nadzorca, krzywiąc twarz. Zdarzenie to zakłócało porządek dnia, on
zaś nienawidził wszystkiego, co wybiegało poza ramy codzienności. Prawie zawsze
oznaczało to kłopoty.
Kobieta zbliżyła się już do nich wystarczająco, by słyszeć ich głosy. Unosząc głowę,
spojrzała na nich i nieoczekiwanie zatrzymała się. Nadzorca zobaczył, że jej opalona
twarz zastyga w wyrazie wyniosłej dumy, a potem – co musiało być dla niej nie lada
wysiłkiem – kobieta unosi się nad ziemią i podlatuje do nich z wrodzoną elegancją.
Nadzorca spojrzał następnie na katalistę, który uniósł brwi i obserwował zbliżającą się
niepewnym lotem kobietę, dopóki nie zatrzymała się obok nich. Potem, z pewną
nonszalancją, sprawiającą wrażenie, iż wylądowała z własnego wyboru, a nie z braku sił,
delikatnie opuściła się na ziemię i stanęła, mierząc ich dumnym wzrokiem.
– Pani – powiedział nadzorca, chyląc głowę w swojego rodzaju ukłonie, nie
zdejmując jednak kapelusza, co powinien uczynić. Teraz, gdy podeszła bliżej, mógł
dostrzec, że jej szata, choć ozdobna i wykonana z doskonałego materiału, pamiętała
o wiele lepsze czasy. Brzeg sukni, który stykał się z błotem i brudem pobocza drogi, był
cały w strzępach. Bose stopy kobiety krwawiły z kilku ran.
– Czy szlachetna pani zabłądziła, czy też potrzebuje pomocy...? – zająknął się
katalista, zbity z tropu przez kontrast pomiędzy mizernym wyglądem kobiety
a zuchwałym, wyzywającym wyrazem jej brudnej twarzy.
– Ani jedno, ani drugie – cichym, ale nawykłym do wydawania poleceń głosem
odezwała się kobieta. – Szukam pracy.
Katalista otworzył już usta, by odpowiedzieć odmownie, jednak w tej samej chwili
nadzorca chrząknął i nieznacznym gestem wskazał mu zawiniątko na plecach kobiety.
Spojrzawszy na nie, katalista poczuł, że słowa więzną mu w krtani. Zawiniątko poruszyło
się. Sponad ramienia kobiety na katalistę patrzyła para brązowych oczu.
Dziecko.
Katalista i nadzorca wymienili szybkie spojrzenia.
– Skąd przybywasz, pani? – zapytał nadzorca, czując, iż teraz on powinien zadawać
pytania.
Katalista jednak wtrącił się, nie czekając na odpowiedź kobiety.
– I gdzie jest ojciec dziecka? – Pytanie zadał, jak przystało osobie duchownej,
poważnym i surowym tonem.
Jednak wyglądało na to, iż kobieta nie przejęła się zbytnio tą indagacją. Jej wargi
wykrzywił drwiący uśmieszek i kiedy przemówiła, zwróciła się do nadzorcy, nie do
katalisty.
– Przybywam stamtąd. – Skinieniem głowy wskazała kierunek, w którym leżało
Merilon. – Co się zaś tyczy ojca dziecka... mój mąż... – powiedziała z naciskiem – nie
żyje. Sprzeciwił się Imperatorowi i wysłano go na Drugą Stronę.
Obaj mężczyźni ponownie wymienili spojrzenia. Wiedzieli, że kobieta nie mówi
prawdy – od roku nikogo nie wysłano na Drugą Stronę – jednak w oczach jej obaj ujrzeli
dziwny, dziki błysk, który ostrzegł ich przed zarzuceniem jej kłamstwa.
– No więc? – zapytała nieoczekiwanie, przesuwając nieco dziecko na plecach. –
Dostanę tu pracę czy nie? – Czy szukałaś pani pomocy ze strony Kościoła? – zapytał
katalista. – Jestem pewien...
Ku jego zaskoczeniu kobieta splunęła mu pod stopy.
– Moje dziecko i ja wolelibyśmy głodować, i będziemy głodować raczej, niż
przyjmiemy choć kęs chleba z waszych rąk. – Przeszywszy katalistę wzrokiem,
odwróciła się doń plecami i ponownie spojrzała na nadzorcę. – Czy potrzebujesz kogoś
do pracy w polu? – zapytała cichym, ochrypłym głosem. – Jestem silna. Potrafię ciężko
pracować.
Nadzorca chrząknął z zakłopotaniem. Widział dziecko spoglądające nań z zawiniątka
dużymi, ciemnymi oczyma. Cóż teraz począć? Czegoś takiego jeszcze nie było – kobieta
ze szlachetnego rodu, szukająca pracy jako zwykła wyrobnica na polu! Rzucił szybkie
spojrzenie kalaliście, choć wiedział, iż z tej strony nie należy oczekiwać pomocy.
Nadzorca, jako Starszy Magów, praktycznie zarządzał osadą, Kościół zaś, choć mogący
kwestionować niektóre z jego decyzji, nigdy nie zakwestionuje jego prawa do ich
podejmowania. Jednak teraz nadzorca miał twardy orzech do zgryzienia. Nie podobała
mu się ta kobieta. W rzeczy samej, patrząc na nią i na jej dziecko, odczuwał wyraźną
niechęć. W najlepszym wypadku miał do czynienia z owocem nielegalnego związku –
niektórzy pozbawieni skrupułów kataliści za odpowiednią zapłatą gotowi byli
dokonywać takich aktów. Gorszą z możliwości była ta, iż chodziło tu o fizyczną ruję,
odrażające połączenie ciał mężczyzny i kobiety. A może dziecko było Martwe, słyszał
plotki o takich dzieciach wywożonych potajemnie z Merilon. Najchętniej odesłałby tę
kobietę i jej dziecko precz.
Wiedział jednak, iż równałoby się to wydaniu na nich wyroku śmierci.
Dostrzegłszy to niezdecydowanie, katalista zmarszczył brwi i przydreptał, by stanąć
obok unoszącego się w powietrzu nadzorcy. Z irytacją kiwając dłonią i przywołując
nadzorcę, by opuścił się ku niemu, katalista mruknął cicho: – Nie mogę wprost uwierzyć,
iż naprawdę rozważasz tę możliwość! Ona na pewno popełniła... no wiesz... – Widząc
kpiący uśmieszek nadzorcy, katalista zaczerwienił się z zakłopotania i wypalił szybko: –
Każ jej iść precz. Albo jeszcze lepiej, poślij po Wykonawców...
Nadzorca skrzywił się.
– Nie potrzebuję Duuk-tsarith do tego, by mówili mi, jak mam zarządzać sprawami
osady. I cóż chciałbyś, żebym uczynił? Mam odesłać ją i dziecko na Bezdroża? To
ostatnia osada po tej stronie rzeki. Chcesz spędzać bezsenne noce, przewracając się
z boku na bok i rozmyślając o tym” co mogło ich tam spotkać? – Oglądając się przez
ramię, spojrzał jeszcze raz na kobietę. Była młoda, nie mogła mieć więcej niż
dwadzieścia lat. Można by nawet uznać ją za ładną, gdyby nie to, że jej dumną twarz
poznaczyły już linie gniewu i nienawiści. Była też bardzo szczupła, suknia zwisała luźno
z jej pełniejszego niegdyś ciała.
Kwaśna mina katalisty wskazywała niedwuznacznie, iż gotów jest podjąć ryzyko
kilku bezsennych nocy, byle tylko pozbyć się tej kobiety. Widząc to, nadzorca przestał
się wahać.
– Dobrze, pani – powiedział mrukliwie, świadomie unikając pełnego zdumienia
i dezaprobaty wzroku katalisty. – Przyda nam się dodatkowa para rąk do pracy. Na koszt
Jego Lordowskiej Mości dostaniesz placyk pod mieszkanie, skrawek ziemi, który
urządzisz wedle swej woli, będziesz także miała udział w plonach. Praca w polu zaczyna
się o świcie, a kończy o zmierzchu. Odpoczynek w południe.
O dziecko zadba w tym czasie Mateczka Huspeth.
– Ono pozostanie przy mnie – chłodnym tonem powiadomiła ich o swej decyzji
kobieta, poprawiając równocześnie rzemienie mocujące dziecko i becik na jej plecach. –
Podczas pracy będę nosiła je w ten sposób i moje ręce pozostaną wolne.
Nadzorca potrząsnął głową.
– Pani, powinnaś cały dzień poświęcić na pracę.
– Tak też będzie – przerwała mu kobieta, prostując się na całą wysokość. – Czy mam
zacząć natychmiast? Spojrzawszy na jej bladą, wyniszczoną twarz, nadzorca poruszył się,
jakby chciał zmienić niewygodną pozycję.
– Nie – odezwał się szorstko. – Najpierw proszę urządzić jakoś siebie i dziecko. Nie
zaszkodzi przynajmniej zajrzeć do Mateczki. Załatwi wam trochę żywności.
– Nie biorę jałmużny – odparła kobieta odwracając się, by odejść.
– Jakże się, pani, zwiesz? – zapytał nadzorca. Kobieta zatrzymała się i spojrzała na
niego przez ramię.
– Anja.
– A dziecko? – Joram.
– Czy chłopiec został poddany Próbom i otrzymał błogosławieństwo zgodnie
z prawami Kościoła? – surowym tonem zapytał katalista, zdecydowany uratować choć
resztki swej utraconej godności. Jednak te starania okazały się zupełnie chybione.
Kobieta, odwróciwszy się w miejscu, po raz pierwszy spojrzała mu prosto w twarz,
i w jej płonącym wzroku katalista dostrzegł błysk tak dziwny, dziki i pełen drwiny, że
mimo woli cofnął się o krok.
– O, tak – szepnęła Anja. – Przeszedł ceremonię Prób i otrzymał błogosławieństwo
Kościoła, możesz być tego pewien! Równocześnie zaśmiała się tak niesamowitym,
ostrym śmiechem, iż katalista rzucił nadzorcy szybkie, pełne butnej satysfakcji
spojrzenie. I gdyby nie ono, nadzorca mógłby odwołać decyzję i odesłać kobietę, by
poszła swoją drogą. On również usłyszał w tym śmiechu nutkę szaleństwa. Wolałby
jednak, by grom spalił go na miejscu, zanim okazałby słabość przed tym niedowidzącym,
łysawym kurduplem, który denerwował go od pierwszej chwili, kiedy to miesiąc temu
przybył do osady.
– Na co się gapicie?! – ryknął ku Magom Pól, obserwującym rozwój wydarzeń
z zainteresowaniem osób ciekawych wszystkiego, co odbiegało od codziennego trudu
i monotonii, towarzyszących ich życiu. – Odpoczynek skończony. Do roboty. Ojcze
Tolbanie, obdarz ich Życiem – zwrócił się do katalisty, który ze świętoszkowatą miną
osoby mającej rację westchnął i zaczął rytualny zaśpiew.
Rzuciwszy nadzorcy triumfujące spojrzenie, tak jakby oboje dzielili się sobie tylko
znanym żartem, kobieta odwróciła się i poczłapała ku mizernej, stojącej na uboczu
chałupce, a jej piękna suknia ciągnęła się za nią wśród kurzu, zaczepiając o ciernie
i przydrożne krzewy.
Tę suknię nadzorca miał sobie dobrze zapamiętać. Po sześciu latach Anja nadal
nosiła jej wystrzępione resztki.
VIII. POGRANICZE
JORAM MIAŁ SIEDEM LAT, gdy rozpoczęła się okryta mrokiem tajemnicy część
jego edukacji.
Pewnego wieczoru, po kolacji, Anja wyciągnęła ręce i przesunęła palcami po
gęstych, splątanych włosach Jorama. Chłopiec zesztywniał lekko; tak nieodmiennie
zaczynało się opowiadanie historii, a nadejścia tej chwili i wyczekiwał, i obawiał się
podczas każdej godziny spędzanego samotnie dnia. Jednak tym razem matka nie zaczęła
czesać jego włosów. Spojrzał na nią zaintrygowany.
Anja przyglądała mu się, machinalnie gładząc dłonią jego włosy. Badała rysy twarzy
chłopca, przesuwając rękę, by pogładzić go po policzku. Z tego wszystkiego pojął
jedynie, że ona zastanawia się nad czymś, studiując pomysł niczym Pron-Alban badający
klejnot, by przekonać się, czy jest bez skazy. W końcu, podjąwszy decyzję, zacisnęła
wargi.
Chwyciwszy mocno Jorama za ramię, pociągnęła go i zmusiła, aby usiadł obok niej
na podłodze.
– O co chodzi, mamo? – niepewnym głosem spytał chłopiec – Co robimy? Nie
opowiesz mi o ojcu? – Później – spokojnie odparła Anja. – Teraz nauczę cię pewnej gry.
Joram spojrzał na matkę zdziwiony i zaniepokojony. Nigdy przedtem nie widział, by
Anja bawiła się czymkolwiek, i miał wrażenie, że tym razem też nie chodzi o zabawę.
Anja usiłowała uśmiechnąć się do niego z otuchą, ale ten dziwny uśmiech, w którym
dzikie oczy matki nie brały udziału, zwiększył tylko zaniepokojenie chłopca. Patrzył
jednak na nią ze swego rodzaju wyczekiwaniem. Cokolwiek zamierzała zrobić,
najwidoczniej nie miało to być dla niego przyjemne, wydawało się jednak, że Joram –
niczym człowiek nie mogący powstrzymać się od przesuwania językiem po bolącym
zębie – nie umie powstrzymać się od dotykania swego zbolałego serca i czerpania
ponurej satysfakcji ze świadomości istnienia tego cierpienia.
Anja sięgnęła do sakwy, którą nosiła przytroczoną do opasującego ją rzemienia,
i wyciągnęła z niej mały, gładki kamyk. Podrzucając kamyk w powietrze, dzięki swej
magii sprawiła, iż zniknął. Gdy tak się stało, spojrzała na chłopca z triumfem malującym
się na twarzy, co wprawiło go w niemałe zakłopotanie. W zniknięciu kamyka nie było
niczego cudownego. Takie wyczyny były powszechne, nawet wśród tak pospolitych ludzi
jak Magowie Pól. No, gdyby pokazała mu jeden z tych dziwów, których, jak mówiła,
dokonywano w Merilon...
– Doskonale, mój pieszczochu – powiedziała Anja, sięgając dłonią w powietrze
i pokazując kamień. – Ponieważ najwyraźniej nie jesteś pod wrażeniem, spróbuj to
powtórzyć.
Joram skrzywił się, a jego ciemne, delikatne brwi ponurą linią przekreśliły dziecięcą
twarzyczkę. No właśnie. W tym tkwił haczyk. Poczuł tępy ból w sercu.
– Wiesz, że tego nie umiem – powiedział ponuro.
– Najmilszy mój, weź to – wesoło powiedziała Anja, podając mu kamień.
Lecz w oczach matki Joram nie dostrzegł kpiny, zobaczył w nich jedynie rozwagę,
zdecydowanie i jakiś dziwny błysk. Wyciągnąwszy dłoń, wziął kamień.
– Spraw, by pochłonęło go powietrze – rozkazała Anja.
– Już wkrótce – odparła, pociągając go pieszczotliwie za włosy. – Już wkrótce.
Muszę odszukać moje klejnoty. Nie mogę pokazać się na dworze bez...
Jorama jednak nie interesowały klejnoty, ani niejasne, ostatnio coraz częstsze
i bardziej nieoczekiwane, a przy tym mało zrozumiałe dygresje Anji. Chwytając w dłonie
wystrzępiony brzeg matczynej sukni, poprosił gorąco: – Anjo, powiedz mi, kiedy to
będzie? Kiedy zobaczę "Jedwabnego Smoka” i Trzy Siostry, Iglice Tęczowego
Kryształu, Ogród Łabędzia i...
– O, mój słodki, mój maleńki. – Anja pieszczotliwie sięgnęła, by pogłaskać czarne
kędziory, które opadły mu na twarz. – Już wkrótce. Już wkrótce ujrzysz piękno i cud,
jakim jest Merilon. A oni, moja kruszynko, zobaczą ciebie. Zobaczą prawdziwego
Albanara, czarodzieja szlachetnego rodu. Do tego cię przygotowuję, nad tym pracuję.
Wkrótce zabiorę cię do Merilon, byś zażądał tego, co ci się prawnie należy.
– Ale kiedy to nastąpi? – uparcie dopytywał się Joram.
– Już niedługo, mój urodziwy, już niedługo. – Tyle tylko wydobył z Anji.
I tym musiał się zadowolić.
O ósmej Joram udawał się na pola z innymi dziećmi magów. Zadania, które im
wyznaczano, nie należały do męczących, choć dni były długie i znojne, jako że dzieci
obowiązywały te same godziny pracy co dorosłych. Kazano im wykonywać tak proste
czynności, jak oczyszczanie pól z kamieni albo staranne zbieranie robaków i innych
insektów, które poprzez harmonijną współpracę z człowiekiem dopełniały swojego
lichego przeznaczenia, polegającego na pielęgnacji pożywienia, by człowiek mógł nim
karmić swoje ciało.
Kataliści nie obdarzali Życiem dzieci, byłaby to niepożądana strata energii. Dzieci
więc nie szybowały nad polami, ale poruszały się po nich pieszo. Większość dzieciaków
miała jednak w sobie dosyć Życia, by unosić kamienie w powietrze lub sprawiać, żeby
małe bezskrzydłe owady latały nad roślinami. Niejednokrotnie też – gdy nie widzieli tego
katalista albo nadzorca – urozmaicały sobie pracę naprędce organizowanymi zawodami
w magii. W tych wypadkach, dość zresztą rzadkich, kiedy udawało im się uprosić
Jorama, albo tak podrażnić jego ambicję, że decydował się przystąpić do
współzawodnictwa, łatwo dorównywał ich wyczynom, korzystając z techniki iluzji rąk,
którą już nieźle zdążył opanować. Nie zwrócił więc na siebie ich uwagi.
Przeważnie zresztą inne dzieci nie zapraszały Jorama do swoich zabaw. Niewielu go
lubiło. Wyrastał jako ponurak i samotnik, nieufnie traktując wszelkie próby nawiązania
przyjaźni.
– Nie dopuść do tego, by ktokolwiek stał ci się bliski – powiedziała mu Anja. – Nie
zrozumieją cię, a oni boją się tego, czego nie pojmują. I niszczą to, czego się boją.
Jedno po drugim, po tym, jak ten dziwny, ciemnowłosy chłopiec chłodno odtrącał
każde z nich, inne dzieci pozostawiały Jorama jego wyniosłej samotności. Był jednak
wśród nich ktoś, kto uparcie ponawiał próby nawiązania przyjaźni. Mosiah. Syn
majętnego Maga Pól, inteligentny i wyróżniający się pomiędzy swoimi rówieśnikami.
Był także niezwykle utalentowanym w magii, do tego stopnia, iż katalista, Ojciec Tolban,
zawczasu już opowiadał o wysłaniu go do jednej z Gildii, by tam, gdy będzie starszy,
zarabiał na życie rzemiosłem.
Posiadający spory urok osobisty, wyróżniający się pośród rówieśników
i powszechnie lubiany, Mosiah sam nie bardzo potrafiłby wyjaśnić, co tak bardzo
pociągało go w Joramie; być może przyczyna była podobna do tej, która popycha
magnetyt ku żelazu. Jakkolwiek sprawy stały, Mosiah nie pozwalał się odtrącić.
Korzystał z każdej sposobności, by podczas pracy na polu znaleźć się obok Jorama.
Często, rozmawiając o tym i owym, siadywał koło niego przy posiłkach, nigdy nie
oczekując odpowiedzi od milczącego, zamkniętego w sobie sąsiada. Przyjaźń ta mogła
wydać się komuś jednostronną i nieodwzajemnioną, Joram z pewnością nie robił niczego,
by ją podtrzymać, niejednokrotnie zaś mroził Mosiaha swoimi skąpymi odżywkami.
Mosiah jednak wyczuwał, że jego obecność jest mile widziana, nie ustawał więc
w wysiłkach kruszenia kamiennego muru, który wzniósł wokół siebie Joram, muru
równie wysokiego i nieprzeniknionego jak ten, który więził w sobie jego ojca.
Lata mijały bez żadnych większych wydarzeń, zarówno dla osady Walren, jak i dla
jej mieszkańców, pory roku niepostrzeżenie przechodziły jedna w drugą, a Sif-Hanar
z rzadka jedynie musieli interweniować, gdy przyroda nie zachowywała się zgodnie z ich
planami.
Tak jak niepostrzeżenie zmieniały się pory roku, tak zgodnie z ich rytmem upływało
życie Magów Pól. Na wiosnę sadzili. W lecie pielęgnowali przyszłe plony. Jesienią
zbierali owoc swoich trudów. Zimą starali się wytrwać do wiosny, kiedy to cały cykl
zaczynał się od nowa.
