Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 325

Margaret Weis

Tracy Hickman

WYKUCIE MIECZA MROKÓW


Przełożył Andrzej Sawicki
PROLOG

SŁUP TŁUSTEGO, CZARNEGO DYMU rozpływał się w chłodnym powietrzu.


Popioły opadały w dół, by osiąść w końcu na tych, którzy wierzyli, że mają powód do
słusznej dumy, bo właśnie ocalili ludzką duszę od potępienia. Pośród płonących resztek
stosu pojawiały się jeszcze gdzieniegdzie języki żądnych dalszego łupu płomieni. Nie
znajdując jednak niczego prócz osmalonych szczątków, ogień trzasnął kilka razy i zgasł.
Dym kłębił się po niebie, okrywał nieszczęsną wioskę całunem i kirem otulał słońce.
Tłum się rozchodził, wielu kreśliło w powietrzu znaki krzyża, łącząc je z gestami
mającymi uchronić ich przed złym urokiem lub innymi klątwami, jakie mogły jeszcze
pozostawać w splugawionym powietrzu. Wygłaszane przytłumionym szeptem pogróżki
pod adresem „szalonej wiedźmy” stanowiły ponury akompaniament dla
świętoszkowatych błagań, które kapłan zanosił przed Kogoś – być może chodziło
o Boga, choć modlący się nie sprawiał wrażenia osoby całkowicie i do końca
przekonanej o celowości swojego postępowania – kto miał udręczonej istocie darować
grzechy i obdarzyć ją wiekuistym spokojem.
W pełnej szczurów bocznej uliczce przytaili się dwaj mężczyźni. Obaj byli odziani
podobnie – mieli na sobie luźne, czarne habity z nasuniętymi na głowy kapturami. Jeden
z nich podpierał się pięknie wygładzoną, długą drewnianą laską, rzeźbioną i ozdobioną
dziewięcioma dziwnymi symbolami. Był wyraźnie starszy od swego towarzysza, bo
garbił się nieco, a jego zaciśnięta na lasce dłoń była sękata i pomarszczona, choć chwyt
miała jeszcze pewny i mocny. Drugi z nieznajomych wydawał się znacznie młodszy,
mimo bowiem opuszczonych, przygniecionych jak gdyby żalem i żałobą ramion postawę
miał prostą i wyniosłą. Skrawkiem materiału zasłonił sobie nos i usta – pozornie w tym
celu, aby uniknąć wdychania słodkawego zapachu spalonego ciała – naprawdę jednak po
to, aby ukryć przed starszym swoje łzy.
Dwaj nieznajomi pozostali nie zauważeni przez tłum, nie życzyli bowiem sobie, by
ich dostrzeżono. Stali w milczeniu i obserwowali rozgrywającą się przed nimi scenę.
Wreszcie, gdy dmący wzdłuż popękanych ulicznych bruków wiatr rozwiał resztki
popiołów tej, którą obaj kochali, starszy powoli wypuścił powietrze z płuc.
– Czy to wszystko, na co cię stać? – krzyknął drugi przepełniony takim żalem, że
z trudem dobywał głosu z krtani. – Westchnienie?! Powinieneś był pozwolić mi... – Jego
dłoń szybko nakreśliła w powietrzu zawiły wzór. – Powinieneś był mi pozwolić...
Starszy, jak gdyby pragnąc ulżyć jego cierpieniom, dotknął ramienia swojego
towarzysza uspokajającym gestem.
– Nie. Pogorszyłoby to tylko naszą sytuację. Ona miała moc. Mogłaby się uratować,
a jednak, chociaż połamali jej członki i w końcu spalili jej ciało, dochowała naszej
tajemnicy. Czy chciałbyś pozbawić ją tego tryumfu? – Dlaczego oni tak postąpili?
Dlaczego w ogóle robią nam to wszystko? – z gniewem i rozpaczą w głosie, usiłując
długimi i kształtnymi palcami zetrzeć z twarzy resztki smutku, krzyknął młodszy. – Nie
uczyniliśmy przecież nic złego! Usiłowaliśmy jedynie pomóc...
Twarz starszego stężała w surowym grymasie, a w jego głosie zabrzmiało coś, co
młodszemu przypomniało niedawny syk płomieni.
– Obawiają się tego, czego nie pojmują. Niszczą zaś to, czego się boją. Oni i im
podobni postępowali tak zawsze. – Westchnął ponownie i potrząsnął nakrytą kapturem
głową. – Nadchodzą nowe czasy, czasy, w których nie będzie miejsca dla takich jak my.
Jednego po drugim wytropią nas, wyciągną z naszych domostw i nakarmią nami te swoje
żarłoczne płomienie. Wyłowią nas wszystkich, zniszczą nasze dzieła i pozabijają nasze
domowe skrzaty.
– Mamy więc stać tu i wzdychać, a potem w milczeniu pójść na spotkanie śmierci? –
z goryczą w głosie przerwał młodszy.
– Nie! – Dłoń starszego mocniej zacisnęła się na ramieniu towarzysza. – Nie! –
powtórzył głosem, na którego dźwięk młodzieńcem wstrząsnął dreszcz nadziei i obawy,
aż odwrócił się, by spojrzeć na stojącego obok starca. – Po trzykroć nie! Długo o tym
.myślałem, ważyłem niebezpieczeństwa i możliwości wyboru. Teraz już wiem. Teraz
widzę, że nie możemy postąpić inaczej. Musimy stąd odejść.
– Odejść? – powtórzył młodszy cichym i zdumionym głosem. – Ale dokąd się
udamy? Nigdzie nie masz dla nas bezpiecznego miejsca, bo bracia nasi donoszą, iż
prześladowani są wszędzie, gdzie tylko wschodzi słońce...
Jakby wyczarowane jego słowami, zza szarych chmur ukazało się słońce. Jednak
nawet zwęglone zwłoki wydzielają więcej ciepła niż ta mizerna kula, która blado i słabo
świeciła na zimowym niebie. Patrząc na nią stary człowiek uśmiechnął się ponuro.
– Wszędzie, gdzie tylko wschodzi słońce, powiadasz? Istotnie, to prawda...
– A więc? – Mój chłopcze, są jeszcze inne słońca... – odpowiedział po chwili
zamyślony starzec, patrząc na niebo i delikatnie pieszcząc palcami wyrzeźbione na lasce
symbole. – Są jeszcze inne słońca...
KSIĘGA PIERWSZA
PRZEPOWIEDNIA

KIEDY BISKUP KRÓLESTWA THIMHALLAN podczas pełnej powagi


uroczystości otrzymuje swoją mitrę, będącą oznaką duchowego przywódcy i ośrodka
całego świata, pierwsza czynność, której dokonuje jako Biskup, jest sekretna, prywatna
i niedostępna nawet oczom tych, których zwie on swoimi Władcami.
Podporządkowując się poleceniom Duuk-tsarith, Biskup wraca do swoich komnat
i rzuca czary, które odcinają go od świata zewnętrznego. Potem przyjmuje jedną tylko
osobę – warloka będącego głową otoczonego powszechną bojaźnią i nienawiścią Zakonu
Duuk-tsarith, mag ów zaś przynosi Jego Świątobliwości szkatułkę, wykonaną przez
alchemików z najczystszego złota.
Szkatułka obłożona jest tak potężnymi klątwami ochronnymi, że jedynie sam wielki
mag może ją otworzyć i wyjąć z niej to, co w niej zamknięto. A nie ma tam nic prócz
karty zapisanego ręcznie starego pergaminu. Warlok ostrożnie i z oznakami najwyższego
szacunku kładzie ten kawałek kunsztownie wyprawionej skóry przed zaintrygowanym
Biskupem.
Biskup podnosi pismo i dokładnie bada dokument. Pergamin jest stary, a widniejąca
na nim data odnosi się do dnia sprzed wielu stuleci. Na pergaminie widać plamy, jak
gdyby padały nań łzy, pismo zaś, choć znać po nim, iż piszący biegły był w swoim fachu,
jest praktycznie nieczytelne.
Gdy wreszcie Biskupowi udaje się rozszyfrować dokument, wyraz jego twarzy ulega
zmianie – znika z niej zaintrygowanie, a pojawia się strach i zaskoczenie. W tym też
momencie każdy z Biskupów nieodmiennie unosi wzrok i spogląda w oczy stojącego
przed nim warloka – głowy Zakonu Duuk-tsarith, pytając go jakby, czy wie on, co
zawiera posłanie, i czy treść pisma zgodna jest z prawdą. Przywódca Zakonu po prostu
kiwa głową, ponieważ członkowie tego bractwa niechętnie używają słów. Upewniwszy
się, że Biskup przyjął do wiadomości treść pisma, mag wykonuje gest dłonią, pergamin
wysuwa się z palców Biskupa i powraca do szkatułki. Potem Duukt-sarith opuszcza
Biskupa, pozostawiając go wstrząśniętego i z wyrytymi w pamięci słowami
Przepowiedni.
Wybaczcie mi wy, którzy będziecie czytali to w odległej przyszłości. Ręka moja jest
już słaba – oby Almin mi pomógł! Zastanawiam się, czy nadejdzie jeszcze taki dzień,
w którym przestanę drżeć! Myślę jednak, że nie, bo wciąż przed oczyma mam owo
tragiczne wydarzenie, które powinienem opisać dla was, i nadal w ustach dźwięczą mi
tamte słowa.
Niechże więc będzie wam wiadome, że podczas tych mrocznych dni, które nastąpiły
po Wojnach Żelaznych, kiedy kraj pogrąża się w chaosie i wielu dostrzega w tym koniec
naszego świata – dla uspokojenia ludu Biskup Królestwa podjął się próby ujrzenia
przyszłości. Przez rok cały przygotowywał swe ciało i ducha, by wytrzymać rzucenie
zaklęcia. Ukochany nasz Biskup codziennie więc modlił się do Almina. Słuchał
właściwej, zalecanej przez Theldarów muzyki, co miało nastroić jego duszę i ciało na
jeden ton. Spożywał odpowiednie posiłki, unikając wszelkich składników, które mogłyby
niewłaściwie wpłynąć na jego ducha. Spoglądał tylko na barwy uspokajające umysł,
oddychał zaś wskazanymi przez znawców woniami i aromatami. Podczas miesiąca
poprzedzającego Wizję pościł, aby zaś oczyścić swoje ciało z wszelkich niepożądanych
wpływów, pił jedynie wodę. Cały ten czas spędzał wyłącznie w małej celi klasztornej, nie
słysząc ludzkiego głosu i nie odzywając się do nikogo.
I oto nadszedł dzień Wizji. Ach! Jakże drżą mi dłonie. Nie mogę już... [w tym
miejscu na pergaminie jest ślad zasuszonego kleksa, a pismo urywa się przy brzegu
karty].
No cóż, wybaczcie mi. Raz jeszcze zdołałem zapanować nad nerwami. Ukochany
nasz Biskup zszedł więc do świętej Studni, znajdującej się w samym sercu Źródła. Ukląkł
przy marmurowym brzegu Studni, która zgodnie z tym, czego nas uczono, jest źródłem
magii naszego świata. Aby asystować teurgowi przy snuciu zaklęcia, do tego świętego
zakątka przybyli też najwybitniejsi kataliści kraju. Złączywszy dłonie, stali teraz dookoła
Studni, tak by Życie mogło przez nich swobodnie przepływać.
Obok Biskupa stanął stary teurgista – obawialiśmy się wtedy, że to jeden z ostatnich
już na tym świecie, bo członkowie owego bractwa, pragnąc położyć kres tej strasznej
wojnie, wszyscy prawie legli dla pokoju. Czerpiąc Życie od otaczających go katalistów,
Przekształcacz Ducha, dzięki swojej potężnej magii, wezwał Almina, by ten wyjawił
przyszłość naszemu Biskupowi. Do zaklęcia owego dołączył swoje modły i nasz Biskup,
a choć ciało miał osłabione postem, przemawiał głosem silnym i dźwięcznym.
I Almin odpowiedział.
My wszyscy, którzyśmy tam byli, odczuliśmy Jego obecność. Ze strachem i obawą,
niezdolni spojrzeć na Jego straszliwe piękno, padliśmy na kolana. Związany potężnym
czarem i z natchnioną twarzą, patrząc wprost w głąb Studni, Biskup nasz przemówił
obcym głosem. To zasię, co rzekł, nie było tym, czegośmy oczekiwali. Takie oto były
jego słowa. I modlę się o siłę potrzebną do ich spisania.
Z domu królewskiego narodzi się, który będzie martwy, ale przeżyje, który umrze
i który ożyje ponownie. Kiedy zaś powróci, w dłoniach swych będzie dzierżył zgubę
świata...
Może i usłyszelibyśmy coś jeszcze, ale w tejże właśnie chwili ukochany nasz Biskup
zakrzyknął nagle głosem wielkim i straszliwym – a echo tego krzyku słyszę jeszcze
w głębi mego serca, tak jak słowa Biskupa nadal dźwięczą mi w uszach – a potem
przyciskając dłonie do piersi runął na twarz i legł martwy na krawędzi Studni. Obok
niego jak gromem rażony padł na posadzkę teurgista. Od tamtego dnia starzec ów nie
może poruszyć ręką ni nogą, ustami zaś wydaje jedynie niezrozumiałe dźwięki.
My zaś pojęliśmy, że zostaliśmy sami. Almin nas opuścił. Kiedyż to spełni się owo
Proroctwo? I cóż ono oznacza? Nie wiemy nic, choć najbystrzejsi z nas badają je słowo
po słowie i litera po literze. Nowy Biskup zamyśla podjęcie kolejnej próby uzyskania
Wizji, przedsięwzięcie to jednak niewielkie ma szansę powodzenia, bo życie teurgisty
wciąż wisi na włosku, teraz zaś pewne jest, iż spośród swego bractwa on jeden pozostał
jeszcze na świecie.
Postanowiono więc, bym spisał te słowa dla was, którym dane może będzie ujrzeć
przyszłość, choć wielu spośród nas nie wierzy, by kiedykolwiek miało to nastąpić.
Pergamin ten zostanie powierzony pieczy Duuk-tsarith. Treść jego im tylko jednym
będzie wiadoma, jako że wiedzą oni o wszystkim. Każdemu zaś Biskupowi Królestwa
objawiona zostanie w dniu jego koronacji. Dla innych niech pozostanie tajemnicą, bo lud
ulegnie panice, zbuntuje się i zburzy pałace i dwory, na kraj nasz spadną zaś rządy
terroru i stanie się jako nasza stara ojczyzna, z której musieliśmy uciekać.
Niech Almin będzie z wami... i z nami wszystkimi.
Imię podpisanego jest prawie nieczytelne, nie ma zresztą żadnego znaczenia.
Od tamtych czasów wszyscy Biskupi Królestwa – a było ich wielu – czytali
Proroctwo. Wszyscy też z obawą rozmyślali, czy nie spełni się ono za ich życia. Wszyscy
zanosili modły, by tak się nie stało... i w tajemnicy czynili plany, co robić, gdyby ich
modły nie poskutkowały.
I. KATALISTA Z MERILON

DZIECKO było Martwe.


Z tą opinią zgadzali się wszyscy.
Wszyscy czarodzieje, magowie i arcymagowie, unoszący się migotliwym kręgiem
nad posadzką, której odcień poprzedniej nocy zmieniono pospiesznie z oślepiającej bieli
na właściwszą barwę żałobnego błękitu, zgadzali się, że tak jest w istocie. Wszyscy
warlokowie, którzy zachowując swoją chłodną izolację, pełnili służbę, wisząc
nieruchomo w powietrzu na wyznaczonych im posterunkach, zdawali się przychylać do
powszechnego mniemania, podkreślając to sztywniejszymi niż zwykle postawami
i bardziej niż zwykle formalnym wykonywaniem obowiązków. Wszyscy cudotwórcy –
kataliści – w pokorze stojący na błękitnej posadzce żałobnym odcieniem swoich habitów
ogłaszali, że i oni zgadzają się z powszechną opinią.
Dołączając do ogólnej zgody, płakał lekki deszcz, którego łzy spływały po
kryształowym szkle kopuły wspaniałej Katedry Merilon. Zgadzało się ze wszystkimi
i samo powietrze wypełniające Katedrę i zmieszane z wyczarowaną przez czarodziejów
miękką aurą księżycowej poświaty, mającej rozjaśniać to poważne zgromadzenie. Nawet
rosnące w otaczającym Katedrę parku złote i białe drzewa, których wdzięczne gałęzie
połyskiwały jasnym, mglistym światłem, potwierdzały w ten sposób powszechne
mniemanie – a może Saryonowi tak się tylko zdawało. Wyobrażał sobie, iż słyszy, jak
liście szemrzą cichym żałobnym szeptem... Książę jest Martwy... Książę jest Martwy...
Zgadzał się z tym i Imperator. By uzyskać zgodę tego ostatniego, pomyślał Saryon
z przekąsem, Biskup Vanya niewątpliwie większą część ubiegłej nocy spędził na
kolanach, molestując Almina, by ten obdarzył jego język giętkością i gładkością języka
węża. Wisząc nieruchomo w powietrzu pośrodku nawy katedralnej, Imperator unosił się
obok ustawionej na niewysokim marmurowym podwyższeniu ozdobnej kołyski
wykonanej z drzewa różanego. Imperator patrzył na dziecko, pragnąc zaś jak gdyby
podkreślić akt wyrzeczenia, skrzyżował na piersi ramiona. Twarz władcy zastygła
w nieruchomą maskę, a jedyną zewnętrzną oznaką jego smutku była stopniowa zmiana
barwy jego szat, ze Słonecznej Żółci na Żałobny Błękit – taki sam kolor miała posadzka.
Sam Imperator zachował pełną powagi godność, jakiej oczekiwano po nim nawet
i teraz, gdy wraz z tym maleńkim dzieckiem miała sczeznąć ostatnia szansa na
pozostawienie dziedzica, jako że Biskup Vanya podjął próbę Wizji i dowiedział się, iż
Imperatorowa, od dawna znana z delikatnego zdrowia, już nigdy więcej nie urodzi.
W pobliżu kołyski z różanego drewna, na marmurowym podeście stał Biskup Vanya.
Nie unosił się w powietrzu nad posadzką, jak robił to Imperator. Sam mocno stojąc
nogami na ziemi, Saryon nie potrafił powstrzymać się od rozważań, czy Vanya odczuwa
tę samą zawiść, jaka zżerała serce katalisty, czy zazdrości magom, którzy, nawet podczas
tej pełnej powagi uroczystości, zdawali się pysznić swoją przewagą nad mizernymi
cudotwórcami, unosząc się ponad nimi w powietrzu.
Jedynie bowiem magowie Thimhallan posiadali dar Życia w takim nadmiarze, że
mogli podróżować po świecie na skrzydłach wiatru. Siły Życia w kalaliście są tak słabe,
iż musi on chronić każdą ich iskierkę. Ponieważ zaś muszą oni pieszo przemierzać
zarówno ten świat, jak i życie, symbolem bractwa katalistów jest but.
But: symbol naszej pobożnej ofiary i symbol naszego upokorzenia, pomyślał
z goryczą Saryon, odrywając spojrzenie od magów i zmuszając się, by ponownie skupić
uwagę na ceremonii. Ujrzał, jak mitra Vanyi pochyla się, gdy ten rozpoczął modły do
Almina, ujrzał też, że Imperator uważnie obserwuje Biskupa, oczekując wskazówek
i łowiąc okiem niedostrzegalne prawie sygnały. Na nieznaczny więc gest Biskupa
również i Imperator pochylił głowę i zaraz potem uczynili to wszyscy dworacy.
Machinalnie mamrocząc pod nosem modlitwę, Saryon raz jeszcze zerknął kątem oka
ku wiszącym nad nim i dookoła niego magom. Tym razem jednak w jego spojrzeniu
kryła się zaduma. Owszem, symbol buta był upokarzający...
Nagłym ruchem Vanya uniósł głowę. Podobnie uczynił i Imperator. Saryon
spostrzegł, że ulga, którą musiał odczuć Biskup, odmalowała się również na jego obliczu.
Fakt, iż Imperator pogodził się z tym, że Książę jest Martwy, upraszczał wiele spraw.
Wzrok Saryona przesunął się ku Imperatorowej. Z tej strony można było oczekiwać
kłopotów. Wiedział to Biskup, wiedzieli kataliści... wiedzieli też pozostali dworacy.
Poprzedniej nocy, na pośpiesznie zwołanym spotkaniu katalistów, ostrzeżono ich
i uprzedzono, jak powinni zareagować. Saryon spostrzegł, że Vanya nieco zesztywniał.
Zdawać by się mogło, iż teraz właśnie, wraz z Imperatorem, powinien dopełniać
wszystkich, wymaganych przez prawo formalności.
– ...to ciało, w którym nie ma Życia, niech będzie zabrane do Źródła, gdzie ustanowi
się Wartę Śmierci...
W istocie jednak Vanya bacznie obserwował Imperatorową. Saryon ujrzał, iż Biskup
lekko marszczy brwi. Kolor szaty Imperatorowej a powinien nim być najgłębszy,
najpiękniejszy spośród tych, który wybrali wszyscy, Żałobny Błękit – przypominał raczej
przyćmiony Szary Popiół. Vanya jednak taktownie powstrzymał się od zwrócenia jej na
to uwagi, choć przy innej okazji niewątpliwie nie omieszkałby tego uczynić. Wdzięczny
był za to – jak zresztą wszyscy obecni iż kobieta ta raz jeszcze zdołała się opanować.
Była przecież potężną czarodziejką, jedną z Albanara, a gdy usłyszała nowinę, że dziecko
jest Martwe, jej wściekłość i rozpacz zmusiły wszystkich katalistów do przerwania z nią
połączeń, ponieważ obawiali się, że użyje ich sił Życiu do spowodowania straszliwych
zniszczeń Pałacu.
Imperator jednak porozmawiał ze swoją ukochaną żoną, teraz więc nawet i ona
wydawała się godzić z powszechną opinią. Jej dziecko było Martwe.
Jedyną właściwie osobą spośród obecnych, która nie zgadzała się z tym, iż dziecko
jest Martwe, okazało się ono samo, płaczące gniewnie i żałośnie. Ale i płacz ten zamierał,
tłumiony przez otaczającą dziecko kryształową kopułę.
Biskup Vanya, nie odrywając oczu od Imperatorowej, przeszedł do następnej części
ceremonii z całą pewnością o wiele wcześniej, niż należało. Saryon dobrze pojmował
przyczynę tego postępowania. Biskup obawiał się, że Imperatorową zechce podnieść
dziecko, którego ciałko zostało już umyte i oczyszczone. Teraz zaś dotykać dziecka mógł
już tylko sam Biskup.
Imperatorową jednak, wyczerpana ciężkim porodem i niedawnym wybuchem
gniewu, najwidoczniej nie miała już sił, by sprzeciwiać się rozkazom Biskupa. Brakło jej
energii nawet na to, żeby unieść się nad kołyską: siedziała teraz obok niej, roniąc
kryształowe łzy, rozsypujące się po posadzce. Iskrzące się światłem, były oznaką, że
i ona godzi się z wyrokiem.
Kiedy, przy akompaniamencie melodyjnych dźwięków, zaczęły spadać na posadzkę,
twarz Vanyi lekko drgnęła. Początkowo Saryon mniemał, iż widzi na twarzy Vanyi
uśmiech ulgi, Biskup jednak szybko wziął się w garść i – choć nie bez wysiłku – udało
mu się przyoblec twarz w wyraz smutku, bardziej odpowiedniego w tych
okolicznościach.
Kiedy Biskup przeszedł wreszcie gładko do końca obrzędu, Imperator poważnie
i z godnością skinął głową, a stare, obowiązujące w tym momencie słowa, których
znaczenia nikt już nie pamiętał, powtórzył z nieznacznym jedynie drżeniem w głosie.
– Książę jest Martwy. Dies irae, dies illa. Solvet saeclum in favilla. Toeste David
cum Sibylla.
Następnie Vanya, coraz bardziej już odprężony, bo teraz każdy moment przybliżał
koniec ceremonii, odwrócił się, by spojrzeć na dwór i upewnić, że każdy jest na
właściwym, przeznaczonym dla niego miejscu, że każdy i każda, by wyrazić swój żal,
zmienił kolor szat na właściwy odcień błękitu. Omiótł spojrzeniem Kardynała, dwóch
obecnych przy ceremonii Kapłanów i trzech Diakonów. Nagle skupił na kimś wzrok.
Biskup Vanya zmarszczył brwi.
Saryon zadrżał. Surowe spojrzenie Biskupa zatrzymało się na nim! Cóż takiego
uczynił? Nie miał pojęcia, jaki popełnił błąd. Szybko rozejrzał się wokół siebie
w nadziei, że stojący obok podsuną mu rozwiązanie zagadki.
– Zbyt wiele przeklętej zieleni – zamruczał kątem ust Diakon Dulchase. Saryon
pospiesznie zerknął na swoje szaty. Dulchase miał rację! Barwami Saryona były
Wzburzone Wody rozrzedzone nieco Płaczącym Niebem.
Czując oblewający mu twarz rumieniec, tak intensywny, iż graniczyło z cudem, że
krople krwi nie kapią z jego twarzy na posadzkę, jak łzy z oczu Imperatorowej, młody
Diakon zdołał jakoś zmienić kolor swojego habitu tak, by nie różnić się od stojących
pośród Kręgu Prześwietnego Dworu konfratrów. Ponieważ zmiana koloru odzieży
wymagała minimalnego zaangażowania siły Życia, sztuki tej dokazać mogli i słabi
kataliści. Saryon wdzięczny był losowi choć za to. Gdyby zmuszony został do
poproszenia któregoś z magów o pomoc, byłoby to niezmiernie kłopotliwe
i upokarzające. Mimo wszystko zdenerwował się tak, iż zaledwie zdołał rzucić to proste
w końcu zaklęcie. Jego habit zmienił barwę ze Wzburzonych Wód na Spokojną
Sadzawkę, pozostał przy niej przez rozpaczliwie długą chwilę, aż wreszcie – co prawda
może nieco zbyt raptownie – młodemu Diakonowi udało się przejść na Żałobny Błękit.
Przez cały ten czas Vanya nie spuszczał go z oczu. Teraz już wszyscy gapili się na
nieszczęsnego młodzieńca i nawet Imperator raczył na niego spojrzeć. Być może,
rozmyślał Saryon z bólem, dobrze się stało, że nie urodziłem się magiem.
Wyparowałbym na miejscu. W tej jednak sytuacji nie pozostało mu nic innego, jak
skwiercząc pod palącym spojrzeniem Biskupa stać, dopóki ten – nadal marszcząc brwi –
nie wznowił swojej inspekcji, przenosząc wzrok na półokrąg szlachty dworskiej.
Wreszcie usatysfakcjonowany Vanya spojrzał znowu na Imperatora, dając sygnał do
rozpoczęcia ostatniej części ceremonii nad Martwym Księciem. Saryon, pogrążony we
własnym wstydzie, nie zwracał uwagi na wypowiadane słowa. Wiedział, że będzie się
musiał tłumaczyć. I cóż powie na swoją obronę? To, że uwagę jego rozpraszał płacz
dziecka? No cóż, przynajmniej było to prawdą. Mający dziesięć zaledwie dni, dzieciak
leżał w kolebce i płakał żałośnie; był silnym, prawidłowo zbudowanym chłopczykiem
i tęsknił za miłością, troską i opieką, którymi cieszył się tak niedawno jeszcze, a których
teraz mu odmawiano. Saryon mógłby tłumaczyć się tym właśnie, na podstawie dawnych
doświadczeń wiedział jednak, że Biskup Vanya jedynie przyoblecze twarz w wyraz
ogromnej cierpliwości.
– Nie słyszymy krzyków tych, co są Martwi, dociera do nas jedynie echo ich głosów.
– Saryon pewien był, że usłyszy to samo, co Biskup rzekł mu już raz ubiegłej nocy.
Może była to i prawda. Saryon wiedział jednak, że echo tego płaczu długo jeszcze
będzie dręczyło go w snach.
Mógł powiedzieć Biskupowi to, co było (chociaż częściowo) prawdą, mógł też
przyznać się do wszystkiego: – Nie potrafiłem skupić się jak należy, bo śmierć tego
dziecka zniszczyła moje życie.
Nie wiadomo, czy można zapisać to Biskupowi na jego dobro, ponuro rozmyślał
Saryon, ale podejrzewał, iż indagujący go na temat błędu w doborze koloru habitu Vanya
o wiele bardziej skłonny będzie przyjąć to drugie tłumaczenie niż pierwsze.
Czując szybki kuksaniec w żebra – łokieć Dulchase’a – Saryon opuścił głowę,
zmuszając swoje gniewnie zaciśnięte usta do wypowiedzenia słów rytuału. Desperacko
usiłował wziąć się w garść, ale było to niełatwe. Płacz dziecka trafiał wprost do jego
serca. Marzył teraz o ucieczce z tej sali i gorąco pragnął, aby ceremonia już się
zakończyła.
I wtedy śpiewny głos Vanyi umilkł. Unosząc głowę, Saryon zobaczył, że Biskup
spogląda wyczekująco na Imperatorową, która teraz powinna dać przyzwolenie na
rozpoczęcie Warty Śmierci. Saryonowi zaczęło się wydawać, że tych dwoje spogląda
sobie w oczy przez całą wieczność. Wreszcie Imperatorową skinęła głową, odwróciła się
do dziecka plecami i zamarła pochylona w ceremonialnej pozie żałobnicy. Saryon wydał
z siebie tak wyraźne westchnienie ulgi, że zaskoczony najwidoczniej ponownie Diakon
Dulchase raz jeszcze łupnął go łokciem w żebra.
Saryon nie zwrócił na to żadnej uwagi. Ceremonia prawie dobiegła końca.
Z wyciągniętymi ramionami Biskup Vanya ruszył w kierunku kołyski. Słysząc
szelest jego szat, Imperatorową podniosła wzrok na zebrany dwór. Rozglądając się
dookoła, jak osoba budząca się z głębokiego snu, zobaczyła podchodzącego do kolebki
Vanyę. Jak w gorączce zwróciła wzrok ku mężowi, dostrzegła jednak tylko jego plecy.
– Nie! – Z rozdzierającym serce jękiem objęła kołyskę, przytulając ją do piersi. Był
to żałosny widok. Nawet pogrążona w rozpaczy, nie ośmieliła się przeciwstawić
katalistom do tego stopnia, by dotknąć dziecka.
– Nie! Nie! – łkała bez końca.
Biskup Vanya spojrzał na Imperatora i chrząknął znacząco. Imperator, obserwujący
Vanyę kątem oka, nie musiał się nawet odwracać. Raz jeszcze wolno skinął głową.
Vanya zdecydowanym krokiem postąpił do przodu. Następnie, co było czynem
szlachetnym, ale i wielce nierozważnym, otworzył dla Imperatorowej połączenie, usiłując
za pośrednictwem strumienia Życia ulżyć jej smutkowi. Saryonowi wydało się rzeczą
głupią dodawanie mocy i bez tego potężnej czarodziejce. Być może jednak Vanya
wiedział, co robi. Znał przecież Imperatorową od ponad trzydziestu lat, to znaczy od
czasów jej dzieciństwa.
– Droga Evenue – powiedział, pomijając jej oficjalny tytuł czas oczekiwania może
być długi i pełen bólu. Powinnaś odpocząć, by zachować siły i zdrowie. Pomyśl o swoim
kochającym cię mężu, którego rozpacz równa jest twojej, a który musi teraz stawić czoło
i twoim cierpieniom. Pozwól mi zabrać dziecko i ustanowić Wartę Śmierci w całym
Thimhallan.
Unosząc załzawioną twarz, Imperatorową spojrzała na Vanyę swoimi brązowymi
oczyma, które nagle zalśniły czernią równie głęboką jak jej włosy. Nieoczekiwanie
wezbrała mocą, czerpiąc Życie od katalisty. Przepływ magii, zazwyczaj niewidoczny,
oślepiająco błysnął pomiędzy tą dwójką i Imperatorową jednym nieznacznym ruchem
dłoni uniosła Biskupa na pięć stóp w powietrze, odrzucając go równocześnie w tył. Nikt
spośród całego dworu nie ośmielił się nawet drgnąć, wszyscy ze zgrozą patrzyli na
wstrząsający przepływ mocy, gdy Vanya ciężko legł na posadzce koloru błękitnej żałoby.
Czerpiąc siłę Życia przepływającą przez połączenie Biskupa, osłabiona
Imperatorową dzięki temu zyskała moc, której przedtem nie posiadała. Uniósłszy się
gwałtownie w powietrze, czarodziejka zawisła nad kolebką. Rozpościerając szeroko ręce,
wywołała płonącą kulę i wraz z dzieckiem zamknęła się bezpiecznie wewnątrz
migotliwych ścian.
– Nigdy! Precz! – krzyknęła głosem, który zabrzmiał jak syk płomieni i parzył
niemal jak one. – Precz, łajdaki! Nie wierzę żadnemu z was! Okłamaliście mnie! Moje
dziecko pomyślnie przeszło przez wasze Próby! On nie jest Martwy! Boicie się go!
Obawiacie się, że sięgnie po waszą własną, jakże wam drogą władzę! Prześwietny Dwór
odpowiedział niespokojnym szmerem i szeptami; nikt nie wiedział, gdzie podziać oczy!
Patrzenie na rozciągniętego na posadzce w pozbawionej godności pozie Biskupa było po
prostu nieprzyzwoitością. Jego mitra leżała na ziemi, gładko wygolona tonsura lśniła
w świetle księżyca, a sam Biskup, zaplątany beznadziejnie w swoje ceremonialne szaty,
usiłował jakoś powstać. Kilku dworaków ośmieliło się spojrzeć na Imperatorową,
patrzenie na nią wywoływało jednak ból w oczach, równy nieomal strachowi, jaki
budziły wśród nich jej bluźniercze słowa.
Saryon rozwiązał ten problem, wpatrując się uporczywie we własne buty, pragnąc
równocześnie znaleźć się o setki mil od miejsca, w którym rozgrywała się ta
dramatyczna, a zarazem zabawna scena. Większość dworaków najwyraźniej w pełni
podzielała jego uczucia. Stonowane starannie, by oddać pozycję społeczną i rangę
każdego z nich, barwy Żałobnego Błękitu, jakie nosili jeszcze przed sekundą, zmieniały
się teraz zgodnie ze stanem psychicznym właściciela szaty, tak iż ostateczny rezultat
przypominał drżenie fal rozchodzących się po spokojnym i cichym jeziorze.
Przy wydatnej pomocy Kardynała Biskupowi udało się wreszcie wstać. Na widok
malującej się na jego twarzy wściekłości wszyscy dworacy cofnęli się raptownie, a kilku
magów bojaźliwie opuściło się ku posadzce. Nawet Imperator, który zdążył się w porę
odwrócić, zbladł wyraźnie, widząc gniew Biskupa. Gdy Kardynał umieszczał mitrę na
głowie Vanyi, ten pośpiesznie porządkował swoje szaty. Miarą jego zdolności
samokontroli był fakt, że podczas całego tego wydarzenia nie zmieniły one ani o ton
swojej barwy. Biskup, zebrawszy wszystkie pozostałe mu jeszcze siły, raptownie
przerwał przepływ mocy ku Imperatorowej.
Ognista sfera zniknęła. A jednak Imperatorowa zaczerpnęła od Vanyi dość Życia, by
nadal unosić się nad dzieckiem. Jej kryształowe łzy padały teraz do kolebki. Gdy
uderzyły o maleńką, obnażoną pierś, rozprysły się gwałtownie, wywołując głośniejszy
jeszcze płacz i histeryczny prawie wybuch przerażenia i bólu niemowlęcia. Każdy
z uczestników ceremonii mógł dostrzec spływającą po piersi dziecka krew.
Wargi Vanyi zacisnęły się w gniewie. Tego było już za wiele! Dziecko trzeba będzie
ponownie umyć i oczyścić. Biskup raz jeszcze spojrzał na Imperatora. Tym razem Vanya
nie prosił, ale żądał. Rozkazywał spojrzeniem i wszyscy dworacy byli tego świadomi.
Na surowej twarzy Imperatora pojawił się wyraz czułości. Unosząc się w powietrzu,
zbliżył się do żony i wyciągając rękę, pogładził delikatnie jej piękne, lśniące włosy.
Wśród członków Domu Królewskiego mówiono, że Imperator kochał swoją małżonkę do
szaleństwa i zrobiłby wszystko – a możliwości miał wcale niemałe – aby sprawić jej
przyjemność. Jedynej jednak rzeczy, której ona pragnęła naprawdę – żyjącego dziecka –
dać jej nie mógł.
– Biskupie Vanya – odezwał się Imperator do katalisty weź, proszę, dziecko.
Powiadom nas też, gdy wszystko się skończy.
Dwór odetchnął z ulgą. Saryon wyraźnie usłyszał to westchnienie. Rozglądając się
dookoła, zauważył też, że szaty każdego prawie dworaka znów nieco zmieniły barwy.
Tam, gdzie przedtem zakwitały wszelkie odcienie bezbłędnej Żałoby Błękitu, teraz
przepływały fale omdlewającej zieleni i cierpiętniczej szarości.
Na twarzy Biskupa również widać było gniew, pomieszany jednak z ulgą. Vanya
zresztą był już zbyt osłabiony, aby ukrywać to dłużej. Po jego wygolonej głowie spod
mitry spływał strumyczek potu. Ocierając go grzbietem dłoni, Biskup odetchnął głęboko
i skłonił się Imperatorowi.
Poruszając się nieco żwawiej, niż ze względu na powagę chwili byłoby to wskazane,
i przez cały czas nie spuszczając oczu z unoszącej się nad nim jeszcze Imperatorowej,
Biskup podniósł wierzgające i płaczące dziecko. Zwracając się następnie do warloka,
przywódcy Wykonawców, powiedział niskim, ochrypłym szeptem: – Poprzez twój talent,
zabierz mnie do Źródła. – I na użytek Imperatora dodał: – Najjaśniejszy Panie, przyślę
wiadomość. Proszę czekać.
Wydawało się, że Imperator, który patrzył wciąż na swoją coraz bardziej słabnącą
małżonkę, wcale tego nie usłyszał, Biskup jednak nie tracił już czasu. Przywoławszy
skinieniem dłoni Kardynała, najwyższego po nim funkcją członka Zakonu, Vanya
szepnął mu kilka słów. Kardynał skinął głową i odwróciwszy się do Wykonawcy,
całkowicie otworzył połączenie dla warloka, dając mu o wiele więcej Życia, niż było
trzeba dla przeniesienia się Korytarzami do górskiej kryjówki, w której znajdowało się
Źródło – i główny ośrodek Kościoła na Thimhallan.
Nawet z tak rozproszoną jak w tej chwili uwagą Saryon ze zwykłą sobie wprawą
poczynił szybko skomplikowane obliczenia matematyczne, niezbędne do podróży na taką
odległość. Dokończył ich i niemal natychmiast zrozumiał, że Kardynał trwoni energię, co
wśród katalistów uważane było za godny ubolewania błąd, niekiedy zaś nawet za grzech.
Osłabiało to bowiem samego katalistę, czyniąc go podatnym na atak z zewnątrz, magowi
zaś dawało więcej energii, niż ów jej potrzebował. Mógł ją gromadzić, by później
używać wedle własnej woli. Saryon przypuszczał jednak, iż w tym wypadku nie ma to
żadnego znaczenia. Choć Kardynał był niezłym matematykiem, dość długo musiał
obliczać, by uzyskać w końcu tę samą odpowiedź, jaką Saryon znalazł po paru
sekundach. Obaj wiedzieli, że trwało to za długo, i kapłan nie ośmielił się już zwlekać.
Działając z rozkazu Vanyi, warlok szybko wkroczył do Korytarza, który otworzył się
teraz przed nimi w formie ziejącego pustką błękitnego dysku. Za nim ruszył niosący
swoje niewielkie brzemię Biskup. Gdy cała trójka znalazła się wewnątrz, dysk rozciągnął
się wzdłuż i spłaszczył, po czym zniknął.
Stało się. Biskup i dziecko odeszli.
Dwór powrócił do życia. Unoszący się w powietrzu członkowie Domu Królewskiego
stłoczyli się wokół Imperatora, by przypomnieć mu o swoim istnieniu i złożyć
kondolencje. Kardynał, który prawie wszystkie swe siły oddał Wykonawcy, runął jak
głaz na posadzkę, a większość braci z jego Zakonu rzuciła się, aby mu pomóc.
Jednak jeden z katalistów nawet nie drgnął. Saryon pozostał na swoim miejscu w nie
istniejącym już teraz Kręgu, a jego plany, sny i nadzieje, podobnie jak opadające na
żałobną błękitną posadzkę łzy Imperatorowej, rozsypały się w proch. Pogrążonemu
w rozpaczy wydawało się, iż nadal jeszcze słyszy błąkający się pod kopułą sali płacz
dziecka i żałobny szept drzew.
...Książę jest Martwy...
II. DAR ŻYCIA

CZARODZIEJ STAŁ W BRAMIE SWOJEGO DWORU. Był to prosty i wygodny


dom mieszkalny – ani przesadnie okazały, ani bogato zdobiony, jakkolwiek bowiem
czarodziej pochodził z dobrego rodu, miał stosunkowo niską rangę. Mógłby wprawdzie
pozwolić sobie na lśniący pałac z kryształów, uważano by to jednak za wynoszenie się
ponad swój stan. Był zresztą zupełnie zadowolony z życia, jakie prowadził. Teraz,
w świetle poranka przyglądał się swoim włościom z miną świadczącą o spokoju ducha
i satysfakcji z tego, co osiągnął. Odwrócił się, słysząc dobiegający z głębi przedsionka
hałas.
– Pospiesz się, Saryonie – powiedział, uśmiechając się do chłopca, który leżąc na
podłodze, usiłował założyć buty. – Pospiesz się, jeżeli naprawdę masz zamiar zobaczyć,
jak Ariele roznoszą dyski.
Ostatecznie dzięki desperackiemu szarpnięciu chłopczyk zdołał przeciągnąć but poza
piętę i zrywając się na równe nogi, podbiegł do ojca. Czarodziej podniósł dziecko
w ramionach i wypowiedział słowa, które poddawały powietrze jego woli. Robiąc
następnie krok wprost w objęcia wiatru, uniósł się nad ziemię i popłynął ponad nią,
a jego jedwabne szaty zatrzepotały jak skrzydła kolorowego motyla.
Dziecko obejmujące jedną rączką szyję ojca, drugą wyciągnęło przed siebie, aby
powitać świt.
– Ojcze, naucz mnie tego! – krzyknął Saryon, rozkoszując się podmuchami
wiosennego wiatru na twarzy. – Naucz mnie słów, które rozkazują wiatrowi! Ojciec
Saryona uśmiechnął się i potrząsając z powagą głową, uszczypnął zamkniętą
w skórzanym więzieniu małą chłopięcą nóżkę.
– Mój synku, żadne z wypowiedzianych przez ciebie słów nigdy nie wezwie ci
wiatru – powiedział, odsuwając pieszczotliwym gestem lniane włoski z rozczarowanej
twarzyczki chłopca. – To nie twój dar.
– Może nie teraz – z uporem w głosie powiedział Saryon, gdy radując się bogatą
wonią wilgotnej gleby, przelatywali nad długimi bruzdami świeżo przeoranej ziemi. –
Ale kiedy będę starszy, taki jak Janji...
Ojciec ponownie potrząsnął głową.
– Nie, dziecko... nawet i wtedy nic się nie zmieni.
– Ale to niesprawiedliwe! – krzyknął Saryon. – Janji jest tylko sługą, tak jak jego
ojciec, a potrafi rozkazać powietrzu, by niosło go na grzbiecie! Dlaczego więc... –
Przerwał, podchwyciwszy spojrzenie ojca. – To przez nie, prawda? – zapytał nagle. Janji
nie nosi butów. Ty też nie. Tylko ja i mama! No to dobrze, wyrzucę je! Wierzgając
raptownie, posłał jeden z bucików w powietrze łukiem, który zakończył się w bruździe,
gdzie trzewik leżał sobie, dopóki jakaś kobieta z grupy Magów Pól, przechodząc tam
podczas pracy, nie podniosła go i zabrała do domu jako ciekawostkę. Saryon usiłował
skopać i drugi but, ale wtedy na drobnych stopkach chłopczyka zamknęła się dłoń ojca.
– Mój synu, nie jesteś dostatecznie obdarzony Życiem...
– Ależ jestem, ojcze – przerwał mu Saryon. – No popatrz! Spójrz tylko na to! –
skinieniem swojej małej rączki sprawił, że jego sięgające kolan szatki zmieniły kolor
z zielonego na jaskrawopomarańczowy. Zamierzał jeszcze dodać nieco błękitnych plam,
by stworzyć kostium, który lubił szczególnie, ale którego matka nigdy nie pozwalała mu
nosić w domu. Zazwyczaj ojciec nie miał nic przeciw tym barwom, pozwalał mu więc
przybierać je, gdy doglądając majątku, podróżowali tylko we dwójkę. Dziś jednak
dziecko dostrzegło, że łagodna zwykle twarz ojca spoważniała, z westchnieniem więc
powstrzymało język i zrezygnowało z pierwotnego zamiaru.
– Saryonie! – powiedział czarodziej. – Masz już pięć lat. Za rok zaczniesz szkolić się
jako katalista. Czas już, byś wysłuchał i spróbował pojąć to, co zamierzam ci wyjaśnić.
Posiadasz Dar Życia. Alminowi niech będą dzięki! Niektórzy rodzą się bez niego. Bądź
więc wdzięczny za ten dar i korzystaj zeń mądrze, nie pragnąc nigdy nic więcej ponad to,
co zgodnie z wolą boską zostało ci dane. Jest to bowiem, mój synu, ścieżka mroku
i goryczy. Pójść nią oznacza kroczyć ku szaleństwu lub czemuś gorszemu jeszcze.
– Ale jeżeli posiadam dar, to dlaczego nie mogę robić tego, czego pragnę?– zapytał
Saryon drżącymi wargami, bo ojciec jego spoważniał nieoczekiwanie, on sam zaś
przeczuł już odpowiedź, z którą nie umiał się pogodzić.
– Synu mój – odparł ojciec z westchnieniem. – Ja sam jestem Albanara,
wykształconym w sztuce władania tym, co oddano mi w pieczę: prowadzenia
i utrzymywania domu, a także dbania o to, by nasza ziemia rodziła plony, a zwierzęta
dawały dary, dla których zostały zrodzone. Takim jest dany mi przez Almina talent
i używam go, by znaleźć łaskę w jego oczach.
Zniżając lot, czarodziej wylądował, by odpocząć w leśnej przecince na skraju
zaoranego pola i zadrżał lekko, gdy jego bose stopy dotknęły zroszonej trawy.
– Dlaczego się zatrzymaliśmy? – zapytało dziecko. – Jeszcze nie jesteśmy na
miejscu.
– Chcę się przejść – odparł czarodziej. – Tego ranka mięśnie mi nieco zesztywniały
i muszę je rozruszać. – Zdejmując syna, postawił go na ziemi i ruszył szybkim krokiem
przed siebie, a jego szaty ciągnęły się za nim jak tren.
Saryon z pochyloną główką podreptał za ojcem. Człapiąc w jednym bucie, zmuszony
był niezdarnie utykać. Spojrzawszy za siebie, czarodziej przekonał się, iż synek nie
nadąża, i jednym skinieniem dłoni sprawił, że zniknął i drugi trzewik.
Zaskoczony chłopak spojrzał na swoje nagie stopy i czując przyjemną szorstkość
młodej trawy, roześmiał się wesoło.
– Goń mnie, ojcze! – zawołał i śmignął przed siebie. Czarodziej, pamiętając o swojej
godności, zawahał się przez moment, potem wzruszył ramionami i uśmiechnął się
szeroko. Sam w końcu był młodym jeszcze człowiekiem, nie miał przecież nawet
trzydziestu lat. Zebrawszy w dłoń swoje długie szaty, skoczył za synkiem. Pobiegli
wzdłuż przecinki, dziecko zaś piszczało z podniecenia, gdyż ojciec cały czas biegł tuż tuż
za nim, jak gdyby chcąc je złapać, a nie mogąc tego – celowo zresztą – zrobić.
Czarodziej jednak, nie nawykły do takich wysiłków, wkrótce stracił oddech i w końcu
musiał się zatrzymać.
Nie opodal miejsca, gdzie przystanęli, wystawał z ziemi kanciasty głaz. Zasapany
czarodziej podszedł do kamienia i dotykając go lekko dłonią, sprawił, iż skała wygładziła
się i zmieniła kształt. Potem, opadając z westchnieniem ulgi na nowo uformowany
kamień, skinął na syna, by do niego podszedł. Odzyskawszy oddech, powrócił do
przedmiotu poprzedniej rozmowy.
– Saryonie, czy widziałeś to, co zrobiłem? – zapytał, poklepując skałę. – Czy
widziałeś, jak ukształtowałem ten przedtem bezużyteczny dla nas kamień w ławę, na
której możemy przysiąść? Saryon, wpatrzony teraz w twarz ojca, skinął tylko główką.
– Mogę tego dokonać dzięki mocy mojej magii. Ale niekiedy zapytuję sam siebie,
czy nie byłoby wspaniale, gdybym potrafił wydobyć z ziemi taki głaz i przekształcić go
w... w... – przerwał, a potem machnął dłonią – w dom na przykład, w którym
moglibyśmy mieszkać... tylko ty i ja...
W tym momencie przez twarz czarodzieja, patrzącego teraz w stronę domu, który
niedawno opuścili i gdzie jego żona niewątpliwie wstała już, by pospiesznie klęknąć do
porannej modlitwy, przemknął cień.
– Dlaczego więc nie robisz tego, ojcze? – ze zniecierpliwieniem w głosie zapytał
synek.! Czarodziej powrócił myślami do rzeczywistości, a na jego twarzy ponownie
pojawił się uśmiech, choć w uśmiechu tym była teraz i gorycz, którą Saryon dostrzegał,
choć jej nie rozumiał.
– Cóż to ja mówiłem? – mruknął ojciec, marszcząc brwi A, tak... – Twarz jego
rozchmurzyła się w końcu. – Nie potrafię wyczarować ze skały domu, mój synu. Ten dar
Almin przyznał jedynie Pron-Alban, mistrzom rzemiosła. Nie potrafię również
przemienić ołowiu w złoto, tak jak to czynią Mon-Alban. Muszę korzystać z tego, co
Almin dał mnie...
– No to gwiżdżę na Almina! – powiedział chłopak z buntem w głosie, trącając trawę
dużym palcem bosej stopy. – Wszystko, czym mnie obdarzył, to te buty! Wypowiadając
te słowa, Saryon kątem oka obserwował ojca, pragnąc zobaczyć, jakie wrażenie wywoła
ta zuchwała, bluźniercza uwaga. Jego matka zadrżałaby z wściekłości. Czarodziej zaś
przyłożył dłoń do ust, jak gdyby pragnął ukryć wymykający się spod jego kontroli
uśmiech. Następnie, obejmując chłopczyka ramieniem, przyciągnął go bliżej ku sobie.
– Ciebie Almin obdarzył największym z możliwych darów powiedział. – Darem
gromadzenia i przekazywania Życia. Jedynie TY, i nikt inny, możesz wchłaniać Życie,
magię, która jest w ziemi, powietrzu i wszędzie dookoła nas, i przekazywać ją mnie lub
komuś takiemu jak ja, by użył tej mocy, potęgując swoją własną. Takim jest dar Almina
dla katalisty. Takim jest talent, którym obdarzył ciebie.
– Nie sądzę, aby był to dobry dar. – Wiercący się w objęciach ojca Saryon zrobił
kwaśną minę. Unosząc chłopczyka w górę, czarodziej posadził go sobie na kolanach.
Lepiej będzie, jeśli wyjaśni mu pewne rzeczy i pozwoli, aby dał upust goryczy teraz,
kiedy są sami, niżby Saryon miał irytować swoją pobożną matkę.
– Jest to dar dostatecznie cenny, by przetrwał stulecia – odparł synkowi poważnym
tonem – i pomógł nam przetrwać stulecia, nawet tam, w Mrocznym Świecie, gdzie żyli
starożytni – tak przynajmniej nas uczono.
– Wiem. – Opierając główkę o pierś ojca, bez zająknienia zaczął recytować lekcję,
mówiąc jak papuga, szybko i beznamiętnie niby jego matka. – „Tam też zwano nas
skrzatami domowymi, a starożytni używali nas jako akuku...amuku...akumulatorów –
zająknął się przy trudnym słowie, ale w końcu z zaczerwienioną z wysiłku i tryumfu
twarzyczką wymówił je prawidłowo – ich energii. Czyniono tak, aby płomień magii nie
niszczył ich ciał, a także po to, aby nie mogli odkryć ich wrogowie. By nas chronić,
starożytni przekształcali nas na podobieństwo małych zwierząt, i w ten sposób
pracowaliśmy z nimi dla zachowania magii świata”.
– Właśnie tak! – odezwał się czarodziej, z aprobatą głaszcząc dziecko po główce. –
Dobrze recytujesz Katechizm, ale czy go rozumiesz? – Tak – powiedział Saryon
z westchnieniem. – Myślę, że rozumiem. – Mówiąc to zmarszczył jednak brewki.
Podsuwając palec pod brodę dziecka, czarodziej odwrócił poważną, małą twarzyczkę
ku sobie.
– Zrozumiesz to kiedyś, a teraz bądź Alminowi wdzięczny i pracuj na jego chwałę...
i po to, aby sprawić mi przyjemność – odparł miękkim głosem czarodziej. Zawahał się na
moment i mówił dalej: Bo musisz wiedzieć, że sprawisz mi przyjemność, próbując
odnaleźć szczęście w swojej pracy, nawet jeśli... nawet jeśli nie zawsze będę przy tobie
i nie zawsze będziesz czuł, że na ciebie patrzę i że towarzyszą ci moje myśli.
– Tak, ojcze – odpowiedziało dziecko, wyczuwając w głosie ojca smutek i pragnąc
mu ulżyć. – Będę szczęśliwy. Obiecuję ci. Dlaczego jednak nie mielibyśmy być razem?
Dokąd się udajesz? – Nigdzie... przynajmniej na razie – odparł ojciec, uśmiechając się
znowu i pieszczotliwie burząc jasne włosy. – W istocie to ty mnie opuścisz. Ale nie
nastąpi to przez pewien jeszcze czas, więc się tym nie trap. Spójrz! – Wskazał nagle na
czterech uskrzydlonych mężczyzn, którzy teraz właśnie pojawili się, lecąc ponad
wierzchołkami drzew i unosząc pomiędzy sobą dwa duże złote dyski. Czarodziej wstał,
usadowiwszy przedtem chłopca na kamieniu. – Saryonie, zostań tu przez chwilę. Muszę
rzucić czar na nasiona.
– Ależ ja wiem, co masz zrobić! – zawołał Saryon, stając na głazie, by wszystko
lepiej zobaczyć. Skrzydlaci mężczyźni podlecieli bliżej, a ich złote dyski zalśniły jak
budzące na ziemi ponowny świt bliźniacze słońca. – Pozwól, że ci pomogę! – poprosił
chłopczyk, wyciągając rączki do ojca. – Pozwól, że tak, jak robi to mama, przekażę ci
magię.
Na twarzy ojca znów pojawił się cień, który jednak zniknął prawie natychmiast, gdy
czarodziej spojrzał na swego małego katalistę.
– No dobrze – powiedział, chociaż doskonale rozumiał, iż chłopczyk jest za mały, by
dokonać skomplikowanej pracy, jaką było wczucie się w otaczającą ich zewsząd magię
i otwarcie połączenia dla ojca. Opanowanie tej sztuki zajmie chłopcu wiele lat studiów.
Dla nich obu nadchodził czas, w którym ojciec nie miał być już częścią życia syna.
Widząc małą, wpatrzoną w niego z oczekiwaniem twarzyczkę, czarodziej powstrzymał
jednak westchnienie. Wyciągnął natomiast dłoń i z powagą ujął rączkę synka udając, iż
przyjmuje Dar Życia.
Gdy ktoś przychodzi na świat w Thimhallan, rodzi się, aby – co nie jest rzeczą
niezwykłą w społeczeństwie feudalnym – zająć należną mu w życiu pozycję. Książę na
przykład, najczęściej rodzi się już księciem, podobnie jak wieśniak zwykle rodzi się
wieśniakiem.
Thimhallan miał swoje wielkie rody, które władały krajem od stuleci. Miał również
swoich wieśniaków. To, co czyniło Thimhallan krainą niezwykłą, polegało na fakcie, iż
niektórzy z jej mieszkańców zajmowali w społeczeństwie miejsce i pozycję, które
określane były nie poprzez urodzenie, ale wrodzony talent związany z jedną z tajemnic
Życia.
I tak – jest Dziewięć Tajemnic. Osiem z nich dotyczy Magii albo Życia, ponieważ
w świecie Thimhallan Życie i Magia znaczą to samo i są tym samym. Wszystko w tej
krainie istnieje albo z woli Almina, który umieścił to tutaj, zanim przybyli starożytni,
albo zostało później stworzone, ukształtowane, wezwane lub wyczarowane – takie są
bowiem cztery Prawa Natury. Każdego z tych Praw strzeże przynajmniej jedna z ośmiu
Tajemnic – Czas, Duch, Powietrze, Ogień, Ziemia, Woda, Cień i Życie. Spośród
Tajemnic tych pięć jedynie przetrwało w kraju do czasów tej opowieści. Dwie z nich
Tajemnicę Czasu i Tajemnicę Ducha – utracono podczas Wojen Żelaznych. Wraz z nimi
na zawsze zniknęła posiadana przez starożytnych wiedza – umiejętność przewidywania
przyszłości, umiejętność budowania Korytarzy i zdolność komunikowania się z tymi,
którzy z tego świata przeszli na Drugą Stronę.
Co się zaś tyczy Dziewiątej, ostatniej Tajemnicy, była ona praktykowana, i owszem,
przez tych jednak tylko, którzy kroczyli ścieżkami mroków. Wierzono powszechnie, iż
ona właśnie stała się przyczyną wybuchu morderczych Wojen Żelaznych i zgłębianie tej
wiedzy zakazane zostało jak kraj długi i szeroki. Zajmujących się nią czarowników
posłano na Drugą Stronę, zaś ich narzędzia i śmiercionośne machiny zostały zniszczone.
Dziewiąta Tajemnica to tajemnica wyklęta. Znana pod nazwą Śmierci, niekiedy bywała
określana też mianem Technologii.
Kiedy w Thimhallan rodzi się dziecko, poddawane jest próbie mającej wykryć, której
z Tajemnic szczególnie odpowiadają jego uzdolnienia. Test ten określa przyszłość
dziecka, jeśli chodzi o Życie.
Może on na przykład wykazać, iż dziecko dobrze sobie radzi z Tajemnicą Powietrza.
Jeżeli dziecko urodziło się w rodzinie niskiego stanu, zostanie w przyszłości jednym
z Kon-Hanar, do których należy utrzymywanie w ruchu Korytarzy (zapewniających
najszybszą komunikację w obrębie Thimhallan) i nadzorowanie całego przepływu ludzi
i towarów wewnątrz jednego miasta i pomiędzy różnymi ośrodkami całego kraju.
Posiadające tę samą zdolność dziecko szlacheckie prawie na pewno zostanie wyniesione
do godności arcymaga i zostanie jednym z Sif-Hanar – tych, których szeroki krąg
obowiązków zawiera, między innymi, odpowiedzialność za pogodę. To właśnie Sif-
Hanar sprawiają, że powietrze w miastach jednego dnia jest wonne i słodkie, drugiego
zaś szczyty dachów pokrywają się dekoracyjnym śniegiem. W rejonach rolniczych do
obowiązków Sif-Hanar należy dbałość o to, by deszcze padały, a słońce świeciło wtedy
właśnie, gdy jest to potrzebne, i aby tak się nie działo, gdy nie trzeba.
Ci, którzy urodzili się w Tajemnicy Ognia, są wojownikami Thimhallan. Wzywając
magię na pomoc sztuce walki, zostają DKarn-Duuk i posiadają zdolność rozpętywania
niszczących sił wojny. Są także stróżami ludu. Noszący czarne habity Duuk-tsarith,
Wykonawcy, są jednymi z nich.
Tajemnica Ziemi jest spośród Tajemnic najbardziej rozpowszechnioną i rodzi się
z nią większość mieszkańców Thimhallan. Są pomiędzy nimi członkowie najniższej
w tym kraju kasty, Magowie Pól ci, którzy dbają o zbiory i plony. Są też wśród nich
rzemieślnicy, podzieleni w zależności od swoich umiejętności na Gildie: Quin-Alban
czarnoksiężnicy, Mon-Alban – alchemicy i Pron – Alban – magicy. Najwybitniejsi
spośród nich czarodzieje i czarodziejki, zwani Albanara, posiadają ogólną wiedzę
dotyczącą wszystkich tych dziedzin i odpowiedzialni są za administrowanie krajem.
Dziecko urodzone dla Tajemnicy Wody zostaje Druidem. Wyczuleni na przyrodę,
magowie ci używają swoich talentów, aby kształtować, chronić i troszczyć się
o wszystkie istoty żywe. Fibanish albo Druidzi Pól zajmują się głównie wzrostem
i dojrzewaniem roślin i zwierząt. Najbardziej jednak szanowanymi spośród Druidów są
Uzdrowiciele. Sztuka uzdrawiania jest umiejętnością wielce skomplikowaną, polegającą
na połączeniu mocy własnej maga z mocą pacjenta, tak by ciało mogło uzdrowić się
samo. Mannanish zajmują się dolegliwościami pomniejszymi i drobnymi uszkodzeniami
ciała, doglądają również położnic i odbierają porody. Najwyższe stopnie wtajemniczenia,
wymagające wielkiej mocy i mozolnych studiów, osiągane są przez leczących poważne
choroby Theldarich. Dość rozpowszechnione jest mniemanie, iż w starożytności
posiadali oni władzę ożywiania zmarłych, teraz jednak Theldari nie potrafią nikogo
przywrócić życiu.
Ćwiczący się w Tajemnicy Cienia zostają mistrzami iluzji, złudzeń i artystami
Thimhallan. Tworzą oni czarujące ułudy i deszczem oraz gwiezdnym pyłem malują
w powietrzu obrazy.
Może się wreszcie zdarzyć, iż dziecko urodzi się z darem najrzadszym – Tajemnicą
Życia. Jako cudotwórca albo katalista para się magią – choć sam nie musi być nią
obdarzony w większym niż inni stopniu. To katalista – jak wskazuje na to nazwa profesji
chłonie Życie z ziemi, powietrza, ognia i z wody, a gromadząc je we własnym ciele,
potrafi je wzmocnić i przekazać magowi do użytku.
I, oczywiście, niekiedy dziecko rodzi się Martwe.
III. SARYON

SARYON PRZYSZEDŁ NA ŚWIAT JAKO KATALISTA. Nie miał w tej kwestii


żadnego wyboru. Urodził się w niewielkiej prowincji, leżącej poza murami grodu
Merilon. Jego ojcem był pomniejszy czarodziej. Matka natomiast, kuzynka
Imperatorowej, należała do dość znanych katalistów. Kiedy jednak podczas jednej
z Wizji zostało objawione, iż z małżeństwa jej z tym właśnie szlachcicem urodzi się
dziedzic jej talentu, porzuciła Kościół.
Podporządkowała się wyrokowi bez słowa protestu, choć dla niej małżeństwo to było
mezaliansem. Ojciec Saryona również nie kwestionował Wizji. Szlachcic o jego pozycji
mógł, wedle swej woli, usłuchać rozkazu Imperatora lub nie. Nikt jednak, niezależnie od
majątku i rangi społecznej, nie odmawiał żądaniu katalistów.
Do małżeństwa matka Saryona podchodziła równie poważnie, jak do obowiązków
religijnych. Kiedy więc nadszedł właściwy czas, ona i jej mąż udali się do Gajów
Zdrowia, gdzie Mannanish, uzdrawiacze niższej rangi, pobrali od niego nasienie
i przekazali je żonie. W odpowiednim też czasie, zgodnie z tym, co objawiono w Wizji,
urodził się Saryon.
Jak inne dzieci, Saryon rozpoczął ćwiczenia, kiedy skończył lat sześć. Jednak w jego
przypadku, ze względu na wysoką pozycję, jaką zajmowała wśród sług Kościoła matka
chłopca, pozwolono, aby sama zajęła się kształceniem syna. Przekazano go więc matce
w dniu, w którym ukończył sześć lat. Poczynając od tej chwili, każdy dzień z następnych
czternastu lat spędził z nią na studiach i modlitwie. Ukończywszy dwudziesty rok życia,
Saryon na zawsze opuścił dom matki, udając się korytarzami do najświętszego,
najbardziej wielbionego miejsca w Thimhallan – do Źródła.
Historia Źródła jest historią Thimhallan. Wiele, wiele stuleci temu, w czasach,
o których pamięć zaginęła w chaosie Wojen Żelaznych, przybyli tutaj ludzie
prześladowani, z własnego wyboru porzucając swój świat. Niebezpieczeństwa podróży,
dokonanej dzięki magii, były okropne. Ogromne zapotrzebowanie energii, niezbędnej do
takiego wyczynu, do ostatniej kropelki wyssało Życie wielu z nich, oni jednak rozstali się
z nim bez żalu – po to, by ich siostry i bracia mogli przetrwać i żyć w świecie, którego im
samym nie było dane ujrzeć.
Trafili właśnie w to miejsce, bowiem w świecie tym magia była silna, przyciągała ich
ku sobie i jak kompas przeprowadziła bezpiecznie przez czas i przestrzeń. Zostali zaś, bo
świat ten był pusty i samotny.
Miał on i swoje niebezpieczeństwa. Nad młodym, surowym lądem szalały gwałtowne
burze, wznoszące się nad równinami góry zionęły ogniem, rzeki były dzikie
i nieujarzmione, a roślinność bujna i wroga człowiekowi. Dotykając jednak tej ziemi,
ludzie czuli, iż w jej głębi, jak serce żywej istoty, gdzieś pulsuje i burzy się magia. Czuli
ją i pośród niewypowiedzianych cierpień i niezliczonych trudów podążali za nią,
szukając jej źródła.
Wreszcie je odnaleźli – górę, której ogień już wygasł, pozostawiając magię płonącą
jak diament pod jasnym, niezwykle wyglądającym słońcem.
Nazwali tę górę Źródłem – i tu właśnie, u Studni Życia kataliści założyli swój dom,
a zarazem ośrodek swojego świata. Początkowo były to tylko płytkie, naprędce wycięte
w skale i ukształtowane przez tych, co pragnęli uniknąć niebezpieczeństw świata
zewnętrznego, katakumby. Minęły stulecia i prymitywne, nieliczne tunele przekształciły
się w labirynt korytarzy, sal, pokojów mieszkalnych, kuchni, i wznoszących się tarasami
parków. Powstał tu wbudowany w zbocze góry uniwersytet, gdzie młodzi Albanara
uczyli się spraw, które musieli znać, by dobrze władać ziemią i ludem. Młodzi Theldari
przybywali tu, aby rozwijać swe lecznicze umiejętności, młodzi Sif-Hanar studiowali
sposoby kontroli wiatru i chmur, wszystkim zaś towarzyszyli młodzi kataliści –
nowicjusze. Tutaj znajdowały się też siedziby gildii rzemieślniczych, a także ich ośrodki
nauczania. U stóp góry natomiast wyrosło niewielkie miasteczko, którego mieszkańcy
dbali o to, żeby studenci i nauczyciele mieli wszystko, co fizycznie niezbędne do życia.
Na szczycie góry wyrosła wspaniała katedra, której kopułę stanowił sam
wierzchołek, a widok z jej okien był tak piękny, że wielu płakało ze wzruszenia nad
urodą tego miejsca.
Niewielu jednak na Thimhallan żyło tych, którym dano ujrzeć widok z tego
wierzchołka. Kiedyś, dawno temu, Źródło otwarte było dla wszystkich, od Imperatora po
prostego maga. Jednak od czasu Wojen Żelaznych ten zwyczaj zmienił się. Teraz
w świętych murach mogli przebywać tylko kataliści i nieliczni uprzywilejowani, którzy
dla nich pracowali, zaś do uświęconej komnaty Studni wolno było wkraczać jedynie
najwyższym dostojnikom Kościoła. Wewnątrz samej góry i dookoła niej powstało całe
miasto, w którym kataliści znajdowali wszystko, co potrzebne im było do życia i do
pracy przy Źródle. Wielu nowicjuszów przekraczało bramy miasta jako młodzi
mężczyźni i kobiety, a jeśli w ogóle je opuszczali, to tylko w takiej postaci, jaką
przybierają ci, którzy udają się w podróż na Drugą Stronę.
Jednym z takich nowicjuszów był Saryon, który – jak nieprzeliczone mrowie innych
katalistów przed nim – mógłby wieść tu życie wygodne i spokojne.
Saryon jednak był inny niż tamci. Przywykł o sobie myśleć jak o kimś, na kim ciąży
klątwa.
Jeden z niewielu Theldari, którym pozwolono żyć u Źródła, pracował właśnie na
zewnątrz w swoim ogródku wśród ziół, kiedy sędziwy, stary kruk, poważnie
i z godnością kroczący wzdłuż grządki ciasno rosnących, młodych sadzonek, krakaniem
poinformował swego mistrza, iż zjawił się pacjent. Podziękowawszy uprzejmie ptakowi,
który tracąc z wiekiem pióra na głowie, sam upodobnił się do katalisty, Druid opuścił
zalany blaskiem słonecznym ogródek i wrócił do chłodnej, mrocznej i tchnącej spokojem
celi lecznicy.
– Niechaj zawsze świeci nam słońce, Bracie – powiedział Theldara, wchodząc do
Pokoju Oczekiwań; brzeg jego brązowego habitu z szelestem zamiatał podłogę.
– Niechaj z-z-zawsze świeci, Uzdrowicielu – zająknął się nieco zaskoczony młody
człowiek. Ze skromnie opuszczonymi oczyma stał u okna i nie usłyszał wejścia Druida.
– Jeśli zechciałbyś pójść za mną – mówił dalej Theldara, bystrym spojrzeniem
obrzucając młodego katalistę i notując w pamięci każdy szczegół, od nienaturalnie bladej
cery i poobgryzanych paznokci do skrywanego, widocznego jednak w zachowaniu
młodzieńca, napięcia. – Przejdziemy do mojej celi, która, jak sądzę, bardziej się nada do
naszej pogawędki.
Młody człowiek skinął głową i odpowiedział uprzejmie, jednak Druid był pewien, iż
mógłby zaprosić katalistę na przechadzkę po krawędzi skał nadmorskich i otrzymałby tę
samą obojętną odpowiedź. Przeszli przez lecznicę zastawioną długimi rzędami łóżek,
których drewno kochający je mistrzowie przekształcili w podobizny dłoni
podtrzymujących materace ze słodko pachnących, zapewniających spokój i relaks, ziół
i liści.
Leżało tu kilku pacjentów, którzy słuchając zalecanej muzyki, skupiali energię ciała
w procesie ozdrowieńczym. Mijający ich Theldara każdemu rzucił słówko, nie
zatrzymując się jednak i prowadząc pacjenta do innego pomieszczenia, bardziej
odosobnionego i mniejszego. Znalazłszy się w tym pełnym – dzięki szklanym ścianom
słońca pokoju, który kipiał od rosnącej w nim zieleni, Druid przysiadł na poduszce
z miękkich sosnowych igieł i zaprosił gościa, by uczynił to samo.
Katalista skorzystał z zaproszenia, niezręcznie opadając na poduszkę. Był wysokim
młodzieńcem o nieco pochylonych ramionach i jak gdyby nazbyt wielkich, nawet przy
jego wzroście, dłoniach i stopach. Ubranie pacjenta zdradzało, iż nie przywiązywał wagi
do strojów, miał bowiem na sobie nieco przykusy habit. Pod zmętniałymi oczyma
przybysza widniały szare cienie – rezultat zmęczenia. Wszystko to Druid zauważył,
pozornie nie poświęcając gościowi większej uwagi, mówiąc cały czas coś o pogodzie
i pytając młodzieńca, czy nie zechciałby napić się dobrej herbaty.
Gdy gość mruknięciem wyraził zgodę, Theldara skinął dłonią i unosząca się nad
ogniem kula parującego płynu podpłynęła ku nim w powietrzu, napełniła dwa kubki
i powróciła na swoje miejsce. Druid nie bez ostrożności upił łyk herbaty, po czym nie
poświęcając jej więcej uwagi, sprawił, iż filiżanka osiadła na stole. Ta mieszanina ziół
miała rozluźnić wewnętrzne opory przybyszów i zachęcić ich do swobodnej rozmowy.
Druid obserwował uważnie, jak młodzieniec pije z ochotą, nie zwracając uwagi na
temperaturę płynu i prawdopodobnie nie czując nawet jego smaku. Odstawiwszy kubek,
młody człowiek zapatrzył się w jedno z dużych okien.
– Rad jestem, że mamy okazję porozmawiać, Bracie Saryonie – powiedział Druid,
skinieniem dłoni nakazując jednocześnie herbacie, by ponownie napełniła kubek gościa.
– Was, młodych, widuję przeważnie dopiero wtedy, gdy jesteście już chorzy. Ty zaś
czujesz się dobrze, czy nie tak, Bracie? – Uzdrowicielu, czuję się świetnie – odparł
młody człowiek, nie odrywając spojrzenia od okna. – Przyszedłem tu wyłącznie po to,
aby spełnić wolę mojego Mistrza.
– Owszem, wydaje się, że fizycznie nic ci nie dolega – rzekł łagodnie Theldara. – Ale
ciała nasze są jedynie muszlami kryjącymi ducha. Jeśli cierpi umysł, szkodzi to i ciału.
– Czuję się świetnie – powtórzył Saryon z pewnym zniecierpliwieniem. – Być może
mógłbym nieco lepiej sypiać, ale...
– Powiedziano mi jednak, że opuszczasz Modlitwę Wieczorną, że nie wykonujesz
codziennych ćwiczeń i że nie zjawiasz się na posiłkach. – Druid milczał przez chwilę,
obserwując doświadczonym okiem, jak zaczynają działać zioła wchodzące w skład
herbaty. Zgarbione plecy gościa wyprostowały się, powieki lekko opadły, a niespokojne
dłonie spoczęły wreszcie na kolanach katalisty. – Ile masz lat, Bracie? Dwadzieścia
siedem czy dwadzieścia osiem? – Dwadzieścia pięć.
Druid uniósł brwi. Saryon skinął głową.
– Pozwolono mi przybyć do Źródła, kiedy miałem lat dwadzieścia. – Powiedział to
jakby wyjaśniająco, bo większość młodych mężczyzn i kobiet przybywała tu dopiero po
ukończeniu dwudziestego pierwszego roku życia.
– I cóż było powodem takiego wyróżnienia? – zapytał Theldara.
– Jestem geniuszem matematycznym – odparł Saryon takim samym obojętnym
tonem, jakiego użyć mógłby oznajmiając: „Jestem wysoki” albo „Jestem mężczyzną”.
– Naprawdę? – Druid pogłaskał się po długiej siwej brodzie. To, w rzeczy samej,
tłumaczyło wcześniejsze niż zwykle dopuszczenie młodzieńca do Źródła. Przekazywanie
Życia czerpanego z pierwotnych elementów magowi, który miał go użyć, jest trudną
sztuką, czy może raczej nauką, prawie w całości opartą na podstawach matematycznych.
Jako że moc magii pobieranej z otoczenia koncentruje się w kalaliście, który następnie
ogniskuje ten okruch Życia na wybranym przez siebie obiekcie, obliczenia dotyczące
ilości przekazywanej energii muszą istotnie być niezwykle precyzyjne, bo transmisja
magii osłabia i samego katalistę. Jedynie w nagłej potrzebie albo podczas wojny zezwala
się kalaliście na obdarzanie maga nadmiarem Życia.
– Tak – powiedział Saryon, który dzięki działaniu herbaty poczuł się już swobodniej,
podczas gdy jego ciało zapadało się głębiej w poduszkę. – Wszystkich koniecznych
obliczeń nauczyłem się jeszcze w dzieciństwie. Mając dwanaście lat, potrafiłem wykonać
rachunki, dzięki którym można byłoby unieść z ziemi i przenieść powietrzem do miejsca
przeznaczenia cały budynek, a równocześnie mógłbym obliczyć sposób wyczarowania
królewskiej szaty dla Imperatorowej.
– Wyczyn co się zowie – mruknął przypatrujący się Saryonowi uważnie spod
przymrużonych powiek Druid.
Katalista wzruszył ramionami.
– Tak też sądziła moja matka. Mnie nie wydawało się to czymś szczególnym.
Uważałem to za rodzaj gry, która w dzieciństwie była moją jedyną rozrywką – dodał,
dziobiąc palcem materiał poduszki.
– Uczyłeś się pod okiem matki? Nie chodziłeś do szkoły? – Nie. Ona jest Kapłanką.
Należała do współpracowników Kardynała, później jednak poślubiła mojego ojca.
– Czy było to małżeństwo z powodów politycznych? Saryon potrząsnął głową
z kpiącym uśmiechem.
– Och, nie. Chodziło o mnie.
– A, tak. Rozumiem. – Druid łyknął nieco herbaty. W Thimhallan małżeństwa
zawsze układane są z góry i zasadniczo, kontrolowane przez katalistów. Powodem jest
dar Wizji. Po niegdyś kwitnącej sztuce zaglądania w przyszłość pozostała jedynie
umiejętność pozwalająca katalistom przewidzieć, czy dany związek małżeński zaowocuje
potomstwem i czy będzie ono udane. Jeśli rokowania są złe, nie dopuszcza się do
małżeństwa.
Ponieważ płodzić katalistów mogą jedynie kataliści, związki pomiędzy nimi
podlegają surowszym jeszcze ograniczeniom niż małżeństwa prostych magów i aranżuje
je sam Kościół. Katalistów bowiem jest tak niewielu, iż posiadanie jednego z nich pośród
krewnych uważa się za przywilej. W dodatku koszty edukacji i treningu katalisty również
pokrywa Kościół. Od momentu narodzin malca ma on zapewnioną pozycję w świecie,
a jego rodzina może żyć na poziomie dużo wyższym od przeciętnego.
– Matka twoja w Zakonie zajmuje wysoką pozycję. Twój ojciec musiał być
znacznym szlachcicem...
– Nie. – Saryon potrząsnął głową. – Dla matki małżeństwo to było mezaliansem i nie
pozwoliła, by ojciec kiedykolwiek o tym zapomniał. Ona jest kuzynką Imperatorowej
Merilon, a on był zaledwie diukiem...
– Twój ojciec? Mówiąc o nim, używasz czasu przeszłego...
– Bo nie żyje – odparł Saryon głosem nie zdradzającym żadnych emocji. – Umarł
około dziesięciu lat temu, gdy ja skończyłem piętnaście. To była wyniszczająca organizm
choroba. Matka zrobiła, co mogła. Wezwała Uzdrowicieli, nie podejmowała jednak zbyt
usilnych starań, a i ojcu chyba niespecjalnie zależało na tym, aby żyć.
– Czy to wywarło na tobie wrażenie? – Też niespecjalne – mruknął Saryon,
wsadzając palec w dziurę, którą wydłubał w poduszce. Wzruszył ramionami. – Już od
dawna go wtedy nie widywałem. Kiedy skończyłem sześć lat, rozpocząłem naukę pod
kierunkiem mojej matki, a... ojciec zaczął coraz więcej czasu spędzać poza domem.
Cieszył się radościami dworskiego życia Merilon. Ja zaś – Saryon zmarszczywszy brwi,
skupił uwagę na powiększającej się coraz bardziej w wyniku uporczywej pracy jego
palców dziurze w poduszce – miałem wtedy co innego w głowie.
– U piętnastolatka to całkiem normalne – rzekł łagodnie Theldara. – Opowiedz mi,
proszę, o tych myślach. Ponure być muszą i kładą się jak mroczny cień chmury na słońce
twej duszy.
– Ja... ja nie mogę... – wymamrotał Saryon, którego twarz na przemian bladła teraz
i czerwieniała.
– No cóż – powiedział Druid nie nalegając – spróbujemy zatem...
– Nie chciałem być katalistą! – wybuchnął niespodziewanie Saryon. – Pragnąłem
magii. Od chwili, do której sięgam pamięcią, w dzieciństwie takie właśnie było moje
pierwsze, świadome pragnienie.
– Nie jest to coś, czego powinieneś się wstydzić – stwierdził spokojnie Theldara. –
Wielu spośród członków waszego Bractwa doświadcza tej samej dokładnie zawiści
wobec magów.
– Naprawdę? – Saryon uniósł twarz, na której pojawił się pierwszy chyba promyk
nadziei. Jednak niemal natychmiast powrócił na nią cień. Młody człowiek zaczął
wyrywać igły z poduszki i łamać je w palcach. – Niestety, nie to jest najgorsze. –
Z grymasem na twarzy zapadł w ponure milczenie.
– Jakimże magiem chciałbyś zostać? – zapytał Druid, który wiedział już, dokąd
zmierza ich rozmowa, wolał jednak, by rozwijała się w sposób naturalny. Skinieniem
dłoni nakazał sferze ponowne napełnienie kubków herbatą. – Albanara? – Och, nie! –
gorzko uśmiechnął się Saryon. – Moje ambicje nie sięgały aż tak wysoko. – Ponownie
uniósł wzrok i spojrzał w okno. – Myślałem, iż zostanę jednym z Pron-Alban,
zmieniającym kształt drzewa. Kochałem je dotykać, wyczuwać palcami jego gładź,
skręty i zwoje jego słojów, uwielbiałem jego zapach. – Westchnął. – Matka powiadała, iż
dzieje się tak dlatego, że wyczuwam i szanuje Życie zawarte w drewnie.
– To słuszne i właściwe wyjaśnienie – wtrącił Druid.
– Jednak błędne... czyż tego nie widzisz! – powiedział Saryon spoglądający teraz na
Theldarę z kpiącym nieco uśmieszkiem. Uzdrowicielu, ja pragnąłem zmieniać kształt
drewna! Własnymi dłońmi! Pragnąłem łączyć jeden kawałek z drugim i tworzyć z nich
coś nowego! – Cofając się nieco, zmierzył Druida butnym spojrzeniem, jakby oczekując
reakcji, w której szok mieszałby się ze zgrozą.
W świecie, gdzie sztuczne łączenie czegokolwiek – czy łączono rzeczy żywe, czy
życia pozbawione – uważa się za najbardziej niewybaczalny z grzechów, wyznanie
Saryona było czymś niesłychanym i okropnym, równym prawie przyznaniu się do
uprawiania Mrocznych Sztuk. O czymś takim mogliby pomyśleć jedynie Czarownicy
uprawiający Dziewiątą Tajemnicę. Pron-Alban na przykład nie buduje krzesła, on nadaje
mu kształt. Bierze mianowicie drzewo – solidny żywy pień – i za pomocą swojej magii
z miłością przetwarza w piękny mebel, którego kształt widział przedtem oczyma
wyobraźni. Tym samym krzesło staje się kolejnym stadium Życia drewna. Gdyby
magowie mieli ciąć drzewo i dręczyć je, zginać dłońmi i zmuszać te niekształtne, obolałe
szczapy, by łączyły się razem w coś, co przypomina zydel – sam materiał zakrzyczałby
w agonii i wkrótce skonałby. Saryon jednak przyznawał się, iż w myślach pragnął robić
takie okropne rzeczy. Młody człowiek oczekiwał, że Druid zblednie ze zgrozy i może
nawet każe mu opuścić swój dom.
Theldara zaś patrzył na niego z takim spokojem, jak gdyby Saryon powiedział, że
lubi jabłka.
– W każdym z nas tkwi naturalna ciekawość takich rzeczy powiedział łagodnie. –
O czymże jeszcze śniłeś jako młodzik? O łączeniu drewna? To wszystko? Saryon
przełknął ślinę. Spoglądając na poduszkę, przebił ją palcem.
– Nie. – Przyłożył dłonie do pokrytego kroplami potu czoła. – Niech Almin ma mnie
w swej pieczy! – zakrzyknął łamiącym się głosem.
– Mój drogi, młody przyjacielu, Almin z pewnością udzieli ci pomocy, przedtem
jednak musisz pomóc sobie sam – powiedział Druid przejęty udręką Saryona. – Śniłeś
o łączeniu się z kobietami, czy nie tak? Saryon uniósł ku niemu rozgorączkowaną twarz.
– Skąd... jakim sposobem się dowiedziałeś? Czyżbyś czytał w moich myślach...
– Ależ skąd. – Uśmiechający się teraz Theldara podniósł ręce. – Nie posiadam
umiejętności wykradania myśli, tak jak czynią to Wykonawcy. Po prostu, Bracie, sny
takie są zupełnie naturalne. Jako pozostałość z mrocznej przeszłości, mają przypominać
nam o naszej zwierzęcej naturze i o tym, jak jesteśmy ograniczeni i związani z tym
światem. Czyżby nikt z tobą o tym nie rozmawiał? Widok, jaki przedstawiała teraz sobą
twarz Saryona, na której zmieszały się ulga, zaskoczenie i nieświadomość, był tak
zabawny, że Druid z najwyższym trudem zachował powagę, choć w głębi ducha
przeklinał chłodne, bezduszne i pozbawione miłości otoczenie, które młodemu
człowiekowi wpoiło takie poczucie winy. I jako doświadczony Theldara w kilku słowach
wyjaśnił całą rzecz.
– Przypuszcza się, iż w mrocznym i pełnym cieni kraju naszej przeszłości i my, choć
magowie, byliśmy zmuszeni łączyć się cieleśnie, jak zwierzęta, by płodzić potomstwo.
Nie pozwalało nam to kontrolować reprodukcji naszej rasy i powodowało, iż nasza krew
często mieszała się z krwią tych, którzy są Martwi. Uważa się, iż nawet po wielu latach
spędzonych już w tym świecie nadal rozmnażaliśmy się w ten właśnie sposób. Wreszcie
jednak objawiono nam, że posiadamy moc pozwalającą brać nasienie mężczyzny i –
dzięki sile Życia przekazywać je kobiecie. Dzięki temu potrafimy kontrolować liczbę
narodzin i wznieść się ponad poziom zwierzęcych chuci. Gdy o tym mówię, sprawa
wydaje się prosta, ale wcale taką nie jest, ciało bowiem ulega słabości. Zakładam, iż
wyrosłeś już z tych snów – kontynuował spokojnie Theldara – czy też nadal cię
niepokoją...? – Nie – nieco zmieszany pospieszył wyznać Saryon. – Nie przysparzają mi
już kłopotów, choć nie sądzę, bym z nich wyrósł. To... matematyka – wyznał w końcu. –
Ja... ja odkryłem, iż to, co niegdyś traktowałem jak zabawę... może stać się zbawieniem!
Unosząc się nieco w miejscu, spojrzał na Druida z rozjaśnioną nagle twarzą. – Kiedy
pogrążam się w świecie moich badań, zapominam o wszystkim! Pojmujesz,
Uzdrowicielu? Dlatego właśnie opuszczam Modlitwy Wieczorne. Zapominam
o posiłkach i o porze ćwiczeń, bo wszystko to uważam za stratę czasu! Wiedza!
Studiować, badać i tworzyć, nowe teorie i nowe sposoby obliczeń! O połowę
zmniejszyłem na przykład moc magii niezbędnej do przekształcenia skały w szkło! A to
przecież nic, nic, w porównaniu z niektórymi ze spraw, jakich mogę się podjąć! Proszę
bardzo, odkryłem nawet... – w tym momencie Saryon nieoczekiwanie umilkł.
– Cóż takiego? – zapytał Druid obojętnie.
– Nic, co mogłoby cię zainteresować – uciął krótko katalista.
Spoglądając na poduszkę, dostrzegł nagle zrobioną w niej przez siebie dziurę.
Rumieniąc się podjął – skazaną na niepowodzenie – próbę naprawienia szkody.
– Być może nie znam się na matematyce – powiedział Theldara – ale bardzo chętnie
posłuchałbym, jak o niej mówisz.
– N-nnie. To naprawdę nic wielkiego. – Saryon wstał, choć nie bez trudności. –
Przykro mi z powodu tej poduszki...
– Łatwo da się naprawić – rzekł Theldara, wstając również i, choć z uśmiechem,
nadal uważnie przyglądając się młodemu kalaliście. – Być może zechcesz tu wrócić,
abyśmy mogli podyskutować o tym twoim nowym odkryciu? – Być może. Ja... nie wiem.
Jak powiedziałem, nie ma ono wielkiego znaczenia. Ważna natomiast jest w moim życiu
matematyka. Dla mnie jest to ważniejsze niż cokolwiek innego! Pojmujesz? Zdobywanie
wiedzy... każdej wiedzy! Nawet tej, która jest... – Saryon uciął nagle. – Czy mogę już
iść? – zapytał. – Skończyłeś już ze mną? – Nie „skończyłem” z tobą, a to przede
wszystkim dlatego, iż w ogóle z tobą nie „zaczynałem” – wykazał łagodnie Theldara.
Doradzono ci, byś mnie odwiedził, ponieważ Mistrz twój zaniepokoił się o twoje
zdrowie. Niepokoi ono i mnie. Najwyraźniej, Bracie Saryonie, pracujesz ponad siły.
Twój świetny umysł zależy i od ciała. Jak już powiedziałem, jeśli umartwiasz jedno,
cierpi drugie.
– No tak – zamruczał zawstydzony swoim wybuchem Saryon. – Przykro mi,
Uzdrowicielu. Może i masz rację.
– Czy zobaczę cię na posiłkach... i na placu ćwiczeń? – Tak – odparł katalista,
wzdychając z desperacją i odwróciwszy się ruszył ku drzwiom.
– I przestań spędzać cały swój czas w Bibliotece – rzekł podążający za swoim
gościem Druid. – Są jeszcze inne...
– W Bibliotece? – Śmiertelnie blady Saryon odwrócił się na pięcie ku
Uzdrowicielowi. – Co masz na myśli, mówiąc o Bibliotece? Zaskoczony nieco
gwałtownością reakcji, Theldara zamrugał oczyma.
– No... nic szczególnego, Bracie Saryonie. Wspominałeś o studiowaniu. Oczywistym
jest, iż wysnułem stąd wniosek, że w takim razie musisz wiele czasu spędzać
w Bibliotece.
– No więc twój wniosek jest błędny! Nie zaglądałem tam od miesiąca! – powiedział
Saryon porywczo. – Od miesiąca, czy pojmujesz? – Ależ... tak...
– Pozostań z Alminem – mruknął katalista. – Nie ma potrzeby, byś mnie
odprowadzał. Znam drogę. – Skłoniwszy się niezgrabnie, wybiegł z drzwi celi Druida,
a gdy szedł przez lecznicę, zmierzając ku odległym drzwiom, zbyt krótki habit łopotał
mu wokół chudych kostek.
Zamyślony Druid patrzył w ślad za młodym człowiekiem długo jeszcze po jego
odejściu, gładząc przy tym machinalnie pióra kruka, który wleciawszy oknem, przysiadł
na ramieniu maga.
– I cóż? – zapytał ptaka. – Czy coś mówiłeś? Kruk, również spoglądający za katalista
czarnymi, lśniącymi oczyma i czyszczący dziób pazurem, głośno zakrakał.
– Istotnie – odparł Theldara – przyjacielu mój, masz rację. Ten duch zaprawdę unosi
się na mrocznych skrzydłach.
IV. KOMNATA DZIEWIĄTEJ TAJEMNICY

GDY ZDARZYŁ SIĘ ÓW WYPADEK, Mistrza Bibliotekarza nie było na jego


zwykłym miejscu pracy. Wszystko to działo się późną nocą, długo po wybiciu Godziny
Spoczynku. Jedyną znajdującą się na służbie osobą był podstarzały już Diakon, znany
pod imieniem Podmistrza.
Właściwie słowo „Podmistrz” stanowiło określenie błędne, bo człowiek ów
naprawdę nie był żadnym mistrzem, ani „Pod” ani „Nad”. W rzeczywistości pełnił
obowiązki stróża, a główne jego zadanie polegało na odstraszaniu szczurów, które za nic
mając badania naukowe, pożerały książki, nie dbając o zawartą w nich wiedzę.
Podmistrz był też jednym z niewielu żyjących u Źródła, którym zezwolono
przebywać tam w Czasie Spoczynku. Przywilej ten cenił sobie niezbyt wysoko, ponieważ
i tak przywykł ucinać sobie drzemkę, gdy tylko miał na to ochotę. I kiedy jego pokryta
żółtawą skórą łysa głowa zaczęła chylić się ku stronom tomu, który, jak sobie wmawiał,
właśnie z zapałem studiował, usłyszał dziwne szuranie w odległym zakątku Biblioteki.
Ten dźwięk sprawił, iż Podmistrz uniósł wzrok znad księgi, a jego serce zaczęło
wyprawiać niemiłe harce. Pochrząkując nerwowo, jął pilnie wpatrywać się w zalegający
Bibliotekę mrok, żywiąc nadzieję (i obawę), iż zdoła dostrzec przyczynę hałasu. W tym
momencie przypomniały mu się szczury i z niemiłym dreszczem uświadomił sobie, iż
gryzoń tak duży, by spowodować hałas słyszany z tej odległości, musi być nadzwyczaj
rosłym przedstawicielem swojego gatunku. Uderzyła go też myśl, że aby uporać się
z niegodziwcem, będzie musiał przejść przez bardzo mroczny zakątek Biblioteki.
Dodając do siebie obie refleksje, po chwili głębokiego namysłu zdecydował, iż w ogóle
nic nie usłyszał, a ów dźwięk był jedynie tworem jego wyobraźni.
Wyraźnie tym pokrzepiony, powrócił do lektury, rozpoczynając ponownie akapit,
który zaczął czytać już tydzień temu i który nieodmiennie usypiał go, zanim Podmistrz
docierał do jego połowy.
Tekst nie zawiódł go i tym razem. Dotykał właśnie strony nosem, gdy ponownie
usłyszał ten ukradkowy szmer.
Diakon, który w młodości był świadkiem utarczek granicznych pomiędzy
królestwami Merilon i Zithel, widywał już różne zdumiewające rzeczy. Widział padający
z nieba ognisty deszcz i drzewa miotające włóczniami. Widział jak Mistrzowie Wojny
przekształcali mężczyzn w centaury, koty w lwy, jaszczurki w smoki, a szczury
w mordercze monstra. Pod wpływem tamtych wspomnień szczurzy intruz urósł więc
teraz w wyobraźni Diakona i drżący Podmistrz wstał z krzesła, by pospieszyć ku
drzwiom.
Wysunął głowę na zewnątrz, nie wychodząc jednak całkowicie (nikt nie zarzuci mu
opuszczenia posterunku.), i zaczął rozważać możliwość wezwania pomocy Duuk-tsarith.
Gdy przypomniał sobie jednak ich wysokie, odziane w czarne habity sylwetki, zawsze
prawie nieruchome i milczące, z założonymi na piersiach rękami, zawahał się, czując
obawę równą nieomal tej, jaką budził w nim ów tajemniczy hałas. Może jednak niczego
nie słyszał. Może to tylko mały szczur...
O, znowu! I jeszcze trzask zamykanych drzwi! – Wykonawca! – syknął Diakon,
machając zesztywniałą nieco ręką. – Wykonawca! Okryta kapturem głowa zwróciła się
w jego stronę. Diakon ujrzał błysk oczu i nawet nie zdążył westchnąć, gdy pozornie nie
ruszywszy się z miejsca, odziana w czerń, milcząca postać stanęła tuż przy nim.
Choć warlok nie wypowiedział ani słowa, w umyśle Diakona pojawiło się zupełnie
wyraźne pytanie.
– Ja...nie jestem całkiem pewien – zająknął się w odpowiedzi Diakon. – S-słyszałem
h-hałas.
Diakon dostrzegł, iż Duuk-tsarith pochylił głowę, na co wskazywało drgnięcie
czubka spiczastego, czarnego kaptura.
– To... to było spore... nie hałas, znaczy się. Chciałem rzec, iż hałas zabrzmiał tak,
jak gdyby wywołało go coś dużego i... wydawało mi się, że słyszę odgłos zamykanych
drzwi.
Spod czarnego kaptura wionęło ku niemu ciepłe, wilgotne tchnienie.
– Nie, oczywiście, że nie! – Diakon wydawał się mocno zdumiony niestosownością
stwierdzenia – Przecież jest Czas Spoczynku. Nikomu nie wolno tu przebywać o tej
porze. Ja mam dyspep... dyspensę – dodał, potykając się ze zdenerwowania na trudnym
słowie.
Zakapturzona głowa odwróciła się ku mrocznym korytarzom, uformowanym przez
rzędy kryształowych półek z ich cenną zawartością.
– T-to tam – wymamrotał Diakon, wskazując ku najbardziej od nich odległej części
Biblioteki. – Niczego n-nie widziałem. Usłyszałem tylko jakiś dźwięk... taki... szelest,
a potem... potem skrzypnięcie drzwi...
Przerwał, gdy poczuł kolejne tchnienie ciepła.
– Co tam się znajduje? Chwileczkę, niech pomyślę. – Jego łysina aż zmarszczyła się
od wysiłku, z jakim przebiegał w myślach wewnętrzne korytarze Biblioteki. W końcu
dotarł do poszukiwanych drzwi, przez moment przetrawiał znaczenie odkrycia, a gdy
pojął je w pełni, wytrzeszczył oczy na warloka. – Dziewiąta Tajemnica! Zaniepokojenie
Wykonawcy uwidoczniło się tylko lekkim drgnieniem kaptura.
– Komnata Dziewiątej Tajemnicy! – Diakon aż załamał ręce. – Zakazane księgi! Ale
przecie drzwi są zawsze zapieczętowane.
Jakże więc... Co się...
Przemawiał już w pustkę. Warlok zniknął mu z oczu.
Diakon był tak wytrącony z równowagi, że nie od razu pojął, co się stało.
Początkowo pomyślał, iż Duuk-tsarith czmychnął przerażony, i zamierzał już postąpić
tak samo, gdy wróciła mu zdolność logicznego rozumowania. Oczywiste. Wykonawca
poszedł zbadać sprawę.
Oczyma wyobraźni Podmistrz ponownie ujrzał gigantycznego szczura. M-może
powinien jednak zostać na m-miejscu i p-popilnować drzwi. Następnie jednak w miejscu
olbrzymiego gryzonia ujrzał Mistrza Bibliotekarza. Z westchnieniem ujął w dłonie poły
swego białego habitu, by uchronić je przed zetknięciem z kurzem, i pospieszył w stronę
zakazanej komnaty.
Zagubił się na chwilkę w kryształowym labiryncie, ale przed sobą i nieco z prawej
strony usłyszał dźwięk głosów. Pomogło mu to odnaleźć drogę, więc raźnie ruszył ku
celowi i trafił do drzwi zakazanej komnaty w tej samej chwili, w której wprost
z powietrza zmaterializował się tam jeszcze jeden, milczący i odziany w czerń,
zakapturzony Duuk-tsarith. Ponieważ pierwszy z Wykonawców zdjął już pieczęć
z drzwi, drugi natychmiast wszedł do środka. Diakon zamierzał również tam wejść, ale
nieoczekiwane pojawienie się tego Wykonawcy tak wytrąciło go z równowagi, że musiał
na chwilę oprzeć się o futrynę i przycisnąć dłonie do łomocącego dziko serca.
Poczuwszy się nieco lepiej i żadną miarą nie chcąc utracić możliwości ujrzenia na
własne oczy, jak dwaj Wykonawcy walczą z gigantycznym szczurem, Diakon
ostrożniutko zajrzał do komnaty. Choć światło świecy zmusiło odwieczne cienie do
chwilowego wycofania się w rogi pomieszczenia, miał wrażenie, iż czyhają one tylko na
okazję, by stamtąd wyskoczyć i ponownie objąć we władanie swój zapieczętowany dom.
Gdy tak wpatrywał się w głąb komnaty, w umyśle jego jak dym rozwiała się wizja
gigantycznego szczura, ustępując przerażeniu głębszemu i mającemu bardziej realne
podstawy. Widział teraz, iż musi sprostać czemuś o wiele bardziej mrocznemu
i okropnemu.
Ktoś bowiem ośmielił się wkroczyć do zakazanej komnaty. Ktoś studiował zawarte
w niej ciemne i zawiłe sekrety. Kogoś uwiodła przeklęta i nienawistna potęga Dziewiątej
Tajemnicy.
W pierwszej chwili mrugający oczyma i usiłujący dostosować wzrok do jasnego
blasku świecy Diakon nie mógł rozpoznać sylwetki zakrytej uściskami dwu mrocznych
warloków. Dostrzegał tylko, podobny do własnego, biały, nieco zaniedbany habit.
A zatem Diakon pracujący u Źródła. Ale któż, na Almina...
Spojrzała nań wychudła i budząca litość twarz. – Brat Saryon!
V. KOMNATA BISKUPA

POWSTAJĄC Z GODNOŚCIĄ Z KLĘCZEK po odprawieniu Rytuału Porannego,


Biskup Vanya przygładził swą czerwoną sutannę i podchodząc do okna, z zaciśniętymi
wargami i zmarszczonym czołem przez chwilę patrzył na wschodzące słońce. Świadome
jakby tego bacznego spojrzenia, słońce bojaźliwie wychylało się zza odległych szczytów
gór Yannheimu. Przez moment wydawało się nawet, iż waha się ono, balansując na
wierzchołkach pokrytych śniegiem turni, gotowe dać nura z powrotem, gdyby Biskup
wyrzekł choć jedno słowo.
Biskup jednak odwrócił się od okna, w zadumie podnosząc i zawieszając sobie na
szyi odlany w srebrze i złocie łańcuch – oznakę jego godności, dopasowaną do złoto-
srebrnego wykończenia biskupiej szaty. Jak gdyby czekając na tę właśnie chwilę, słońce
uniosło się w niebo, zalewając pokój Biskupa potokami blasku. Jego Świątobliwość,
poirytowany tym światłem, jeszcze bardziej zmarszczył brwi, ruszył energicznie ku oknu
i zaciągnął ciężkie aksamitne zasłony.
Vanya zasiadał właśnie za biurkiem, zabierając się do rozstrzygania codziennych
spraw, gdy czynność tę przerwało mu ciche, pokorne pukanie do drzwi.
– Wejdź, proszę, z błogosławieństwem Almina – powiedział łagodnym i miłym dla
ucha głosem, choć natrafiwszy spojrzeniem na stertę pism przyniesionych właśnie przez
Arieli i leżących na gładkim blacie, westchnął ciężko i z irytacją, myśląc o kolejnej
zwłoce.
Grymas zniknął w tej samej chwili, gdy gość ukazał się w drzwiach. Niepokorny
promień słońca, któremu udało się przecisnąć przez szczelinę w zasłonie, błysnął krótko
na srebrnym hafcie białych szat przybysza. Wślizgując się do pokoju w swoich nie
wydających na grubym dywanie żadnego dźwięku pantoflach, Kardynał już od drzwi
zgiął się w niskim ukłonie, a potem, starannie zamykając je za sobą, ośmielił się podejść
bliżej.
– Wasza Świątobliwość – zaczął nerwowo, oblizując wargi pożałowania godny
wypadek...
– Niechaj zawsze świeci nam słońce, Kardynale – odezwał się Biskup zza swojego
masywnego biurka.
Twarz Kardynała nabiegła purpurą.
– Wybaczcie, Wasza Świątobliwość – wymamrotał, ponownie gnąc się w ukłonie. –
Niechaj zawsze świeci. I niech towarzyszy wam dziś błogosławieństwo Almina.
– I tobie, Kardynale – rzekł Biskup pojednawczo, przeglądając równocześnie pisma,
które dziś w nocy dostarczyli mu posłańcy.
– Wasza Świątobliwość, godny najwyższego pożałowania wypadek...
– Nigdy nie powinniśmy pozwolić zaangażować się tak dalece w sprawy tego świata,
byśmy zapomnieli o wezwaniu błogosławieństwa Almina – zauważył Vanya, pogrążony
w czytaniu jednego z listów, otoczonego charakterystyczną złotą aurą Imperatora,
i najwyraźniej błądzący myślami gdzie indziej. W rzeczy samej jednak Biskup w ogóle
nie czytał tego listu. Jeszcze jeden „pożałowania godny wypadek”! Przekleństwo!
Właśnie uporał się z takim „wypadkiem”, sprawą młodego durnia z Domu Katalistów,
który związał się z córką drobnego szlachetki i oboje zapomnieli się tak dalece, iż
popełnili haniebny grzech cielesnego połączenia. Zakon podjął decyzję o egzekucji
poprzez Przemianę. Najmądrzejszy z możliwych wyroków. Cała sprawa nie należała
jednak do przyjemnych i zakłóciła życie u Źródła na cały tydzień. – Niewątpliwie
będziesz o tym pamiętał, Kardynale, nieprawdaż? – Tak, oczywiście, Wasza
Świątobliwość – zająknął się Kardynał, a purpura z jego twarzy zaczęła, unosić się
wyżej, pokrywając w końcu łysinę. Dostojnik na chwilę stracił mowę.
– No więc? – Biskup uniósł wreszcie wzrok znad listów. Cóż z tym... godnym
najgłębszego pożałowania wypadkiem? – Już mówię, Wasza Świątobliwość. – Kardynał
natychmiast pospieszył wykorzystać chwilę przerwy w ostrzale. – Odkryto, iż ostatniej
nocy jeden z młodych Diakonów przebywał w sali Wielkiej Biblioteki... po wybiciu
Godziny Spoczynku.
Vanya gniewnie zmarszczył brwi i machnął niecierpliwie pulchną dłonią.
– Kardynale, niech rodzaj kary określi jeden z Podmistrzów. Nie mam czasu na
zajmowanie się każdym wykroczeniem dyscyplinarnym...
– Wasza Świątobliwość wybaczy – przerwał Kardynał i pospiesznie postąpił do
przodu – ale to nie jest zwykłe wykroczenie dyscyplinarne.
Vanya przyjrzał się uważniej twarzy rozmówcy i dopiero teraz zauważył malujące się
na niej napięcie i niemal przerażającą powagę. Biskup zatem również spoważniał,
odłożył pismo od Imperatora i całą swą uwagę poświęcił już bez reszty Kardynałowi.
– Mów zatem.
– Wasza Świątobliwość, w salach Biblioteki Wewnętrznej odkryto, iż pewien
młodzieniec studiuje... – Kardynał przerwał na moment, nie dla osiągnięcia efektu
dramatycznego, ale by przygotować się na reakcję przełożonego – w Komnacie
Dziewiątej Tajemnicy.
Biskup przez długą chwilę w milczeniu mierzył wzrokiem Kardynała, a na jego
twarzy widać było oznaki rosnącego niezadowolenia.
– Któryż to? – wychrypiał wreszcie.
– Diakon Saryon.
Zmarszczka na czole Biskupa pogłębiła się.
– Saryon... Saryon... – zamruczał, machinalnie przebierając pulchnymi palcami po
powierzchni biurka, jak to miał w zwyczaju, gdy głęboko zastanawiał się nad czymś.
Kardynał już wcześniej miewał okazje obserwować ów nawyk Biskupa i ten widok
zawsze przywodził mu na myśl pająka uparcie posuwającego się po hebanie. Podsuwając
pamięci przełożonego wskazówkę, mimowolnie cofnął się o krok.
– Saryon to ta chluba naszej matematyki, Wasza Świątobliwość.
– Ach, tak... – Zjeżone brwi Biskupa opadły nieco i niezadowolenie jakby trochę
zmalało. – Saryon. – Przez chwilę Jego Świątobliwość rozmyślał o czymś intensywnie,
potem ponownie zmarszczył brwi. – Jak długo tam przebywał? – Niezbyt długo, Wasza
Świątobliwość – pospieszył zapewnić Kardynał. – Podmistrz, który usłyszał podejrzany
hałas w głębi Biblioteki, niemal natychmiast zaalarmował Duuk-tsarith. W rezultacie
mogli zatrzymać tego młodego człowieka w ciągu paru minut po tym, jak tam wszedł.
Twarz Biskupa pojaśniała i pojawił się na niej wyraz zbliżony niemal do uśmiechu.
Zauważywszy jednak, iż Kardynał obserwuje go z rosnącą dezaprobatą, Vanya
natychmiast ponownie przybrał surową minę.
– Nie można pozwolić, by uszło mu to bezkarnie.
– Ależ oczywiście, że nie, Wasza Świątobliwość.
– Ten... Saryon musi zostać przykładnie ukarany, w przeciwnym razie inni również
mogą ulec pokusie.
– Myślę dokładnie o tym samym, Wasza Świątobliwość.
– A jednak – zaczął zastanawiać się Vanya, wzdychając ciężko i wstając z miejsca –
nie potrafię oprzeć się podejrzeniu, iż jest w tym wszystkim i część naszej winy,
Kardynale.
Oczy Kardynała powiększyły się całkiem wyraźnie.
– Zapewnić mogę Waszą Świątobliwość – zaprotestował tonem pełnym urażonej
godności – że ani ja sam, ani żaden spośród naszych Mistrzów nigdy nie...
– Och, o tym nawet nie pomyślałem – powiedział Vanya, unosząc dłoń w geście
protestu. – Przypominam sobie teraz jedynie, iż miałem doniesienia, że ten młody
człowiek zaniedbuje swoje zdrowie i modły dla ksiąg. Najwyraźniej dopuściliśmy do
tego, by ów Saryon pogrążył się w swoich badaniach tak dalece, że zapomniał o całym
świecie. I niemal utracił swoją duszę – dodał z powagą, potrząsając głową. – Ach,
Kardynale, gdyby nie miłosierdzie Almina, moglibyśmy zostać obciążeni
odpowiedzialnością za tę duszę... na szczęście dano nam szansę uratowania tego
młodzieńca.
Ponieważ mówiąc to Biskup spojrzał na Kardynała z wyraźną przyganą, ten mruknął
pod nosem: „Alminowi niech będą dzięki”, najwidoczniej nie uważał tego jednak za
szczególną łaskę.
Odwracając się plecami do nadąsanego rozmówcy, Biskup podszedł do okna
i odsuwając jedną ręką zasłonę, wyjrzał na zewnątrz, jakby napawając się urodą poranka.
W istocie jednak daleki był od tego, co można było wywnioskować widząc, jak –
z dłonią ciągle na zasłonie – kątem oka łypnął ku Kardynałowi, gdy ten umilkł.
– Kardynale, nie zaprzeczysz chyba, iż w całej tej sprawie najważniejszą jest dusza
tego młodzieńca? – Ależ oczywiście, Wasza Świątobliwość – powiedział Kardynał, który
patrząc pod światło, musiał zmrużyć oczy, to zaś może było przyczyną, dla której wydało
mu się, że dostrzega błysk w oku rozmówcy.
Biskup powrócił do kontemplacji poranka.
– Wydaje mi się, iż w upadku owego młodzika i my mamy swój udział, bo poprzez
niedopatrzenie dopuściliśmy do tego, by błąkał się samotnie, bez przewodnictwa
i nadzoru. – Nie słysząc odpowiedzi, Biskup westchnął ciężko i uderzył się pięścią
w pierś. – Ja też nie jestem bez winy, Kardynale.
– Wasza Świątobliwość jest zbyt szlachetnym...
– Czyż nie wynika z tego, iż przeznaczona dlań kara spaść winna na nasze barki? Że
to my, nie on, powinniśmy zostać przykładnie ukarani... jako że to my zawiedliśmy? –
Sądzę, że...
Opuszczając nagle zasłonę i pogrążając pokój w mroku, Biskup odwrócił się od
okna, by spojrzeć w twarz swojego ministra, który ponownie musiał zamrugać
gwałtownie oczyma, usiłując dostosować je do ciemności, tak jak usiłował dostosować
swój umysł do dróg, jakimi chadzały myśli Biskupa.
– Jeśli jednak ukorzymy się publicznie, nie posłuży to sprawie Kościoła, nieprawdaż,
Kardynale? – Zgadzam się z Waszą Świątobliwością całkowicie! – Kardynał był coraz
bardziej zaskoczony. I zbity z tropu. – Rzecz taka miałaby niewyobrażalne...
Biskup przybrał zamyślony wyraz twarzy i założył ręce za plecy.
– Czyż zatem pozwalając, by ktoś inny odpokutował za nasze własne błędy, nie
postąpilibyśmy wbrew temu wszystkiemu, czego nauczamy? Kardynał, który niczego już
nie pojmował, zdołał tylko wymamrotać coś niezrozumiałego.
– Myślę więc – miękkim głosem ciągnął dalej Biskup – że zarówno w interesie
Kościoła, jak i dla dobra duszy tego młodzieńca najlepiej będzie, jeśli o wypadku tym...
zapomnimy.
Biskup nadal nie spuszczał wzroku ze swego ministra. Początkowo na twarzy
Kardynała malowało się niezdecydowanie, po chwili jednak stężała w uporze. Vanya
ponownie gniewnie zmarszczył brwi. Zacisnął też w irytacji ukryte za plecami palce rąk.
Kardynał był w zasadzie spokojnym i bezpretensjonalnym człowiekiem, którego główną
z punktu widzenia Vanyi – zaletą była pewna ociężałość umysłowa. Zaleta owa niekiedy
jednak stawała się wadą. Kardynał dostrzegał w życiu jedynie czerń i biel i – co za tym
idzie – nieczuły był na subtelną gamę rozciągających się między nimi odcieni szarości.
Gdyby sprawę rozstrzygał minister, pomyślał Vanya z ironią, młodego Saryona
prawdopodobnie skazano by na Przemianę! Usiłując mówić spokojnym głosem, Biskup
mruknął dość cicho, tak jednak, by rozmówca dobrze usłyszał cztery ostatnie słowa: –
Nie chciałbym żadną miarą sprawić matce Saryona najmniejszej troski, szczególne teraz,
kiedy, jak zresztą i my wszyscy, trapi się zdrowiem swojej drogiej kuzynki,
Imperatorowej...
W twarzy Kardynała coś drgnęło. Może i wolno myślał, nie należał jednak do
durniów – co było jego kolejną zaletą.
– Pojmuję – powiedział z ukłonem.
– Mogę to sobie wyobrazić – skwitował Vanya kpiąco. A zatem – kontynuował
pospiesznie, wracając do biurka – kto jeszcze wie o niefortunnym wykroczeniu młodego
człowieka? Kardynał zastanawiał się dość krótko.
– Podmistrz i Wielki Mistrz. Musieliśmy go powiadomić, jako przełożonego.
– Tak mniemam – mruknął Vanya, a jego dłoń ponownie zaczęła skradać się po
blacie. – I Wykonawcy. Czy ktoś jeszcze? – Nie, Wasza Świątobliwość. – Kardynał
potrząsnął głową. Na szczęście działo się to w Czasie Spoczynku...
– Tak. – Vanya potarł dłonią czoło. – No dobrze. Duuk-tsarith nie sprawią kłopotów.
Na ich dyskrecji możemy polegać. Przyślij tych dwu do mnie, razem z tym młodym
nieszczęśnikiem.
– Co z nim zrobisz Wasza Świątobliwość? – Nie mam pojęcia – miękko odparł
Vanya, podnosząc list Imperatora i patrząc nań nie widzącym niczego spojrzeniem. – Nie
mam pojęcia...
Jednak w godzinę później, kiedy do komnaty wszedł młody, pracujący jako sekretarz
Biskupa kapłan, by powiadomić go, że Diakon Saryon, zgodnie z poleceniem, czeka na
zewnątrz, Vanya podjął już decyzję.
Pamiętając Saryona dość mgliście, Biskup stracił cały ranek, usiłując przypomnieć
sobie jego wygląd. Nie powinno to rzutować ujemnie na ocenę daru obserwacji Biskupa,
bo zazwyczaj nic nie uchodziło jego uwagi. To, że w końcu spośród wielu setek twarzy
młodych mężczyzn i kobiet, którzy przybywali do Źródła i opuszczali je, zdołał
przypomnieć sobie wychudłe i poważne oblicze młodego geniusza matematyki, należy
Jego Świątobliwości zapisać na plus.
Gdy utrwalił sobie w pamięci wygląd młodego człowieka, pracował jeszcze pół
godziny po tym, jak oznajmiono mu o jego przybyciu. Niech biedak trochę jeszcze
pocierpi – powiedział sobie Vanya, świadomy doskonale faktu, iż najgorsze męczarnie
zadajemy sobie sami. Wreszcie, spojrzawszy w stronę stojącego na biurku szklanego
zegara i określiwszy położenie maleńkiego słońca obiegającego większą tarczę
i zamkniętego razem z nią w kryształowym więzieniu, Biskup zdecydował, że
wyznaczony czas minął. Unosząc dłoń, sprawił, że mały kurant wydał wibrujący, głęboki
dźwięk. Później, wstając powoli, włożył na głowę mitrę i poprawił swoje szaty.
Przechodząc na środek umeblowanego z przepychem pomieszczenia, stanął tam,
oczekując w pozie groźnej i majestatycznej.
Drzwi otwarły się wreszcie. Na krótką chwilę pojawił się w nich sekretarz, jednak
jego sylwetkę natychmiast pochłonęła czerń, gdy obok przepłynęli w powietrzu dwaj
Duuk-tsarith, odziani w zakapturzone habity i trzymający między sobą potykającego się
młodego człowieka, wyglądającego w ich towarzystwie jak ktoś otoczony mrokiem
własnej, prywatnej nocy.
– Możecie nas zostawić – powiedział Biskup Wykonawcom, którzy skłonili się
i zniknęli. W tej samej chwili bezgłośnie zamknęły się drzwi. Biskup i młody więzień
zostali sami.
Zachowując wyraz chłodu i powagi na twarzy, Vanya z zainteresowaniem przyglądał
się młodemu człowiekowi. Zauważył z satysfakcją, iż nie omylił się, przywołując
z pamięci twarz Saryona, choć upewnienie się o tym zajęło mu kilka minut – tak bardzo
zmieniło się oblicze, które miał przed sobą. Owszem, twarz ta i kiedyś – co należało
przypisać wielu godzinom studiów – była dość wymizerowana, teraz jednak Saryon,
blady jak nieboszczyk, istotnie przypominał trupa. Głęboko osadzone oczy młodzieńca
płonęły gorączkowym blaskiem, zdradzając, iż jest inaczej. Wysoka, szczupła sylwetka
drżała, a zbyt duże, nawet jak na ten wzrost, dłonie dygotały jak w febrze. W każdym
geście roztrzęsionego ciała, w każdym spojrzeniu zaczerwienionych, nabiegłych krwią
oczu, w śladach łez na twarzy dostrzec można było cierpienie, wyrzuty sumienia i strach.
W głębi duszy Vanya pozwolił sobie na uśmiech.
– Diakonie Saryonie – zaczął głębokim, dźwięcznym głosem. Zanim jednak zdołał
powiedzieć więcej, nieszczęsny młody człowiek skoczył przez całą niemal długość
komnaty i zwaliwszy się przed zaskoczonym Biskupem na kolana, chwycił skraj jego
szaty, przyciskając ją do ust. Następnie, mamrocząc coś niezrozumiałego, zalał się łzami.
Lekko poirytowany na widok sporej, rozlewającej się na skraju kosztownej jedwabnej
szaty plamy, Biskup zmarszczył brwi i wyrwał materiał z uścisku młodzieńca. Saryon
nawet nie drgnął, pozostając nadal w tej samej pozie: klęczał zgarbiony, z twarzą ukrytą
w dłoniach, i zanosił się rozpaczliwym łkaniem.
– Diakonie, weź się w garść! – syknął Vanya, a po chwili dodał łagodniejszym
tonem: – No, no, mój chłopcze. Popełniłeś błąd. Ale to jeszcze nie koniec świata. Jesteś
młody. Młodość to czas poszukiwań. – Sięgając w dół, ujął Saryona za ramię. – Jest to
czas, w którym stopy nasze niosą nas chętnie ku nieprzetartym ścieżkom – mówił dalej,
siłą prawie podnosząc młodego człowieka z podłogi – gdzie niekiedy natykamy się na
ciemności. – Kierując niepewnymi krokami Saryona i nawet na moment nie przestając
mówić, Biskup podprowadził go do fotela. – Aby odnaleźć drogę powrotną, wystarczy
jedynie poprosić o pomoc Almina. No, nareszcie. Siadaj, proszę. Zakładam, iż przez całą
noc i poranek nie dano ci nic do jedzenia ani picia? Tak właśnie myślałem. Spróbuj tego
kseresu. Naprawdę doskonały, z winnic Diuka Algora.
Vanya napełnił młodemu człowiekowi kielich, przed którym ten – oszołomiony
faktem, iż usługuje mu jego Biskup – wzdrygnął się, jakby podejrzewał, że nalano mu
trucizny.
Obserwując zmieszanie młodzieńca z wewnętrzną, doskonale skrywaną uciechą,
Vanya jeszcze podwoił swoją gościnność, niemal wciskając kielich w oporną dłoń.
Następnie, zdjąwszy mitrę, Biskup zasiadł w miękkim, wygodnym, ale ozdobnym fotelu
naprzeciw Saryona. Nalawszy sobie kseresu, podniósł kielich i nie przykładając go do
ust, trzymał przez chwilę w powietrzu, sadowiąc się wygodnie i poprawiając szaty.
Oszołomiony kompletnie Saryon nie mógł nic zrobić, wytrzeszczał jedynie oczy na
tego wielkiego człowieka, który teraz przypominał bardziej czyjegoś nieco tęgawego
wujaszka niż jednego z najpotężniejszych ludzi w państwie.
– Niech święci się imię Almina – powiedział Biskup, dotykając wreszcie kielichem
warg i upijając łyczek istotnie doskonałego kseresu.
– Niech się święci – odparł machinalnie Saryon usiłując wypić odrobinę wina
i rozlewając większość na swój habit.
– A teraz, Bracie Saryonie – powiedział Biskup, przybierając minę ojca zmuszonego
do ukarania ukochanego dziecka – darujmy sobie formalności. Chciałbym z twoich
własnych ust usłyszeć, co właściwie się stało.
Młody człowiek zamrugał oczyma; zawieszony w powietrzu kielich zachybotał się
lekko, gdy Saryon na moment odwrócił od niego uwagę. Chwyciwszy go pospiesznie,
młodzieniec drżącą dłonią postawił puchar na najbliższym stole.
– Wasza Świątobliwość – wymamrotał nieszczęśliwy Saryon, nie bardzo wiedząc, na
czym skupić się najpierw. – Moja zbrodnia... jest... niewybaczalnie okropna...
– Synu mój – odezwał się Vanya tonem pełnym bezgranicznej cierpliwości
i uprzejmości, tak niezmiernie łagodnym, iż oczy Saryona ponownie napełniły się łzami.
– Almin dzięki swej mądrości pojmuje twoją zbrodnię, on też w swoim miłosierdziu ci
przebacza. W porównaniu z naszym Ojcem jestem jedynie biednym śmiertelnikiem. Jeśli
podzielę z Nim wiedzę o twoim grzechu, podzielę i Jego miłosierdzie. Wyjaśnij mi więc,
cóż sprowadziło cię na tę mroczną ścieżkę.
Nieszczęsny Saryon był tak załamany, że przez kilka chwil nie mógł mówić. Vanya
czekał spokojnie, popijając wino niewielkimi łyczkami i zachowując na twarzy wyraz
ojcowskiej życzliwości, w duchu zaś uśmiechając się z satysfakcją. Wreszcie młody
Diakon zaczął mówić. Początkowo z trudem wydobywał z siebie słowa, zacinając się raz
po raz i wbijając wzrok w posadzkę. Potem, gdy uniósł wzrok i stwierdziwszy, iż
wyznając to, co uważał za spowiedź duszy tak nędznej i otoczonej mrokiem tak
głębokim, że jedyną jej przyszłością jest potępienie, spotyka się ze zrozumieniem
i współczuciem, rozluźnił się i poczuł swobodniej. Słowa popłynęły jak burzliwy potok.
– Wasza Świątobliwość, sam nie wiem, co mnie do tego skłoniło! – wykrzyknął
rozpaczliwie. – Byłem tam taki szczęśliwy i tak dobrze się tam czułem.
– Myślę, że jednak wiesz. Musisz jedynie to sobie uświadomić – powiedział Vanya
łagodnie.
Saryon wahał się przez chwilę.
– Istotnie, być może wiem. Wasza Świątobliwość raczy mi wybaczyć, ale ostatnio
czułem się... – zawahał się, niepewny, czy ma mówić dalej.
– Znudzony? – poddał Vanya.
Młody człowiek zarumienił się, potrząsając głową.
Nie. Tak. Być może. Powinności są tak proste... – Machnął niecierpliwie ręką. –
Nauczyłem się wszystkiego, co powinien umieć katalista dowolnego typu magii. Tak! –
Była to odpowiedź na sceptyczne spojrzenie Vanyi. – Nie mam zamiaru się chełpić.
Dokonałem i czegoś więcej: opracowałem nowe formuły matematyczne w miejsce
liczących sobie setki lat, nieporadnych sposobów obliczeń. Sądziłem, iż powinno mnie to
zadowolić, myliłem się jednak. Poczułem tylko większy głód. – Zapominając się Saryon
zaczął mówić coraz szybciej, aż w końcu wstał i ruszył przez pokój, gestykulując
energicznie. – Zacząłem pracować nad formułami, które mogłyby utorować drogę
nowym cudom, magii, o jakiej przedtem nikomu się nie śniło! W swoich dociekaniach
zagłębiałem się coraz bardziej w księgozbiory Źródła. Aż wreszcie, w odległej,
zapomnianej części Biblioteki, natrafiłem na Komnatę Dziewiątej Tajemnicy. Wasza
Świątobliwość, czy potrafisz wyobrazić sobie, co wtedy czułem? Nie – zakłopotany
Saryon spojrzał na Biskupa – bo i jakże mógłbyś, ty, który jesteś uosobieniem dobroci
i prawości... Wpatrywałem się w wyryte nad drzwiami runy i doświadczałem dreszczu
podobnego Zachwyceniu, jakie opada nas każdego ranka, gdy odczuwamy magię, tylko
że to czucie nie było światłem i pełnią. Było tak, jak gdyby mrok w mojej duszy
pogłębiał się, aż wciągnął mnie w swój wir. Odczuwałem głód i pragnienie i dosłownie
trząsłem się z pożądania.
– I cóż zrobiłeś? – zapytał, wbrew sobie samemu zafascynowany opowieścią, Vanya.
– Wszedłeś? – Nie. Byłem zbyt przestraszony. Nie wiem nawet, jak długo stałem
i wpatrywałem się w drzwi tej komnaty. – Saryon westchnął ze znużeniem w głosie. –
Musiało to jednak trwać godzinami, ponieważ nagle poczułem, iż bolą mnie nogi i kręci
mi się w głowie. Przestraszony nie na żarty, padłem na najbliższy fotel i rozejrzałem się
dookoła. Cóż będzie, jeśli ktoś mnie zobaczył? Zakazane myśli na pewno malowały się
wyraźnie na mojej twarzy! Jednak w pobliżu nie było nikogo. – Podświadomie ilustrując
słowa czynami, Saryon opadł na fotel. – Gdy tak siedziałem tam w Pokoju Studiów,
dowiedziałem się, jak to jest być kuszonym przez Zło. – Opuścił głowę, kryjąc twarz
w dłoniach. – Wasza Świątobliwość, ja zrozumiałem, z taką samą pewnością, z jaką
wiedziałem, iż siedzę tam w fotelu, że potrafię wejść w te zakazane drzwi! Och, tak,
strzegą ich i bronią bariery i runy. – Niecierpliwie wzruszył ramionami. – Są to jednak
tak proste zaklęcia, iż każdy, kto ma w sobie choć odrobinę Życia, może łatwo je zdjąć.
Wygląda na to, iż strzeże się ich ze względów czysto formalnych, zakładając po prostu,
że nikt przy zdrowych zmysłach nie zechce nawet zbliżyć się do zakazanych tekstów,
a cóż dopiero je czytać.
Młodzieniec umilkł na chwilę. Potem już mówił coraz ciszej, jakby rozmawiał
z samym sobą.
– Być może nie jestem przy zdrowych zmysłach. Ostatnio wydaje mi się, iż
wszystko, na co patrzę, jest zniekształcone i zamglone, tak jakbym widział to przez
półprzejrzystą zasłonę. – Saryon rzucił Vanyi szybkie spojrzenie, potrząsnął głową
i mówił dalej, choć w głosie jego pobrzmiewały nutki goryczy. – I wtedy, Wasza
Świątobliwość, pojąłem coś jeszcze. Ja nie odkryłem tych ksiąg przypadkowo – Jego
dłonie zwarły się w pięści. – Nie, ja ich szukałem, dowiadywałem się o nie, nie
przyznając się do tego przed sobą samym. Kiedy tam tak siedziałem, przypomniały mi
się całe półki przeczytanych przeze mnie książek, a w nich liczne odnośniki do ksiąg,
których nigdy nie umiałem znaleźć i które uważałem za zniszczone podczas Wojen
Żelaznych. Kiedy jednak trafiłem na tę Komnatę, zrozumiałem, że się myliłem. One były
w tym pomieszczeniu. Musiały tam być. Wiedziałem o tym przez cały czas. Co
zrobiłem? – Młodzieniec zachichotał histerycznie i śmiał się, aż śmiech przeszedł
w łkanie. Uciekłem z Biblioteki, jak ścigany przez widma. Dobiegłszy zaś do mojej celi,
drżący z obawy, rzuciłem się na pryczę.
– Mój synu, powinieneś był wtedy z kimś pomówić – łagodnie wytknął mu Vanya. –
Czyżbyś pokładał w nas tak mało wiary? Saryon potrząsnął głową, niecierpliwie
ocierając łzy.
– Nieomal do tego doszło. Przysłał po mnie Theldara. Bałem się jednak – westchnął.
– Mniemałem, iż poradzę sobie sam. Usiłowałem w pracy utopić pragnienie zakazanej
wiedzy. Szukałem oczyszczenia duszy w modlitwie i zapamiętaniu się w służbie. Po tym
wydarzeniu nigdy już nie opuściłem Modlitwy Wieczornej. Poświęciłem się ćwiczeniom
z innymi na dziedzińcu i uprawiałem je intensywnie, aż do takiego wyczerpania, że
przestawałem myśleć. I nade wszystko unikałem Biblioteki. A jednak nie było ani chwili,
we śnie czy na jawie, w której nie rozmyślałbym o tamtym pomieszczeniu i zawartych
w nim skarbach. Powinienem był wtedy zrozumieć, iż tracę duszę – mówił dalej porwany
potokiem swojej wymowy Saryon. – Pożądanie moje było jednak zbyt wielkie. Poddałem
się ostatniej nocy i kiedy wszyscy udali się na Spoczynek do swoich cel, ja wykradłem
się na zewnątrz i korytarzami przemknąłem ku Bibliotece. Nie miałem pojęcia, że dla
odstraszania szczurów umieszczono tam tego starego Diakona. Nie sądzę zresztą, aby ta
świadomość mnie powstrzymała, tak bardzo byłem pochłonięty moją udręką. Tak jak
przewidywałem, zdjęcie zaklęć pieczętujących wejście było sprawą prostą. Taką magią
parałem się w dzieciństwie. Krótką chwilę stałem bez tchu na progu, napawając się
słodkim i bolesnym uczuciem oczekiwania. A potem, z sercem walącym tak, iż nieomal
wyrywało się z mojej piersi, i spocony jak mysz, wkroczyłem do zakazanej komnaty. Czy
Wasza Świątobliwość był tam kiedyś? – Saryon spojrzał na Biskupa, który w tym
momencie uniósł tylko brwi, ale wystarczyło to, by młodzieniec pojął niestosowność
pytania. – Nie, nie... na pewno nie... Księgi nie są tam ułożone w jakimkolwiek porządku.
Leżą po prostu w stosach, jak gdyby ci, co je tam zwalili, spieszyli się, by jak najszybciej
zmyć zarazę z dłoni. Podniosłem pierwszą lepszą z brzegu. – Saryon splótł dłonie. – Gdy
dotknąłem tej małej książki, przepełniło mnie uczucie takiego podniecenia, iż niczego już
nie widziałem, nie słyszałem i zapomniałem nawet, gdzie jestem i co robię. Z tego
wszystkiego pamiętam jedynie, że trzymałem ją w dłoni i zastanawiałem się, jakie
tajemnice mają mi być oto objawione, myślałem także o tym, iż płonący we mnie ból
rozładuje się wreszcie i uwolni mnie z udręki.
– A jak było naprawdę? – miękkim głosem zapytał Vanya. Saryon uśmiechnął się
blado.
– Właściwie to nijak. Odczuwałem znużenie. Odwracając strony, czułem coraz
większe zmieszanie. Nie rozumiałem niczego, absolutnie niczego! Książka pełna była
odręcznych szkiców dziwnych i niezrozumiałych urządzeń i mętnych odsyłaczy do
rzeczy takich, jak „koła”, „sprzęgła” i „dźwignie”. – Saryon westchnął i powiedział
głosem rozczarowanego dziecka: – Nie było w niej ani słowa o matematyce.
Vanya nie zdołał powstrzymać pojawiającego mu się na ustach uśmiechu, w tej
chwili jednak nie było to istotne. Saryon nie patrzył na niego, ale wbił spojrzenie
w czubki swoich trzewików. Głosem zupełnie pozbawionym jakiejkolwiek intonacji
młodzieniec kończył swą opowieść: – Wtedy wkroczyli Wykonawcy... i wszystko
poczerniało. Ja... nie przypominam sobie niczego więcej do chwili... do chwili, gdy
znalazłem się w mojej celi. – Zupełnie wyczerpany, opadł na miękkie poduszki fotela
i ukrył twarz w dłoniach.
– Cóż dalej? – Wykąpałem się. – Unosząc spojrzenie, Saryon ujrzał uśmiech Vanyi
i myśląc, iż Biskup śmieje się z ostatniego stwierdzenia, dodał wyjaśniająco: – Czułem
się taki zbrukany i brudny, iż ostatniej nocy wykąpałem się ze dwadzieścia razy.
Biskup ze zrozumieniem kiwnął głową.
– I bez wątpienia całą noc zastanawiałeś się, jaką poniesiesz karę.
Głowa Saryona ponownie opadła w dłonie.
– Tak, oczywiście, Wasza Świątobliwość – wymamrotał.
– Niewątpliwie też wyobrażałeś sobie, że zostaniesz skazany na to, by stać się
jednym z Patrzących, zamieniony w kamień i na zawsze ustawiony na Granicy.
– Tak, Wasza Świątobliwość – cicho, ledwie dosłyszalnym głosem odezwał się
Saryon. – Nie zasłużyłem na nic innego.
– Ależ, Bracie Saryonie, gdyby za poszukiwanie wiedzy wszystkich nas karano tak
surowo, byłby to kraj kamiennych posągów. Poszukiwanie wiedzy samo w sobie nie jest
złem. Szukałeś po prostu w niewłaściwym miejscu. Tamta straszna wiedza została
zakazana nie bez przyczyny. Zniszczyła nieomal nasz kraj. Nie jesteś jednak sam.
Wszystkich nas niekiedy kusi Zło. Potrafimy to zrozumieć. Nie odtrącamy cię. Musisz
nam zaufać. Powinieneś był przyjść do mnie lub do jednego z Mistrzów po poradę
i wskazówki.
– Tak, Wasza Świątobliwość. Przykro mi.
– Jeśli idzie zaś o twoją karę, to już ją poniosłeś. Saryon zaskoczony uniósł głowę.
Vanya uśmiechnął się łagodnie, mówiąc dalej.
– Mój synu, tej nocy wycierpiałeś daleko więcej, niż zasługiwał na to twój, niewielki
w końcu, występek. I nie powiem o tym już ani słowa. Przeciwnie, w rzeczy samej,
zamierzam ofiarować ci coś, co w pewien sposób odkupi, być może, moją, jak się
obawiam, część winy w twojej zbrodni.
– Wasza Świątobliwość! – Twarz Saryona nabiegła purpurą, a potem raptownie
zbielała. – Twoja wina? Ależ nie! To ja wyłącznie...
Vanya machnął ręką z dezaprobatą.
– Nie, nie. Nie sprzyjałem dotąd wam, młodym. Oczywistym jest, iż uważałeś mnie
za człowieka nieprzystępnego. Zaczynam dostrzegać, iż to samo dotyczy innych
członków hierarchii. Spróbujemy to naprawić. Na razie jednak potrzebna ci jest zmiana
otoczenia, by zetrzeć te zakurzone pajęczyny z twego umysłu. Tak więc, Diakonie
Saryonie – powiedział Biskup Vanya – chciałbym zabrać cię ze sobą do Merilon, byś
asystował mi w Próbie Dziedzica Korony, którego narodzin oczekuje się z dnia na dzień.
I cóż na to powiesz? Młody człowiek nie bardzo mógł odpowiedzieć cokolwiek, bo
dosłownie odebrało mu mowę. Oto obdarzono go zaszczytem, o jaki członkowie Zakonu
żywiący jakiekolwiek ambicje polityczne rywalizowali pomiędzy sobą od miesięcy – to
znaczy od momentu, w którym ogłoszono, iż Imperatorowa nareszcie jest brzemienna.
Pochłonięty nauką i tęsknotą za zakazaną wiedzą, Saryon nie przysłuchiwał się
rozmowom. Nie należał zresztą do ścisłego kręgu popularnych w seminarium młodych
kobiet i mężczyzn, sądził więc, iż nawet gdyby mu na tym zależało, i tak nie otrzymałby
zaproszenia.
Widząc jego oszołomienie i wiedząc, iż przetrawienie tej nowiny zajmie młodemu
człowiekowi trochę czasu, Vanya zaczął rozwodzić się nad urokami stolicy i snuć
rozważania nad politycznymi implikacjami narodzin następcy tronu dostatecznie długo,
by Saryon opanował się na tyle, że zdołał przynajmniej wymamrotać jedną czy dwie
sensowne uwagi. Biskup doskonale pojmował, o czym myśli młody człowiek. Oto
zamiast oczekiwanej niełaski i wygnania miał zostać zabrany do znanego z urody oraz
wygód miasta, aby być przedstawiony na Dworze. I niewątpliwie jego dalsza kariera była
zapewniona.
Korona od wielu lat czekała na Dziedzica, sama przecież Imperatorowa objęła tron
po swoim bezdzietnym bracie. Obchody, jakie dla uczczenia tej uroczystości planowano
w Merilon, miały być widowiskiem przyćmiewającym wszystko, co stolica ujrzała do tej
pory. Saryon mógł zaś spodziewać się, że jako honorowy i świątobliwy członek orszaku
Biskupa, a także krewny – choć daleki i po kądzieli – Imperatorowej, będzie fetowany
i podejmowany ucztami przez najbogatszych w kraju wielmożów. Przedstawiciele
niektórych ze znaczniejszych rodów zechcą niewątpliwie poprosić go, by został Katalistą
Domu – wszyscy wiedzieli, iż jest kilka wakujących miejsc. W ten sposób jego pozycja
miała ustalić się na całe życie.
Najpiękniejsze zaś ze wszystkiego, mówił sobie Biskup, gdy krocząc godnie,
prowadził wciąż jeszcze oszołomionego Saryona ku drzwiom, będzie to, iż ów młody
człowiek zamieszka na stałe w Merilon. Opuści Źródło na długo... jeżeli nie na zawsze.
VI. MERILON

CZARODZIEJSKIE MIASTO ZE SNÓW...