Mimo iż wiedli życie pełne mozołu, wysiłku i biedy, Magowie Pól z Walren uważali
się za szczęściarzy. Wszyscy wiedzieli, że mogłoby być gorzej. Nadzorca był
człowiekiem uczciwym i sprawiedliwym, dbającym o to, by każdy i każda otrzymywali
swój udział w plonach, od nikogo też nie żądał haraczu. Nie słyszano tu i o bandach
rabusiów, którzy podobno pustoszyli rejony na północy kraju. Zimy, najcięższe do
przetrwania pory roku, aczkolwiek długie i mroźne, także łatwiejsze były do zniesienia tu
niż na północy.
Nawet i do Walren, jakkolwiek osada leżała z dala od okolic ludniejszych, docierały
pogłoski o buntach i powstaniu. Wśród wieśniaków przeprowadzono dyskretny sondaż,
by ustalić, czy nie zechcieliby domagać się niezależności. Jednak ojciec Mosiaha,
człowiek komentujący się tym, co już w życiu osiągnął, z minionych doświadczeń
wiedział, że wolność jest wprawdzie rzeczą piękną, trzeba wszakże za nią zapłacić. Tak
więc szybko i skutecznie wyjaśniał każdemu przybyszowi, że on i jego ludzie pragnęliby
najgoręcej, żeby pozostawiono ich w spokoju.
Nadzorca Walren również uważał się za szczęściarza. Zbiory zawsze były obfite,
nigdy też nie musiał martwić się buntami i zamieszkami, które gdzie indziej, jeśli
wierzyć doniesieniom, wcale nie były rzadkością. Wiedział o tym, że z zewnątrz
potajemnie przybywali do osady wichrzyciele i podżegacze. Potrafił jednak doskonale
porozumieć się ze swoimi ludźmi, ufał ojcu Mosiaha, więc nie tracąc spokoju ducha,
mógł udawać, że o niczym nie wie.
Ojciec Tolban, katalista, nie uważał wszakże, by los szczególnie mu sprzyjał. Każdą
wolną chwilę, a niewiele ich było w jego niewesołym życiu, poświęcał na żmudne studia,
pieszcząc w duchu nadzieję, iż zostanie przywrócony do łask. Zbrodnią jego –
zawdzięczał zaś jej los Kalalisty Pól – był drobny błąd, popełniony z nadmiaru
entuzjazmu młodości. Drobna rozprawka na temat Korzyści odnoszonych Z naturalnych
cyklów pogody, w przeciwieństwie do interwencji magicznych, z uwzględnieniem
wysokości zbiorów. Był to dobry kawał roboty. Ojcu Tolbanowi niemałą satysfakcję dało
zaliczenie tego dziełka do księgozbioru Biblioteki Wewnętrznej u Źródła. Tak
przynajmniej mu powiedzieli, gdy spławiali go, wysyłając do Walren. Sam osobiście nie
mógł się o tym przekonać, bo nigdy już nie pozwolono mu wrócić do Źródła.
Pory roku niepostrzeżenie przechodziły w kolejne lata, nadzorca dostarczał zbiory do
pańskich spichlerzy, katalista pieścił w duchu coraz bardziej wyblakłe marzenie, zaś
życie Jorama niewiele się zmieniało, może tylko jego usposobienie stawało się coraz
bardziej ponure.
Po piętnastu latach od chwili przybycia do osady Anja nadal nosiła tę samą suknię,
tak już znoszoną, że materiał i osnowę trzymały razem tylko zaklęcia, które wokół nich
utkała. Wieczorne opowieści zostały nieco urozmaicone historiami o dziwach Merilon.
Lecz opowieści Anji z biegiem lat stawały się coraz bardziej mętne i niezborne. Często
ulegała złudzeniu, że jest już w Merilon, które to miasto, gdyby sądzić tylko z jej
szalonych opisów, mogło okazać się ogrodem rozkoszy lub jaskinią grozy, w zależności
od tego, gdzie w danej chwili wiodło ją szaleństwo.
W miarę jak dorastał, Joram zaczynał zdawać sobie sprawę z tego, iż marzenie Anji
o powrocie do Merilon było równie wyświechtane i postrzępione jak suknia, którą nosiła.
Wszystkie jej opowieści wziąłby za pobożne życzenia, gdyby nie to, iż trafiały się w nich
fragmenty mające dla obojga znaczenie, nierozdzielnie związane z Anją, jak jej niegdyś
kosztowna suknia.
Dla Jorama życie stało się bezbarwną, surową, codzienną walką o byt. Obserwował
popadającą coraz szybciej w obłęd matkę oczami, które mogłyby być oczami jego ojca –
dwiema kamiennymi źrenicami, wpatrzonymi gdzieś w odległe królestwo mroku.
Pogodził się z jej szaleństwem równie milcząco, jak przyjmował inne cierpienia.
Istniało jednak cierpienie, którego nie potrafił zaakceptować – nigdy nie posiadł
żadnych magicznych umiejętności. Dzień po dniu nabywał coraz większej biegłości
w sztuce iluzji rąk. Potrafił już zwieść wzrok nawet czujnego nadzorcy. Tą magią jednak,
której pożądał i za którą tęsknił każdego dnia, nie został obdarzony.
Po ukończeniu piętnastu lat przestał pytać Anję o to, kiedy posiądzie magię. W głębi
serca znał już odpowiedź.
W miarę jak dzieci dorastały i nabierały sił, zadania, które im powierzano, stawały
się trudniejsze, starszym chłopcom i młodzieńcom przydzielano ciężką, fizyczną pracę –
pracę, która zajmowała ich umysły i wyczerpywała fizycznie. To właśnie oni, zgodnie
z pogłoskami, byli źródłem niepokojów wśród Magów Pól, a choć nadzorca nie miał
powodów do uskarżania się na swoich ludzi, wolał jednak, jak to się mówi, dmuchać na
zimne. Kiedy więc postanowiono, iż obszar pól uprawnych osady zostanie zwiększony,
zadanie oczyszczenia terenu zlecił młodzieży. Była to ciężka i żmudna robota. Musieli
wyrywać lub wypalać poszycie, dźwigać spore głazy, wyplenić chwasty i wykonywać
setki innych, równie morderczych prac. Potem mieli przyjść wyżej stojący w wioskowej
hierarchii i bardziej uprzywilejowani Magowie Pól i z pomocą Fibanish, Druidów, użyć
swej magii, aby nakłonić gigantyczne drzewa do wyjęcia korzeni z gruntu i osiedlenia się
w innym miejscu. Następnie młodzi ludzie musieli martwe drzewa przenieść do wioski,
gdzie kilka razy do roku Pron-Alban przysyłali skrzydlatych Arielów, by
przetransportowali drewno do miasta.
Wszystkie te prace fizyczne wykonywano ręcznie. Katalista nigdy nie obdarzał
chłopców Życiem, by pomóc im w wykonaniu któregokolwiek z tych zadań. Nawet
Mosiah, ze swoimi naturalnymi zdolnościami magicznymi, był zazwyczaj zbyt
zmęczony, żeby się do nich odwoływać. Polityka ta miała na celu złamanie ducha
młodych ludzi i przekształcenie ich w znających mores i jak ich rodzice pozbawionych
ambicji Magów Pól.
Co zaś do narzędzi... Pewnego dnia Joram, pchający przez pole wielki głaz,
nieoczekiwanie wpadł na pomysł, by wziąć drąg, wcisnąć go pod głaz i przesunąć
kamień za pomocą dźwigni. Wsadzał właśnie drąg pod bryłę, kiedy Mosiah, najwyraźniej
mocno zaszokowany, złapał go za ramię.
– Joramie, co robisz? – Jak to, co robię? – odpalił poirytowany Joram, usuwając się
nieco w bok. Nie lubił, gdy inni go dotykali. – Przesuwam tę skałę! – Poruszasz ją,
ożywiając drąg! – powiedział Mosiah. – Dajesz Życie rzeczy, która sama go nie posiada.
Joram patrzył na drąg i marszczył brwi.
– No i co z tego? – Joramie – szepnął przestraszony Mosiah – tak właśnie postępują
Czarnoksiężnicy! Ci, co praktykują Mroczną Sztukę! Joram prychnął pogardliwie.
– Chcesz powiedzieć, że Mroczna Sztuka to tylko używanie kijów do
przemieszczania kamieni? Sądząc po tym, jak bardzo obawiają się ich wszyscy,
myślałem, że co najmniej składają dzieci w ofierze...
– Joramie, nie mów tak – napomniał go rozglądający się nerwowo dookoła Mosiah. –
Wzgardzili Życiem. I zniszczyliby je swoimi Mrocznymi Sztukami. Podczas Wojen
Żelaznych nieomal im się to udało! – To idiotyczne – mruknął Joram. – Dlaczegóż
mieliby niszczyć siebie samych? – Jeśli są, jak powiadają niektórzy, Martwi wewnątrz,
niczego w końcu nie tracą.
– Co masz na myśli mówiąc, że są „Martwi wewnątrz”? – zapytał ściszonym głosem
Joram, nie patrzył przy tym na Mosiaha, ale spoglądając spod grzywy splątanych
włosów, które opadły mu na twarz, wbił wzrok w głaz.
– Niekiedy dzieci rodzą się bez Życia – odparł Mosiah, obrzucając Jorama nieco
zaskoczonym spojrzeniem. – Nie słyszałeś o tym? Założyłbym się, że matka ci o tym
mówiła.
– Nie – tym samym co poprzednio, cichym i beznamiętnym głosem odparł Joram,
który nagle pobladł i zacisnął dłonie na kiju.
Czyniąc sobie w duchu wyrzuty za wzmiankę o Anji, Mosiah mówił dalej, jak
niejednokrotnie już w przeszłości czynił to w obecności milczącego, małomównego
Jorama.
– Po urodzeniu jesteśmy poddawani Próbie i niektóre dzieci nie przechodzą jej
pomyślnie, a to oznacza, że nie ma w nich Życia.
– Co dzieje się z tymi... dziećmi? – Joram zadał to pytanie głosem tak cichym
i łagodnym, że Mosiah ledwie je usłyszał.
– Kataliści zabierają je do Źródła – odparł lekko zaskoczony Mosiah. Nigdy
przedtem nie zdarzyło się, by Joram spytał o cokolwiek. – Ustanawiają Wartę Śmierci.
Powiada się, że niekiedy te dzieci są ukrywane przez swoich rodziców, tak iż kataliści nie
mogą ich zabrać. Mnie się jednak wydaje, że dla dobra samych dzieci powinno pozwalać
się im na szybką śmierć. Czy potrafiłbyś sobie wyobrazić taki żywot? Żyć tak jak one?
Bez Życia? – Nie – cichym, napiętym głosem odparł Joram. Biorąc w dłonie drąg,
odrzucił go od siebie. Potem, wpatrując się w głaz zamyślonymi, ciemnymi oczyma,
powtórzył: – Nie. Żadną miarą.
Mosiah obserwował przyjaciela i zastanawiał się nad niezwykłym zainteresowaniem,
jakie ten okazał tak nieprzyjemnej sprawie. Dostrzegł, iż mrok otaczający Jorama
pogłębił się do tego stopnia, że omal sam nie spojrzał na słońce, by sprawdzić, czy
przypadkiem nie zaszło za chmurę. Przyjaciel jego niekiedy popadał w te swoje dziwne,
ponure nastroje. Kiedy to się zdarzało, pozostawał zamknięty w chacie, Anja zaś
wyzywającym tonem powiadamiała nadzorcę, że syn jest chory.
Pewnego dnia zaintrygowany i niepokojący się o przyjaciela Mosiah podkradł się do
chatki z tyłu i zajrzał do okienka. Ze swego miejsca zobaczył wtedy, że Joram leży bez
ruchu, rozciągnięty na podłodze i wpatrzony w sklepienie. Mosiah zastukał w szybę
okienną, ale Joram nie poruszył się i żadnym gestem nie dał po sobie poznać, iż
cokolwiek usłyszał. Leżał dokładnie w tej samej pozycji, kiedy Mosiah podkradł się do
domku wieczorem. Choroba trwała około dwu dni, po czym Joram powrócił do pracy, jak
zwykle pogrążając się w swojej ponurej samotności.
Mosiah zauważył jednak coś jeszcze, czego nikt poza nim, nie wyłączając być może
i Anji, nie zauważył. Po tych momentach mrocznego letargu prawie zawsze następowały
u Jorama okresy wytężonej aktywności. Przez kilka następnych dni Joram mógł wykonać
pracę trzech ludzi, doprowadzając się nieomal do skrajnego wyczerpania, tak iż prawie
zasypiał w drodze do domu.
Teraz Joram stał, pogrążywszy się głęboko w swoich mrocznych rozmyślaniach,
Mosiah zaś, dzięki intuicji i wrażliwości, które pogłębiły się jeszcze podczas lat
znajomości z Joramem, pozostał z nim razem. Wiedział, że w jakiś nieuchwytny sposób
jego obecność była przyjacielowi potrzebna i pożądana.
Stał więc, zaledwie ważąc się oddychać, gdy Joram borykał się z demonem, który
akurat go opętał. Mosiah z napięciem wbił wzrok w twarz przyjaciela, jak zawsze
usiłując dojrzeć szczelinę w pilnie strzeżonym murze fortecznym.
W rezultacie ciężkiej pracy w polu Joram miał mocną, jak na szesnastolatka, budowę
i muskulaturę. Uroda jego, tak uderzająca u dziecka, została surowo ociosana
i wyrzeźbiona. Na twarzy młodzieńca, podobnie jak na twarzy kamiennego posągu jego
ojca, odbiły się ślady wewnętrznej udręki.
Praca na słońcu opaliła mu alabastrową poprzednio skórę na głęboki, gładki brąz.
Czarne jego brwi zgęstniały bardziej jeszcze i przecinały teraz twarz prostą, lekko tylko
ku dołowi nad łukiem nosa wygiętą linią, nadając Joramowi wygląd stałej zawziętości.
Dziecięca gładka krągłość jego twarzy zapadła się w wyraziste, wystające płaszczyzny
o wysokich kościach policzkowych i mocno zarysowanych szczękach. Oczy miał duże
i mogące uchodzić za piękne, o czystym, głębokim, brązowym kolorze i gęstych, długich
rzęsach. Spojrzenie tych oczu było jednak tak ponure, gniewne i podejrzliwe, iż każdy,
kto natknął się na ten przenikliwy wzrok, odczuwał rosnące stopniowo zdenerwowanie
i zakłopotanie.
Jedynym śladem dawnej, dziecięcej urody Jorama pozostały jego włosy. Matka nigdy
nie pozwoliła mu ich ściąć. Ci, którzy niekiedy ośmielali się zerkać przez okienko chatki
wieczorami, gdy Anja układała włosy chłopaka, szeptali z podziwem, iż sięgały prawie
połowy pleców, spadając na barki Jorama długimi, czarnymi kędziorami.
Choć Joram nie przyznałby się do tego nawet sam przed sobą, włosy te były dlań
powodem dumy. Podczas pracy nosił je zaplecione w warkocz, długim grubym splotem
opadający na jego plecy. Wyróżniał się tym spośród innych młodych ludzi, obcinających
swoje włosy krótko, na wysokości policzków. Wizerunek Jorama usadowionego na
krześle, podczas gdy Anja układa jego włosy, był powodem powstania krążącej wśród
wieśniaków historii o tym, że czarną sieć włosów młodego człowieka tka pająk
z grzebieniem.
Wizerunek ten stanął teraz i przed oczyma Mosiaha, gdy ujrzał on czarną sieć,
w której jego przyjaciel sam się wikłał. Nieoczekiwanie Joram podniósł głowę i zwrócił
się do niego.
– Chodź ze mną – powiedział.
Mosiah spojrzał na Jorama i poczuł, że krew szybciej popłynęła w jego żyłach.
Twarz druha była jasna, zniknął z niej cień i mroczna sieć została zerwana.
– Chętnie. – Mosiah miał dość rozsądku, by odpowiedzieć obojętnie, dotrzymując
kroku wyższemu towarzyszowi. – Dokąd? Joram jednak nie odpowiedział. Szybkim
krokiem parł przed siebie z dziwnym, wyczekującym wyrazem twarzy, który tak żywo
kontrastował z poprzednim jej mrocznym i zamyślonym wyglądem, że przywodził na
myśl zmianę, jaka następuje, gdy po burzy przez chmury na niebie przebiją się pierwsze
promienie słońca. Szli naprzód, przez lesisty kraj, stopniowo odbierany dziczy przez
magów, i wkrótce pozostawili za sobą tereny, na których pracowali. W miarę jak
zagłębiali się w las, napotykali coraz potężniejsze drzewa, poszycie zaś stawało się, ze
względu na gęste krzaki, prawie niemożliwe do przebycia. Mosiah, coraz częściej
zmuszany do przecierania drogi za pomocą magii, czuł, że zaczynają go zawodzić i tak
już prawie wyczerpane siły. Posiadając niezłe wyczucie kierunku, orientował się mniej
więcej, gdzie byli, domysły te potwierdził zresztą wkrótce złowrogi dźwięk – odgłos
szemrzącej wody.
Zwalniając kroku, Mosiah niespokojnie rozejrzał się dookoła.
– Joramie – powiedział, dotykając ramienia przyjaciela, zauważył przy tym, iż ten,
z powodu niezwykłego podniecenia, nie żachnął się nawet tak jak zwykle. – Joramie,
jesteśmy w pobliżu rzeki.
Joram nie odpowiedział, po prostu dalej szedł przed siebie.
– Joramie – odezwał się Mosiah i poczuł, że coś ściska go za gardło. – Joramie, co
zamierzasz zrobić? Dokąd zamierzasz się udać? Udało mu się zatrzymać towarzysza,
zaciskając uchwyt na jego ramieniu; w każdej chwili oczekiwał ostrej odprawy. Joram
jednak odwrócił się tylko i spojrzał na niego z napięciem.
– Chodź ze mną – powiedział, a jego ciemne oczy płonęły. Nad rzekę. Zobaczmy, co
jest za nią.
Mosiah zwilżył językiem wargi, suche po długim marszu w ostrym świetle
popołudnia. I już po jego szalonych nadziejach! Właśnie wtedy, gdy dostrzegł – tak
przynajmniej sądził – pierwsze szczeliny w kamiennej fortecy, przez które mogło
wreszcie przeniknąć nieco światła, musiał teraz je zalepić własnymi dłońmi.
– Joramie, nie możemy tego zrobić – powiedział łagodnie i spokojnie, choć
wewnętrznie skręcał się z rozpaczy. – To jest granica. Tam dalej leżą Bezdroża. Nikt tam
nie chodzi.
– Ale ty rozmawiałeś z ludźmi stamtąd. Wiem, że tak było powiedział Joram
z niezwykłą u niego nutką nadziei w głosie.
Mosiah zaczerwienił się.
– Skąd się dowiedziałeś? A zresztą, to nieważne – mruknął. – Nie rozmawiałem
z nimi. To oni mówili do mnie. I... nie podobało mi się... to, co mówili. – Ujmując ramię
Jorama, pociągnął go łagodnie. – Joramie, wracajmy do domu. Dlaczego chcesz iść
akurat tam...? – Ja muszę się stąd wyrwać! – odparł Joram głosem pełnym
niespodziewanej furii i gwałtowności. – Muszę się stąd wyrwać! – Joramie – powiedział
Mosiah z rozpaczą w głosie, usiłując wymyślić coś, co zatrzymałoby przyjaciela,
i zastanawiając się, co też poddało mu ten szalony pomysł. – Nie wolno ci odejść.
Zatrzymaj się i pomyśl spokojnie choć przez chwilę! Twoja matka...
Jedna wzmianka wystarczyła, by twarz Jorama przygasła. Zniknął z niej cień, znikł
też i blask. Oblicze młodzika stało się obojętne i zimne jak głaz.
Wzruszywszy ramionami, Joram wyszarpnął rękę z uścisku Mosiaha. Zawróciwszy
na pięcie, dał nura w poszycie lasu, nie zwracając uwagi na to, czy przyjaciel podąża za
nim, czy nie.
Mosiah uczynił to z bólem w sercu. Szczelina w fortecznym murze zniknęła,
twierdza zaś stała się mocniejsza i bardziej niedostępna. Mosiah zupełnie nie wiedział,
czemu to przypisać.
XI. GORZKI PLON WIOSNY
– OJCZE...
Saryon wytrzeszczył oczy, obudzony z jakiegoś ponurego snu, który niechętnie
wypuszczał go ze swych objęć.
– Ojcze – ponownie zabrzmiał ten sam głos. – Czy mnie słyszysz? Jak się czujesz? –
Nic nie widzę! – jęknął Saryon, wyciągając po omacku ręce w stronę głosu.
– To z powodu mroku w tym przeklętym miejscu, Ojcze rozległ się ponownie
łagodny głos. – Obawialiśmy się, że światło może zakłócić twoją rekonwalescencję. –
Łagodny blask zwykłej świecy ukazał zatroskaną twarz Andona i sprawił, że Saryon
poczuł niewypowiedzianą ulgę.