Merilon. Nazwę wzięło po wielkim czarodzieju, który przywiódł swój lud do owego
odległego świata. Spojrzał na tę ziemię oczami, które widziały niejedno mijające stulecie,
wybrał tu miejsce na swój grób i teraz leży na ukochanej przez siebie polanie, spowity
w Ostatni Czar.
Merilon. Jego kryształowe katedry i pałace iskrzą się jak łzy zamarznięte na
błękitnym obliczu nieba.
Merilon. Dwa miasta; jedno zbudowane na marmurowej platformie, utrzymywanej
dzięki magii tak, by unosiła się w powietrzu jak ciężka, poskromiona i ukształtowana
przez ludzi chmura.
Merilon. Otoczone sferą magii, wewnątrz której w promieniach upalnego, letniego
słońca spada jakże dekoracyjny śnieg, a chłodnemu i rześkiemu powietrzu zimy łagodny
wietrzyk nadaje kojącą woń.
Merilon. Czyż jakikolwiek przybysz, wzlatujący ku miastu w pozłocistym rydwanie,
zaprzężonym w kryte futrem i pierzem, stworzone zaś ku zachwytowi i przyjemności
cuganty, spojrzeć mógłby na to miasto bez przepełniających jego serce i malujących się
na twarzy uczuć dumy i miłości? Saryon z całą pewnością nie mógłby. Siedząc
w powoziku ukształtowanym tak, by przypominał wykonaną ze złota i srebra połówkę
orzecha, do której zaprzężono fantastyczną, uskrzydloną wiewiórkę, młody katalista
rozglądał się dookoła i z powodu zalewających mu oczy łez zachwytu nie widział prawie
otaczających go cudów. Nie musiał się zresztą wstydzić swoich uczuć. Widok, jaki
rozciągał się przed nimi, podobne wrażenie wywierał na większości katalistów z orszaku
Biskupa Vanyi i jedynie cynik Dulchase nie zdradzał oznak wzruszenia. Urodzony
i wychowany w Merilon, wszystko to widział już przedtem i siedział teraz w powoziku,
spoglądając na cuda z pewnym znudzeniem, którego serdecznie zazdrościli mu
towarzysze.
Saryon ronił łzy ulgi i szczęścia. Ostatnie dni, które spędził u Źródła, nie były dla
niego łatwe. Sprawy związane z przeniesieniem młodego człowieka Biskup zdołał
załatwić dyskretnie, przekonał też Saryona, iż wyciszenie całej sprawy będzie w interesie
zarówno jego samego, jak i Kościoła. Jednak obłuda nie leżała w charakterze Saryona.
Poczucie winy sprawiało, iż miał wrażenie, że nad jego głową, wypisane płonącymi
literami, tak by każdy mógł je zobaczyć, unoszą się słowa: Dziewiąta Tajemnica. Był tak
rozbity wewnętrznie, że pomimo łagodnej mowy Biskupa wcześniej czy później
rozładowałby poczucie winy przed pierwszą osobą, która w jego obecności
wspomniałaby o Bibliotece. Uratowało go jedynie to, iż zajęcia związane
z przygotowaniami do podróży wciągnęły go tak dalece, że nie miał czasu rozmyślać
o własnej winie.
Stało się więc dokładnie tak, jak przewidział Biskup.
On sam zaś, jadący na czele swego orszaku w należącym do Katedry rydwanie,
uformowanym z listków polerowanego złota i zaprzężonym w dwa ptaki
o jasnoczerwonym upierzeniu, myślał o tym właśnie i leniwie obserwował zachwyt
widoczny w oczach rozglądającego się młodego grzesznika. Urok Merilon nie robił
wrażenia na Vanyi. Biskup już niejeden raz miał okazję oglądać to miasto.
Znudzony wzrok Jego Świątobliwości przesunął się ponad kryształowymi ścianami
trzech Domów Gildii, widocznych z daleka, gdy stały, każdy na swojej pysznej
marmurowej płycie, tak iż nazwano je Trzema Siostrami. Vanya spojrzał i na Zajazd
„Pod Jedwabnym Smokiem”, który wziął nazwę od ponad pięciuset – po jednym
w każdej komnacie – zdobiących jego kryształowe ściany gobelinów, które gdy
opuszczano je równocześnie wieczorem, tworzyły obraz mieniącego się wszystkimi
barwami tęczy smoka na tle nieba. Nie kryjąc znudzenia, ziewał, kiedy jego powóz mijał
otulone w zasłony róż, jedwabiu lub tańczącej mgły kryształowe ściany domów
patrycjuszy. Unosząc jednak wzrok wyżej, na lśniący niczym gwiazda nad miastem Pałac
Królewski, Biskup westchnął. Nie było to westchnienie zachwytu czy przestrachu, jakie
wydawali jadący za nim członkowie jego orszaku. Jego Świątobliwość westchnął z troską
i smutkiem, a może i z odrobiną irytacji.
Jedynym budynkiem spośród znajdujących się na górnych poziomach Merilon, który
całkowicie przyciągnął uwagę Biskupa, był ten, ku któremu zmierzały powozy – Katedra
Merilon. Przez trzydzieści lat kształtowano jej kryształowe iglice i przypory, co jak
płomienie lśniły teraz w słońcu, którego zwykły, żółtawy blask iluzjoniści, ćwiczący
Tajemnicę Cienia, ku uciesze ludu zmienili dziś na jasnoczerwony i ogniście złoty.
Uwagę Vanyi przyciągnęło jednak nie migotliwe piękno Katedry – widok, który
członków jego świty przepełnił zachwytem – ale skaza, jaką dostrzegł w budowli.
Jeden z żywych gargulców zmienił nieco pozycję i wskutek tego patrzył
w niewłaściwą stronę. Biskup pokazał to siedzącemu obok niego Kardynałowi, którego,
jak należało tego oczekiwać, owo niedopatrzenie silnie wzburzyło. Siedzący naprzeciw
Biskupa jego sekretarz zakonotował to sobie w pamięci i przekazał prowadzącemu
sprawy Kościoła w Merilon i okolicy Kardynałowi Stołecznemu, oczekującemu, by
powitać swojego Biskupa na kryształowych stopniach, i stojącemu tam teraz
w olśniewającej przepychem zielonej, obramowanej złotem i srebrem szacie.
Spojrzawszy w górę. Kardynał Stołeczny zbladł. Natychmiast też posłano dwóch
nowicjuszy, by przywołali do porządku bezczelnego gargulca.
Gdy naprawiono uchybienie, Biskup i jego orszak wkroczyli do Katedry, przy wtórze
okrzyków gawiedzi mrowiącej się na mostach, które spinały marmurowe platformy
Merilon pajęczyną złotych i srebrnych pasm. Biskup zatrzymał się na chwilę, by
pobłogosławić tłum, ów zaś ucichł z szacunkiem. Następnie Vanya wraz z orszakiem
zniknęli we wnętrzu Katedry, gawiedź natomiast rozeszła się do swych zwykłych zajęć.
Miasto Merilon, zarówno Dolne, jak i Górne, było zapchane ludźmi. Takiego
podniecenia nie pamiętano tu od czasu koronacji. Szlachetni panowie z odległych części
kraju, którzy mieli krewnych w mieście, raczyli zaszczycić ich swoją obecnością.
Szlachetni panowie, którzy nie mieli tyle szczęścia, zatrzymywali się w Zajeździe.
„Jedwabny Smok” nabity był od czubka nosa po koniuszek ogona. Mistrzowie rzemiosła
i czarów, Pron-Alban i Quin-Alban, także po godzinach pracy nie szczędzili wysiłków,
by na dworach najbogatszych rodzin Merilon stworzyć nowe pokoje gościnne. Gildia
Budowniczych kipiała wręcz niezwykłą aktywnością i z prowincji przyjechało wielu jej
członków, aby stołecznym kolegom pomóc uporać się z dodatkowymi zamówieniami.
Normalne życie w Merilon z dnia na dzień stanęło jakby w miejscu, ponieważ każdy
przygotowywał się do uroczystości, które miały być obchodzone z największą w historii
miasta pompą. Powietrze przepełniały dźwięki muzyki granej przez ćwiczące na otwartej
przestrzeni i w ogrodach orkiestry, odgłosy dobiegające z teatrów, gdzie przygotowywali
swe występy poeci, okrzyki zachwalających towary kupców, a także tajemnicze pasma
dymów ukrywające prace artystów, dopóki prześwietna okazja nie pozwoli na usunięcie
zasłon.
Jednak niezależnie od tego, jak bardzo był zajęty, każdy w Merilon nieustannie
spoglądał w górę, popatrując ku lśniącemu w słońcu Pałacowi Królewskiemu. Tuż przed
wspaniałymi wydarzeniami, gdy tylko urodzi się Dziedzic Korony, pałac rozbłyśnie
przepysznymi, jedwabistymi kolorami tęczy.
Kiedy to nastąpi, zostanie ogłoszone święto i Merilon na dwa tygodnie odda się
tańcom, śpiewom, ucztom, hulankom i fajerwerkom.
Wnętrze samej Katedry było chłodne, spokojne i mroczne, bo słońce zapadło już za
szczyty gór i noc otuliła miasto aksamitnymi skrzydłami. Przez krótką chwilę nawę
oświetlał jeszcze blask wieczornej gwiazdy, lśniącej nad iglicą świątyni. Przygasł on
jednak niemal natychmiast, gdy tylko pozostała część miasta rozbłysła feerią świateł
i kolorów. W uroczystym mroku pogrążyła się jedynie Katedra, a także, co Saryon –
spoglądający w górę przez przejrzysty kryształ sklepienia ku unoszącej się wyżej
budowli – uznał za dość dziwne, nie było widać świateł i w Pałacu Królewskim.
Być może jednak nie należało upatrywać w tym niczego niezwykłego. Saryon
przypomniał sobie swoją matkę wspominającą, że oczekiwano, iż Imperatorowa może
mieć trudności z tym porodem, jako że i w najlepszych swoich latach była osobą
kruchego i delikatnego zdrowia. Niewątpliwie, normalne, beztroskie i pełne radości życie
dworu nieco wyciszono.
Teraz Saryon opuścił wzrok na miasto, którego uroda przewyższyła najśmielsze
oczekiwania młodzieńca i przez chwilę żałował, że nie wyszedł z Dulchase’em i innymi,
aby podziwiać widoki. Po namyśle jednak poczuł zadowolenie – pozostał tam, gdzie był,
otoczony kojącym mrokiem, w którym mógł przysłuchiwać się, jak nowicjusze ćwiczą
uroczyste wykonanie Te Deum. Idąc ku przeznaczonym dla gości celom Opactwa,
zdecydował się, że na zewnątrz wyjdzie jutro.
Następnej jednak nocy nie wyszli ani Saryon, ani jego towarzysze. Kończyli właśnie
wieczorny posiłek, kiedy do Pałacu wezwano pospiesznie Biskupa i kilku Sharakli,
katalistów pracujących z Uzdrowicielami. Biskup z poważną i nieprzeniknioną twarzą
natychmiast usłuchał wezwania.
Nikt w Katedrze nie spał tej nocy. Wszyscy, od najmłodszego z nowicjuszy po
Kardynała Królestwa, zanosili modły do Almina. Nad nimi Pałac Królewski rozbłysnął
znów tysiącem świateł, których ciepło uderzająco kontrastowało z zimnym blaskiem
gwiazd. Do świtu nie otrzymano żadnych wieści. Gdy wreszcie gwiazdy zaczęły blaknąć
przyćmiewane przez wschodzące słońce, katalistom zezwolono na zaniechanie modlitw
i zajęcie się codziennymi obowiązkami, Kardynał napomniał ich jednak, by w duchu
nadal błagali Almina o pomyślność dla Imperatorowej.
Saryon, który był tu gościem i nie miał właściwie nic do roboty, większość czasu
spędził przy kryształowych ścianach, gapiąc się z nienasyconą ciekawością na cuda
otaczającego go miasta. Oglądał unoszących się w powietrzu i przelatujących obok ludzi,
którzy w powiewających na wietrze szatach podążali do swych codziennych zajęć.
Obserwował pojazdy i zaprzężone do nich fantastyczne stwory; uśmiechnął się nawet,
widząc błazeństwa wyczyniane przez wyczuwających zbliżające się dni wolne od nauki
i niezmiernie z tego powodu podnieconych żaków.
Czy potrafiłbym tu żyć? – zapytywał sam siebie. Czy mógłbym porzucić spokojne,
poświęcone studiom życie i wejść w świat uciech i wspaniałości? Miesiąc temu
orzekłbym, że nie. Kontentowałem się tym, co miałem. Teraz już nie. Nie umiałbym
wejść ponownie do Biblioteki, nie dostrzegając przy tym zapieczętowanej komnaty
i runów nad jej drzwiami. Doszedł do wniosku, że tak jest o wiele lepiej.
Biskup miał rację. Za bardzo zaangażowałem się w studia. Zapomniałem zupełnie
o świecie. Teraz ponownie muszę stać się jego częścią i pozwolić, by on stał się częścią
mnie samego. Będę brał udział w przyjęciach. Wybiję się. Zrobię wszystko, co tylko się
da, by wprosić się do jednej z możniejszych rodzin.
Zadowolenie Saryona ze zmian w jego życiu mąciła jedynie świadomość, iż zupełnie
nie zna zakresu obowiązków Katalisty Domu, postanowił więc przy najbliższej
sposobności porozmawiać o tym z Dulchase’em.
Jednak taka sposobność nie nadarzyła się rychło. Około Godziny Południa obaj
Kardynałowie wezwani zostali do Pałacu i udali się tam, a miny ich zdradzały, że sprawa
jest poważna. Natychmiast też wezwano pozostałych katalistów na modły. Nawet na
ulice dotarły już pogłoski o tym, że Imperatorowa rodzi i że poród nie jest łatwy.
Dobiegające zewsząd dźwięki muzyki ucichły. Dotychczasową atmosferę beztroskiej
zabawy przyćmił niepokój. Wzdłuż lśniących przęseł srebrnych i złotych mostów zaczęli
zbierać się ludzie, rozmawiający ściszonymi głosami i unoszący ku Pałacowi twarze, na
których malowało się zaniepokojenie. Tego dnia nawet „Jedwabny Smok” nie pysznił się
swymi barwami, ale jakby przyczaił w mroku, bo magowie pogody, Sif-Hanar, skryli
ostry blask słońca pod kocem szaroperłowych chmur, dających oku wypoczynek
i sprzyjających modlitwom i medytacjom.
Zapadła noc. Światła Pałacu lśniły ze złowieszczą intensywnością. Kataliści, których
po kolacji raz jeszcze wezwano do modłów, zebrali się w wielkiej Katedrze. Klęczący na
marmurowej posadzce Saryon zaczął się kiwać, w miarę jak senność brała górę nad
gorliwością, ale spojrzawszy wzwyż, poprzez kryształowe sklepienie, zdołał skupić się
na tych światłach i zachować trzeźwy umysł.
I wreszcie, tuż przed świtem, dzwony Pałacu rozbrzmiały pieśnią tryumfu. Magiczna,
otaczająca miasto sfera eksplodowała olśniewającymi pasmami ognia i jedwabiu. A gdy
z Pałacu nadeszły wieści, że Imperatorowa wydała na świat syna i że zarówno ona, jak
i dziecko czują się dobrze, mieszkańcy Merilon zaczęli tańczyć na ulicach. Saryon zaś
z ulgą wstał z twardej posadzki i dołączył do innych katalistów, którzy z dziedzińca
Katedry obserwowali widowisko, nie przyłączając się jednak do swawolnych zabaw. Na
razie.
Choć Próby Życia były jedynie formalnością, kataliści nie będą fetować narodzin
dziecka, dopóki nie zostanie dowiedzione, iż jest ono Żywe.
Nie Próby jednak zaprzątały myśli Saryona, gdy, dziesięć dni po narodzinach
dziecka, razem z Diakonem Dulchase’em schodził po marmurowych schodach
wiodących ku podziemiom Katedry.
– Jakież więc są obowiązki Ojca na dworze możnego pana? zapytał Saryon.
Dulchase zaczął już odpowiadać, ale w tejże właśnie chwili stanęli u wejścia do nie
znanej im części korytarza, który rozgałęział się nieco dalej. Obaj Diakoni przystanęli,
spoglądając niepewnie dookoła. Wreszcie Dulchase zatrzymał przechodzącą
nowicjuszkę.
– Proszę o wybaczenie, Siostro, ale szukamy komnaty, w której poddany będzie
próbie Dziedzic Korony. Czy mogłabyś wskazać nam drogę? – Możliwość
zaprowadzenia tam Diakonów ze Źródła będzie dla mnie zaszczytem – szepnęła
nowicjuszka, urocza młoda osóbka, która popatrzywszy na wysokiego Saryona,
uśmiechnęła się do niego nieśmiało i poprowadziła ich za sobą, co chwila zerkając na
młodego Diakona.
Zdając sobie z tego sprawę i dostrzegając kpiący uśmieszek Dulchase’a, Saryon
zarumienił się i ponowił wcześniejsze pytanie.
– Katalista Domu – zorientował się Dulchase. – A więc taki los gotuje ci stary
Vanya? Nie sądziłem, że to może cię zainteresować. Myślałem, że zajmuje cię jedynie
matematyka.
Rumieniec Saryona pogłębił się jeszcze i młody człowiek w konfuzji zaczął
mamrotać coś o tym, iż Biskup postanowił dać mu okazję do poszerzenia horyzontów
myślowych, poznania granic swoich możliwości i jeszcze parę banałów w tym stylu.
Pokonywali właśnie kolejne schody i Dulchase uniósł tylko brew, ale – mimo iż
podejrzewał, że przyczyną przeniesienia Saryona są znacznie poważniejsze powody – ku
uldze młodzieńca nie zadawał dalszych pytań.
– Pozwól, Bracie, iż udzielę ci przestrogi – powiedział poważnie. – Obowiązki
katalisty w domu możnego pana są nad wyraz ciężkie. Czekaj, niech pomyślę, w jaki
sposób zaznajomić cię z nimi, nie okazując przesadnej brutalności... Niekiedy na
przykład już w południe będziesz budzony przez służbę, przynoszącą ci na złotej
zastawie śniadanie do łóżka.
– A co z Rytuałem Świtu? – przerwał Saryon patrzący na Dulchase’a niepewnie, jak
gdyby zaczynając podejrzewać, iż pada właśnie ofiarą jakiegoś żartu.
Wargi Dulchase’a skrzywiły się z kpiną, stale goszczącą na twarzy starszego
Diakona, o którym wiadomo było, iż ze względu na cięty język i dość wyraźnie
okazywany brak szacunku dla starszych do końca życia pozostanie Diakonem. Do
orszaku Vanyi zaliczono go wyłącznie dlatego, że znał każdego, kto żył w Merilon,
i wiedział wszystko o tym, co działo się w mieście.
– Mój drogi, pleciesz od rzeczy! W Merilon świt nastaje wtedy, kiedy raczysz
otworzyć oczy. Gdybyś wstał razem ze słońcem, spowodowałbyś panikę w całym domu.
Jeśli zaś o tym mowa, to nawet i słońcu nie zezwala się tu wstawać o świcie. Dbają już
o to Sif-Hanar. O czym to ja... A, tak. Pierwszym z twoich obowiązków będzie
obdzielenie każdego z magów domowych niezbędną mu na cały dzień porcją Życia.
Później, gdy już odpoczniesz po tej wyczerpującej pracy, której wykonanie może zająć ci
aż pięć minut, możesz niekiedy zostać poproszony, byś zrobił to samo dla Pana lub jego
Pani, ponieważ miewają oni ważne i pilne sprawy, takie, jak nakarmienie pawi lub
zmiana koloru oczu milady na pasujący do jej sukni. Następnie, jeśli trafisz do rodziny,
w której są małe dzieci, będziesz musiał uczyć bachory katechizmu i dać im dość Życia,
by mogły szaleć po całym domu, radując serca rodziców niszczeniem mebli.
Dokonawszy tego wszystkiego, będziesz mógł sobie odpocząć aż do wieczora, kiedy to
zawezwą cię, byś towarzyszył milordowi i milady do Pałacu, gdzie masz stać obok nich
gotowy do pomocy, gdyby na przykład milord zapragnął zadziwić Imperatora
(ziewającego przy tym zazwyczaj) którąś ze swoich sztuczek, albo gdyby trzeba było dać
milady dość Życia, by mogła wygrać w taroka lub w Los Łabędzia.
– Mówisz to, Bracie, poważnie? – zapytał zaniepokojony nieco Saryon.
Spojrzawszy na niego, Dulchase wybuchnął śmiechem, za co otrzymał karcące
spojrzenie od poważnej nowicjuszki.
– Drogi mój Saryonie, jakże jesteś naiwny! Być może stary Vanya ma rację. Musisz
poznać trochę świata. Przesadzam, oczywiście, choć niezbyt wiele. Tak czy owak, jest to
wspaniałe życie, szczególnie zaś dla ciebie.
– Naprawdę? – Oczywiście. Masz na zawołanie wszystkie środki magii. Tu,
w Merilon, możesz całe popołudnia spędzać w Bibliotece Uniwersyteckiej, która
nawiasem mówiąc, posiada jedną z najbogatszych w świecie kolekcji dotyczących
zaginionej magii; znajdziesz w niej tomy nieosiągalne i u Źródła. Wystarczy, że
przejdziesz po srebrnym moście, i jesteś na miejscu. Masz może ochotę przeprowadzić
pewne badania z udziałem członków Gildii, lub chcesz pokazać im swoje najnowsze
równanie, skracające czas wyczarowania szezlongu dla mdlejącej damy? Wsiadaj do
powozu milorda i każ się wieźć do Trzech Sióstr. Pragniesz na własne oczy przekonać
się, czy zbiory na pańskich polach są obfite jak należy? Korytarz natychmiast przeniesie
cię na pola, gdzie zobaczysz, jak kiełkują nasionka i jak sprawują się ci biedni durnie,
Kataliści Pól. Będziesz ustawiony na całe życie. Poczekaj, będziesz mógł się nawet
ożenić.
Ostatnia uwaga w tak oczywisty sposób skierowana była pod adresem nowicjuszki,
że dziewczyna potrząsnęła głową, wyrażając tym swoją dezaprobatę, nie potrafiła jednak
powstrzymać się od rzucenia kolejnego spojrzenia na młodego Diakona.
– Myślę, że mógłbym to polubić – rzekł Saryon po chwili namysłu. – Oczywiście, to
tylko akademickie rozważania – dodał pospiesznie.
– Oczywiście – kpiącym tonem odparł Dulchase. – Moja droga – zwrócił się do
nowicjuszki – czy jesteś pewna, że nie zgubiliśmy drogi? A może wiedziesz nas ku
jakiejś odległej i mrocznej części Katedry, aby nas tam ograbić? – Ależ, Diakonie! –
żachnęła się nowicjuszka, jednocześnie rumieniąc się aż po korzonki kędzierzawych
włosów. – Tym korytarzem, pierwsze drzwi na prawo.
Odwróciwszy się na pięcie i rzuciwszy Saryonowi spojrzenie zranionej łani,
dziewczyna niemal biegiem ruszyła w przeciwną stronę.
– Czy to było potrzebne? – mruknął z irytacją Saryon, patrząc jednak w ślad za
nowicjuszka.
– Rozchmurz się, chłopcze – odparł Dulchase z ironią w głosie, zacierając
równocześnie ręce. – Rozchmurz się. Dziś w nocy na własne oczy ujrzysz, jakie uciechy
może ofiarować ci Merilon. Nareszcie! Możemy wyrwać się z tego zapleśniałego
grobowca! Przeprowadzimy tylko Próby dotyczące szczeniaka, ogłosimy światu, iż jest
on Żyjącym Księciem, i możemy pohulać z bogaczami i pięknościami. Wiesz
oczywiście, czego się od ciebie oczekuje? – Podczas Próby? – zreflektował się Saryon,
który w pierwszej chwili sądził, iż Dulchase ma na myśli bogatych i piękności.
– Taką mam nadzieję – odparł z westchnieniem. – Czytałem o tym obrzędzie, aż
nauczyłem się wszystkiego tak, iż mogę recytować formuły od końca. Robiłeś to już
przedtem, prawda? – Setki razy, mój chłopcze, setki razy. Ty masz trzymać dziecko,
nieprawdaż? Najważniejszą rzeczą, o jakiej musisz pamiętać, jest, abyś skierował jego...
mmm... no, wiesz... ku sobie, nie na Biskupa. W ten sposób, jeśli smarkacz się zleje,
zmoczy ciebie, nie Jego Świątobliwość.
Szczęśliwie dla zdumionego Saryona w tej właśnie chwili stanęli u drzwi komnaty.
Dulchase musiał powstrzymać się tu od swoich cynicznych uwag i Saryon nie musiał
odpowiadać na ostatnią uwagę, którą nawet w ustach Dulchase’a, uważał za niestosowną
i nie na miejscu.
Cały orszak Vanyi przybył tuż przed nimi, tak więc obaj dopełnili obrzędu
oczyszczenia się i obmycia, po czym jeden z Diakonów Katedry powiódł ich do
komnaty, w której poddawano Próbom wszystkie dzieci urodzone w Merilon. W zasadzie
potrzebni do tego byli jedynie dwaj kataliści. Tego dnia jednak zebrało się grono
prześwietne i tak liczne, że dwaj kataliści z trudem wcisnęli się do wnętrza niewielkiego
pomieszczenia. Oprócz odzianego w najpiękniejsze szaty Vanyi, obecni byli dwaj
Kardynałowie – Kardynał Królestwa i Kardynał Stołeczny – i sześciu członków świty
Vanyi: czterej Kapłani, którzy mieli być świadkami, oraz dwaj Diakoni, Saryon
i Dulchase, mający dokonać obrzędu. Był też tam jeszcze Lord Katalista Rodziny
Królewskiej, trzymający dziecko w ramionach, a wreszcie i ono samo – nakarmione
przed chwilą, spało zdrowym, mocnym snem.
– Pomódlmy się do Almina – powiedział Biskup Vanya, schylając głowę.
Saryon modlił się, ale wymawiał słowa całkowicie machinalnie. W umyśle, po raz
kolejny, odtwarzał ceremonię Prób Życia.
Próby liczyły sobie wiele stuleci, mówiono nawet, że pochodzą z Mrocznego Świata,
i były zupełnie proste. Gdy dziecko liczy sobie dziesięć dni i uważa się je za dość mocne,
by wytrzymało Próbę, rodzice przynoszą je do Katedry – lub do najbliższego świętego
miejsca – i oddają je katalistom. Niemowlę zostaje wzięte do małej, odciętej od
wpływów zewnętrznych komnaty i dokonuje się Prób.
Podczas pierwszej z nich dziecko rozbierane jest do naga i pleckami kładzione na
wodzie, podgrzanej do temperatury ludzkiego ciała. Diakon trzymający dziecko rozluźnia
chwyt. Dziecko obdarzone Życiem pływa na plecach; nie tonie, nie przewraca się na
brzuszek i nie wierzga – magia Życia w małym ciałku chroni je przed zagrożeniem.
Po tej pierwszej Próbie Diakon wysuwa przed siebie lśniącą kulę o migotliwych,
nieustannie zmieniających się kolorach, trzymając ją następnie nad unoszącym się na
wodzie dzieckiem. Mimo iż źrenice noworodka nie potrafią się jeszcze ogniskować,
zdaje ono sobie sprawę z istnienia kuli i wyciąga ku niej rączki. Gdy Diakon puszcza
kulę swobodnie, magia Życia w dziecku reaguje na bodziec zewnętrzny i przyciągana
przez nią kula dryfuje ku niemowlęciu.
W końcu Diakon wyjmuje dziecko z wody. Trzymając je w ramionach, tuli je do
siebie i kołysze, aż maleństwo zupełnie się uspokaja. I wtedy drugi z Diakonów wysuwa
przed siebie palącą się pochodnię. Płomienie przybliżają się do skóry dziecka, aż – bez
żadnej akcji ze strony katalisty – gasną nagle, gdy siły Życia w poddawanym Próbom
maleństwie instynktownie zamykają je w magicznej ochronnej muszli.
Takie są Próby. Łatwe do wykonania i nie trwają długo. Jak mówił Dulchase, była to
po prostu zwykła formalność.
– Nie mam pojęcia, dlaczego jeszcze się je przeprowadza gniewnie mruczał Dulchase
poprzedniej nocy – jeżeli nie brać pod uwagę faktu, iż jest to dogodny sposób, by jakiś
ubogi Katalista Pól zarobił kilka kurczaków lub otrzymał korzec ziarna od wieśniaków.
Możnym zaś, oczywiście, stwarza okazję do wydania kolejnej biesiady. Pomijając te
powody, ceremonia nie ma żadnego sensu.
Tak też w istocie było. Aż do tego dnia.
– Diakonie Dulchase, Diakonie Saryonie, zacznijcie Próby uroczystym tonem
odezwał się Biskup Vanya.
Postąpiwszy krok naprzód, Saryon wziął dziecko z rąk Lorda Katalisty Rodziny
Królewskiej. Niemowlę było zawinięte w kosztowny kocyk z owczej wełny. Saryon,
który jak dotąd nie miał do czynienia z czymś tak małym i delikatnym, marudził długo,
usiłując wyjąć dziecko z tego kokonu, nie budząc przy tym niemowlęcia. W końcu,
czując na sobie niecierpliwe spojrzenia wszystkich obecnych, uniósł nagie dziecko
w dłoniach i oddał koc Lordowi Kataliście.
Odwracając się, by ułożyć niemowlę na wodzie, Saryon spojrzał na śpiącego ufnie
w jego ramionach chłopczyka i natychmiast zapomniał o wpatrzonych weń oczach.
Młody katalista nigdy przedtem nie trzymał dziecka i znalazł się teraz pod urokiem
malca. Nawet i on mógł stwierdzić, iż dziecko było niezwykle urodziwe. Książę miał
silne i zdrowe ciałko, kędzierzawy, ciemny kosmyk na główce i alabastrową cerę
z błękitną obwódką dookoła zamkniętych oczu. Małe dłonie zacisnęły się w piąstki.
Delikatnie dotykając jednej z nich, oczarowany Saryon zauważył doskonale
ukształtowane paznokietki. Jakże cudowną jest rzeczą – pomyślał – iż Almin, stwarzając
to maleństwo, zechciał trudzić się i nad tak nieistotnymi szczegółami.
Niecierpliwe chrząknięcie Dulchase’a przypomniało Saryonowi o jego
powinnościach. Starszy Diakon zdjął już pieczęcie z baseniku z ciepłą wodą. Powietrze
wypełniło się miłym, orzeźwiającym zapachem. Jeden z nowicjuszy rozsypał wcześniej
różane płatki na powierzchni wody.
Mrucząc słowa modlitwy, którą wkuwał przez pół nocy, Saryon łagodnie opuścił
dziecko na wodę. Czując dotknięcie płynu na skórze, niemowlę otworzyło oczy, ale nie
zapłakało.
– Zuch malec – mruknął Saryon, uśmiechając się do dziecka, spoglądającego teraz
wokół zamyślonym i nieco zdziwionym spojrzeniem noworodka.
– Puścić dziecko – zalecił formalnym tonem Biskup Vanya. Saryon delikatnie usunął
dłonie spod ciałka malucha.
Książę opadł na dno jak kamień.
Zaskoczony nieco Dulchase zrobił krok do przodu, Saryon jednak nie pozwolił się
wyprzedzić. Sięgając do wody, złapał dziecko i wydobył je na powierzchnię. Trzymając
niezgrabnie mokruteńkie dziecko, kaszlące, krztuszące się i usiłujące płaczem
protestować przeciw tak surowemu obchodzeniu się z nim, Saryon niepewnie rozejrzał
się dookoła.
– Wasza Świątobliwość, być może to moja wina – powiedział pośpiesznie w tej
samej chwili, w której dziecku udało się wreszcie złapać dech, co ujawniło ostrym
wrzaskiem.
– Bzdury, Diakonie – uciął Vanya. – Proszę dalej.
Nie było rzeczą niespotykaną, by dziecko nie przeszło jednej z Prób, szczególnie jeśli
obdarzone było talentem jakiejś Tajemnicy. Warlok, na przykład, którego domenę
stanowiła Tajemnica Ognia, łatwo mógł zawieść w Próbie Wody.
Przypomniawszy sobie to, o czym czytał w księgach, Saryon odprężył się
i podtrzymał dziecko, gdy Dulchase wyjął kolorową kulę i uniósł ją nad głową malca. Na
widok jaskrawej zabawki Książę przestał płakać i uradowany wyciągnął ku niej malutkie
rączki. Na polecenie Biskupa Vanyi Dulchase puścił kulę.
Zabawka uderzyła Księcia w nosek, odbiła od niego i spadła na posadzkę w martwej
ciszy, momentalnie przerwanej krzykiem bólu i gniewu malca. Na jasnej skórze dziecka
pojawiła się plamka krwi.
Saryon podniósł wzrok na Dulchase’a, spodziewając się jakiegoś dodającego mu
otuchy gestu. Tym razem jednak wargi starszego Diakona, zazwyczaj wygięte w kpiącym
uśmieszku, były mocno zaciśnięte, z jego oczu zniknęły cyniczne błyski i starannie
unikał spojrzenia Saryona. Młodzieniec rozejrzał się pospiesznie dookoła, po to zresztą
tylko, by zobaczyć, jak inni uczestnicy ceremonii spoglądają jedni na drugich,
zaniepokojeni i zmieszani.
Biskup Vanya szepnął coś Lordowi Kalaliście, który z bladą i zdradzającą
wewnętrzne napięcie twarzą, kiwnął głową na znak, iż pojmuje sytuację.
– Powtórzyć pierwszą Próbę – rozkazał Vanya.
Saryon drżącymi dłońmi położył płaczące teraz dziecko na wodzie i puścił je. Gdy
tylko stało się oczywiste, iż malec tonie, posłuszny pospiesznemu skinieniu Biskupa
Saryon wyciągnął malca z wody.
– Pomóż nam, Alminie! – drżącym głosem szepnął Lord Katalista.
– Na to, jak sądzę, jest już za późno – lodowatym tonem odparł Vanya. – Saryonie,
przynieś tu dziecko – powiedział, zdradzając swoje zdenerwowanie pominięciem
formalnego tytułu Diakona. Saryon, usiłujący nieudolnie uspokoić dziecko, pospiesznie
usłuchał polecenia i stanął przed Biskupem.
– Podaj mi pochodnię – polecił Vanya trzymającemu ją z niechęcią Diakonowi
Dulchase, który z widoczną ulgą przekazał ją przełożonemu.
Chwytając płonącą pochodnię, Biskup pchnął ją wprost ku twarzy dziecka.
Chłopczyk krzyknął z bólu, a Saryon, zapominając się kompletnie, złapał Biskupa za
ramię i z gniewnym okrzykiem odepchnął go na bok.
Nikt nie odezwał się choćby jednym słowem. Wszyscy w komnacie mogli wyczuć
węchem zapach spalonych włosów. Każdy też mógł dostrzec czerwoną plamę oparzenia
na skroni dziecka.
Saryon, drżący i przytulający skrzywdzone dziecko do swej piersi, odwrócił się, by
nie widzieć pobladłych nagle twarzy i gapiących się na malca, pełnych grozy oczu.
Pierwsze, co przyszło do głowy Saryonowi, poklepującemu wrzeszczącego teraz
rozpaczliwie chłopczyka, była myśl, iż właśnie popełnił kolejny grzech. Ośmielił się
dotknąć bez zezwolenia ciała swojego przełożonego, a nawet jeszcze gorzej, okazał mu
swój gniew. Skulony bojaźliwie młody Diakon oczekiwał ostrej reprymendy. Nic takiego
jednak nie nastąpiło. Spojrzawszy przez ramię na Biskupa, Saryon zrozumiał przyczynę.
Biskup prawdopodobnie w ogóle nie spostrzegł, że Saryon go dotknął. Jego
wytrzeszczone oczy, patrzące z bladej teraz jak papier, nalanej twarzy, skierowane były
na dziecko. Lord Kalali sta załamał ręce i drżał jak w febrze, zaś dwaj Kardynałowie
spoglądali na siebie niezdolni powiedzieć choć słowo.
Książę w tym czasie, pod wpływem bólu spowodowanego oparzeniem, wybuchnął
tak przeraźliwym wrzaskiem, że omal się nie udusił. Nie bardzo wiedząc, co robić, zdając
sobie jednak sprawę z tego, iż płacz dziecka drażni i bez tego już napięte nerwy
obecnych, Saryon podjął desperackie próby uspokojenia malca. W końcu wysiłki jego
nagrodziła cisza, co należało przypisać raczej wyczerpaniu dziecka krzykiem niż
pielęgniarskim talentom Saryona. W komnacie zapadła przeraźliwa cisza, przerywana
momentami przez czkawkę Księcia.
I wtedy przemówił Biskup Vanya.
– Coś takiego – wyszeptał – nie zdarzyło się jeszcze nigdy w naszej historii, nawet
przed wybuchem Wojen Żelaznych.
Zdumienie w jego głosie było oczywiste i zupełnie zrozumiałe. Saryon był równie
zaskoczony. Jednak w głosie Vanyi dało się słyszeć coś jeszcze, a to coś spowodowało,
iż młody katalista zadrżał. W słowach Jego Świątobliwości brzmiał strach.
Zdejmując z westchnieniem ciężką mitrę, Vanya drżącą dłonią przygładził tonsurę.
Zdawało się, że razem z mitrą zdjął otaczającą go aurę mistyki i majestatu. Poklepujący
dziecko Saryon ujrzał przed sobą otyłego jegomościa w średnim wieku, wyglądającego
na krańcowo wyczerpanego i przestraszonego. To właśnie, bardziej niż cokolwiek
innego, przeraziło Saryona, który rozejrzawszy się wokół, stwierdził w dodatku, iż nie
był jedynym, na którym zachowanie Biskupa wywarło takie wrażenie.
– Zamierzam nakazać wam coś, co macie wykonać, o nic nie pytając – ochrypłym
głosem, utkwiwszy spojrzenie w trzymanej w dłoniach mitrze, powiedział Vanya.
Machinalnie gładził drżącymi palcami złoty haft. – Mógłbym wyjaśnić wam przyczyny...
Nie. Vanya podniósł wzrok, a w oczach jego pojawiły się surowość i powaga. – Nie,
przysięgałem zachować milczenie. Bądźcie mi posłuszni. O nic nie pytajcie. Wiedzcie
też, że za to, czego od was żądam, odpowiedzialność biorę na siebie.
Przerwał na moment, a potem, oddychając z trudem, pogrążył się w modlitwie.
Saryon, nadal trzymający w ramionach czkające dziecko, popatrzył na innych, chcąc
sprawdzić, czy pojęli coś z tego wszystkiego. On sam niczego nie rozumiał. Nigdy nie
słyszał o dziecku, które nie przeszło Prób. Co teraz? Jakiegoż okropnego uczynku żądał
od nich Biskup? Ponownie spojrzał na Vanyę. Wszyscy w komnacie patrzyli na Biskupa
oczekując, iż użyje swej magii, aby ich uratować. Wyglądało to tak, jakby każdy z nich
otworzył połączenie dla Vanyi, jednak nie po to, by obdarzyć go Życiem, ale by przyjąć
je od niego.
Być może, iż ta właśnie zależność dodała mu sił, bo Biskup wyprostował się i uniósł
głowę. Zacisnął wargi. W oczach Jego Świątobliwości pojawił się wyraz skupienia,
a brwi zbiegły się w głębokim namyśle. W końcu, gdy decyzja zapadła, czoło Biskupa
wygładziło się, a na twarz wrócił zwykły wyraz chłodnej rozwagi. Włożył na głowę mitrę
i oto Biskup Królestwa ponownie stanął przed swoją trzódką.
Pierwsze polecenie skierował do Saryona.
– Zabierz dziecko prosto do nianiek – rozkazał. – Nie odnoś go matce. Osobiście
pomówię z Imperatorową i przygotuję ją. Na dłuższą metę będzie dla niej łatwiejsze, jeśli
rozdzielimy ją z dzieckiem szybko i zdecydowanie.
Z gardła Lorda Katalisty wydarł się dźwięk przypominający stłumione łkanie. Vanya,
którego otyła twarz zastygła w nieruchomą maskę, jak gdyby mroźna cisza w komnacie
przesączyła się wprost do jego krwi, zignorował dworaka. Beznamiętnym głosem
wydawał dalsze polecenia.
– Od tej chwili dziecko nie będzie otrzymywać wody ni żywności. Nie będzie też
pielęgnowane. Chłopiec jest Martwy.
Biskup mówił coś jeszcze, ale Saryon już tego nie słyszał. Niemowlak nadal czkał
w jego ramionach; łzy dziecka zwilżyły najlepsze ceremonialne szaty młodego katalisty.
Wsadziwszy sobie piąstkę w usta, Książę ssał ją hałaśliwie, patrzył też na Saryona
szeroko otwartymi, nie umiejącymi się jeszcze skupić oczami. Diakon mógł wyczuć
drżenie małego ciałka, gdy od czasu do czasu wstrząsał nim bezgłośny płacz.
Z zamętem w myślach i bólem w sercu Saryon patrzył na dziecko. Gdzieś słyszał, że
wszystkie dzieci rodzą się z błękitnymi oczami, to jednak miało źrenice ciemne jak
zachmurzone niebo. Czy chłopczyk był podobny do matki, o której powiadano, iż jest
niezwykle piękną kobietą? Saryon przypomniał sobie, że słyszał gdzieś, iż Imperatorową
miała oczy piwne. Słyszał też o jej długich, smoliście czarnych włosach, tak bujnych, że
nie potrzebowała magii, by lśniły jak skrzydło kruka. Myśląc o nich i spoglądając na
główkę pokrytą kępką kędzierzawych, ciemnych włosków, Saryon ujrzał bąble
oparzeliny, które zaczęły pojawiać się na skroni malca. Odruchowo sięgnął ku nim,
a jego wargi już rozpoczęły leczniczą modlitwę, która miała wzmocnić ozdrowieńcze siły
Życia w ciele dziecka. I przypomniawszy sobie, w czym rzecz, przerwał inwokację.
Dziecko nie miało w sobie uzdrowicielskiej mocy Życia. W ogóle nie miało w sobie
Życia.
Młody Diakon trzymał w ramionach martwe ciało.
Książę nieoczekiwanie wciągnął głęboko powietrze do płuc. Wydawało się, że
znowu zacznie płakać, ale dalej ssał swoją piąstkę i to go chyba zadowoliło. Przytulił się
do Saryona i patrzył na katalistę dużymi, okolonymi ciemnymi rzęsami oczyma.
Od tej chwili – pomyślał Saryon z sercem ściśniętym z bólu ja będę ostatnią osobą,
która go obejmie, poklepie po pleckach i pogładzi maleńką główkę po jedwabistych
włoskach. Poczuł łzy pod powiekami i rozejrzał się błagalnie dookoła, z niemą prośbą, by
ktoś przejął od niego to brzemię. Nikt jednak nie pokwapił się z pomocą. Nikt nawet nie
spojrzał mu w oczy, prócz Biskupa Vanyi, który widząc, iż nie wykonuje się jego
rozkazu, zmarszczył brwi.
Saryon otworzył usta, żeby zakwestionować okrutną decyzję, ale słowa zamarły mu
w gardle. Vanya rzekł przecież, iż muszą podporządkować się poleceniu, nie pytając
o nic. Biskup weźmie odpowiedzialność na siebie. Czy wzruszą go zatem prośby
Diakona? Zwłaszcza Diakona, który popadł już w niełaskę? Mało prawdopodobne.
Saryon mógł tylko złożyć ukłon i wyjść z komnaty, gładząc plecki Księcia, co zdawało
się uspokajać malca. Znalazłszy się na zewnątrz, młody Diakon nie miał pojęcia, dokąd
udać się teraz w tej ogromnej Katedrze. Wiedział jedynie, że jakoś musi dostać się do
Pałacu Królewskiego. W końcu korytarza mignął mu mroczny cień. Wykonawca. Saryon
zawahał się. Warlok mógł mu wskazać kierunek do Pałacu. Mógłby go nawet przenieść
tam bezpośrednio, używając swojej magii.
Patrząc na odzianą w czarny habit sylwetkę, Saryon wzdrygnął się i zawróciwszy
ruszył pospiesznie w przeciwną stronę. Sam znajdę drogę do Pałacu – pomyślał z irytacją
i gniewem. – Jeśli będę szedł pieszo, mogę przynajmniej dać temu biedactwu tyle
ukojenia, ile zdołam, zanim... zanim...
Ostatnią rzeczą, jaką Saryon słyszał, opuszczając korytarz, był głos Biskupa Vanyi.
– Jutro rano Imperator i Imperatorowa uznają publicznie, że ich dziecko jest Martwe.
Osobiście zabiorę malca do Źródła. I tam, jutro po południu, ustanowi się Wartę Śmierci.
Ze względu na dobro nas wszystkich mam nadzieję, iż nie potrwa to długo.
Ze względu na dobro nas wszystkich.
Następnego dnia Diakon Saryon stał w pięknej Katedrze Merilon i słuchając płaczu
Martwego dziecka, słyszał szepty, jakimi żegnały go jego plany, nadzieje i projekty.
Nie będzie uroczystości w Merilon, nikt nie wprowadzi go do żadnej możnej rodziny.
Ludzie byli jak ogłuszeni. Gdy tylko rozeszły się wieści, przerwano uczty i fety. Sif-
Hanar otulili miasto szarą mgłą. Artyści i kuglarze wyjechali pospiesznie, studentów zaś
zagoniono z powrotem do nauki. W tej niesamowitej atmosferze od domu do domu
przemykali się szlachetni panowie, którzy rozmawiając ściszonymi głosami, usiłowali
znaleźć kogoś, kto pamiętałby, jak należy się właściwie zachowywać podczas pełnych
przygnębienia Godzin Warty Śmierci. Niewielu jednak wiedziało, jak powinno to
wyglądać. Merilon od dawna nie widziało narodzin Dziedzica Korony i nikt nie mógł
sobie przypomnieć, by któryś z nich umierał.
Biskup Vanya, oczywiście, dysponował niezbędną wiedzą i w końcu wieści się
rozeszły. Zanim Saryon, odziany w Żałobny Błękit, stanął na swoim miejscu w Katedrze,
całe miasto wskutek gorączkowej, całonocnej pracy Pron-Alban, mistrzów rzemiosła,
i Quin-Alban, mistrzów czarów, uległo gruntownej przemianie.
Szara mgła pozostała nad miastem i zgęstniała do tego stopnia, że promienie słońca
nie zdołały przeniknąć magicznego całunu, który spowijał śmiertelnie ciche ulice
i przemykał się pomiędzy różowymi marmurami platform. Wesołe kolory, które zdobiły
ściany budowli, zniknęły, zastąpione gobelinami o żałobnych szarych barwach; wrażenie
było takie, jakby sama mgła tworzyła kształty i formy materii. Wielki Jedwabny Smok
odleciał, wycofując się – jak mówili dzieciom rodzice – do swego legowiska, by
opłakiwać Martwego Księcia.
Ulice opustoszały i zapanowała na nich cisza. Ci, którzy nie zostali zaproszeni do
wzięcia udziału w żałobie Rodziny Królewskiej, powrócili do domów, dołączając do
sąsiadów modlących się o szybkie zakończenie Warty Śmierci. Jednak w wielu z tych
domostw młode matki modliły się drżącymi wargami, tuląc do piersi własne dzieci, te
zaś, które oczekiwały bliskiego rozwiązania, składały dłonie na brzuchach i w ogóle nie
potrafiły zmusić się do wypowiedzenia słów modlitwy.
Gdy etykiecie stało się zadość i skończono ceremonię, dziecko zabrano z Pałacu.
I rozpoczęto Wartę Śmierci. Po upływie pięciu dni rozeszły się wieści, że już po
wszystkim.
Od tego czasu coraz częściej zdarzało się, że i inne dzieci, urodzone wśród
szlachetnych rodzin Merilon, niepomyślnie przechodziły Próby, choć żadne nie aż tak
drastycznie jak Książę. W większości wypadków były one zabierane do Źródła, gdzie
ustawiano nad nimi Warty Śmierci.
W większości wypadków, jednak nie za każdym razem.
Na żądanie Vanyi Saryon został w Merilon, by pracować w tamtejszej Katedrze. Do
jego obowiązków, między innymi, należało poddawanie dzieci Próbom. Początkowo
nienawidził tego tak bardzo, iż myślał nawet o buncie i żądaniu przeniesienia. Wydawało
mu się, że wszystko inne jest już lepsze, wolałby nawet zostać Katalistą Pól. Otwarty
bunt nie leżał jednak w naturze Saryona, a po upływie pewnego czasu, zrezygnowany,
przyzwyczaił się do swoich zajęć, wyrabiając w sobie swoistą nieczułość.
Potrafił nawet dostrzec logiczne przyczyny, dla których pozbywano się tych dzieci.
Właściwie objaśnił je Biskup, gdy coraz częściej zaczęły zdarzać się nieudane Próby.
Przestraszeni ludzie nie wiedzieli, co o tym myśleć, zaczęli też coraz częściej
pomrukiwać gniewnie o tyranii katalistów, którzy ze swej strony przeszukiwali wszelkie
dostępne im źródła informacji – nawet i starożytne – by znaleźć odpowiedzi na
kłopotliwe pytania.
Dlaczego tak się działo? Jak można położyć temu kres? I, przede wszystkim,
dlaczego zjawisko to występowało jedynie w rodzinach szlacheckich? Niedługo też
trzeba było czekać na odkrycie, iż wśród miejskiego pospólstwa i wśród wieśniaków
rodziły się zdrowe, obdarzone Życiem dzieci. Obywatele Merilon żądali odpowiedzi, co
w końcu zmusiło Biskupa do wygłoszenia w Katedrze kazania, które miało uspokoić
ludność.
– Te nieszczęsne istoty w ogóle nie są dziećmi – zaciskając w krasomówczym
zapale, pięści wołał żarliwie Biskup, a jego głos echem odbijał się od kryształowego
sklepienia Katedry. – To chwasty w ogrodzie naszego Życia! Musimy je wykorzenić
i oddać na pastwę ognia, tak jak Magowie Pól palą chwasty na polach uprawnych,
w przeciwnym razie zagłuszą one i stłumią wszelką magię w naszym świecie.
Proste to stwierdzenie odniosło zamierzony skutek. Od tej pory rodzice częściej
godzili się z wolą Almina i oddawali swoje Martwe dzieci w ręce katalistów. Niektórzy
jednak buntowali się. W sekrecie sami poddawali dzieci próbom i jeśli zdarzało się, iż
maleństwo zawiodło, ukrywali to, dopóki nie zdarzała się okazja, by przemycić je poza
miasto. Kataliści wiedzieli zresztą o tym, mogli jednak tylko zachowywać milczenie, by
niepotrzebnie nie wzburzać społeczności.
I stało się – pewnej nocy zanotował w swoim dzienniku Saryon – iż coraz więcej
Martwych chodziło po kraju. A nasz strach narastał.
VII. ANJA

UNOSZĄCY SIĘ NAD ZIEMIĄ na skraju pola nadzorca nie spuszczał oczu z blisko
tuzina magów, którzy uwijali się żwawo, polatując wśród bruzd jak brunatne motyle.
Przefruwali wzdłuż rzędów fasoli, a ich proste brązowe szaty kontrastowały z jasną
zielenią grządek.
Obniżając lot, dotknięciem dłoni niszczyli chwasty, dodawali Życia opadającym ku
ziemi roślinom lub delikatnie zdejmowali z nich niepożądane owady-szkodniki
i odpędzali je dalej.
Kiwając głową z satysfakcją, nadzorca przeniósł spojrzenie na sąsiednie pole, gdzie
inni magowie trudzili się nad świeżo odwróconą bruzdą. Z tego pola plon zebrano
w zeszłym tygodniu, oni zaś wyszukiwali ostatnie ziarna. Po tym wszystkim pozwoli się
ziemi na odpoczynek, dopóki wieśniacy nie powrócą do niej i używając swojej magii,
gestami dłoni rozdzielą glebę na wąskie bruzdy, przygotowując ją pod siew.
Wszystko odbywało się tak, jak powinno. Nadzorca zresztą dziwiłby się, gdyby
działo się inaczej. Walren było małą osadą, zamieszkaną głównie przez Magów Pól.
Należała ona do ziem Diuka Nordshire’u i założono ją stosunkowo niedawno. Działo się
to przed około stu laty, kiedy straszliwa burza (wywołana przez dwie wrogie grupy Sif-
Hanar) stała się przyczyną pożaru, który skutecznie oczyścił okolicę. Nawałnica
zostawiła też dostatecznie dużo powalonych drzew, by ludzie mogli pobudować domy.
Diuk natychmiast wykorzystał sytuację i wyznaczył setkę swoich poddanych, by przy
granicy Bezdroży zbudowali osiedle, dokończyli karczunku i zajęli się uprawą roli.
Zamieszkali z dala od miast i z daleka od innych osiedli. Większość magów pracujących
teraz na polu urodziła się tutaj i tutaj też miała umrzeć. Nadzorca nie słyszał, by sarkali
czy nawoływali do buntu, co często miało miejsce w innych osadach.
Kątem oka dostrzegł jakiś ruch. Natychmiast przestał rozmyślać o niebieskich
migdałach, przywołał na twarz wyraz powagi i skupienia i zobaczył, że poprzez pole
fasoli drepcze ku niemu miejscowy Katalista Pól.
W osiedlach wiejskich magów kataliści pracowali równie ciężko, jak magowie,
a może jeszcze ciężej. Magom Pól przekazują oni tyle tylko Życia, ile ci potrzebują, by
pracować szybko i skutecznie, a to dlatego, że magowie potrafią gromadzić w sobie siły
Życia i używać ich wedle swej woli. Wśród Magów Pól obserwowano niekiedy pewne
oznaki niezadowolenia, a nawet niepokoju. Uważa się więc, iż lepiej nie dawać im
zbytniej mocy. Katalista Pól musi zatem przebywać pomiędzy nimi, musi też uzupełniać
ich zapasy magii niemal z godziny na godzinę. Z tego powodu praca ta nie cieszy się
wśród katalistów uznaniem i w zasadzie przydziela się ją tym spośród nich, którzy nie
wyróżniają się zdolnościami albo popełnili jakieś wykroczenia przeciw zasadom Zakonu.
Podczas gdy katalista dreptał przez pole w zabłoconych butach, będących oznaką
jego powołania, mag opuścił się ku ziemi, nie wznosząc ponownie ku górze.
Dostrzegłszy uniesioną dłoń kobiety, nadzorca zwrócił na nią uwagę katalisty, wskazując
kciukiem wyczerpaną robotnicę.
– Ogłoś odpoczynek – jęknął katalista, siadając ciężko na ziemi. Zrzuciwszy
ubłocone buty, zaczął rozcierać stopy, nie obeszło się przy tym bez gniewnego, pełnego
zazdrości spojrzenia na bose stopy nadzorcy. Te bowiem, choć opalone na brązowo, były
gładkie, o prostych i szeroko rozstawionych palcach – znak charakterystyczny dla ludzi
podróżujących po świecie na skrzydłach magii.
– Przerwa! – ryknął nadzorca i magowie jak martwe ćmy opadli na ziemię, by lec
w cieniu pnącej się fasoli, niektórzy zaś, mrużąc oczy w ostrym słońcu, po prostu bujali
w powietrzu pozwalając unosić się wietrzykowi.
– I cóż my tu mamy? – mruknął nadzorca, odwracając swą uwagę od pola i kierując
ją ku osobie, która ukazała się na leśnej drodze wiodącej w kierunku terenów uprawnych.
Katalista, ku swojemu niezadowoleniu, właśnie odkrył, iż nabawił się pęcherza na stopie,
ze znużeniem podniósł więc głowę i spojrzał w tę samą stronę.
Zbliżała się do nich kobieta. Szaty jej wskazywały, że nosząca je osoba należy do
magów, ponieważ jednak szła pieszo, oznaczało to, iż prawie całkowicie wyczerpała swe
siły Życia. Niosła coś na plecach jakiś tobołek, prawdopodobnie z odzieżą, ocenił
uważnie obserwujący ją nadzorca. Był to kolejny znak świadczący o tym, że opuszczały
ją siły Życia, ponieważ magowie rzadko kiedy nosili cokolwiek.
Nadzorca mógłby pomyśleć, że kobieta należała do Magów Pól, gdyby nie dziwny,
drgający zielenią kolor jej odzieży, różny od monotonnej, brązowej barwy, noszonej
przez tych, co uprawiali ziemię.
– To jakaś szlachetna dama – mruknął katalista pospiesznie wkładający na powrót
buty.
– Aha – warknął nadzorca, krzywiąc twarz. Zdarzenie to zakłócało porządek dnia, on
zaś nienawidził wszystkiego, co wybiegało poza ramy codzienności. Prawie zawsze
oznaczało to kłopoty.
Kobieta zbliżyła się już do nich wystarczająco, by słyszeć ich głosy. Unosząc głowę,
spojrzała na nich i nieoczekiwanie zatrzymała się. Nadzorca zobaczył, że jej opalona
twarz zastyga w wyrazie wyniosłej dumy, a potem – co musiało być dla niej nie lada
wysiłkiem – kobieta unosi się nad ziemią i podlatuje do nich z wrodzoną elegancją.
Nadzorca spojrzał następnie na katalistę, który uniósł brwi i obserwował zbliżającą się
niepewnym lotem kobietę, dopóki nie zatrzymała się obok nich. Potem, z pewną
nonszalancją, sprawiającą wrażenie, iż wylądowała z własnego wyboru, a nie z braku sił,
delikatnie opuściła się na ziemię i stanęła, mierząc ich dumnym wzrokiem.
– Pani – powiedział nadzorca, chyląc głowę w swojego rodzaju ukłonie, nie
zdejmując jednak kapelusza, co powinien uczynić. Teraz, gdy podeszła bliżej, mógł
dostrzec, że jej szata, choć ozdobna i wykonana z doskonałego materiału, pamiętała
o wiele lepsze czasy. Brzeg sukni, który stykał się z błotem i brudem pobocza drogi, był
cały w strzępach. Bose stopy kobiety krwawiły z kilku ran.
– Czy szlachetna pani zabłądziła, czy też potrzebuje pomocy...? – zająknął się
katalista, zbity z tropu przez kontrast pomiędzy mizernym wyglądem kobiety
a zuchwałym, wyzywającym wyrazem jej brudnej twarzy.
– Ani jedno, ani drugie – cichym, ale nawykłym do wydawania poleceń głosem
odezwała się kobieta. – Szukam pracy.
Katalista otworzył już usta, by odpowiedzieć odmownie, jednak w tej samej chwili
nadzorca chrząknął i nieznacznym gestem wskazał mu zawiniątko na plecach kobiety.
Spojrzawszy na nie, katalista poczuł, że słowa więzną mu w krtani. Zawiniątko poruszyło
się. Sponad ramienia kobiety na katalistę patrzyła para brązowych oczu.
Dziecko.
Katalista i nadzorca wymienili szybkie spojrzenia.
– Skąd przybywasz, pani? – zapytał nadzorca, czując, iż teraz on powinien zadawać
pytania.
Katalista jednak wtrącił się, nie czekając na odpowiedź kobiety.
– I gdzie jest ojciec dziecka? – Pytanie zadał, jak przystało osobie duchownej,
poważnym i surowym tonem.
Jednak wyglądało na to, iż kobieta nie przejęła się zbytnio tą indagacją. Jej wargi
wykrzywił drwiący uśmieszek i kiedy przemówiła, zwróciła się do nadzorcy, nie do
katalisty.
– Przybywam stamtąd. – Skinieniem głowy wskazała kierunek, w którym leżało
Merilon. – Co się zaś tyczy ojca dziecka... mój mąż... – powiedziała z naciskiem – nie
żyje. Sprzeciwił się Imperatorowi i wysłano go na Drugą Stronę.
Obaj mężczyźni ponownie wymienili spojrzenia. Wiedzieli, że kobieta nie mówi
prawdy – od roku nikogo nie wysłano na Drugą Stronę – jednak w oczach jej obaj ujrzeli
dziwny, dziki błysk, który ostrzegł ich przed zarzuceniem jej kłamstwa.
– No więc? – zapytała nieoczekiwanie, przesuwając nieco dziecko na plecach. –
Dostanę tu pracę czy nie? – Czy szukałaś pani pomocy ze strony Kościoła? – zapytał
katalista. – Jestem pewien...
Ku jego zaskoczeniu kobieta splunęła mu pod stopy.
– Moje dziecko i ja wolelibyśmy głodować, i będziemy głodować raczej, niż
przyjmiemy choć kęs chleba z waszych rąk. – Przeszywszy katalistę wzrokiem,
odwróciła się doń plecami i ponownie spojrzała na nadzorcę. – Czy potrzebujesz kogoś
do pracy w polu? – zapytała cichym, ochrypłym głosem. – Jestem silna. Potrafię ciężko
pracować.
Nadzorca chrząknął z zakłopotaniem. Widział dziecko spoglądające nań z zawiniątka
dużymi, ciemnymi oczyma. Cóż teraz począć? Czegoś takiego jeszcze nie było – kobieta
ze szlachetnego rodu, szukająca pracy jako zwykła wyrobnica na polu! Rzucił szybkie
spojrzenie kalaliście, choć wiedział, iż z tej strony nie należy oczekiwać pomocy.
Nadzorca, jako Starszy Magów, praktycznie zarządzał osadą, Kościół zaś, choć mogący
kwestionować niektóre z jego decyzji, nigdy nie zakwestionuje jego prawa do ich
podejmowania. Jednak teraz nadzorca miał twardy orzech do zgryzienia. Nie podobała
mu się ta kobieta. W rzeczy samej, patrząc na nią i na jej dziecko, odczuwał wyraźną
niechęć. W najlepszym wypadku miał do czynienia z owocem nielegalnego związku –
niektórzy pozbawieni skrupułów kataliści za odpowiednią zapłatą gotowi byli
dokonywać takich aktów. Gorszą z możliwości była ta, iż chodziło tu o fizyczną ruję,
odrażające połączenie ciał mężczyzny i kobiety. A może dziecko było Martwe, słyszał
plotki o takich dzieciach wywożonych potajemnie z Merilon. Najchętniej odesłałby tę
kobietę i jej dziecko precz.
Wiedział jednak, iż równałoby się to wydaniu na nich wyroku śmierci.
Dostrzegłszy to niezdecydowanie, katalista zmarszczył brwi i przydreptał, by stanąć
obok unoszącego się w powietrzu nadzorcy. Z irytacją kiwając dłonią i przywołując
nadzorcę, by opuścił się ku niemu, katalista mruknął cicho: – Nie mogę wprost uwierzyć,
iż naprawdę rozważasz tę możliwość! Ona na pewno popełniła... no wiesz... – Widząc
kpiący uśmieszek nadzorcy, katalista zaczerwienił się z zakłopotania i wypalił szybko: –
Każ jej iść precz. Albo jeszcze lepiej, poślij po Wykonawców...
Nadzorca skrzywił się.
– Nie potrzebuję Duuk-tsarith do tego, by mówili mi, jak mam zarządzać sprawami
osady. I cóż chciałbyś, żebym uczynił? Mam odesłać ją i dziecko na Bezdroża? To
ostatnia osada po tej stronie rzeki. Chcesz spędzać bezsenne noce, przewracając się
z boku na bok i rozmyślając o tym” co mogło ich tam spotkać? – Oglądając się przez
ramię, spojrzał jeszcze raz na kobietę. Była młoda, nie mogła mieć więcej niż
dwadzieścia lat. Można by nawet uznać ją za ładną, gdyby nie to, że jej dumną twarz
poznaczyły już linie gniewu i nienawiści. Była też bardzo szczupła, suknia zwisała luźno
z jej pełniejszego niegdyś ciała.
Kwaśna mina katalisty wskazywała niedwuznacznie, iż gotów jest podjąć ryzyko
kilku bezsennych nocy, byle tylko pozbyć się tej kobiety. Widząc to, nadzorca przestał
się wahać.
– Dobrze, pani – powiedział mrukliwie, świadomie unikając pełnego zdumienia
i dezaprobaty wzroku katalisty. – Przyda nam się dodatkowa para rąk do pracy. Na koszt
Jego Lordowskiej Mości dostaniesz placyk pod mieszkanie, skrawek ziemi, który
urządzisz wedle swej woli, będziesz także miała udział w plonach. Praca w polu zaczyna
się o świcie, a kończy o zmierzchu. Odpoczynek w południe.
O dziecko zadba w tym czasie Mateczka Huspeth.
– Ono pozostanie przy mnie – chłodnym tonem powiadomiła ich o swej decyzji
kobieta, poprawiając równocześnie rzemienie mocujące dziecko i becik na jej plecach. –
Podczas pracy będę nosiła je w ten sposób i moje ręce pozostaną wolne.
Nadzorca potrząsnął głową.
– Pani, powinnaś cały dzień poświęcić na pracę.
– Tak też będzie – przerwała mu kobieta, prostując się na całą wysokość. – Czy mam
zacząć natychmiast? Spojrzawszy na jej bladą, wyniszczoną twarz, nadzorca poruszył się,
jakby chciał zmienić niewygodną pozycję.
– Nie – odezwał się szorstko. – Najpierw proszę urządzić jakoś siebie i dziecko. Nie
zaszkodzi przynajmniej zajrzeć do Mateczki. Załatwi wam trochę żywności.
– Nie biorę jałmużny – odparła kobieta odwracając się, by odejść.
– Jakże się, pani, zwiesz? – zapytał nadzorca. Kobieta zatrzymała się i spojrzała na
niego przez ramię.
– Anja.
– A dziecko? – Joram.
– Czy chłopiec został poddany Próbom i otrzymał błogosławieństwo zgodnie
z prawami Kościoła? – surowym tonem zapytał katalista, zdecydowany uratować choć
resztki swej utraconej godności. Jednak te starania okazały się zupełnie chybione.
Kobieta, odwróciwszy się w miejscu, po raz pierwszy spojrzała mu prosto w twarz,
i w jej płonącym wzroku katalista dostrzegł błysk tak dziwny, dziki i pełen drwiny, że
mimo woli cofnął się o krok.
– O, tak – szepnęła Anja. – Przeszedł ceremonię Prób i otrzymał błogosławieństwo
Kościoła, możesz być tego pewien! Równocześnie zaśmiała się tak niesamowitym,
ostrym śmiechem, iż katalista rzucił nadzorcy szybkie, pełne butnej satysfakcji
spojrzenie. I gdyby nie ono, nadzorca mógłby odwołać decyzję i odesłać kobietę, by
poszła swoją drogą. On również usłyszał w tym śmiechu nutkę szaleństwa. Wolałby
jednak, by grom spalił go na miejscu, zanim okazałby słabość przed tym niedowidzącym,
łysawym kurduplem, który denerwował go od pierwszej chwili, kiedy to miesiąc temu
przybył do osady.
– Na co się gapicie?! – ryknął ku Magom Pól, obserwującym rozwój wydarzeń
z zainteresowaniem osób ciekawych wszystkiego, co odbiegało od codziennego trudu
i monotonii, towarzyszących ich życiu. – Odpoczynek skończony. Do roboty. Ojcze
Tolbanie, obdarz ich Życiem – zwrócił się do katalisty, który ze świętoszkowatą miną
osoby mającej rację westchnął i zaczął rytualny zaśpiew.
Rzuciwszy nadzorcy triumfujące spojrzenie, tak jakby oboje dzielili się sobie tylko
znanym żartem, kobieta odwróciła się i poczłapała ku mizernej, stojącej na uboczu
chałupce, a jej piękna suknia ciągnęła się za nią wśród kurzu, zaczepiając o ciernie
i przydrożne krzewy.
Tę suknię nadzorca miał sobie dobrze zapamiętać. Po sześciu latach Anja nadal
nosiła jej wystrzępione resztki.
VIII. POGRANICZE

JORAM WIEDZIAŁ, że różni się od pozostałych mieszkańców osady. Chyba


zawsze był tego świadom, tak jak znał swoje imię lub imię matki czy jej dotyk. Jednak
powód tej różnicy pozostawał dla sześciolatka zagadką.
– Dlaczego nie pozwalasz mi bawić się z innymi dziećmi? pytał nieraz wieczorem,
gdy wolno mu było ćwiczyć na zewnątrz chatki, pod bacznym okiem Anji.
– Bo jesteś inny niż oni – odpowiadała Anja chłodnym tonem. Albo: – Dlaczego
muszę się uczyć czytać? – pytał Joram kiedy indziej. – Tamte dzieci nie muszą.
– Ponieważ jesteś inny niż tamte dzieci – padała odpowiedź.
Inny. Inny. Inny. To słowo odciskało się w umyśle Jorama niczym wyrazy, które
Anja kazała mu mozolnie przepisywać na tabliczce. To przez tę Różnicę, gdy Anja
pracowała na roli, on sam pozostawał zamknięty w chatce. To przez tę Różnicę on i Anja
trzymali się z dala od innych Magów Pól, nigdy nie biorąc udziału w ich zabawach
i krótkich wieczornych pogawędkach, zanim wszyscy udawali się na spoczynek.
– Dlaczego jestem inny? – buntowniczo zapytał Joram pewnego dnia, widząc
bawiące się w ulicznym błocie dzieci. – Nie chcę być inny.
– Oby Almin wybaczył ci głupstwa, które wygadujesz – ucięła dyskusję Anja,
rzucając dzieciom na zewnątrz niechętne spojrzenie.
– Stoisz nad nimi o tyle wyżej, o ile wyżej księżyc wznosi się nad przeklętą ziemią,
którą depczemy stopami.
Joram spojrzał w górę na ciemniejące niebo, na którym wisiał blady księżyc,
oddalony od świata i maleńkich, otaczających go wieczornych gwiazd.
– Ale księżyc jest samotny i chłodny, Anjo – zauważył Joram.
– Tym lepiej dla niego, dziecko. Nie musi się bać, iż ktoś go skrzywdzi – odparła
Anja. Klękając obok synka, objęła go i mocno przytuliła do siebie. – Bądź samotny jak
księżyc i nikt nie zdoła uczynić ci krzywdy! Cóż, był to na pewno jakiś powód, jednak
według Jorama niewystarczający. Przebywając całe dnie w samotności, miał mnóstwo
czasu na rozmyślania. Trzymał więc oczy i uszy otwarte, ukradkiem obserwował matkę
i usiłował odkryć istotę Różnicy. Raz myślał, iż już mu się udało.
– Czego tu chcesz, katalisto? – bez cienia szacunku zapytała Anja, z rozmachem
otwierając drzwi, gdy pewnego ranka, przed rozpoczęciem pracy, ktoś do nich zapukał.
Ojciec Tolban usiłował zatrzymać uśmiech na swoich wargach, lecz przychodziło mu
to z pewnym trudem.
– Niechaj zawsze świeci nam słońce, Anjo. I niech towarzyszy ci dzisiaj
błogosławieństwo Almina.
– Jeśli miałoby tak być, to na pewno nie dzięki twoim modłom – wypaliła Anja. –
Raz jeszcze, katalisto, pytam, czego chcesz. I mów krótko, jeśli łaska. Muszę iść na pole.
– Przyszedłem, aby omówić... – zaczął katalista urzędowym tonem, ale pod
wpływem lodowatego spojrzenia Anji stracił pewność siebie, zapomniał starannie
obmyślanej przemowy i w końcu wypalił pospiesznie: – Ile lat, pani, ma twój... Joram?
Na wpół śpiący chłopiec, leżący na swoim łóżeczku w kącie chatki, naciągnął na głowę
pasiasty koc.
– Sześć – odpowiedziała Anja zuchwałym tonem, jak gdyby rzucała wyzwanie Ojcu
Tolbanowi.
Katalista skinął głową i podjął próbę odzyskania utraconej godności.
– No właśnie – powiedział gładko. – To wiek, w którym chłopak powinien rozpocząć
nauki. Wiesz, pani, o tym, że spotykam się z dziećmi w Godzinie Południa. Pozwól, że...
to znaczy...
Anja odpowiedziała lodowatym, drwiącym prychnięciem, pod wpływem którego
dalsze słowa utknęły kalaliście w gardle i uśmiech momentalnie zniknął z jego warg.
– O jego edukację zadbam sama, katalisto! Mimo wszystko w żyłach chłopca płynie
szlachetna krew – dodała gniewnym tonem, gdy Ojciec Tolban usiłował protestować. –
Otrzyma wykształcenie, jakie przystoi osobie szlachetnego rodu, inne od tego, które
wciskasz tym waszym kmiotkom o łapach jak bochny! Z tymi słowy przecisnęła się obok
niego, zatrzaskując drzwi i zasuwając rygiel. Zrobione z trzech gałęzi, jak wszystkie
drzwi w wiosce, zostały kiedyś zaprojektowane w formie witających przybysza dłoni.
Ponieważ jednak nikt się o nie nie troszczył, drzwi chatki Anji wyglądały jak zaciśnięte
szpony szkieletu. Obrzucając katalistę podejrzliwym spojrzeniem, Anja założyła na
rygiel magiczną aurę zaklęcia ochronnego, co każdego ranka wyczerpywało ją tak dalece,
że zamiast udawać się na pole lecąc jak inni magowie, musiała chodzić tam pieszo.
Wewnątrz chatki Joram ostrożnie uniósł głowę znad koców. Katalista jeszcze nie
odszedł. Chłopiec słyszał jego ciężkie, człapiące kroki, do których po chwili dołączyły
odgłosy stóp drugiego człowieka.
– Słyszałeś? – gniewnie zapytał Ojciec Tolban.
– Lepiej zostaw ją w spokoju – poradził mu nadzorca. I dzieciaka również.
– Ale powinno mu się zapewnić wykształcenie...
– Tu cię boli! – prychnął nadzorca. – Szczeniak nie zna katechizmu, co? Jeśli
podejmie pracę na polu, gdy skończy osiem lat, to nie obchodzi mnie, czy potrafi
wyrecytować Dziewięć Tajemnic, czy nie.
– Gdybyś zechciał z nią pomówić...
– Z nią? Wolałbym spierać się z centaurem. Chcesz mieć dzieciaka, to musisz sam
wyrwać go z jej szponów.
– Może i masz rację – wymamrotał pospiesznie Ojciec Tolban. – Nie sadzę zresztą,
by miało to większe znaczenie...
I obaj odeszli.
Na tym więc, częściowo przynajmniej, polega Różnica – rozmyślał Joram. Pochodzę
ze szlachetnego rodu, cokolwiek by to znaczyło.
Było jednak coś jeszcze. Musiało być. W miarę jak Joram dorastał, zaczął zdawać
sobie sprawę z tego, że Różnica oddziela go od wszystkich – nie wyłączając jego matki.
Dostrzegał to niekiedy w sposobie, w jaki Anja patrzyła na niego, gdy robił coś
zwyczajnego, na przykład podnosił jakiś przedmiot w dłoniach lub chodził po podłodze.
Widział w jej oczach strach, strach, który budził lęk i w nim samym, choć chłopczyk nie
znał jego powodu. Kiedy zaś zaczynał wypytywać matkę, ta odwracała twarz
i okazywało się, że ma mnóstwo pracy.
Jedna z różnic pomiędzy Joramem i innymi dziećmi była oczywista. Chłopak musiał
chodzić. Mimo to, że podczas całego dnia, zamknięty w chatce, miał wyznaczone zadania
do wykonania i lekcje do wyuczenia się, spędzał wiele czasu przy oknie, zazdrośnie
obserwując zabawy innych wiejskich dzieci. Każdego dnia w południe, pod bacznym
nadzorem Ojca Tolbana, unosiły się one w powietrze i opadały na ziemię, bawiąc się
przedmiotami, jakie pozwalała im stwarzać ich dziecięca wyobraźnia i ograniczone
zdolności. Najgorętszym pragnieniem Jorama była właśnie umiejętność unoszenia się
w powietrzu, możliwość uwolnienia się od konieczności chodzenia po ziemi niczym
najnędzniejsi spośród Magów Pól albo ci najgłupsi z głupich (wedle słów matki) –
kataliści.
Skąd jednak wiem, że tego nie potrafię? – pewnego dnia zadał sam sobie dość
oczywiste pytanie. – Przecież nigdy naprawdę nie próbowałem.
Odchodząc od okna, rozejrzał się po całej chatce. Tworzyło ją martwe drzewo,
uformowane magicznie tak, by wewnątrz pnia powstała pustka, górą zaś zręcznie
skręcone i splecione gałęzie zamykały się niczym prymitywny dach. Wysoko nad głową
Jorama, przez całą szerokość chatki, rozpinała się pojedyncza gałąź z surowego drzewa.
Joram nie bez wysiłku wyciągnął wykonany z niskiego pieńka stół roboczy i ustawił go
pod belką. Potem przeniósł krzesło na stół, wspiął się na nie i spojrzał w górę. Jeszcze za
nisko. Nieco rozczarowany, rozejrzał się po izdebce i w rogu dostrzegł pojemnik na
ziemniaki. Zlazł, opróżnił wielką dynię, wysypując ziemniaki, i z wielkim mozołem
zdołał umieścić ją na krześle.
Teraz mógł już, choć z trudem, dosięgnąć belki. Pod jego stopami dynia zachybotała
się ostrzegawczo. Joram czubkami palców dotknął belki, podskoczył, zwalając dynię na
ziemię, uchwycił gałąź i podciągnął się na nią. Spojrzawszy w dół, stwierdził, że do
podłogi ma teraz spory kawał.
To nic nie znaczy – powiedział sobie, ufny we własne siły. Polecę, tak jak inni.
Wciągając powietrze w płuca, zamierzał właśnie rzucić się w powietrze, kiedy nagle
magiczna pieczęć na drzwiach pękła, drzwi otworzyły się jak uderzone wichrem i do izby
wpadła jego matka.
Zdumione spojrzenie Anji powędrowało od stołu do krzesła, potem do dyni na
podłodze i wreszcie zatrzymało się na skulonym u belki pod pułapem Joramie, który
wpatrywał się w matkę ciemnymi oczyma. Blada twarzyczka chłopca zastygła
w nieruchomą maskę. Anja natychmiast skoczyła w górę. Unosząc się do powały,
chwyciła chłopca w ramiona.
– Maleńki mój, cóżeś ty chciał uczynić? – pytała jak w gorączce, przytulając do
siebie synka, gdy oboje wolno spływali w dół.
– Chciałem latać tak jak oni – odparł Joram, wskazując bawiące się za oknem dzieci
i wyrywając się z mocnego uścisku matki.
Stawiając synka na ziemi, Anja spojrzała przez ramię na małych wieśniaków i wargi
jej wykrzywił grymas pogardy.
– Nigdy więcej nie obrażaj mnie ani siebie takimi myślami! – powiedziała, starając
się, aby te słowa zabrzmiały poważnie i surowo. Jednak głos jej zadrżał i raz jeszcze
popatrzyła na prymitywne urządzenie, które Joram zbudował, by dotrzeć do celu.
Wzdrygnęła się, przyłożyła dłoń do ust, a potem, jakby się rozmyśliwszy, pospiesznie
zdjęła krzesło ze stołu i przesunęła je w kąt. Dokonawszy tego, z bladą twarzą i słowami
ostrej wymówki na ustach, odwróciła się, by spojrzeć na Jorama.
W oczach chłopca zobaczyła coś, co sprawiło, że powstrzymała się od reprymendy.
Ujrzała w nich pytania i oczekiwanie na odpowiedź.
A ona nie była jeszcze gotowa do jej udzielenia.
Tak więc bez słowa odwróciła się na pięcie i wyszła z chatki.
Joram ponowił, oczywiście, próbę skoku spod dachu, podejmując ją podczas żniw,
kiedy jego matka była zbyt zajęta, by wracać na obiad, co robiła teraz dość często.
Balansując na końcu belki, skoczył wreszcie, pragnąc całym swoim maleńkim
jestestwem zawisnąć jak gryf w chłodnym, ciężkim powietrzu, a potem, niczym liść
gnany wiatrem, lekko opaść ku ziemi.
Wylądował nie jak niesiony wiatrem liść, ale jak głaz ciśnięty ze zbocza góry.
Podczas upadku zrobił sobie poważną krzywdę. Podnosząc się z ziemi, poczuł w boku
ostry ból, szczególnie przejmujący przy głębszych oddechach.
– Co się stało mojemu maleństwu? – żartobliwie zapytała wieczorem Anja. – Jesteś
dziś bardzo spokojny.
– Skoczyłem spod dachu – odpowiedział Joram, patrząc jej prosto w oczy. –
Próbowałem fruwać tak jak inni.
Anja zrobiła groźną minę i znów otworzyła usta, by zbesztać synka. I znów, tak jak
przedtem, w jego oczach ujrzała pytania.
– Czym to się skończyło? – zapytała szorstko, skubiąc palcami brzeg wystrzępionej,
dawniej zielonej sukni.
– Spadłem – odpowiedział Joram patrzącej gdzieś w bok matce. – Boli mnie, o tutaj.
– Przycisnął dłoń do boku.
Anja wzruszyła ramionami.
– Mam nadzieję, że dobrze sobie zapamiętasz tę nauczkę rzuciła chłodno. – Nie
jesteś taki jak oni. Jesteś inny. I zawsze, kiedy będziesz starał się do nich upodobnić,
zrobisz sobie krzywdę albo zostaniesz skrzywdzony przez nich.
Ona ma rację. Nie jestem taki jak inni. Teraz Joram już to wiedział. Ale dlaczego?
Co było tego przyczyną? Tej zimy, podczas której ukończył sześć lat, zdarzyło się coś, co
znów podsunęło Joramowi myśl, że znalazł odpowiedź.
Joram był urodziwym dzieckiem. Nawet zgorzkniały nadzorca nie potrafił
powstrzymać się od przerywania swoich codziennych utyskiwań, by odwrócić się
i popatrzeć na malca, gdy Anja pozwalała Joramowi wyjść na zewnątrz chatki.
Nieustanne niemal przebywanie pod dachem sprawiło, że skóra chłopca była gładka,
biała i przezroczysta jak marmur. Oczy miał duże i wyraziste, otoczone rzęsami tak
długimi, że sięgały prawie policzków. Gęste, czarne brwi, osadzone nisko na czole,
nadawały chłopcu poważny, zadumany nad wiek wygląd, dziwnie kontrastujący z jego
dziecinną twarzyczką.
Najbardziej jednak różnił się Joram od innych dzieci włosami. Gęste, obfite, czarne
jak skrzydła kruka, wyrastały trójkątem na czole chłopca, by masą splątanych kędziorów
opaść na jego barki.
Fatalnym zrządzeniem losu te właśnie pyszne włosy zatruły Joramowi dzieciństwo.
Anja nie chciała ich obcinać, aż wyrosły w tak długą gęstwinę, że niekiedy musiała
całymi godzinami szarpać je i czesać, zanim udawało jej się usunąć z nich splątane
kosmyki. Próbowała zaplatać je w warkocz, ale były tak niesforne, iż rozwijały się po
kilku minutach i układały dookoła twarzy malca, podwijając się na ramionach, jak gdyby
żyły własnym życiem.
Anja odczuwała bezgraniczną dumę z powodu urody swojego synka. Utrzymywanie
jego włosów w czystości i układanie ich stanowiło dla niej wielką przyjemność –
i w istocie, ponieważ duma kazała jej trzymać się z dala od sąsiadów, było jej jedyną
rozrywką. Czesanie włosów chłopca przekształciło się w odbywający się codziennie,
irytujący Joramą rytuał. Każdego wieczoru, po skromnej kolacji i krótko trwających
ćwiczeniach, chłopiec zasiadał w ustawionym na ich prymitywnym stole siedzeniu, Anja
zaś palcami i z pomocą swojej magii z miłością układała lśniącą, dziką grzywę syna.
I oto, pewnego wieczoru, Joram zbuntował się.
Przez cały dzień, siedząc jak zwykle w domu, obserwował z okna bawiących się
razem innych chłopców, którzy unosili się w powietrze i opadali na ziemię w pogoni za
kryształową kulą, wyczarowaną przez ich przywódcę, jasnookiego chłopca o imieniu
Mosiah. Tę dość brutalną zabawę przerwał powrót niektórych rodziców z pola. Dzieci
zgromadziły się wokół nich, przytulając i obejmując ojców i matki w taki sposób, że
Joram poczuł w sercu mrok i pustkę. Choć Anja nieustannie zajmowała się nim i tuliła go
do siebie, była w tym jakaś gwałtowność, która raczej go przerażała, niż wzruszała.
Joram niekiedy odczuwał to tak, jakby matka pragnęła zmiażdżyć jego ciałko, wchłonąć
je w siebie i uczynić z obu jedność.
– Mosiah – krzyknął ojciec chłopaka, chwytając syna, który, po krótkim powitaniu,
wracał już do gry. – Wyglądasz jak młody lew – powiedział ojciec, rozwichrzając
opadające długimi kosmykami na oczy jasne włosy synka. Przesuwając je pomiędzy
palcami, obciął je zręcznym ruchem dłoni.
Tego wieczoru, kiedy Anja wezwała Joramą, by usiadł na stole, i zaczęła
rozczesywać to, co zostało z jego warkocza, chłopiec szarpnął się w bok, a potem
odwrócił i z powagą spojrzał na matkę swoimi ogromnymi ciemnymi oczyma.
– Gdybym miał ojca, tak jak pozostali chłopcy – powiedział spokojnie – obciąłby mi
włosy. Gdybym miał ojca, byłbym taki jak oni. Nie pozwoliłby ci zrobić ze mnie
„innego”.
Anja, bez słowa, trzasnęła go w twarz.
Cios zrzucił Joramą na podłogę i pozostawił na policzku ślad, widoczny jeszcze
przez kilka dni. W sercu chłopca powstała głębsza jednak rana, która już nigdy nie miała
zagoić się całkowicie.
Pod wpływem bólu i gniewu, a także wystraszony nieco wyglądem matki – bo Anja
zbladła śmiertelnie, a jej oczy zabłysły wściekłością – Joram zaczął płakać.
– Przestań! – wbijając boleśnie w ramię chłopca swoje szczupłe palce, Anja zmusiła
go, by wstał. – Przestań! – szepnęła z gniewem w głosie. – Dlaczego płaczesz? – Bo
mnie skrzywdziłaś! – oskarżycielskim tonem wymamrotał Joram. Przyciskając dłoń do
piekącego jeszcze policzka, patrzył na matkę z ponurym wyzwaniem w oczach.
– Ja cię skrzywdziłam! – prychnęła kpiąco Anja. – Klepnięcie dłonią i maleństwo
płacze. Chodź! – Szarpnięciem wyciągnęła chłopca przez drzwi chaty na uliczkę małej
wioski, gdzie po dniu ciężkiej pracy zbierali się ludzie, by nieco odpocząć. – Chodź,
Joramie, pokażę ci, co jest prawdziwą krzywdą! Idąc tak szybko, że dosłownie ciągnęła
potykającego się w błocie Jorama za sobą (w towarzystwie dziecka Anja zawsze
poruszała się pieszo – dziwny nawyk, który nie uszedł uwagi innych magów
i niejednokrotnie dawał im powody do rozmyślań), doszła aż do znajdującego się na
drugim końcu wioski domku katalisty. Korzystając z zaoszczędzonego w czasie dnia
pracy zapasu magii, sprawiła, że drzwi z hukiem stanęły otworem. Rozgrzana
wściekłością, wpadła do środka razem z dzieckiem.
– Anja? Co się stało? – jęknął Ojciec Tolban, podrywając się z miejsca, na którym
wypoczywał przy wesoło buzującym ogniu. Nad płomieniami pochylała się Huspeth,
przygotowująca mu kolację, co wymagało większej porcji Życia, niż miał w sobie
katalista. Nad ogniem wisiały kiełbaski, sycząc i chichocząc tak samo prawie, jak stara
kobieta, gotująca w magicznej sferze, bulgoczącej nad paleniskiem, owsiany kleik.
– Wynoś się! – rozkazała Anja starej, nie odrywając wzroku od zdumionego
katalisty.
– Lepiej... lepiej będzie, jeśli rzeczywiście wyjdziesz, Mateczko Huspeth – łagodnym
głosem powiedział Ojciec Tolban. Zamierzał dodać jeszcze: – I natychmiast wezwij tu
nadzorcę – ale na widok pałających oczu Anji i jej pobielałej z gniewu twarzy ugryzł się
w język. Cmokając i pomrukując Mamka odesłała kiełbaski znad płomieni na stół, potem
zaś – obserwując Anję i chłopca zmrużonymi oczyma – frunęła ku drzwiom, czyniąc
dłonią znak chroniący od zła.
Skrzywiwszy drwiąco wargi, Anja zatrzasnęła drzwi i stanęła przed katalista. Nie
składał jej wizyt od dnia, w którym zabroniła mu kształcenia Jorama. Ona też nigdy, jeśli
mogła tego uniknąć, nie odzywała się do niego w polu. Tak więc zdumiał się, widząc ją
w swoim domku, jeszcze bardziej zaś zdziwiło go to, iż przyprowadziła ze sobą dziecko.
– Co się stało? – zapytał ponownie. – Czy ty lub dziecko jesteście chorzy? –
Katalisto, otwórz dla nas Korytarze – zażądała Anja rozkazująco, jakby rozmawiała
z podwładnym; ton ten dziwnie kontrastował z jej nędzną, wystrzępioną suknią
i umazaną, brudną twarzą. – Chłopiec i ja musimy wybrać się w podróż.
– Teraz? Ależ... ależ... – Ojciec Tolban jąkał się, zupełnie wytrącony z równowagi.
Tego jeszcze nie było! Nie wolno do tego dopuścić! Ta kobieta oszalała! Owa myśl
podsunęła kalaliście następną. Był oto sam i bezbronny w obecności czarodziejki,
Albanara, jeśli uwierzyć w jej historię, a mógł wyczuć promieniującą od niej, wraz
z gniewem, silę Życia.
Prawdopodobnie zaoszczędziła energię po dniu pracy. Zapewne niezbyt wiele, może
jednak mieć jej dość, by przekształcić go w mutanta lub obrócić w perzynę jego mały
domek. Co robić? Zwlekać. Być może stara Mateczka znajdzie we łbie dość oleju, by
zaalarmować nadzorcę. Próbując zachować spokój, katalista przeniósł wzrok z matki na
dziecko, stojące za nią w milczeniu i na wpół ukryte w fałdach obfitej, wystrzępionej
sukni.
Mimo iż umysł Ojca Tolbana pogrążony był w konfuzji i zamęcie, katalista nie
potrafił powstrzymać się od przyjrzenia się chłopcu. Nigdy przedtem nie widział z bliska
tego dziecka, zadbała o to Anja. I choć słyszał plotki o urodzie malca, na pewno nie
spodziewał się czegoś takiego. Granatowoczarne włosy okalały twarz bladą, o wielkich,
ciemnych oczach. Jednak, oprócz nadzwyczajnej urody dziecka, zaskakujący był również
fakt, że w tych szeroko otwartych, błyszczących oczach nie dostrzegł żadnego strachu.
Owszem, czaił się w nich cień bólu – katalista widział znaki palców Anji na policzku
malca. Były i ślady łez. Natomiast nie zobaczył w tych oczach lęku, a tylko skrywany
triumf, jak gdyby cała sytuacja została przez Jorama starannie zaplanowana
i zaaranżowana.
– Katalisto, zrób to natychmiast – syknęła Anja, tupiąc bosą stopą o podłogę. – Nie
przywykłam do tego, by tacy jak ty kazali mi czekać! – Z-zapłata – wyjąkał Ojciec
Tolban. Odrywając spojrzenie od tego dziwnego dziecka, odwrócił się, by napotkać dziki
wzrok matki, i poczuł ulgę, mogąc skryć się za ochronną tarczą zasad swojego Zakonu. –
W-wiesz o t-tym, że musi być zapłata – mówił już mocniejszym głosem, jak gdyby te
reguły użyczyły mu mocy stuleci. – Porcja twojego Życia, pani Anjo, a także porcja od
chłopca, jeśli chcesz zabrać go ze sobą.
Katalista oczekiwał, iż to powstrzyma kobietę – czyż Magowi Pól, po całym dniu
pracy, mogło pozostać tyle magii, by oddać katalistom porcję niezbędną do użycia ich
Korytarzy? I rzeczywiście, powstrzymało to Anję, ale tylko na chwilę, niezupełnie
zresztą tak, jak wyobrażał to sobie Tolban.
Na wzmiankę o chłopcu Anja spojrzała na dziecko z pewnym zaskoczeniem, tak
jakby na moment zapomniała o jego istnieniu. Po chwili, z twarzą wykrzywioną
gniewem, odwróciła się do stojącego z założonymi rękoma i przygotowanego na spór
katalisty.
– Pijawki! Dam wam to, czego potrzebujecie, aby żyć! – ucięła. – Wara wam jednak
od chłopca. Ja spłacę jego część z mojego Życia. No, dalej. Mam go tyle, że wystarczy!
Weź moją dłoń! Anja wyciągnęła rękę ku kalaliście, który tracił pewność siebie, jak
ranne drzewo traci żywicę. Niczego nie pojmując, spojrzał na kobietę i na krótką chwilę
zapomniał o jej poszarpanej sukni, brudnej twarzy i spalonej słońcem skórze Maga Pól.
Ujrzał przed sobą wysoką, urodziwą damę, odzianą po królewsku, zrodzoną do
wydawania rozkazów i przywykłą do tego, by rozkazy te wykonywano. Nie zdając sobie
sprawy z tego, co robi, katalista wziął ją za rękę i poczuł Życie wpływające weń z taką
siłą, iż nieomal zwaliła go z nóg.
– D-dokąd chcecie się udać? – zapytał słabym głosem. – Na Pogranicze.
– Na Pogranicze? – ze zdumienia aż rozdziawił usta. Anja ostrzegawczo zmarszczyła
brwi.
Ojciec Tolban poczuł skurcz w gardle. Potem i on zmarszczył brwi, usiłując
odzyskać choć trochę utraconej godności.
– Aby zapewnić wam powrót, muszę pozostawić Korytarz otwarty – powiedział
kwaśno.
Anja prychnęła gniewnie.
– No to go takim zostaw – powiedziała sucho. – Nie dbam o to. I tak oddalimy się
tylko na kilka chwil. A teraz do dzieła! – Bardzo proszę – mruknął katalista.
Używając Życia Anji, katalista otworzył dla niej okno w czasie i przestrzeni, jeden
z wielu Korytarzy stworzonych kiedyś przez Wróżbitów, Magów Czasu. Wróżbici dawno
temu odeszli już w niebyt, razem z nimi zaś przepadła sztuka budowania Korytarzy.
Kataliści jednak, od stuleci posługujący się przejściami, wiedzieli, jak ich używać i jak
czerpiąc Życie od tych, co z nich korzystali, utrzymywać je w ruchu.
Wkraczając w okno, które pojawiło się jako czarna pustka wewnątrz przytulnego
mieszkanka Ojca Tolbana, Anja i dziecko natychmiast zniknęli. Spoglądając bojaźliwie
na otwarty Korytarz, katalista odkrył, że zastanawia się, czy nie zamknąć go,
pozostawiając ich na zawsze po tamtej stronie. Opamiętał się natychmiast, zaskoczony
i zdumiony tym, że coś takiego przyszło mu do głowy.
Pogranicze – pomyślał, potrząsając głową. Jakież to dziwne. Dlaczego właśnie tam,
na te opustoszałe, pozbawione życia tereny? Na Pograniczu nie ma żadnych strażników.
Nie są potrzebni.
Zrobić choć krok w te unoszące się tam i dryfujące w powietrzu mgły – znaczy
przejść na Drugą Stronę. Przejść na Drugą Stronę znaczy umrzeć.
Nie ma również powodu, dla którego należałoby strzec kraj przed tym, co znajduje
się po Drugiej Stronie. Po Drugiej Stronie nie ma niczego prócz królestwa Śmierci.
Stamtąd zaś nikt jeszcze nie wrócił.
Pierwsze słowa katechizmu głoszą: „Uciekliśmy ze świata, w którym panowała
Śmierć, zabraliśmy ze sobą magię i te magiczne stwory, które były naszym dziełem.
Wybraliśmy ten świat, ponieważ nie był zajęty. Tu przetrwa magia, ponieważ nie istnieje
nikt i nic, co mogłoby nam ponownie tu zagrozić. Tu bowiem, w tym świecie, jest
Życie”.
Nie ma strażników, ale są Patrzący.
Trzymając dłoń matki i wstępując z wahaniem w Korytarz, Joram przez chwilę
poczuł się tak, jakby coś go bardzo ciasno obejmowało. Przed jego oczami błysnęły
piękne, roziskrzone gwiazdy. Zanim jednak umysł chłopca zdążył zarejestrować to, co
naprawdę się wydarzyło, wszystko dobiegło końca, migotliwe światło zniknęło, a Joram
rozejrzał się dookoła w oczekiwaniu, iż zobaczy pokoik katalisty. Nie był jednak
w domku katalisty. Stał na rozległym, pustynnym pasie białego piasku.
Malec nigdy przedtem nie widział czegoś podobnego i cieszył go rozgrzany słońcem
piach, który wyczuwał stopami. Sięgnął ku niemu dłonią, ale Anja szorstko pociągnęła
go za rękę i długimi krokami ruszyła poprzez plażę, zmuszając chłopca, by szedł za nią.
Początkowo marsz po piasku podobał się Joramowi. Trwało to jednak niedługo, bo
piasku przybywało, iść zaś było coraz trudniej. Zaczął grzęznąć w lotnych wydmach,
a gdy próbował ruszyć naprzód, one obsuwały się pod nim, powodując potknięcia
i upadki malca.
– Gdzie my jesteśmy? – zapytał, z trudem łapiąc oddech.
– Stoimy na krańcu świata – odparła Anja, zatrzymując się, by otrzeć pot z twarzy
i rozejrzeć się wokół.
Zadowolony z odpoczynku, Joram rozejrzał się dookoła.
Anja powiedziała prawdę. Za nim znajdował się świat, białe piaski ustępowały
miejsca rzadkim kępom trawy, które dalej przechodziły w soczystą zieleń pól. Widział
też wyższe i ciemniejsze lasy, przesuwające granicę życia dalej, ku purpurze gór,
wznoszących swe pokryte śniegiem szczyty na tle błękitu nieba. Joramowi wydało się
też, że niebo, ze szczytu tych gór, rzuca się przed siebie, w rozpostartą nad jego głową,
rozległą, bezchmurną pustkę. Śledząc wzrokiem krzywiznę nieboskłonu, odwrócił się
i spojrzał tam, gdzie łączyła się ze skrytą we mgle pustką poza białym piachem.
I zobaczył Patrzących.
Zaskoczony, chwycił Anję za rękę i pokazał to, co ujrzał.
– Tak – odpowiedziała tylko. Jednak ból i gniew w jej głosie spowodowały, że malec
zadrżał w mizernym blasku słońca, mimo iż piasek pod jego stopami nadal buchał
południowym żarem.
Mocno ściskając dłoń Jorama, Anja pociągnęła go za sobą, a jej wystrzępiona suknia
pozostawiała na piasku smugi przypominające ślady ślimaków.
Trzydziestostopowe kamienne posągi Patrzących stały szeregiem wzdłuż całego
Pogranicza, wiecznie wypatrując czegoś we mgłach po Drugiej Stronie. Rozstawione co
dwadzieścia kroków, jak okiem sięgnąć, wznosiły się na granicy białych piasków.
Zbliżający się do nich Joram patrzył na nie w zachwycie. Nigdy nie widział czegoś
tak wysokiego! Nawet drzewa w puszczy nie górowały nad nim tak, jak te gigantyczne
posągi. Zbliżał się do nich od tyłu i dlatego początkowo sądził, że wszystkie są do siebie
podobne. Przedstawiały ludzi odzianych w długie szaty. Niektóre z nich wykonano jako
figury mężczyzn, inne wyglądały jak kobiety. Wydawało się też, iż jest to jedyna różnica
między nimi. Wszystkie stały w tej samej pozycji, z ramionami opuszczonymi wzdłuż
ciała i stopami zestawionymi razem; patrzyły przed siebie.
Podszedłszy jednak bliżej, Joram spostrzegł, iż jeden posąg różni się od pozostałych.
Lewa dłoń kamiennej figury, zamiast być otwartą, jak u innych, zaciskała się w pięść.
Joram odwrócił się ku Anji z ustami pełnymi pytań, dotyczących tych wspaniałych
figur. Kiedy jednak spojrzał w jej twarz, zamknął usta tak gwałtownie, że przygryzł sobie
język. Przełykając te pytania, czuł posmak krwi.
Twarz Anji była bielsza, a oczy płonęły gniewem gorętszym od piasku, po którym
stąpali oboje. Rozgorączkowany, dziki wzrok utkwiła w jednym z posągów – tym, co
miał zaciśniętą dłoń. W kierunku tego właśnie posągu zmierzała uparcie, to unosząc się
w powietrzu, to opadając w lotne piaski.
I wtedy Joram zrozumiał. W nagłym, niesamowitym przebłysku dziecięcego
jasnowidzenia pojął wszystko, choć nie umiałby swojej nowej wiedzy ująć w słowa.
Opanował go łamiący wolę strach, a od tego uczucia zrobiło mu się słabo i zakręciło
w głowie. Przerażony, usiłował odbiec od Anji, matka jednak tylko mocniej chwyciła go
za rękę. Zrozpaczony i wykrzykujący słowa, których Anja – błądząca teraz myślami
bardzo daleko stąd, gdyby sądzić z wyrazu jej twarzy – nawet nie słyszała, Joram zaparł
się piętami o piach.
– Anjo! Proszę! Zabierz mnie do domu! Nie chcę oglądać...
Upadł, pozbawiając Anję równowagi. Matka zachwiała się i upadłszy na kolana
i dłonie, musiała puścić Jorama, żeby wstać. Chłopiec zerwał się na nogi i spróbował
uciec, jednak Anja wyciągnęła rękę, złapała go za włosy i jednym szarpnięciem
przyciągnęła ku sobie.
– Nie! – wrzasnął rozpaczliwie Joram, zachłystując się łzami bólu i strachu.
Chwytając go wpół z siłą, którą dała jej praca w polu, Anja podniosła malca
i trzymając w ramionach, poleciała z nim ponad piaskami, raz jeszcze opadając; nie
zboczyła jednak z drogi ku celowi, który sobie wyznaczyła.
Znalazłszy się przed posągiem, stanęła w miejscu. Z trudem łapała powietrze. Przez
długą chwilę wpatrywała się w górującą nad nimi statuę.
Posąg, którego lewa dłoń zaciśnięta była w pięść, a oczy ponad ich głowami
skierowane w mgły nad Drugą Stroną, miał w sobie przynajmniej z pozoru – mniej Życia
niż drzewa w lasach. A jednak wiedział o ich obecności. Joram czuł, że posąg wie o nich,
wyczuwał też straszliwy ból dręczący kamień.
Wyczerpany, przestał krzyczeć i walczyć. Anja rzuciła go do stóp kamiennego
olbrzyma, gdzie skulił się drżąc i kryjąc głowę w dłoniach.
– Joramie – powiedziała Anja. – Oto jest twój ojciec.
Chłopiec zacisnął powieki, nie mogąc się poruszyć ani wypowiedzieć słowa. Jedyne,
co mógł uczynić, to leżeć na ciepłym piasku u stóp ogromnego kamiennego posągu.
I wtedy na szyję chłopca spadła kropla wody. Unosząc głowę z miejsca, w którym
wcisnął ją w piach, malec wolno spojrzał w górę. Wysoko ponad sobą mógł dostrzec
kamienne oczy, wpatrzone prosto w Królestwo Śmierci, której kojącego spokoju na
zawsze odmówiono posągowi. Na twarz chłopca opadła kolejna kropla wody. Łkając
rozdzierająco, Joram zakrył buzię małymi dłońmi.
Wysoko ponad nim płakał kamienny posąg.
IX. RYTUAŁ

BYŁAM CÓRKĄ jednej z pierwszych rodzin w Merilon. On – twój ojciec – był


Katalistą Domu.
Siedzący przy stole, ponownie w ich domku, Joram słyszał głos Anji docierający do
niego gdzieś z góry – niczym łzy tego posągu – sączący się przez otaczającą chłopca
mgłę strachu i zgrozy.
– Byłam córką jednej z pierwszych rodzin w Merilon – powtórzyła, układając włosy
Jorama. – Twój ojciec był Katalistą Domu. W jego żyłach również płynęła szlachetna
krew. Mój ojciec nie życzył sobie, by katalista mieszkający z nami był taki jak Ojciec
Tolban, niewiele w końcu lepszy od samych Magów Pól. Ja miałam lat szesnaście, twój
ojciec właśnie skończył trzydziestkę.
Westchnęła i jej palce, rozczesujące splątane włosy Jorama, zaczęły poruszać się
wolniej i bardziej pieszczotliwie. Spojrzawszy na jej twarz odbijającą się w szybie
okiennej naprzeciw stołeczka, Joram dostrzegł, iż matka uśmiecha się leciutko i kołysze
nieznacznie, poddając jakby rytmowi niesłyszalnej dla chłopca muzyki. Unosząc dłoń,
przygładziła swoje brudne, splątane włosy.
– Jakże piękne rzeczy tworzyliśmy razem, on i ja – powiedziała miękkim tonem,
uśmiechając się marzycielsko. – Byłam bogata w Życie, jak zwykła mawiać moja mama.
Pewnego wieczoru, by zabawić rodzinę, razem z twoim ojcem rozjaśniliśmy zmierzch
tęczami i tak cudownymi zjawami, iż oczy wszystkich obecnych wypełniły się łzami.
Twój ojciec powiedział później, iż było rzeczą naturalną, że my, którzy potrafiliśmy
stworzyć takie piękno, pokochaliśmy i siebie nawzajem.
Palce we włosach Jorama zacisnęły się, ostre paznokcie rozorały jego skórę i malec
poczuł, że po szyi spływa mu strumyczek lepkiej krwi.
– Udaliśmy się do katalistów, by poprosić o zezwolenie na małżeństwo. Jak zwykle,
odwołali się do Wizji. Odpowiedź była przecząca. Orzekli, że nasz związek nie
zaowocuje życiem! Rozplatając masę czarnych kędziorów, niby szponami szarpnęła
paznokciami. Łapiąc się oburącz za stół, Joram rad był temu, że ból cielesny pomaga mu
ukryć ból ducha.
– Nie zaowocuje życiem! Ha! Łgali! Sam widzisz! – Obejmując Jorama za szyję,
Anja przytuliła malca do siebie, gwałtownie i z pasją. – Jesteś ze mną, mój kochany!
Jesteś dowodem ich łgarstwa! Przytulając głowę chłopca do swoich piersi, kołysała go
lekko, nucąc cichutko sobie i jemu – „... łgarstwa... łgarstwa...” – gdy wygładzała
jedwabiste sploty włosów chłopca.
– Tak, radości mego serca, mam ciebie – przerywając układanie kędziorów syna, by
przez moment wpatrywać się w ogień, cicho powiedziała Anja. Opuściła dłonie na
kolana. – Mam ciebie. Nie mogli nas powstrzymać. Nie potrafili nas rozdzielić, mimo iż
kazali twojemu ojcu opuścić nasz dom i wrócić do Katedry. Powrócił do mnie w nocy, po
ich oszukańczej Wizji. Spotkaliśmy się potajemnie w tym samym ogrodzie, w którym
daliśmy życie tak wielu pięknym tworom.
Obmyśliliśmy pewien plan. Chcieliśmy dać życie dziecku, obdarzonemu Życiem
dziecku, udowadniając w ten sposób, że kataliści kłamali. Musieliby wtedy pozwolić na
nasz związek, rozumiesz? Dla dopełnienia ceremonii poczęcia dziecka w moim łonie
potrzebny był nam katalista. Nie mogliśmy znaleźć ani jednego. Tchórze! Ci, do których
zwracaliśmy się z tą prośbą, odmawiali, obawiając się gniewu swego Biskupa, gdyby
rzecz się wydała.
A potem rozeszły się wieści o nas i zesłano go na wieś, zrobiono z niego Katalistę
Pól! – syknęła Anja. – Z niego! On, którego dusza była samym pięknem i finezją, zesłany
do mozolnego grzebania się w ziemi. Dola niewiele lepsza niż wieśniaka, ale oni się do
tego urodzili. Oznaczało to również, iż już nigdy nie mieliśmy się spotkać, bo kto raz
mozolił się w błocie pól, temu nie wolno stąpać po czarodziejskim bruku ulic Merilon.
Byliśmy zrozpaczeni. I wtedy, pewnej nocy powiedział mi, że zna sposób, stary,
zakazany sposób, dzięki któremu moglibyśmy dać życie dziecku.
Anja splotła dłonie. Głębiej zapadła w swój fotel i utkwiła wzrok w ogniu. Joram nie
mógł na nią patrzeć. Brzuszek ściskał mu gniew i dziwne, nieomal przyjemne uczucie
bólu, którego nie rozumiał. Chłopiec patrzył przez okno na odległy, obojętny księżyc.
– Opisał mi ten stary sposób – miękkim głosem opowiadała Anja. – Niemal
zemdlałam. To było takie... zwierzęce. Jakże mogłabym to zrobić. A on? Czyż mogliśmy
jednak postąpić inaczej? Przecież gdyby mnie opuścił, umarłabym. Wykradliśmy się
razem...
Głos Anji brzmiał teraz tak cicho, że Joram zaledwie ją słyszał.
– Niewiele pamiętam z nocy, podczas której zostałeś poczęty. On... twój ojciec...
podał mi napój z jakiegoś jasnoczerwonego kwiatu. Wydało mi się wtedy, że moja dusza
opuściła ciało, pozostawiając Je, by czynił z nim to, czego zapragnie. I jak we śnie...
pamiętam, że dotykały mnie jego dłonie... pamiętam okropny, rozdzierający ból...
Pamiętam też... rozkosz...
Zostaliśmy jednak zdradzeni. Ten katalista śledził nas i obserwował. Usłyszałam jego
krzyk, a potem ocknęłam się z jękiem i zobaczyłam ich, jak stoją dookoła nas i gapią się
na naszą hańbę. Zabrali go do Źródła, by go osądzić. Mnie też zabrali do Źródła. Mają
tam miejsce, w którym trzymają „kobiety takie jak ja”, jak mówili. Anja uśmiechnęła się
gorzko, patrząc w ogień. – Okazuje się, że jest nas więcej, niżbyś mógł przypuszczać,
mój maleńki. Szukałam go, ale Źródło to rozległe miejsce, rozległe i przerażające.
Zobaczyłam go dopiero podczas wykonania Wyroku.
Mój najmilszy, ciążyłeś już w moim łonie, gdy zabrali mnie na Pogranicze i zmusili,
bym stanęła na tym piasku, białym, palącym w stopy piasku. Zmusili mnie, bym tam
stała i patrzyła, jak dokonują swojego zbrodniczego czynu! Z gniewnym warknięciem
Anja porwała się na nogi. Stając naprzeciw Jorama, wbiła mu paznokcie w ramionka.
– Magowie, którzy złamali prawo, wysyłani są na Drugą Stronę! – szepnęła dziko. –
Taka jest ich kara za przestępstwo w tym świecie. „Żyjący nie zostanie oddany Śmierci”,
jak powiada katechizm. Mag wkracza we mgłę, w nicość i znika! Tfu! – Splunęła
w ogień. – Cóż to za kara w porównaniu z zamianą w żyjący głaz? Chłostany wiatrem
i deszczem, musisz znosić niezliczone dni istnienia i pamięci tego, co znaczy żyć! Anja
wpatrywała się w mrok oczyma, które widziały już tyle, że same mogły należeć do głazu.
Joram nadal spoglądał na księżyc.
– Postawili go na miejscu, które zaznaczyli już na piasku. Miał na sobie szaty
oznaczające hańbę, a dwu Wykonawców mocno krępowało go swoimi czarami, tak że
nie mógł nawet drgnąć. Słyszałam, iż kataliści przeważnie przyjmują swój los ze
spokojem. Niektórzy nawet, przekonani o ogromie swojej zbrodni, wykonanie wyroku
witają z ulgą. Twój ojciec do nich nie należał. Nie zrobiliśmy niczego złego. – Jej
paznokcie wpiły się głębiej w ramiona Jorama. – My tylko pokochaliśmy się nawzajem!
Ciężko oddychając, przez dłuższy czas nie mogła nic powiedzieć, zmuszała się do
ponownego przeżycia okropnych chwil, przez mgnienie oka zaś upajała się tym bólem –
i świadomością, że dzieli go z chłopcem.
– Do ostatniej chwili – mówiła dalej, cichym, zachrypniętym nieco głosem – twój
ojciec przeklinał ich i oskarżał. Próbowali go ignorować, ale widziałam ich twarze. Jego
słowa trafiały w sedno.
W końcu rozjuszony Biskup Vanya, oby, gdziekolwiek stąpnie, trafiał na skorpiona,
rozkazał zacząć transmutację.
By dokonać takiej przemiany, potrzeba dwudziestu pięciu katalistów. Vanya ściągnął
ich ze wszystkich rejonów Thimhallan, by byli świadkami kary za naszą wielką zbrodnię,
grzech miłości! Utworzyli krąg dookoła twojego ojca i w krąg ten wkroczył Duuk-tsarith
katalistów, warlok, który pracuje dla nich, a któremu w zamian przyznają oni tyle Życia,
ile go potrzebuje do wykonywania swych potwornych obowiązków. Gdy się pojawił,
dwaj pomniejsi rangą Wykonawcy skłonili się i zniknęli, pozostawiając twojego ojca
z tym, który znany był jako Egzekutor. Warlok dał znak. Kataliści chwycili się za ręce.
Każdy z nich otworzył połączenie dla Egzekutora, dając mu niewiarygodną moc.
Nie spieszył się. Wykonanie kary było procesem długim i bolesnym.
Poruszając dłonią, Egzekutor wskazał na stopy twojego ojca. Pod długimi szatami
nie mogłam ich zobaczyć, ale wyraz jego twarzy powiedział mi, kiedy poczuł początek
transmutacji. Jego stopy zamieniały się w kamień. Lodowaty chłód powoli wędrował
w górę nóg, sięgając lędźwi, brzucha, piersi i ramion. A jednak krzyczał im wprost
w twarze, dopóki nie skamieniał jego brzuch. Nawet wtedy, gdy zawiódł go głos,
widziałam, jak poruszają się jego wargi. W ostatniej chwili, ostatnim wysiłkiem woli,
w momencie, w którym zamieniała się w kamień, zacisnął dłoń w pięść. Mogli to
oczywiście zmienić. Woleli jednak znak jego ostatecznego, gorzkiego buntu pozostawić
jako ostrzeżenie dla innych.
Właśnie tak – pomyślał Joram, sięgając ku matce i zamykając jej dłoń w swoich
rączkach – pozostawili nie zmienioną i twarz ojca, jako pomnik nienawiści, goryczy
i gniewu.
Głos Anji był prawie niesłyszalny.
– Patrzyłam i widziałam, jak po raz ostatni wciąga powietrze do płuc. Potem już nie
oddychał, nie tak, jak zwykły człowiek. Ale tchnienie życia jest w nim nadal. To właśnie
najokrutniejszy, najbardziej dotkliwy element kary, jaką wymyślili ci niegodziwcy.
Kiedy cokolwiek cię zaboli, pomyśl o nim, mój maleńki. Pomyśl o nim, gdy będziesz
miał ochotę płakać, pojmiesz wtedy, że twoje łzy, przyrównane do jego łez, są dowodem
zawstydzającej słabości. Pomyśl o tym, który jest martwy, a jednak żyje.
I Joram o nim myślał.
Rozmyślał o swoim ojcu każdej nocy, ponieważ Anja opowiedziała tę historię, gdy
rozczesywała jego włosy, i zawsze, gdy kładł się spać, w ciemności dosięgały go słowa:
„Jest martwy, a jednak żyje”. Od tej pory rozmyślał o swoim ojcu każdej nocy, bo Anja
nieustannie, noc po nocy, gdy rozplątywała palcami sploty jego włosów, powtarzała mu
tę opowieść.
I tak, jak niektórzy używają wina, by stępić w sobie męki przynoszone im przez
żywot, tak słowa Anji stały się gorzkim winem, które pili Joram i ona. To wino jednak
nie przynosiło ulgi w bólu. Zrodzone z szaleństwa, samo rodziło ból. Ponieważ Joram
zrozumiał, a może tylko tak mu się zdawało, istotę Różnicy pomiędzy nim a innymi.
Teraz przynajmniej mógł pojąć nienawiść i ból swej matki, mógł też dzielić jej uczucia.
Mijały dni i Joram, jak przedtem, obserwował bawiące się dzieci, ale teraz w jego
wzroku nie było zawiści. Jak i jego matka, patrzył na nie z wyższością. Siedząc całymi
dniami w cichej, nędznej chatynce, wymyślił swoją własną zabawę. Wyobrażał sobie oto,
że jest księżycem, zawieszonym na czarnym niebie i patrzącym na podobnych do
robactwa śmiertelników, tam, w dole, oni zaś niekiedy unosili twarze i spoglądali na jego
chłodny i lśniący majestat, nie mogli go jednak dosięgnąć.
Tak spędzał całe dnie. Każdej zaś nocy, układając jego włosy, Anja powtarzała swą
opowieść.
Od tego też czasu, jeśli nawet Joram płakał, nikt nie widział jego łez.
X. GRA

JORAM MIAŁ SIEDEM LAT, gdy rozpoczęła się okryta mrokiem tajemnicy część
jego edukacji.
Pewnego wieczoru, po kolacji, Anja wyciągnęła ręce i przesunęła palcami po
gęstych, splątanych włosach Jorama. Chłopiec zesztywniał lekko; tak nieodmiennie
zaczynało się opowiadanie historii, a nadejścia tej chwili i wyczekiwał, i obawiał się
podczas każdej godziny spędzanego samotnie dnia. Jednak tym razem matka nie zaczęła
czesać jego włosów. Spojrzał na nią zaintrygowany.
Anja przyglądała mu się, machinalnie gładząc dłonią jego włosy. Badała rysy twarzy
chłopca, przesuwając rękę, by pogładzić go po policzku. Z tego wszystkiego pojął
jedynie, że ona zastanawia się nad czymś, studiując pomysł niczym Pron-Alban badający
klejnot, by przekonać się, czy jest bez skazy. W końcu, podjąwszy decyzję, zacisnęła
wargi.
Chwyciwszy mocno Jorama za ramię, pociągnęła go i zmusiła, aby usiadł obok niej
na podłodze.
– O co chodzi, mamo? – niepewnym głosem spytał chłopiec – Co robimy? Nie
opowiesz mi o ojcu? – Później – spokojnie odparła Anja. – Teraz nauczę cię pewnej gry.
Joram spojrzał na matkę zdziwiony i zaniepokojony. Nigdy przedtem nie widział, by
Anja bawiła się czymkolwiek, i miał wrażenie, że tym razem też nie chodzi o zabawę.
Anja usiłowała uśmiechnąć się do niego z otuchą, ale ten dziwny uśmiech, w którym
dzikie oczy matki nie brały udziału, zwiększył tylko zaniepokojenie chłopca. Patrzył
jednak na nią ze swego rodzaju wyczekiwaniem. Cokolwiek zamierzała zrobić,
najwidoczniej nie miało to być dla niego przyjemne, wydawało się jednak, że Joram –
niczym człowiek nie mogący powstrzymać się od przesuwania językiem po bolącym
zębie – nie umie powstrzymać się od dotykania swego zbolałego serca i czerpania
ponurej satysfakcji ze świadomości istnienia tego cierpienia.
Anja sięgnęła do sakwy, którą nosiła przytroczoną do opasującego ją rzemienia,
i wyciągnęła z niej mały, gładki kamyk. Podrzucając kamyk w powietrze, dzięki swej
magii sprawiła, iż zniknął. Gdy tak się stało, spojrzała na chłopca z triumfem malującym
się na twarzy, co wprawiło go w niemałe zakłopotanie. W zniknięciu kamyka nie było
niczego cudownego. Takie wyczyny były powszechne, nawet wśród tak pospolitych ludzi
jak Magowie Pól. No, gdyby pokazała mu jeden z tych dziwów, których, jak mówiła,
dokonywano w Merilon...
– Doskonale, mój pieszczochu – powiedziała Anja, sięgając dłonią w powietrze
i pokazując kamień. – Ponieważ najwyraźniej nie jesteś pod wrażeniem, spróbuj to
powtórzyć.
Joram skrzywił się, a jego ciemne, delikatne brwi ponurą linią przekreśliły dziecięcą
twarzyczkę. No właśnie. W tym tkwił haczyk. Poczuł tępy ból w sercu.
– Wiesz, że tego nie umiem – powiedział ponuro.
– Najmilszy mój, weź to – wesoło powiedziała Anja, podając mu kamień.
Lecz w oczach matki Joram nie dostrzegł kpiny, zobaczył w nich jedynie rozwagę,
zdecydowanie i jakiś dziwny błysk. Wyciągnąwszy dłoń, wziął kamień.
– Spraw, by pochłonęło go powietrze – rozkazała Anja.
– Już wkrótce – odparła, pociągając go pieszczotliwie za włosy. – Już wkrótce.
Muszę odszukać moje klejnoty. Nie mogę pokazać się na dworze bez...
Jorama jednak nie interesowały klejnoty, ani niejasne, ostatnio coraz częstsze
i bardziej nieoczekiwane, a przy tym mało zrozumiałe dygresje Anji. Chwytając w dłonie
wystrzępiony brzeg matczynej sukni, poprosił gorąco: – Anjo, powiedz mi, kiedy to
będzie? Kiedy zobaczę "Jedwabnego Smoka” i Trzy Siostry, Iglice Tęczowego
Kryształu, Ogród Łabędzia i...
– O, mój słodki, mój maleńki. – Anja pieszczotliwie sięgnęła, by pogłaskać czarne
kędziory, które opadły mu na twarz. – Już wkrótce. Już wkrótce ujrzysz piękno i cud,
jakim jest Merilon. A oni, moja kruszynko, zobaczą ciebie. Zobaczą prawdziwego
Albanara, czarodzieja szlachetnego rodu. Do tego cię przygotowuję, nad tym pracuję.
Wkrótce zabiorę cię do Merilon, byś zażądał tego, co ci się prawnie należy.
– Ale kiedy to nastąpi? – uparcie dopytywał się Joram.
– Już niedługo, mój urodziwy, już niedługo. – Tyle tylko wydobył z Anji.
I tym musiał się zadowolić.
O ósmej Joram udawał się na pola z innymi dziećmi magów. Zadania, które im
wyznaczano, nie należały do męczących, choć dni były długie i znojne, jako że dzieci
obowiązywały te same godziny pracy co dorosłych. Kazano im wykonywać tak proste
czynności, jak oczyszczanie pól z kamieni albo staranne zbieranie robaków i innych
insektów, które poprzez harmonijną współpracę z człowiekiem dopełniały swojego
lichego przeznaczenia, polegającego na pielęgnacji pożywienia, by człowiek mógł nim
karmić swoje ciało.
Kataliści nie obdarzali Życiem dzieci, byłaby to niepożądana strata energii. Dzieci
więc nie szybowały nad polami, ale poruszały się po nich pieszo. Większość dzieciaków
miała jednak w sobie dosyć Życia, by unosić kamienie w powietrze lub sprawiać, żeby
małe bezskrzydłe owady latały nad roślinami. Niejednokrotnie też – gdy nie widzieli tego
katalista albo nadzorca – urozmaicały sobie pracę naprędce organizowanymi zawodami
w magii. W tych wypadkach, dość zresztą rzadkich, kiedy udawało im się uprosić
Jorama, albo tak podrażnić jego ambicję, że decydował się przystąpić do
współzawodnictwa, łatwo dorównywał ich wyczynom, korzystając z techniki iluzji rąk,
którą już nieźle zdążył opanować. Nie zwrócił więc na siebie ich uwagi.
Przeważnie zresztą inne dzieci nie zapraszały Jorama do swoich zabaw. Niewielu go
lubiło. Wyrastał jako ponurak i samotnik, nieufnie traktując wszelkie próby nawiązania
przyjaźni.
– Nie dopuść do tego, by ktokolwiek stał ci się bliski – powiedziała mu Anja. – Nie
zrozumieją cię, a oni boją się tego, czego nie pojmują. I niszczą to, czego się boją.
Jedno po drugim, po tym, jak ten dziwny, ciemnowłosy chłopiec chłodno odtrącał
każde z nich, inne dzieci pozostawiały Jorama jego wyniosłej samotności. Był jednak
wśród nich ktoś, kto uparcie ponawiał próby nawiązania przyjaźni. Mosiah. Syn
majętnego Maga Pól, inteligentny i wyróżniający się pomiędzy swoimi rówieśnikami.
Był także niezwykle utalentowanym w magii, do tego stopnia, iż katalista, Ojciec Tolban,
zawczasu już opowiadał o wysłaniu go do jednej z Gildii, by tam, gdy będzie starszy,
zarabiał na życie rzemiosłem.
Posiadający spory urok osobisty, wyróżniający się pośród rówieśników
i powszechnie lubiany, Mosiah sam nie bardzo potrafiłby wyjaśnić, co tak bardzo
pociągało go w Joramie; być może przyczyna była podobna do tej, która popycha
magnetyt ku żelazu. Jakkolwiek sprawy stały, Mosiah nie pozwalał się odtrącić.
Korzystał z każdej sposobności, by podczas pracy na polu znaleźć się obok Jorama.
Często, rozmawiając o tym i owym, siadywał koło niego przy posiłkach, nigdy nie
oczekując odpowiedzi od milczącego, zamkniętego w sobie sąsiada. Przyjaźń ta mogła
wydać się komuś jednostronną i nieodwzajemnioną, Joram z pewnością nie robił niczego,
by ją podtrzymać, niejednokrotnie zaś mroził Mosiaha swoimi skąpymi odżywkami.
Mosiah jednak wyczuwał, że jego obecność jest mile widziana, nie ustawał więc
w wysiłkach kruszenia kamiennego muru, który wzniósł wokół siebie Joram, muru
równie wysokiego i nieprzeniknionego jak ten, który więził w sobie jego ojca.
Lata mijały bez żadnych większych wydarzeń, zarówno dla osady Walren, jak i dla
jej mieszkańców, pory roku niepostrzeżenie przechodziły jedna w drugą, a Sif-Hanar
z rzadka jedynie musieli interweniować, gdy przyroda nie zachowywała się zgodnie z ich
planami.
Tak jak niepostrzeżenie zmieniały się pory roku, tak zgodnie z ich rytmem upływało
życie Magów Pól. Na wiosnę sadzili. W lecie pielęgnowali przyszłe plony. Jesienią
zbierali owoc swoich trudów. Zimą starali się wytrwać do wiosny, kiedy to cały cykl
zaczynał się od nowa.
Mimo iż wiedli życie pełne mozołu, wysiłku i biedy, Magowie Pól z Walren uważali
się za szczęściarzy. Wszyscy wiedzieli, że mogłoby być gorzej. Nadzorca był
człowiekiem uczciwym i sprawiedliwym, dbającym o to, by każdy i każda otrzymywali
swój udział w plonach, od nikogo też nie żądał haraczu. Nie słyszano tu i o bandach
rabusiów, którzy podobno pustoszyli rejony na północy kraju. Zimy, najcięższe do
przetrwania pory roku, aczkolwiek długie i mroźne, także łatwiejsze były do zniesienia tu
niż na północy.
Nawet i do Walren, jakkolwiek osada leżała z dala od okolic ludniejszych, docierały
pogłoski o buntach i powstaniu. Wśród wieśniaków przeprowadzono dyskretny sondaż,
by ustalić, czy nie zechcieliby domagać się niezależności. Jednak ojciec Mosiaha,
człowiek komentujący się tym, co już w życiu osiągnął, z minionych doświadczeń
wiedział, że wolność jest wprawdzie rzeczą piękną, trzeba wszakże za nią zapłacić. Tak
więc szybko i skutecznie wyjaśniał każdemu przybyszowi, że on i jego ludzie pragnęliby
najgoręcej, żeby pozostawiono ich w spokoju.
Nadzorca Walren również uważał się za szczęściarza. Zbiory zawsze były obfite,
nigdy też nie musiał martwić się buntami i zamieszkami, które gdzie indziej, jeśli
wierzyć doniesieniom, wcale nie były rzadkością. Wiedział o tym, że z zewnątrz
potajemnie przybywali do osady wichrzyciele i podżegacze. Potrafił jednak doskonale
porozumieć się ze swoimi ludźmi, ufał ojcu Mosiaha, więc nie tracąc spokoju ducha,
mógł udawać, że o niczym nie wie.
Ojciec Tolban, katalista, nie uważał wszakże, by los szczególnie mu sprzyjał. Każdą
wolną chwilę, a niewiele ich było w jego niewesołym życiu, poświęcał na żmudne studia,
pieszcząc w duchu nadzieję, iż zostanie przywrócony do łask. Zbrodnią jego –
zawdzięczał zaś jej los Kalalisty Pól – był drobny błąd, popełniony z nadmiaru
entuzjazmu młodości. Drobna rozprawka na temat Korzyści odnoszonych Z naturalnych
cyklów pogody, w przeciwieństwie do interwencji magicznych, z uwzględnieniem
wysokości zbiorów. Był to dobry kawał roboty. Ojcu Tolbanowi niemałą satysfakcję dało
zaliczenie tego dziełka do księgozbioru Biblioteki Wewnętrznej u Źródła. Tak
przynajmniej mu powiedzieli, gdy spławiali go, wysyłając do Walren. Sam osobiście nie
mógł się o tym przekonać, bo nigdy już nie pozwolono mu wrócić do Źródła.
Pory roku niepostrzeżenie przechodziły w kolejne lata, nadzorca dostarczał zbiory do
pańskich spichlerzy, katalista pieścił w duchu coraz bardziej wyblakłe marzenie, zaś
życie Jorama niewiele się zmieniało, może tylko jego usposobienie stawało się coraz
bardziej ponure.
Po piętnastu latach od chwili przybycia do osady Anja nadal nosiła tę samą suknię,
tak już znoszoną, że materiał i osnowę trzymały razem tylko zaklęcia, które wokół nich
utkała. Wieczorne opowieści zostały nieco urozmaicone historiami o dziwach Merilon.
Lecz opowieści Anji z biegiem lat stawały się coraz bardziej mętne i niezborne. Często
ulegała złudzeniu, że jest już w Merilon, które to miasto, gdyby sądzić tylko z jej
szalonych opisów, mogło okazać się ogrodem rozkoszy lub jaskinią grozy, w zależności
od tego, gdzie w danej chwili wiodło ją szaleństwo.
W miarę jak dorastał, Joram zaczynał zdawać sobie sprawę z tego, iż marzenie Anji
o powrocie do Merilon było równie wyświechtane i postrzępione jak suknia, którą nosiła.
Wszystkie jej opowieści wziąłby za pobożne życzenia, gdyby nie to, iż trafiały się w nich
fragmenty mające dla obojga znaczenie, nierozdzielnie związane z Anją, jak jej niegdyś
kosztowna suknia.
Dla Jorama życie stało się bezbarwną, surową, codzienną walką o byt. Obserwował
popadającą coraz szybciej w obłęd matkę oczami, które mogłyby być oczami jego ojca –
dwiema kamiennymi źrenicami, wpatrzonymi gdzieś w odległe królestwo mroku.
Pogodził się z jej szaleństwem równie milcząco, jak przyjmował inne cierpienia.
Istniało jednak cierpienie, którego nie potrafił zaakceptować – nigdy nie posiadł
żadnych magicznych umiejętności. Dzień po dniu nabywał coraz większej biegłości
w sztuce iluzji rąk. Potrafił już zwieść wzrok nawet czujnego nadzorcy. Tą magią jednak,
której pożądał i za którą tęsknił każdego dnia, nie został obdarzony.
Po ukończeniu piętnastu lat przestał pytać Anję o to, kiedy posiądzie magię. W głębi
serca znał już odpowiedź.
W miarę jak dzieci dorastały i nabierały sił, zadania, które im powierzano, stawały
się trudniejsze, starszym chłopcom i młodzieńcom przydzielano ciężką, fizyczną pracę –
pracę, która zajmowała ich umysły i wyczerpywała fizycznie. To właśnie oni, zgodnie
z pogłoskami, byli źródłem niepokojów wśród Magów Pól, a choć nadzorca nie miał
powodów do uskarżania się na swoich ludzi, wolał jednak, jak to się mówi, dmuchać na
zimne. Kiedy więc postanowiono, iż obszar pól uprawnych osady zostanie zwiększony,
zadanie oczyszczenia terenu zlecił młodzieży. Była to ciężka i żmudna robota. Musieli
wyrywać lub wypalać poszycie, dźwigać spore głazy, wyplenić chwasty i wykonywać
setki innych, równie morderczych prac. Potem mieli przyjść wyżej stojący w wioskowej
hierarchii i bardziej uprzywilejowani Magowie Pól i z pomocą Fibanish, Druidów, użyć
swej magii, aby nakłonić gigantyczne drzewa do wyjęcia korzeni z gruntu i osiedlenia się
w innym miejscu. Następnie młodzi ludzie musieli martwe drzewa przenieść do wioski,
gdzie kilka razy do roku Pron-Alban przysyłali skrzydlatych Arielów, by
przetransportowali drewno do miasta.
Wszystkie te prace fizyczne wykonywano ręcznie. Katalista nigdy nie obdarzał
chłopców Życiem, by pomóc im w wykonaniu któregokolwiek z tych zadań. Nawet
Mosiah, ze swoimi naturalnymi zdolnościami magicznymi, był zazwyczaj zbyt
zmęczony, żeby się do nich odwoływać. Polityka ta miała na celu złamanie ducha
młodych ludzi i przekształcenie ich w znających mores i jak ich rodzice pozbawionych
ambicji Magów Pól.
Co zaś do narzędzi... Pewnego dnia Joram, pchający przez pole wielki głaz,
nieoczekiwanie wpadł na pomysł, by wziąć drąg, wcisnąć go pod głaz i przesunąć
kamień za pomocą dźwigni. Wsadzał właśnie drąg pod bryłę, kiedy Mosiah, najwyraźniej
mocno zaszokowany, złapał go za ramię.
– Joramie, co robisz? – Jak to, co robię? – odpalił poirytowany Joram, usuwając się
nieco w bok. Nie lubił, gdy inni go dotykali. – Przesuwam tę skałę! – Poruszasz ją,
ożywiając drąg! – powiedział Mosiah. – Dajesz Życie rzeczy, która sama go nie posiada.
Joram patrzył na drąg i marszczył brwi.
– No i co z tego? – Joramie – szepnął przestraszony Mosiah – tak właśnie postępują
Czarnoksiężnicy! Ci, co praktykują Mroczną Sztukę! Joram prychnął pogardliwie.
– Chcesz powiedzieć, że Mroczna Sztuka to tylko używanie kijów do
przemieszczania kamieni? Sądząc po tym, jak bardzo obawiają się ich wszyscy,
myślałem, że co najmniej składają dzieci w ofierze...
– Joramie, nie mów tak – napomniał go rozglądający się nerwowo dookoła Mosiah. –
Wzgardzili Życiem. I zniszczyliby je swoimi Mrocznymi Sztukami. Podczas Wojen
Żelaznych nieomal im się to udało! – To idiotyczne – mruknął Joram. – Dlaczegóż
mieliby niszczyć siebie samych? – Jeśli są, jak powiadają niektórzy, Martwi wewnątrz,
niczego w końcu nie tracą.
– Co masz na myśli mówiąc, że są „Martwi wewnątrz”? – zapytał ściszonym głosem
Joram, nie patrzył przy tym na Mosiaha, ale spoglądając spod grzywy splątanych
włosów, które opadły mu na twarz, wbił wzrok w głaz.
– Niekiedy dzieci rodzą się bez Życia – odparł Mosiah, obrzucając Jorama nieco
zaskoczonym spojrzeniem. – Nie słyszałeś o tym? Założyłbym się, że matka ci o tym
mówiła.
– Nie – tym samym co poprzednio, cichym i beznamiętnym głosem odparł Joram,
który nagle pobladł i zacisnął dłonie na kiju.
Czyniąc sobie w duchu wyrzuty za wzmiankę o Anji, Mosiah mówił dalej, jak
niejednokrotnie już w przeszłości czynił to w obecności milczącego, małomównego
Jorama.
– Po urodzeniu jesteśmy poddawani Próbie i niektóre dzieci nie przechodzą jej
pomyślnie, a to oznacza, że nie ma w nich Życia.
– Co dzieje się z tymi... dziećmi? – Joram zadał to pytanie głosem tak cichym
i łagodnym, że Mosiah ledwie je usłyszał.
– Kataliści zabierają je do Źródła – odparł lekko zaskoczony Mosiah. Nigdy
przedtem nie zdarzyło się, by Joram spytał o cokolwiek. – Ustanawiają Wartę Śmierci.
Powiada się, że niekiedy te dzieci są ukrywane przez swoich rodziców, tak iż kataliści nie
mogą ich zabrać. Mnie się jednak wydaje, że dla dobra samych dzieci powinno pozwalać
się im na szybką śmierć. Czy potrafiłbyś sobie wyobrazić taki żywot? Żyć tak jak one?
Bez Życia? – Nie – cichym, napiętym głosem odparł Joram. Biorąc w dłonie drąg,
odrzucił go od siebie. Potem, wpatrując się w głaz zamyślonymi, ciemnymi oczyma,
powtórzył: – Nie. Żadną miarą.
Mosiah obserwował przyjaciela i zastanawiał się nad niezwykłym zainteresowaniem,
jakie ten okazał tak nieprzyjemnej sprawie. Dostrzegł, iż mrok otaczający Jorama
pogłębił się do tego stopnia, że omal sam nie spojrzał na słońce, by sprawdzić, czy
przypadkiem nie zaszło za chmurę. Przyjaciel jego niekiedy popadał w te swoje dziwne,
ponure nastroje. Kiedy to się zdarzało, pozostawał zamknięty w chacie, Anja zaś
wyzywającym tonem powiadamiała nadzorcę, że syn jest chory.
Pewnego dnia zaintrygowany i niepokojący się o przyjaciela Mosiah podkradł się do
chatki z tyłu i zajrzał do okienka. Ze swego miejsca zobaczył wtedy, że Joram leży bez
ruchu, rozciągnięty na podłodze i wpatrzony w sklepienie. Mosiah zastukał w szybę
okienną, ale Joram nie poruszył się i żadnym gestem nie dał po sobie poznać, iż
cokolwiek usłyszał. Leżał dokładnie w tej samej pozycji, kiedy Mosiah podkradł się do
domku wieczorem. Choroba trwała około dwu dni, po czym Joram powrócił do pracy, jak
zwykle pogrążając się w swojej ponurej samotności.
Mosiah zauważył jednak coś jeszcze, czego nikt poza nim, nie wyłączając być może
i Anji, nie zauważył. Po tych momentach mrocznego letargu prawie zawsze następowały
u Jorama okresy wytężonej aktywności. Przez kilka następnych dni Joram mógł wykonać
pracę trzech ludzi, doprowadzając się nieomal do skrajnego wyczerpania, tak iż prawie
zasypiał w drodze do domu.
Teraz Joram stał, pogrążywszy się głęboko w swoich mrocznych rozmyślaniach,
Mosiah zaś, dzięki intuicji i wrażliwości, które pogłębiły się jeszcze podczas lat
znajomości z Joramem, pozostał z nim razem. Wiedział, że w jakiś nieuchwytny sposób
jego obecność była przyjacielowi potrzebna i pożądana.
Stał więc, zaledwie ważąc się oddychać, gdy Joram borykał się z demonem, który
akurat go opętał. Mosiah z napięciem wbił wzrok w twarz przyjaciela, jak zawsze
usiłując dojrzeć szczelinę w pilnie strzeżonym murze fortecznym.
W rezultacie ciężkiej pracy w polu Joram miał mocną, jak na szesnastolatka, budowę
i muskulaturę. Uroda jego, tak uderzająca u dziecka, została surowo ociosana
i wyrzeźbiona. Na twarzy młodzieńca, podobnie jak na twarzy kamiennego posągu jego
ojca, odbiły się ślady wewnętrznej udręki.
Praca na słońcu opaliła mu alabastrową poprzednio skórę na głęboki, gładki brąz.
Czarne jego brwi zgęstniały bardziej jeszcze i przecinały teraz twarz prostą, lekko tylko
ku dołowi nad łukiem nosa wygiętą linią, nadając Joramowi wygląd stałej zawziętości.
Dziecięca gładka krągłość jego twarzy zapadła się w wyraziste, wystające płaszczyzny
o wysokich kościach policzkowych i mocno zarysowanych szczękach. Oczy miał duże
i mogące uchodzić za piękne, o czystym, głębokim, brązowym kolorze i gęstych, długich
rzęsach. Spojrzenie tych oczu było jednak tak ponure, gniewne i podejrzliwe, iż każdy,
kto natknął się na ten przenikliwy wzrok, odczuwał rosnące stopniowo zdenerwowanie
i zakłopotanie.
Jedynym śladem dawnej, dziecięcej urody Jorama pozostały jego włosy. Matka nigdy
nie pozwoliła mu ich ściąć. Ci, którzy niekiedy ośmielali się zerkać przez okienko chatki
wieczorami, gdy Anja układała włosy chłopaka, szeptali z podziwem, iż sięgały prawie
połowy pleców, spadając na barki Jorama długimi, czarnymi kędziorami.
Choć Joram nie przyznałby się do tego nawet sam przed sobą, włosy te były dlań
powodem dumy. Podczas pracy nosił je zaplecione w warkocz, długim grubym splotem
opadający na jego plecy. Wyróżniał się tym spośród innych młodych ludzi, obcinających
swoje włosy krótko, na wysokości policzków. Wizerunek Jorama usadowionego na
krześle, podczas gdy Anja układa jego włosy, był powodem powstania krążącej wśród
wieśniaków historii o tym, że czarną sieć włosów młodego człowieka tka pająk
z grzebieniem.
Wizerunek ten stanął teraz i przed oczyma Mosiaha, gdy ujrzał on czarną sieć,
w której jego przyjaciel sam się wikłał. Nieoczekiwanie Joram podniósł głowę i zwrócił
się do niego.
– Chodź ze mną – powiedział.
Mosiah spojrzał na Jorama i poczuł, że krew szybciej popłynęła w jego żyłach.
Twarz druha była jasna, zniknął z niej cień i mroczna sieć została zerwana.
– Chętnie. – Mosiah miał dość rozsądku, by odpowiedzieć obojętnie, dotrzymując
kroku wyższemu towarzyszowi. – Dokąd? Joram jednak nie odpowiedział. Szybkim
krokiem parł przed siebie z dziwnym, wyczekującym wyrazem twarzy, który tak żywo
kontrastował z poprzednim jej mrocznym i zamyślonym wyglądem, że przywodził na
myśl zmianę, jaka następuje, gdy po burzy przez chmury na niebie przebiją się pierwsze
promienie słońca. Szli naprzód, przez lesisty kraj, stopniowo odbierany dziczy przez
magów, i wkrótce pozostawili za sobą tereny, na których pracowali. W miarę jak
zagłębiali się w las, napotykali coraz potężniejsze drzewa, poszycie zaś stawało się, ze
względu na gęste krzaki, prawie niemożliwe do przebycia. Mosiah, coraz częściej
zmuszany do przecierania drogi za pomocą magii, czuł, że zaczynają go zawodzić i tak
już prawie wyczerpane siły. Posiadając niezłe wyczucie kierunku, orientował się mniej
więcej, gdzie byli, domysły te potwierdził zresztą wkrótce złowrogi dźwięk – odgłos
szemrzącej wody.
Zwalniając kroku, Mosiah niespokojnie rozejrzał się dookoła.
– Joramie – powiedział, dotykając ramienia przyjaciela, zauważył przy tym, iż ten,
z powodu niezwykłego podniecenia, nie żachnął się nawet tak jak zwykle. – Joramie,
jesteśmy w pobliżu rzeki.
Joram nie odpowiedział, po prostu dalej szedł przed siebie.
– Joramie – odezwał się Mosiah i poczuł, że coś ściska go za gardło. – Joramie, co
zamierzasz zrobić? Dokąd zamierzasz się udać? Udało mu się zatrzymać towarzysza,
zaciskając uchwyt na jego ramieniu; w każdej chwili oczekiwał ostrej odprawy. Joram
jednak odwrócił się tylko i spojrzał na niego z napięciem.
– Chodź ze mną – powiedział, a jego ciemne oczy płonęły. Nad rzekę. Zobaczmy, co
jest za nią.
Mosiah zwilżył językiem wargi, suche po długim marszu w ostrym świetle
popołudnia. I już po jego szalonych nadziejach! Właśnie wtedy, gdy dostrzegł – tak
przynajmniej sądził – pierwsze szczeliny w kamiennej fortecy, przez które mogło
wreszcie przeniknąć nieco światła, musiał teraz je zalepić własnymi dłońmi.
– Joramie, nie możemy tego zrobić – powiedział łagodnie i spokojnie, choć
wewnętrznie skręcał się z rozpaczy. – To jest granica. Tam dalej leżą Bezdroża. Nikt tam
nie chodzi.
– Ale ty rozmawiałeś z ludźmi stamtąd. Wiem, że tak było powiedział Joram
z niezwykłą u niego nutką nadziei w głosie.
Mosiah zaczerwienił się.
– Skąd się dowiedziałeś? A zresztą, to nieważne – mruknął. – Nie rozmawiałem
z nimi. To oni mówili do mnie. I... nie podobało mi się... to, co mówili. – Ujmując ramię
Jorama, pociągnął go łagodnie. – Joramie, wracajmy do domu. Dlaczego chcesz iść
akurat tam...? – Ja muszę się stąd wyrwać! – odparł Joram głosem pełnym
niespodziewanej furii i gwałtowności. – Muszę się stąd wyrwać! – Joramie – powiedział
Mosiah z rozpaczą w głosie, usiłując wymyślić coś, co zatrzymałoby przyjaciela,
i zastanawiając się, co też poddało mu ten szalony pomysł. – Nie wolno ci odejść.
Zatrzymaj się i pomyśl spokojnie choć przez chwilę! Twoja matka...
Jedna wzmianka wystarczyła, by twarz Jorama przygasła. Zniknął z niej cień, znikł
też i blask. Oblicze młodzika stało się obojętne i zimne jak głaz.
Wzruszywszy ramionami, Joram wyszarpnął rękę z uścisku Mosiaha. Zawróciwszy
na pięcie, dał nura w poszycie lasu, nie zwracając uwagi na to, czy przyjaciel podąża za
nim, czy nie.
Mosiah uczynił to z bólem w sercu. Szczelina w fortecznym murze zniknęła,
twierdza zaś stała się mocniejsza i bardziej niedostępna. Mosiah zupełnie nie wiedział,
czemu to przypisać.
XI. GORZKI PLON WIOSNY