Opadając ponownie na twarde łoże, katalista przyłożył dłoń do głowy, do miejsca,
w którym czuł ociężałość. Coś zasłaniało jego lewe oko. Podjął próbę usunięcia
przeszkody, powstrzymała go jednak dłoń Andona.
– Nie dotykaj bandaży, Ojcze – przykazał, unosząc świecę nad Saryonem i oglądając
go przy jej blasku. – Znowu zacznie się krwotok. Najlepiej dla ciebie będzie, jeśli kilka
dni poleżysz spokojnie. Czy boli cię jeszcze w innym miejscu? – zapytał i w jego głosie
pojawił się cień niepokoju.
– Żebra – odpowiedział katalista.
– Ale nie brzuch ani kręgosłup? – dalej pytał Andon. Osłabiony Saryon potrząsnął
tylko głową.
– Alminowi niech będą dzięki – mruknął starzec. – Teraz muszę zadać ci kilka pytań.
Jak brzmi twe imię? – Saryon – odparł katalista. – Przecież wiesz...
– Ojcze, doznałeś poważnej rany głowy. Ile zapamiętałeś z tego, co się wydarzyło?
Sny. Ale czy naprawdę były to sny? – Ja... pamiętam wioskę, młodego Diakona... –
Saryon wzdrygnął się i zakrył twarz dłońmi. – On go zamordował, i to z moją pomocą!
Cóż uczyniłem? – Ojcze – powiedział Andon łagodnie – nie chciałem cię denerwować. –
Stawiając świecę na ziemi, położył dłoń na ramieniu katalisty. – Zrobiłeś to, do czego cię
zmuszono. Nikt z nas nie podejrzewał, iż Blachloch posunie się tak daleko. Jednak tu nie
miejsce ani czas na takie rozważania. Czy pamiętasz coś jeszcze, Ojcze? Saryon usiłował
poszukać w pamięci, składały się na nią jednak tylko płomienie, ból, przerażenie i mrok.
Widząc, że twarz katalisty ściąga się w męce, stary człowiek poklepał go po ramieniu
i westchnął.
– Naprawdę, Ojcze, bardzo mi przykro. Dzięki Alminowi za to, iż czujesz się lepiej.
– Co się ze mną stało? – zapytał Saryon.
– Nie usłuchałeś, Ojcze, rozkazu Blachlocha i ten kazał swoim ludziom cię obić. Oni
zaś... nieco przesadzili. Byliby cię zabili, gdyby nie on. – Andon odwrócił się ku innej
części mrocznego pomieszczenia.
Saryon powoli, pamiętając o tępym bólu pod czaszką, spojrzał w tamtą stronę. Obok
prymitywnego okna na krześle, skrzyżowawszy ramiona na piersi i wpatrując się
w mroczne niebo, siedział młody człowiek. Księżyc, będący w pierwszej kwadrze, swym
bladym, zimnym blaskiem oświetlał jego twarz, podkreślając ostrymi cieniami wyraziste,
ponure rysy twarzy o gęstych, czarnych brwiach i pełnych, nie znających uśmiechu
wargach. Ciemne kędziory włosów, niemal purpurowych w blasku księżyca, splątaną
grzywą opadały na szerokie ramiona młodzieńca.
– Joram! – sapnął zdumiony Saryon.
– Muszę przyznać, Ojcze, iż zdumiało mnie to nie mniej niż ciebie – Andon mówił
cicho, choć było widoczne, że młody człowiek nie zwraca uwagi na ich obecność. –
Joram nigdy o nikogo nie dbał, nawet o przyjaciół. Nie podjął żadnej próby
przeciwstawienia się niegodziwościom Blachlocha, choć usiłowałem go do tego
namówić. Powiedział wtedy, iż świat nie dba o nas, nie widzi więc powodu, dla którego
my mielibyśmy przejmować się losami świata. – Bezsilnie wzruszający ramionami,
Andon w tej chwili wydawał się mocno zdumiony. – Ale zgodnie z tym, co opowiada
Simkin, gdy Joram ujrzał, jak cię biją, rzucił się w wir walki i poważnie zranił jednego
z przybocznych Blachlocha. Podejrzewam, że Mosiah również brał w tym udział.
– Mosiah... czy jemu nic nie grozi? – zapytał Saryon z niepokojem w głosie.
– Nie, nic mu się nie stało. Ostrzeżono go tylko, żeby pilnował swego nosa, to
wszystko.
– Gdzie jesteśmy? – zapytał Saryon, rozglądając się po mrocznym pomieszczeniu
i usiłując dojrzeć coś pomimo mizernego oświetlenia i łupania, które odczuwał w głowie.
Znajdowali się wszyscy w małym, pełnym brudu, zbudowanym z cegły budyneczku, nie
obszerniejszym niż jeden pokój z jednym oknem i grubymi, dębowymi drzwiami.
– Ty i Joram zostaliście osadzeni w więzieniu. Blachloch trzyma was razem, twierdzi
bowiem, iż coś was łączy, a on zamierza dowiedzieć się, co to takiego.
.– To wiejski areszt... – Saryon niejasno przypominał sobie, że widział to miejsce
podczas poprzednich spacerów.
– Tak. Jesteście ponownie w naszej wiosce. Przywieźli cię tu rzeką, w łodzi
z zagrabioną żywnością. A niechby się nią udławili.
Saryon spojrzał na niego z pewnym zdziwieniem.
– Ja i moi zwolennicy uczyniliśmy ślub – powiedział łagodnie Andon. – Nie
będziemy jeść żywności zagrabionej tym nieszczęśnikom. Raczej będziemy głodować.
– To moja wina... – mruknął Saryon.
– Nie, Ojcze – stary człowiek westchnął i potrząsnął głową. – Jeśli już kogokolwiek
należałoby winić, to nas, Czarnoksiężników. Powinniśmy byli powstrzymać go, gdy
przyszedł do nas pięć lat temu. Pozwoliliśmy na to, by nas sobie podporządkował. Może
nawet i to nie jest prawdą, choć wygodnie jest, spoglądając wstecz, powiadać, iż baliśmy
się go. Czy jednak tak było naprawdę? Nie sądzę. – Pomarszczona dłoń Andona uniosła
się z ramienia Saryona i ujęła medalion Koła zwisający z szyi starca. Machinalnie
gładząc go palcami, wpatrzył się w migotliwy płomień świecy, stojącej na kamiennej
posadzce obok jego stóp. – Ale myślę, iż w rzeczy samej sprzyjaliśmy jego zamiarom.
Miło było snuć plany zemsty na świecie, który nas wyklął. – Jego usta wykrzywił teraz
grymas goryczy. – Nawet jeśli w istocie oznaczało to tylko nocną kradzież kilku korców
zboża. Jego przemowy o zaopatrzeniu Sharakan w broń wytworzoną dzięki naszej
Mrocznej Sztuce również kiedyś brzmiały pięknie. – W zaczerwienionych oczach
Andona błysnęły łzy. Legendy mówią wiele o dawnych dniach i o chwale naszej sztuki.
Nie wszystko w niej było złem. Wiele dobra wyświadczyli ci, którzy pielęgnowali
Dziewiątą Tajemnicę. Gdyby tylko dano nam szansę pokazania ludziom, jakie cuda
potrafimy stworzyć, ileż magicznej energii moglibyśmy zaoszczędzić, pozwalając
obdarzonym nią poświęcić się rzeczom pięknym i cudownym... No cóż, takie było nasze
marzenie – powiedział z tęsknotą w głosie. – Teraz zaś ów zły człowiek zamienił
wszystko w koszmar. Powiódł nas ku naszej zgubie. Zniszczenie tej wsi nie ujdzie nam
bezkarnie. Przynajmniej ja tak uważam. Blachloch śmieje się ze mnie, gdy mówię mu
o moich obawach. A właściwie nie śmieje się, on nigdy się nie śmieje. Ale to wszystko
jedno. Widzę drwinę w jego oczach. „Nie ośmielą się nas tu szukać”, powiada mi.
– Może i ma rację – mruknął Saryon, przypominając sobie słowa Biskupa Vanyi.
„Szybko rosną w siłę i choć DKarn-duuk łatwo mogliby rozprawić się z nimi, wzięcie
tego młodego człowieka siłą oznaczałoby konflikt zbrojny. Oznaczałoby też pertraktacje,
zamieszki i kłopoty. Nie wolno nam do tego dopuścić właśnie teraz, gdy polityczna
sytuacja naszego dworu jest tak delikatna i... chwiejna”. Jakie są jego plany? Katalista
wzdrygnął się. Cela była chłodna. W palenisku po drugiej stronie pomieszczenia paliło
się niewielkie ognisko, dające mało światła i jeszcze mniej ciepła.
– Zamierza w zimie zapędzić nas do pracy przy wyrobie broni. Tymczasem
kontynuuje swoje negocjacje z Sharakan. – Andon wzruszył ramionami. – Powiada, że
jeśli zostaniemy zaatakowani, ci z Sharakan przyjdą nam z pomocą.
– Ale to oznacza wojnę – powiedział zamyślony Saryon, spoglądając ponownie na
Jorama, uparcie wpatrzonego w księżycową noc za oknem. Raz jeszcze usłyszał słowa
Vanyi. „Widzisz więc, jak ważne jest, żebyśmy ujęli owego młodego człowieka,
wytoczyli mu proces, aby zdemaskować tych łajdaków i pokazać światu, kim są w istocie
– mordercami i Czarownikami o czarnych sercach, którzy w swej przewrotności dają
Życie martwym przedmiotom. W ten sposób wykażemy ludowi Sharakan, że ich
Imperator zawarł sojusz z mocami ciemności, i spowodujemy jego upadek”.
Ci ludzie nie byli jednak Czarownikami. Spojrzał na Andona, starego człowieka
opanowanego przez marzenie o podarowaniu światu kół wodnych, tak aby magii można
było używać do tworzenia tęczy zamiast deszczów. Spojrzał na Jorama. I o tym
człowieku musiał zmienić zdanie, gdy już poznał go bliżej.
Nie jest wcale czarcim pomiotem, za jaki go uważałem. Owszem, jest zagubiony,
pełen goryczy, nieszczęśliwy – ale takim byłem i ja w młodości. To prawda, że popełnił
morderstwo. Ale został sprowokowany! Przed nim leżało ciało jego matki. A czyż ja
jestem lepszy? Zamykając oczy, Saryon potrząsnął skołataną głową. Czy ja sam nie
jestem winien śmierci tego młodego katalisty? Jeśli, zgodnie z tym, co mi polecono,
wydam Jorama, czy nie spowoduję przez to zguby tych ludzi? Co powinienem zrobić?
Któż pomoże mi rozstrzygnąć tę kwestię? – Zostawię cię teraz, Ojcze – powiedział
Andon, podnosząc swoją świecę i wstając. – Jesteś zmęczony. Okazałem brak
wyrozumiałości i wyczucia, wykładając ci swoje troski, kiedy dość masz własnych.
Ufajmy Alminowi i pomódlmy się o to, by nas oświecił i dodał otuchy.
.– Almin! – powtórzył z goryczą Saryon siadając. – Nie, nie, wszystko w porządku.
Trochę tylko kręci mi się w głowie. – Przełożył stopy przez brzeg łóżka i machając
dłonią, odrzucił propozycję pomocy Andona, zignorował też jego zaambarasowane
cmokanie. Mówisz tak, jakbyś znał go osobiście! – Ależ znam go, Ojcze – odparł Andon,
patrząc na katalistę z pewnym zakłopotaniem. Ustawiając świecę na grubo ciosanym,
drewnianym stole pośrodku celi, ukląkł i używając własnej magii dla dodania ognisku
ciepła, zrobił, co się dało, by rozniecić większy płomień. – Wiem, iż oczekuje się od nas,
że będziemy rozmawiać z Nim jedynie za pośrednictwem was, kapłanów; i mam
nadzieję, że to, co powiem, cię nie urazi. Wiele, wiele lat jednak minęło od czasów, kiedy
przebywał wśród nas katalista, który zanosił nasze modły do Almina. Ja i On często ze
sobą rozmawiamy. W tych pełnych utrapienia czasach On jest naszym schronieniem. To
przez Niego natchnieni złożyliśmy ślub, że nie będziemy spożywać tego, co zdobyto ceną
krwi i płomieni.
Zdumiony Saryon spojrzał na starego człowieka.
– Almin z tobą rozmawia? Odpowiada na twe modły? – Wiem oczywiście, że nie
jestem katalista – pokornym głosem wyznał Andon, wstając i obracając w palcach swój
medalion ale tak, On kontaktuje się ze mną. Och, nie za pomocą słów. Nie słyszę Jego
głosu. Gdy jednak podejmuję decyzję, duszę moją wypełnia spokój i wtedy wiem, że to
On natchnął mnie i oświecił.
Poczucie spokoju – pomyślał przygnębiony Saryon. Doświadczałem religijnego
uniesienia, ekstazy, zachwycenia nawet, nigdy jednak nie zaznałem spokoju. Czy
kiedykolwiek zatem przemawiał On do mnie? Czy kiedykolwiek Go słuchałem? Katalista
jęknął. Bolała go głowa i całe ciało. W jego pamięci obudziły się wspomnienia płomieni
i widział wyraźnie strach w oczach młodego Diakona, zanim Blachloch...
– Niech Almin obdarzy cię spokojem. – Po tych słowach rozległ się dźwięk łagodnie
zamykanych drzwi. Saryon potrząsnął głową, aby odzyskać bystrość wzroku,
natychmiast zresztą tego pożałował, gdy tępy ucisk zmienił się w przeszywający ból. Gdy
ponownie mógł rozejrzeć się dookoła, Andon już wyszedł.
Stąpając chwiejnie, przebrnął przez pokój i opadł na krzesło przy stole. Wiedział, że
najlepiej zrobiłby, kładąc się ponownie do łóżka, lecz był przestraszony i obawiał się
powtórnie zamknąć oczy; bał się tego, co mógłby zobaczyć.
Na widok dzbana z wodą pojął, jak bardzo chce mu się pić. Wyciągając przed siebie
niepewną rękę, usiłując zwalczyć zawrót głowy i grożącą mu utratę przytomności,
zamierzał właśnie nalać wody do stojącego obok kubka, kiedy w pobliżu odezwał się
jakiś głos.
– Tej zimy ci durnie zagłodzą się na śmierć.
Niemal upuściwszy dzban, Saryon obrócił się do Jorama, który nie odezwał się ani
słowem, gdy w celi przebywał Andon.
Młody człowiek nie ruszył się ze swego miejsca przy oknie. Ponieważ katalista
przeszedł na drugi koniec celi, Joram był teraz zwrócony ku niemu plecami. Saryon mógł
sobie jednak wyobrazić tę ponurą twarz i wpatrzone w księżyc orzechowe oczy.
– Poza tym, katalisto – mówił dalej Joram chłodnym tonem – ja nie ratowałem twego
życia. Mogliby cię zatłuc, nie podniósłbym i palca, by cię ratować.
– Cóż więc naprawdę się stało? Dlaczego...
– Kolejne łgarstwa Simkina. – Joram wzruszył ramionami. To nasz Mosiah, chłopiec
o sercu miękkim jak wosk i jeszcze bardziej rozmiękczonym mózgu, skoczył ratować
twoją cenną skórę, a ja chciałem go powstrzymać. Tak czy owak, jeśli okazałeś się
dostatecznie głupi, żeby odmawiać Blachlochowi, nie chciałem, abyśmy się w to
mieszali. I wtedy Simkin... ale jakież ma to właściwie znaczenie? – A cóż Simkin ma
z tym wspólnego? – zapytał Saryon, usiłując napełnić kubek wodą i wylewając prawie
wszystko na stół.
– A czy Simkin ma cokolwiek wspólnego z czymkolwiek? odparł Joram. – Nic.
I wszystko. Wyciągnął Mosiaha z biedy, a to więcej, niżby się temu bałwanowi należało.
– A co z tobą? Leniwym gestem założywszy ramiona za oparcie swego krzesła,
Joram zwrócił się ku Saryonowi.
– A cóż ja dla ciebie znaczę, katalisto? Jestem Martwy, czyżbyś o tym zapomniał?
W rzeczy samej – kontynuował, rozkładając szeroko ramiona – oto masz swą wielką
szansę. Jesteśmy tu... sami. Nikt ci nie przeszkodzi. Otwórz Korytarz. Wezwij Duuk-
tsarith.
– Ty sam mógłbyś mnie powstrzymać – mruknął Saryon, opadając na krzesło
i czując, iż opuszczają go siły. Właściwie rozważał już ten pomysł i zaskoczyło go, iż
młody człowiek tak dalece potrafił przeniknąć jego myśli. – Nawet Martwy masz w sobie
dość magii, aby powstrzymać katalistę. Wiem o tym. Widziałem, co potrafisz zrobić z...
Przez długą chwilę Joram patrzył na Saryona w milczeniu, jak gdyby coś rozważając.
Potem wstał nagle, podszedł do stołu i oparł się o niego, pochylając ku Saryonowi
i patrząc wprost w wychudłą i bladą twarz katalisty.
– Otwórz dla mnie połączenie – powiedział.
Saryon cofnął się zaskoczony, nie spodobała mu się myśl o daniu młodemu
człowiekowi dodatkowej mocy.
– Nie sądzę...
– Dalejże! – ochrypłym głosem ponaglił Joram. Na jego ramionach wystąpiły węzły
mięśni, pod brązową skórą zarysowały się tętniące krwią żyły, gdy dłonie Jorama wpiły
się w krawędź stołu. W blasku świecy błysnęły ciemne oczy.
Saryon poddał się temu nieoczekiwanie rozgorączkowanemu spojrzeniu młodzieńca,
otworzył dlań połączenie... i nie poczuł niczego. Jego samego przepełniała magia,
burzyła mu krew i wibrowała w całym ciele. Nigdzie jednak nie uchodziła. Nie odczuwał
przyjemnego przepływu, nie było połączenia energii pomiędzy dwoma ciałami... I powoli
magia zaczęła z niego wyciekać, on zaś patrzył na Jorama z niedowierzaniem.
– Ależ to niemożliwe – powiedział, mimo woli wzdrygając się w chłodzie więziennej
celi. – Widywałem, jak posługujesz się magią...
– Naprawdę? – zapytał Joram. Puściwszy stół, stanął prosto i skrzyżował na piersiach
ramiona. – A może widziałeś tylko, jak robię coś takiego? – Nagłym ruchem dłoni
wyczarował z powietrza szmatkę, którą zaczął wycierać rozlaną wodę. Klaśnięciem
w dłonie sprawił następnie, iż szmatka zniknęła. Saryon widywał to już nieraz i nie
pojmował, co w tym niezwykłego, dopóki nie spostrzegł, że młody człowiek wyjmuje
wilgotną szmatkę ze zręcznie ukrytej w rękawie koszuli kieszonki.
– Moja matka nazywała to sztuką iluzji rąk – powiedział Joram zimnym tonem, jakby
ciesząc się ze zmieszania Saryona. – Czy kiedykolwiek to widziałeś? – Owszem, na
dworze – powiedział Saryon, opierając głowę na dłoniach. Nie odczuwał już zawrotów
głowy, lecz ból w skroniach sprawiał, iż myślenie przychodziło mu z trudem. – To... taka
zabawa... – Wykonał nieokreślony gest dłonią. – Zabawiają się tym... młodzi ludzie.
– Zastanawiałem się, gdzie poznała ją moja matka – powiedział Joram, wzruszając
ramionami. – Tak czy owak, dzięki tej zabawie udało mi się zachować życie. Chociaż
może powinieniem powiedzieć, iż ta zabawa jest moim życiem, gdyby uwierzyć
Simkinowi, twierdzącemu, że całe życie to zabawa. – Spojrzał na katalistę oczyma,
w których malowało się coś w rodzaju podbarwionego goryczą tryumfu. – Teraz,
katalisto, znasz mój sekret. Wiesz o mnie coś, czego nie wie nikt inny. Znasz prawdę,
której nie umiała stawić czoło nawet moja matka. Jestem Martwy. Naprawdę Martwy.
Nie ma we mnie żadnej magii, a jeśli wierzyć dawnym legendom o Nekromantach,
którzy umieli porozumiewać się z duszami zmarłych, więcej magii można znaleźć
w ciele trupa.
– Dlaczegoś mi to powiedział? – zapytał Saryon ustami tak zdrętwiałymi, że ledwo
zdołały uformować słowa. W jego skołatanym umyśle pojawiło się wspomnienie kogoś
jeszcze, kto był Martwy, naprawdę Martwy, kogoś, komu nie powiodło się podczas Prób,
jak nikomu przed nim ani po nim...