NADSZEDŁ CZAS WIOSENNEGO SIEWU.


Podczas wiosennych zasiewów wszyscy pracowali razem. Każdy, od najmłodszego
do najstarszego, zginał w polu grzbiet od świtu do późnego wieczora – rozsiewając
nasiona albo zajmując się sadzonkami, pieczołowicie pielęgnowanymi zimą w ciepłej,
świeżo zaoranej ziemi. Pracę należało wykonać szybko, bo wkrótce przybywali Sif-
Hanar, by zapłodnić chmury, tak jak Magowie Pól zapładniali ziemię, i zesłać łagodne
deszcze, od których pola miały zazielenić się obfitym plonem.
Ze wszystkich pór roku Joram najbardziej nienawidził wiosny, bo na nią przypadał
okres siewów. Chód teraz, mając lat szesnaście, nabrał wprawy i precyzji, które czyniły
jego sztuczki prawie niewykrywalnymi, nasiona były tak drobne, że mimo całej swojej
zręczności wydawał się powolny i niezgrabny. Wieczorami odczuwał ból w dłoniach
i barkach, zmęczonych ciężką pracą i napięciem spowodowanym utrzymywaniem iluzji,
iż włada magią.
Tego roku wszystko było jeszcze trudniejsze, mieli bowiem nowego nadzorcę,
ponieważ dawny odszedł w zimie z tego świata. Nowego sprowadzono aż z północnej
części Thimhallan, gdzie Magowie Pól i pospólstwo burzyli się od lat. Z tego powodu był
on wyczulony na wszelkie oznaki rebelii i poszukiwał ich naprawdę bardzo energicznie.
Natychmiast też je odkrył – w osobie Jorama. Zawczasu postanowił zdusić te iskry
ponurego gniewu, które dostrzegał w oczach młodego człowieka.
Pewnego dnia magowie praktycznie od świtu byli już w polu. Zebrawszy się
w grupę, stali przed obliczem nadzorcy, cierpliwie oczekując, aż wyznaczy im zajęcia.
Joram jednak nie mógł ustać w miejscu. Nerwowo przestępował z nogi na nogę
i poruszał pięknie ukształtowanymi dłońmi, by usunąć z nich poranną sztywność.
Wiedział, że nadzorca patrzy na niego. Człek ten poświęcał mu szczególną uwagę, choć
Joram nie umiał odgadnąć jej przyczyn. Niejednokrotnie, unosząc głowę znad pracy,
napotykał utkwiony w siebie baczny wzrok tamtego.
– Oczywiście, że patrzy na ciebie, mój ty dumny i piękny pieszczotliwie powiedziała
Anja, gdy Joram wspomniał jej o swoich podejrzeniach. – Jest zazdrosny, tak jak
wszyscy, którzy cię widzą. Wyczuwa w tobie szlachetną krew. I prawdopodobnie obawia
się, że gdy odzyskasz swe prawa, poszukasz okazji do zemsty.
Joram dawno już przestał zwracać uwagę na opowieści swojej matki.
– Niezależnie od przyczyn – uciął niecierpliwie – ten człowiek mnie obserwuje i,
zważ moje słowa, nie czyni tego powodowany zazdrością.
Anja, która usiłowała rozwiać obawy chłopca, była bardziej zaniepokojona, niż to
okazywała. Ona także zauważyła niespodziewane i w oczywisty sposób wrogie
zainteresowanie nadzorcy jej synem. Zaczęła więc, gdy tylko mogła, krążyć w pobliżu
chłopaka, usiłując nadrobić jego powolność. Z nadgorliwości częściej jednak przyciągała
uwagę nadzorcy, niż ją odwracała. A Joram denerwował się coraz bardziej i gniew, który
zawsze płonął w głębi jego serca, znalazł teraz obiekt, na którym mógł się skupić.
– Hej, ty tam! – zawołał nadzorca, wskazując Jorama. – Do siewu! Joram z ponurą
miną stanął w szeregu innych młodych ludzi i przewiesił przez ramię worek z nasionami.
Mimo iż nie otrzymała żadnego polecenia, Anja szybko podążyła za Joramem, obawiając
się, że przydzielają do innej pracy.
– Katalisto! – rozległ się nad polem głos nadzorcy spóźniamy się z wykonaniem
planu. Chcę, żebyś obdarzył Życiem wszystkich tych ludzi. Dziś mają fruwać, nie
chodzić po ziemi. Obliczyłem, że w ten sposób obsieją o trzecią część ziemi więcej.
Żądanie było dość niezwykłe i nawet Ojciec Tolban spojrzał na nadzorcę pytająco.
Wcale nie spóźniali się z planem. Nie było takiej potrzeby. Choć Ojciec Tolban nie lubił
nadzorcy, nie sprzeciwił się jednak żądaniu. Katalista Pól pogodził się już z życiem
monotonnym i nużącym. W końcu zrezygnował i ze swoich studiów. Każdego dnia
zajmował swoje miejsce w szeregu pracujących na polu magów i dreptał wzdłuż długich
bruzd świeżo zaoranej ziemi. Mroziły go zimowe wichry. Tajał w promieniach letniego
słońca. Wysechł, opalił się i tak pomarszczył, iż przypominał łodygę zeszłorocznej
kukurydzy.
Gdy katalista zawodzącym głosem zaczął rytualny zaśpiew, Joram znieruchomiał.
Nieważne, jaką ilością Życia obdarzyłby go kapłan, chłopak był przykuty do ziemi.
Gdzieś głęboko wewnątrz poczuł ukłucie starego bólu. Różnica. Stanął prawie w miejscu,
ale Anja popchnęła go z tyłu, wbijając w ramię chłopca swe ostre paznokcie.
– Idź dalej! – szepnęła. – Nie zauważy.
– Zauważy – odparł Joram, gniewnie wyrywając ramię z uścisku matki.
Nie zniechęcona tym, Anja ani myślała dać za wygraną.
– Powiemy mu więc to, co zawsze mówiliśmy tamtemu – syknęła. – Nie czujesz się
dobrze. Musisz oszczędzać swoje Życie.
Jeden po drugim, czerpiąc Życie od katalisty, Magowie Pól używali swej magii, by
wdzięcznie unieść się w powietrze. Jak małe brązowe ptaszki, zaczęli przemykać nad
powierzchnią pola, szybko rozsiewając nasiona w świeżo przeorane bruzdy.
Joram i Anja szli pieszo.
– Hej tam! Stać! Wy dwoje, zaczekajcie. Odwróćcie się. Joram zatrzymał się, ale
pozostał zwrócony plecami do nadzorcy.
Anja również przystanęła, odwróciła się lekko i z uniesioną wyzywająco brodą
łypnęła oczyma poprzez zmierzwioną grzywę swoich brudnych włosów.
– Mówiłeś do nas? – zapytała chłodno.
Nadzorca, chwilowo nie zwracając na nich uwagi, oficjalnym tonem zwrócił się do
Ojca Tolbana.
– Katalisto – powiedział, wskazując plecy Jorama – otwórz połączenie dla tego
młodego człowieka.
– Już to zrobiłem, nadzorco – urażonym tonem odparł Ojciec Tolban. – Potrafię
doskonale radzić sobie z moimi obowiązkami i...
– Już to zrobiłeś? – przerwał mu nadzorca, wbijając palący wzrok w Jorama. – A on
sobie po prostu stoi, chłonie siłę Życia i gromadzi ją na własny użytek! Odmawia mi
posłuszeństwa! – Nie sądzę, aby było to prawdą – odpowiedział mu katalista, wpatrujący
się teraz w Jorama tak, jakby widział go po raz pierwszy w życiu. – To bardzo dziwne.
Wcale nie czuję, by ten młodzieniec odbierał ode mnie dawkę Życia...
Nadzorca jednak z gniewnym warknięciem zostawił tłumaczącego się nadal katalistę
i poprzez świeżo zorane bruzdy ruszył ku Joramowi.
Joram słyszał, że nadzorca zbliża się do niego, nie odwrócił się jednak, aby spojrzeć
mu w twarz. Patrzył nie dostrzegającym niczego spojrzeniem wprost przed siebie
i zaciskał pięści. Dlaczego ten człowiek nie zostawi go w spokoju? Obserwującemu to
wszystko i coraz bardziej zaniepokojonemu Mosiahowi po raz pierwszy objawiła się
prawda. Szybko skinął na Jorama, by ten odwrócił się i spojrzał w twarz nadzorcy. Joram
mógłby przecież to ukryć! Tak jak robił to przez te wszystkie lata. Mógłby wytłumaczyć
się na tysiąc i jeden sposobów.
Nawet jeżeli Joram dostrzegł znaki dawane przez przyjaciela, całkowicie je
zignorował. Nie wiedział, jak mówić z nowym nadzorcą, a tym bardziej nie potrafiłby go
przekonać. Mógł jedynie stać głupawo w miejscu, równocześnie doskonale zdając sobie
sprawę z faktu, iż wszyscy pozostali magowie zatrzymali się i patrzą na niego. Krew
uderzyła mu do głowy; czuł gniew i zakłopotanie. Dlaczego nie zostawią go w spokoju?
Nadzorca, podchodzący do Jorama od tyłu, wyciągał już ramię, by złapać go za kark
i siłą wymusić posłuch na tym ponurym chłopaku. Zanim jednak zdołał go dotknąć, Anja
wślizgnęła się pomiędzy niego i jej syna.
– On jest niezdrów – powiedziała szybko. – Musi oszczędzać w sobie siłę Życia...
– Niezdrów! – parsknął gniewnie nadzorca, obrzucając spojrzeniem mocne, młode
ciało Jorama. – Ale nie na tyle, by się nie buntować. – Odsuwając Anję na bok, nadzorca
położył dłoń na barku Jorama. Czując to dotknięcie, Joram odwrócił się i spojrzał
w twarz prześladowcy, cofając jednocześnie o kilka kroków, aby usunąć się z zasięgu
jego rąk.
Unoszący się nie opodal w powietrzu Mosiah zaczął dryfować ku nim, zamierzając
w jakiś sposób wmieszać się w wydarzenia, powstrzymało go jednak spojrzenie ojca.
– Nie jestem buntownikiem – powiedział Joram, oddychając z trudem. Zdawać by się
mogło, iż chłopak się dusi. – Pozwólcie mi zająć się pracą. I pozwólcie mi wykonywać ją
po swojemu.
– Wykonasz ją tak, jak ci to powiem, szczeniaku! – warknął nadzorca i postąpił krok
naprzód, kiedy Ojciec Tolban, który do tej pory z pobladłą twarzą i szeroko otwartymi
oczyma patrzył na Jorama, nagle wydał przenikliwy okrzyk. Potykając się i przydeptując
swój niewyszukany habit, złapał nadzorcę za rękę.
– On jest Martwy! – zachłysnął się katalista. – Na Dziewięć Tajemnic, nadzorco,
chłopak jest Martwy! – Co?! – Zaskoczony nadzorca zwrócił się ku szarpiącemu
gorączkowo jego ramię kalaliście.
– Martwy! – bełkotał Ojciec Tolban. – Rozmyślałem o tym... Ale nigdy nie
próbowałem obdarzyć go Życiem! Jego matka zawsze... On jest Martwy! Nie ma w nim
Życia! Nie wyczuwam żadnego odzewu...
Martwy! Joram wbił wzrok w katalistę. Wreszcie padło to słowo! Prawda, którą od
dawna przeczuwał w głębi serca, dotarła wreszcie do jego umysłu i duszy. Powróciły doń
wspomnienia opowieści Anji. Wizja. Brak obdarzonego Życiem potomka. Przypomniał
sobie i to, co opowiadał Mosiah. Martwe dzieci, przemycane potajemnie z miast. Martwe
dzieci, chyłkiem wywożone z Merilon.
Przerażony i zaalarmowany Joram odwrócił się, by spojrzeć w oczy Anji...
...i ujrzał w nich prawdę.
– Nie – powiedział, cofając się o krok i nie zwracając uwagi na worek z nasionami,
który spadł na ziemię. – Nie. – Potrząsnął głową.
Anja wyciągnęła ku niemu ramiona. Pod warstwą brudu twarz jej była teraz
śmiertelnie blada, oczy zaś otwarte szeroko i pełne trwogi.
– Joramie! Moje serce! Jedyny mój! Wysłuchaj mnie, proszę...
– Joram – wtrącił swoje i Mosiah. Podchodząc bliżej i ignorując pełne dezaprobaty
spojrzenia swojego ojca, nie bardzo wiedział, co mógłby uczynić, poza tym jedynie, iż
chciałby pocieszyć przyjaciela.
Joram jednak nie dostrzegał go i nawet nie słyszał. Młody człowiek cofał się, patrząc
ze zgrozą na matkę i potrząsając gwałtownie głową.
Jego czarne włosy, uwolnione z więzów, rozsypały się luźno dookoła głowy
chłopaka. Ciemne kędziory opadły mu na twarz, jakby drwiną przypominając, że Anja
uczyła go, by nigdy nie płakał.
– Martwy! – powtórzył nadzorca, do którego najwyraźniej dopiero teraz zaczynała
docierać waga informacji. Jego oczy zabłysły – Za ujęcie żyjącego Martwego jest
nagroda. Katalisto, obdarz mnie Życiem – zażądał. – A potem otwórz Korytarz!
Zatrzymam go do przybycia Wykonawców...
Wszystko rozegrało się i skończyło w mgnieniu oka i nie trwało dłużej niż jeden
oddech lub uderzenie serca.
Mając jeszcze przed oczyma bladą twarz Jorama, Anja odwróciła się, by stanąć
twarzą w twarz z nadzorcą. Jej syn, jej piękny syn poznał prawdę. Znienawidzi ją za to na
zawsze, już spostrzegła nienawiść w jego oczach. Raniło to ją niczym zimne,
zaczarowane ostrza wrogów. Pogrążona w gorzkim bólu, usłyszała słowo:
„Wykonawcy”, zgrzytające jej w uszach jak przenikliwe dźwięki jakiejś ogłuszającej
muzyki.
Dawno temu Wykonawcy, Duuk-tsarith, przyszli, by rozdzielić ją z ukochanym. To
Duuk-tsarith był tym, który zamienił go w kamień. Teraz zaś mieli odebrać jej dziecko.
Mieli przybyć, tak samo jak wtedy, gdy...
– Nie! Nie zabierajcie mi dziecka! – krzyknęła dziko. – Nie wolno wam! On wkrótce
będzie ciepły, ja go rozgrzeję. Martwo urodzony? Ależ nie, mylicie się! O, proszę, jest
tutaj, przy mnie. Zaraz będzie ciepły. Oddychaj, dziecko. Oddychaj, maleńki. Łżecie,
łajdaki! Moje dziecko będzie oddychać! Moje dziecko będzie żyło. Wizja kłamała...
– Zatkajcie jej pysk i wezwijcie Wykonawcę! – wrzasnął nadzorca, odwracając się
w drugą stronę.
Ojciec Tolban poczuł nagły upływ energii, którą wysysano z niego tak gwałtownie,
że runął na kolana. Ostatnim wysiłkiem woli zamknął Życiodajne połączenie, było już
jednak za późno. Bezsilnie patrzył, jak paznokcie Anji przekształcają się w krzywe, tnące
pazury, a zęby wydłużają w kły. Postrzępiona suknia błysnęła jedwabiem futra, a całe
ciało kobiety nabrzmiało węzłami mięśni. Poruszając się cicho i błyskawicznie, podobna
teraz do gigantycznego kota, skoczyła na nadzorcę.
Katalista zdołał tylko wrzasnąć ostrzegawczo. Odwracający się nadzorca kątem oka
uchwycił obraz rozjuszonej czarodziejki. Unosząc ramię, odruchowo uaktywnił magiczne
pole ochronne.
Rozległ się niesamowity trzask, okropny jęk agonii i Anja runęła na zaoraną świeżo
ziemię, gdzie legła niczym sterta spalonych łachmanów. Zniknęły skutki zaklęcia, jakie
rzuciła na siebie. Powróciwszy do ludzkiej postaci, uniosła wzrok ku Joramowi,
usiłowała coś jeszcze powiedzieć... potem potrząsnęła głową i zastygła w bezruchu,
patrząc w błękitne, wiosenne niebo.
Osłabiony i przerażony, Ojciec Tolban podczołgał się i ukląkł obok niej.
– Niczyje! – wymamrotał zdumiony katalista. – Zabiłeś ją.
– Nie chciałem! – zaprotestował nadzorca, wytrzeszczając oczy na martwe, leżące
u jego stóp ciało kobiety. – Przysięgam! To był wypadek! Ona... no przecież
widzieliście! – Nadzorca odwrócił się ku Joramowi. – Zwariowała! Rozumiesz to,
prawda? Skoczyła na mnie! Ja...
Joram nie odpowiadał. Zamęt w jego myślach znikł bez śladu. Nie zaślepiał go już
też strach. Widział wszystko z zaskakującą ostrością.
Ciepło Życia uszło z ciała mojej matki. We mnie zaś nigdy go nie było. Teraz, gdy
przed samym sobą przyznał się do tej prawdy, mógł ją zaakceptować. Ból stał się jego
częścią, stopiwszy się z innymi udrękami.
Rozejrzawszy się dookoła, zobaczył narzędzie, którego potrzebował, i schylając się,
podniósł ciężki kamień. Powstrzymał się nawet na chwilkę, by wyczuć chropowatość
i ciężar dobrze leżącego w dłoni pocisku. Ostre, poszarpane krawędzie kamienia wbiły
się głęboko w dłoń chłopca. Kawałek skały był zimny i – tak jak on sam, pozbawiony
życia. Przez myśli Jorama przemknęło, pozornie nie związane z sytuacją, wspomnienie
o kamieniu, który Anja wręczyła mu w dzieciństwie mówiąc przy tym: – Zrób tak, żeby
znikł w powietrzu.
Przez mgnienie oka ważył kamień w dłoni, a potem, oceniwszy ciężar, wyprostował
się i z całej siły cisnął nim w nadzorcę.
Kamień trafił tamtego w bok twarzy i zagłębił się w jego czaszce z paskudnym
mlaśnięciem, jakby ktoś rozgniatał przejrzały melon.
Ojciec Tolban, klęczący nadal obok ciała Anji, zamarł w bezruchu, jakby sam
zamienił się w kamień. Magowie Pól powoli opuszczali się ku ziemi. Czuli, że wycieka
z nich Życie, w miarę tego, jak do ich umysłów docierał sens wydarzenia, którego
dopiero co byli świadkami.
Joram stał w milczeniu i wpatrywał się w rozciągnięte na ziemi ciała.
Oczom syna ukazał się żałosny widok. Anja, wychudzona i wyniszczona biedą,
odziana w łachmany pozostałe jej po minionym szczęściu, umarła tak, jak żyła, pomyślał
gorzko Joram. Umarła, zaprzeczając prawdzie. Jedno – nie więcej – spojrzenie poświęcił
leżącemu na plecach nadzorcy, którego krew, wyciekająca z okropnej rany, utworzyła już
kałużę w świeżo odwróconej bruździe. Ten człowiek umarł, nie widząc zbliżającej się
napaści, nie wyobrażał sobie nawet, by była możliwa.
Spoglądając na swoje ręce, a potem przenosząc wzrok na leżący obok rozbitej głowy
mężczyzny kamień, Joram myślał jedynie o tym, jakże łatwo... jak bardzo łatwo jest
zabijać za pomocą nawet tak prymitywnego narzędzia...
Poczuł, że ktoś dotyka jego ramienia. Strach kazał mu wykonać błyskawiczny obrót
i złapać za ramię Mosiaha, który cofnął się na widok szaleństwa, jakie ujrzał
w ciemnobrązowych oczach przyjaciela.
– Joramie, to ja! Nie chcę cię skrzywdzić! – Mosiah uniósł w górę obie dłonie.
Na dźwięk jego głosu Joram rozluźnił nieco swój uchwyt i w jego oczach znów
pojawił się błysk rozsądku, rozświetlający ciemności.
– Musisz stąd zniknąć! – pospiesznie powiedział Mosiah. Twarz młodzieńca była
blada, a oczy tak szeroko otwarte, że wydawały się zupełnie białe, z maleńkimi jedynie
plamkami tęczówek. Szybko! Zanim Ojciec Tolban otworzy Korytarz i sprowadzi tu
Duuk-tsarith! Joram przez chwilę wpatrywał się w Mosiaha niczego nie pojmującym
wzrokiem, potem ponownie spojrzał na oba leżące na ziemi ciała.
– Nie mam pojęcia, dokąd mam uciec – mruknął. – Nie umiem...
– Bezdroża! – potrząsał nim Mosiah. – Granica, ku której raz już chciałeś się udać.
Są ludzie, którzy tam żyją. Wyjęci spod prawa, buntownicy, Czarnoksiężnicy. Miałeś
rację. Rozmawiałem z nimi. Pomogą ci, Joramie, ale musisz się pospieszyć! – Nie! Nie
pozwólcie mu uciec! – rozległ się wrzask Ojca Tolbana. Wskazując palcem na Jorama,
katalista otworzył magom połączenia na pełnię mocy, napełniając ich burzącym się
i kipiącym Życiem. – Zatrzymajcie go! Mosiah odwrócił głowę.
– Ojcze? – powiedział naglącym tonem.
– Mosiah ma rację. Uciekaj, Joramie – powiedział mag. Kieruj się ku Bezdrożom.
Jeśli uda ci się przeżyć, ich mieszkańcy zajmą się tobą.
– I nie martw się o ciało matki – odezwała się jakaś kobieta. – Sprawimy jej godny
pochówek. Ty zaś, młody człowieku, uciekaj lepiej, zanim przybędą tu Duuk-tsarith.
Joram jednak nadal stał i patrzył na oba ciała.
– Mosiah, odprowadź go kawałek – odezwał się ojciec młodego człowieka. – Jest
nieco oszołomiony tym wszystkim. My tu zadbamy, aby miał czas na wyprzedzenie
pościgu.
Magowie Pól ruszyli na Ojca Tolbana, który cofnął się, wytrzeszczając na nich oczy.
– Nie ośmielicie się! – zakwilił katalista. – Złożę na was raport! Otwarty bunt...
– Nie złożysz żadnego raportu – spokojnym głosem powiedział ojciec Mosiaha. –
Usiłowaliśmy przecież powstrzymać chłopca, nieprawdaż? Pozostali magowie pokiwali
głowami.
– Twoje życie wśród nas było dość wygodne, Ojcze. Nie chciałbyś chyba, by teraz
stan ten zmienił się, prawda? Mosiah, zabieraj go...
Joram jednak doszedł już do siebie, choć wyglądał tak, jakby powrócił z bardzo
daleka.
– Dokąd mam iść? – spytał spokojnie Mosiaha. – Nie mogę sobie przypomnieć...
– Pójdę z tobą! Joram potrząsnął głową.
– Nie, tu jest twoje miejsce. – Nie mógł powstrzymać się, by nie dodać gorzkim
tonem: – Ty masz Życie. No już, dokąd mam iść? – powtórzył.
– Na północny wschód – odpowiedział Mosiah. – Musisz przedostać się na drugi
brzeg rzeki. I uważaj w lasach.
– Jak znajdę tych ludzi? – Nie znajdziesz. To oni znajdą ciebie i miejmy nadzieję, że
stanie się to, zanim odnajdzie cię coś paskudniejszego. – Wyciągnął dłoń. Żegnaj,
Joramie.
Przez chwilę Joram patrzył na tę wyciągniętą ku sobie dłoń, nie mogąc sobie
przypomnieć, by kiedykolwiek podawano mu rękę, ofiarując pomoc czy przyjaźń. Gdy
spojrzał w twarz Mosiaha, ujrzał litość w jego oczach, litość i odrazę, których tamten nie
zdołał ukryć.
Litość nad Martwym.
Nie oglądając się za siebie, Joram pobiegł przez orne pole.
Ręka Mosiaha opadła. Przez długą chwilę patrzył w ślad za Joramem, a potem
z westchnieniem odwrócił się, by stanąć u boku ojca.
– Doskonale, katalisto – powiedział mag, gdy sylwetkę Jorama skryły drzewa
pobliskiego lasu. – Otwórz Korytarz i wezwij Wykonawców. Jeszcze jedno, Ojcze –
dodał, gdy skulony katalista odwrócił się, by ruszyć ku swemu domkowi. – Pamiętasz,
jak stoją sprawy, prawda? Duuk-tsarith będą tu tylko kilka minut. Ty pozostaniesz tu
jeszcze bardzo długo...
Pochyliwszy głowę na znak, że pojmuje, Ojciec Tolban rzucił magowi ostatnie
przestraszone spojrzenie i oddalił się pospiesznie.
Klękając obok Anji, jedna z kobiet przesunęła dłońmi nad spalonym ciałem, tworząc
wokół niego kryształową trumnę, a pozostali magowie, nie tykając ciała nadzorcy, unieśli
je w powietrze i skierowali ku osadzie.
– Jeśli chłopiec naprawdę jest Martwy, nie przysłużyliście mu się, wysyłając go
w tamtą stronę – zauważyła kobieta, wbijając wzrok w mroczne połacie puszczy. – Nie
ma żadnych szans na to, by stawić czoło temu, co grasuje po Bezdrożach.
– Przynajmniej będzie mógł walczyć o życie – odparł Mosiah z goryczą w głosie.
Podchwyciwszy spojrzenie ojca, zająknął się jednak i umilkł.
W tym momencie każdy zadał sobie w duchu pytanie. Jakie życie?
XII. UCIECZKA

JORAM BIEGŁ, choć nikt go nie ścigał.


To znaczy, nie ścigało go nic, co dałoby się zobaczyć. Nic rzeczywistego. Nic, czego
można byłoby dotknąć. Wykonawcy nie mogliby przybyć tak szybko. Pozostali w wiosce
osłonią go, opóźnią pościg. Na razie nic mu nie groziło.
A jednak biegł.
Dopiero wtedy, gdy w rozbolałych nogach poczuł skurcze i w końcu padł na ziemię,
zrozumiał, że nigdy nie ujdzie tej mrocznej i udręczonej istocie, która go ścigała. Nie
zdoła uciec przed sobą samym.
Nigdy później nie dowiedział się, jak długo leżał na leśnym mchu. Nie miał pojęcia,
gdzie się znajduje. Wyczuwał niejasno dookoła siebie obecność drzew i splątanej
roślinności. Wydawało mu się też, iż słyszy cichy pomruk płynącej gdzieś wody.
Jedynymi naprawdę realnymi dla niego rzeczami były teraz ziemia, której dotykał
policzkiem, ból nóg i przerażenie.
Gdy tak leżał w kurzu, czekając na ustąpienie bólu, chłodna, racjonalna część jego
osobowości mówiła mu, że powinien wstać i iść dalej. Pod tą zimną i racjonalną
powierzchnią czaiła się jednak mroczna natura, którą Joramowi przeważnie udawało się
okiełznać i trzymać w ryzach. Niekiedy jednak potrafiła ona zerwać więzy i przejąć nad
nim całkowitą kontrolę.
W końcu, wyczerpanego i przestraszonego otaczającym go pustkowiem, leżącego na
ziemi młodzieńca otuliła swą ciemnością noc, której nadejście uwolniło koszmary.
Wyzwolone mroczne sny opuściły swą kryjówkę i zatopiły kły w jego duszy, porywając
ją, by dręczyć i szarpać.
Joram nie wstawał. Jego ciało opanowała drętwota, taka, jaką czuje ktoś budzący się
właśnie z głębokiego snu. Wrażenie to było dość miłe. Noga przestała go już boleć
i niebawem przestał czuć własne ciało. Nie wyczuwał już w ustach smaku ziemi, ani
błota, w które wtulił policzek. Wkrótce zapomniał nawet o tym, że leży na ziemi, nie czuł
chłodu wieczornego powietrza, nie zdawał też sobie sprawy z tego, że jest głodny
i wyczerpany. Jego ciało pogrążyło się we śnie, umysł zaś, choć czuwał, błądził wśród
wspomnień.
I oto znowu był dzieckiem i kulił się u stóp głazu, co kiedyś był jego ojcem, i czuł,
jak spada na niego ta gorąca, gorzka łza. Łza wpadła w jego włosy, wijące się i opadające
mu na twarz i plecy, i znów poczuł palce matki, rozdzielające gęste sploty. A potem palce
te stały się pazurami bestii, rwącymi i szarpiącymi ciało nadzorcy, wydzierającymi
z niego życie.
Potem głaz, który był ojcem Jorama, przemienił się w trzymany przezeń kamień.
Zimny i boleśnie wbijający się w dłoń, pękł nagle, stając się zabawką, tańczącą w jego
palcach, by znikać i pojawiać się w powietrzu. Jednak Joram przez cały czas trzymał
kamyk w dłoni, zręcznie ukryty przed wzrokiem widzów. Ukrywał go aż do dzisiejszego
dnia, kiedy to kamyk nieoczekiwanie urósł w jego ręku, tak że nie mógł go już chować
i musiał odrzucić precz...
Kamień jednak wracał uparcie, Joram zaś ponownie powracał do wspomnień
dzieciństwa.
Była noc. Potem dzień. Być może mijała następna noc i następny dzień.
Przekleństwa mroków, jak Anja nazywała te chwile, kiedy ciemność w duszy Jorama
brała nad nim górę. Wszystko to zaczęło się, gdy skończył dwanaście lat. Nie potrafił nad
tym zapanować. Nie mógł ich w sobie zwalczyć, leżał więc całymi dniami na swojej
twardej pryczy, patrząc w pustkę i ignorując nawet gorączkowe wysiłki matki, pragnącej
zmusić go, by coś zjadł, wypił i wrócił do świata realiów.
Anja nie umiałaby powiedzieć, co budziło go z tych napadów melancholii. Potrafił
nieoczekiwanie usiąść, obrzucając gniewnym spojrzeniem chatę i ją samą, jak gdyby
miał do niej pretensję o swój powrót. Potem z westchnieniem powracał do codzienności,
a wyglądał wtedy tak, jakby walczył z demonami.
Jednak tym razem zabłądził tak daleko, iż wydawało się, że nic nie przywróci go
światu. Chłodna i racjonalna część jego umysłu już zaczynała się poddawać, kiedy
nieoczekiwanie zyskała sprzymierzeńca – zagrożenie.
Pierwszą świadomą myślą Jorama była irytacja, że ktoś mu przeszkadza. Jednak
zaraz potem kolano jego przeszył rozdzierający ból, który przenikając całe ciało, zaparł
mu dech w piersiach. Chwytając z jękiem powietrze, przetoczył się w agonii na plecy. –
Będzie żywe.
Poprzez spowijające jego mózg opary bólu i rozdzielające się już mroczne cienie
Joram spojrzał w górę, w stronę, z której dochodził burkliwy głos. Dostrzegł niewyraźnie
masę zmierzwionych, brudnych kudłów, pokrywających twarz, która kiedyś mogła być
ludzką, teraz jednak uległa degeneracji, przekształcając się w coś zwierzęcego
i okrutnego. Ludzkie ramiona i ludzki korpus również porastały włosy. Kopniaka jednak
nie wymierzyła Joramowi ludzka stopa. Była to zakończona rozszczepionym kopytem
noga zwierzęcia.
Ból dał impuls, który sprawił, że ciało, nerwy i umysł wróciły do rzeczywistości.
Znowu mógł widzieć i czuć, pierwszym zaś uczuciem, jakiego doznał, było przerażenie.
Tuż obok swojej głowy zobaczył ostre kopyta, a patrząc w górę, mógł dostrzec
pochylone nad nim potężnie zbudowane stworzenie, będące w połowie koniem,
a w połowie człowiekiem. Zaraz potem wyobraził sobie to kopyto wbijające się w jego
głowę, wizja podziałała jak kolejny, pobudzający go do czynu impuls. Nie mógł jednak
zdobyć się na żaden ruch. Mięśnie Jorama zesztywniały od długiego bezruchu, ciało
osłabło też z braku jedzenia i picia. Zaciskając zęby, zdołał jakoś dźwignąć się na kolana,
po to tylko jednak, by ponownie poczuć wbijające mu się w żebra kopyto i pod wpływem
ciosu runąć głową naprzód w zarośla poszycia.
I znowu przeszył go ból. Niezdolny oddychać, walczył o haust powietrza i raz
jeszcze usłyszał bliski stuk kopyt. Potężne łapsko zacisnęło się na kołnierzu jego koszuli
i dźwignęło go w górę. Zachwiał się na nogach, przeszywanych tysiącem igieł przez
powracające krążenie krwi, i niewiele brakowało, a byłby upadł, podtrzymały go jednak
inne dłonie, szybko i zręcznie wiążące mu z tyłu ramiona.
Chrząknięcie.
– Człowiek, ty idź.
Joram zrobił krok, potknął się i upadł, czując, że krew znów zaczyna krążyć w jego
odrętwiałych nogach.
Potężne dłonie ponownie postawiły go na nogi i popchnęły do przodu. Ból jak
płomień wżerał mu się w skroń, ziemia falowała i drgała pod jego niepewnymi stopami,
drzewa zaś sięgały w dół, by rozedrzeć go w kawałki. Zrobił kolejny krok, potknął się
znowu i ciężko runął w leśne błoto. Ze związanymi z tyłu ramionami nie potrafił wstać
i tarzał się tylko w błocku.
Centaury roześmiały się wesoło.
– Ale zabawa – powiedział jeden z nich. Znów podniosły go na nogi.
– Wody – popękanymi wargami i spuchniętym językiem wycharczał Joram.
Centaury odpowiedziały pochrząkiwaniem, a ich kudłate pyski pękły, obnażając
w uśmiechach żółtawe zębiska.
– Wody? – powtórzył jeden z nich. Unosząc w górę mocarne ramię wskazał
Joramowi kierunek. Młodzieniec, z trudem utrzymujący się na drżących nogach, zwrócił
głowę we wskazaną mu stronę. Z miejsca, w którym stał, mógł dostrzec lśnienie wód
rzeki pomiędzy drzewami. – Biegaj – powiedział centaur.
– Biegaj! Człowiek, biegaj! – zanosząc się śmiechem, ryknął drugi.
Zdesperowany Joram chwiejnie rzucił się do biegu, słysząc dobiegający z tyłu tętent
i grzmot dudniących o ziemię kopyt, czując na karku gorące oddechy pościgu i dusząc się
niemal wstrętnym zwierzęcym odorem. Rzeka była coraz bliżej, Joram wiedział jednak,
iż jego siły są na wyczerpaniu. Wiedział również z pewnością, jaką daje rozpacz, że
centaury nie miały zamiaru dopuścić go do rzeki.
Będące niegdyś ludźmi, stworzenia te zostały przekształcone przez DKarn-Duuk,
Mistrzów Wojen, i posłane do walki w Wojnach Żelaznych. Wojny okazały się niszczące
i kosztowne. Ci z warloków, którzy je przeżyli, wyczerpali swoją magię, a kataliści ich
zbyt byli osłabieni, by sięgnąć do źródeł Życia. Niezdolni do przywołania swojej magii,
nie mogący więc przywrócić nieszczęsnym stworom poprzednich kształtów, DKarn-
Duuk opuścili swych wojowników, skazując ich na wygnanie na obszary Bezdroży.
Centaury żyły tu własnym życiem, a krzyżując się ze zwierzętami lub pojmanymi ludźmi,
stworzyły rasę, która w walce o przetrwanie zapomniała prawie o ludzkich uczuciach
i emocjach. Prawie, ale nie całkowicie. Przetrwało bowiem wśród nich jedno uczucie,
pielęgnowane poprzez stulecia – nienawiść.
Choć powód tej nienawiści już dawno temu zatarł się w umysłach stworzeń, które nie
pamiętały historii własnej rasy, centaury wiedziały jedno – torturowanie i zabijanie ludzi
były dla nich źródłem głębokiej, wewnętrznej satysfakcji.
Utykający Joram zatrzymał się wreszcie, by stawić wrogom jakiś opór. I natychmiast
otrzymał potężny, nokautujący cios w twarz. Gdy tak leżał na ziemi, zwijając się z bólu,
logicznie rozumująca część jego umysłu mówiła mu: Teraz powinieneś umrzeć. Niech to
stanie się szybko. I tak nie masz szans.
Słyszał kopyta tłukące ziemię obok niego. Jedno z nich trafiło w jego ciało. Nawet
tego nie czuł, choć słyszał trzask pękających kości. Wolno i z determinacją dźwignął się
na nogi. Centaury powaliły go ponownie. I pod kolejnymi ciosami ostrych kopyt raz
jeszcze ustąpiły jego kości i mięśnie.
W ustach poczuł smak krwi...
Trudno powiedzieć, co przywróciło mu świadomość – chłód głosu, który usłyszał,
czy chłód wody, którą poczuł na wargach.
– Czy możemy coś dla niego zrobić? – Nie mam pojęcia. Niewiele mu brakuje.
– W końcu jednak się ocknął. To już coś – ciągnął dalej ten sam, chłodny głos. –
Widać jakieś rany na głowie? Joram poczuł, że dotykają go czyjeś dłonie. Szorstkie
i niezbyt delikatne palce przesunęły się po jego głowie, otworzyły mu siłą powieki.
– Nie. Domyślam się, że chciały poigrać z nim możliwie jak najdłużej. – Nastąpiła
pauza, potem ten sam co poprzednio głos ciągnął dalej: – No to jak, zabieramy go do
Blachlocha czy nie? Znowu pauza.
– Zabieraj go – usłyszał wreszcie odpowiedź. – Jest młody i krzepki. Opłaci się
przerzucić go do obozu. Złóż mu kości w łubki, tak jak uczył cię tego stary.
– Myślisz, że to on zatłukł nadzorcę? – potężny głos ryknął te słowa niemal wprost
do ucha Jorama, podczas gdy szorstkie, chwytające go za ręce i nogi dłonie sprawiły, iż
przeszywający ból prawie pozbawił go przytomności.
– Ależ oczywiście – znów ten zimny, obojętny głos. – Jakiż inny miałby powód, by
znaleźć się tutaj? To zaś czyni go dla nas jeszcze cenniejszym nabytkiem. Gdyby zaczął
sprawiać kłopoty, Blachloch zawsze zdąży go wydać. Zachował jeszcze swoje stare
kontakty z Duuk-tsarith.
Rozległ się trzask kości. Wokół Jorama ponownie zawirowała czerń przetykana
pasmami jaskrawej czerwieni. Usiłując nie poddać się ogarniającej go ciemności, słuchał
tego chłodnego głosu.
– Pospiesz się z tym – mówił głos z irytacją. – Wsadź go na jucznego konia. I zrób
coś, żeby tak nie jęczał. Wzdłuż granicy mogą włóczyć się inne centaury, które również
mogą zechcieć zapolować.
– Nie sądzę, aby jego jęki miały przysporzyć ci zmartwień. Popatrz na niego. Ma już
dość.
Potem były jeszcze jakieś niezrozumiałe, coraz bardziej cichnące w dali słowa.
Wrażenie, że ktoś dźwiga go w górę... Wrażenie, że on sam leci w dół...
Dnie i noce następowały jedne po drugich, przy nieustannym akompaniamencie
szumu szybko płynącej wody. We dnie i w nocy miewał niejasne wrażenie, że podróżuje
rzeką. Dniami i nocami walczył o zachowanie przytomności, po to jedynie, by paść ofiarą
bólu i pełnej goryczy wiedzy o własnej samotności i zapomnieniu. Co noc i co dzień
zapadał w nieświadomość ze słabą nadzieją, iż tym razem się nie obudzi.
Potem w jakiś niejasny sposób pojął, iż podróż dobiegła końca i że znów znajduje się
na twardym gruncie. Trafił do niezwykłego pomieszczenia, gdzie odnalazła go Anja;
klękając przy nim, opowiadała mu historie o Merilon. Pięknym, cudownym Merilon. On
zaś potrafił w swoim umyśle stworzyć jego wizerunek. Oczyma wyobraźni widział
kryształowe wieże i dryfujące na skrzydłach wiatru, zaprzęgane w bajkowe stwory łodzie
o jedwabnych żaglach. Podczas tych snów był szczęśliwy i ból mniej mu dolegał. Gdy
jednak cierpienie powracało, sny rozmazywały się i przerażały go swą treścią. Anja
przeistaczała się w stwór złożony głównie z kłów i szponów; usiłowała otworzyć mu
pierś i wydrzeć serce.
Zawsze też i snom, i bólowi towarzyszyły dziwne dźwięki: przypominające oddech
olbrzyma, łomot rozstrojonego dzwonu i syk tysięcy węży. A potem strzelały płomienie,
parząc go w oczy i wypalając w nich piękne, niewyraźne obrazy Merilon.
W końcu jednak wszystko przemieniło się w mrok i ciszę i zasnął, głębokim,
dającym spokój i odpoczynek snem. I oto nastąpił dzień, w którym otworzył oczy
i rozejrzał się dookoła; Anja i Merilon zniknęły, obok niego siedziała tylko stara kobieta,
ale wciąż jeszcze słyszał ten dźwięczny łomot.
– Z dalekiej wróciłeś podróży, Kruczowłosy – powiedziała stara kobieta, wyciągając
rękę, by pogładzić jego czarne kędziory.
– jo była podróż nieomal na Drugą Stronę. Uzdrowicielka zrobiła wszystko, co było
w jej mocy, jednak bez wspomagającego ją Życiem katalisty możliwości jej okazały się
mocno ograniczone.
Joram spróbował usiąść, ale przekonał się, że coś krępuje jego ręce i nogi.
– Rozwiąż mnie – zawołał chrapliwie, usiłując przekrzyczeć ten brzękliwy łomot,
mający swoje źródło gdzieś niedaleko, najwyraźniej tuż obok pomieszczenia, w którym
leżał.
– Ależ nie jesteś związany, chłopcze – odparła stara kobieta, uśmiechając się
z łagodnym rozbawieniem. – Leż teraz spokojnie. Masz nogę złamaną w dwu miejscach,
praktycznie wykręcone zupełnie ramię i pęknięte żebro. Więzy, które czujesz, trzymają
cię w całości, młody człowieku. – Na ustach starej kobiety uśmiech ustąpił wyrazowi
dumy. – Wymyślił to mój mąż, w młodości. Bez katalisty, który wspomógłby naszą
Uzdrowicielkę, to najlepsze, co mogliśmy dla ciebie zrobić. Podczas procesu zrastania te
drewienka trzymają kości razem.
Joram opadł ponownie w pościel, zmieszany i nieufny, ale zbyt osłabiony, by
sprzeczać się czy opierać. Wydawało mu się, że ten nieustanny łomot dźwięczy teraz
w jego głowie. Widząc, że się krzywi, stara kobieta poklepała go po dłoni.
– To odgłosy kuźni. Przywykniesz do nich w swoim czasie. Ja w ogóle ich nie słyszę,
chyba że nagle cichną. Prawdopodobnie, chłopcze, będziesz tam pracował – dodała
wstając. – Założę się, żeś krzepki i nawykły do ciężkiej pracy. Wnioskuję o tym z twoich,
poznaczonych odciskami dłoni. Przyda nam się młody człowiek o twojej budowie
i krzepie. Ale nie myśl o tym teraz. Jeśli sądzisz, że zdołasz coś przełknąć, przyniosę ci
nieco bulionu.
Joram skinął głową. Bandaże świerzbiły go. Odczuwał ból przy każdym poruszeniu.
Potem jednak ktoś podsunął mu ramię pod głowę i coś dotknęło jego warg. Otworzywszy
oczy, ujrzał starą kobietę, trzymającą w dłoniach talerz i dziwnie wyglądające
urządzenie. Urządzeniem tym przenosiła bulion z talerza do jego ust. Rosół był nieco
słony, ale smakował wspaniale i Joram poczuł rozlewające się po ciele wewnętrzne
ciepło. Zaczął łapczywie połykać płyn.
– No, na razie wystarczy – powiedziała stara kobieta, zabierając talerz. – Twój
żołądek musi się do tego dopiero przyzwyczaić. Teraz zaś powinieneś spróbować zasnąć.
Jak można spać w tym piekielnym hałasie? – Co to takiego, ta kuźnia? – zapytał
słabym głosem.
– Zobaczysz sam, Kruczowłosy, wszystko w swoim czasie powiedziała, nachylając
się nad nim z jeszcze jednym łagodnym uśmiechem. Gdy to uczyniła, Joram zauważył
przedmiot, który zwisając z jej szyi na srebrnym łańcuszku, wyślizgnął się z rozchylenia
koszulki, noszonej przez kobietę pod suknią, i teraz dyndał przed oczyma młodzieńca.
Przypomniawszy sobie, co Anja mówiła o lśniących klejnotach, noszonych przez
mieszkańców Merilon, Joram rozpoznał rodzaj medalionu. Nie był to jednak żaden
lśniący klejnot. Przedmiot wykonano w kształcie kręgu, pustego wewnątrz,
z dziewięcioma prętami łączącymi obwód ze środkiem.
Spostrzegłszy, że wzrok Jorama natrafił na ów przedmiot, stara kobieta dotknęła go
dłonią, pieszczotliwie i z taką dumą, z jaką Imperatorowa mogłaby bawić się swoją
pyszną biżuterią.
– Gdzie ja jestem? – zapytał oszołomiony Joram, ponownie czując się niczym w tej
okropnej podróży, zdany na kaprysy fal.
– Znajdujesz się wśród tych, którzy praktykują Dziewiątą Tajemnicę i którzy, jeśliby
uwierzyć temu, co powiadają pewni ludzie, sprowadzili na Thimhallan śmierć
i zniszczenie. – Głos starej kobiety był teraz pełen smutku i przypominał cichy szmer
rzeki. Joram słyszał te słowa jakby z daleka, przytłumione przez głośny łomot kuźni.
Ponownie unoszący się niczym na wodzie młodzieniec usłyszał znów głos kobiety – jak
szept wiatru.
– Jesteśmy Bractwem Koła.
XIII. KARA SARYONA

ODKĄD SARYON POPEŁNIŁ SWÓJ HANIEBNY WYSTĘPEK, polegający na


czytaniu zakazanych ksiąg, upłynęło siedemnaście lat. Siedemnaście lat minęło od
chwili, gdy zabrano go do Merilon. Siedemnaście lat od śmierci Księcia. Ludność
Merilon i małego imperium otaczających je miast-państw skończyła właśnie świętowanie
obchodów tej żałobnej rocznicy, kiedy Saryon ponownie został wezwany do komnat
Biskupa.
Ponieważ wezwanie zbiegło się z tą mroczną rocznicą, wzbudziło w Saryonie tak
niemiłe i złowrogie wspomnienia, iż nie mógł powstrzymać dreszczu niepokoju.
W istocie bowiem, ze swej celi w Opactwie Merilon powrócił do Źródła jedynie po to, by
uniknąć obchodów rocznicy, przypominającej mu nie tylko własne nie ziszczone nadzieje
i straszną rozpacz Imperatorowej, ale i oglądaną przezeń nieraz rozpacz innych ludzi,
których dzieci rodziły się Martwe.
Zawsze więc, jeśli tylko mógł, o tej porze roku powracał do Źródła. Znajdował tu
ukojenie, ponieważ u Źródła nikomu nie wolno było nawet wspominać o śmierci Księcia,
a tym bardziej obchodzić jej rocznicy. Zabronił tego Biskup Vanya, choć każdy uważał
ten zakaz za co najmniej dziwny.
– Stary Vanya naprawdę nie przyjmuje do wiadomości tej rocznicy – powiedział
Dulchase do Saryona, gdy szli pogrążonymi w ciszy i spokoju korytarzami górskiego
eremu.
– Nie mogę powiedzieć, abym miał mu to za złe – odparł Saryon i z westchnieniem
potrząsnął głową.
Dulchase skwitował to prychnięciem. Pozostając w kwiecie wieku Diakonem
i zdając sobie sprawę z tego, że niewątpliwie umrze również jako Diakon, Dulchase nie
miał oporów wewnętrznych dotyczących wygłaszania na głos tego, co myśli w duchu –
nawet tu, u Źródła, gdzie jak powiadano, ściany miały oczy, uszy i usta. Jedynie
interwencji starego Diuka Justar, w którego rodzinie wychował się niegdyś, zawdzięczał
fakt, że nie został dawno już zesłany między Magów Pól.
– Ba! Pozwólmy i Imperatorowej na zaspokojenie kaprysu. I tak, Almin świadkiem,
niewiele ma z życia. Słyszałeś, że Vanya usiłował odwieść Imperatora od ogłoszenia
obchodów rocznicy? – Nie! – Saryon wyglądał na szczerze zdumionego. Dulchase skinął
głową, dumny ze swojej wiedzy. Znał wszystkie dworskie ploteczki.
– Vanya powiedział Imperatorowi, że grzechem jest wspominać tego, kto urodził się
bez Życia, tego, kto, w oczywisty sposób był przeklęty.
– I Imperator mu odmówił? – Przecież udrapowali tego roku Merilon w żałobny
błękit, prawda? – zacierając ręce, zapytał Dulchase. – Tak, Imperator ma w sobie dość
ikry, by przeciwstawić się Biskupowi, nawet jeśli miałoby to oznaczać irytację Jego
Świątobliwości, który teraz odmawia wizyt na Królewskim Dworze.
– Nie mogę w to uwierzyć – mruknął Saryon.
– O, ten stan nie potrwa długo. To tylko pozory. Ostatecznym zwycięzcą zostanie
Vanya, nie ma co do tego cienia wątpliwości. Poczekaj tylko, w następnej spornej
sprawie okaże się, iż Imperator jest aż nazbyt skłonny do ustępstw. Pojednają się, Vanya
zaś poczeka do następnego roku i zrobi to jeszcze raz.
– Nie to miałem na myśli – powiedział Saryon, rozglądając się niepewnie i zwracając
uwagę Dulchase’a na jednego z odzianych w czarne habity Duuk-tsarith, stojącego
milcząco w głębi korytarza, z twarzą ukrytą w cieniu kaptura i złożonymi jak należy,
przed sobą, dłońmi. Dulchase prychnął z pogardą, Saryon zauważył jednak, że Diakon
przeszedł na drugą stronę korytarza. – Chciałem powiedzieć, iż trudno uwierzyć, by
Imperator zdobył się na odmowę.
– Wszystko to zawdzięczamy oczywiście Imperatorowej – powiedział Dulchase,
kiwając porozumiewawczo głową, i zerknąwszy na Wykonawcę, zniżył nieco głos. – Ona
chciała, by uroczystość odbyła się, i oczywiście, spełniono jej wolę. Drżę na samą myśl
o tym, co mogłoby się stać, gdyby raczyła zapragnąć księżyca! Ale ty sam powinieneś
coś o tym wiedzieć. Bywałeś przecież na dworze.
– Niezbyt często – przyznał Saryon.
– Być w Merilon i nie brać udziału w życiu dworu! – Dulchase obrzucił Saryona
szybkim, rozbawionym spojrzeniem.
– Spójrz na mnie – powiedział Saryon. Rumieniąc się podniósł swoje duże,
niezgrabne dłonie. – Nie pasuję do bogatych i pięknych. Sam widziałeś, co stało się
podczas tej ceremonii siedemnaście lat temu, kiedy to źle zabarwiłem swoje szaty, i nie
wierzę, aby potem udało mi się choć raz! Kiedy właściwym był Płonący Pomarańczowy,
ja trafiałem Zgniły Brzoskwiniowy. O, śmiejesz się, ale to prawda. W końcu dałem
spokój i przestałem przejmować się barwami. Łatwiej w końcu nosić czystą, nieskażoną
biel, odpowiednią do mego powołania i rangi.
– Założę się, że byłeś rozchwytywany! – kwaśnym tonem mruknął Dulchase.
– Jakżeby inaczej – z gorzkim uśmiechem i wzruszeniem ramion odparł Saryon. –
Wiesz, jak zwali mnie za plecami? Ojciec Liczydło. To dlatego, iż jedyną rzeczą, o której
umiałem rozmawiać, była matematyka. – Dulchase jęknął. – Wiem. Zanudzałem ich do
łez, niektórzy zaś woleli stawać się niewidzialnymi. Pewnej nocy Earl na moich oczach
zniknął i tyle go widziałem. Nie zamierzał mnie bynajmniej urazić. Był potem strasznie
zakłopotany i najserdeczniej przepraszał. No cóż, starzeje się biedak...
– Gdybyś tylko przyłożył się trochę...
– Próbowałem, uwierz mi. Przyłączałem się do plotkarzy i do hulaków – westchnął
Saryon. – Ale okazało się to zbyt uciążliwe. Myślę, że się starzeję. Robię się śpiący dwie
godziny przed porą, w której większość mieszkańców Merilon zaczyna myśleć o kolacji.
– Spojrzał na zamykające się dookoła niego kamienne ściany, które płonęły łagodną
poświatą magiczną. – Lubię mieszkać w Merilon. Jego uroki wydają mi się tak świeże
i zachwycające, jak tego dnia, siedemnaście lat temu, kiedy zobaczyłem je po raz
pierwszy. Ale moje serce, Dulchase, wyrywa się tu. Chcę nadal prowadzić swe badania.
Potrzebny mi jest dostęp do tutejszych materiałów. Pracuję nad nowym sposobem
obliczeń i nie jestem całkowicie pewien niektórych magicznych teorematów, na jakie
muszę się powołać. To, widzisz, jest tak...
Dulchase odchrząknął.
– A, słusznie. Przepraszam – uśmiechnął się Saryon. – Znów przemówił Ojciec
Liczydło. Zbyt się podniecam, wiem. Tak czy owak, zamierzałem poprosić o zezwolenie
na powrót tutaj, kiedy otrzymałem wezwanie od Biskupa... – Twarz Saryona okrył cień.
– Uszy do góry. Nie rób takiej przestraszonej miny – obojętnym tonem odezwał się
Dulchase. – Prawdopodobnie zamierza wyrazić ci swoje współczucie z powodu śmierci
twojej matki. Potem, choć to już tylko moje przypuszczenia, sam może poprosić cię, byś
wrócił. W końcu, nie jesteś taki jak ja. Byłeś zawsze grzecznym chłopcem, zjadałeś do
końca swoją kaszkę i tak dalej. Nie przejmuj się opiniami dworaków. Jakkolwiek
niewątpliwie zanudzałeś ludzi, nie umywasz się pod tym względem do Imperatora. –
Dulchase nieoczekiwanie rzucił ostre spojrzenie na Saryona, który w tym momencie
odwrócił twarz. – Zjadałeś swoją kaszkę, prawda? – Tak, oczywiście – pospiesznie i po
całkowicie nieudanej próbie uśmiechu odparł Saryon. – Masz rację. Prawdopodobnie
właśnie o to chodzi. – Spojrzawszy na Dulchase’a, zauważył, że ten przygląda mu się
z zainteresowaniem. Raz jeszcze poczuł straszne brzemię starej zbrodni. Czując, że jest
absolutnie niezdolny do wytrzymania bystrego i przenikliwego spojrzenia konfratra,
Saryon pożegnał się nieco zmieszany i oddalił spiesznie, zostawiając Dulchase’a
patrzącego w ślad za nim z kpiącym uśmieszkiem.
– Chciałbym wiedzieć, stary druhu, jakież to szczury grasują po twojej piwniczce.
Nie jestem jedynym, którego ciekawi powód, dla jakiego siedemnaście lat temu zostałeś
wysłany do Merilon. Jego Świątobliwość siedemnaście lat i siedemnaście minut liczy za
jedno. Cokolwiek zrobiłeś, on tego nie zapomniał ani, jeśli już o tym mowa, nie
wybaczył. – Wracając do swoich spraw, Dulchase z westchnieniem potrząsnął głową.
Pozostawiając Dulchase’a, Saryon poszukał schronienia w Bibliotece, gdzie mógł
liczyć na to, że pozostawią go samemu sobie. Jednak niczego nie studiował. Zakopawszy
się w stosie pergaminów, skryty przed wzrokiem przypadkowych widzów, kapłan złożył
swą goloną głowę na dłoniach, czując się tak samo nędznie, jak wtedy, gdy przed
siedemnastu laty po raz pierwszy wezwano go do komnat Biskupa.
I to nie dlatego, że Biskup unikał go lub traktował z chłodem. Wręcz przeciwnie. Po
śmierci matki Saryon otrzymał bardzo uprzejmy i przepełniony zrozumieniem list,
wyrażający najgłębsze współczucie ze strony Biskupa. W liście znalazło się też
zapewnienie, że razem z ojcem Saryona spocznie ona w grobie położonym w jednym
z najbardziej godnych miejsc u Źródła. Podczas ceremonii pogrzebowych Biskup nawet
zbliżył się do katalisty, Saryon jednak, pozorując głęboki smutek, odwrócił się w drugą
stronę.
W obecności Biskupa czuł się nie najlepiej. Powodem tego mógł być fakt, iż nigdy
nie zdołał wybaczyć Jego Świątobliwości skazania na śmierć małego Księcia. Być może
chodziło o to, że zawsze, gdy spoglądał na Vanyę, widział jedynie własną winę. Gdy
popełnił swoją zbrodnię, miał dwadzieścia pięć lat. Teraz liczył sobie czterdzieści dwa
i czuł, że przez ostatnie siedemnaście przeżył więcej niż podczas tamtych pierwszych
dwudziestu pięciu! Gdy mówił Dulchase’owi o swoim życiu na dworze, powiedział tylko
część prawdy. Rzeczywiście tam nie pasował. Oni istotnie uważali go za okropnego
nudziarza. Nie dlatego jednak unikał dworu.
Odkrył bowiem, iż piękno i uroki dworskiego życia są niczym innym jak tylko iluzją.
Saryon, na przykład, obserwował dzień po dniu, jak Imperatorowa zapadała coraz głębiej
w niszczącą chorobę, którą Uzdrowiciele uważali za niemożliwą do uleczenia. Umierała
i wszyscy o tym wiedzieli. Nikt jednak o tym nie mówił. A już na pewno nie Imperator,
który co wieczór nie zapominał stwierdzić, jak uroczo wygląda jego Małżonka i jakiż
dobroczynny wpływ ma wiosenne powietrze na rekonwalescentów (w Merilon przez cały
rok, dzięki wysiłkom Sif-Hanar, była wiosna). Wszyscy zaś dworacy zgodnie kiwali
głowami. Damy dworu Imperatorowej magiczną sztuką barwiły jej kredowobiałe policzki
i zmieniały odcień jej oczu.
– Wasza Cesarska Mość, Imperatorowa wygląda wspaniale. Jest też coraz
piękniejsza, nieprawdaż, Najjaśniejszy Panie? Nigdy przedtem nie widziałam jej w tak
rozkosznym nastroju, czy nie tak, Wasza Wysokość? Nie mogły jednak przydać jędrności
zapadniętym policzkom, ani przyćmić gorączkowego blasku jej oczu, dlatego też na
dworze szeptano: – Cóż stanie się, kiedy ona umrze? Linię dynastii utrzymują kobiety.
Na dworze bawi jej brat, dziedzic tronu. Czy zostałeś mu, panie, przedstawiony?
Przedstaw, proszę, i mnie. To może być mądre posunięcie.
Wśród tego wszystkiego, wśród całego tego piękna i iluzji, jedyną postacią realną
wydawał się Biskup Vanya. Ruchliwy, zapracowany, tu unoszący palec, by wezwać
kogoś do siebie, ówdzie wygładzający coś skinieniem dłoni, przewodzący wszystkiemu,
kontrolujący wszystko i zawsze doskonale panujący nad sobą.
Saryon jednak widział, jak człowiek ów, raz jeden, siedemnaście lat temu, zadrżał.
I zastanawiał się, nie po raz pierwszy zresztą, cóż takiego ukrywał przed nimi Vanya.
Przypomniał sobie słowa, które wtedy usłyszał: – Mógłbym wyjaśnić wam przyczyny. –
Potem nastąpiło westchnienie i twarz Biskupa przybrała wyraz zimnej determinacji. Nie.
Macie zrobić to, co wam nakazuję, i o nic nie pytać.
Przed Saryonem stanął nowicjusz, delikatnie dotykając jego ramienia. Saryon
spojrzał na niego. Jak długo ten chłopak przebywał tutaj, nie zauważony? – Tak, Bracie?
O co chodzi? – Ojcze, proszę wybaczyć, że przeszkadzam. Przysłano mnie tu jednak po
to, abym zaprowadził cię do komnat Biskupa, oczywiście wówczas, gdy tego zechcesz.
– A, tak. Teraz właśnie, hmm, jest odpowiednia pora. – Saryon skwapliwie wstał
z miejsca. Powiadano, iż nawet Imperator nie pozwalał Vanyi zbyt długo na siebie
czekać.
– Wejdź, proszę, Ojcze Saryonie, wejdź. – Vanya wstał i serdecznie skinął dłonią.
Głos Biskupa brzmiał ciepło, choć Saryonowi wydało się, iż wyczuwa w nim pewne
napięcie, jak gdyby Jego Świątobliwość z trudem podporządkowywał się wymogom
gościnności.
Klękając, by zgodnie z etykietą ucałować rąbek szat Vanyi, Saryon żywo i boleśnie
wspominał przyczynę, która kazała mu to zrobić przed siedemnastu laty. Możliwe, że
Biskup również ją pamiętał.
– Nie, nie, Saryonie – miłym głosem powiedział Vanya, ujmując kapłana za ręce. –
Darujmy sobie formalności. Zachowajmy je na oficjalne okazje, kiedy są naprawdę
potrzebne. To prywatne, dyskretne, małe spotkanie.
Saryon spojrzał bystro na Biskupa, wsłuchując się bardziej w ton jego głosu niż
w same słowa.
– Wasza Świątobliwość... czuję się zaszczycony – zaczął z pewnym zmieszaniem –
tym, że raczyłeś mnie wezwać...
– Jest tu ktoś, Diakonie, kogo chciałbym ci przedstawić – gładko ciągnął Vanya, nie
zwracając uwagi na to, co mówi Saryon.
Zaskoczony Saryon odwróciwszy się ujrzał, że w komnacie znajdował się ktoś trzeci.
– Oto Ojciec Tolban, Katalista Pól z osady Walren – powiedział Vanya. – Ojcze
Tolbanie, poznaj, proszę, Diakona Saryona.
– Ojcze Tolbanie – Saryon ukłonił się zgodnie ze zwyczajem. – Niech spłyną na
ciebie błogosławieństwa Almina.
W tym, że Saryon nie zauważył tego człeka od razu, nie było nic dziwnego. Opalony
na ciemny brąz, zasuszony i zabiedzony, Katalista Pól był niewidoczny wśród
drewnianych mebli, jakby się w nie wtopił.
– Diakonie Saryonie – wymamrotał nerwowo kiwający się Tolban, podczas gdy jego
oczy przeskakiwały od Saryona do Biskupa Vanyi i ponownie do Saryona, a dłonie
nieustannie pociągały i szarpały długie rękawy wygniecionego, poplamionego
i wystrzępionego zielonego habitu.
– Proszę, by wszyscy usiedli – uprzejmie rzekł Vanya, gestem dłoni wskazując
krzesła. Saryon spostrzegł, iż Katalista Pól zaczekał chwilkę. Diakon podejrzewał, iż
Ojciec Tolban wolał się upewnić, że zaproszenie dotyczy i jego. Sytuacja stawała się
nieco niezręczna, ponieważ uprzejmość wymagała, aby Saryon nie zajmował miejsca,
dopóki nie usiądzie i Katalista Pól. Sadowiąc się zauważył, że Tolban stoi nadal, co
zmusiło go do poderwania się z miejsca w tej samej chwili, w której Ojczulek
zdecydował wreszcie, iż wolno usiąść i jemu. Widząc jednak stojącego Saryona,
Katalista Pól, z twarzą czerwoną ze zmieszania, skoczył na równe nogi. Tym razem
wtrącił się Vanya, ponawiając zaproszenie do zajęcia miejsc – łagodnie, ale nie bez
pewnego nacisku w głosie.
Saryon z ulgą opadł na krzesło. Przez chwilę wyobrażał sobie, że będzie tak
podskakiwał przez całe popołudnie.
Po zapytaniu, czy ktokolwiek z obecnych chciałby się pokrzepić – nie mieli ochoty
na nic – i krótkiej grzecznościowej pogawędce, dotyczącej kłopotów z wiosennymi
zasiewami i perspektyw tegorocznych zbiorów, w której Katalista Pól brał udział bez
zbytniego zapału (był nawet nieco zmieszany i zdenerwowany), Biskup Vanya przeszedł
wreszcie do sedna sprawy.
– Diakonie Saryonie, Ojciec Tolban ma dla nas dość niezwykłą historyjkę –
powiedział, wciąż tym samym miłym głosem, jak gdyby byli trójką przyjaciół
zabawiających się luźną pogawędką. Wewnętrzne napięcie Saryona wzrosło odrobinę.
Jego zaciekawienie również. Po cóż, na przykład, wezwano go do prywatnych komnat
Vanyi gdzie nie postawił stopy od siedemnastu lat – czyżby po to, by wysłuchał
opowieści tego Katalisty Pól? Spojrzał bystro na Vanyę i zobaczył, że tamten obserwuje
go z chłodnym i pełnym wyrachowania wyrazem twarzy. Saryon szybko zatem przeniósł
swoją uwagę na Katalistę Pól, który nabierał właśnie tchu w piersi, niby przed skokiem
do lodowatej wody, i zdecydował się pilnie wsłuchać w słowa małego, zasuszonego
człowieczka. Zauważył bowiem, że choć twarz Biskupa była jak zawsze gładka
i spokojna, na jego szczęce drgał mięsień, tak samo jak podczas ceremonii odprawianej
dla Martwego Księcia.
Ojciec Tolban rozpoczął swoją opowieść i wkrótce Saryon odkrył, że wcale nie
potrzebuje zmuszać się do słuchania. Nie potrafiłby się od niej oderwać. Wtedy po raz
pierwszy usłyszał opowieść o Joramie.
W czasie jej trwania doznawał najróżniejszych uczuć, od zaskoczenia, poprzez
wściekłość, do odrazy – normalne w końcu emocje, które odczuwałby każdy słuchający
tak ponurej i mrocznej historii. Doznał jednak i skręcającego wnętrzności, mrożącego
szpik w kościach uczucia strachu, lęku przeszywającego całe jego ciało. Z drżeniem
owinął się szczelniej miękkim habitem.
I czegóż się boję? – zapytywał sam siebie. Siedzę oto w eleganckich komnatach
Biskupa i słucham nieudolnej i kulejącej gadaniny tego zasuszonego starego katalisty.
Czy jest w tym choćby cień zagrożenia? Dopiero później miał Saryon przypomnieć sobie
wyraz oczu Biskupa, gdy ten słuchał opowieści Tolbana. Dopiero później miał
zrozumieć, dlaczego drżał wówczas z przerażenia. Lecz słuchając słów Tolbana, sądził,
że chodzi jedynie o przewrotny dreszczyk strachu, jaki uwielbiają ci, których bawią
opowieści starych niań, te o czających się w mroku straszydłach.
– A gdy przybyli Duuk-tsarith – zakończył żałośnie Ojciec Tolban – tego młodego
człowieka nie było już od kilku godzin. Tropili go aż do Bezdroży, dopóki nie stało się
jasne, że przepadł w dziczy. Odnaleźliśmy miejsce, w którym jego trop znikał poza
granicami ziem cywilizowanych. Znaleziono tam także ślady centaurów. Duuk-tsarith
niewiele mogli zrobić i właściwie po prostu założyli, że przepadł dla naszego świata.
Wiemy wszyscy, iż niewielu z tych, którzy tam wyruszyli, wróciło do domu.
Vanya zmarszczył brwi i katalista zaczerwienił się, spuszczając głowę.
– Ja... wydaje mi się, że osądziłem zbyt pochopnie, ponieważ teraz, po upływie
roku...
– Ojcze Tolbanie, to wystarczy – zauważył Vanya, nadal mówiąc bardzo łagodnym
tonem.
Katalista Pól nie dał się jednak zwieść. Zaciskając pięści, wbił ponure spojrzenie
w posadzkę. Saryon wiedział, o czym myśli ten nieszczęśnik. Po takiej wpadce
pozostanie Katalistą Pól do końca swojego żywota. Na pewno jednak nie był to problem
Saryona, nie dlatego też poproszono go, by wysłuchał tej opowieści o szaleństwie
i morderstwie. Usiłując rozgryźć tę zagadkę, ponownie spojrzał na Biskupa Vanyę. Jego
Świątobliwość nie patrzył jednak na Saryona, nie patrzył też na biednego Katalistę Pól.
Biskup z zaciśniętymi wargami i zmarszczonym czołem wpatrywał się w pustkę,
najwyraźniej tocząc psychiczne zmagania z jakimś niewidzialnym wrogiem. W końcu
jednak walka została przerwana, tak przynajmniej wyglądało na pozór, bo gdy Vanya
zwrócił się ku Saryonowi, jego twarz miała znowu spokojny wyraz.
– Diakonie, wypadek ten jest ze wszech miar szokujący.
– Tak jest, Wasza Świątobliwość – odparł Saryon, nadal czując dreszcze w całym
ciele.
Składając razem końce swoich pulchnych palców, Vanya kilkakrotnie postukał nimi
delikatnie.
– Podczas ostatnich kilku lat mieliśmy parę okazji, by odnaleźć te dzieci, które
urodziły się jako Martwe, a mimo to, dzięki szlachetnym w założeniach, ale opłakanym
w skutkach działaniom rodziców, pozostawały na tym świecie. Kiedy je odnajdywaliśmy,
litościwie kładliśmy kres ich cierpieniom.
Saryon poruszył się niepewnie na swoim krześle. Słyszał plotki o tym procederze
i choć wiedział, jak udręczony żywot wieść muszą te biedne dusze, nie potrafił
powstrzymać się od rozważań, czy istotnie potrzebne są tak drastyczne środki. Te
wątpliwości najwidoczniej odbijały się na jego twarzy, bo Vanya zmarszczył brwi
i odrywając spojrzenie od nieświadomego niczego Katalisty Pól, dalej ciągnął swoje
wyjaśnienia.
– Wiesz, oczywiście, iż nie możemy pozwolić Martwym deptać ziemi naszego kraju
– poważnym głosem rzekł do Ojca Tolbana.
– T-tak, Wasza Świątobliwość – wyjąkał katalista, załamując się wobec
nieoczekiwanej i niezasłużonej napaści.
– Życie, magię, czerpiemy ze wszystkiego, co nas otacza: z ziemi, po której
chodzimy, powietrza, którym oddychamy, istot żywych, wzrastających po to, by nam
służyć... tak, nawet skały i głazy, pokruszone pozostałości po wielkich niegdyś górach,
dają nam Życie. Oto siła, którą przywołujemy, i poprzez nasze ułomne ciała kierujemy
nią tak, iż magowie mogą dzięki niej przekształcać i formować prymitywną materię
w przedmioty równie piękne, co użyteczne.
Vanya zmierzył Katalistę Pól przenikliwym spojrzeniem, upewniając się, że ów
słucha go z należną uwagą. Ten, nie wiedząc, co zrobić (a wyglądał teraz nad wyraz
mizernie), przełknął ślinę i kiwnął głową.
Biskup mówił dalej: – Wyobraź sobie, że owa siła Życia jest jak mocne, dojrzałe
wino o aromacie, smaku i bukiecie – rozłożył ręce – doskonałych pod każdym względem.
Czy rozcieńczyłbyś to cudowne wino wodą? – zapytał nieoczekiwanie.
– Ależ nie, Wasza Świątobliwość! – zawołał Ojciec Tolban.
– A czy pozwoliłbyś, by Martwi żyli wśród nas i, co dużo gorsze, czy pozwoliłbyś
może, by ich nasienie padało w żyzną glebę i wzrastało? Czy chciałbyś ujrzeć, jak plenne
łodygi chwastów duszą szlachetną winorośl? Drżący pod naporem serii oskarżeń
Katalista Pól sam w tym momencie przypominał wyschniętą łodygę winorośli. Jego
brązowa twarz skurczyła się, a pomarszczone jej rysy drżały, gdy rozpaczliwie wyjaśniał,
iż nie zamierzał wcale pielęgnować chwastów. Vanya pozwolił mu bełkotać i przeniósł
wzrok na Saryona, który pochylił głowę. Ta reprymenda adresowana była oczywiście do
niego. Nie byłoby rzeczą właściwą, aby Biskup czynił wymówki Kalaliście Źródła
w obecności kogoś z pospólstwa, tak więc Vanya wybrał tę właśnie metodę, żeby
wytknąć Saryonowi jego błędy. Przez pamięć Saryona przemknęły wspomnienia
krztuszących się dzieci i płaczących rodziców, zdecydowanie jednak przegnał je precz.
Biskup miał rację, jak zawsze zresztą. Diakon Saryon nie będzie tym, który rozwadnia
wino.
Gdy jednak siedział tak, wpatrzony w swe dłonie, zgodnie z regułą złożone na
kolanach, zastanawiał się, ku czemu zmierza Vanya? Nagłym gestem Biskup stłumił
mamrotanie Tolbana, tak jakby wyrwał z korzeniami łodygę i zostawił ją zmarniałą na
posadzce. Jego Świątobliwość zwrócił się do Saryona.
– Niewątpliwie zastanawiasz się, Diakonie, w jakim stopniu ta opowieść dotyczy
ciebie. Otrzymasz teraz swoją odpowiedź. Posyłam cię za tym Joramem.
Osłupiały z wrażenia Saryon mógł jedynie wytrzeszczyć oczy.
Teraz przyszła jego kolej, by jąkać się i bełkotać, ku ogromnej uldze Ojca Tolbana,
niezwykle wdzięcznego losowi za to, iż uwaga Biskupa skierowała się w inną stronę.
– Ależ... Wasza Świątobliwość, ja... mówiłeś, że on nie żyje.
– N-n-nie – Ojciec Tolban jąkał się, zdruzgotany całkowicie. – Ja... pomyliłem się...
– Żyje więc? – zapytał Saryon.
– Tak – odpowiedział Vanya. – Ty zaś musisz go odnaleźć i sprowadzić tutaj.
Patrząc na Biskupa, Saryon rozpaczliwie zastanawiał się, jak mógłby się wymówić.
Nie jestem Duuk-tsarith. Nie mam pojęcia, jak podejść niebezpiecznego przestępcę.
Jestem człowiekiem w średnim wieku i katalistą – a to słowo stało się synonimem osoby
słabej i bezbronnej.
– Dlaczego ja, Wasza Świątobliwość? – zdołał jedynie wybąkać. Biskup Vanya
uśmiechnął się, wyrozumiały dla zmieszania swego kapłana. Powstał z miejsca
i podszedł wolno do okna, kiwając równocześnie dłonią do tyłu. Gest ten przeznaczony
był dla podwładnych i nakazywał im pozostać na krzesłach, obaj bowiem porwali się na
nogi, widząc wstającego Biskupa.
Saryon ponownie opadł więc na miękką poduchę krzesła, równocześnie jednak
podjął próbę zmiany pozycji, tak aby widzieć twarz Vanyi, gdy ten będzie mówił.
Okazało się to jednak niemożliwe. Podszedłszy do okna, Biskup stanął plecami do
Saryona, patrzył przy tym na leżący w dole dziedziniec.
– Widzisz, Diakonie Saryonie – rozpoczął ciągle jeszcze miłym i beztroskim tonem –
ten młodzieniec, ten Joram, narobił nam dość szczególnych kłopotów. Nie zginął na
obszarze Bezdroży, jak nam doniesiono. – Stwierdziwszy to, biskup odwrócił się
częściowo; uważnie przyglądając się kawałkowi materiału zasłony, skrzywił się
z irytacją. Katalista Pól zbladł jak w obliczu śmierci. W końcu Vanya mruknął: – Skaza –
i jak gdyby nigdy nic, ciągnął dalej: – Ojciec Tolban zebrał później informacje, dające
nam podstawy do przypuszczenia, że ten młody człowiek, ten... Joram przyłączył się do
grupy ludzi, którzy nazywają siebie Bractwem Koła.
Saryon, licząc na jakąś wskazówkę, spojrzał na Ojca Tolbana, ponieważ Vanya
ostatnie słowa wymówił tak lękliwie, iż Diakon mógł podejrzewać, że sam jest ostatnią
na Thimhallan osobą, co nigdy nie słyszała o tej grupie. Nie doczekał się jednak pomocy
od Katalisty Pól, który tak głęboko zapadł w swoje krzesło, iż zniknął w nim prawie
całkowicie.
Nie słysząc odpowiedzi kapłana, Vanya obejrzał się przez ramię.
– Nie wiedziałeś o nich, Ojcze Saryonie? – Nie, Wasza Świątobliwość – wyznał
Saryon. – Prowadzę życie tak dalekie od spraw światowych... moje badania...
– Nie ma potrzeby, byś się usprawiedliwiał – uciął Vanya. Zakładając ręce na plecy,
odwrócił się do Diakona. – Właściwie byłbym zaskoczony, gdybyś coś o nich wiedział.
Jak kochający rodzice utrzymują dzieci w nieświadomości istnienia rzeczy i spraw
mrocznych i złych, dopóki nie podrosną na tyle, by móc im sprostać, tak i my
zatrzymujemy dla siebie wiedzę o ciemnej chmurze i znosimy to brzemię, by inni mogli
pławić się w słońcu. Och, ludowi nic nie zagraża dodał, spostrzegając, iż zaniepokojony
Saryon uniósł brwi. – Po prostu nie życzymy sobie, by bezpodstawne obawy zakłócały
spokój i urok życia w Merilon, jak stało się to w innych królestwach. Widzisz, Ojcze
Saryonie, bractwo to poświęciło się studiowaniu Mrocznej Wiedzy: badają oni Dziewiątą
Tajemnicę, Technologię.
Saryon ponownie poczuł, iż strach skręca mu wnętrzności. Dreszcz, który zjeżył mu
włosy na karku, przebiegi całe jego ciało.
– Wydaje się, że ten Joram miał przyjaciela, młodego człowieka o imieniu Mosiah.
Jeden z Magów Pól, słysząc w nocy hałas, obudził się i wyjrzał przez okno. Zobaczył
Mosiaha i jakiegoś młodzieńca (pewien jest, że był to Joram) pogrążonych w rozmowie.
Nie słyszał wszystkiego, o czym tamci mówili, przysięga jednak, iż podsłuchał słowa
„Bractwo” i „Koło”. Powiada też, że Mosiah, usłyszawszy je, żachnął się początkowo,
jego przyjaciel jednak musiał mówić dość przekonująco, bo następnego ranka Mosiah
zniknął.
Saryon obejrzał się na Ojca Tolbana w samą porę, by zobaczyć, jak Katalista Pól
rzuca ukradkowe spojrzenie na ostentacyjnie ignorującego go Vanyę. Tolban zaś
popatrzył na swego kolegę-katalistę i podchwycił jego spojrzenie. Rumieniąc się
z poczucia winy, wbił ponownie wzrok w swoje trzewiki.
– Wiemy oczywiście, od pewnego czasu, o istnieniu tego bractwa. – Vanya
zmarszczył brwi. – Stworzyli je wyrzutkowie i nieprzystosowani pechowcy, którzy
sądzą, iż należy im się coś od świata wyłącznie z tego powodu, że raczyli się urodzić.
Żyją wśród nich nie tylko Martwi, ale i złodzieje, rabusie, uciekający przed
wierzycielami dłużnicy, różnej maści włóczykije, buntownicy... a teraz i morderca.
Przybywają z całego Imperium, od Sharakan na północy, po Zithel na wschodzie. Szybko
rosną w siłę i choć DKarn-duuk łatwo mogliby rozprawić się z nimi, wzięcie tego
młodego człowieka siłą oznaczałoby konflikt zbrojny. Oznaczałoby też pertraktacje,
zamieszki i kłopoty. Nie wolno nam do tego dopuścić właśnie teraz, gdy polityczna
sytuacja naszego dworu jest tak delikatna i... chwiejna. – W tym miejscu Vanya rzucił
Saryonowi znaczące spojrzenie.
– To... to okropne, Wasza Świątobliwość – wyjąkał Saryon, nadal zbyt zmieszany, by
pojąć choć jedno słowo na dziesięć. Vanya jednak spoglądał na niego, oczekując
odpowiedzi, Saryon powiedział więc to, co jako pierwsze przyszło mu do głowy. – Na
pewno... hm... coś z tym trzeba zrobić. Nie możemy żyć, wiedząc o tym zagrożeniu.
– Podejmowane są pewne działania, Diakonie Saryonie – powiedział Vanya
uspokajającym tonem. – Bądź spokojny, wszystko jest pod kontrolą i jest to kolejny
powód, by ujęcia chłopca dokonać nadzwyczaj delikatnie. Równocześnie jednak nie
możemy pozwolić, aby zamordowanie nadzorcy uszło komukolwiek bezkarnie. Wśród
Magów Pól, którzy są, jak wiesz, buntowniczą trzódką, już rozchodzą się pogłoski.
Pozwolić, by jakiś młodzik po dokonaniu tak zuchwałej zbrodni uszedł wolno,
oznaczałoby sprzyjać szerzeniu się anarchii wśród tych ludzi. Z tego względu ów młody
człowiek musi zostać wzięty żywcem i postawiony przed sądem za swe zbrodnie. Ujęty
żywcem – marszcząc brwi, podkreślił Vanya. – To najistotniejszy aspekt sprawy.
Saryonowi zaczęło wydawać się, iż wreszcie coś pojmuje.
– Rozumiem, Wasza Świątobliwość. – W wymawianiu tych słów przeszkadzał mu
gorzki posmak w ustach. – Trzeba, by ktoś udał się tam, izolował tego młodego
człowieka, otworzył Korytarz i sprowadził Duuk-tsarith tak, by nikt tego nie spostrzegł.
Ja zaś wybrany zostałem, bo parałem się niegdyś Czarną...
– Zostałeś wybrany ze względu na swą głęboką wiedzę matematyczną, Diakonie –
przerwał gładko Vanya. Jedno spojrzenie na Katalistę Pól i lekkie potrząśnięcie głową
wystarczyły, by przypomnieć Saryonowi, iż nie powinien mówić o dawnym skandalu. –
Ci Technologowie, jak nas zapewniano, niezwykle interesują się pewnymi aspektami
matematyki, wierząc, iż jest ona kluczem do Mrocznej Sztuki. To da ci idealne
wytłumaczenie i spowoduje, że z najwyższą ochotą przyjmą cię do swej grupy.
– Ależ, Wasza Świątobliwość, ja jestem katalistą, nie złodziejem czy buntownikiem
– zaprotestował Saryon. – Dlaczegóż w ogóle mieliby mnie zaakceptować? – Kataliści
zostawali renegatami i dawniej – zauważył Vanya z kpiną w głosie. – Na przykład ojciec
tego Jorama, jeśli już o nim mowa. Całą tę sprawę pamiętam bardzo dobrze, uznano go
winnym dokonania zapłodnienia poprzez odrażający akt fizycznego połączenia się
z kobietą. Skazano go na Przemianę w Kamień...
Mimo woli Saryon wzdrygnął się. Wydało mu się nagle, iż dopadły go wszystkie
stare grzechy. Niesamowite sny z lat młodzieńczych stanęły mu teraz przed oczyma
i pogłębiły jego zdenerwowanie. Los ojca Jorama mógł przecież przypaść i jemu samemu
w udziale. Na krótką chwilę opanowała go fizyczna wprost słabość i musiał oprzeć się
o poduszkę swego fotela. Gdy wreszcie krew przestała tętnić mu w uszach i minął zawrót
głowy, znów zdolny był słuchać słów Vanyi.
– Na pewno przypominasz sobie ten wypadek, Diakonie Saryonie? To było
siedemnaście lat temu... Ależ nie, zapomniałem. Wtedy... byłeś pogrążony... hm... we
własnych problemach. Mówiąc pokrótce, gdy matce powiedziano, iż dziecko nie przeszło
pomyślnie Prób, kobieta ta – o ile sobie przypominam, miała na imię Anja, zniknęła,
zabierając niemowlę ze sobą. Usiłowaliśmy ją odnaleźć, okazało się to jednak
niemożliwe. Teraz wreszcie dowiedzieliśmy się, jaki los spotkał ją i jej dziecko.
– Wasza Świątobliwość – powiedział Saryon, z trudem łykając ślinę. – Nie jestem
już młody. Nie sądzę, abym był odpowiednią osobą do tak ważnej misji. Zaszczyca mnie
zaufanie Waszej Świątobliwości, ale Duuk-tsarith są o wiele bardziej odpowiedni...
– Diakonie, nie doceniasz sam siebie – łagodnym głosem powiedział Vanya,
odchodząc od okna i idąc przez komnatę ku Saryonowi. – Zbyt długo żyłeś wśród ksiąg.
– Stając wprost przed Saryonem, spojrzał na kapłana z góry. – Być może miałem i inne
powody, by wybrać właśnie ciebie, powody, których nie mogę tu wyjawić. Wybrano
ciebie. Oczywiste, że nie mogę zmusić cię do podjęcia tej misji. Czy nie sądzisz jednak,
Saryonie, iż winien coś jesteś swemu Kościołowi za... powiedzmy... niegdysiejszą
uprzejmość? Katalista Pól nie mógł widzieć twarzy Biskupa. Patrzył w nią natomiast
Saryon i widok ten miał zapamiętać sobie aż do dnia śmierci. Okrągłe i pulchne oblicze
było spokojne i bez mała pogodne. Vanya uśmiechał się nawet lekko, unosząc jedną brew
w górę. Ale jego spojrzenie... spojrzenie było przerażające – mroczne, zimne
i nieubłagane.
Saryon nagle pojął geniusz tego człowieka i wreszcie potrafił nazwać swoje, jak
dotąd bezzasadne, obawy. Kara za zbrodnię, którą popełnił tak wiele lat temu, nie została
ani zapomniana, ani darowana.
Odłożono tylko jej wykonanie.
Siedemnaście lat czekał Vanya cierpliwie, aż nadarzy się okazja... By się nim
posłużyć...
– I cóż, Diakonie – odezwał się Biskup, nadal tym samym miłym i łagodnym głosem.
– Jaka jest twoja odpowiedź? Saryonowi nic nie przychodziło do głowy. Nic – prócz
starych, dawno temu wyuczonych słów. Powtarzając je teraz, tak jak każdego ranka
podczas modlitwy porannej, widział prawie białą, delikatną dłoń swojej matki,
podkreślającej gestem ich znaczenie.
– Obedire est vivere. Vivere est obedire. Żyć, to być posłusznym. Być posłusznym,
to żyć.
KSIĘGA DRUGA
BEZDROŻA

GRANICA POMIĘDZY ZIEMIAMI CYWILIZOWANYMI i tą częścią Thimhallan,


która znana jest pod nazwą Bezdroży, leży na północ od Merilon i stanowi ją wielka
rzeka. Znana jako Famirash albo Łzy Katalisty, ma swój początek przy Źródle – na
wielkiej górze, dominującej nad otoczeniem w pobliżu Merilon, wewnątrz której kataliści
założyli ośrodek swojego Zakonu. Stąd wzięła się nazwa rzeki – nieustannie
przypominająca o mozole i cierpieniach katalistów trudzących się dla rodzaju ludzkiego.
Wody Famirash są święte. Świętym miejscem jest też jej źródło wesoło szemrzący
strumień – doglądany i strzeżony przez Druidów. Woda zaczerpnięta z tej nie zmąconej
niczym strugi posiada właściwości lecznicze, wykorzystywane przez Uzdrowicieli
z całego świata. Rzeka podąża dalej swoją drogą, zbiegając z góry w podskokach i ze
śmiechem, jak dziecko, którym jest w istocie. Po drodze z Famirash łączą się inne strugi
i rzeczki i przestaje już być niewinna i czysta. Gdy dociera do Merilon, jest już dorosła
i przekształca się w szeroką i głęboką drogę wodną.
Osiągając dojrzałość i stateczność, rzeka Famirash dostaje się w okowy cywilizacji,
zanim zdąży dotrzeć do Merilon. Jeszcze przed wybuchem Wojen Żelaznych Pron-
Alban, czarodzieje biegli w sztuce kształtowania ziemi i kamienia, ujęli rzekę w ryzy
nabrzeży, ujarzmili ją i spętali kanałami, rozdzielili jej nurt, zmienili i zawrócili jej bieg,
zmusili, by wspinała się na wzgórza lub spływała w dół dekoracyjnymi wodospadami,
lądując w malowniczych, cichych sadzawkach. Dzięki magicznej sztuce czarodziejów
oraz ich następców rzeka dostaje się na marmurowe tarasy, gdzie tryska fontannami
i strzela wysoko w powietrze tysiącem tęczowych gejzerów. Magicznie ogrzewana woda
zakrada się dyskretnie do wonnych pokojów kąpielowych lub wpływa śmiało do kuchni,
gotowa do pracy. Na koniec udostępniono jej Święty Gaj Merilon, gdzie znajduje się
grobowiec wielkiego czarodzieja, założyciela tego kraju; Famirash dba tam o tropikalne
rośliny, znajduje też czas, by zostać częścią artystycznych kreacji Iluzjonistów. Rzeka
Famirash ulega w Merilon takim przemianom, że wielu ludzi zapomina o tym, iż nadal
pozostaje rzeką.
Nikogo więc nie dziwi, że tak wiele wycierpiawszy wskutek schwytania
w cywilizacyjne pułapki, gdy tylko znajdzie się poza obrębem murów miejskich, rzeka
kotłuje się i szaleje z wściekłości, płynąc korytem białym od piany. Kiedy jednak
Famirash wydostaje się spomiędzy kamiennych brzegów, gniew jej mija i po pewnym
czasie płynie już zakolami wśród pól uprawnych i małych osad wiejskich, nanosząc muł
na obsadzone drzewami brzegi, spokojna jak stary Kalali sta Pól.
Dalej zmierza przez kraj plantacji, spokojny i pełen oznak pracy, aż wreszcie
opuszcza obszary cywilizowane. Tam też, uwolniona od wzroku człowieka, Famirash
wygina się po raz ostatni – jak smok prężący grzbiet – i z rykiem ulgi rzuca się w dzicz
Bezdroży.
Rzeka – nareszcie wolna – przemienia się we wściekłą kipiel białych rozszalałych
wód, które skaczą ponad głazami i śmigają wzdłuż stromych, zwieszonych nad nimi
ścian wąskich kanionów. Woda jest rozjuszona, a wściekłości tej nabywa, przepływając
obok mrocznych miejsc, gdzie czyhają gniewne istoty – stworzone dzięki magii
i porzucone, oderwane od ukochanych stron rodzinnych, przywiedzione do obcej krainy
i pozostawione samym sobie; stworzenia żyjące tu dlatego, że ich mroczna natura nie
pozwala im znieść światła.
Mknąca swoim szlakiem rzeka bywa świadkiem dziwnych zdarzeń. Widzi trolle,
myjące swoim zwyczajem kości ofiar w wodzie, by ozdobić nimi swe cielska lub
udekorować ociekające wilgocią pieczary. Olbrzymie kobiety i gigantyczni mężczyźni,
mierzący co najmniej dwadzieścia stóp, mocarni niby skały, ale o mózgach małych
dzieci, siadają wzdłuż brzegów, z tępą fascynacją gapiąc się w wodę. Na zalanych
słonecznym blaskiem płaskościach nadbrzeżnych skał wygrzewają się podobne do
ogromnych jaszczurek smoki, jednym okiem bacznie wypatrując intruzów mogących
zakraść się do ich sekretnych pieczar. Na spokojnych płyciznach poją się jednorożce,
a dzikie centaury łowią ryby w strumieniach, zaś nad brzegami tańczą korowody wróżek.
Chyba jednak najdziwniejszy ze wszystkich widok rzeka napotyka w najgłębszej dziczy,
w samym sercu Bezdroży gdy natrafia na obóz Technologów.
Gdy Famirash tam dociera, płynie leniwie korytem głębokim, szerokim i mrocznym.
I doznaje tu szoku. Wpada mianowicie w szpony Czarowników Dziewiątej Tajemnicy,
którzy ujarzmiają ją i zmuszają do pracy dla nich.
Technologowie albo jak nazywają siebie sami, członkowie Bractwa Koła, od wielu
już lat mieszkali wśród pustkowi Bezdroży, bezpiecznie tam ukryci. Społeczność ta,
licząca kilkuset ludzi, jest stara, założyli ją bowiem ci, którym udało się ujść czystkom,
jakie nastąpiły po Wojnach Żelaznych.
– Obdarzają Życiem to, co jest Martwe! – tak oskarżali ich wtedy kataliści. – Ich
Czarna Sztuka doprowadzi do naszego upadku w tym świecie, tak jak nieomal stała się
przyczyną naszej zguby w świecie starożytnych. Spójrzcie na to, czego już dokonała! Jak
wielu zginęło już przez nią i ilu jeszcze przyjdzie zginąć, jeśli w porę nie wyplenimy tej
zarazy z naszej ziemi! Setki ludzi praktykujących Dziewiątą Tajemnicę zostało
wysłanych na Drugą Stronę dekretem, który stał się znany pod nazwą Wygnania.
Zgodnie z tym, co twierdzili kataliści, książki Wygnańców i ich pisma zostały całkowicie
zniszczone, choć w sekrecie mnisi zatrzymali wiele egzemplarzy („aby zwalczać wroga,
trzeba znać go równie dobrze, jak samego siebie”). Straszliwe bronie Czarnoksiężników
i narzędzia wojny przeszły do mrocznych legend; opowieści te – o machinach
wydobywających wodę z rzeki i o pojazdach, pełzających po ziemi na okrągłych stopach
– skarlały do rzędu bajkowych historii, na które już nawet dzieci reagowały śmiechem.
Ta garstka, która zdołała ujść prześladowaniom, schroniła się wśród pustkowia
Bezdroży, gdzie uciekinierzy podjęli twardą, nieustanną walkę o przetrwanie. Ściągali ku
nim wszyscy, którzy jak powiedział Vanya, mieli na pieńku ze światem. Należący do
pospólstwa kobiety i mężczyźni, zbuntowani przeciw losowi, przedstawiciele wszystkich
klas, których chciwość przywiodła do zbrodni, ludzie obciążeni tysiącem najróżniejszych
grzechów w wyniku swych zbrodniczych skłonności. W późniejszych latach przybywali
tu również Martwi – dzieci, które nie przeszły pomyślnie Prób. Przyjmowano wszystkich,
ponieważ każdy mógł się przydawać w tej rozpaczliwej walce, jaką trzeba było toczyć
przeciw dzikiej i okrutnej krainie oraz jej mieszkańcom.
Wreszcie, po kilku stuleciach, Technologom udało się w dziczy stworzyć azyl,
w którym mogli żyć we względnym spokoju. Pragnęli jedynie, by pozostawiono ich
samym sobie, i nie żywili ambicji ani pragnień narzucania swej woli innym. Chcieli żyć
wedle swoich upodobań, majsterkując i badając co się da, budować młyny wodne, żarna
i wiatraki. Mimo iż nadal chronili się wśród nich zbiegowie, Czarodzieje Dziewiątej
Tajemnicy mieli swoje własne, ściśle przestrzegane prawa. Dzięki tym prawom udało się
im uniknąć domieszek obcej krwi. Dzięki tym prawom, mimo trwającej wiele, wiele lat
izolacji i oddalenia od reszty Thimhallan, udało im się przetrwać, choć świat niemal
o nich zapomniał.
Świat, zapomniawszy prawie o Czarodziejach, mógłby zostawić ich w spokoju. Ale
jak to nieraz działo się z ludzkością w jej pędzie do wiedzy, członkowie Bractwa
dokonali przypadkowego odkrycia, które mogło przynieść wiele dobra, zamiast tego
jednak obróciło się na złe.
Raz jeszcze opanowali starożytną, zapomnianą sztukę obróbki żelaza.
Któż wie, jaki przypadek sprowadził do nich złych ludzi? Może było nim odkrycie
trupa centaura z wbitym w bok prymitywnie wykonanym nożem. Być może była nim
włócznia w dłoniach jakiegoś biednego, uczuciowego olbrzyma, co jeszcze przed
poddaniem go torturom bełkotem zdradził imię tych, którzy ją dla niego wykonali. I tak
nie miało to już żadnego znaczenia. Bandyci odnaleźli siedzibę Bractwa – prostych,
miłujących pokój ludzi, żyjących w izolacji od świata. Podbój był łatwy, ponieważ
przywódcą bandytów okazał się potężny warlok, niegdyś jeden z Duuk-tsarith.
Przez ostatnie pięć lat Technologami władała grupa ludzi, którzy biorąc żelazo,
z definicji pozbawione Życia, obdarzali je własnym, morderczym żywotem.
I. RENEGAT

SARYON PRZYGOTOWAŁ SIĘ DO PODRÓŻY w czasie krótszym niż ten, który


byłby potrzebny do opowiedzenia o tym. Gdy był już gotów do opuszczenia Źródła, nie
odczuwał strachu, gniewu ani goryczy. Opanowało go uczucie rezygnacji. Poddał się
swemu losowi. Mimo wszystko, wymigiwał się od kary przez siedemnaście lat... Opuścił
Źródło pod osłoną nocy, ponaglany przez Wykonawców, odzianych w czarne habity
Duuk-tsarith.
Zniknięcie Saryona zauważyła jedna tylko osoba – Diakon Dulchase. Gdy jedynymi
rezultatami wypytywań Mistrzów i braciszków okazały się wzruszenia ramion i obojętne
spojrzenia, Dulchase, bezpieczny poparciem swego Diuka, stawił czoło samemu
Biskupowi Vanyi.
– A przy okazji, Wasza Świątobliwość – powiedział Dulchase gładko, stając przed
Biskupem, gdy ten przechadzał się wśród ukwieconych tarasów. – Nie widuję ostatnio
Brata Saryona. Opracowywaliśmy razem hipotezę dotyczącą możliwości zdjęcia z nieba
księżyca dla naszej Imperatorowej. Gdy widziałem się z nim po raz ostatni, wspomniał
o tym, że został wezwany do komnat Waszej Świątobliwości. Zastanawiam się więc...
– Ojciec Saryon? – przerwał Biskup chłodnym tonem, oglądając się na stojących nie
opodal kilku katalistów, członków swojej świty. – Ojciec Saryon... – powtórzył
z namysłem. – A, tak, przypominam sobie teraz. Rozmawialiśmy chyba o jego
matematycznej teorii, mającej jakiś związek z kształtowaniem kamieni. Odniosłem
wrażenie, iż jest przemęczony. Przepracowany. Nieprawdaż, Diakonie? – Podkreślenie
tytułu. – Zaproponowałem mu... by nieco odetchnął.
– Jestem pewien, iż wziął sobie do serca propozycję Waszej Świątobliwości – odparł
niepoprawny Dulchase, marszcząc brwi.
– I ja na to liczę, Bracie – odwracając się rzucił za siebie Vanya.
Dulchase z westchnieniem powrócił więc do swej celi, by dopełnić Obrzędów
Wieczornych, i modląc się oczyma duszy widział swojego biednego przyjaciela,
zgarbionego wśród zagonów fasoli lub ogórków.
Nie całkiem też pomylił się w swoich domysłach. Biskup postanowił, że Saryon
powinien wyrobić sobie reputację renegata, aby uwierzono w jego historię, gdy już
zniknie w głuszy Bezdroży. Doradził także Saryonowi, żeby dowiedział się jak najwięcej
o Joramie, aby zdobył o nim informacje mogące przydać się później. Jakiż zaś lepszy był
sposób osiągnięcia obu celów jednocześnie niż zamieszkanie wśród Magów Pól
w osadzie Walren? Saryon przyjął propozycję ze spokojem i rezygnacją człowieka, który
poddaje się swemu losowi. Zastanowiwszy się głębiej nad całą sprawą, doszedł do
wniosku, że owa opowieść o Joramie to tylko pretekst. Nie umiał znaleźć innego
rozsądnego wyjaśnienia. Nie potrafił po prostu pojąć, dlaczego Biskup zadaje sobie tyle
trudu, by wyśledzić jednego Martwego młodego człowieka, nawet jeśli ten był mordercą.
Podejrzewał natomiast, iż przestał już być użyteczny swojemu Zakonowi, Vanya zaś
w ten sposób postanowił usunąć go szybko i bez rozgłosu. Takich spraw nie uważano za
coś niezwykłego. Kataliści znikali i wcześniej. Biskup zatroszczył się nawet o świadka
tego nieszczęsnego Ojca Tolbana, który opowie później, iż Saryon zginął, pełniąc
szlachetną misję. W ten sposób duch matki Saryona spocznie w pokoju i nie będzie po
nocach napastował Biskupa, jak to niekiedy czynią widma, gdyż nie ma już na świecie
Nekromantów, którzy umieliby je zjednać.
Saryon i Ojciec Tolban przybyli do Walren w chwilę po opuszczeniu Źródła,
skorzystali bowiem z Korytarzy, których magiczna moc sprawiała, iż stumilowa podróż
wydawała się trwać nie dłużej niż postawienie jednej stopy przed drugą.
Gdy przybyli na miejsce, noc była jeszcze wczesna, Magowie Pól jednak leżeli już
w łóżkach i spali, tak przynajmniej twierdził, czujący się najwyraźniej nieswojo
w obecności Saryona, Ojciec Tolban. Pomrukując pod nosem coś, co w sumie
sprowadzało się do przypuszczeń, iż Saryon prawdopodobnie chciałby wypocząć,
Katalista Pól odprowadził kapłana do pustej chaty, stojącej opodal jego własnego
domostwa.
– Żył tu stary nadzorca – poinformował ponuro, otwierając drzwi wiodące do
wnętrza wypalonego drzewa, zamienionego w dom mieszkalny, nie różniący się wiele od
innych. Był tylko nieco większy i wydawało się, że wkrótce runie.
Saryon z gorzką rezygnacją zajrzał do środka. Wyglądało na to, iż oto dopełniała się
czara jego upokorzenia.
– Ten nadzorca, którego zamordowano? – zapytał spokojnie. Tolban skinął głową.
– Mam nadzieję, że nie przeszkadza wam to, Ojcze – wymamrotał, nerwowo
zacierając dłonie. Wiosenne powietrze było chłodne. – Ale... tak się składa, iż jedynie ta
chata jest teraz wolna.
Czyż ma to jakiekolwiek znaczenie? – pomyślał znużony Saryon. – Nie, wszystko
w porządku.
– Zobaczymy się więc przy śniadaniu. Czy zechcecie, Ojcze, spożywać ze mną
posiłki? – zapytał niepewnie Tolban. – Jest tu pewna kobieta, zbyt stara, by pracować
w polu, która utrzymuje się z takich posług.
Saryon zamierzał już odpowiedzieć, iż nie jest głodny i nie spodziewa się szybkiego
powrotu apetytu, kiedy spostrzegł zaniepokojenie i napięcie, malujące się na twarzy
Tolbana. Nieoczekiwanie pojął sytuację i przypomniawszy sobie o pakunku, który ktoś
wetknął mu w dłonie, zanim opuścili Źródło, podał go Kalaliście Pól.
– Oczywiście, Bracie – odparł. – Z przyjemnością przyjmę twoją gościnę. Musisz mi
jednak pozwolić na rewanż.
– Diakonie, to... to zbyt wiele – wyjąkał Tolban, który wzrokiem obmacywał ciężki
woreczek już od momentu przybycia do osady. Powietrze wypełniło się wonnym
aromatem szynki i sera.
Saryon uśmiechnął się kpiąco.
– Właściwie możemy ją zjeść już teraz. Nie przypuszczam, bym miał z niej wielki
pożytek tam, dokąd się udaję, nieprawdaż, Bracie? Zaczerwieniony Ojciec Tolban
wymamrotał jakąś nieskładną odpowiedź i spiesznie wyszedł za drzwi, zostawiając
Saryona, by ten mógł obejrzeć pomieszczenie. Kiedyś mogło to być nawet względnie
miłe mieszkanie, pomyślał niechętnie katalista. Drewniane ściany wypolerowano i widać
było, że ktoś biegły w swej robocie pouzupełniał ubytki w gałęziach tworzących dach.
Skoro jednak poprzedni właściciel zginął ponad rok temu, chatkę skazano na
zapomnienie. Najwidoczniej od dnia morderstwa nikt tu nie zaglądał, pozostałości po
poprzednim lokatorze – części ubrań i kilka przedmiotów osobistego użytku – leżały
rozrzucone po całej izbie. Zebrawszy je razem, Saryon cisnął wszystko do kominka
i rozejrzał się dookoła.
Uformowane z konaru drzewa łóżko stało pod ścianą małego pokoiku. W pobliżu
kominka znalazł stłoczone razem stół i kilka prymitywnych zydli. Wzdłuż ścian, które
kiedyś były pniem drzewa, z gałęzi ukształtowano parę półek... i to już wszystko.
Wspomniawszy swą przytulną celę u Źródła, wyłożoną materacami, wyposażoną
w dający ciepło kominek, posiadającą grube kamienne ściany, Saryon rzucił ponure
spojrzenie na łoże, gdzie sypiał zamordowany. Potem, otulając się habitem, legł na
podłodze i dał upust rozpaczy.
Następnego ranka, po zjedzeniu razem z Tolbanem jego mizernego śniadania,
Saryona przedstawiono chichoczącej i mamroczącej Mateczce Hudspeth, która
potraktowała go jak cud zesłany przez samego Almina. Potem katalistę wyprowadzono
na zewnątrz, by poznać go z resztą jego ludzi i by mógł zabrać się do swoich
obowiązków.
Zgodnie z rolą, którą wypadło mu grać (Saryon rzekomo został zesłany na pola za
jakiś pomniejszy występek przeciwko Zakonowi), miał zachowywać się wyzywająco
i buntowniczo. Nie był jednak, jako się rzekło, wprawnym kłamcą.
– Nie wiem, czy potrafię to odegrać – wyznał Ojcu Tolbanowi, gdy obaj dreptali
przez błoto w stronę szeregu cierpliwie czekających na poranny Dar Życia magów.
– Czego nie potraficie, Ojcze, odegrać, gniewu na Kościół? Gniewu na los, który
rzucił was tutaj? Och, odegracie to świetnie – ponuro mruknął Tolban, gdy wiosenny
wiatr okręcił mu habit wokół chudego i wysuszonego ciała. – Zapewniam was, że dacie
sobie radę.
I Saryon przekonał się, że to prawda. Zanim minął pierwszy dzień pobytu w Walren,
gniew na warunki, w jakich musieli żyć ci ludzie, przytłumił w nim świadomość jego
własnego nieszczęścia. Uważał, że jego kwatera jest ciasna i mała, dopóki nie odkrył, iż
całe rodziny egzystują w mniejszych. Po surowej zimie posiłki były proste, skąpo
wydzielane i mało pożywne. W odróżnieniu od szczęśliwszych mieszkańców miast,
w których pogoda jest kontrolowana, Magowie Pól padają ofiarami kapryśnych zmian
pór roku. W Merilon, otoczonym magiczną kopułą, deszcz padał jedynie wtedy, gdy
Imperatorowi znudziło się słońce, śnieg zaś pojawiał się, gdy miał pięknie lśnić na
dachach kryształowych pałaców. Tu, na pograniczu, zdarzały się straszliwe burze, jakich
Saryon nigdy przedtem nie doświadczył.
– Tamtejsza szlachta – Ojciec Tolban spojrzał w stronę odległego Merilon – obawia
się tych wieśniaków. I nie bez powodu. – Katalista Pól wzdrygnął się. – Widziałem ich
miny tego dnia, gdy ten przeklęty szczeniak zamordował nadzorcę. Myślałem wtedy, że
i mnie zabiją.
Saryon też się wzdrygnął, w jego przypadku jednak przyczyną był chłód. Od gór
nieustannie dęły chłodne wiatry i dopóki stan ten nie zmieniał się, wiosna nie różniła się
zbytnio od zimy. Otwierając połączenie dla Mateczki Huspeth, Ojciec Tolban dał jej
dostateczny ładunek Życia, by zamknęła obu katalistów w sferze miłego ciepła, co
spowodowało, iż Saryon poczuł się jak siedzący wewnątrz ognistego bąbla. Nie zdało się
to na wiele. Wyglądało na to, iż zimno jest wrogiem magii. Wionąc od ścian i podłogi
i przenikając przez ciało Saryona, poczynając od stóp, przejmowało go do szpiku kości.
Zastanawiał się, czy kiedykolwiek jeszcze dozna ciepła, i niekiedy myślał z goryczą, iż
Biskup Vanya mógłby przynajmniej powiedzieć mu, że przed egzekucją zamierza jeszcze
poddać go torturom.
– Jeśli jednak Imperator obawia się buntu, to dlaczego nie ulży ich doli? – zapytał
Saryon z irytacją, zabierając się do zawijania stóp w onuce, które wyciął ze swego
białego habitu. – Dajmy tym ludziom porządne mieszkania, wystarczającą ilość
pożywienia...
– Wystarczającą ilość pożywienia! – Tolban wyglądał na autentycznie zaskoczonego.
– Bracie Saryonie, zacznijmy od tego, iż ci ludkowie mają smykałkę do magii.
Słyszałem, jak niektórzy utrzymują, że są lepsi niż Albanara, czarodzieje z rodzin
szlacheckich. Jakże zdołamy ich kontrolować, jeśli staną się jeszcze potężniejsi. Tak jak
sprawy mają się teraz, muszą oni odwoływać się do nas, gdy potrzebne jest im Życie.
Całą swoją energię obracają na zdobycie środków do przetrwania. Jeśli kiedykolwiek
nauczą się ją magazynować... – Potrząsnął głową, następnie rozejrzał się dookoła
z obawą i przysunął bliżej do Saryona. – I jest jeszcze jeden powód do strachu – szepnął.
– Ich dzieci nie rodzą się Martwe! Minął miesiąc, potem drugi. Dni i noce były coraz
cieplejsze, Saryon zaś przywykł już do roli Katalisty Pól. Wstawał o świcie (nigdy przy
tym nie czuł się wyspany), mamrocząc niewyraźnie modlitwy, załatwiał poranne
obrzędy, zjadał skromne śniadanie z Ojcem Tolbanem, a potem ruszał na pole, gdzie
czekali już magowie. Tutaj miał okazję ćwiczyć obliczenia matematyczne, które
opanował jeszcze w dzieciństwie. Nauczył się odmierzać Życie z ogromną dokładnością,
ponieważ Magowi Pól nie należy dawać go zbyt wiele. Dreptał z nimi wzdłuż bruzd –
i początkowo nie dbał o resztę. Wydawało się, iż nic nie jest w stanie przeniknąć
pancerza, w jaki uzbroiło go nieszczęście. Nawet widok maleńkich kiełków
wyrastających z gleby był dlań tylko błyskiem słońca wśród burzy, dodającym otuchy na
moment i zaraz niknącym w mroku.
Nie zapomniał jednak o prawdziwym powodzie swojego zesłania. Z nudy głównie,
a także dlatego, by nie myśleć o własnym nieszczęściu, wieczorami gawędził z ludźmi
i bez żadnych przeszkód z ich strony doprowadzał do rozmów o Joramie. Właściwie
rzadko kiedy mówili o czym innym, śmierć Anji i zabójstwo nadzorcy stały się
najważniejszymi wydarzeniami ich życia. Skwapliwie i chętnie opowiadali w kółko tę
historię podczas krótkich chwil, gdy po zjedzeniu mizernych kolacji pozwalano im
poświęcić nieco czasu na życie towarzyskie.
– Joram był stuknięty – mówił ojciec zbiegłego Mosiaha. Widziałem, jak z dziecka
wyrasta na mężczyznę. Przez szesnaście lat mieszkałem z nim razem w tej wiosce i na
palcach jednej ręki mógłbym policzyć słowa, które w ciągu tych lat do mnie powiedział.
– Jakże to się mogło stać, że przez cały ten czas żył pomiędzy wami i nie
spostrzegliście, iż jest Martwy? – pytał Saryon.
Wzruszali ramionami.
– Nawet jeżeli był Martwy – powiedziała jakaś kobieta, z niechęcią patrząc na Ojca
Tolbana – robił to, co do niego należało, tak jak i my wszyscy. I co z tego, że nie miał
w sobie dość Życia, by unosić się w powietrzu? To samo, katalisto, można rzec o was
dodała z kpiną i wszyscy wybuchnęli śmiechem.
– Był pięknym dzieckiem – powiedział ktoś.
– I przystojnym mężczyzną – dorzucił inny. Saryon zauważył przy tym, iż jedna
z dziewcząt kiwnęła przy tym głową tak skwapliwie, że zarumieniła się, podchwyciwszy
spojrzenie katalisty.
– Na pewno byłby nim – dodała jakaś starsza kobieta – gdyby się uśmiechnął. Nigdy
jednak tego nie robił i nigdy się nie roześmiał.
– I nie płakał – powiedział ojciec Mosiaha. – Nawet jako małe dziecko. Widziałem
kiedyś, jak się paskudnie przewrócił, wydaje się, że on w ogóle miał skłonności do
upadków i potknięć. Jakkolwiek tam było, nielicho rozbił sobie głowę. Całą twarz miał
zakrwawioną. Dorosły mężczyzna mógłby bez wstydu płakać z powodu takiej rany. On
zresztą też miał łzy w oczach. Ale, na Almina, ten bąk miał wtedy osiem czy dziewięć
lat! A zacisnął tylko zęby i przełknął łzy. „Chłopcze – powiedziałem, podbiegając, by mu
pomóc – zaklnij, psiakrew, raz czy dwa. Gdybym to ja tak się zranił, nie krępowałbym
się”. Ale on spojrzał na mnie tylko tymi swoimi brązowymi oczyma, i to tak, że dziw, iż
na miejscu nie zmieniłem się w kamień.
– To robota jego matki – powiedziała z westchnieniem starsza kobieta. – Ona miała
fioła, ot co. Nosiła tom swojom suknie, aż jej spady wała. I nabiła mu łeb tymi historiami
o Merilon, i jak to on je lepszy niż my.
– Miał piękne włosy – nieśmiało odezwała się młoda dziewczyna. – I... raz...
widziałam chyba, jak się uśmiechnął. Pracowaliśmy razem w lesie i znalazłam dziką
różę. Cały czas wydawało mi się, iż jest tak nieszczęśliwy, że... dałam mu ją. –
Zarumieniona dziewczyna spojrzała na swoje dłonie. – Bardzo mu współczułam.
– I co on zrobił? – parsknęła kobieta. – Ugryzł cię w rękę? Pozostali słuchacze
zachichotali drwiąco i dziewczyna zaczerwieniwszy się umilkła.
– Cóż więc zrobił? – łagodnie zapytał Saryon. Spojrzawszy mu w twarz, dziewczyna
uśmiechnęła się.
– Nie przyjął jej. Zachował się tak, jakbym go przestraszyła. Ale uśmiechnął się do
mnie... tak przynajmniej sądzę. I raczej oczyma, niż wargami...
– Głupia dziewucha – ucięła kobieta, która była jej matką. Zmiataj do domu i weź się
do roboty.
– Ale mimo wszystko to prawda – odezwał się jeden ze słuchaczy. – Nigdy nie
widziałem tak gęstych i czarnych włosów na głowie żywej istoty. Gdybyście jednak
spytali, co o tym sądzę, odparłbym, że to raczej przekleństwo niż uroda.
– Bo to było przekleństwo – mruknęła Mateczka Huspeth, z gniewnym błyskiem
w oku spoglądając na opuszczoną chatkę, w której niegdyś mieszkał Joram. – Przeklęta
była jego matka i z niej przeszło to na syna. Wpajała mu nienawiść, co zżerała jej duszę.
Wbiła weń swe szpony i wysysała z niego krew.
Ojciec Mosiaha zaśmiał się ironicznie i ściągnął na siebie płonące gniewem
spojrzenie Mateczki.
– Jakobias, ty akurat niewiele masz powodów do śmiechu krzyknęła przenikliwym
głosem. – Twój własny chłopak uciekł, by go odnaleźć! Martwy? O, tak, Joram jest
Martwy i wierzę, że to Anja odbierała mu Życie. Wysysała je z niego na własny użytek!
Wszyscy przecie widzieliście te białe blizny na jego piersi...
– Jakie blizny? – miał już zapytać Saryon. Rozmowa jednak urwała się
nieoczekiwanie, gdy Jakobias, wykazując magiczną moc, jaką Saryon – zważywszy, iż
człek ten cały dzień pracował w polu – uznał za niepokojąco wielką, z gniewem zniknął
w powietrzu. Potrząsając głowami, pozostali Magowie Pól ruszyli ku swym chatkom, by
zażyć nieco snu, zanim świt znów zastanie ich na polach.
Wracając do swego domku, Saryon rozmyślał o tym, co usłyszał, i w jego umyśle
powoli zaczął rysować się wizerunek młodego człowieka. Spłodzony z wyklętego
i przeciwnego naturze związku, wychowany przez szaloną matkę, młodzieniec ów sam
prawdopodobnie był na poły szalony. Jeśli dodać do tego fakt, iż należał do Martwych
(Ojciec Tolban podkreślał, że nie ma w tym względzie żadnych wątpliwości), dziwić się
należało raczej, iż nie zabił nikogo lub nie popełnił innych czynów brutalnych dużo
wcześniej.
Takim więc był ten młody człowiek, za którym Saryon miał udać się w Bezdroża
i tam go odnaleźć? Gorycz i gniew kapłana potęgowały się. Wszystko – nawet Przemiana
w Kamień – wydawało się lepsze od tej udręki.
Życie Saryona w tym okresie było naprawdę godne pożałowania. Nawykły do
spędzania dni w swej pracowni, spowity w przytulną milczącą samotność sal
bibliotecznych lub ciepłej, bezpiecznej celi, uważał teraz życie Katalisty Pól za jedno
pasmo bólu kości, pęcherzy na obrzmiałych stopach i otępiającej monotonii. Dzień po
dniu razem z Ojcem Tolbanem spędzali na polach, obdarzając magów Życiem, krocząc
za nimi wzdłuż rzędów pszenicy, żyta, buraków czy czego tam jeszcze. Saryon nigdy nie
wiedział. Wszystkie rośliny wydawały mu się podobne do siebie.
Nocami zaś leżał na twardej pryczy, a każdy staw i mięsień paliły go bólem. Mimo
piekielnego zmęczenia nie potrafił zasnąć. Nad mizerną chatynką dziko hulał wiatr,
świszcząc we wszystkich szczelinach i szparach, których mimo całej swej magicznej
sztuki wieśniacy nie umieli zatkać. Poprzez szum wiatru słyszał też różne hałasy
czynione przez istoty żywe – i te przerażały go bardziej niż cokolwiek innego. Były to
hałasy bestii z Bezdroży, te zaś, jak mu opowiadano, głód niekiedy rozzuchwalał do tego
stopnia, iż podkradały się ku osadzie w nadziei zdybania jakiegoś żeru. Owe wycia
i warknięcia sprawiły, iż zaczął zdawać sobie sprawę z tego, że chociaż życie w osadzie
mogło wydawać się złe, w porównaniu z Bezdrożami, z którymi miał się zapoznać, była
to sielanka. Ilekroć o tym pomyślał, lęk skręcał mu wnętrzności: nieraz nie potrafił
opanować drżenia. Gorzkim pocieszeniem była dlań świadomość, że prawdopodobnie nie
pożyje dostatecznie długo, by w pełni poznać te cierpienia.
Minęły tak cztery miesiące – czas, jaki Saryonowi przeznaczono na to, aby dał się
poznać jako katalista-renegat. Nie potrafiłby jednak odpowiedzieć: nabrał kogoś, czy też
nie. Miał zachowywać się buntowniczo, ponuro i zapalczywie, tymczasem zaś uważano
go ogólnie za słabowitego biedaczynę. Magowie jednak tak dalece grzęźli w trudzie
codziennych obowiązków, że kalaliście poświęcali niewiele uwagi.
Pod koniec lata, gdy zbliżał się ustalony dzień, w którym Saryon miał wyruszyć na
swą wyprawę, ze Źródła zaś nie nadchodziły żadne wieści, Diakon zaczął żywić nadzieję,
iż Biskup Vanya mógł o nim zapomnieć. Być może zesłanie mnie tutaj jest dostateczną
karą rozmyślał. Z pewnością jeden Martwy, młody człowiek nie jest aż tak ważny.
Postanowił, że po prostu pozostanie w Walren, dopóki czegoś się nie dowie. Ojciec
Tolban z pewnością uważa się za stojącego w hierarchii niżej, zrobi więc wszystko,
cokolwiek Saryon mu przykaże.
Miało jednak stać się inaczej.
Kilka nocy przed dniem, w którym miał opuścić Walren, gdy siedział samotnie
w swoim domu, zaskoczył go i zaalarmował widok nagle otwierającego się przed nim
Korytarza. Zanim jeszcze gość się zmaterializował, Saryon pojął, kto go odwiedza –
i serce jego zamarło.
– Diakonie – powitał go gość, występując z Korytarza.
– Wasza Świątobliwość – powiedział Saryon, kłaniając się aż do podłogi.
Saryon dostrzegł szybkie spojrzenie, jakim Biskup obrzucił jego ubogie mieszkanie,
jednak poza uniesieniem brwi Vanya niczym nie zdradził swego wrażenia i całą uwagę
skupił na kapłanie.
– Niebawem rozpoczniesz podróż.
– Tak jest, Wasza Świątobliwość – odparł Saryon. Pozostał na podłodze, nie tyle
przez pokorę, ile dlatego po prostu, że nie wierzył, iż ma dość sił, by wstać.
– Nie sądzę, abym szybko otrzymał od ciebie jakieś wieści ciągnął Vanya stojący
przy nadal otwartym Korytarzu, czarnej jamie nicości. – Twoja sytuacja wśród tych
tam... mmm... Czarnoksiężników będzie dość szczególna i przez jakiś czas niełatwo ci
będzie nawiązać kontakt...
Szczególnie wtedy, gdy będę martwy – pomyślał z goryczą Saryon, choć nie
powiedział tego na głos.
– Mamy jednak – mówił dalej Vanya – sposoby na komunikowanie się z tymi, którzy
znajdują się daleko. Nie będę wnikał w szczegóły, ale nie zdziw się, jeśli usłyszysz mnie,
gdy wyda mi się to konieczne. Tymczasem zaś, jeśli uznasz, że możesz nam już wydać
Jorama, spróbuj przesłać wiadomość przez Tolbana.
Zdumiony Saryon wytrzeszczył oczy na Biskupa. I znów ten młody człowiek! Cały
tłumiony gniew z powodu udręki ostatnich miesięcy znalazł możliwość rozładowania się.
Powoli, z trzaskiem kości kapłan wstał i wyzywająco spojrzał na Biskupa.
– Wasza Świątobliwość – odezwał się głosem, w którym brzmiał szacunek, ale
i napięcie zrodzone z obawy i desperacji posyłasz mnie na pewną śmierć. Pozwól mi
przynajmniej umrzeć z godnością. Wiesz, że może nie przeżyję nawet jednej nocy na
Bezdrożach. Podtrzymywanie pretekstu, iż to wszystko dzieje się po to, by pojmać tego...
tego Jorama... było bardzo właściwe w obecności niższego z braci, teraz jednak,
pomiędzy nami dwoma, możemy sobie to darować.
Twarz Vanyi poczerwieniała, a brwi zbiegły się groźnie. Zaciskając wargi,
zaczerpnął powietrza nosem.
– Ojcze Saryonie, czy uważasz mnie za durnia? – ryknął.
– Wasza Świątobliwość! – jęknął pobladły Saryon. Jeszcze nigdy nie widział
Biskupa tak rozjuszonego. W tej chwili przerażało go to bardziej niż nie znane mu
koszmary Bezdroży. – Ja nigdy...
– Sądziłem, iż wyraziłem się dostatecznie jasno. Znaczenia potrzeby postawienia
tego młodego człowieka przed sądem nie da się przecenić – pulchny palec Vanyi dźgnął
powietrze. – Ty zaś, Bracie Saryonie, masz chyba zbyt wysokie mniemanie o sobie! Czy
naprawdę sądzisz, iż przystałbym na tak znaczną stratę czasu i pieniędzy tylko po to, by
uwolnić Zakon od jednego z głupszych kapłanów? Nie podejmuję żadnych działań, jakie
mogą zakończyć się niepowodzeniem. Saryonie, posiadam pewne informacje dotyczące
tych adeptów Mrocznych Sztuk. Wiem, iż teraz potrzebny jest im ktoś, kogo właśnie
posyłam, katalista. Nie, Ojcze, zapewniam cię, iż będziesz tam zupełnie bezpieczny. Oni
już o to zadbają.
Saryon nie mógł wydobyć z siebie odpowiedzi, skrajnie zmieszany, patrzył jedynie
na Biskupa. Z głębin umysłu katalisty tylko jedna myśl zdołała wydobyć się na
powierzchnię. Ponownie zaczął się zastanawiać, co też sprawiło, iż ten młody człowiek
stał się tak bardzo ważny? Widząc, że jego kapłan osłupiał, Biskup Vanya zamknął usta
z mlaśnięciem i odwracając się, poczynił przygotowania do odejścia. Potem zawahał się
nieco i zawrócił ku rozmówcy.
– Bracie Saryonie – powiedział szczególnie łagodnym tonem. – Długo rozważałem,
czy mogę cię o tym powiadomić. To, co teraz powiem, nie może wyjść poza ściany tego
pokoju. Część tego, co zamierzam ci wyjawić, jest wiadoma tylko mnie i Imperatorowi.
Sytuacja polityczna w Thimhallan nie jest dobra. Pomimo naszych nieustających
wysiłków pogarsza się z roku na rok. Z godnych zaufania źródeł wiemy, iż królestwo
Sharakan dostało się pod wpływy pewnych członków owego Bractwa Koła. Nie
uprawiają tam jeszcze Mrocznej Sztuki, ale ich Imperator okazał się wystarczająco
nierozważny, by zaprosić tych ludzi do swego państwa. Kardynał Królestwa, który
odradzał ten krok, został wydalony z dworu.
Osłupiały Saryon spojrzał na Biskupa.
– Ale w jakim celu...? – Wojna. Chcą użyć ich samych i ich piekielnej broni
przeciwko Merilon – powiedział Vanya, wzdychając ciężko. – Widzisz więc, jak ważne
jest, żebyśmy ujęli owego młodego człowieka i podczas jego procesu zdemaskowali tych
łajdaków i pokazali światu, kim są w istocie: mordercami i Czarownikami o czarnych
sercach, którzy w swej przewrotności dają Życie martwym przedmiotom. W ten sposób
wykażemy ludowi Sharakan, że ich Imperator zawarł sojusz z mocami ciemności,
i spowodujemy jego upadek.
– Jego upadek! – Saryon musiał złapać się oparcia krzesła, bo poczuł zawrót głowy.
– Jego upadek – powtórzył Vanya surowym tonem. – Tylko tak zdołamy zapobiec
wybuchowi zgubnej wojny. – Popatrzył ponurym wzrokiem na katalistę. – Mam nadzieję,
iż pojmujesz teraz powagę i najwyższą konieczność twojej misji. Nie możemy
ryzykować otwartego ataku na obozowisko Czarnoksiężników. Sharakan natychmiast
udzieliłoby im pomocy. To misja dla jednego, który zakradnie się tam i porwie
chłopaka... a wybrałem do niej ciebie, bowiem zaliczasz się do najbystrzejszych wśród
Braci.
– Wasza Świątobliwość, spróbuję nie zawieść – wymamrotał zmieszany Saryon. –
Chciałem tylko dowiedzieć się, o co chodzi, aby być lepiej przygotowanym...
Wyciągając rękę, Vanya położył dłoń ma ramieniu Saryona, a na twarzy dostojnika
odmalował się wyraz głębokiej troski.
– Diakonie Saryonie, wiem, że nie zawiedziesz. Mam do ciebie pełne zaufanie.
Przykro mi jedynie, iż źle pojąłeś istotę twej misji. Nie ośmieliłem się wtedy wyjaśniać
jej dokładniej. Wiesz przecież, że Źródło ma uszy. – Uniósł dłoń w geście
błogosławieństwa. Niech żywioły ziemi i powietrza, ognia i wody nie skąpią ci Życia.
Pozostań z Alminem.
Biskup wkroczył w Korytarz i zniknął.
Gdy oddalił się na dobre, Saryon do reszty stracił ducha i załamany tym, co usłyszał,
opadł na kolana. Myśl o własnej śmierci już sama w sobie była przerażająca. O ileż
bardziej przerażony był dopiero teraz, wiedząc, że na jego barkach spoczywają być może
losy dwu królestw.
Z zamętem w myślach złożył głowę na splecionych dłoniach i usiłował zrozumieć,
o co właściwie toczy się gra. Zagadnienie to jednak przewyższało jego zdolności
pojmowania. Jakże proste, jasne i nieskomplikowane okazywały się równania jego
sztuki. Jak precyzyjnie i logicznie zbudowany był świat matematyki. I jakże okropne
było wkroczenie w ten świat chaosu! Nie miał jednak wyboru. I przysłuży się swemu
krajowi, Imperatorowi i Kościołowi. O ileż to lepsze od mniemania o sobie, iż jest
przestępcą. Ta myśl dodała mu otuchy i zdołał wstać.
– Muszę się czymś zająć – mruknął. – Czymś, co zajmie moje myśli, bo znów
popadnę w panikę. – Usiłując więc wziąć się w garść, zaczął w izbie prace porządkowe,
które przedtem, powodowany desperacją, zaniedbał całkowicie, Ze stołu zabrał kubek do
herbaty, umył go, wytarł i odłożył na półkę. Zamiótł podłogę i podbudował się na duchu
do tego stopnia, że zaczął pakować swój skromny dobytek. Gdy zdał sobie sprawę z tego,
iż jest już dostatecznie zmęczony, aby zasnąć, położył się na twardej pryczy. Zamykał
właśnie oczy i już miał osunąć się w ciemność, gdy nagle o czymś sobie przypomniał.
Nie posiadał kubka do herbaty.
II. SlMKIN