Joram ponownie pochylił się ku Saryonowi. Katalista stwierdził, iż mimowolnie
unika dotyku młodego człowieka, jak unikałby zetknięcia z ciałem nieboszczyka. Ależ
nie! – powiedział sobie Saryon, patrząc ze zgrozą na młodzieńca, podczas gdy jego
umysł nie potrafił dać sobie rady z naporem przytłaczających go myśli. Czując, iż tonie
w ich wirze, katalista odciął się od nich, blokując umysł. Nie. To niemożliwe. Tamto
dziecko umarło. Tak twierdził Vanya.
Tamto dziecko umarło. Tamto dziecko umarło.
Dostrzegając oszołomienie Saryona, Joram przysunął się bliżej.
– Powiedziałem ci o tym, katalisto, bo i tak odkryłbyś to wcześniej czy później. Im
dłużej pozostaję tutaj, tym większe grozi mi niebezpieczeństwo. Och – machnął
niecierpliwie dłonią – są wśród nas Martwi, ale oni mają jednak pewną magię. Ja jestem
inny. Jestem inny w sposób niewypowiedziany, całkowity i okropny. Czy masz pojęcie,
katalisto, co Blachloch i ci tutaj, owszem, nawet Czarnoksiężnicy Dziewiątej Tajemnicy,
zrobiliby ze mną, gdyby odkryli, że naprawdę jestem Martwy? Saryon nie odpowiedział.
Nie pojmował nawet, o czym mówi młody człowiek. Jego umysł jakby przestał
pracować, nie dopuszczając do siebie tych mrocznych i przerażających myśli.
– Katalisto, musisz podjąć decyzję – mówił Joram, a jego głos docierał do Saryona
niby przez ciemną mgłę. – Albo teraz zabierz mnie do Wykonawców, albo mi pomóż.
– Mam ci pomóc? – zdumiony Saryon zamrugał oczyma, bo stwierdzenie to pomogło
jego skołatanemu umysłowi powrócić do rzeczywistości. – W czym mianowicie? –
Powstrzymać Blachlocha – odparł Joram, a jego wargi wykrzywił charakterystyczny
półuśmieszek.
V. POKUSA
– PRZYKRO MI Z POWODU TEGO ZAJŚCIA, Ojcze, tak samo jak, nie mam co
do tego wątpliwości, przykro jest i tobie – powiedział glachloch swym niczego nie
wyrażającym głosem. – Teraz zaś, kiedy kara została wymierzona, a lekcja zapamiętana,
nie będziemy do tego wracali.
Warlok siedział przy drewnianym stole w areszcie. Szare i ponure światło wieczorne
– niewiele różniące się barwą od wilgotnych ścian – wpadało przez niewielkie okienko
razem z podmuchami zimnego wiatru, który świstał w szparach źle dopasowanych szyb
i co chwila zdmuchiwał płomień świecy, niemal gasząc mizerny ogień w palenisku.
Stojący przy oknie Joram spojrzał na katalistę. Mimo iż zakutany w opończę i habit,
Saryon był siny z zimna. Joram uśmiechnął się w duchu. Odziany jedynie w wełnianą
koszulę i cienkie, skórzane spodnie, młody człowiek oparł się o ścianę i wyglądał przez
okno, ignorując warloka i katalistę.
– Czy to oznacza, że mogę powrócić do Andona? – zapytał Saryon, szczękając
zębami.
Blachloch przygładził cienkie, jasne wąsiki zdobiące jego górną wargę.
– Niestety, obawiam się, że nie.
– Mam więc nadal uważać się za więźnia? – Jakże to? – Blachloch uniósł brew
w górę. – Domu tego nie obłożono żadnym magicznym zaklęciem. Możesz wchodzić
i wychodzić wedle woli. Przyjmujesz gości. Ostatniej nocy był tu Andon. Ów młody
człowiek – skinął dłonią w stronę Jorama – codziennie chodzi do pracy w hucie.
Pomijając straż, umieszczoną tu dla twej ochrony, miejsce to żadną miarą nie przypomina
więzienia.
– Nie oczekujesz chyba, iż będziemy mieszkali w tym obrzydliwym miejscu przez
całą zimę! – wybuchnął Saryon. To zimno dodało odwagi kalaliście, pomyślał Joram. –
Pozamarzamy tutaj! Blachloch wstał, a czarny habit miękkimi fałdami otulił jego ciało.
– Nim nadejdzie zima, Ojcze, pewien jestem, iż udowodnisz swoją lojalność wobec
mnie i będziesz mógł przenieść się do kwatery bardziej odpowiedniej dla człowieka
w twoim wieku. Choć nie do Andona. – Czarny kaptur Blachlocha drgnął lekko, gdy
warlok zwrócił się ku wyjściu. – Nieraz zastanawiałem się, czy to nie jego wpływom
zawdzięczam twoje nieposłuszeństwo. W istocie, słyszałem jakieś pogłoski, iż on i jego
towarzysze odmawiają jedzenia, które zdobyłem z moimi ludźmi. – Joram odnosił
wrażenie, że warlok patrzy na niego. – Głodówka jest powolnym i nieprzyjemnym
rodzajem śmierci, podobnie jak zamarzniecie. Ufam, iż te pogłoski nie są prawdziwe.
Zamiatając brudną posadzkę połami czarnego habitu, Blachloch podszedł do Saryona
i położył dłoń na ramieniu katalisty.
– Ojcze, obdarz mnie Życiem – powiedział. Obejrzawszy się Joram stwierdził, iż
katalista zadrżał pod dotykiem cienkich palców, wydających się ucieleśnieniem
przenikliwego wiatru. Saryon odruchowo usiłował się uwolnić i palce zacisnęły się na
jego barku. Pochyliwszy głowę, katalista otworzył połączenie dla warloka i Blachloch,
zaczerpnąwszy magii, znikł im z oczu.
Saryon zacisnął pięści.
– Tego człowieka trzeba powstrzymać. W czym mogę ci pomóc? – zapytał
nieoczekiwanie Jorama.
Joram nie zdradził się żadnym gestem, słysząc pytanie katalisty. W duchu jednak
odczuwał upojenie. Jego plan zaczynał nabierać realnych kształtów. Musi jednak
zachować ostrożność. Mimo wszystko, rozmyślał ponuro, musi skłonić tego człowieka
do wkroczenia na ścieżki Mrocznej Sztuki. Joram spojrzał taksujące na Saryona
i powrócił do kontemplacji ciemności za oknem, a założywszy skrzyżowane ręce na
piersi, oparł się powtórnie o ceglaną ścianę.
– Czy on poszedł? – Kto? – Zaskoczony Saryon rozejrzał się dookoła. – Blachloch? –
Duuk-tsarith potrafią uczynić siebie niewidzialnymi dla innych. Przypuszczam jednak, iż
potrafiłbyś wykryć jego obecność.
– Owszem – odparł Saryon po krótkim momencie koncentracji. – Nie ma go tutaj.
Joram skinął głową i podjął dalsze próby naprowadzania niczego nie
podejrzewającego katalisty na drogę mroku.
– Simkin mówił mi, że czytywałeś zakazane księgi dotyczące Dziewiątej Tajemnicy.
– Tylko jedną – przyznał Saryon, rumieniąc się niczym piwonia. – A i to... jedynie
przelotnie ją przejrzałem.
– Co wiesz o Wojnach Żelaznych? – Czytałem i studiowałem księgi historyczne...
– Spisywane przez katalistów! – chłodnym głosem przerwał mu Joram. – Zanim
przybyłem tutaj, znałem tamte historie. Czytałem książki. O, tak – odpowiedział na
szelest, który usłyszał za sobą. – Otrzymałem wychowanie, jakie przystoi dziecku
z rodziny szlacheckiej. Moja matka była Albanara. Jednak z pewnością wiedziałeś o tym.
– Tak, wiedziałem... A skąd brała książki? – spytał Saryon.
– Też się nad tym zastanawiałem – powiedział Joram miękkim głosem, jakby
odpowiadając na pytanie, które niejednokrotnie sobie zadawał. – Była przecież
otoczonym niełaską wyrzutkiem. Czy nocami, podróżując Korytarzami czasu
i przestrzeni, zakradała się do rodzinnego domu? Czy przefruwała przez komnaty, które
znała w dzieciństwie, powracając do kolebki utraconej młodości i zniszczonego życia,
niczym upiór skazany na nawiedzanie miejsca, gdzie skonał? Twarz Jorama skrywał
mrok. Umilkł, wyglądając przez okno.
– Przykro mi, że obudziłem smutne wspomnienia... – zaczął Saryon.
– Później jednak – chłodno przerwał mu Joram – czytałem i inne księgi, a zawarte
w nich informacje różnią się mocno od tego, czego nas uczono. Andon powiada, abyśmy
pamiętali, że historię wojny spisuje zawsze ten, który ją wygrał. Czy wiesz na przykład,
że podczas Wojen Żelaznych Czarnoksiężnicy wytwarzali broń, która pochłaniała magię?
– Pochłaniała magię? – Saryon potrząsnął głową. – To śmieszne...
– Czyżby? – Joram odwrócił się i spojrzał mu w twarz. Przemyśl to sobie, katalisto.
Rozważ to logicznie, tak jak lubisz to czynić. Każdej akcji towarzyszy wszak przeciwna
i równa jej co do wartości reakcja, czyż nie tak nauczacie? – Owszem, ale...
– Wynika z tego, iż logika wymaga, aby w świecie przepełnionym magią istniała
substancja, która ją pochłania. Tak rozumowali Czarnoksiężnicy z dawnych dni i okazało
się, że mieli rację. Odkryli ją. Istnieje ona w przyrodzie jako ciało fizyczne, które może
być kształtowane i używane niczym przedmioty. Nie wierzysz mi...
– Przykro mi, młodzieńcze – powiedział Saryon przez zaciśnięte zęby. W jego głosie
zabrzmiało rozczarowanie. – Przestałem wierzyć w opowiastki Niani, kiedy miałem
dziewięć lat.
– A jednak uwierzyłeś w skrzaty? – spytał Joram z tym swoim dziwnym
półuśmiechem, który rzadko pojawiał się na jego ustach, najczęściej błyskając w oku.
– Byłem wtedy z Simkinem – mruknął Saryon, rumieniąc się jednocześnie.
Przysunąwszy się do ognia tak blisko, jak tylko było to możliwe, pochylił się nad
płomieniami. – Gdy on jest przy mnie, nie mam pewności, czy uwierzyć we własne
istnienie, a cóż mówić o innych sprawach.
– Ale widziałeś je? Rozmawiałeś z nimi? – Owszem – przyznał Saryon niechętnie –
widziałem je...
– Teraz zaś widzisz to.
Joram schwycił wprost z powietrza – a przynajmniej tak wyglądało – jakąś rzecz
i położył ją na stole przed katalistą. Saryon podniósł przedmiot i obejrzał go podejrzliwie.
– Kamień? – Ruda metalu. Nazywa się to czarny kamień.
– Jest podobny do żelaza, ale jakże dziwny ma kolor – powiedział Saryon, badając
minerał.
– Masz bystre oko, katalisto – zauważył Joram i odsuwając stopą krzesło, przysiadł
na stole. Wyjmując inny niewielki kawałek skały, obejrzał go również, marszcząc przy
tym czoło. – Wieloma własnościami przypomina żelazo. Jednak to coś innego. – W jego
głosie brzmiała teraz gorycz. – Różnica jest znaczna, co twierdzę nie bez powodu. Cóż
wiesz o żelazie, katalisto? Nie przypuszczam, abyś miał do czynienia z rudami metali.
– Jeśli nie chcesz zwracać się do mnie w sposób właściwy, to znaczy nazywając
mnie Ojcem, wolałbym, abyś mówił mi po imieniu – powiedział Saryon łagodnym
tonem. – Może przypomni ci to, że jestem takim samym człowiekiem jak ty. Zawsze
łatwiej jest nienawidzić niż kochać, a jeszcze łatwiej jest nienawidzić całą grupę
społeczną lub rasę ludzi, ponieważ są bezimienni i bezosobowi. Jeśli zamierzasz
nienawidzić, wolałbym, żebyś nienawidził mnie, a nie to, co sobą reprezentuję.
– Zachowaj swe kazania dla Mosiaha – odparł Joram. – To, co ja myślę o tobie, albo
ty o mnie, nie jest przecież teraz istotne, prawda? Widząc wygięte z pogardą wargi
Jorama, Saryon westchnął i ponownie popatrzył na niewielki kamień, który trzymał
w dłoni. Owszem, zajmowałem się rudami metali – powiedział. – Badamy wszystkie
elementy, z jakich zbudowany jest nasz świat. Jest to wiedza cenna sama w sobie, jest
także użyteczna i niezbędna tym spośród nas, którzy pracują z Pron-Alban, Mistrzami
Kamieni albo Mon-Alban, Alchemikami. – Brwi Saryona ściągnęły się w wyrazie
lekkiego zaskoczenia. – Nie przypominam sobie jednak, abym kiedykolwiek podobny
minerał widział na własne oczy lub czytał coś o nim, zwłaszcza o mającym takie same
własności jak żelazo.
– To dlatego, iż wszystkie wzmianki zostały wykreślone po wojnach – powiedział
Joram, spoglądając na katalistę z widocznym głodem wiedzy w oczach i poruszając
dłońmi, jakby zamierzał wydrzeć mu tę wiedzę z serca. – A dlaczego? Bo
Czarnoksiężnicy wytwarzali tej rudy broń, broń potężną, broń mogącą...
-...pochłaniać magię – dokończył Saryon, patrząc uważnie na kamień. – Zaczynam ci
wierzyć. W komnacie Dziewiątej Tajemnicy księgi są porozrzucane na posadzce
i zwalone w stosy pod ścianami. Księgi pełne starej i zakazanej dziś wiedzy.
Obserwujący katalistę z uwagą Joram spostrzegł, iż Saryon zapomniał o chłodnym
wietrze łkającym żałośnie za oknem, zapomniał też o własnych obawach, tarapatach
i niewygodach. Joram spojrzał w oczy Saryona i ujrzał w nich ten sam głód, który czaił
się w jego własnych – głód wiedzy. I Saryon prawie bezwiednie spytał: – Jak oni to
robili? Mam go – pomyślał Joram. Kiedyś człek ten niemal sprzedał duszę dla wiedzy.
Tym razem zadbam, aby dobił targu do końca.
– Zgodnie z tekstem – powiedział Joram, starając się stłumić narastające w nim
samym podniecenie i mówić spokojnie – starożytni mieszali czarny kamień z żelazem,
tworząc stop...
– Co takiego? – przerwał Saryon.
– Stop, mieszaninę dwu lub więcej metali.
– Czy dokonuje się tego dzięki alchemii? – spytał Saryon z nutką strachu w głosie. –
Zmienia się magicznie istotę metalu? – Ależ nie. – Joram potrząsnął głową,
z rozbawieniem obserwując pogłębiającą się bladość katalisty. – Nie. Dokonuje się tego
zgodnie z rytuałem Mrocznej Sztuki, katalisto. Podstawą procesu są rudy, podgrzewane
powyżej temperatury topnienia, a potem fizycznie łączone razem. Następnie stop wlewa
się do formy, obrabia, hartuje i tworzy zeń miecze i sztylety. Absolutnie mordercze
w działaniu spojrzenie Jorama wróciło do kamienia, który trzymał w dłoni – jak sobie
możesz to wyobrazić. Taki miecz przede wszystkim wysysa z czarodzieja jego magię,
potem zaś przenika w jego ciało.
Joram poczuł, że ciałem siedzącego obok katalisty wstrząsnął dreszcz. Saryon
pospiesznie odłożył swój kamień.
– Próbowałeś to wykonać? – zapytał cichym, drżącym głosem.
– Owszem – zimno odparł Joram. – Nie wyszło. Zrobiłem stop i wlałem do formy.
Jednak sztylet, który zamierzałem wykonać, pękł, gdy zanurzyłem go w wodzie.
Zamykając oczy, Saryon westchnął. Może było to westchnienie ulgi, tak
przynajmniej sobie wmawiał. Lecz młody człowiek, który Pilnie obserwował katalistę,
zastanawiał się, czy nie pobrzmiewała w tym nutka rozczarowania.
– Być może ten odłamek skały nie jest niczym więcej niż tylko dziwnie
wyglądającym kamieniem – odezwał się Saryon po chwili. – Być może nie o tej rudzie
czytałeś w tekstach. Albo i sam opis kłamie. Nie potrafisz przecież orzec, czy ten kamień
absorbuje magię) skoro... – zawahał się.
– ...skoro jestem Martwy – dokończył Joram. – Oczywiście, masz rację. – Popchnął
kamień po stole w stronę katalisty. – Ale ty powinieneś mieć tę możliwość. Spróbuj,
katalisto. Cóż wyczuwasz w tej rudzie? Saryon wziął kamień do ręki. Przez dość długą
chwilę patrzył tylko, potem zamknął oczy, usiłując wybadać go magicznie.
Obserwujący pilnie Joram ujrzał, iż twarz katalisty wypełnia się spokojem, podczas
gdy jego uwaga zwraca się ku sprawom wewnętrznym. Mina Saryona wyrażała teraz
zachwyt i lęk, gdy tak wchłaniał otaczającą go magię. I oto twarz kapłana powoli zaczęła
przekształcać się w maskę strachu. Szybko otworzył oczy, położył kamień na stole
i pospiesznie cofnął dłoń.
– A więc to jest czarny kamień! – rzekł Joram łagodnym głosem.
– Nie widzę powodu, dla którego miałbyś się tym podniecać powiedział Saryon.
Oblizał wargi, jak gdyby chciał się pozbyć posmaku goryczy z ust. – Sekret tworzenia
dawnego stopu jest najwidoczniej tym, z czym nie potrafisz się uporać.
– Nie ja – miękkim głosem powiedział Joram. – Ty to zrobisz, katalisto. Widzisz –
nachylił się bliżej – formuła stopu jest zapisana w tym tekście, ale ja nie umiem jej
odczytać. To...
– ...matematyka. – Wargi Saryona wykrzywił grymas.
– Matematyka – powtórzył Joram. – Matka oczywiście nigdy mnie jej nie uczyła,
gdyż jest to wiedza katalistów. – Potrząsając głową, młody człowiek zapomniał się
w ferworze opowiadania i zacisnął dłonie w pięści. – Teksty pełne są równań
matematycznych! Saryonie, nie masz pojęcia, jak mnie to rozczarowało! Być tak blisko
celu, znaleźć rudę, o której wspominają, i stwierdzić, że dalszą dróg? zamykają mi jakieś
zygzaczki mrowiące się po całej stronie. Próbowałem wszystkiego. Myślałem, że
eksperymentując natrafię przypadkowo na właściwą odpowiedź. Nie mam jednak zbyt
wiele czasu, a Blachloch zaczął coś podejrzewać. Nakazał, aby mnie obserwowano. –
Biorąc skałę do ręki, Joram przez chwilę trzymał ją na otwartej dłoni, a potem zacisnął
palce, jak gdyby chciał zmiażdżyć kamień. Nie wierzę zresztą, żeby mi się udało – mówił
dalej z rosnącą goryczą. – Tam jest mnóstwo o sztuce katalistów. Wskazówki dla nich.
Myślałem, że potrafię obejść się bez tego, lecz najwidoczniej byłem w błędzie.
Nazwałeś mnie Saryonem – spokojnie powiedział katalista do Jorama.
Podnosząc wzrok na katalistę, Joram zaczerwienił się. Nie zamierzał tego robić, nie
należało to do jego planu. Było jednak w tym człowieku coś, czego nie spodziewał się
znaleźć, nie u jednego z katalistów. Nie sądził, iż znajdzie zrozumienie.
Zirytowało go to, jego twarz stężała, a czarne brwi zmarszczyły się groźnie. Nie,
musi trzymać się planu. Ten człowiek był tylko narzędziem, niczym więcej.
– Jeśli mamy pracować razem, przypuszczam, że będę musiał nazywać cię po
imieniu – powiedział ponuro. – Ciebie nie będę nazywał Ojcem – dodał z kpiną.
– Jeszcze nie zgodziłem się pracować z tobą – odparł spokojnie Saryon. – Powiedz
mi, jeśli wykonasz już tę... broń, co z nią zrobisz? – Powstrzymam Blachlocha –
powiedział Joram, wzruszając ramionami. – Uwierz mi, kata... Saryonie, iż moja śmierć
z jego ręki jest tylko kwestią czasu. Raz mi to już zapowiedział. Co zaś tyczy się ciebie...
cóż, czy zamierzasz wziąć udział w następnej grabieży? – Nie – odparł cicho Saryon. –
Czy przejmiesz wtedy przywództwo Bractwa? – Ja? – Joram potrząsnął głową,
uśmiechając się niewesoło. – Czyś ty oszalał? Dlaczegóż miałbym pragnąć takiej
odpowiedzialności? Nie, przekażę przywództwo nad Bractwem w ręce Andona. On
i pozostali będą mogli ponownie żyć w pokoju. Ja pragnę jednej tylko rzeczy. Chcę
wrócić do Merilon i odzyskać to, co mi się należy. Za pomocą tej broni – powiedział
z zawziętością w głosie – mogę tego dokonać.