BLACHLOCH, GŁĘBOKO POGRĄŻONY W PRACY, siedział za biurkiem


w swoim zbudowanym z cegły, najlepszym i największym w obozie domu. Promienie
porannego słońca wpadające przez otwarte okno oświetlały jasno księgę rachunkową,
rozłożoną pod dłonią warloka. Razem ze słońcem do pokoju napływało ciepłe powietrze,
słodkie od woni późnego lata, przynosząc ze sobą poszum liści drzew, gwar odległych
głosów, głośniejsze niekiedy okrzyki rozbawionych dzieci i ochrypłe, basowe śmiechy
czekających na zewnątrz domu członków przybocznej drużyny warloka. I tak jak zawsze,
ponad odgłosy życia i pór roku wybijały się dźwięki kuźni i rytmiczny niczym bicie
w dzwony, jękliwy łomot młotów.
Uwaga Blachlocha rejestrowała to wszystko, choć nie skupiał on jej na żadnym
z tych dźwięków. Wystarczyłaby jednak najmniejsza zmiana, bójka pomiędzy dziećmi,
zniżenie głosu mężczyzny, wiatr dmący z innej strony – i Blachloch nadstawiłby uszu jak
kot. Ustanie dźwięków dobiegających z kuźni spowodowałoby uniesienie głowy
i wysłanie jednego z ludzi dla sprawdzenia przyczyny przerwy w pracy. Tego właśnie
uczy się Duuk-tsarith – być świadomym wszystkiego, co dzieje się dookoła, wszystko
kontrolować, samemu jednak pozostawać poza i ponad wydarzeniami. I tak Blachloch
wiedział o wszystkim, co działo się pośród członków bractwa, w ten sposób je
kontrolował, choć rzadko opuszczał swą siedzibę, czynił to zaś wyłącznie po to, by
prowadzić drużyny na ciche, mordercze rajdy lub – tak jak ostatnio – na wycieczkę ku
ziemiom północnym.
Blachloch powrócił właśnie z Sharakan i powodem, dla którego wypełniał księgę
cyframi, były udane negocjacje. Pracował szybko, dokładnie, i rzadko popełniając
omyłki, wypisywał liczby starannie i porządnie. Wszystko zresztą dookoła niego i w nim
samym znajdowało się na swoim miejscu, ułożone równo i dokładnie, począwszy od
mebli, jasnych włosów, jego myśli, a skończywszy na przyciętych blond wąsikach.
Wszystko było precyzyjne, przemyślane, chłodne, wyrachowane i dokładne.
Pukanie do drzwi nie przeszkodziło Blachlochowi w pracy. Od pewnego już czasu
wyczuwający zbliżanie się swojego człowieka, były Wykonawca nie przerwał
rachunków. Nie odezwał się nawet. Duuk-tsarith rzadko kiedy przemawiali, znali
bowiem wartość ciszy wywierającej wrażenie na podwładnych.
– Wrócił Simkin – zameldowano zza drzwi.
Ta wiadomość najwyraźniej była nieoczekiwana, bo szczupła biała dłoń wypisująca
cyfry zamarła na chwile, zawisając nad stroną, podczas gdy kierujący nią mózg szybko
rozważał nowinę.
– Przyprowadźcie go.
Czy polecenie to wydano głosem, czy też słowa rozkazu pojawiły się po prostu
w umyśle strażnika – nikt się nad tym nie zastanawiał, kiedy zwracającym się był jeden
z Duuk-tsarith. Oprócz innych sztuk, użytecznych dla strażników prawa w Thimhallan,
szkolono ich w czytaniu myśli i wymuszaniu posłuszeństwa siłą. Potrafiliby też, jak
Blachloch, użyć sztuki, której ich uczono, do łamania prawa.
Warlok nie skończył swoich rachunków i nadal dodawał do siebie długie rzędy liczb.
Gdy wreszcie dotarł do końca kolumny, pukanie rozległo się ponownie. Nie
odpowiedział natychmiast, ale beznamiętnie i niespiesznie dokończył pracę. Dopiero
wtedy, wytarłszy koniec gęsiego pióra czystą białą szmatką, położył je obok księgi w taki
sposób, by lotka zwrócona była na prawo. Następnie uczynił ruch dłonią i drzwi otwarły
się cichutko.
– Przyprowadziłem go. Jest tu... – Przyboczny zrobił krok do środka, ujrzał, że brwi
Blachlocha unoszą się lekko i odwrócił się na pięcie. Za nim nie było nikogo.
– Niech to licho! – mruknął strażnik. – Był tuż za mną... Wypadając za drzwi
w poszukiwaniu uciekiniera, przyboczny prawie zderzył się z wchodzącym właśnie
młodym człowiekiem, którego wejście do chłodnego i bezbarwnego mieszkania
Blachlocha można by porównać jedynie z feerią jaskrawych barw.
– Przebóg, prostaku! – zawołał młody człowiek, pospiesznie schodząc z drogi
przybocznemu i otulając się peleryną. – Wskakuj lub wyskakuj! Ha! Rym. Mogę złożyć
i następny. Sprawdź, chamie, czy cię nie ma przy bramie! Uroczy, nieprawdaż? Idź się
wykąpać albo zarżnij kilkoro małych dzieci, zrób zresztą którąkolwiek z rzeczy, na jakich
znasz się najlepiej. Jeśli już o tym mowa, kąpiele do nich nie należą. Zadyndasz na haku,
prostaku.
Dobywając wprost z powietrza skrawek pomarańczowego jedwabiu, młodzieniec
podniósł go do nosa, rozglądając się przy tym po pokoju z miną człowieka, który właśnie
zjawił się na nudnym przyjęciu i nie potrafi rozstrzygnąć kwestii – zostać czy odejść.
Przyboczny jednak wyjaśnił sytuację, kładąc dłoń na purpurowym rękawie młodego
człowieka i zaczynając wpychać go do środka. Natychmiast zresztą, wrzasnąwszy z bólu,
cofnął rękę.
– Ach, jakże mi przykro. Wina leży całkowicie po mojej stronie – powiedział młody
człowiek, spoglądając na dłoń przybocznego z udaną konsternacją. – Moje szczere
przeprosiny. Nazywam tę barwę Różaną Winoroślą. Wymyśliłem ją dziś rano i nie
miałem czasu dopracować. Zaryzykowałbym twierdzenie, iż za mało w niej Winorośli,
a za wiele Róży. – Wyciągając dłoń, wyjął coś z ręki strażnika. No właśnie. Tak
myślałem. Kolec. Wyssij ranę, mój dobry człowieku. Choć nie przypuszczam, by cierń
naprawdę był zatruty.
Przemknąwszy obok rozwścieczonego przybocznego, młody człowiek, otoczony
zapachem egzotycznych wonności niby chmurką, stanął przed obliczem doskonale
obojętnego Blachlocha.
– Czy całość ci się podoba? – zapytał młodzieniec, obracając się na wszystkie strony,
absolutnie nie przejmując się milczącą, odzianą w czarny habit postacią, która siedziała
nieruchomo, jakby wciągając przestrzeń wokół siebie w czarną nicość. – Wszystko to
dworskie szaleństwa. To akurat nazywają „bryczesami”. Diabelnie niewygodne. Ocierają
mi nogi. Ale noszą je wszyscy, nawet kobiety. Imperatorowa powiedziała mi też... Co?
Czyżbyś coś mruknął, Mrukliwy Panie? Dziękuję za zaproszenie, choć myślę, że
mógłbyś wyrazić się jaśniej. Mniemam, iż chętnie usiądę.
Opadając z wdziękiem na stojące naprzeciw biurka Blachlocha krzesło, młody
człowiek rozsiadł się na nim wygodnie i przybrał pozę pozwalającą na ukazanie swej
odzieży w jak najlepszym świetle. Niełatwo byłoby odgadnąć jego wiek, najprościej
można by rzec, iż miał chyba więcej niż osiemnaście i mniej niż dwadzieścia pięć lat. Był
wysoki i proporcjonalnie zbudowany. Miał kasztanowe włosy, w długich kędziorach
opadające na szczupłe ramiona. Delikatna, nieduża bródka, tego samego co i włosy
koloru, skrywała pewną miękkość w zarysie jego szczęki. Górną wargę zdobił mu mały
wąs, znajdujący się tam najwyraźniej jedynie po to, by zająć czymś ręce, gdy młodego
człowieka dręczyła nuda, co też chyba zdarzało się najczęściej. Ubiór jego był zestawem
wyszukanie krzykliwych kolorów. Miał na sobie jedwabne, zielone pończochy, żółte
bufiaste spodnie, purpurowej barwy kamizelkę, zieloną – pod kolor pończoch –
koronkową koszulę i fioletową pelerynę, opadającą mu z ramion aż do posadzki
i majestatycznie ciągnącą jego śladem.
Gdy młody człowiek usiadł, podkręcając wąsa, trabant ruszył od drzwi, by stanąć za
jego krzesłem, ale na widok zbliżającego się strażnika siedzący przyłożył do nosa
jedwabną chusteczkę i zatkał sobie nozdrza.
– Litości, nie mogę tego wytrzymać. Robi mi się słabo...
Jednym spojrzeniem Blachloch nakazał swemu człowiekowi cofnąć się. Pomrukując
gniewnie, strażnik przeniósł się w drugi koniec czystego, funkcjonalnie umeblowanego
pokoju. Młody człowiek opuścił chusteczkę i uśmiechnął się.
– Zmień odzież – powiedział Blachloch.
– Och, nie bądź takim gbur... – zaczął protestować młodzian urażonym tonem.
Blachloch nie zrobił żadnego gestu, nie powiedział też ani słowa więcej.
– Uważasz, iż moja odzież jest niezwykle zabawna. Uważasz, że ja sam jestem
niezwykle zabawny – beztroskim tonem powiedział młody człowiek – a jednak
korzystasz z moich usług, czy nie tak, mój Panie Łaskawco. – Powoli barwy części stroju
młodego człowieka stawały się głębsze i ciemniejsze, odzież zmieniała też krój
i strukturę, aż w końcu obecni ujrzeli dokładną, od stóp do głów, z jednym małym
wyjątkiem, kopię habitu Blachlocha. Rękawy mianowicie były zbyt długie, a kaptur za
duży: pierwsze całkowicie zakrywały Simkinowi dłonie, drugi opadał mu na oczy
i dotykał nosa. Odchylając głowę w tył, aby cokolwiek zobaczyć, młody człowiek
uśmiechnął się.
– Powiadam: „Stój, niegodziwcze!” – Machnął jedwabiem w powietrzu. – Czy wy,
koledzy Wykonawcy, nie powtarzacie tego cały czas? Ja wolałbym...
– Simkin, gdzie byłeś? – zapytał Blachloch.
– Och, kręciłem się tu i tam, tędy i owędy, tu i ówdzie – odparł młody człowiek ze
znudzeniem w głosie. Podciągnąwszy rękaw, sięgnął i podniósł leżące obok księgi
Blachlocha pióro. Opierając się wygodnie, połechtał piórem swój nos, powąchał je,
parsknął i wreszcie kichnął potężnie, w wyniku czego opadł mu kaptur, zupełnie
zakrywając oczy.
Stojący w głębi pokoju przyboczny Blachlocha wydał z siebie rodzaj chrząknięcia
i zacisnął pięści, jak gdyby zwierał je już na gardle młodego człowieka, a dłonie
radowały się tą robotą. Blachloch nadal nie ruszał się, nie wypowiedział też słowa, ale
Simkin, odsuwając kaptur, nieoczekiwanie zmienił pozę i bardzo delikatnym ruchem
położył pióro na swoje miejsce.
– Udałem się do tej wioski – powiedział pokornym tonem.
– Powinieneś był mnie uprzedzić.
– Nie przyszło mi to do głowy – wzruszył ramionami Simkin. Jego nos drgnął
niespokojnie. – Aaa... – Zaczynając kichnięcie, podchwycił spojrzenie Blachlocha
i delikatną dłonią pospiesznie zacisnął sobie nozdrza.
Warlok odczekał chwilę, zanim przemówił.
Simkin, uśmiechając się z ulgą, odjął palce od nosa.
– Któregoś dnia posuniesz się za daleko – zaczął Blachloch.
– Aaaapsik! – Kichnięcie Simkina rzęsistym deszczem skropiło księgę rachunkową
Blachlocha.
Ten bez słowa wyciągnął białą dłoń, zamknął rejestr i wbił chłodne spojrzenie
w siedzącego naprzeciwko młodego człowieka.
– Okropnie mi przykro – przepraszał Simkin potulnie. Wyjmując skrawek
pomarańczowego jedwabiu, zaczął wycierać blat biurka. – O, zaraz to wyczyszczę.
– Dra-ach – powiedział warlok, unieruchamiając Simkina jednym ruchem dłoni. –
Mów dalej.
Niezdolny nawet drgnąć, Simkin znieruchomiałymi ustami wydał najżałośniejszy
z możliwych w tej sytuacji dźwięków.
– Mówić możesz – powiedział Blachloch. – Nie krępuj się. Simkin zrobił więc, co
mu kazano, poruszając sztywnymi wargami w nieruchomej twarzy. Wydobywał z siebie
słowa powoli i wyglądał jak ktoś, kogo za chwilę trafi szlag.
– Co... to...ja...? Wioska. To... prawda. Katalista... tam. – Milknąc rzucił
Blachlochowi błagalne spojrzenie.
Warlok ustąpił.
– Ach-dra – powiedział, cofając zaklęcie. Simkin opadł na krzesło, po czym
pomasował szczękę i obmacał twarz dłońmi, pragnąc jak gdyby upewnić się, iż jest
jeszcze na miejscu. Łypiąc na Blachlocha kątem oka, jak ukarane dziecko, ciągnął dalej.
– I nie pozostanie tam długo, jeśli miałbym uwierzyć w to, co słyszałem.
Wyraz twarzy Blachlocha pozostał nieodgadniony, sprawiając wrażenie, że błysk,
który pojawił się w jego chłodnym oku, był jedynie odbiciem promienia słonecznego.
– Czy, zgodnie z tym, o czym nas powiadomiono, naprawdę jest on renegatem? –
No, jeśli już o tym mowa – Simkin, czując, iż atmosfera nieco odtajała, zaryzykował
uniesienie chusteczki i przytknięcie jej do nosa – nie sądzę, by określenie renegat dobrze
przystawało do tego katalisty. Żałosny, godny politowania, lepiej już rzecz ujmują. Ale
prawda, że zamierza wyruszyć ku Bezdrożom. Rozkazał mu to Biskup Vanya. Co każe
mi podejrzewać – Simkin pochylił się nad biurkiem i zniżył głos do konspiracyjnego
szeptu – iż czyni on to pod przymusem, jeśli pojmujesz, o co mi chodzi.
– Biskup Vanya. – Blachloch rzucił szybkie spojrzenie ku swemu przybocznemu,
który wyszczerzył zęby, skinął głową i ruszył naprzód.
– O, tak, był tam – odparł Simkin, uśmiechając się czarująco i opierając o krzesło,
znów czując się luźno i swobodnie. – Razem z Imperatorem i Imperatorową. Zapewniam
cię, iż przyjęcie udało się świetnie. – Zakręcił w palcach koniec wąsa. – Czułem
przynajmniej, iż znajduję się w godnym mnie towarzystwie. „Simkin”, powiedziała do
mnie Imperatorową, „szalenie podoba mi się odcień twoich pończoch. Proszę, zdradź mi
nazwę tego koloru, bym mogła go skopiować...” „Miłościwa Pani”, odparłem, „nazywam
go Nocą Pawia”. A wtedy ona...
– Simkin, łżesz jak najęty – powiedział Blachloch bezbarwnym głosem, zaś
szczerzący zęby trabant zbliżył się do biurka.
– Ależ nie, na honor – zaprotestował dotknięty do żywego Simkin. – Naprawdę
nazywam go Nocą Pawia. Zapewniam cię jednak, iż nigdy nie miałem zamiaru zdradzić
jej tajemnicy skopiowania tej barwy...
Blachloch podniósł pióro i zajął się ponownie swoją pracą, jego człowiek zaś
podszedł jeszcze bliżej.
W jednym tęczowym błysku Simkin powrócił do swej egzotycznej odzieży.
Wdzięcznym ruchem wstając z krzesła, równocześnie obejrzał się dookoła.
– Nie tykaj mnie, gburze – powiedział, następnie prychnął i wytarł starannie nos.
Potem, włożywszy jedwab do rękawa, spojrzał z góry na warloka. – Przy okazji,
o Bezlitosny i Okrutny, czy nie zechciałbyś, abym temu kalaliście ofiarował swe usługi
jako przewodnik przez dziką krainę? W przeciwnym wypadku mogłoby go pochwycić
coś niewiarygodnie paskudnego. Zgodzisz się chyba ze mną, że szkoda byłoby dobrego
katalisty, nieprawdaż? Blachloch, pogrążony najwyraźniej w swojej pracy, nie podnosząc
nawet głowy, powiedział: – A więc naprawdę jest tam kalali sta.
– Za kilka tygodni stanie przed tobą.
– Tygodni? – parsknął przyboczny. – Katalista? Pozwól, panie, że skoczę po niego
z kilkoma chłopakami. Będziesz go tu miał za parę minut. Otworzy dla nas Korytarz i...
– I Thon-li, Mistrzowie Korytarzy, zatrzasną furtę – prychnął Simkin. – Wpadniecie
wtedy w pyszne sidła. Blachloch, nie umiem domyślić się powodu, dla którego trzymasz
przy sobie tych imbecylów, chyba że, tak jak szczury, łatwo ich karmić. Co do mnie,
wolę robactwo...
Przyboczny sięgnął łapą ku Simkinowi, którego peleryna nieoczekiwanie najeżyła się
cierniami.
Blachloch poruszył dłonią i obaj mężczyźni zamarli w bezruchu. Warlok nawet nie
podniósł głowy, pisał coś dalej w rejestrze.
– Katalista – mruknął Simkin sztywnymi wargami. – Jakąż... potęgę... mógłby... nam
dać! Połączone... żelazo i magia...
Warlok podniósł głowę, przestał pisać, choć pióro trzymał w pogotowiu, i spojrzał na
Simkina. Jednym słowem odwołał zaklęcie.
– Jak to odkryłeś? Czy ktoś cię widział? .– Oczywiście, że nie! – Unosząc swoją
ostro przyciętą bródkę, Simkin spojrzał na Blachlocha z urażoną godnością. – Czyż,
o czym wiesz doskonale, nie jestem mistrzem kamuflażu? Trafiłem do jego chatki,
znalazłem się na jego stole, jako najprawdziwszy kubek do herbaty! Nie dość, że nie
powziął żadnych podejrzeń, to jeszcze umył mnie, wytarł i położył zgrabnie na półkę. Ja
zaś...
Blachloch uciszył Simkina jednym spojrzeniem.
– Spotkaj się z nim w dziczy. Użyj jakich tam chcesz błazeństw, ale sprowadź go
tutaj. – Zimne, błękitne oczy warloka zmroziły Simkina równie skutecznie jak zaklęcie
magiczne. – Sprowadź go tutaj. Żywego. Potrzebuję tego katalisty bardziej niż
czegokolwiek przedtem w całym moim życiu. Spraw się dobrze, a nie minie cię hojna
nagroda. Jeśli zawiedziesz, osobiście utopię cię w rzece. Zrozumiałeś, Simkin? Oczy
warloka nawet nie drgnęły. Simkin uśmiechnął się.
– Zrozumiałem, Blachloch. Czyż kiedykolwiek stało się inaczej? Skłoniwszy się
zamaszyście, ruszył ku drzwiom, ciągnąc za sobą swoją pelerynę.
– Simkin, jeszcze jedno – powiedział Blachloch, wracając do swej pracy.
Simkin odwrócił się.
– Co rozkażesz, panie? – zapytał. Blachloch nie zwrócił uwagi na ironię.
– Zadbaj o to, by kalaliście przytrafiła się jakaś niemiła przygoda. Pamiętaj jednak,
nic poważnego. Przekonaj go po prostu, iż myśl o opuszczeniu naszej kompanii byłaby
niemądra...
– Aha... – mruknął Simkin z zadumą. – Teraz to będzie prawdziwą przyjemnością. –
Do zobaczenia, gburze – powiedział, poklepując przybocznego po policzku. – Fuj... –
Krzywiąc się wytarł dłoń o pomarańczową chustkę i majestatycznie opuścił izbę.
– Powiedz, panie, jedno słowo – wycharczał strażnik, rzucając wściekłe spojrzenie za
idącym wolno przez obozowisko młodym człowiekiem, przypominającym spacerującą
tęczę.
Blachloch nie zniżył się nawet do tego, by udzielić odpowiedzi. Ponownie pogrążył
się w pracy.
– Dlaczego, panie, korzystasz z usług tego durnia? – wypalił wreszcie przyboczny.
– To samo pytanie można by zadać, mając na myśli ciebie beznamiętnym tonem
odparł Blachloch. – Ja zaś mógłbym udzielić tej samej odpowiedzi. Dureń, ale użyteczny,
a któregoś dnia i tak go utopię.
III. ZAGINIONY

– CO TO BYŁO? – Jakobias ocknął się z głębokiego snu, usiadł i rozejrzał po


mrocznym wnętrzu chatki, szukając źródła hałasu, który go obudził.
Dźwięk rozległ się ponownie... nieśmiałe pukanie.
– Ktoś jest za drzwiami – szepnęła żona Jakobiasa, siadając na łóżku obok niego.
Chwyciła go za ramię. – Może to Mosiah! – Humpff – chrząknął mag, odrzucając pościel
i bez wysiłku unosząc się nad podłogą. Na skrzydłach czaru podpłynął do drzwi. Cichy
rozkaz złamał na nich pieczęć i mag ostrożnie wyjrzał na zewnątrz.
– Ojciec Saryon! – powiedział zdumiony.
– Ja... bardzo przepraszam, że was obudziłem – wyjąkał katalista. – Czy mogę liczyć
na waszą dalszą wyrozumiałość... i wejść do środka? To sprawa naprawdę pilna, bardzo
ważne jest, abym z wami pomówił! – dodał z desperacją w głosie, patrząc przy tym
błagalnie na ojca Mosiaha.
– Jasne, Ojcze, jasne – odparł Jakobias cofając się i otwierając drzwi. Katalista
wkroczył do środka i jego odziana w zielony habit, wysoka, szczupła sylwetka przez
moment mignęła wyraźnie w świetle wspinającego się na nieboskłon księżyca. To samo
światło ukazało przelotną wymianę spojrzeń pomiędzy Jakobiasem i jego żoną, siedzącą
na łóżku i przykrywającą się kocami. Potem mag zatrzasnął drzwi, odcinając dopływ
księżycowego blasku i pogrążając pokój w ciemnościach. Wystarczyło jednak jedno
tylko jego słowo i pomiędzy tworzącymi pułap izby gałęziami zapłonęło ciepłe światło.
– Zgaście to, proszę! – powiedział Saryon, usuwając się w cień i bojaźliwie oglądając
się na okna.
Niczego już nie pojmujący Jakobias zrobił to, o co go poproszono, i tłumiąc światło,
pogrążył izdebkę w ciemnościach. Dobiegający od strony łóżka szelest powiedział mu, iż
jego żona wstała również.
– Czy mogę was, Ojcze, czymś poczęstować? – zapytała niepewnym głosem. –
Może... kubek herbaty? – Cóż jeszcze można zaproponować, gdy do twego domu,
pośrodku nocy, wpada katalista, szczególnie taki, co wygląda, jakby ścigały go demony.
– N-nie, dziękuję – odparł Saryon. – Ja... – zaczął coś mówić, odchrząknął i umilkł.
Przez parę chwil stali we trójkę w ciemnościach, wsłuchując się w swoje oddechy.
Potem dał się słyszeć kolejny szelest i chrząknięcie Jakobiasa; odpowiedź na kuksaniec
żony, który wylądował na jego żebrach.
– Ojcze, czy możemy coś dla was zrobić? – Tak – odparł Saryon. Nabrawszy
powietrza w płuca, zaczął mówić szybko i nieskładnie. – To znaczy, mam nadzieję. Ja...
hm... jestem w rozpaczliwym położeniu i... powiedziano mi... to znaczy słyszałem od
kogoś... ż-że wy... że moglibyście mi pomóc... – przerwał, bo właśnie w tej chwili
wszystkie słowa, starannie dobrane już wcześniej, uleciały mu z głowy. Licząc na ich
powrót, katalista uczepił się jedynego, które zapamiętał. – Zrozpaczony, widzicie i...
Pojmując bezsensowność tych wysiłków, poddał się w końcu. – Potrzebuję waszej
pomocy – powiedział po prostu. – Wyruszam ku Bezdrożom.
Gdyby w jego chatce objawił się Imperator we własnej osobie i oznajmił, iż on udaje
się na Bezdroża, Jakobias prawdopodobnie nie byłby bardziej zaskoczony. Do izby przez
okno wślizgnęło się światło księżyca i ukazało stojącego z pochylonymi ramionami
pośrodku pokoju łysiejącego katalistę w średnim wieku, przyciskającego do piersi worek,
w którym jak szybko domyślił się Jakobias, musiał znajdować się cały jego ziemski
dobytek. Gospodyni wydała dziwny dźwięk, podejrzanie przypominający stłumiony,
nerwowy chichot, Jakobias chrząknął więc z przyganą i powiedział ostro: – Kobieto,
myślę, że napijemy się tej herbaty. Wy zaś, Ojcze, siadajcie.
Saryon, patrząc w okno, potrząsnął głową.
– Ja... ja muszę iść, dopóki księżyc jest w pełni...
– I pozostanie takim jeszcze przez dobrą chwilę – uspokajającym tonem powiedział
Jakobias, opadając na krzesło, podczas gdy jego żona zajęła się przygotowywaniem
herbaty na małym płomyku, który z jej polecenia wystrzelił w górę na ruszcie. – A teraz,
Ojcze Saryonie – mag obrzucił katalistę spojrzeniem równie poważnym jak to, które
poświęciłby swemu kilkunastoletniemu synowi – cóż to za bzdury opowiadacie
o wyprawie na Bezdroża? – Muszę to zrobić. Jestem w rozpaczliwym położeniu –
powtórzył Saryon siadając, nadal jednak przyciskał do piersi worek ze swoim dobytkiem.
Rzeczywiście, gdy usiadł przy prostym stoliku naprzeciw Maga Pól, wyglądał na
zdesperowanego. – Nie próbujcie, proszę, mnie zatrzymywać i nie zadawajcie mi
żadnych pytań. Okażcie mi pomoc, której potrzebuję, i pozwólcie odejść. Nic mi się nie
stanie. Zresztą nasze życie i tak jest w ręku Almina...
– Ojcze – przerwał mu Jakobias. – Wiem, że w waszym Zakonie zesłanie na Pola
uważa się za karę. Nie wiem i nie chcę wiedzieć, jaki popełniliście grzech. – Podniósł
dłoń sądząc, iż Saryon chce coś powiedzieć. – Cokolwiek by to jednak było, pewien
jestem, że nie warto przez to tracić życia. Zostańcie wśród nas i róbcie to, co do was
należy.
Saryon tylko potrząsnął głową.
Jakobias przez moment patrzył na katalistę, potem zmarszczył brwi. Zmieniając
pozycję na krześle, wydawał się zakłopotany.
– Ja... hm... nie jestem powołany do tego, by dyskutować o sprawach, o których chcę
wam, Ojcze, coś powiedzieć. Pomiędzy mną i waszym Bogiem sprawy, jak do tej pory,
układały się nieźle; żaden z nas nie prosił o nic drugiego. Nie rozmyślałem o Nim zbyt
wiele, On też o mnie nie myślał przesadnie często i wyobrażałem sobie, iż tego właśnie
sobie życzy. No, przynajmniej tak wykładał nam to Ojciec Tolban. Wy jednak, Ojcze,
jesteście inni. Niektóre z wypowiadanych przez was zdań sprawiły, iż zacząłem
ponownie rozmyślać o pewnych sprawach. Kiedy wy powiadacie, iż wszyscy jesteśmy
w ręku Almina, wierzę prawie, że myślicie również i o mnie, nie tylko o sobie i waszym
Biskupie.
Saryon, kompletnie zbity z tropu, wytrzeszczył oczy na rozmówcę. Nie tego się
spodziewał i poczuł zawstydzenie, ponieważ pojął nagle, że gdy powiedział: „Wszyscy
jesteśmy w ręku Almina”, sam naprawdę w to nie wierzył. Gdyby bowiem tak było
w istocie, to dlaczegóż miałby tak bardzo bać się wyprawy w dziką krainę? To dlatego,
że wyruszam naprawdę – pomyślał z goryczą. I okazuje się, iż jestem hipokrytą.
Widząc, że Saryon milczy, najwyraźniej pogrążony w rozmyślaniach, Jakobias
błędnie założył, iż katalista zmienił zamiar.
– Zostańcież nami, Ojcze – powiedział prosząco. – Nienajlepsze to życie, ale i nie
najgorsze. Bywa o wiele gorzej, uwierzcie mi – Głos Jakobiasa zniżył się prawie do
szeptu. – Jeśli mi nie wierzycie, idźcie tam. – Kiwnął głową w stronę okna.
Saryon z pobladłą nagle twarzą pochylił głowę i opuścił ramiona.
– Rozumiem – po chwili przerwy powiedział Jakobias. – Nie ma rady, nieprawdaż?
To, co powiedziałem, to dla was, Ojcze, nic nowego... W głębi serca wiecie, że to
prawda. I ktoś, lub coś, zmusza was, byście tam poszli.
– Tak – spokojnie przyznał Saryon. – Nie pytajcie mnie, proszę, o nic więcej.
Kiepski ze mnie łgarz.
Nikt już nic nie mówił, gdy żona Jakobiasa uniosła nad stolikiem herbaciany napój,
który sam wlał się do kubków z polerowanego rogu. Usiadłszy obok męża, ujęła go za
rękę i mocno uścisnęła.
– To przez naszego syna? – zapytała przestraszonym głosem. Uniósłszy głowę,
Saryon popatrzył na oboje małżonków, a twarz jego w świetle księżyca wydawała się
niezwykle blada i wychudzona.
– Nie – odparł miękko. Potem, widząc, że kobieta chce jeszcze coś powiedzieć,
potrząsnął głową. – Robimy to, co robić musimy.
– Ależ, Ojcze – sprzeciwił się Jakobias – robimy lub powinniśmy robić to, do czego
zostaliśmy stworzeni! Wybaczcie mi, proszę, zbyt śmiałą mowę, ale widziałem was
w polu. Jeśli kiedykolwiek przebywaliście na otwartej przestrzeni, był to co najwyżej
ogródek różany jakiejś damy dworu! Nie umiecie zrobić i dziesięciu kroków, żeby nie
potknąć się o kamień! Podczas pierwszych dni waszego pobytu tutaj słońce tak was
spiekło, że musieliśmy wsadzić was do strumienia, byście mogli dojść do siebie. Byliście
całkiem nieźle przysmażeni. I jeszcze coś, boicie się własnego cienia. Naprawdę, nigdy
w życiu nie widziałem tak szybko biegnącego człowieka jak wtedy, gdy ten świerszcz
skoczył wam na twarz.
Saryon z westchnieniem skinął głową, nie powiedział jednak nic.
– Nie jesteście też, Ojcze, młodym człowiekiem – łagodnym głosem przemówiła
żona Jakobiasa, bo widok strachu i rozpaczy malujących się na twarzy katalisty
zmiękczył jej serce. Wyciągając rękę, położyła ją na drżącej, leżącej na stole dłoni
Saryona. – Z pewnością można tego uniknąć. Dlaczegóż nie mielibyście wypić teraz
herbaty i wrócić do łóżka? Porozmawiamy z Ojcem Tolbanem i...
– Nie da się tego uniknąć – odparł Saryon cicho i z godnością, widoczną mimo
napięcia i obawy malujących się na jego twarzy. Dziękuję wam za waszą uprzejmość i...
troskę. To coś, czego... nie oczekiwałem. – Wstał, pozostawiając nietkniętą herbatę,
i spojrzał im w twarze. – Teraz muszę was poprosić o pomoc, której potrzebuję. Wiem, iż
po tamtej stronie macie kontakty. Nie proszę, byście zdradzili tych ludzi. Powiedzcie mi
po prostu, dokąd mam się udać i co mam zrobić, by ich odnaleźć.
Jakobias z wyrazem niezdecydowania na twarzy spojrzał na żonę. Ona również nie
tknęła herbaty, teraz zaś wpatrzyła się w żar paleniska. Ścisnął jej rękę. Nie patrząc na
męża, skinęła głową. Odchrząknąwszy głęboko, Jakobias zmierzwił swe włosy, podrapał
się po brodzie i w końcu powiedział: – No dobrze, Ojcze. Zrobię dla was, co się da, choć
wolałbym wysłać człowieka na Drugą Stronę. Naprawdę wolałbym! – Rozumiem –
odparł Saryon, szczerze wzruszony widocznym cierpieniem tego człowieka. – I jestem
głęboko wdzięczny za pomoc.
– Jesteście dobrym i łagodnym człowiekiem – odezwała się, nadal spoglądając
w ogień, żona Jakobiasa. – Widziałam, jak patrzyliście na nas, a coś w waszym
spojrzeniu wskazywało, iż nie jesteśmy dla was bydłem, lecz ludźmi. Jeśli... jeśli ujrzycie
mojego syna...
Nie mogąc mówić dalej, rozpłakała się cicho.
– Lepiej idźcie już, Ojcze – szorstkim głosem powiedział Jakobias. – Księżyc sięga
wierzchołków drzew, wy zaś macie ruszać w drogę. Jeśli nie dotrzecie do rzeki przed
jego zachodem, siadajcie pod drzewem i czekajcie świtu. Nie próbujcie wędrować po
ciemku. Najpewniej zlecicie ze skał.
– No tak – zdołał jakoś wybąkać Saryon, po raz kolejny wciągając głęboko powietrze
w płuca i drżącą ręką wygładzając fałdy swojego habitu.
– Teraz podejdźcie tutaj. – Jakobias powiódł katalistę do drzwi, które otworzyły się,
gdy się do nich zbliżyli. – Spójrzcie tam, gdzie wskazuję, i baczcie na moje słowa, bo ich
zapamiętanie może dla was, Ojcze, oznaczać różnicę pomiędzy życiem i śmiercią.
– Rozumiem – powiedział Saryon, który starał się wziąć w garść równie usilnie, jak
ściskał swój worek.
– Widzicie tę gwiazdę, na końcach palców konstelacji, nazywaną Dłonią Boga?
Widzicie ją? – Tak.
– To Gwiazda Północna. Nie znalazła się w Dłoni Boga bez powodu, bo jeśli jej
zaufacie, wskaże wam drogę. Starajcie się uchwycić gwiazdę lewym okiem, jak mówi
przysłowie. Wiecie, co ono oznacza? Katalista potrząsnął głową, a Jakobias powstrzymał
westchnienie.
– Znaczy ono... nieważne zresztą. Po prostu róbcie, co mówię. Upewnijcie się
zawsze, że podążacie ku tej gwieździe, nieco na prawo od niej. Nie pozwólcie, by ona
znalazła się na prawo od was. Jeśli tak się stanie, traficie na kraj centaurów. A wtedy
módlcie się do Almina o szybką śmierć, bo to najlepsze, na co możecie liczyć.
Saryon spojrzał na nocne niebo i patrząc na wskazaną mu gwiazdę, poczuł nagłe
zdumienie. Zdał sobie sprawę z tego, iż nigdy przedtem nocą nie spoglądał w niebo. Nie
tu przynajmniej, gdzie gwiazdy wydawały się tak liczne i tak bliskie. Przytłoczony
pustką, rozmiarami wszechświata i własną wobec nich nicością, pomyślał nagle, jaką
okrutną ironią losu jest fakt, iż w swej wędrówce zdaje się oto na przewodnictwo innej
zimnej, dalekiej i obojętnej drobiny. Pomyślał też o Źródle, gdzie przedmiotem badań
były i gwiazdy, i ich wpływ na losy człowieka od chwili narodzin. Przypomniał sobie
o gwiezdnych mapach, rozłożonych na stole, wspomniał obliczenia, których na nich
dokonywał – i nagle pojął, iż naprawdę nigdy dotąd, tak jak teraz, nie patrzył w gwiazdy.
Teraz zaś miało od nich zależeć jego życie.
– Rozumiem – mruknął, choć nie rozumiał, nie miał o przedmiocie rozmowy
najmniejszego pojęcia.
Jakobias spojrzał na niego z powątpiewaniem.
– Może powinienem go zaprowadzić – szepnął do żony. Saryon rozejrzał się dookoła
szybkim spojrzeniem.
– Nie – powiedział. – Byłoby to dla was kłopotliwe. I tak zatrzymałem się tu zbyt
długo. Bardzo wam dziękuję. Za waszą pomoc i za... waszą dobroć. Żegnajcie. Żegnajcie.
Niechaj Almin błogosławi wam obojgu.
– Może nie powinienem tego mówić, Ojcze – ochrypłym głosem odezwał się
Jakobias – bo nie jestem katalistą, ale niechaj łaska Almina zostanie i z wami. –
Zarumieniwszy się spojrzał w ziemię. – No właśnie. Nie sądzę, by On poczuł się
dotknięty, a co wy o tym myślicie? Saryon już miał się uśmiechnąć, ale przypomniał
sobie o drżeniu warg, i pomyślał, że uśmiech jego przerodzić się może w płacz, to zaś
byłoby niefortunne. Wyciągnął więc tylko ręce i wymienił uścisk z Jakobiasem, który
wydawał się stać przed tym samym dylematem, bo patrzył na Saryona tak, jakby nie
mógł zdecydować się – mówić dalej czy nie. Jego żona, unosząca się w powietrzu obok
nich, ujęła nagle dłoń Saryona w swoje ręce i przycisnęła do ust.
– To dla was – powiedziała miękkim głosem – i dla mojego chłopca, gdybyście go
tam spotkali.
Wzrok Saryona był zamglony, gdy zdecydował się ruszyć, dlatego też nie zobaczył
dłoni Jakobiasa na swoim ramieniu, ale ją poczuł.
– Posłuchajcie – powiedział Mag Pól. – Ja... myślę, że powinniście to wiedzieć.
Ułatwi wam to nieco sprawę. Tam... tam są pewni ludzie... którzy jeśli mogę tak rzec,
dopytywali się o was. I tak myślę, że potrzebują katalisty, być może więc zainteresujecie
ich bardziej niż zwykli ludzie, jeśli rozumiecie, o co mi chodzi.
– Dziękuję wam – powiedział nieco zaskoczony Saryon. Biskup Vanya również
napomykał o tym samym. Skąd to wiedział? Gdzie znajdę tych...
– To oni znajdą was – szorstko powiedział Jakobias. – Ale pamiętajcie o tej
gwieździe, inaczej wcześniej odnajdzie was śmierć.
– Będę pamiętał. Dziękuję. I żegnajcie.
Jakobias nie powiedział jednak jeszcze wszystkiego, bo na chwilę przytrzymał dłoń
Saryona.
– Nie pochwalam tego, co tam robią – rzekł przytłumionym głosem, marszcząc
jednocześnie brwi. – Zważcie, że mówię nie o tym, co widziałem, ale o tym, co
słyszałem. I ufam, że pogłoski nie okażą się prawdą. Gdyby zaś tak było w istocie, będę
się modlił, by mój chłopak się w to nie wdawał. Nie chciałem też, aby tam poszedł, ale
i my nie mieliśmy wyboru. Nie mieliśmy wyboru, kiedy dowiedzieliśmy się, że
przysyłają jednego z Duuk-tsarith, żeby z nim pomówił.
– Duuk-tsarith? – powtórzył zaintrygowany Saryon. – Ależ ja myślałem, iż on uciekł
razem z tym młodym człowiekiem, który zabił nadzorcę, z tym Joramem...
– Z Joramem? – Jakobias potrząsnął głową. – Nie wiem, kto wam to powiedział.
Tego dziwaka nie widzieliśmy tu przez rok. Mosiah liczył na to, że go odnajdzie, to
pewne, ja zaś miałem nadzieję, że nic z tego nie będzie. Żyjący wśród nas Martwy... –
Znów potrząsnął głową. – Ale nie to chciałem rzec. – Trzymając ramię Saryona, Jakobias
patrzył na niego z prośbą w oczach. – Nie chciałem gadać o tym przy jego matce. Jeśli
jednak chłopak naprawdę popadł w złe towarzystwo i podąża... podąża ścieżkami mroku,
pomówcie z nim, Ojcze, dobrze? Przypomnijcie mu, że kochamy go i myślimy o nim...
– Zrobię to, Jakobiasie, zrobię na pewno – powiedział łagodnie Saryon, poklepując
spracowaną dłoń rozmówcy.
– Dziękuję, Ojcze. – Jakobias odchrząknął, po czym wycierając dłonią oczy i nos,
odczekał chwilę, by wziąć się w garść przed powrotem do chatki. – Żegnajcie, Ojcze –
zakończył.
Odwrócił się, wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. Zaglądając przez okno
i zwlekając jeszcze przez chwilę z odejściem, Saryon zobaczył, że Mag Pól i jego żona
stoją w smudze sączącego się od okna księżycowego blasku. Ujrzał też, jak Jakobias
wziął żonę w ramiona i mocno przytulił. Usłyszał również zduszone łkanie kobiety.
Saryon z westchnieniem ujął swoją sakwę i ruszył przez pola, kierując wzrok na
gwiazdy, a niekiedy na odległy mrok, ku któremu prowadziły go gwiazdy. Potykał się na
nierównym gruncie, będącym dla niego jedynie plątaniną pasm księżycowego blasku
i czarnych cieni. Dochodząc do granic wioski, spojrzał w dal, ponad łanami pszenicy,
które w miesięcznym świetle wyglądały niczym poruszane wiatrem jezioro. Odwracając
się rzucił spojrzenie na wioskę, być może ostatnie ognisko cywilizacji, jakie miał
oglądać.
Niegdysiejsze drzewa, będące teraz chatami, tkwiły niewzruszenie w ziemi, a ich
posplatane gałęzie w świetle księżyca rzucały niesamowite, zawiłe cienie. Wewnątrz
chatek panował mrok. Gdy Saryon przyglądał się wiosce, słaby blask, sączący się
z domku Jakobiasa, zgasł. Magowie Pól spali, zbyt zmęczeni, żeby śnić.
Przez krótką chwilę katalista zastanawiał się, czy nie zrezygnować. Patrząc jednak na
śpiącą spokojnie wioskę, Saryon zdał sobie sprawę z tego, iż już nie może zawrócić.
Potrafiłby zrobić to godzinę wcześniej, gdy odczuwał bardzo realny strach. Jednak nie
teraz. Teraz mógł tylko odwrócić się i odejść od nich, odejść, odrzucając całe swoje
poprzednie życie. Pójdzie w noc, prowadzony przez tę maleńką, obojętną na wszystko
gwiazdkę. I to wcale nie dlatego, iż odkrył w sobie nowe źródło odwagi. Nie. Powód był
równie mroczny i niejasny, jak cienie wśród zalanych miesięcznym blaskiem drzew nad
jego głową.
Biskup Vanya okłamał go, mówiąc o Mosiahu. Dlaczego to zrobił? To palące pytanie
wraz z wynikającymi z niego mrocznymi implikacjami towarzyszyło Saryonowi w jego
wędrówce przez puszczę, okazując się niezłym kompanem, bo zajmowało umysł katalisty
i sprawiło, że drugi z jego towarzyszy – strach – zmuszony został do pozostania w tyle.
Spoglądając jednym okiem na gwiazdę, co w miarę zagłębiania się w coraz gęstszą
puszczę okazywało się coraz trudniejsze, Saryon obracał owo pytanie w myślach,
usiłując znaleźć usprawiedliwienie lub wyjaśnienie – po to tylko, by w końcu przyznać,
że nie może tego usprawiedliwić ani wyjaśnić.
Oczywisty był jedynie fakt, iż Biskup Vanya go okłamał. Cała reszta pozostawała
mętnymi przypuszczeniami.
Zatrzymując się na chwilowy odpoczynek, Saryon przysiadł na głazie, żeby rozetrzeć
swoje zbolałe i szarpane skurczami mięśnie nóg. Ponad nim, pełne szeptów i warknięć,
rozlegały się dziwne, złowrogie odgłosy puszczy, Saryon jednak potrafił się od nich
odciąć, cofając myśli w przeszłość, do Źródła, komnat Biskupa i dnia, w którym
wezwano go, aby wysłuchał opowieści Ojca Tolbana. Doskonale przypominał sobie
słowa Vanyi, które teraz litościwie pozwoliły mu zapomnieć o odnotowanym przez
świadomość cichym warknięciu, wydanym przez czyhającego na zdobycz nocnego
drapieżnika.
Wydaje się, że ten Joram miał przyjaciela – Saryon słyszał słowa Vanyi zupełnie
wyraźnie – młodego człowieka o imieniu Mosiah. Jeden z Magów Pól, słysząc w nocy
hałas obudził się i wyjrzał przez okno. Zobaczył Mosiaha i jakiegoś młodzieńca (pewien
jest, że był to Joram) pogrążonych w rozmowie. Nie słyszał wszystkiego, o czym tamci
mówili, przysięga jednak, że podsłuchał słowa „Bractwo” i „Koło”. Powiada też, że
Mosiah, usłyszawszy je, żachnął się początkowo, jego przyjaciel musiał jednak mówić
dość przekonująco, bo następnego ranka Mosiah zniknął.
Tak jest, Mosiah uciekł z osady. Jednak nie Joram był tego powodem. Uciekł, bo
usłyszał pogłoski, iż interesują się nim Duuk-tsarith.
Nagle gdzieś z tyłu rozległ się przeraźliwy skrzek zduszony przez wściekły warkot.
Katalista poderwał się z głazu i pognał przez las, zanim zdążył zdać sobie sprawę z tego,
co się stało. Gdy już się opanował, kilka razy wciągnął powietrze w płuca, aby uspokoić
swe szybko walące serce. Zmuszając się do zwolnienia kroku, spróbował odnaleźć wśród
gałęzi gwiazdę przewodnią, co nie przyszło mu łatwo, odkrył też ku swemu
niezadowoleniu, iż księżyc już zachodzi.
Katalista przypomniał sobie ostrzeżenie Jakobiasa, żeby nie ryzykować marszu po
ciemku, w tej samej prawie chwili, w której przypomniał sobie z absolutną jasnością
ukradkowe spojrzenie, jakim Ojciec Tolban obrzucił Biskupa Vanyę, gdy ten opowiadał
historię o Joramie i Mosiahu. Pamiętał również, że Tolban zaczerwienił się, gdy
spostrzegł, iż katalista patrzy na niego. Stek łgarstw.
Ale w jakim celu? Cóż takiego ukrywali? I nagle znalazł odpowiedź. Pospieszając ku
rzece z niejasną nadzieją dotarcia tam przed zachodem księżyca, Saryon rozmyślał nad
ową zagadką tak, jak rozmyślał nad równaniami matematycznymi. Vanya wiedział, że
Joram schronił się wśród członków tego bractwa. Skłamał, aby ukryć prawdziwe źródło
swej wiedzy. Saryon zdał też sobie sprawę z faktu, iż Vanya w istocie wie całkiem sporo
o sprawach bractwa – o tym, że potrzebny im jest katalista, lub że zmawiają się z królem
Sharakan. Wynikał stąd logiczny wniosek – Biskup miał szpiega wśród członków
bractwa. Wyjaśniałoby to wiele spraw. Ale – i w tym momencie Saryon zmarszczył brwi
– równanie nie odpowiadało na ostateczne pytanie.
Jeśli Vanya miał szpiega wśród członków bractwa, po cóż potrzebny mu był Saryon?
Rozumowanie zdenerwowanego tymi myślami Saryona utykało równie często, jak on
sam potykał się w coraz głębszych ciemnościach. Zdecydowawszy się na postój, złapał
oddech, sprawdził swoje położenie w stosunku do gwiazdy i przez chwilę nasłuchiwał
szumu rzeki. Nie usłyszał jej jednak i doszedł w końcu do logicznego wniosku, iż nie
zaszedł jeszcze dostatecznie daleko, by do niej dotrzeć. Zdecydował się też pójść za radą
Jakobiasa i resztę nocy przeznaczyć na wypoczynek.
Zaczął rozglądać się więc za miejscem, w którym mógłby doczekać świtu. Nie
przekroczył jeszcze rzeki i naiwnie zakładał, że jest względnie bezpieczny. Nawet gdyby
było inaczej, nie miałoby to znaczenia. Katalistę tak wyczerpały zarówno wysiłek
fizyczny, do którego nie przywykł, jak i napięcie nerwowe, iż wiedział, że nie potrafi
zrobić ani kroku dalej. Przypuszczając też, że najlepiej będzie trzymać się szlaku (i nie
łamiąc sobie głowy pytaniem, kto też go przetarł), Saryon podwinął habit pod swoje
kościste pięty i kucnął u podnóża olbrzymiego dębu, wygrzebując bardzo niewygodne
leże pomiędzy dwoma potężnymi, wystającymi korzeniami. Przyciągając kolana do
brody, usadowił się wśród poszycia i przygotował do przeczekania reszty nocy.
Nie miał zamiaru zasypiać. Szczerze mówiąc, nie uwierzyłby, iż możliwy jest sen
w takich warunkach. Księżyc zaszedł i choć w górze jasno świeciły gwiazdy, wokół
czaiła się mroczna i przerażająca noc. Słyszał dziwne odgłosy węszenia i chrząkania.
Z mroków wpatrywały się w niego dzikie ślepia i zdesperowany Saryon zamknął oczy,
by ich nie widzieć.
– Oddaję się w ręce Almina – szeptał gorączkowo. Słowa te jednak nie przynosiły
mu ulgi. Przeciwnie, brzmiały głupio i wydawały się nie mieć żadnego znaczenia. Kimże
był dla Almina, jeśli nie jednym z wielu wyrzutków tego świata? Drobną istotką, mniej
godną Jego uwagi niż jedna z tych jasnych, lśniących gwiazd, ponieważ on, jako biedny
śmiertelnik, nie rozsiewał żadnego blasku. Nawet pierwszy lepszy niepiśmienny wieśniak
potrafił błagać o łaskę Almina z większą ufnością niż Jego katalista! Zdesperowany
Saryon zacisnął pięści. Oto Kościół, który kiedyś wydawał mu się tak potężny
i niezniszczalny niczym jego górska siedziba, pękał i na oczach Saryona walił się
w gruzy.
Jego Biskup okłamał go. I posłużył się nim dla jakiegoś mrocznego celu, którego
katalista nie umiał się domyślić.
Potrząsając głową, Saryon usiłował przypomnieć sobie swoje niegdysiejsze
rozważania teologiczne, mając nadzieję, że wzmocnią one jego słabnącą wiarę.
Z równym skutkiem jednak mógłby podjąć się próby powstrzymania ustępującego
przypływu przez wsadzenie rąk do wody i chwytanie fali. Jego wiara opierała się na
ludziach, a właśnie ludzie go zawiedli.
Nie, bądźże uczciwy – rzekł sobie drżący Saryon, gdy natarły nań nocne hałasy,
wydobywając zeń wszystkie podświadome lęki twoją wiarę opierałeś na sobie. To ty
zawiodłeś! Katalista zakrył głowę ramionami w tępej beznadziei. Skuliwszy się pod
drzewem, słuchał zbliżających się coraz bardziej okropnych dźwięków, w każdej chwili
oczekując na to, iż w jego ciele zagłębią się ostre kły lub usłyszy ochrypłe, radosne
rżenie centaurów. Jednak powoli odgłosy zaczęły przepadać gdzieś w oddali. A może to
on przepadał gdzieś w oddali. Nie miało to już znaczenia. Nic już nie miało znaczenia.
Zagubiony i błąkający się w mroku głębszym i bardziej przerażającym niż ciemności
Bezdroży, Saryon poddał się swemu losowi. Zmęczony i zdesperowany, nie dbając o to,
czy uda mu się przeżyć, czy też umrze, katalista zasnął.
IV. ODNALEZIONY