– Zapominasz o jednym – powiedział Saryon. – Przysłano mnie tu... abym wydał cię
w ręce prawa, na sąd.
– Masz rację – rzekł Joram po krótkim milczeniu. – Zapomniałem o tym. Świetnie,
więc – wzruszył ramionami – otwórz Korytarz. Wzywaj Duuk-tsarith.
– Nie potrafię otworzyć Korytarza bez asysty adepta magii odparł Saryon. – Gdybyś
dysponował dostateczną ilością Życiu, mógłbym jej użyć...
– Tak to sobie ułożyłeś? – Tak – ledwie słyszalnym głosem szepnął Saryon.
– Szkoda, iż nic z tego nie wyszło – chłodnym głosem skomentował Joram. –
Chociaż jesteś słaby, ja jestem jeszcze słabszy Przynajmniej na razie. Jeśli jednak będę
miał tę broń... No cóż, kiedy przyjdzie pora, zrobisz to, co będziesz musiał. Być może
twój Biskup zechce uznać, iż warto wymienić mnie na Blachlocha. Na razie jednak
Saryonie, czy mogę na ciebie liczyć? Czy pomożesz mi uwolnić nas obu, oswobodzić
Andona i jego ludzi? Wiesz, że dotrzymają przysięgi, i wiesz, co zrobi z nimi Blachloch.
– Zgoda – powiedział Saryon. Składając dłonie, spojrzał na nie uważnie i zauważył,
że sinieją mu palce. – Tracę czucie mruknął. Wstając od stołu, podszedł do mizernego
ognia. – Zastanawiam się, cóż teraz porabia Almin – powiedział sam do siebie, zbliżając
dłonie do źródła ciepła. – Przygotowuje się do uczestnictwa w Wieczornych Modłach
u Źródła? A może szykuje się do wysłuchania Biskupa Vanyi, proszącego o wskazówki,
które i tak prawdopodobnie nie są mu potrzebne? Nic dziwnego, że Almin pozostaje
właśnie tam, bezpieczny i przez nikogo nie molestowany, w korytarzach Źródła.
– Jakież to łatwe zajęcie.
VI. UPADEK
– TEGO NIE MOŻNA ZROBIĆ – powiedział Saryon, unosząc swą bladą i skupioną
twarz znad czytanego właśnie tekstu.
– Co masz na myśli, mówiąc, iż tego nie można zrobić? – spytał ostro Joram,
przerywając swą nieustanną wędrówkę po pomieszczeniu i podchodząc, by stanąć obok
kalalisty. – Nie rozumiesz tekstu? Nie umiesz odczytać równań matematycznych? Czy
chodzi o coś, czego nam brak? O czymś zapomnieliśmy? Jeśli tak...
– Powiedziałem, że tego nie można zrobić, ponieważ ja tego nie zrobię – rzekł
Saryon cichym głosem, opierając głowę na dłoni. Wskazał na tekst. – Rozumiem to –
powiedział głucho brzmiącym głosem. – Rozumiem aż nazbyt dobrze. I nie zrobię tego!
– Zamknął oczy. – Nie zrobię.
Twarz Jorama zadrgała z wściekłości, zacisnął dłonie w pięści i przez chwilę
wydawało się, że uderzy katalistę. Z widocznym wysiłkiem opanował się jednak
i podejmując kolejne okrążenie wokół małej, podziemnej salki, zmusił się do spokoju.
Saryon, usłyszawszy, że Joram się oddala, otworzył oczy i tęsknym spojrzeniem
obrzucił setki ręcznie oprawnych w skórę tomów, popychanych na drewnianych półkach,
ciosanych tak prymitywnie, iż dawało się, że są dziełem dzieci. Jeden z wczesnych
przykładów stolarki bez użycia magii, odgadł katalista. Wyczuwał gniew Jorama –
promieniował z niego jak żar od hutniczego pieca – i Saryon siedział, napięty
wewnętrznie, oczekując fizycznego lub słownego ataku. Nie nastąpił żaden z nich.
Jedyną reakcją Jorama było kryjące wewnętrzną furię milczenie i równy, miarowy krok,
którym rozładowywał swą frustrację. Saryon westchnął. Wolałby prawie wybuch gniewu.
Ten chłód w kimś tak młodym, to opanowanie u kogoś, kto najwyraźniej nie posiadał się
z gniewu, były przerażające.
Po kim on to odziedziczył? – zastanawiał się Saryon. Z pewnością nie po rodzicach,
którzy – jeśli raporty odpowiadały prawdzie – poddali się uczuciom, co stało się
przyczyną ich zguby. Był to może wynik jakiejś próby rekompensaty, podczas której
swymi kamiennymi dłońmi sięgnął ku Joramowi jego ojciec. Albo może kryło się za tym
coś jeszcze, możliwość, która objawiła się Saryonowi w mroku jego własnych cierpień.
Jednak odrzucił ją i postanowił nigdy więcej o niej nie myśleć...
Potrząsnął gniewnie głową. Co za bzdury. To atmosfera tego pomieszczenia, na
pewno.
Joram usiadł na krześle obok niego.
– No dobrze, Saryonie – powiedział chłodnym i spokojnym głosem. – Wyjaśnij mi,
co trzeba zrobić i dlaczego ty tego nie zrobisz.
Katalista westchnął jeszcze raz. Podnosząc głowę, spojrzał na tekst, leżący przed nim
na stole. Uśmiechając się smutno, niemal pieszczotliwie powiódł palcami po stronach.
– Czy masz pojęcie, jakie cuda kryją te stronice? – miękkim głosem zapytał Jorama.
Spojrzenie Jorama wpiło się w katalistę, chwytając w lot każdą zmianę wyrazu
pooranej zmarszczkami zmęczenia twarzy.
– Dzięki tym cudom możemy zawładnąć światem – odparł.
– Nie, nie, nie! – z niecierpliwością w głosie rzekł Saryon. Mam na myśli cuda
wiedzy. Matematyka... – Zamknął oczy w dojmującej udręce. – Jestem najwybitniejszym
matematykiem naszych czasów. Geniuszem, jak mówią. A jednak tutaj, na tych stronach
wynajduję wiedzę, wobec której czuję się jak dziecko skulone na wianach matki. Daleko
mi do tego, abym zaczął cokolwiek pojmować. Mógłbym studiować tu miesiącami,
latami... – Z twarzy Saryona zniknął wyraz bólu zastąpiony teraz tęsknotą
i rozmarzeniem Dłonią pogładził strony. – Jakże pięknie byłoby – wyszeptał -. gdybym
odnalazł to, gdy byłem młody. Joram czekał, cierpliwie jak kot.
– Ale stało się inaczej – powiedział Saryon. Otworzywszy oczy, zabrał dłoń równie
pospiesznie, jak ktoś inny cofnąłby ją przed rozżarzonym żelazem. – Odkryłem je teraz,
gdy jestem stary, gdy mam już ukształtowane i pogląd na świat, i sumienie. Może moje
zasady moralne nie są słuszne – dodał, widząc zmarszczkę na czole Jorama – ale są, jakie
są, i nie umiem ich zmienić. Negowanie ich lub działanie wbrew nim mogłoby wpędzić
mnie w obłęd.
– Powiadasz więc, że pojmujesz to, co jest tam zapisane Joram wskazał dłonią
w kierunku tekstu – i że mógłbyś to zrobić, gdyby nie kłóciło się to z twoim sumieniem?
Saryon skinął głową.
– A czy morderstwo tego młodego katalisty, tam, w tej wiosce, kłóciło się z twym
sumieniem, czy nie...? – Przestań! – krzyknął Saryon zduszonym głosem.
– Nie, nie przestanę – odparł Joram z gniewem. – Dobry jesteś, katalisto... i ty,
i twoje kazania. Wygłoś jedno Blachlochowi. Wykaż mu zło jego postępowania, gdy
będzie przywiązywał starego Andona do pręgierza. Patrz uważnie, gdy jego ludzie będą
siec starca batami tak, iż ciało zacznie odpadać od kości. Patrz i ciesz się świadomością,
że oto może dzieje się zło, ale nie obciąża ono twojego sumienia...
– Przestań! – Dłonie Saryona zwinęły się w pięści. Spojrzał na młodzieńca
z gniewem. – Tak samo jak ty nie chcę, aby tak się stało...
– A więc pomóż mi temu zapobiec! – syknął Joram. – Wszystko zależy od ciebie,
katalisto. Jesteś jedynym, który może tego dokonać! Saryon ponownie zamknął oczy
i zgarbiwszy się oparł głowę na dłoniach.
Joram znów usiadł, żeby obserwować i czekać. Wreszcie katalista podniósł ku niemu
udręczoną twarz.
– Według tych zapisków, muszę dać Życie... temu, co jest Martwe.
Twarz Jorama spochmurniała, a jego gęste brwi ściągnął grymas.
– Co to znaczy? – powiedział przez zęby. – Nie mnie...
– Nie. – Nabierając tchu w płuca, Saryon powrócił do tekstu. Zwilżywszy palec,
ostrożnie odwrócił jedną z zetlałych stron pergaminu, dotykając jej z troską i szacunkiem.
– Nie udało ci się z dwóch powodów. Nie zmieszałeś stopu we właściwych proporcjach.
Jeśli wierzyć formule, to niezwykle istotne. Zmiana kilku kropli może oznaczać różnicę
pomiędzy sukcesem i porażką. Następnie, po wyjęciu z formy, wpierw musi zostać
podgrzany do bardzo wysokiej temperatury...
– Ale wtedy straci swój kształt – zaprotestował Joram.
– Poczekaj. – Saryon podniósł dłoń. – Drugiego wyżarzania nie dokonuje się
w palenisku huty. – Oblizawszy wargi, przerwał na chwil?, potem powoli i opornie
mówił dalej: – Dokonuje się go płomieniem magii.
– Nie rozumiem. – Joram spoglądał na niego zaskoczony i zmieszany.
– Musiałbym otworzyć połączenie, zaczerpnąć magii od świata i napełnić nią metal.
– Saryon patrzył wprost w oczy Jorama. Nie rozumiesz, młodzieńcze? Musiałbym
Życiem tego świata napełnić coś, co jest Martwe i wykonane ręką ludzką. Sprzeciwia się
to wszystkiemu, w co uczono mnie wierzyć. To w istocie najczarniejsza z Mrocznych
Sztuk.
– Cóż więc uczynisz, katalisto? – spytał Joram, opierając się plecami o oparcie
krzesła i patrząc tryumfalnie na Saryona.
Saryon jednak przeżył na tym świecie ponad czterdzieści lat. Bezpiecznie i bez
konfliktów, jak zorientował się poniewczasie, coś niecoś jednak przeżył. Nie był, jak
uważał Joram, głupcem wędrującym skrajem przepaści z oczyma wbitymi w lśniące na
niebie słońce i nie dostrzegającym otaczającej go rzeczywistości. Przeciwnie, dostrzegał
otchłań. Widział, że tylko parę kroków dzieli go od krawędzi, w którą runie, bez nadziei
na ratunek. Widział to wszystko, bo znał tę ścieżkę i raz już nią podążył, choć działo się
to dawno temu.
Ciche pukanie do znajdujących się w pułapie drzwi poderwało ich na nogi.
– I cóż? – napierał Joram.
Spoglądając na niego i widząc w jego twarzy oczekiwanie i napięcie, Saryon nabrał
tchu w płuca, zamknął oczy i skoczył ze skały.
– Tak – odpowiedział ledwie słyszalnym głosem.
Kiwając głową z satysfakcją, Joram pospiesznie przebiegł ku środkowi niewielkiego
pokoju i spojrzał ku szczelinie, która uchyliła się w drzwiach na pułapie.
– Tu Andon – rozległ się szept. – Strażnik was szuka. Musicie wracać.
– Opuść drabinę.
W odpowiedzi spadła na dół drabinka linowa. Joram schwytał ją w locie.
– Katalisto... – skinął dłonią.
– Już, już. – Zbierając poły habitu, Saryon podszedł do drabinki, nie mogąc
powstrzymać się od obrzucenia łapczywym spojrzeniem zbiorowiska skarbów, które go
otaczało.
– Czy nie powinniśmy zabrać tej książki ze sobą? – zapytał Joram, ruszając już
w kierunku stołu.
– Nie – zmęczonym głosem odparł Saryon. – Zapamiętałem formułę. I najlepiej
będzie, jeśli odstawisz książkę na miejsce.
Joram pospiesznie położył książkę na półkę, następnie zgasił świecę. W pokoju
zapanowały gęste ciemności i zatęchły nieco zapach starożytnych ksiąg, leżących w tym
ukrytym sanktuarium.
Saryon, włażąc z trudem po drabince linowej, oświetlonej nikłym płomykiem
trzymanej przez Andona świecy, zastanawiał się, czy to miejsce nawiedzają duchy tych,
którzy pisali te księgi. Być może i mój duch tu powróci – rozmyślał katalista, nie mogąc
powstrzymać się od spojrzenia w dół, gdy wspinał się po drabince, przytrzymywanej
przez niecierpliwego Jorama. Byłbym szczęśliwy, mogąc pozostać tu na długie wieki.
– Tutaj, Ojcze, podaj mi rękę.
Był już u góry. Andon chwycił go za nadgarstek i przeciągnął przez wyjście,
pomagając Saryonowi przedostać się do korytarza starej sztolni, która leżała pod
domkiem Andona.
– Potrzymaj, Ojcze, światło – powiedział starzec i podał mu świecę osadzoną
w żelaznym uchwycie. Gdy Saryon przejmował lichtarz, na skalnych ścianach zatańczyły
skoczne cienie.
Joram wydostał się na górę bez trudności. Saryon z zazdrością popatrzył na mocne,
muskularne ramiona młodzieńca. Schyliwszy się Joram sprawdził, czy pokrywa przylega
szczelnie, a potem razem z Andonem zabezpieczyli klapę czymś, co nazywali zamkiem,
wkładając doń kawał osobliwie uformowanego metalu i obracając go, czemu towarzyszył
cichy szczęk. Wkładając klucz do kieszeni, Andon cofnął się o krok, rozejrzał na boki
i skinął Joramowi głową.
Przykładając dłonie do wielkiego głazu, młody człowiek wolno i z widocznym
wysiłkiem przetoczył kamień na pokrywę, kryjąc ją skutecznie przed wzrokiem
niewtajemniczonych.
Andon potrząsnął głową.
– W zasadzie do przesunięcia tej skały potrzeba dwu rosłych mężczyzn – powiedział
uśmiechając się i patrząc na Jorama z podziwem. – Tak przynajmniej pamiętam to
z młodości. Skały tej nie ruszano od lat, dopóki nie zjawił się u mnie ten młodzik i nie
uparł się, by zobaczyć stare teksty. – Westchnął. – Nie było potrzeby zaglądania tutaj, nie
schodziliśmy więc na dół. Nikt z nas nie potrafi odczytać tych ksiąg, tak zresztą było i za
dni mego ojca. Raz tylko widziałem, jak poruszano tę skałę, a i wtedy, jak mniemam,
chodziło o sprawdzenie, czy teksty nie uległy uszkodzeniom.
– Zachowały się dobrze – mruknął Saryon. – Pomieszczenie jest suche. Jeśli nie
zdarzy się coś nieprzewidzianego, powinny przetrwać stulecia.
Andon, na którego twarzy malowało się zrozumienie, położył dłoń na ramieniu
katalisty.
– Przykro mi, Ojcze. Mogę sobie wyobrazić, co czujesz. – Poirytowany nieco,
zmarszczył brwi. – Usiłowałem powiedzieć Joramowi...
– Nie, nie wiń go – odparł spokojnie Saryon. – To ja podjąłem decyzję, żeby tu
zajrzeć. I wcale tego nie żałuję.
– Ale wydajesz się wytrącony z równowagi...
– Tyle wiedzy... przepadłej na zawsze – odparł katalista, spoglądając na głaz
i powracając myślami do tego, co leżało pod nim.
– Tak – zgodził się z nim pogrążony w smutku Andon.
– Nie na zawsze – powiedział Joram, podchodząc do nich. W blasku świecy widać
było jego płonące oczy. – Nie na zawsze...
– Na honor, tu jest piekielnie zimno. Czy też takie stwierdzenie zawiera wewnętrzną
sprzeczność? Ufam, że mi wybaczycie – powiedział Simkin, otulając się futrzaną
opończą, którą wyczarował niedbałym skinieniem dłoni – ale mam skłonność do
przeziębień. Wiecie, że moja siostra umarła na zapalenie płuc. Choć niezupełnie ściśle
określa to istotę sprawy. Umarła wskutek paskudnego spłaszczenia, jakiego doznała po
upadku z jakiegoś tarasu w Merilon, nie spadłaby jednak, gdyby nie spacerowała
w malignie, będącej skutkiem zapalenia płuc. Tak wiec...
– Nie teraz – uciął Mosiah, siadając przy stole obok młodego człowieka. – Nie mamy
wiele czasu. Strażnik w ogóle nie chciał nas tu wpuścić, ale Simkin jakoś uzyskał zgodę
Blachlocha. Dlaczego nas wezwałeś? – Potrzebuję waszej pomocy – powiedział Joram,
siadając obok młodych ludzi.
– No proszę, konspiracja! Jakże przerażająco to brzmi. Zamieniam się w słuch.
Wiecie, ja naprawdę mogę stać się parą uszu dodał Simkin w przypływie natchnienia. –
O ile to cokolwiek pomoże.
– Na razie cały jesteś ustami. Zamknij się – mruknął Mosiah.
– Nie powiem już ani słowa. – Simkin, zawinięty po uszy w futra, posłusznie
zamknął usta i spojrzał na Jorama z napięciem i wyczekiwaniem, jednak potężne
ziewnięcie szybko zepsuło ten efekt. – Zechciejcie wybaczyć – rzekł.
Saryon, który – zgarbiony i drżący – siedział tak blisko nikłego ognia, jak tylko było
to możliwe, prychnął z niesmakiem. Joram spojrzał na niego poirytowany i dłonią zrobił
uspokajający gest. Potem ponownie zwrócił się do przyjaciół.
– Katalista i ja musimy wydostać się stąd dziś w nocy...
– Uciekacie? – z nadzieją w głosie spytał Mosiah. – Pójdę z wami...
– Ależ posłuchajcie! – powiedział zdesperowany Joram. Nie mogę powiedzieć wam,
co zamierzamy zrobić. Lepiej zresztą, żebyście nie wiedzieli. To na wypadek, gdyby coś
poszło nie tak. Musimy się stąd wydostać i powrócić tu bez wiedzy strażnika, a co
ważniejsze, musimy mieć wolną rękę, żeby dokonać tego... czego dokonać zamierzamy,
tak by nikt nam nie przeszkadzał.
– Nie powinno być z tym trudności. – Mosiah wyglądał na nieco rozczarowanego. –
Ostatniej nocy odwiedziliście Andona...
– Strażnik zaś eskortował nas tam i z powrotem, tak samo, jak eskortuje mnie
codziennie w drodze do huty – ponuro dokończył Joram.
– Innymi słowy – chłodno podsumował Simkin – chcecie, żeby strażnik trafił do
krainy Baju-Baj, podczas gdy wy będziecie dokonywać czynów mrocznych
i podstępnych. Chcecie też, aby rano się obudził i znalazł was śpiących grzecznie
w waszych łóżeczkach.
Spojrzawszy na Simkina, Saryon poruszył się niespokojnie. Młody człowiek swymi
żartami niemal utrafił w sedno. Domysł był niebezpiecznie bliski prawdy. Katalista
w ogóle sprzeciwiał się wciąganiu do gry tych dwu – Mosiaha z powodu grożącego
niebezpieczeństwa, Simkina zaś dlatego, że był Simkinem.
– Na dobitkę – okutany w futro młody człowiek kontynuował jak gdyby nigdy nic –
nie chcecie, aby przeszkadzała wam szczególnie jedna osoba: nasz Jasnowłosy
i Złowrogi Wódz. Drodzy moi otulił się ciaśniej futrem – nic prostszego. Zdajcie się na
mnie.
– Co zamierzasz zrobić? – ochrypłym głosem zapytał Saryon.
– Słuchaj, staruszku, nie złapałeś chyba przeziębienia, co? Simkin był
zaniepokojony, odwrócił się nawet, aby spojrzeć na katalistę. – To trochę niebezpieczne
dla kogoś w podeszłym wieku. Earla Moori załatwiło w parę dni, a on miał co do jednego
roku tyle sarno lat co ty. Odkichał sobie głowę. Dosłownie. Wylądowała (trach!)
pośrodku dużej bezy. No, Diuk Zebulon zapewniał potem, że to miał być tylko żarcik na
użytek gości i że nie spodziewał się, iż katalista potraktuje jego słowa serio i da mu tak
znaczną ilość magii. Jednak wszystkich zastanawiał pewien fakt. On i Earl posprzeczali
się o Śmierć Łabędzia zaledwie dzień wcześniej. Mówiono coś o oszukiwaniu. Tak czy
owak, goście świetnie się ubawili. Przez całe tygodnie rozmawiano tylko o tym. Teraz
zaś nielichym wyróżnieniem jest zaproszenie na kolację u Diuka...
– Nie jestem przeziębiony! – prychnął Saryon, kiedy wreszcie udało mu się wtrącić
słówko.
– Miło mi to słyszeć – natychmiast zapewnił go Simkin, po czym pochylił się, by
poklepać katalistę po ręce.
– Skończmy z tym wreszcie – powiedział Joram z irytacją w głosie. – Cóż więc
z tym strażnikiem i Blachlochem? – A, tak. Wiedziałem, że mówiliśmy o czym innym.
Strażnik. Poradzę sobie z nim – niedbale rzucił Simkin.
– W jaki sposób? – spytał nieufnie Mosiah, oglądając się na katalistę. Nie ulegało
wątpliwości, że on i Saryon mają o młodym człowieku dokładnie tę samą opinię.
– Łagodny środek nasenny, recepta znana tylko mnie i Markizie Lonnoni, która miała
czternaścioro dzieci. Tyle o strażniku. Co się zaś tyczy Blachlocha... Dziś wieczór mam
z nim zagrać partyjkę taroka. Nie będzie wam przeszkadzał. Klnę się na honor.
– Ty i honor! – skrzywił się Mosiah. – Pójdę z tobą.
– Nie, nie. To absolutnie niemożliwe – powiedział Simkin i ponownie ziewnął.
Wysuwając stopy w stronę ognia, wykręcił się na krześle pod, wydawałoby się,
całkowicie niemożliwym kątem i wiercił się tak przez chwilę, dopóki nie znalazł
zadowalającej go pozycji. – Nie chciałbym, drogi chłopcze, urazić twych uczuć, ale jesteś
odrobinę gamoniowaty. I masz fatalne maniery przy stole. Zresztą – dodał, zupełnie nie
zwracając uwagi na wściekłe spojrzenia Mosiaha – ktoś powinien zostać w tej nędznej
chałupce i podtrzymywać iluzję, że Ojciec i Syn znajdują się wewnątrz.
– To nie jest zły pomysł – powiedział Joram, równocześnie kładąc uspokajająco dłoń
na zaciśniętej pięści Mosiaha. – Co miałby robić? – Niewiele – rzekł Simkin, wzruszając
ramionami pod futrem (wyglądał jak pluszowy niedźwiadek). – Rozpalić ogień. Od czasu
do czasu przespacerować się przed oknem, aby widziano jego cień. Wiesz, Mosiah –
dodał z ziewnięciem tak niebywale szerokim, że zatrzeszczały mu szczęki – mógłbym
nawet wyczarować ci włosy, takie same jakie ma Joram. Wystarczy odrobina pomocy ze
strony naszego darzącego Życiem przyjaciela i każda dziewczyna w osadzie pozazdrości
ci kędziorów. Długie, gęste, obfite... Mosiah odwrócił się ku Joramowi.
– Przecież to pajac – powiedział spokojnie. – Oddajesz swoje życie w ręce błazna.
Znudzona, ozdobiona bródką twarz Simkina tak nagle i nieoczekiwanie przybrała
wyraz przebiegłości i sprytu, że Saryon przysiągłby, iż przez chwilę siedział z nimi kto
inny. Mosiah zwrócony był do młodego człowieka plecami, a Joram gniewnie spoglądał
na Mosiaha. Wyrazu twarzy Simkina nie spostrzegł nikt prócz katalisty, zanim zaś ten
ostatni zdążył w pełni zdać sobie sprawę z tego, co zobaczył, znowu miał przed sobą
beztroski, rozbawiony uśmieszek.
Zniknęły: futrzana opończa, jedwabne spodnie i kurtka. W jednej eksplozji kolorów,
w mgnieniu oka, Simkin od stóp do głów odział się w kraciasty kostium wesołka. Ubrany
w tęczowe, ostro ze sobą kontrastujące kolory i trzepoczące wstążki, pobrzękując
dzwoneczkami, Simkin ześlizgnął się ze stołka i na czworakach podczołgał do Jorama.
Usiadł na posadzce, skrzyżował nogi i potrząsnął dzwoneczkami czapki.
– Zgoda na błazna, niechże będę błaznem! – zawołał radośnie, gestykulując
ramionami, a wstążki trzepotały dookoła niego niczym wirująca, wielobarwna mgła. –
Jestem błaznem Jorama. Pamiętacie wróżbę taroka? Twoją kartą był Król Mieczów!
Któregoś dnia zostaniesz Imperatorem i będzie ci potrzebny błazen, nieprawdaż,
Joramie? – Pochylając się ku przodowi, Simkin złożył dłonie w parodii modlitwy. –
Pozwól mi być twoim błaznem, sire. Zapewniam cię, że ci się przydam.
– Dlaczego, cymbale? – zapytał Joram z tym swoim półuśmieszkiem, kryjącym się
w głębi oczu.
– Ponieważ tylko błazen ośmieli się powiedzieć ci prawdę miękkim głosem rzekł
Simkin.
Joram patrzył na Simkina w milczeniu przez chwilę potrzebną do zaczerpnięcia tchu,
potem zaś – widząc, iż brodata twarz pęka w uśmiechu – podniósł obutą stopę i opierając
ją lekko o pierś młodego człowieka, pchnął go do tyłu. Machnąwszy piętami ponad
głową, chichocząc jak szalony, Simkin wykonał wdzięczne salto w tył i stanął na
równych nogach.
Ignorując tańczącego po pokoju Simkina, Mosiah położył dłoń na ramieniu Jorama
i prawie potrząsnął nim z przejęcia.
– Posłuchaj mnie! – powiedział z naciskiem. – Zapomnij o tym! Zapomnij o kartach,
zapomnij o tym, iż kiedykolwiek miałeś zamiar przeciwstawić się Blachlochowi. Och,
daj spokój! Znam cię! Słyszałem, co mówiłeś. Byłem głupcem, że wcześniej o tym nie
pomyślałem! Spróbujmy ucieczki! Niech Simkin uśpi strażnika, a my zaryzykujmy
przedostanie się przez Bezdroża. Powinno się udać. Jesteśmy młodzi, nie brak nam
krzepy i będzie z nami katalista, który w razie potrzeby obdarzy nas Życiem. Pójdziesz
z nami, Ojcze, prawda? Saryon mógł tylko skinąć głową. Pomysł zaszycia się w dziczy
wydał mu się nagle tak pociągający, że niezwłocznie i natychmiast pobiegłby ku
drzwiom, gdyby znalazła się choć jedna osoba, która dałaby mu przykład.
Joram przez chwilę nie odpowiadał i Mosiah, widząc na twarzy przyjaciela
zamyślenie i myląc je z zainteresowaniem jego pomysłem, pospiesznie mówił dalej.
– Możemy ruszyć na północ, do Sharakan. Znajdzie się tam dla nas jakieś zajęcie.
Nikt nas nie zna. To niebezpieczne, ale nie tak bardzo, jak pozostanie tutaj i walka
z Blachlo...
– Nic z tego – spokojnym głosem powiedział Joram.
– Joramie, pomyśl...
– To ty pomyśl! – ostrym głosem przerwał mu Joram. Gdy strącał z ramienia dłoń
Mosiaha, w jego oczach rozbłysnął płomień. – Czyżbyś choć przez chwilę wierzył, że
Blachloch, ot tak, po prostu, pozwoli uciec swemu jedynemu kalaliście, nie czyniąc
wszystkiego, co możliwe, aby go odzyskać? A możliwości ma spore, zapewniam cię. Do
czegóż w końcu zaprawiają się Duuk-tsarith, jeśli nie do tropienia ludzi? On zna
Bezdroża. My nie. Kiedy nas złapie, mnie i ciebie po prostu zabije. Kimże w końcu
jesteśmy? Ale co pocznie z katalista? Jak myślisz, co mu zrobi? – Obetnie mu ręce –
powiedział Simkin, jednym gestem pozbywając się odzieży błazna. Przybrawszy
ponownie swój zwykły, krzykliwy kostium, wyczarował futrzaną opończę i wdzięcznie
udrapował ją na swych ramionach. – Tak przynajmniej postępowano z nimi w dawnych
czasach, o ile wiem – mówił dalej, rzuciwszy przepraszające spojrzenie Saryonowi. –
Widzicie, nie zmniejszało to ich użyteczności.
Mosiah skrzywił się, ale nie oderwał wzroku od Jorama.
– A co będzie, jeśli schwyta nas teraz? – Nie schwyta nas. Mosiah odwrócił się.
– No to chodźmy – powiedział, zwracając się do Simkina. Siedzimy tu już dość
długo. Strażnik zacznie coś podejrzewać.
– To prawda, musimy się pospieszyć – powiedział Simkin i podążył za nim. – Myślę,
że mam zajęty nos. Ja... Aaaa psik! No proszę, nie mówiłem! Zaraziłem się od katalisty.
Jestem... aaaa psik! całkowicie załatwiony. – W powietrzu zatrzepotał skrawek
pomarańczowego jedwabiu. Przykładając go do twarzy, Simkin ponuro pociągnął nosem.
– A przede mną tak męczący wieczór. Blachloch, wiecie, oszukuje.
– Nie, on nie oszukuje. Jest po prostu dobry. To ty oszukujesz – z kpiną w głosie
powiedział Joram.
– Bo on zawsze wygrywa! Nawet gdy próbuję szachrajstw i tak nie mogę z nim
wygrać. Przypuszczam, że powinienem bardziej skupiać się na grze. No to do miłego,
drogi chłopcze. Muszę zebrać nieco pięknych kwiatków i uwarzyć z nich miksturę. –
Simkin mrugnął porozumiewawczo. – Bądź gotów. Dam ci znać... – I skinąwszy głową
strażnikowi, który obserwował ich z bramy budynku po drugiej stronie ulicy, Simkin
wymknął się z aresztu.
– A co z tobą? – zapytał Joram, zatrzymując Mosiaha w drzwiach.
– Sam nie wiem – odparł, nie patrząc na niego, Mosiah. Może zniknę na własną rękę,
zanim was wszystkich złapią.
– No cóż... zatem powodzenia – chłodnym tonem skwitował wypowiedź przyjaciela
Joram.
– Dziękuję – Mosiah rzucił mu spojrzenie pełne goryczy i wyrzutu. – Dziękuję
bardzo. I wam niech także dopisze szczęście.
Wyszedł, zatrzaskując drzwi za sobą.
Saryon, wyjrzawszy przez okno, zobaczył go, jak odchodzi z pochyloną głową.
– On bardzo martwi się o ciebie – powiedział katalista, odwracając się od okna ku
Joramowi, mieszającemu w kociołku z polewką, ustawionym na węglach paleniska.
Młody człowiek nie odpowiedział, może tego nawet nie usłyszał.
Saryon przeszedł do drugiej części ich małego, zimnego więzienia, tam zaś legł na
twardej pryczy. Ileż czasu upłynęło od pory, kiedy się wyspał? Naprawdę spokojnym
snem? Czy kiedykolwiek będzie mógł zasnąć ponownie? A może na zawsze już utkwi
mu pod powiekami twarz tego młodego Diakona i malujący się na niej wyraz strachu na
widok śmierci w oczach warloka? – Czy ufasz Simkinowi? – spytał, patrząc na
butwiejące belki pułapu.
– Nie bardziej niż tobie, katalisto – odparł Joram.
VII. BURZA
– NO JAZDA, STARA WIEDŹMO, ruszaj się. Guzdrzesz się tak, że kolacja będzie
na śniadanie! Stara kobieta, do której zwrócono się w ten sposób, nie odpowiedziała ani
nie zaczęła się szybciej poruszać. Dalej dreptała tam i z powrotem pomiędzy stołem
a paleniskiem; przenosząc w fartuchu warzywa, wrzucała je do zawieszonego na haku
nad ogniem garnka. Skulony na zydlu przy stole, który przyciągnął do okna, siedział
strażnik. Obserwował to wszystko i wydając gniewne pomruki, dzielił swą uwagę
pomiędzy starą kobietę, bulgocący na ogniu garnek – od którego bił mocny zapach cebuli
– i znajdujący się po drugiej stronie ulicy areszt.
W oknie aresztu świeciło słabe światełko, odblask nikłego ognia. Od czasu do czasu
strażnik widział też cienie postaci, które przesuwały się tam i z powrotem za oknem. Tej
nocy na ulicy nie było nikogo; nikt nie przyszedł odwiedzić więźniów. Ci z kolei nigdzie
się nie wybierali, za co strażnik był im głęboko wdzięczny. Noc nie sprzyjała
przechadzkom. Chłodny, zacinający deszcz chłostał uliczne błoto jak ulewa dzirytów,
a niesione wichrem płatki śniegu, zmieszane z kroplami dżdżu, jak groty strzał bębniły
w okna domów, zaś dyrygujący tym piekielnym koncertem wiatr wył niczym spuszczona
ze smyczy sfora demonów.
– To głupio kazać człekowi sterczeć na deszczu w taką noc mruknął strażnik. –
Nawet Książę Ciemności wolałby nie wystawiać pyska w taką burzę. No, jak tam,
starucho, żarcie gotowe? Odwracając się nieco na stołku, podniósł rękę, jakby zamierzał
poczęstować staruszkę kuksańcem. Ta jednak, będąc przygłucha oraz nieco ślepawa,
nadal nie zwracała na niego uwagi i strażnik zaczął już wstawać, gdy zaskoczył go
grzechot kołatki u drzwi.
– Hej tam, otwierać! – rozległ się niesamowity głos, równie przenikliwy jak wycie
wichru.
Strażnik rzucił szybkie spojrzenie na dom po drugiej stronie ulicy. W oknie aresztu
nadal błyszczało nikłe światełko, ale nie dostrzegł żadnych cieni.
– Halo! Halo! – wrzeszczał głos. Po okrzykach rozpoczęło się łomotanie i bębnienie
w drzwi; wydawało się, że niedługo nie będą w stanie opierać się natrętowi.
Strażnik nie odznaczał się przesadnie bujną wyobraźnią, inteligencja jednak również
nie była jego mocną stroną. Wywoławszy w duchu, by tak rzec, wizerunek Księcia
Ciemności, poniewczasie odkrył – jak wielu innych czarodziejów – iż niełatwo się go
pozbyć. Ów dżentelmen mógł przybyć tu po jego duszę, a rzecz nie była niemożliwa,
jako iż własna matka strażnika – pamiętał ją dość mgliście – przepowiadała, że los taki
niechybnie stanie się jego udziałem. Zerwawszy się na równe nogi, wyjrzał przez
okiennicę, usiłując dojrzeć gościa, zobaczył jednak tylko nieokreślony cień.
– Podejdź do drzwi i odpowiedz! – ryknął do starej kobiety, podświadomie licząc na
to, iż Księciu niespecjalnie musi zależeć na tym, czyją duszę uniesie ze sobą. Uwaga
staruszki skupiła się jednak wyłącznie na gulaszu i nie słyszała ani krzyku, ani bębnienia
do drzwi.
– Czy jest tam kto? – Znów ten głos i jeszcze głośniejsze łomotanie.
W tym momencie strażnikowi zaświtał płomyk nadziei. Odsuwając się od okna tak,
aby nie być widzianym z zewnątrz, pomyślał, że może nieproszony gość sobie pójdzie.
Aby upewnić się, iż tak się istotnie stanie, kilkoma gestami nakazał staruszce
kontynuować swe zajęcie, jakby nic się nie działo.
Nieszczęśliwie gwałtowne wymachiwanie ręką dokonało tego, czego nie sprawiłby
wrzask wszystkich mieszkańców wioski zwróciło na siebie uwagę starej kobiety. Widząc,
iż strażnik wskazuje drzwi, skinęła głową i poczłapawszy ku wejściu, otworzyła je.
Gwałtowny podmuch lodowatego wichru, strugi deszczu, tnący niczym żądła kłąb
śnieżnej zamieci i potężna, okutana w futro postać wpadły do izby równocześnie. Jednak
tylko jednemu z nocnych gości dane było pozostać. Odwróciwszy się błyskawicznie,
kudłaty przybysz podparł drzwi barkiem i przy pomocy staruszki zatrzasnął je,
przepędzając lodowatych natrętów na zewnątrz.
– Na śmierć Almina! – zaklął grobowym głosem, stłumionym nieco przez oszronione
futro. – Mógłbym zdechnąć na tym progu! pomyśleć, że przyszedłem tu specjalnie dla
ciebie! Słowom tym towarzyszyło przekleństwo strażnika.
– Simkin – mruknął, opadając na zydel i czując, przede wszystkim w kolanach,
ogromną ulgę.
– Tak mnie witasz po tym, jak niemal zamarzłem na śmierć, by przynieść ci coś na
rozgrzewkę? – powiedział Simkin z westchnieniem, rzucając bukłak piwa na stół przed
strażnikiem.
– A to co znowu? – zapytał podejrzliwie ten ostatni.
– Mały prezencik od naszego drogiego starego Blachlocha powiedział młody
człowiek, kwitując pytanie niedbałym gestem dłoni i podchodząc bliżej ogniska. – Udział
w złupionych trofeach, wyróżnienie za dobrze wykonaną robotę, trunek na toast za
gwałty, rabunki, rozboje i tak dalej.
Gębę strażnika rozjaśnił uśmiech.
– O, to pięknie, tego mi było trzeba – powiedział, łypiąc pożądliwie na bukłak
i zacierając ręce. Perspektywa napitku dodała mu lotności. Zmrużył oczy i spojrzał na
Simkina. – Hej, ty – powiedział kwaśno do Simkina, który, jak się zdawało, niezwykle
zainteresował się gulaszem. – Nie możesz tu zostać. Pełnię wartę i nie wolno mi
przeszkadzać.
– Uwierz mi, stary, nie zostałbym tu, nawet gdyby dawano mi wszystkie tresowane
w Zith-el małpki. – Simkin westchnął, wyłowił z powietrza skrawek pomarańczowego
jedwabiu i przyłożył go sobie do nosa. – Zapewniam cię, że smród cebuli i nie mytego
chama nie należą do moich ulubionych zapachów. Jestem jedynie posłańcem i pozostanę
tu tylko chwilkę, żeby się trochę ogrzać, chyba że wcześniej zemdli mnie od smrodu. Co
się tyczy twej warty pogardliwie spojrzał ku oknu – gdybyś mnie pytał, to odrzekłbym, iż
to tylko strata czasu.
– Nie pytam wprawdzie, ale trafiłeś w sedno – powiedział strażnik, który
przekonawszy się, że Simkin nie ma zamiaru zgłaszać pretensji do części poczęstunku,
rozsiadł się wygodniej, nie czując wcale urazy do młodego człowieka. – Mogę zrozumieć
cackanie się z katalistą, choć oczywiście przedtem trzeba by go „wyprostować”. Ale ten
czarnowłosy bękart powinien dostać pałą w łeb i siup!... do rzeki. Nie potrafię się
połapać, czemu Blachloch się z nim cacka.
– No właśnie, czemu? – znudzonym tonem mruknął Simkin, patrząc na strażnika,
który odkorkowywał bukłak. – No cóż, jak to mówią, wracajmy w mrok. Zadbaj o niego,
babciu – szepnął. Połóż się wcześnie spać, a zanim to zrobisz, upewnij się, że pogasiłaś
światła.
Ostatnie słowa Simkin podkreślił mrugnięciem oka i skinieniem głowy w stronę
strażnika, który właśnie wąchał piwo, oblizując wargi. Staruszka spojrzała na Simkina
niespodziewanie bystrym i przenikliwym okiem, uśmiechnęła się, pokiwała białym
czepcem i poczłapała do garnka z gulaszem, najwidoczniej głucha na wszystko oprócz
szeptów.
Ucieszony widokiem strażnika, podnoszącego właśnie gardziel bukłaka do ust,
Simkin wypadł przez drzwi wprost w paszczę wichury i przebiegł przez ulicę. Nie
dostrzegając prawie niczego z powodu ciemności, deszczu, śniegu i swojej wielkiej
futrzanej czapy, oczywiście wpadł na kogoś.
– Simkin! Co ty tu robisz? – warknął nieznajomy głosem zdradzającym irytację
i ulgę.
– Mosiah we własnej osobie! Mimo wszystko nie ruszyłeś samotnie w dzikie kraje.
Nie, nie do drzwi, ten drań ciągle tu patrzy. Chodź no tu, w cień. Poczekajmy...
– Na co? Jeszcze chwila i zamarznę! Czy ty...
– A otóż i sygnał. – Światło w domku strażnika zgasło, pogrążając izbę w mroku,
rozświetlanym jedynie odblaskiem żaru z paleniska. Simkin błyskawicznie wyskoczył
zza rogu budynku aresztu i zastukał w drzwi, które natychmiast się otworzyły.
Wpadając do środka, Simkin wciągnął za sobą Mosiaha, a Joram zatrzasnął za nimi
drzwi.
– Wybrałeś sobie piękną noc na to wszystko – powiedział Simkin, szczękając
zębami.
– Właśnie – stwierdził Joram z głębi mrocznej i chłodnej izby. – Dzięki tej
zawierusze i deszczowi nie będzie widać światła z kuźni.
– I tak nikt niczego by nie podejrzewał – wymamrotał stojący przy drzwiach,
zgarbiony i dygocący Mosiah. – Pogadałem z kowalem. Rozpuścił wiadomość wśród
ludzi Blachlocha, że kilku jego pomocników będzie dziś w nocy pracować nieco dłużej,
muszą nadrobić czas stracony w czasie rajdu na Dunam. Nie martw się – odparł na widok
zmarszczonych brwi Jorama. – Nic mu nie powiedziałem, on też o nic nie pytał. Gdy
spalono tamtą wioskę jego synowie byli z nami. Złożyli ślub. Możesz... no, nieważne. –
Mosiah umilkł.
– Możesz co? – spytał Joram.
– Nic – bąknął Mosiah. Chciał już powiedzieć: „Możesz mu zaufać”, ale spojrzawszy
w zimną i ponurą twarz Jorama, potrząsnął tylko głową.
Uśmieszek w orzechowych oczach błysnął niczym płomyk dopalającego się ogniska.
Joram wiedział, co zamierzał rzec jego przyjaciel, wiedział też, dlaczego wolał
zamilknąć.
– Co ze strażnikiem? – Drab opił się grogu i chrapie w barłogu – odparł Simkin
wielce zadowolony z tego rymu, który układał cały wieczór. – Ja... O, dobry wieczór,
Ojcze, tak zaczaiłeś się w cieniu, że cię nie zauważyłem. Nabierasz wprawy, nieprawdaż?
Wiesz, nie wyglądasz najlepiej. Nadal dokucza ci przeziębienie? Na szczęście uporałem
się ze swoim. Przyznasz, że Blachloch i ból głowy to zbyt wiele jak na jeden raz.
Saryon nie odezwał się. Nawet nie słyszał tego, co mówił Simkin. Nie słyszał
niczego oprócz wycia wichru, miotającego się wokół aresztu niczym drapieżna bestia,
żądna krwi, którą zwęszyła wewnątrz.
Raz jeden, dawno temu, Saryon słyszał mowę wiatru. Wtedy był to szept – Książę
jest Martwy... Książę jest Martwy... – i w głosie tym brzmiał smutek i żal. Teraz wicher
wył i świstał – Martwy, Martwy, Martwy! – z jakimś dzikim tryumfem, rozkoszując się
udręką i upadkiem katalisty.
– Saryonie...
Wiatr przemawiał do niego, nazywał po imieniu, wzywał ku sobie...
– Saryonie! Mrugając oczyma, rozejrzał się dookoła.
– Ja... ja przepraszam – wymamrotał. – Ja... właśnie... Czy już pora? – Owszem. –
Głos Jorama był chłodny i bezbarwny. Wydawało się, iż więcej życia jest w zawodzeniu
wiatru. – Simkin już poszedł. I my nie powinniśmy zwlekać dłużej.
– Masz, Ojcze, potrzebne ci dodatkowe okrycie – powiedział Mosiah, zdejmując
z trudem swoją mokrą opończę.
– Ogrzeje się szybko i skutecznie w hucie – mruknął Joram zirytowany zwłoką.
Mosiah jednak nie zwracał na niego uwagi i nie zważając na nieśmiałe protesty
Saryona, pomógł kalaliście narzucić opończę na mocno już wytarty habit.
– Skończyliście wreszcie? – spytał po chwili Joram i nie czekając na odpowiedź,
ostrożnie uchylił drzwi, wyglądając na uliczkę. Nie zdziwił się, znajdując ją w wyłącznej
władzy deszczu, śniegu i wiatru. Łapiąc opończę, którą Mosiah podał mu w ostatnim
momencie – niewiele brakowało, a wyszedłby na tę zamieć bez żadnej ochrony –
machinalnie zarzucił ją na ramiona i ruszył w sam środek burzy, która była równie
gwałtowna, jak trawiące go w tej chwili uczucia.
Saryon podążył za nim znacznie wolniej.
– Idźcie z Alminem – usłyszał jeszcze miękki szept Mosiaha. Saryon potrząsnął tylko
głową.
Wiatr runął na katalistę z gniewnym warknięciem, jak gdyby czekał jedynie na jego
wyjście. Zimne szpony deszczu z łatwością przeniknęły przez opończę i habit, w ciało
Saryona wpiły się kły zamieci. Wyglądało jednak na to, że wiatr wcale nie zamierza go
pożreć. Dyszał tylko tuż za nim, podążając śladem katalisty i zionąc mu chłodnym
oddechem wprost w kark. Saryon odnosił wrażenie, że wicher usiłuje zepchnąć go
z mrocznej ścieżki, którą kroczył, że wiatr rzuca się na niego, by mu przeszkodzić
i zatrzymać go, szarpiąc kłami w gołe łydki – niby przypominając mu coś i grożąc.
Śmierć, Śmierć, Śmierć...
– Do kata! Ojcze, patrz, gdzie idziesz! – Głos Jorama zadrżał z irytacji, ale jego
mocne ramię podtrzymało Saryona, który pogrążony w najgłębszej desperacji nieomal
wpadł do rynsztoka wypełnionego lodowato zimną wodą.
– To już niedaleko – rzekł Joram. Spojrzawszy na młodego człowieka poprzez
dzielącą ich zasłonę deszczu, Saryon ujrzał, że zęby Jorama zaciska nie chłód burzy, ale
kipiące w nim podniecenie, jak gdyby wyczarowane głosem młodzieńca z ciemności
przed nimi wyłoniły się nagle pieczary kuźni, a żar jej palenisk przypominał kalaliście
oczy prześladującej go bestii.
Joram odciągnął na bok ciężkie, drewniane wrota, aby mogli wejść do środka.
Saryon już zamierzał tam wkroczyć i schronić się w cieple i spokoju rozświetlanych
blaskiem palenisk mroków, które wabiły go ku sobie. Zawahał się jednak. Mógłby teraz
odwrócić się na pięcie i zbiec. Powrócić na łono Kościoła. Obedire est vivere. Vivere est
obedire. Tak! Jakież to proste! Będzie posłuszny. Czyż nie tak właśnie czynili kataliści
przez całe stulecia, słuchając bez żadnych wahań? Ale wiatr tylko wybuchnął drwiącym
śmiechem i Saryon pojął, że nabierał on mocy podczas jego całego życia, przybierając na
sile od owego pierwszego szeptu do teraźniejszego tryumfalnego wycia. Unosząc poły
habitu katalisty, wichura szarpała go z boków i popychała z tyłu, aż wreszcie głosząc swe
zwycięstwo ostatecznym, dzikim wyciem, przepchnęła go przez niewysoki kamienny
próg i chwiejącego się na nogach rzuciła w czerwonawy mrok.
Z tyłu za nim Joram zatrzasnął ciężkie wrota i spiesznie zajął się swoją pracą.
Stojący wewnątrz kuźni, odczuwający już dobroczynny wpływ ciepła Saryon patrzył
wokół z fascynacją, której nie mógł się dłużej wypierać. Dziwaczne narzędzia
połyskiwały w świetle ogni paleniska, które rozświetlało się coraz jaśniejszym blaskiem
w miarę jak Joram, pracując miechami, dodawał płomieniom życia. Posadzkę zalegały
dzieci tego gwałtownego związku, podkowy końskie, elementy uprzęży, połamane
gwoździe, na poły ukształtowane już noże i żelazne garnki. Zajęty swoją pracą Joram nie
zwracał uwagi na katalistę. Saryon usiadł, bacząc, aby nie zawadzać młodemu
człowiekowi. W pewnej chwili, wsłuchując się w ochrypłe sapanie miechów, zdał sobie
nagle sprawę z tego, że nie słyszy już wichury.
Wiatr jednak szalał nadal, a jego furia wzrastała; być może żywioł świętował
zwycięstwo nad katalistą. Z rykiem przebiegając ulice, odzierał drzewa z gałęzi i zrywał
gonty z dachów. Deszcz łomotał groźnie do każdych drzwi, bicze zamieci chlastały
w okna. Ale ci, co zebrali się w dużym, murowanym budynku, stojącym na wzgórzu
ponad osadą Technologów, potrafili jednak ignorować burzę. Pogrążeni w zawiłościach
rozgrywek – a toczyła się już kolejna partia zwracali niewielką uwagę na szaleństwa
natury na zewnątrz domu, daleko bardziej skupiając się na kaprysach losu przy stoliku.
– Królowa Pucharów, wysoki atut. Biję twego Rycerza, Simkin, i przypuszczam, że
dwie następne lewy są moje. – Blachloch wyłożył kartę na stół i cofając się spojrzał na
partnera wyczekująco. Jak tam nasi więźniowie? – zapytał obojętnym tonem.
Ujrzawszy leżącą przed nim kartę, Simkin z pewną konsternacją i zamyśleniem
obejrzał swoje, trzymane w dłoni.
– Spiskują przeciwko tobie, o Zwycięski – powiedział, wzruszając ramionami.
– Aaa. – Blachloch uśmiechnął się nieznacznie, muskając swój blond wąsik
koniuszkiem palca. – Tego się domyślam. Ale co zamierzają? – Załatwić cię i takie tam...
– odparł Simkin. Spoglądając na Blachlocha ze słodkim uśmiechem, wyłożył kartę na
Królową warloka. – Poświęcę to, by obronić mojego Rycerza.
Niczego zwykle nie wyrażająca twarz Blachlocha stężała. Wargi warloka ściągnęły
się, podkreślając cienką linię wąsików.
– Błazen! Ta karta już zeszła! – Ależ nie, mój drogi – odparł Simkin, tłumiąc
ziewnięcie. Raczyłeś się pomylić.
– Nigdy się nie mylę – odparł zimno Blachloch. – Śledziłem następstwo kart
z najwyższą uwagą. Powiadam ci, że Błaznem już grano. Drumlor poświęcił tę figurę, by
ratować swego Króla... Warlok spojrzał na przybocznego, szukając u niego
potwierdzenia.
– T-tak – wybąkał Drumlor. – J-ja... to znaczy... Zaproszony do gry po prostu dla
dopełnienia wymaganej liczby partnerów, Drumlor ani nie umiał, ani nie lubił grać
w taroka. Jak wielu innych przybocznych. Blachloch nauczył go zasad, by mieć z kim
rozgrywać partie. Dla biednego Drumlora noce te bywały dość denerwującym
przeżyciem; rzadko kiedy pamiętał rozkład kań w ostatniej lewie, a cóż dopiero mówić
o wcześniejszych.
– Blachloch, doprawdy... jedyny Błazen, o jakim pamięta ów imbecyl, to ten, którego
widział dziś rano w lustrze. Słuchaj, jeśli zamierzasz się sprzeczać, możemy przejrzeć
lewy! Zresztą to nieistotne. – Simkin rzucił karty na stół. – I tak wygrałeś. Jak zwykle.
– Nie idzie o wygraną – zauważył Blachloch, biorąc karty Simkina i tasując je – idzie
o samą grę, obliczenia, strategię, umiejętność przechytrzenia przeciwnika. Powinieneś
sam to wiedzieć, Simkin. Przecież ty i ja gramy dla samej gry, nieprawdaż, przyjacielu? –
Zapewniam cię, mój drogi – rzekł Simkin potulnie, siadając wygodniej na krześle – że
gra jest jedynym powodem, dla którego egzystuję na tym nędznym skrawku trawy
i żwiru, zwanym przez nas światem. Bez gry życie byłoby tak nudne, iż można by
skończyć je na dnie rzeki.
– Któregoś dnia, Simkin, oszczędzę ci tego kłopotu – powiedział spokojnie
Blachloch, składając leżące na stole lewy i tasując karty szybkimi, zręcznymi ruchami
szczupłych dłoni. – Nie ścierpię, by ktoś, choćby mylnie, sądził, iż może mnie
przechytrzyć. Szybkim ruchem nadgarstka wyrzucił na stół przed Simkinem jakąś kartę.
Teraz na stole leżały dwie karty Błazna.
– To nie moja wina – powiedział Simkin oskarżycielskim tonem. – To w końcu twoja
talia. Powinienem rozważyć możliwość, iż to ty usiłowałeś nabrać mnie. – Pociągnął
nosem i w jego dłoni pojawił się skrawek pomarańczowego jedwabiu. Delikatnym
gestem Simkin wytarł nos. – Okropna noc, tam na zewnątrz. Podejrzewam, że się
przeziębiłem.
W tym momencie na budynek naparł szczególnie silny poryw wichru i belki pułapu
zatrzeszczały. Gdzieś niedaleko rozległ się trzask, któremu towarzyszył odgłos walącego
się na ziemię konaru. Składając karty, Blachloch spojrzał w stronę okna. I nagle jego
wzrok stał się czujny i skupiony.
– W kuźni świeci się światło.
– A, to... – rzekł Drumlor, nagle wracając do rzeczywistości, co wywołało u niego
lekki wytrzeszcz oczu. Kiwał się już zmorzony prawie sennością, a jego ciało, ku uciesze
Simkina, powoli osuwało się z krzesła. Biorąc się w garść, nie bez wysiłku zdołał siąść
prosto. – Kowal powiedział... że kilku jego ludzi... będzie dziś pracować dłużej.
– I nie zełgał – rzekł Blachloch. Złożywszy karty, przesunął je po stole do Simkina. –
Tasujesz – powiedział. – I pamiętaj, patrzę ci na ręce. Kto tam pracuje? – Joram – odparł
Simkin, podsuwając karty Drumlorowi do przełożenia.
Mięsień na policzku Blachlocha zadrgał, a oczy warloka zwęziły się. Nieznacznie
zadrżała również dłoń, leżąca do tej pory niedbale na stole, i ledwie dostrzegalnie
podgięły się jej palce.
– Joram. Przy okazji, gracz z niego nietęgi – ziewając powiedział Simkin. – Zbyt
niecierpliwy. Aż nazbyt często daje się zwabić i zgrywa swoje atuty przedwcześnie,
zamiast zatrzymać je na ostateczną rozgrywkę, kiedy przydałyby mu się o wiele bardziej.
Przygotowując się do rozdawania, Simkin skupił uwagę na twarzy Blachlocha, nie na
kartach.
– A co z katalistą? – spytał Blachloch, spoglądając w okno, gdzie niewielka plamka
czerwonych ogników w jaskini migotała niespokojnie, tłumiona tumanami śniegu
i deszczu.
– A, ten jest graczem dużo zręczniejszym, choć nie posądziłbyś go o to na pierwszy
rzut oka – odparł Simkin miękko, machinalnie tasując karty jeszcze raz. – Saryon gra
według reguł z podręcznika, przyjacielu. – Na ustach Simkina pojawił się uśmiech. –
Słuchajcie, dajmy spokój grze. Zaczynam się okropnie nudzić.
Drumlor rzucił Simkinowi spojrzenie pełne głębokiej wdzięczności.
– Przepowiem ci twój los, chcesz? – nonszalancko spytał Simkin Blachlocha.
– Wiesz, że nie wierzę w te bzdury... – Odwracając się od okna, Blachloch nagle
zajrzał w twarz Simkinowi. – Doskonale powiedział niespodziewanie.
Wiatr wzmógł się jeszcze bardziej. Deszcz usiłował wedrzeć się do izby przez komin
i syczał, padając w ogień. Rozsiadając się wygodniej na krześle, Drumlor skrzyżował
dłonie na brzuchu i zapadł w drzemkę. Simkin podał karty Blachlochowi.
– Przełóż.
– Daj spokój tym nonsensom – zimno powiedział warlok. Dalejże.
Wzruszywszy ramionami, Simkin wziął karty z powrotem.
– Pierwsza karta to twa przeszłość – rzekł, odwracając ją. Na tronie, pomiędzy
dwiema kolumnami, siedziała figura w mitrze. Najwyższy Kapłan. – Simkin uniósł brew.
– Trzeba przyznać, iż trochę to dziwne.
– Dalej.
Wzruszając ponownie ramionami, Simkin odwrócił drugą kartę.
– To twoja teraźniejszość. Mag Odwrócony. Ktoś posiadający magiczne właściwości,
ale...
– Jeśli pozwolisz, wykładnię pozostaw mnie. – Blachloch utkwił oczy w kartach.
– Przyszłość. – Simkin odwrócił trzecią kartę. – Król Mieczy. Blachloch uśmiechnął
się.
VIII. WYKUCIE MIECZA
– JAKI DZIWNY KOLOR MA TEN STOP – mruknął Saryon. Żelazo żarzy się na
czerwono. Ten metal zaś płonie bielą. Zastanawiam się nad przyczyną tego zjawiska.
Niewątpliwie wywołane jest różnicami proporcji. Jakże chciałbym to zbadać... Teraz
uważaj. Odmierz dokładnie. O, właśnie. – Powstrzymywał oddech, jakby w obawie, że
najlżejsze tchnienie wystarczy, by Joram pomylił się i wlał zbyt wiele płynnego metalu.
– Chyba nieco za mało – zauważył Joram, marszcząc brwi.
– Nie! – nagląco powiedział Saryon, szybko wysuwając dłoń i pragnąc powstrzymać
młodego człowieka. – Niczego nie dodawaj! – Nie dodaję – chłodnym tonem odparł
Joram, unosząc tygiel i odstawiając go na bok.
Kalaliście niemal zaparło dech w piersi.
– Teraz musisz...
– Tę część znam – przerwał Joram. – Należy do mojego fachu. – Wlał płynny stop do
dużej glinianej formy, trzymanej w całości dzięki zbitym deskom.
Obserwujący to wszystko Saryon nerwowo przełknął ślinę. W zaschniętym gardle
pozostał mu posmak żelaza i aby go spłukać, wypił z ochotą kubek wody. W kuźni
panował obezwładniający upał. Habit Saryona był czarny od sadzy i wilgotny od potu.
Ciało Jorama aż lśniło w blasku paleniska. Podtrzymywane skórzaną opaską włosy
młodzieńca czarnymi kędziorami wiły się dookoła jego twarzy. Obserwujący jego pracę
Saryon czuł, iż ten obraz w dziwny sposób pobudza jego pamięć jak drzazga sprawiająca
ból, dokuczliwa niczym cierń.
Widział już takie włosy, podziwiał je. To było dawno, dawno temu w... Już prawie
sobie przypomniał i znów wszystko przepadło.
Raz jeszcze podjął wysiłek, wizja jednak nie powróciła i pozostała zagubiona wśród
stronic zakurzonych ksiąg, zagrzebana pod równaniami i liczbami.
– Dlaczego tak na mnie patrzysz? Jak długo trwa ochładzanie?
Saryon gwałtownie wrócił do rzeczywistości.
– Ja... przepraszam – powiedział. – Trochę się... zamyśliłem, o co pytałeś? –
Ochładzanie...
– A, tak. Trzydzieści minut. – Wstawał z niejaką trudnością i nagle zdał sobie sprawę
z faktu, że nie poruszył się od godziny. Postanowił sprawdzić, czy na zewnątrz nadal
trwa burza. Kątem oka zauważył, że Joram sięga po urządzenie służące do pomiaru
czasu, i fakt, iż katalista obdarzył instrument zaledwie przelotnym spojrzeniem, najlepiej
świadczył o jego roztargnieniu, bo gdy Saryon po raz pierwszy zobaczył to, co Andon
nazywał „klepsydrą”, zafascynowała go niezwykła prostota budowy przyrządu.
Poczuł chłód, zanim dotarł do wyjścia jaskini. Równie ostry jak przedtem, połączony
teraz z panującym w hucie upałem, ziąb był trudniejszy do zniesienia. Raz jeszcze
Saryon usłyszał wycie wichru, dochodziło ono jednak z oddali, jakby bestia, spętana
łańcuchami na zewnątrz, zawodziła, pragnąc dostać się do środka.
Potrząsając głową, Saryon pospiesznie wrócił do kuźni, gdzie Joram usuwał wszelkie
ślady ich dziwnej pracy.
– Jak wielki jest zapas czarnego kamienia? – spytał katalista, widząc, iż Joram
starannie zmiata drobne ziarenka sproszkowanej rudy do małej sakwy.
– Nie wiem. Te parę kawałków znalazłem w opuszczonej kopalni, pod domkiem
Andona. Jeśli wierzyć tekstom, które przeczytałem, gdzieś tu ukryty jest spory zapas.
Oczywiste, że właśnie dlatego po wojnie Technologowie powrócili nie gdzie indziej, ale
tutaj. Zamierzali przekuć na nowo swą broń i zemścić się na swych prześladowcach.
Saryon czuł oskarżające, przenikliwe spojrzenie utkwionych w nim ciemnych oczu,
ale nawet nie mrugnął okiem. Przejrzawszy te księgi, doszedł do wniosku, iż członkowie
jego Zakonu mieli rację, zakazując uprawiania Mrocznej Sztuki pod karą banicji
i skrywając tę niebezpieczną wiedzę.
– Dlaczegóż więc tego nie uczynili? – spytał.
– Mieli wiele innych problemów – mruknął Joram – z których najważniejszym było
przetrwanie. Walka z centaurami i innymi mutantami, które stworzyli i następnie
porzucili Mistrzowie Wojny.
Potem był okres głodu i chorób. Ci nieliczni kataliści, którzy przybyli tu z nimi,
poumierali, nie pozostawiając następców. Przestali robić zapiski i kroniki. Dla kogo? Ich
dzieci nie umiały czytać. Nie mieli czasu, by je uczyć, walka o byt była zbyt zaciekła.
W końcu przepadła nawet pamięć o dawnej wiedzy, a wraz z nią przepadła myśl
o powrocie i szukaniu zemsty. Pozostały jedynie rytualne śpiewy Nałuki i kilka kamieni.
– Ale te śpiewy są nośnikami tradycji i z pewnością można by ich użyć do
przekazania wiadomości – spokojnie argumentował Saryon. – Joramie, a jeśli się mylisz?
Może ci ludzie pojęli ogrom nieszczęścia, jakie niemal sprowadzili na świat, i sami
postanowili tę wiedzę ukryć? – Ba! – prychnął Joram, odwracając się od miejsca,
w którym pośród stosu odpadków ukrywał właśnie tygiel. – W tych pieśniach
przechowywane są klucze do wiedzy. Był to jedyny sposób, w jakim mędrcy upatrywali
nadzieję przekazania jej, widzieli bowiem gęstniejące wokół nich chmury ignorancji. I to
właśnie przeczy twej świętoszkowatej i bogobojnej teorii, katalisto. W tych litaniach
naprawdę są ślady i wskazówki dla tych, którzy się w nie wsłuchają. W nich właśnie
znalazłem pomysł szukania wiedzy w księgach. Dla Czarnoksiężników – machnął dłonią,
wskazując kierunek, w którym na zewnątrz znajdowała się osada – te pieśni są samą
mistyką, słowami magii i może potęgi, kiedy jednak zbada się je dokładnie, okazują się
tylko słowami.
Saryon, nie przekonany, potrząsnął głową.
– Z pewnością i wcześniej byli tacy, którzy domyślali się tego, co ty.
– I owszem – powiedział Joram, a w jego ciemnych oczach pojawił się znajomy
półuśmieszek. – Andon choćby. I Blachloch. Staruszek wiedział o wskazówkach,
wiedział też, że odwołują się do ksiąg przechowywanych tak pieczołowicie. – Joram
wzruszył ramionami. – Ale on nie umie czytać. Zapytaj go kiedyś o to, Saryonie,
dowiedz się o gorzkiej rozpaczy, która go gnębiła. Posłuchaj, jak opowie ci o schodzeniu
do sztolni i wpatrywaniu się w księgi, przeklinaniu ich nawet w bezsilnej wściekłości,
jako że wiedział o kryjącej się w nich wiedzy, która mogła ulżyć doli jego rodaków,
wiedzy cenniejszej niż skarbiec Imperatora, a nieosiągalnej dla nie posiadających klucza.
Joram przemawiał z cichą pasją, jakiej Saryon nie spodziewał się znaleźć
w zazwyczaj powściągliwym, ponurym młodym człowieku. Gdy wspominał o kluczu,
jego dłonie zamknęły się, niby zwierając na jakimś niewidocznym obiekcie, a oczy
zapłonęły gorączkowym podnieceniem. Katalista poruszył się niespokojnie. Tak, teraz
miał klucz, klucz do skarbca. I to Saryon był tym, który pokazał mu, jak się nim
posłużyć.
– Mówiłeś coś o Blachlochu – powiedział, usiłując odegnać od siebie te niemiłe
myśli i nie zwracać uwagi na piasek, którego na dnie klepsydry zbierało się coraz więcej.
– Andon twierdzi, że warlok, gdy po raz pierwszy usłyszał te litanie, usłyszał też
zawarte w nich wskazówki i wydedukował istnienie ksiąg. Jednak staruszek, który nie
ufał Blachlochowi od początku, odmówił pokazania kryjówki. – Tym razem półuśmiech
niemal sięgnął warg Jorama. – Jakkolwiek warlok jest mistrzem „perswazji”, tym razem
nie ośmielił się jej użyć, bo wiedział, że cała osada powstanie przeciw niemu.
– Po prostu czekał, aż nadejdzie odpowiednia chwila – cichym głosem powiedział
Saryon. – Teraz umocnił swą władzę na tyle, że może wziąć, co mu się spodoba.
Joram nie odpowiedział; wbił wzrok w glinianą formę, choć od czasu do czasu
niecierpliwie popatrywał na klepsydrę. Saryon również milczał, błądząc myślami po
miejscach, których wolałby nie odwiedzać. Zapadła tak głęboka cisza, że katalista
uświadomił sobie różnicę w brzmieniu ich oddechów – jego własnego, szybkiego
i płytkiego – i głębokiego, choć może jeszcze szybszego oddechu Jorama. Zaczął nawet
zastanawiać się, czy zdołałby usłyszeć szmer piasku, przesypującego się przez szyjkę
klepsydry.
Aż piasek przesypał się. Powoli, niemal niechętnie, Joram wstał i sięgnął po młot.
Ujął go w dłonie, stanął ponad leżącą na kamiennej posadzce formą i spojrzał na nią
z góry.
– A co z tobą? – spytał niespodziewanie Saryon. – Dlaczego Andon pokazał księgi
tobie? Patrząc na katalistę oczyma, które nie były już ciemne, ale płonęły własnym
blaskiem, jakby rozżarzono je w palenisku, Joram uśmiechnął się – tryumfalnym
uśmiechem, który choć mroczny, pojawił się przecież na jego wargach.
– Nie pokazał. Przynajmniej nie od razu. Zrobił to Simkin. Uniósłszy młot w górę,
Joram jednym ciosem rozbił glinianą formę. Pomarańczowe płomienie zalśniły na jego
skórze, gdy pochylał się nad ciemnym przedmiotem leżącym wśród popękanych
odłamków drewna i gliny. Drżącymi z niecierpliwości dłońmi ostrożnie sięgnął, by go
podnieść.
– Ostrożnie, żar... – ostrzegł go Saryon, podchodząc bliżej, przyciągany fascynacją,
której wolał sobie nie tłumaczyć, więcej, nie chciał się do niej w ogóle przyznać.
– Nie jest nawet gorący – szepnął zdumiony Joram, przesuwając dłoń nad owym
przedmiotem. – Saryonie, chodź bliżej! Zobacz, cośmy stworzyli! – Zapominając
w podnieceniu o wrogości, chwycił katalistę za ramię i pociągnął go ku sobie.
Czegóż się spodziewał? Saryon nie był pewien. W starych tekstach figurowały
ilustracje przedstawiające miecze – szczegółowe rysunki ukazujące wdzięcznie
zakrzywione ostrza, bogato zdobione rękojeści – a szkice te wykonali z miłością ci,
którzy kiedyś trzymali te narzędzia mroku w dłoniach. Saryon sam był zaskoczony
dokładnością, z jaką zapamiętał szczegóły. Nieustannie powtarzał sobie, że były to
narzędzia Śmierci i mroku. A jednak teraz, gdy poczuł udrękę rozczarowania, zdał sobie
sprawę z faktu, iż musiał często odtwarzać je w umyśle, sekretnie podziwiając ich
prostotę i skuteczność. W głębi ducha pragnął – może nie mniej gorąco od młodzieńca –
przekonać się, czy nie potrafi stworzyć czegoś, co dorównałoby tamtemu pięknu.
Obaj zawiedli. Odwracając się raptownie, Saryon wyrwał ramię z uchwytu Jorama.
Rzecz leżąca na kamiennej posadzce nie była piękna. Była brzydka – narzędzie mroku,
instrument Śmierci, nie jasne, lśniące ostrze służące światłu.
Saryon pojął oto, że do stworzenia mieczów, których wizerunki odtworzono
w starych tekstach, przyczyniły się całe wieki gromadzenia wiedzy i umiejętności.
Jorama nikt nie uczył sztuki płatnerskiej, nie posiadał niezbędnej wiedzy ni wprawy.
Miecz, który stworzył, mógłby przed tysiącami lat służyć jakiemuś gwałtownemu,
barbarzyńskiemu przodkowi.
Broń wykonano z jednolitej bryły metalu – połączone głownia i rękojeść były
niekształtne i pozbawione wdzięku. Proste ostrze prawie nie różniło się od uchwytu. Obie
części rozdzielała krótka, tępa poprzeczka. Rękojeść, żeby lepiej leżała w dłoni, została
lekko zaokrąglona. Aby jakoś zrównoważyć ciężar głowni, Joram zaopatrzył rękojeść
w bulwiaste zakończenie; Saryon domyślał się, iż chodziło tu o możliwość
skuteczniejszego władania bronią.
Oręż okazał się brzydki i toporny. Saryon mógłby pogodzić się z tym, gdyby odwołał
się do logiki. Jednak w tej broni było coś jeszcze, coś przerażająco diabelskiego – obły
guz na końcu rękojeści, ona sama wydłużona niczym szyja, poprzeczne ramiona krzyża
stanowiące krótki, tępy jelec, wreszcie wąska długa klinga czyniły z niej ponurą parodię
istoty ludzkiej.
Miecz, leżący niczym martwe ciało u jego stóp, uosabiał grzech Saryona.
– Zniszcz go! – wykrakał ochrypłym głosem Saryon i już wyciągał dłoń po miecz,
zamierzając cisnąć go w samo serce paleniska, gdy Joram odepchnął go na bok.
– Czyś ty oszalał? Katalista stracił równowagę i tyłem wylądował na stosie
drewnianych form giserskich.
– Nie, po raz pierwszy od wielu dni jestem świadomy tego, co robię – krzyknął
głuchym głosem, usiłując powstać. – Zniszcz go, Joramie, albo stanie się on przyczyną
twej zguby! – Zabierasz się do przepowiadania przyszłości? – sarknął gniewnie Joram. –
Odbierasz chleb Simkinowi! – Niepotrzebne mi karty, by ujrzeć przyszłość tej broni –
rzekł Saryon, drżącą ręką wskazując na oręż. – Spójrz na niego, Joramie! Spójrz tylko!
Jesteś Martwy, ale życie tętni i pulsuje w twoich żyłach! Czujesz, potrafisz współczuć!
Miecz natomiast jest martwy! Potrafi jedynie zadawać śmierć.
– Nie, katalisto – odparł Joram, którego oczy były w tej chwili równie ciemne
i chłodne jak to ostrze. – Ponieważ ty dasz mu Życie.
– Nie. – Saryon zdecydowanie potrząsnął głową. Zbierając poły habitu, szukał słów,
za pomocą których mógłby przeciwstawić się Joramowi i przekonać go. Nie potrafił
jednak myśleć o czymś innym, nie umiał zobaczyć niczego prócz tego miecza, leżącego
na kamiennej posadzce wśród szczątków formy giserskiej.
– Ty dasz mu Życie, Saryonie – powtórzył cicho Joram, podnosząc niezgrabnie oręż.
Do jego powierzchni przylgnęły kawałki gliny. Od głowni, w tych miejscach, gdzie stop
wcisnął się w niewielkie szczeliny pomiędzy masą formierską, rozbiegały się cienkie
macki metalu. – Mówiłeś o Śmierci przepełniony poczuciem słuszności, katalisto.
I miałeś rację. To – potrząsnął niezręcznie mieczem i prawie go upuścił, gdy ciężar broni
wykręcił mu nadgarstek jest martwe. Zadaje śmierć. Ale to oręż obosieczny, Saryonie.
Potrafi bronić życia. Życia Andona i jego ludzi, że nie powiem już nic o tych tam,
których Blachloch zamierza wyzyskiwać.
– I jedni, i drudzy nic cię nie obchodzą! – oddychając ciężko, oskarżycielskim tonem
rzucił Saryon.
– Być może i nie – zimno odparł Joram. Wyprostowawszy się i odrzuciwszy z czoła
grzywę czarnych włosów, wbił w katalistę spojrzenie swych niczego nie wyrażających
oczu. – A kogóż oni obchodzą? Imperatora? Twojego Biskupa? Czy może twojego Boga
wreszcie? Nie, obchodzą wyłącznie ciebie, katalisto. I to jest twój pech, nie mój. Zrobisz
to dla mnie, bo obchodzi cię ich los.
Język przysechł Saryonowi do podniebienia. Pod czaszką katalisty kłębiły się słowa,
które nie znajdowały ujścia. W jaki sposób ten młody człowiek zdołał zgłębić
najmroczniejsze zakamarki jego duszy? Widząc udrękę malującą się na twarzy katalisty
i w jego szeroko otwartych oczach, Joram obdarzył go raz jeszcze tym swoim
niesamowitym, pozbawionym radości uśmieszkiem.
– Powiedziałeś, że przynieśliśmy światu śmierć – rzekł, wzruszając ramionami. – Ja
powiadam, że ten świat zna już śmierć, my zaś przyniesiemy mu życie.
Miecz leżał na kowadle. Joram ponownie umieścił go w palenisku i rozgrzewał tak
długo, aż stop stał się kowalny. Broń świeciła czerwienią, wykazując tym raczej
własności żelaza niż żarzącego się biało czarnego kamienia. Teraz dźwięcznymi
uderzeniami młota młody człowiek formował ostre krawędzie klingi. Po zahartowaniu
użyje koła szlifierskiego do ostatecznego ich wygładzenia; wtedy uzyskają należytą
zdolność cięcia.
Saryon z zamętem w głowie obserwował pracę Jorama, piekły go przy tym oślepione
blaskiem oczy. Pod sklepieniem czaszki katalisty, wstrząsając całym jego ciałem, dudniły
uderzenia młota.
Życie... śmierć... życie... śmierć... Rytm ten podkreślało każde uderzenie młota
i każde uderzenie serca katalisty. Saryon mylił się całkowicie. Teraz pojął, że miecz
wcale nie był martwy. Przeciwnie, skręcał się i podrygiwał, pełen jakiejś straszliwej siły
życiowej, jakby znajdując uciechę w każdym spadającym na głownię uderzeniu. Hałas
był nad wyraz irytujący, ale gdy Joram wreszcie odrzucił młot, straszliwa cisza, która po
tym zapadła, okazała się głośniejsza i bardziej bolesna niż łomotanie młota. Ujmując
miecz pewnym chwytem w żelazne szczypce, Joram ponuro spojrzał na katalistę.
Zgarbiony w swym nędznym habicie, Saryon wzdrygnął się, czując strużkę zimnego
potu, spływającą mu po plecach.
– Teraz, katalisto – powiedział Joram – obdarz mnie Życiem. – Powiedział to
z drwiną w głosie, parodiując Blachlocha.
Saryon zamknął oczy, ale pod powiekami został mu utrwalony tam obraz
czerwonych płomieni paleniska. Wydawało mu się, że krew zalewa mu oczy, mącąc
wzrok. W tej wizji widział Jorama jako nieokreśloną plamę mroku, ale oręż, który młody
człowiek trzymał w dłoni, płonął żywą zielenią. Pośród płomieni i krwi pojawiły się też
wizerunki innych – konającego młodego Diakona; Andona o ciele zbroczonym krwią,
przywiązanego do drewnianego pala; nie dość szybko uciekającego Mosiaha
i dopadających go prześladowców.
– Ja powiadam, iż świat ten zna już śmierć...
Saryon zawahał się. W myślach ujrzał inne obrazy – Biskup, oddający maleńkiego
Księcia śmierci, wszystkie te dzieci, które on sam wysłał na śmierć „dla ratowania
świata”.
Może świat istniał jedynie w każdym z owych dzieci.
Wokół Saryona było cicho i spokojnie. Słyszał uderzenia własnego serca
przypominające stłumione ciosy młota; wiedział, iż dla niego świat istnieje teraz tylko
w postaciach Mosiaha, Andona i tych dzieci w małej osadzie, patrzących na swe płonące
domy. Nabierając tchu w piersi, zaczerpnął magii.
Katalista poczuł, jak wzbiera ona w jego ciele, wypełnia go Czarem i jednocześnie
szuka ujścia. Wstał powoli z zydla, na którym siedział, i ruszył, by stanąć przed
Joramem.
– Połóż oręż na posadzce przede mną. – Usiłował wypowiedzieć te słowa, ale były
one prawie niesłyszalne.
Joram, kierując się raczej instynktem niż nie dosłyszanym poleceniem, położył broń
u stóp katalisty.
Tak jak klękał podczas Modlitwy Porannej, tak jak klękał do Modłów Wieczornych,
tak jak klękał przed odległym Alminem, uczestniczącym w obrzędach u Źródła – tak
Saryon ukląkł na kamiennej posadzce przed mieczem. Wyciągając drżącą dłoń, ujął oręż
za rękojeść. Gdy jej dotykał, jego mięśnie drgnęły kurczowo z obawy, iż broń może go
sparzyć, jednak magiczny stop był już zimny i sztywny. Ten chłód przejął go dreszczem,
który szarpnął ramieniem katalisty i ugodził w serce. Ale Saryon pewnie trzymał już
rękojeść, siłą ducha pokonując słabość ciała.
Z cichym westchnieniem Saryon zaczął powtarzać modlitwę, która powinna
towarzyszyć aktowi obdarzania Życiem, i poczuł, że magia świata przepływa przez jego
ciało w ten martwy kęs stworzonego rękoma człowieka metalu.
I oto w jego dłoni miecz zalśnił ponownie, tym razem jednak był to biały blask
stopionego czarnego kamienia. Blask wzmagał się coraz bardziej i wydawało się, że
ostrze jest już dość gorące, by stopić żywą skałę, na której spoczywało – a jednak
w dotyku pozostawało zimne i katalista nadal trzymał w dłoni rękojeść.
Nie mógł jej puścić! Nie potrafił zamknąć połączenia, które otworzył dla broni!
Niczym istota żyjąca miecz przejął magię Saryona, opróżnił go z niej, a potem zaczął
poprzez katalistę absorbować ją z otoczenia. Walcząc o oddech i czując, iż słabnie
z każdą chwilą, Saryon usiłował oderwać dłoń od rękojeści – i nie mógł tego uczynić.
– Joram! – wycharczał. – Pomóż mi! Jednak Joram spoglądał tylko na miecz, którego
zimne, białe lśnienie było tak intensywne, iż wydawać by się mogło, że to księżyc
umknął burzliwym chmurom i zstąpił, aby władać w tej kuźni.
Saryon stracił świadomość i runął na posadzkę ogłuszony magią, przepływającą
przezeń z siłą zdolną porwać i unieść ze sobą jego własne Życie. Gdy blask w kuźni
wzmagał się coraz bardziej, wokół Saryona zamknęły się ciemności.
I wtedy podniosły go mocne ramiona, a mocne dłonie przeciągnęły przez zimną
posadzkę, opierając go o coś, czego osłabiony i oszołomiony katalista nie umiał
rozpoznać. Nie mógł niczego dostrzec, oślepiało go to jasne światło. Gdzie podział się
miecz? Źródło światła było dość odległe, wydawało się, iż od tego blasku dzieli go co
najmniej połowa długości pieczary, a jednak nadal miał wrażenie, że trzyma w dłoni ten
zimny metal, co więcej – że będzie trzymał go tak zawsze, przez całą wieczność.
Znów słyszał wycie wichury na zewnątrz i czuł jej zimny oddech na policzku.
Rozmyślając o tym sennie, doszedł do wniosku, iż musi leżeć pod ścianą w pobliżu
wejścia do jaskini – i wtedy usłyszał przenikliwy syk, który zagłuszył wycie wichru.
Otwierając ze zgrozą oczy, ujrzał Jorama wsadzającego zimny, rozpalony miecz do
wody. Chmura białej, obrzydliwie śmierdzącej pary otoczyła go jak duch, opuszczający
martwe ciało.
Saryon zamknął oczy, jego umysł był zbyt wyczerpany, by pojąć cokolwiek jeszcze.
Ten blask, mgła, blada twarz Jorama – wszystko zmieszało się razem w jeden bezdenny,
wchłaniający go i pozbawiający tchu wir. Katalistę opanowała fala mdłości, a jego
żołądkiem szarpnęły skurcze. Wiedział, iż za chwilę nie będzie mógł powstrzymać torsji.
Opadł na ziemię i przycisnął rozpalony policzek do zimnego głazu, marząc o hauście
świeżego powietrza.
Poprzez syk i bulgotanie kotłującej się w zbiorniku wody Saryon usłyszał głos
Jorama, szepczący niemal z nabożną czcią.
– Miecz Mroków...
IX. ROZDANIE SIMKINA