UNOSZĄC GŁOWĘ I MRUGAJĄC OCZYMA w jasnym świetle poranka, Saryon


rozejrzał się wokół. Zupełnie zdezorientowany, miał niejasne wrażenie, iż w nocy coś
skradło mu cały dom, zostawiając go śpiącego na ziemi.
Zaraz potem usłyszał jakieś warknięcie i natychmiast wszystko sobie przypomniał;
wrócił strach i świadomość osamotnienia w tej dziczy. Przerażony, skoczył na równe
nogi. No – przynajmniej usiłował to zrobić. Okazało się jednak, iż z trudem może usiąść.
Ból skręcił mu mięśnie grzbietu, a stawy zesztywniały, miał też wrażenie, że zupełnie
stracił czucie w nogach. Habit przemoczyła poranna rosa.
Saryon był zziębnięty, bolało go wszystko i czuł się fatalnie. Z jękiem złożył głowę
na kolanach i pomyślał, jak łatwo byłoby zostać tu po prostu i umrzeć.
– No, no – odezwał się jakiś głos, w którym pobrzmiewały nutki podziwu. – Znam
warloków, którzy nie ośmieliliby się spędzić nocy na obszarze Bezdroży, nie otoczywszy
się najpierw kręgiem zajadłych demonów i tym podobnych stworów, a ty, katalisto, śpisz
sobie tu oto jak dziecię w ramionach matki.
Usiłując powstać, mruganiem starając się przegnać sen z oczu i rozglądając się
gorączkowo dookoła siebie, Saryon dostrzegł wreszcie źródło głosu – młodego
człowieka, siedzącego na pniu drzewa i patrzącego nań z tym samym jawnym podziwem,
jaki było słychać w jego słowach. Na barki nieznajomego opadały długie, kędzierzawe
włosy, tej samej kasztanowej barwy, co delikatna bródka i wąsiki. Stosownie do dzikiej
okolicy młodzian był odziany w prosty brązowy płaszcz, spodnie i miękkie skórzane
buty.
– Kim... kim jesteś? – wyjąkał Saryon, usiłując równocześnie, bez większego zresztą
powodzenia, wstać. W jego ospałym jeszcze umyśle pojawiły się mętne obrazy Magów
Pól, wysyłających za nim pościg. – Nie jesteś mieszkańcem osady? – Pozwól, że ci
pomogę – rzekł młody człowiek, podchodząc bliżej i podnosząc zesztywniałego katalistę
na nogi. – Nie sądzisz, bracie, że jesteś już nieco za stary na włóczęgę po lesie, co?
Saryon wyrwał rękę z troskliwego uścisku młodzieńca.
– Kim jesteś? – powtórzył surowym głosem.
– Ile masz lat, jeśli wolno spytać? – indagował go młody człowiek, niespokojnie
patrząc na niego. – Ponad czterdzieści? – Żądam natychmiastowej...
– Niedawno przekroczyłeś czterdziestkę – powiedział młodzieniec, uważnie
przyglądając się kalaliście. – Dobrze mówię? – Nie twój interes – odparł drżący w swoim
wilgotnym habicie Saryon. – Albo odpowiedz na moje pytanie, albo ruszaj swoją drogą,
a mnie pozwól pójść moją...
Twarz młodego człowieka spoważniała.
– W istocie, właśnie o to chodzi. Obawiam się, iż twój wiek stanowi dla mnie pewien
problem, bo widzisz, twoja droga jest moją drogą. Mam być twoim przewodnikiem.
Saryon wytrzeszczył oczy, zbyt zdumiony, by coś odrzec. W tym momencie
przypomniał sobie słowa Jakobiasa: Są tam pewni ludzie, którzy dopytywali się o was.
I myślę, że potrzebują katalisty, może więc zainteresujecie ich bardziej niż zwykli ludzie.
– Jestem Simkin – powiedział młody człowiek, przyjaźnie wyciągając rękę. Czując
nieomal fizyczne osłabienie, spowodowane ulgą, Saryon odwzajemnił uścisk dłoni,
krzywiąc się przy tym na wspomnienie spędzonej pod drzewem nocy.
– Jeśli czujesz się gotów do podróży – spokojnie ciągnął dalej Simkin – to
powinniśmy się stąd wynosić. Miesiąc temu centaury schwytały tu dwóch ludzi
Blachlocha. Rozdarły ich na małe strzępki, nie dalej niż o pięćdziesiąt kroków stąd.
Paskudny widok, zapewniam cię.
Katalista zbladł jak pergamin.
– Centaury? – powtórzył nerwowo – tutaj? Nie przekroczyliśmy jeszcze rzeki...
– Na honor – powiedział Simkin, patrząc na Saryona ze zdziwieniem. – W puszczy
jesteś nowicjuszem, nieprawdaż? Myślałem, że jesteś niewiarygodnie dzielny, a okazuje
się, iż tylko niewiarygodnie głupi. Spałeś na myśliwskiej ścieżce centaurów!
I zmitrężyliśmy już dość czasu. Wiesz, że one polują za dnia? No dobrze, zgaduję, że
o tym nie wiesz, jednak wkrótce się dowiesz. Ruszajmy. – Stanął i wyczekująco spojrzał
na Saryona.
– Dlaczego gapisz się na mnie? – zapytał drżący Saryon, bo zdanie „Rozdarły ich na
małe strzępki” dziwnie go ostudziło. – To ty jesteś przewodnikiem! – Ale ty jesteś
katalistą – odparł zdumiony Simkin. – Otwórz dla nas Korytarz.
– K-korytarz? – Saryon przyłożył dłoń do czoła, pocierając je z zakłopotaniem. – Nie
mogę tego zrobić! Zostaniemy wykryci. Ja... ja jestem w rozpaczliwej sytuacji. –
Przypomniał sobie o swojej roli. – Ja jestem odstępcą...
– Daj spokój – powiedział Simkin z odcieniem chłodu w głosie. – Wieśniacy może
w to uwierzyli, ale ja wiem, jak sprawy stoją, i jeżeli sądzisz, że zgodzę się miesiącami
wędrować przez tę puszczę, w której za każdym drzewem diabeł mówi dobranoc, by
dotrzeć w końcu tam, gdzie możesz zabrać nas w parę minut, to grubo się mylisz.
– Ale Wykonawcy...
– Oni wiedzą, kiedy patrzeć w inną stronę. – Simkin spojrzał przebiegle na Saryona.
– Jestem pewien, że Biskup Vanya wydał im odpowiednie polecenia.
Vanya! Zapomniane chwilowo przez Saryona – ze względu na grozę położenia –
wątpliwości, podejrzenia i pytania powróciły teraz ze zdwojoną siłą. Skąd ten młody
człowiek wiedział o Vanyi? Chyba że był tym szpiegiem...
– Ja... ja nie mam pojęcia, o czym mówisz – wybąkał Saryon, usiłując zmarszczyć
czoło ze zdziwieniem. – Jestem odstępcą. Rada katalistów zesłała mnie do tej przeklętej
wioski za karę. Nigdy nie rozmawiałem z Biskupem Vanyą.
– Och, cóż za strata czasu – przerwał Simkin, gładząc dłonią swe kasztanowe
kędziory i skromnie patrząc wzdłuż ścieżki. – Ty rozmawiałeś z Biskupem Vanyą. Ja
rozmawiałem z Biskupem Vanyą...
– Rozmawiałeś... z Biskupem Vanyą? – Czując, że za chwilę zawiodą go kolana,
Saryon złapał gałąź drzewa, chroniąc się przed upadkiem.
– Spójrz tylko na siebie – powiedział Simkin z drwiną. Słaby jak kocię. I właśnie
takiego człowieka wysłano, aby samotnie udał się na Bezdroża? – jęknął, jakby kierując
to pytanie do niewidocznego obserwatora. – Oczywiście, że rozmawiałem z Vanyą –
stwierdził, zwracając się do Saryona. – Jego Baryłkowatość wyłożył mi swe plany
absolutnie jasno. „Simkin”, powiedział, „byłbym ci nieskończenie wdzięczny, gdybyś
załatwił mi ten drobiazg”. „Biskupie, ty stary pryku”, odpowiedziałem, „możesz mną
rozporządzać”. Byłby mnie wyściskał, mam jednak pewne zasady i jedną z nich jest
unikanie czułostek z łysoniami.
Saryon gapił się na młodego człowieka z zabawnym zmieszaniem, czując zamęt
w głowie i w połowie zaledwie chwytając sens jego wypowiedzi. Pierwszą myślą, która
przyszła mu do głowy, gdy odzyskał jasność umysłu, było podejrzenie, iż wszystko to nie
ma sensu. Ten... Simkin miałby mówić z Biskupem Vanyą? Jego Baryłkowatość!
A jednak Simkin wiedział...
– Ty musisz być tym szpiegiem! – wypalił Saryon.
– Czyżby? – odparł Simkin, rzucając mu spojrzenie chłodne i tajemnicze.
– Sam to prawie powiedziałeś – krzyknął Saryon, łapiąc młodzieńca za ramię.
Wyczerpany, obolały i przerażony katalista miał już dość wszystkiego. – Dlaczego
Vanya posłał mnie? Muszę to wiedzieć! Przecież ty sam mógłbyś wydać Jorama, jeśli na
tym tylko mu zależy. Dlaczego mnie okłamał? Po cóż te wybiegi? – No, no, stary,
uspokójże się – łagodnym głosem powiedział Simkin. I poważniejąc nieoczekiwanie,
położył dłoń na ramieniu Saryona, po czym pociągnął go ku sobie. – Jeśli to, co
powiedziałeś, jest prawdą i rzeczywiście pracuję dla Vanyi, zauważ przy tym, proszę, że
wcale tego nie potwierdzam...
– Nie, oczywiście, że nie – wybełkotał Saryon.
– ...to powinieneś wiedzieć, iż moje życie będzie mniej warte niż ta nędzna szmata,
którą nosisz na grzbiecie, jeśli ktokolwiek tam – skinął głową w kierunku, gdzie wedle
przypuszczeń Saryona leżała osada bractwa – coś przewącha. Nie troszczę się bynajmniej
o siebie – dodał ciszej – ale o moją siostrę.
– Siostrę? – zapytał oszołomiony Saryon. Simkin skinął głową.
– Uwięzili ją – szepnął.
– Członkowie bractwa? – Saryon pojmował coraz mniej.
– Duuk-tsarith! – syknął Simkin. – Jeślibym zawiódł... Wzruszył ramionami, po
czym oburącz złapał się za szyję i raptownie przekręcił dłonie. – Ciach! – powiedział
ponuro.
– To okropne! – aż zachłysnął się Saryon.
– Mógłbym wydać im Jorama – mówił dalej Simkin, wzdychając ciężko. – Ufa mi,
biedak. Mógłbym powiedzieć im wszystko, co chcą wiedzieć o negocjacjach
z Imperatorem Sharakan. Mógłbym pomóc im zdemaskować tych Technologów jako
morderców i złowrogich Czarnoksiężników, którymi zresztą są. Jednak nie o to im
chodzi, prawda? Saryon mniemał, iż bezpieczniej będzie nie odpowiadać, zwłaszcza iż
sam nie był pewien, o jaką stawkę toczy się gra. Mógł jedynie tępo gapić się na Simkina.
Skądże wiedział o tym wszystkim? To Vanya musiał mu powiedzieć...
– Gramy o wielką stawkę, bracie – rzekł Simkin, chwytając Saryona za ramię. – Gra
zaś jest ostra i niebezpieczna. Jesteś moim partnerem, jedynym, któremu mogę zaufać. –
Ze zduszonym łkaniem nabrał tchu w piersi. – Jakże jestem wdzięczny, że nie jestem już
sam! Objąwszy katalistę, Simkin położył głowę na ramieniu Saryona i zalał się łzami.
Zbity z tropu nieoczekiwanym obrotem sytuacji, Saryon mógł jedynie stać bezradnie
pośrodku puszczy i poklepywać niezgrabnie po plecach młodego człowieka.
– No, już w porządku – dziarskim tonem odezwał się po chwili Simkin, prostując się
i ocierając oczy. – Przepraszam za to, że tak sobie pofolgowałem. To przez to okropne
napięcie. Teraz, gdy jest ktoś, komu mogę się zwierzyć, będzie mi o wiele lżej. W tej
chwili jednak, tak czy owak, musimy stąd zmiatać! – Zgoda – wybąkał Saryon, nadal
mający w głowie potężny zamęt – przedtem jednak powiedz mi...
– Cyt! – przerwał Simkin napiętym głosem, ponownie łapiąc Saryona za ramię. –
Słyszałeś? Saryon zamarł w bezruchu, wytężając wszystkie zmysły. – Nie...
– O, znowu! – Niczego nie...
– Centaury! Nie ma wątpliwości! – Simkin zbladł, widać było jednak, że nie wpada
w panikę. – Urodziłem się w tych lasach! Na pięćdziesiąt kroków usłyszę westchnienie
wiewiórki. Dalejże! Otwieraj Korytarz! Proszę, skorzystaj z mojej siły Życia. Wiem,
dokąd powinniśmy się udać. Poprowadzę! Saryon zawahał się, nadal obawiając się użyć
Korytarzy, o których wiedział, iż nieustannie pozostają pod nadzorem Thon-Lim,
Mistrzów Transportu. Nie wierzył temu młodemu człowiekowi ani jego zwariowanym
gadkom, choć przyznawał, że niezwykle aktualnych informacji, jakie ów posiadał, nie
sposób wytłumaczyć inaczej niż przyjmując, że naprawdę jest szpiegiem. Tak czy owak,
otworzyć Korytarz...
Nagle Saryon coś usłyszał, albo wydało mu się, że słyszy! Gwałtowne dudnienie,
jakby łomot kopyt po ścieżce! Teraz już chyba nie mieli wyboru. Chwytając ramię
Simkina, katalista zaczerpnął Życia od młodego człowieka – nie zauważając nawet
w podnieceniu, iż strumień był niezwykle silny – i pospiesznie wyjąkał słowa, które
otwierały Korytarz. Pośrodku ścieżki pojawiło się pasmo pustki, a po ułamku sekundy
ziała tam próżnia. Skoczył w nią Simkin, pociągając za sobą katalistę.
Pustka wydłużyła się, zgęstniała i zatrzasnęła, zostawiając za sobą spokojne, poranne
pogwarki puszczańskie.
– Gdzie jesteśmy? – zapytał Saryon, ostrożnie wychylając się z Korytarza.
– Gdzieś w głębi Bezdroży – odparł cicho Simkin, nadal trzymając dłoń na ramieniu
Saryona, gdy obaj opuszczali Korytarz. Uważaj na każdy krok, bacz na każde słowo i nie
spuszczaj z oka żadnego cienia.
Za nimi zamykał się Korytarz. Saryon niepewnie spojrzał w tę stronę, obawiając się
podświadomie, iż oto wyskoczą stamtąd ThonLim i podejdą do nich. Musiał przyznać
sam przed sobą, że żywił cichą nadzieję, iż ktoś się pojawi i do nich podejdzie. Nic
takiego jednak nie nastąpiło.
Obaj bezpiecznie dotarli do miejsca przeznaczenia, które, o ile Saryon mógł dostrzec,
okazało się bagnem. Wszędzie dookoła nich z mętnej, czarnej wody wyrastały wysokie
drzewa o grubych, czarnych pniach. Katalista nigdy w życiu nie widział takich drzew.
Ociekające wilgotnym śluzem gałęzie były tak poskręcane wokół pni i innych gałęzi, że
nie dałoby się powiedzieć, gdzie kończyło się jedno drzewo, a zaczynało sąsiednie.
Dziwne te drzewa nie miały w ogóle liści, jedynie wijące się macki wystrzelały tu
i ówdzie spomiędzy gałęzi i niczym długie, cienkie języki opadały w wodę.
– To... to nie jest... siedziba Bractwa? – zapytał nerwowo Saryon, czując, iż jego
stopy zapadają się z wolna w błotnisty grunt.
– Ależ oczywiście, że nie! – szepnął Simkin. – Przecież nie możemy pojawić się
nagle w sercu osady, ot, tak sobie wyskakując z Korytarza, prawda? Mam na myśli to, iż
ludzie zaczęliby zadawać nam pytania. A uwierz mi – w jego głosie pojawiła się nagle
nutka niezwykle ponura – że wolałbyś uniknąć pytań zadawanych ci przez Blachlocha.
– A któż to taki? – Saryon wyciągnął nogę z błota i natychmiast na to miejsce
wypłynął bąbel paskudnie śmierdzącego gazu. Krztuszący się katalista, zakrywając nos
i usta rękawem habitu, patrzył ze zgrozą, ale i fascynacją, jak bulgocące błocko spiesznie
pokrywało ich ślady.
– Blachloch? To głowa Bractwa – powiedział Simkin z wymuszonym uśmieszkiem.
– Duuk-tsarith.
– Wykonawca? – Były Wykonawca – powiedział Simkin zwięźle. – Zdecydował, że
jego talenty, a są one rozliczne i niemałe, przydadzą się bardziej jemu samemu niż
Imperatorowi. Zrezygnował więc ze służby.
Drżąc w wilgotnym i chłodnym powietrzu tej mrocznej splątanej gęstwiny, Saryon
ciaśniej otulił się habitem i stał tak zastanawiając się, czy są tu węże.
– Dowiesz się o nim więcej... więcej, niżbyś sobie życzył... i o wiele za szybko –
ponuro powiedział Simkin. – O jednym nie zapominaj, mój przyjacielu. – Mówiąc te
słowa, złapał katalistę za ramię. – Blachloch jest niebezpieczny. Bardzo niebezpieczny.
A teraz tędy. Ja poprowadzę. Idź za mną i stąpaj dokładnie tam, gdzie i ja.
– Czy musimy przez to przechodzić? – słabym głosem zapytał Saryon.
– Już niedaleko. Jesteśmy w pobliżu wioski, to część zewnętrznego systemu
obronnego. Uważaj, gdzie stawiasz nogi.
Zobaczywszy czarną wodę, bulgocącą we wgłębieniach pozostawionych w błocie
przez stopy Simkina, Saryon postąpił ściśle według wskazówek przewodnika. Nawykły
do życia klasztornego i bezpiecznego katalista, skradając się ze ściśniętym gardłem
i walącym sercem, rozglądał się po otoczeniu z miną osoby, która śni jakiś okropny sen.
W jego umyśle rozbudziły się wspomnienia historyjek z dzieciństwa, które opowiadała
mu do snu Domowa Niania. Były to opowieści o czarodziejskich stworach, wywodzące
się jeszcze z Mrocznego Kraju starożytnych – o smokach, jednorożcach i wężach
morskich. Żyły w miejscach takich jak to, po którym błąkał się teraz. Przerażały go zaś
już wtedy, gdy leżał bezpiecznie w ciepłym łóżeczku. O ileż groźniejsze były teraz, gdy
być może właśnie go obserwowały! Saryon nigdy nie uważał się za człowieka o bujnej
wyobraźni, zamknął się bowiem w swej chłodnej, logicznej i wygodnej celi, jaką była
dlań matematyka. Teraz nagle pojął jednak, że wyobraźnia kryła się w tej celi gdzieś pod
łóżkiem, skąd oto nagle wypadła, gotowa przerażać i zaskakiwać.
– To śmieszne – powtarzał sobie spokojnie, usiłując nie poddać się strachom, mimo
iż był pewien, że zobaczył właśnie lśniący łuskami ogon wstrętnego potwora znikający
w mętnych wodach bagna. Drżąc ze strachu, wilgoci i chłodu, utkwił więc wzrok
w Simkinie; wydawało się, że młody człowiek każdy krok stawia z absolutną pewnością
siebie. – Patrz na niego. Jest przewodnikiem. Zna drogę. Muszę tylko iść za...
Katalista zwolnił i rozejrzał się baczniej, wsłuchał się też w to, co podpowiadały mu
zmysły. Oczywiście! Jakże mógł nie spostrzec tego od razu? – Simkin! – syknął.
– W czym rzecz, o Łysy i Rozdygotany? – Młody człowiek odwrócił się ostrożnie,
jakby zdziwiony tym, że ktoś go zatrzymuje.
– Simkin, ten gąszcz jest zaklęty! – Saryon gestykulował gwałtownie. – Jestem tego
pewien! Potrafię wyczuć magię. Ta tutaj nie przypomina żadnej, którą znam! – Tak też
było w istocie. Była to magia o takiej sile perswazji, iż Saryon czuł się nieomal
uwiedziony.
Simkin zdradzał objawy zakłopotania.
– Ja... podejrzewam, że masz rację – mruknął, spoglądając na mgły unoszące się
z wody i snujące się między splątanymi drzewami. – Przypominam sobie teraz... iż
słyszałem swego czasu, że ta puszcza jest... jak powiadasz, zaklęta.
– Kto rzucił czar? Członkowie Bractwa? – Nie – przyznał Simkin. – Zasadniczo nie
są w tym zbyt biegli. Zresztą wiesz, nie mieliśmy tu katalisty twojej klasy, więc byłoby to
raczej trudne...
– No więc kto? – Saryon zatrzymał się i podejrzliwie popatrzył na Simkina.
– Stary, nalegam, byś się nie zatrzymywał.
– Kto? – gniewnym tonem powtórzył Saryon.
Simkin uśmiechnął się, wzruszył ramionami i wskazał kalaliście jego stopy.
Spojrzawszy w tym kierunku, Saryon zauważył zaskoczony, że powoli zapada się
w bagno.
– Podaj mi dłoń! – powiedział Simkin, wyciągając katalistę. Po chwili uwolnili stopy
Saryona z uścisku błota, a gdy tego dokonali, ziemia ustąpiła z gniewnym cmoknięciem,
jakby rozgniewana tym, że musi puścić ofiarę.
Autentycznie już przestraszonemu kalaliście nie pozostało nic innego, jak tylko,
potykając się, podążać za Simkinem, choć wrażenie obecności potężnego czaru
okazywało się tak przytłaczające, że Saryon z trudem łapał oddech. Wydawało mu się, iż
zaklęcie to niepostrzeżenie wysysa zeń Życie, pozbawiając go zupełnie sił.
– Muszę odpocząć – wy sapał wreszcie, brnąc przez czarną wodę; wilgotny habit
ciążył mu jak nieznośne brzemię.
– Ale nie teraz! – powiedział Simkin z naciskiem. Odwracając się złapał Saryona za
ramię i pociągnął za sobą. – Tam dalej jest twardszy grunt... jeszcze parę kroków...
Ubezpieczany przez uścisk młodego człowieka, Saryon dreptał chwiejnie,
zauważając przy tym, iż Simkinowi poruszanie się nie sprawiało żadnych trudności:
sunął lekko po powierzchni, a jego buty prawie nie pozostawiały śladów.
W końcu jest magiem – z goryczą powiedział sobie Saryon, brnąc przez błoto. – Być
może i czarodziejem...
– No, nareszcie – raźno powiedział Simkin przystając. – Teraz, jeśli musisz, możesz
nieco odpocząć.
– Muszę – wysapał Saryon, wdzięczny losowi za twardy grunt pod stopami.
Wspinając się za Simkinem na niewysoki, krągły pagórek wznoszący się nad
powierzchnią moczarów, Saryon wytarł rękawem z twarzy zimny pot i trzęsąc się
z wyczerpania, rozejrzał się wokół. – Jak daleko – zaczął, gdy nagle głos uwiązł mu
w gardle i katalista wydał z siebie zduszony jęk. – W nogi! – wrzasnął.
– Cóż u licha? – Simkin błyskawicznie pochylił się i okręcił na pięcie, gotów stawić
czoło wrogowi.
– U-u-uciekajmy! – zdołał wysapać Saryon, usiłując jednocześnie poruszyć stopami
i czując, że czar powoli i nieubłaganie ciągnie go w dół.
– Dlaczego mamy uciekać? – Saryonowi wydawało się, że głos Simkina dociera doń
z oddali. Wokół nich coraz wyżej unosiły się wirujące pasma mgły.
– Wieniec... czarownic! – krzyknął Saryon, padając na czworaki, gdy ziemia pod nim
nagle zadrżała i poruszyła się. – Simkin... uważaj...
Ostatnim rozpaczliwym wysiłkiem katalista spróbował wyrwać się z magicznego
kręgu, rzucając się całym ciałem na zewnątrz. Jednak w tej samej chwili, gdy skoczył
przed siebie, ziemia rozstąpiła mu się pod nogami i Saryon runął jak długi. Przez ułamek
sekundy palcami usiłował gorączkowo zaczepić się o cokolwiek między kręgiem
grzybów, lecz zaklęcie nieodparcie ciągnęło go w dół... w dół...
Ostatnią rzeczą, jaką usłyszał, był brzmiący niesamowicie spomiędzy mgieł głos
Simkina.
– Stary, powiedziałbym, że masz rację. Okropnie mi przykro...
– Simkin? – wyszeptał Saryon w nieprzeniknione ciemności.
– Tutaj, stary – usłyszał beztroską odpowiedź.
– Czy wiesz, gdzie jesteśmy? – Obawiam się, że tak. Zachowaj spokój, dobrze?
Panuję nad sytuacją.
Spokój. Saryon zamknął oczy i nabrał tchu w płuca, usiłując zwolnić łomot serca,
które niepewnie tłukło się w jego piersi. Poczuł, iż ma wyschnięte usta i oddychanie
sprawia mu ból. Czuł też, że stoi na twardym gruncie, co trochę go uspokoiło, choć gdy
usiłując namacać coś w ciemnościach, wyciągnął przed siebie ręce, nie dotknęły niczego.
Nie potrafił wyczuć wokół siebie niczego – to znaczy nie wyczuwał obecności żadnej
żywej istoty. Było to dość niezwykłe, bo całe jego jestestwo pulsowało i drżało,
przepełnione magią źródłem czaru... o czym zresztą Simkin powinien był wiedzieć.
Gdy już osądził, że panuje nad swoim głosem na tyle, że zabrzmi on prawie
normalnie, jedynie z nieznacznymi śladami drżenia, zaczął: – Kategorycznie żądam
odpowiedzi...
W tejże chwili świat dookoła Saryona dosłownie eksplodował światłem i dźwiękami.
Błysnęły pochodnie, gwiazdy wystrzeliły na niebo i zawirowały wokół katalisty. Przed
oczami zawirowały mu zielone plamki i ogłuszył go huk trąb. Cofając się zakrył oczy
dłońmi i usłyszał wybuchy śmiechu, z których jedne iskrzyły się i wibrowały wokół
niego, podczas gdy inne, głębsze i bardziej dudniące, dobiegały z pewnej odległości.
Mrugając oczyma, trąc powieki i usiłując zorientować się w oślepiającej, dusznej
atmosferze, w jakiś niepojęty sposób jednocześnie mrocznej i pełnej światła, Saryon
usłyszał głęboki alt, wypływający spośród śmiechu niczym chłodna rzeka tocząca swe
wody przez rozległe, pełne ech pieczary.
– Simkin, mój słodki piękny chłopcze, wróciłeś. Czy przyprowadziłeś ze sobą obiekt
mego pożądania? – Hm... no, niezupełnie. To znaczy... być może tak. Najjaśniejsza Pani,
niełatwo cię zadowolić.
– Przeciwnie, Simkin. Ty, na przykład, byłbyś mi wystarczył.
– Najjaśniejsza Pani, daj spokój. Wiesz przecież, że raz już przez to przeszliśmy –
odpowiedział Simkin, lekko się zająknąwszy, choć może Saryonowi, nadal usiłującemu
dojrzeć cokolwiek poprzez feerie świateł, tylko tak się wydało. – Wiesz, że byłbym
zaszczycony, gdybym jednak opuścił Bractwo, Blachloch zacząłby mnie szukać...
i znalazłby mnie. A potem odnalazłby i ciebie. Jest potężnym warlokiem...
Saryon usłyszał gardłowy pomruk, pełen zniecierpliwienia.
– Oczywiście – pospiesznie zapewnił Simkin – wiem, iż potrafiłabyś, Pani, uporać
się z nim i z jego ludźmi, byłoby to jednak... nieestetyczne. Wiesz, że oni posiadają
żelazo.
W tym momencie mrok wypełnił się sykami i zgrzytami (bardzo niemiłymi dla
uszu), podczas gdy oślepiająco rozbłyskujące światła zmusiły Saryona do zakrycia oczu
dłonią.
– Pewnego dnia – odezwał się głęboki, niski głos – coś z tym zrobimy. Na razie
jednak są pilniejsze sprawy.
Saryon usłyszał szmer, jakby ktoś się poruszył, i natychmiast zapadła cisza.
Oślepiająco jasne światła nagle zgasły, okropne hałasy ucichły i katalista ponownie
znalazł się w ciemności. Ale ciemność ta żyła, słyszał wokół oddechy – zarówno szybkie,
lekkie i płytkie, jak i głębokie, powolne i sapiące, ponad nie zaś wybijał się oddech
miękki i gardłowy.
Saryon nie wiedział, co właściwie począć. Nie ośmielił się odezwać ani zawołać
Simkina po imieniu. Sapanie dookoła niego trwało nadal – sądził nawet, iż zbliża się
zewsząd – katalista nasłuchiwał w narastającym napięciu, dopóki nie pojął, iż lada
moment rzuci się na oślep w mrok, aby pobiec przed siebie i prawdopodobnie rozbić łeb
o skały...
Światło rozbłysło ponownie, tym razem jednak był to miły, żółtawy blask, który
wcale nie oślepiał i nie raził oczu. Gdy wzrok katalisty doń przywykł, Saryon odkrył, iż
znów widzi. Rozejrzawszy się dookoła, ujrzał Simkina.
Katalista aż zamrugał oczyma ze zdziwienia. Zobaczył tego samego młodego
człowieka, który odnalazł go w dziczy, z tymi samymi opadającymi na ramiona
kasztanowymi włosami i tym samym wąsikiem zdobiącym górną wargę. Zniknęły gdzieś
jednak brunatne szaty i buty młodzieńca. Simkin był teraz odziany jedynie w lśniące,
zielone liście spowijające jego ciało niczym bluszcz. Patrzył na Saryona, a na jego
wyrazistej twarzy malowało się błaganie – natychmiast jednak zniknęło, gdy z mroku za
plecami Simkina wyłoniła się jakaś postać.
Owa postać wstąpiła w krąg migotliwego światła i Saryon zapomniał o młodych
ludziach, Biskupach i zaklętych sidłach. Niewiele brakowało, a zapomniałby
i o oddychaniu; dopiero gdy poczuł zawrót głowy grożący ponowną utratą przytomności,
opamiętał się i głęboko wciągnął powietrze drżącymi ustami.
– Ojcze Saryonie, pozwól przedstawić sobie Jej Królewską Wysokość Elspeth,
Władczynię Wróżek.
Saryon słyszał głos Simkina, nie potrafił jednak spojrzeć na młodzieńca. Mógł
patrzeć tylko w jednym kierunku.
Kobieta zbliżyła się. Saryon poczuł nagły skurcz w gardle i ból w piersi.
Złote włosy kaskadą fal spływały aż do ziemi, tworząc wokół wróżki drgającą w takt
kroków poświatę. Srebrne oczy Królowej lśniły blaskiem chłodniejszym i jaśniejszym
niż gwiazdy, na które patrzył minionej nocy. Właściwie wcale nie szła, tyle mógł
dostrzec, zbliżała się jednak i coraz bardziej wypełniała sobą pole jego widzenia. Nagą
jej skórę – a Saryon nigdy w życiu nie wyobrażał sobie nawet, że zobaczy coś tak
delikatnego, białego i gładkiego – okrywały jedynie kwiaty. A kwiaty te, które mogłyby
skromnie ukrywać jej nagość, wywoływały wprost przeciwny skutek. Dłonie róży i lilii
obejmowały jej białe piersi, wydając się podawać je oczarowanemu kalaliście. Po jej
kształtnych nogach i płaskim brzuchu wspinały się palce przebiśniegów, które zdawały
się mówić Saryonowi: „Czyżbyś nam nie zazdrościł? Odrzuć nas na bok! Zajmij nasze
miejsce!” Zbliżała się coraz bardziej, a bijąca od niej woń oszałamiała go, aż wreszcie
wróżka stanęła tuż obok niego, choć drobne jej stopki zaledwie dotykały ziemi. Saryon
nie mógł niczego zrobić ani powiedzieć. Mógł jedynie wpatrywać się w jej srebrzyste
oczy, wdychać aromat lilii i drżeć pod wpływem jej bliskości.
Pochylając nieco na bok swą piękną główkę, Elspeth patrzyła nań uważnie i bacznie,
wydymając nieco swe słodko wygięte usteczka, jakby podkreślając powagę badania.
Podniosła ręce i położyła dłonie na ramionach Saryona. Ruch ten uniósł nieco jej piersi
z liliowo– różanego łoża... Saryon zamknął oczy i z trudem przełykając ślinę, trzymał się
sztywno i prosto, gdy jej palce przemknęły po jego barkach, ześlizgnęły się na pierś
i przesunęły na plecy.
– Ileż on ma lat? – zapytał nagle ten sam niski, gardłowy głos. Saryon otworzył oczy.
– Około czterdziestu – radośnie oznajmił Simkin.
Elspeth zmarszczyła brwi, a jej wargi wygięły się w lekką podkówkę. Saryon
ponownie przełknął ślinę, gdy ręce wróżki lekko spoczęły na jego ramionach.
– Czy według norm ludzkich nie jest zbyt stary? – Ależ nie! – pospiesznie zapewnił
Simkin. – Wcale nie jest stary. Wielu uważa ten wiek za idealny, zaranie życia.
Saryon, oderwawszy wreszcie spojrzenie od stojącej przed nim pięknej kobiety,
zamierzał właśnie zapytać Simkina, co się właściwie dzieje, to znaczy zapytałby go,
gdyby udało mu się odzyskać mowę. Młody człowiek skrzywił się jednak tak dziko
i wskazał Królową tak wyrazistym skinieniem głowy, że Saryon wolał powstrzymać się
od pytań.
Mars na czole Elspeth stał się bardziej widoczny.
– Chudy jest. I niezbyt krzepki.
– Bo to mędrzec i uczony – szybko odparował Simkin. Całe swe życie poświęcił
nauce.
– Naprawdę? – z zaciekawieniem spytała Elspeth. Saryon stwierdził, że ponownie
tonie w srebrzystych oczach. – Mędrzec. To nam się podoba. Nauczymy się wielu rzeczy.
Przerwała na dłuższą chwilę, pochyliła główkę na bok, przez moment trzymała
Saryona na uwięzi swego czarodziejskiego spojrzenia i wreszcie skinęła potakująco.
– Doskonale – zamruczała.
Zamykając dłoń Saryona w swojej dłoni, podpłynęła ku niemu, odwróciła do swego
ludu i opadła na ziemię, by stanąć obok katalisty. Jej złociste włosy omotały go i objęły,
a pod wpływem dotyku wróżki Saryon poczuł dreszcz, który przeszył jego całe ciało jak
słodka, paląca trucizna. Unosząc w górę nie stawiającą żadnego oporu dłoń katalisty,
Elspeth zawołała: – Pokłoń się, Leśny Ludu! Gotuj święto! Złóż hołd temu, kogo
wybraliśmy, by został ojcem naszego dziecka!
V. UCZTA WESELNA

SARYON CHODZIŁ TAM I Z POWROTEM, tam i z powrotem, tam i z powrotem,


wciąż przemierzając niewielką sypialną pieczarę, aż wreszcie, zbyt wyczerpany, by
zrobić choć jeden krok, opadł na miękką, pokrytą liśćmi kanapkę i z jękiem ukrył głowę
w dłoniach.
– Głowa do góry, stary! Jesteś panem młodym, bohaterem tej uczty, a nie głównym
jej daniem.
Słysząc ten uradowany głos, Saryon podniósł swą zrozpaczoną twarz.
– W coś ty mnie wpakował?! Tyyy...
– No, no, spokojnie, stary, spokojnie – powiedział szczerzący radośnie zęby Simkin,
wchodząc do pomieszczenia. Pozornie obojętnym gestem kiwnął głową, wskazując za
siebie, i mocno chwyciwszy Saryona za nadgarstki, jednym ruchem uniósł go z łoża. –
Towarzystwo – mruknął półgłosem. – Pogadajmy tam, w głębi – dodał, popychając
katalistę ku drugiemu krańcowi pieczary.
Patrząc ponad ramieniem Simkina, Saryon ujrzał kilku przedstawicieli Leśnego
Ludku tłoczących się i popychających u drzwi, uśmiechających się doń drwiąco,
chichocących i łypiących znacząco oczyma. Z ich pojawieniem się w pieczarze,
spokojnej dotąd i mrocznej, zapanował chaos. Członkowie Leśnego Ludku – istoty
zmysłowe – żyją dosłownie chwilą. Jedynym celem ich życia jest przeżywanie wszelkich
wrażeń, dających im przyjemność. Magia świata przepływa przez nich niczym wino, tak
że żyją niby w nieustannym odurzeniu. W swoich działaniach nie kierują się żadną
moralnością czy zasadami, nie wiedzą też, co to sumienie. Każdy z nich i każda robi to
tylko, co jej czy jemu daje uciechę, i nie ogląda się na resztę. Jedynym spoiwem, jedyną
siłą, która wiąże ze sobą członków tej nielicznej grupki, jest ich niezachwiana lojalność
wobec Królowej. Gdy towarzyszą im jej myśli, utrzymują jaki taki porządek. Jednak gdy
tego braknie...
Osłupiały Saryon wytrzeszczył oczy. Tam, gdzie przedtem w jednym z rogów
cienistej pieczary stało posłanie z aromatycznych liści, teraz znajdował się rozległy,
porośnięty liliami staw, po którym pływały łabędzie. W następnej chwili łabędzie
przemieniły się w konie, rozpaczliwie tłukące wodę kopytami, by wyskoczyć na brzeg,
a lilie stały się papugami, skrzeczącymi ochryple i miotającymi się po pieczarze. I nagle
w miejscu stawu Saryon zobaczył powóz zaprzężony w konie, pędzące wprost na niego.
Zaciskając powieki i z krzykiem strachu osłaniając głowę ramionami, czuł niemal gorący
oddech rumaków, a słysząc grzmot kopyt, oczekiwał, iż lada moment zostanie
stratowany. Zamiast tego powaliły go prawie gromkie wybuchy śmiechu. Otworzył oczy
i ujrzał, że konie zamieniły się w jagnięta, figlujące u jego stóp, podczas gdy on
wrzeszczy ze strachu. Oddech uwiązł mu w gardle i Saryon cofnął się chwiejnie: w tejże
chwili poczuł na ramieniu mocny uścisk dłoni Simkina.
– Nie oglądaj się – powiedział młody człowiek, zmuszając go do obrotu w tył.
Zamykając oczy, Saryon głęboko zaczerpnął tchu, po to jedynie, by natychmiast tego
pożałować. Jego nozdrza i płuca wypełniły najprzeróżniejsze zapachy – były wśród nich
delikatne perfumy, okropny smród gnijącego mięsa i zapach świeżo upieczonego chleba.
– A co teraz? Mam nie oddychać? – zapytał Simkina. Nie doczekał się jednak
odpowiedzi.
– Tak już lepiej – orzekł Simkin, poklepując Saryona po ręce z niekłamaną troską.
Zwracając się do zgromadzonych przy drzwiach przedstawicieli Leśnego Ludku, dodał
wyjaśniająco: – To nerwy. Ten człowiek nie przywykł do nagości. Nigdy nie zaznał
kobiety... jeśli wiecie, o co mi chodzi...
Sądząc po bezładnej wrzawie, jaką podnieśli, Leśni Ludkowie wiedzieli.
Saryonowi krew uderzyła do głowy. Szumiało mu w głowie i odczuwał jednocześnie
gorączkę i chłód. Wyrywając dłoń” z uścisku Simkina, jęknął ponownie i usiłował
zmusić się do jasnego rozumowania.
– Lepiej siadaj, stary – poradził mu Simkin, prowadząc go ku mechatej poduszce,
która zmieniła się w niewielki tapczanik, a potem w ogromnego muchomora, zanim
zdołali przejść połowę odległości dzielącej ich od niej. – Spróbuję skłonić gości
weselnych, by poszli i poświęcili swą uwagę innym, bardziej na nią zasługującym
osobistościom.
Stosując się machinalnie do rady Simkina, Saryon spojrzał na muchomora,
wzdrygnął się, opadł na podłogę obok i skonstatował, że siedzi znów na miękkiej,
pokrytej liśćmi kanapce. Pomyślał o wszystkich tych niebezpieczeństwach, którym
gotów był stawić czoło na Bezdrożach, od rozszarpania przez centaury po dostanie się
w moc straszliwych smoczych czarów. Nie brał jednak pod uwagę, iż zostanie uwięziony
przez Królową Wróżek, która zażąda od niego, by... by... No, nie, tego się nie
spodziewał.
– Ja przecież nawet nie wierzę we wróżki! – mruknął sam do siebie. –
A przynajmniej nie wierzyłem. Wszystko to uważałem za dziecięce bajędy! – Wieniec
czarownic! Tak właśnie Leśny Ludek wabi w pułapkę śmiertelników. – Głos starej Niani
rozbrzmiewał mu w uszach razem ze śmiechem wróżek. – Każdy, kto jest tak głupi, by
wejść w ten zaklęty pierścień, runie w dół, w głąb, do ich podziemnych pieczar. Tam zaś
nieszczęśnik, choćby był nawet potężnym czarodziejem, wpadnie w sidła zaklęć Leśnego
Narodku i utraci własną magię, stając się więźniem: dni będą mu upływać w luksusie,
a noce na niewypowiedzianych uciechach, aż oszaleje z rozkoszy.
Będący wówczas dzieckiem Saryon miał mętne wyobrażenie o tym, czym mogą być
owe „niewypowiedziane uciechy”. Przypomniał sobie, iż podejrzewał, że ma to coś
wspólnego z ucinaniem języka. Przeraziły go jednak wystarczająco, by jako dziecko
uciekał na oślep na widok wystającego z trawy grzyba.
Lecz zdążyłem już o tym zapomnieć. Straciłem wiarę z lat dzieciństwa. I oto siedzę
tutaj, wylegując się na poduchach z wonnych traw, pokrytych mchem i bardziej miękkich
niż najwygodniejsze kanapki Imperatora. Siedzę tu i za każdym razem, gdy wyczaruję
przed oczyma wizję Elspeth, krew kipi mi w żyłach i część mej istoty tęskni do tych
„niewypowiedzianych uciech”.
Saryon odwrócił się nieco i patrząc przez wpółprzymknięte powieki, mimowolnie
zafascynowany, nie potrafił oderwać oczu od kotłujących się przy drzwiach członków
Leśnego Ludku, których Simkin bezskutecznie usiłował przepędzić precz.
– To jasne, że nie śnię – szeptał sam do siebie Saryon – bo nawet we śnie zabrakłoby
mi wyobraźni, by wymyślić takich jak ci tutaj.
Wyrastający w drzwiach niczym ich zaczarowane grzyby Leśni Ludkowie zmieniali
się przed oczyma Saryona jak te zwariowane magiczne stwory, którymi go łudzili.
Niektórzy z nich mieli prawie po cztery stopy wzrostu, a ich brązowe, pomarszczone od
śmiechu, kpiące twarze przywodziły na myśl oblicza dzieci, które zestarzały się, nie
nabierając rozumu. Inni byli mali, tak że mogli zmieścić się w dłoni Saryona. Ci znów
przypominali kule światła, każdy z nich miał kolor nieco odmienny od pozostałych.
Przypatrzywszy się jednak uważniej, Saryon dostrzegł coś jakby delikatne, skrzydlate
nagie ciałka, otoczone nimbem magii. Prócz tych skrajnych przypadków widział też
mnóstwo osobników o rozmiarach pośrednich: niskich, pękatych, chudych, całych
i niecałych. Trafiały się też dzieci – mniejsze kopie dorosłych, a także zwierzęta
o najprzeróżniejszym wyglądzie, łażące wszędzie swobodnie, choć niektóre z nich
wyglądały na wierzchowce lub sługi rosiej szych Leśnych Ludków.
Żaden ze skrzatów nie był tak wysoki jak Elspeth, żaden też nie przypominał
człowieka tak bardzo jak ona. Zgodnie jednak z tym, co Saryon pamiętał z dziecięcych
bajęd, nie było w tym nic dziwnego. Podobnie jak w ulu największą i najbardziej
hołubioną jest królowa, wśród Leśnego Narodku jedynie Królowa wyróżnia się wysokim
wzrostem i zmysłowym pięknem. Z płonącą twarzą odgadł powód takiego stanu rzeczy –
chodziło, podobnie jak u pszczół, o przedłużenie gatunku. Bez Królowej i bez jej
przywództwa nierozważni Leśni Ludkowie wyginęliby. By urodzić dziecko, Królowa
jednak musi przedtem posiąść męża – i to człowieka...
Saryon złożył głowę na dłoniach, usiłując nie patrzeć na drwiąco uśmiechnięte
twarzyczki i migotliwe światełka.
Nie potrafił jednak nie słuchać ich głosów.
Tak różni są przedstawiciele Leśnego Ludku i tak różna siła i tonacja ich głosów – od
pisku niemal mysiego do głębokiego ropuszego rechotu – że Saryon zaczął zastanawiać
się, czy wszyscy oni mówią tym samym językiem. Nie potrafił pojąć ani słowa, zauważył
jednak, iż Simkin nie miał z tym trudności. Simkin nie tylko rozumiał Leśny Ludek, ale
potrafił mówić ich językiem. I właśnie to robił teraz, wywołując salwy śmiechu. Piekący
raka z zakłopotania Saryon mógł jedynie domyślać się, co też Simkin im opowiada.
Dalejże, Saryonie, odwołaj się do logiki – powiedział sobie. Wyjaśnij to, katalisto,
który przetrawiłeś wszystkie księgi swojej biblioteki. Objaśnij istnienie tych istot,
a potem znajdź usprawiedliwienie i powiedz, dlaczego gapisz się na ich tańce, siedząc na
tym kwietnym łożu. Wyjaśnij, dlaczego marzysz o zatraceniu się w słodkim więzieniu
i poddaniu się przemocy tych jakże białych, delikatnych ramion.
Nie! Ten chichot, te rechoty i ćwierkania zaczynały drażnić mu nerwy. Muszę się
stąd wydostać! – pomyślał raptownie, resztkami rozsądku czepiając się rzeczywistości.
Jeszcze moment i oszaleję, dokładnie tak jak w tych starych gadkach. Jakże się stąd
wyrwać? Simkin jest z nimi w zmowie! To on mnie tu przywiódł! Gdy jednak Saryon tak
myślał, przed jego oczyma zjawiła się wizja Elspeth lekko drżące piersi, delikatna skóra,
ciepło, słodycz, zapach... Jak oszalały zerwał się z mechatej poduszki, a na jego pobladłej
raptownie twarzy malowała się taka determinacja i chęć ucieczki, że widząc to, Simkin
bezceremonialnie wypchnął skrzaty na korytarz i zatrzasnął drzwi.
– Wypuść mnie! – głucho wrzasnął Saryon.
– Ależ, mój drogi, bądźże rozsądny – zaczął Simkin, stając przed drzwiami.
Saryon nie odpowiedział. Chwyciwszy młodego człowieka, z siłą rozpaczy odrzucił
go na bok.
– Przykro mi uciekać się do tego, ale musisz wysłuchać głosu rozsądku – powiedział
Simkin wzdychając. Wymówił kilka słów w tym, brzmiącym jak ptasi świergot, języku
Leśnego Ludku i z westchnieniem patrzył, jak dębowe drzwi zaczęły znikać, stając się
jednością ze ścianą w tej samej chwili, w której rzucił się ku nim katalista.
Z jękiem bólu, czując, iż opuszczają go resztki rozsądku, katalista powoli osunął się
na ziemię.
– Stary, nie bierz sobie tego tak do serca – rzekł Simkin, kucając obok i kładąc dłoń
na ramieniu Saryona, jakby dodając mu otuchy. – Wyciągnę nas z tej opresji. Musisz mi
dać tylko trochę czasu, to wszystko.
Spoglądając spode łba na odzianego w liście młodego człowieka, Saryon potrząsnął
głową i nie odpowiedział nic.
Głos Simkina załamał się.
– Rozumiem. Nie ufasz mi. Po tym wszystkim, co dla ciebie zrobiłem... A byliśmy
jeden dla drugiego jak... – Na jego bródkę stoczyły się dwie wielkie łzy. – Uważałem cię
za ojca... Mój nieszczęsny ojciec... Wiesz, ja i on byliśmy sobie bardzo bliscy...
powiedział młody człowiek zduszonym głosem – aż przyszli Wykonawcy i zabrali go ze
sobą! – Po twarzy Simkina spłynęły dwie następne łzy. Zakrywając dłońmi oblicze,
przebrnął na oślep przez pieczarę i wyrzucając w górę fontannę wonnego kwiecia,
wylądował na posłaniu z liści. – Wiesz, co zrobią z moją siostrą, jeśli nie sprowadzę cię
do Bractwa! – załkał. – Och, tego już za wiele! Za wiele! Saryon, wciąż wytrzeszczający
oczy na młodzieńca, poczuł się kompletnie skołowany. W końcu wstał i podszedł doń,
przecinając pieczarę w poprzek. Zbliżywszy się, niezgrabnie poklepał Simkina po
ramieniu.
– No, już dobrze – powiedział z zażenowaniem – nie chciałem sprawić ci przykrości.
Ja... po prostu nieco w tym wszystkim się pogubiłem, i tyle.
Żadnej odpowiedzi.
– Jakże możesz mnie winić? – dodał Saryon z goryczą w głosie – Na początku
skierowałeś nas do tej zaklętej puszczy...
– To przypadek – usłyszał stłumioną przez kwiaty odpowiedź.
– Potem ten krąg grzybów...
– Każdy może się pomylić...
– I wreszcie widzę ciebie ubranego jak jeden z nich! – To z nadmiaru uprzejmości
wobec gospodarzy...
– Królowa nazywa cię po imieniu, mówisz ich językiem. Na miłość Almina,
wymieniasz nawet z nimi żarciki! – zakończył zdesperowany Saryon, tracąc cierpliwość
i popełniając grzech poprzez wzywanie imienia boskiego nadaremnie. – I co miałem
sobie pomyśleć? Siadając Simkin spojrzał na Saryona zaczerwienionymi oczyma.
– Mogłeś zastosować zasadę dobrodziejstwa wątpliwości – powiedział
z westchnieniem. – Zapewniam cię, iż wszystko to potrafię wytłumaczyć. Ale... no cóż...
nie pozostało nam zbyt wiele czasu dodał pospiesznie, wycierając łzy. – Nie masz
grzebienia, prawda? spojrzawszy na łysinę Saryona, westchnął. – Głupie pytanie.
Przypuszczam, iż powinienem się nieco ogarnąć, wyglądam chyba strasznie. –
Wyciągając z włosów i brody gałązki, Simkin zaczął rozczesywać kędziory rozwidlonym
patyczkiem, który wyciągnął z kanapy.
– Ty też lepiej się przygotuj – poradził, rzuciwszy spojrzenie na Saryona. –
Posłuchaj, czy nie stać cię na nic lepszego niż ten zgrzebny habit? Mam pomysł! Otwórz
mi połączenie! Ubiorę cię migiem! Liście... mm... szkarłatnego klonu. Będą w sam raz.
Żadnej ostentacji. Gałązka sosny umieszczona w... punkcie strategicznym. Doskonale.
Z początku igiełki trochę kłują, ale przywykniesz do tego. No, daj spokój! W końcu
przecież żenisz się...
– Wcale nie! – wrzasnął Saryon, zrywając się na równe nogi i zaczynając wściekły
marsz po zamkniętej pieczarze.
– Oczywiście, że nie – powiedział Simkin z cichutkim śmieszkiem, który jakby urwał
się w połowie. Odchrząknąwszy młody człowiek spojrzał z nadzieją na pobladłego
katalistę. – To znaczy, chciałem rzec, iż nie jest to nie do pomyślenia, prawda? Elspeth to
naprawdę czarująca istota, wiesz? Ma bogatą osobowość, że nie wspomnę o...
Saryon rzucił mu złowieszcze spojrzenie.
– No tak, masz rację. Nie do pomyślenia – stwierdził Simkin z rezygnacją. – Mam
więc plan. Wszystko zaaranżowane. Moja siostra... no, wiesz... – dodał smutnym tonem –
Na szali jest jej życie. Przypuszczam, iż wspomniałem ci, że trzymają ją jako
zakładniczkę...
– Co zrobimy? – zapytał Saryon, nieśmiało przerywając Simkinowi rozwinięcie
opisu tragedii.
– Czekaj na mój sygnał – powiedział Simkin, wstając i poprawiając liście, niczym
strojnisia swą szatę. – No proszę, już są, przyszli, aby odprowadzić pana młodego do
zapłonionej oblubienicy.
– Jaki to będzie sygnał? – wyszeptał Saryon, gdy kamienne drzwi zaczęły znikać. Na
zewnątrz dostrzegał już blask pochodni, otoczonych tysiącami tańczących, migotliwych
światełek, i słyszał setki przenikliwych, dźwięcznych, miękkich i mocnych głosów,
składających się razem na niesamowity czarodziejski zaśpiew. W odległym, drugim
końcu usłanej kwiatami pieczary widział Elspeth, siedzącą na tronie, uczynionym
z żywego pnia dębu i dostrzegł, jak w świetle pochodni lśnią jej włosy. Przełknął ślinę. –
Sygnał? powtórzył ochrypłym głosem.
– Rozpoznasz go – zapewnił Simkin. Biorąc katalistę za ramie, poprowadził go ku
Królowej Leśnego Ludku.
– Jeszcze wina, najdroższy? – N-nie, dziękuję – wybąkał Saryon, wyciągając rękę, by
zakryć swój złoty puchar. Za późno. Jednym słowem Elspeth sprawiła, iż do czaszy
zaczął lać się słodki płyn o barwie krwi. Skrzywiwszy się Saryon cofnął dłoń i ukradkiem
wytarł ją o swoje szaty.
– Może plaster miodu? – I miód pojawił się na złotym talerzu Saryona.
– Nie, ja...
– Może owoców, mięsa, chleba? – Po kilku sekundach talerz przeładowany był
smakołykami, których zawiesisty aromat mieszał się z innymi zapachami: dymem
pochodni, parą unoszącą się znad półmisków pieczeni i wonnościami siedzącej tuż obok
Elspeth, ciężkim piżmem upajającym bardziej niż wino. – Niczego nie zjadłeś! –
powiedziała, nachylając się ku niemu tak, że poczuł, jak jej włosy ocierają się o jego
policzek.
– Naprawdę, nie jestem... nie jestem głodny – odparł Saryon zamierającym głosem.
– Spodziewam się, że jesteś zdenerwowany – powiedziała Elspeth, podczas gdy
wargi jej wyginał uśmiech, oczy zaś zapraszały Saryona, by przysunął się bliżej. – Czy
prawdą jest, że nigdy nie miałeś kobiety? Twarz Saryona nabiegła czerwienią głębszą niż
barwa wina w pucharze, sam katalista zaś rzucił wściekłe spojrzenie siedzącemu obok
Simkinowi.
– Coś musiałem im powiedzieć, stary – mruknął Simkin kątem ust, osuszając
równocześnie swój puchar. – Oni nie mogli pojąć, dlaczego zacząłeś się tak wzbraniać,
gdy Królowa ogłosiła, iż będziesz ojcem jej dziecka i tak dalej. Masz szczęście, że
wsadzili cię tylko do tego pokoiku, abyś ochłonął. Kiedy wyjaśniłem...
– Dlaczego zwracasz uwagę na tego głupca? Zwracaj się do mnie, ukochany mój –
miękkim głosem powiedziała Elspeth, chwytając skrawek szaty Saryona i pociągając
katalistę ku sobie. Poruszała się, igrając jakby z partnerem, głos jej był łagodny i ciepły,
a jednak te słowa zmroziły Saryona. – Będę dla ciebie bardzo mila, mój jedyny, pamiętaj
jednak, jesteś moim jedynym! Potrzebuję i żądam całej twojej niepodzielnej uwagi. Przez
cały czas, dniem i nocą, każda twoja myśl ma być poświęcona mnie. – Uniosła dłoń
i potarła nią swój jedwabiście gładki policzek. – Teraz zaś, mój jedyny, ponieważ nic nie
jesz i ponieważ zbyt wcześnie jeszcze, by udać się do małżeńskiego łoża...
– A... a kiedy to nastąpi? – zapytał czerwony jak rak Saryon.
– O wschodzie księżyca – powiedział Simkin, patrzący okiem znawcy na ponownie
podnoszący się poziom wina w swoim pucharze.
Elspeth spojrzała nań gniewnie, w tejże samej jednak chwili z drugiej strony
wybuchła wrzawa, odwracając jej uwagę. Korzystając z niespodziewanej okazji, Saryon
złapał Simkina za ramię.
– O wschodzie księżyca? To za niecałą godzinę! – Właśnie – odparł Simkin,
wpatrując się w wino.
– Musimy się stąd wynosić! – szeptał Saryon jak w gorączce.
– Już niedługo – mruknął Simkin.
Saryon nie ośmielił się pytać dalej, bo spór, wybuch wesołości czy cokolwiek tam
zaszło, cichł. Usiłując trzymać nerwy na wodzy i czując, iż lada moment mogą zawieść,
każąc mu z wrzaskiem wskoczyć na stół, Saryon zdecydował, że łyk wina mógłby nań
wywrzeć zbawienne skutki.
Podnosząc puchar do warg i starając się opanować drżenie dłoni, rozejrzał się
dookoła szklistym wzrokiem lunatyka. Brał udział w dworskich biesiadach, a nawet
w tym, co uważano za najdziksze z hulanek – Dniu Wszystkich Głupich na przykład,
kiedy to, przynajmniej w założeniu, odrzucano wszelki wzgląd na przyzwoitość. Gdy
patrzył jednak na szaleństwa i zamęt tego, co działo się teraz przed jego oczyma, zmysły
jego doznawały takiego szoku, iż nie potrafił odbierać tego jako całości, postrzegał tylko
eksplozje barw, hałasów i świateł.
Dookoła niego działo się wszystko, co tylko można byłoby sobie wyobrazić, od
zaciekłej bójki na środku stołu po bezwstydne spółkowanie na bocznych kanapach.
W przejściach tańczyły niedźwiedzie, akrobaci igrali z płonącymi łuczywami, dzieci
śpiewały sprośne piosenki, wszędzie zaś dookoła ciskano potrawami o ściany, posadzkę
i pułap. Patrząc w jedną stronę, doświadczał uczucia zgrozy, spojrzenie w drugą stronę
wprawiało go w zakłopotanie, gdy przenosił wzrok jeszcze gdzie indziej, mdliło go.
– Czy rozmyślasz o mnie? – szepnął mu wprost do ucha słodki głos.
Kalali sta wytrzeszczył oczy.
– Oczywiście – odpowiedział pospiesznie i odwrócił się, by spojrzeć na Elspeth,
która uśmiechnęła się i wsuwając dłoń w rękaw jego habitu, zaczęła pieścić ramię
katalisty. Patrzący teraz na nią Saryon uczynił pewne spostrzeżenie. Choć wszystko
dookoła niej wydawało się chaosem, ona sama była wcieleniem spokoju i oazą
wytchnienia. I pragnienie poddania się szaleństwu popychało go ku niej nieodparcie.
– A teraz – zapytała, wydymając lekko usteczka – powiedz mi, dlaczego nigdy nie
miałeś kobiety. Mój dotyk sprawia ci wszak przyjemność, czuję to – dodała, gdy mięśnie
Saryona napięły się mimo jego woli.
– To... niezgodne ze zwyczajami mojego... narodu – wyjąkał Saryon, zwilżając
językiem wyschnięte nagle wargi i uwalniając się od jej uścisku, by sięgnąć po puchar
wina. – Takie... parzenie się przystoi zwierzętom, nie zaś... hm... kobietom i mężom...
cywilizowanym.
– Słyszałam o tym co nieco – powiedziała Elspeth, a srebrzyste jej oczy zalśniły
śmiechem i rozbawieniem – ale nie dałam wiary. – Wzruszyła ramionami, a jej
spoczywające na liliach piersi unosiły się i opadały w takt spokojnego oddechu. –
Jakimże więc sposobem płodzicie dzieci? – Gdy objawiona została wola Almina w tej
sprawie – drżącym głosem powiedział Saryon – nam, katalistom, i Theldarim, magom
biegłym w medycynie, dano wiedzę niezbędną do wykonania tego obrzędu. Pomijając
inne względy, powoływanie do życia jest świętym darem i powinno się podchodzić do
tego aktu z... najwyższą czcią. – Och, jakże głupio brzmiało to w takiej bliskości jej
pysznego ciała...
– Naprawdę przemię... przecie... przepiękna mowa – wybełkotał Simkin, sprawiając,
że jego puchar ponownie wypełnił się winem. – Będziesz wspaniałym ojcem. Takim,
jakim był mój! – Załamując się całkowicie, złożył głowę na ramieniu Saryona i załkał.
– Simkin! – syknął Saryon, potrząsając pijakiem, świadomy tego, że Elspeth patrzy
na nich gniewnym wzrokiem. – Przestań! I siadaj prosto! Simkin usiadł, po to jednak
tylko, by jedną ręką capnąć Saryona za szyję i pociągnąć go za sobą, to zaś sprawiło, iż
katalista boleśnie uderzył głową o stół.
– Co ty wyprawiasz? – jęknął Saryon, usiłujący się uwolnić i prawie duszący się
oparami wina, bijącymi z ust Simkina.
– To-o... ż-żygnał – odparł Simkin głośnym szeptem, owijając i drugie ramię wokół
szyi Saryona i szczerząc doń zęby w pijackim uśmiechu.-Czas, byśmy – czknął potężnie
– uś... usz...u-uciekali.
– Co takiego? – zapytał Saryon, nadal usiłując uwolnić się od uścisku Simkina.
Jednak gdy tylko zdejmował z siebie jedną rękę, za każdym razem owijała się wokół
niego druga. Przez chwilę Simkin wisiał na szyi Saryona, potem, waląc się do przodu,
objął go w pasie, wreszcie, oparłszy głowę na piersi katalisty, uczepił się jego ramion.
– Uc-cieszka – wyszeptał, marszcząc czoło z wysiłkiem. Teraz.
– Ale jak? – wymamrotał Saryon, niejasno zdając sobie sprawę z tego, iż dookoła
zabrzmiały śpiewy. Ku swej rozpaczy dostrzegł przesączające się ze szczelin w wysokim
sklepieniu pieczary i padające na stół światło księżyca. Elspeth właśnie wstawała, a twarz
jej była równie zimna i blada jak oświetlający ją blask księżyca.
– Po-powiedz im, że żamieniogłem – powiedział Simkin, ponownie czkając. – Sra...
sztra... stralsziwa choroba. Zaraza.
– Ależ ty jesteś pijany! – prychnął wściekły Saryon. Nieoczekiwanie Simkin chybnął
się do przodu i swym ciężarem pociągnął Saryona na ziemię. Zabrzmiały śmiechy
i wiwaty skrzatów. Elspeth również coś wykrzykiwała. Saryon, tworząc bezładny kłąb
z Simkinem, swoim habitem i krzesłem, leżał na ziemi, młody człowiek na nim, obok
nich zaś śmigały stopy różnych rozmiarów i kształtów. Unosząc głowę z piersi Saryona,
Simkin obrzucił katalistę spojrzeniem szeroko otwartych, poważnych i nieco mętnych
oczu.
– Wieszszsz – szepnął oddechem przesyconym zapachem wina – sz...czaty się nie
upijają. To fizycznie niemożliwe. Uw-wierzą więc, ż-że jestem chory. U-uciekamy.
Widzisz? Saryon spojrzał na młodego człowieka z nowo rozbudzoną nadzieją.
– To znaczy, że tylko udajesz pijanego? – A-ależ skąd! – powiedział Simkin
poważnie. – Ni-igdy ni-iczego n-nie robię połowicznie. Po... pomóż mi tylko s-stanąć na
nogi. Na wszyszkie cztery! W tejże właśnie chwili kilku mocniejszych skrzatów złapało
Simkina i ściągnęło go z katalisty. Kilku innych podniosło na nogi Saryona, choć ten
zwlekał tak, jak tylko było to możliwe, rozmyślając równocześnie, co powiedzieć i czy
nie byłaby możliwa ucieczka na własną rękę.
Simkina w tym czasie utrzymywało w pionie czterech przedstawicieli Leśnego
Ludku: dwu trzymało go za stopy, a jeszcze dwaj fruwali nad jego głową i w mocnym
uścisku dzierżyli jego włosy. Na widok błędnych oczu młodego człowieka, jego
głupawego uśmiechu i uginających się nóg Saryon poczuł nagle desperacki spokój. Uciec
bez Simkina? Nie do pomyślenia. Saryon nie miał pojęcia, gdzie się znajdował, z tego
zaś, co widział, mógł jedynie wnioskować, że Królestwo Leśnego Ludku było potężnym
i zawiłym systemem pieczar i jaskiń. Sam zagubi się w nich bez ratunku. Gdyby nawet
udało mu się wydostać na powierzchnię, jego życie i tak nie byłoby wiele warte.
Zostać tutaj... z Elspeth... Wkrótce oszaleje. Ale cóż to za słodkie szaleństwo...
Westchnąwszy lekko, zwrócił się do Królowej Skrzatów.
– Poślijcie po Uzdrowiciela – powiedział najsurowszym tonem, na jaki potrafił się
zdobyć.
– Co takiego? – Królowa wyglądała na zaskoczoną i podnosząc dłoń, natychmiast
uciszyła wrzawę i hałasy, czynione przez jej poddanych. W wielkiej hali zapadł nagle
mrok, jedynym światłem był teraz blask złotych włosów Elspeth. – Uzdrowiciela? Nie
ma ich wśród nas.
– Co, ani jednego? – Saryon był szczerze zdumiony. – Nawet żadnego Mannanish? –
A po co? – z drwiną w głosie zapytała Elspeth. – My nigdy nie chorujemy. Jak sądzisz,
czy jest inny powód, dla którego unikamy zarażenia przez ludzi...? Przerywając spojrzała
nagle bacznie na Simkina, a jej oczy się zwęziły.
– I jak dotąd, to się wam udawało – powiedział Saryon, wskazując Simkina, który
z każdą chwilą wyglądał gorzej. W miejscach nie zakrytych przez brodę twarz jego
zieleniała coraz bardziej, a oczy wywróciły się białkami do góry. Zaniepokojone tym
skrzaty, podtrzymujące chwiejącego się i zataczającego młodzieńca, pytająco patrzyły na
Królową.
– Czekajcie – odezwał się Saryon, występując do przodu i zdecydowanym ruchem
obejmując sflaczałe ciało Simkina. – Zabiorę go do jego komnaty...
– O niego zatroszczę się sama! – spokojnie powiedziała Elspeth. – I to niezwłocznie!
Saryonowi serce skoczyło do gardła – ujrzał, iż Królowa przygotowuje się do rzucenia
czaru, który najpewniej cisnąłby Simkinem na dno rzeki.
– Nie! Zaczekajcie! – zawołał katalista, podpierając idiotycznie uśmiechniętego
Simkina. Ten ostatni, chwiejąc się beztrosko, podśpiewywał pod nosem jakąś piosenkę. –
Nie wolno wam odsyłać go precz. Musimy dowiedzieć się, co takiego złapał! –
dokończył Saryon w przypływie natchnienia. – I przekonać się, czy to jest... zaraźliwe.
– Śmiertelnie – żałobnym głosem powiedział Simkin i w samą porę zwrócił kolację,
rozpryskując ją po całej podłodze. Skrzaty, które go otaczały, gniewnie cofnęły się
z piskiem, tworząc wolną przestrzeń ze stojącymi pośrodku katalista i jego
przewodnikiem.
– Czyżby ludzie podlegali aż takim słabościom? – marszcząc brwi, zapytała Elspeth.
– Ależ tak, oczywiście! – powiedział Saryon prawie bez tchu, bo dostrzegł sączący
się wśród księżycowego blasku promyk nadziei.
– Mnie na przykład zdarza się to stale! Patrząca na niego Elspeth uśmiechnęła się.
– Dobrze więc się stanie, jeśli zmieszamy krew twego dziecka z moją. W swoim
czasie być może usuniemy ślad tej ludzkiej słabostki. Zabierz go więc do jego komnat.
Wy czterej – wskazała czwórkę najtęższych spośród wysokich skrzatów – macie im
towarzyszyć. Kiedy Simkin legnie do snu, przywiedźcie mojego ukochanego do mnie.
Przysuwając się bliżej, musnęła ustami policzek Saryona. Jej ciepłe, miękkie
i powabnie wygięte wargi przylgnęły do twarzy Saryona i katalista na moment osłabł,
zupełnie tak jak Simkin. Potem Królowa odeszła, otoczona chmurą lśniących złotych
włosów.
– Zaczynajcie igraszki! – zawołała. Ciemności raptownie ożyły. Pogrążony
w rozpaczy Saryon, na poły prowadząc, na poły ciągnąc Simkina, zaczął przedzierać się
z pijakiem poprzez halę, otoczony przez czterech tańczących skrzatów-strażników.
– No cóż, warto było spróbować – z westchnieniem szepnął na ucho Simkinowi. –
Ale nic z tego nie wyszło.
– Nie wyszło? – zapytał Simkin, rozglądając się ze zdumieniem dookoła. – Czyżby
nas złapali? Nie przypominam sobie, żebyśmy w ogóle uciekali! – Uciekali? – teraz
z kolei zdziwił się Saryon. – O czym ty mówisz? Myślałem, iż chcemy skłonić ich, aby
nas wypuścili ze względu na twoją chorobę.
– O-oto pomyszł c-co się zo-owie – powiedział Simkin, spoglądając na Saryona
oczyma załzawionymi z zachwytu. – Wypr-rróbujmy go.
– Ja już próbowałem – sapnął gniewnie Saryon. Grzbiet i ramiona miał obolałe
z wysiłku, a ponadto piekły go dłonie podrażnione liśćmi, w które odział się Simkin.
Coraz bardziej też mdliło go od niesamowitej kombinacji zapachów wina, lasu
i wymiocin. – Nie wyszło.
– O! – Simkin przez chwilę wydawał się załamany, prawie natychmiast jednak
odzyskał wigor. – Pszy... uszszam, że musimy... b-rraćnogizapas.
– Cyt! – ostrzegł Saryon, oglądając się na strażników. – Pleciesz bzdury! Nie możesz
ruszyć ręką, a cóż dopiero mówić o nogach.
– Zapominasz – nadymając się butnie, odparł Simkin – że jestem biegłym
w rzemiośle Czarodziejem. Klasy Albanara. Ot... otwórz mi przejście, katalisto, a ja...
wyjdę stąd na skrzydłach powietrza.
– Naprawdę znasz drogę powrotną? – zapytał Saryon z powątpiewaniem.
– Jas-sne.
– A jak się czujesz? – Dużo lepiej... niż psz... pszettem.
– Bardzo dobrze – nerwowo mruknął Saryon, oglądając się na strażników, którzy nie
zwracali na nich najmniejszej uwagi. – Którędy zatem? Simkin rozejrzał się dookoła,
kręcąc głową niczym sowa.
– Tędy. – Wskazał kiwnięciem mroczny, najwyraźniej dawno nie używany korytarz,
odchodzący od tego, którym szli, i skręcający w prawo. Spoglądając za siebie, Saryon
spostrzegł, iż czterej strażnicy ociągali się i tęsknie zerkali w tył, niechętnie opuszczając
hulankę.
– Teraz! – wrzasnął Simkin.
Saryon szeptem zaczął powtarzać modlitwę do Almina. Przypominając sobie
z goryczą, iż teraz musi polegać wyłącznie na samym sobie, otworzył połączenie dla
otaczającej go magii. Wchłaniając ją, czynił równocześnie pospieszne obliczenia
matematyczne, niezbędne do tego, by przekazać Życie młodemu człowiekowi, tak
jednak, aby nie doprowadzić do własnego wyczerpania. Przepełniony magią, której sam
nigdy nie mógł używać, przedłużył połączenie do Simkina i poczuł odpływ siły, gdy
młody czarodziej zaczął ją od niego czerpać.
Przepełniony magiczną mocą Simkin zrobił krok w powietrze z gracją pijanego
nicponia.
Widząc, że Simkin jest bezpieczny, Saryon ruszył biegiem, zaś tajona obawa
i ścinające krew napięcie nadzwyczajnie dodały mu wigoru, gdy pędził wzdłuż
podziemnego korytarza. Usłyszał za sobą wrzaski strażników, ale nie ośmielił się
obejrzeć, żeby sprawdzić, co się stało. Miał dość kłopotów z omijaniem przeszkód. Ze
ścian korytarza tu i ówdzie wystawały pochodnie, podziemny chodnik był mroczny,
podłogę zaś tarasowały zaścielające ją głazy i śmiecie. Nie miał też pojęcia, dokąd
zmierzali. Korytarze krzyżowały się i rozwidlały w najprzeróżniejszych kierunkach,
Simkin jednak mijał je bez wahań, a liście, którymi był okryty, trzepotały jak na drzewie
podczas wiatru.
Wrzaski z tyłu potężniały, alarmująco odbijając się echem od ścian jaskini. Przez
moment Saryonowi wydawało się, że słyszy wybijający się ponad nie przenikliwy
i chrapliwy krzyk Elspeth. Pochodnie dookoła nich natychmiast zgasły, pozostawiając ich
w nieprzeniknionych ciemnościach, w których Saryon nie był w stanie niczego dojrzeć.
– Auu! Do licha! – Simkin? – krzyknął przestraszony Saryon, nie ośmielając się
zrobić następnego kroku w ciemność, choć słyszał coraz głośniejsze wrzaski Leśnego
Ludku.
– Katalisto, więcej Życia! – zawołał Simkin. Oddychając spazmatycznie – serce
waliło mu jak szalone – Saryon raz jeszcze otworzył połączenie. Korytarz momentalnie
rozświetliło słabe światło, promieniujące z dłoni Simkina. Młody mag wisiał nad
Saryonem, pocierając dłonią nos.
– Wpadłem na ścianę – powiedział ponuro. Obejrzawszy się za siebie, Saryon
zobaczył, że skaczące korytarzem światełka prawie ich doganiają.
– Ruszajmy! – zawołał i pobiegł do przodu, po to jedynie, aby szybko i z krzykiem
odskoczyć w tył.
Ogromny czarny pająk prawie tak duży, jak sam otwór korytarza wisiał na
gigantycznej pajęczynie, rozpiętej w poprzek ich ścieżki. Saryon ujrzał się nagle
zaplątanym w tę sieć, oczyma wyobraźni zobaczył, jak w ciemności chwytają go kosmate
łapy, i poczuł sączącą się do jego żył truciznę; wizja ta zaś osłabiła go tak bardzo, że
zaledwie utrzymał się na nogach.
Opierając się o ścianę, patrzył na szkaradnego pająka, obserwującego ich dziko
łyskającymi, czerwonymi ślepiami.
– To nie ma sensu – powiedział z rezygnacją. – Nie damy im rady.
– Bz-zdury! – wymamrotał Simkin. Podlatując do katalisty, złapał go za ramię
i pociągnął dalej, zmierzając ku sieci.
– Oszalałeś? – wycharczał Saryon.
– No, dalej! – nalegał Simkin. Wlokąc za sobą przerażonego katalistę, ruszył wprost
na ogromnego pająka.
Saryon, walcząc jak szalony, usiłował uwolnić się od uścisku Simkina, ale młody
człowiek, przepełniony magiczną energią, okazał się zbyt krzepki. Czerwone oczy urosły
w dwa bliźniacze słońca, kosmate łapy stwora wyciągnęły się ku kalaliście, a spowijająca
Saryona pajęczyna zaczęła go dusić...
Zamknął więc oczy.
– Stary, nie mogę wisieć tu przez całą wieczność – usłyszał skarżący się głos.
Otworzył oczy i ku swemu zaskoczeniu stwierdził, iż pająk zniknął.
Przed sobą widział jedynie pusty korytarz i bujającego nie opodal w powietrzu
Simkina.
– Co? Ten pająk... – Saryon pospiesznie rozejrzał się wokół.
– Iluzja – powiedział Simkin kąśliwie. – Miałem... prawie całkowitą... pewność, że
nie jest prawdziwy. Elspeth ma zdolności, nie przeczę... ale nie aż takie. Prawdziwy
pająk w mgnieniu... palca. Ha! – prychnął z pogardą. – Oszywiście... – dodał uderzony
nagłą myślą, pod której wpływem szerzej otworzył oczy. – Istniała możliwoś-śś... że to
był praffcify pająk, umieszszony tam, aby pilnować korytarza. Jakoś mi to nie wpadło...
do głowy. Na krew Almina, skoczyliśmy w środek pajęsz-szyny. – Widząc przerażenie
na twarzy Saryona, młody mag wzruszył ramionami i poklepał go po plecach. –
Mogliśmy napytać sobie biedy, nieprawdaż-ż, stary? Zbyt wyczerpany, by mówić,
Saryon tylko spazmatycznie łapał ustami powietrze i usiłował zapomnieć o przeżytym
koszmarze. Znacznie pomogły mu w tym dobiegające z tyłu wrzaski.
– Jak daleko jeszcze? – Udało mu się jakoś wykrztusić to pytanie, gdy chwiejnie
ruszał przed siebie.
– Do... tamtego zakrętu – wskazał Simkin. – Tak myślę... – Obejrzawszy się na
ciężko człapiącego z tyłu katalistę, młody człowiek zapytał: – Dasz radę? Saryon
z ponurą miną skinął tylko głową, choć dawno już utracił czucie w nogach, które
wydawały mu się teraz tylko dodatkowym ciężarem do dźwigania. Wrzaski skrzatów
rozbrzmiewały coraz bliżej. Obejrzawszy się za siebie, dostrzegł tańczące światełka, choć
może tylko migało mu w oczach. Nie był pewien, zresztą w tej chwili wszystko mu już
zobojętniało.
– Zbliżają się – wychrypiał i głos uwiązł mu w gardle, gdy poczuł nagły, ostry ból
w boku.
– Zatrzymam pościg! – powiedział Simkin. Okręcając się w powietrzu, uniósł dłonie.
Z jego palców wystrzeliły błyskawice, ugodziły w sklepienie jaskini, tak że powietrze
w jednej chwili wypełniło się grzmotem padających skał i duszącym zapachem siarki.
Saryon – oślepiony, ogłuszony i obawiający się, że spadająca skała może rozbić mu
głowę – wiedziony przez Simkina, skoczył do przodu.
– To powinno dostarczyć im nieco zajęcia – mruknął młodzieniec zadowolonym
z siebie tonem, gdy biegli dalej korytarzem.
Katalista nie pamiętał tego, co działo się potem. Biegł, potykał się i padał, Simkin
(chyba) podnosił go na nogi i biegli dalej. Mgliście przypominał sobie, że błagał
Simkina, aby zostawił go i pozwolił mu skonać w mroku, kładąc kres bólowi
szarpiącemu ciało. Słyszał za sobą okrzyki, które potem urwały się, później chciał się
zatrzymać, ale Simkin nie pozwolił mu, wrzaski rozległy się ponownie, aż wreszcie...
ujrzał światło dnia.
Światło słoneczne. Ta jedna rzecz zdolna była przeniknąć mroki bólu i strachu
zwierające się wokół Saryona. Uszli! Świeży powiew powietrza na twarzy dodał mu
nowych sił. W ostatnim przypływie energii, czerpanej z jakichś nie znanych jemu
samemu głębin własnego jestestwa, Saryon skoczył ku widocznemu już otworowi,
rysującemu się wyraźnie na końcu tunelu.
Co zrobią na zewnątrz? Czy Leśny Ludek będzie ścigał ich także i w puszczy? Czy
skrzaty podażą za nimi, wytropią ich i ponownie sprowadzą do jaskiń? Saryon nie
wiedział i wcale go to teraz nie obchodziło. Jeśli tylko czuje słońce na twarzy, trawę pod
stopami i widzi zamykające się nad ich głowami i kryjące ich gałęzie drzew – wszystko
będzie dobrze. To jedno Saryon wiedział z całą pewnością.
Przepełniony tryumfem i radością, Saryon dotarł do końca tunelu, wypadł na
zewnątrz... i nieomal runął w dół z pionowego urwiska.
Chwyciwszy katalistę, Simkin odciągnął go od skraju przepaści i pociągnął w tył, na
skałę. Saryon opadł na kolana, początkowo zbyt wyczerpany i oszołomiony, żeby pojąć,
co się stało. Gdy minął mu zawrót głowy i mógł już rozejrzeć się dookoła, stwierdził, że
obaj z Simkinem przycupnęli na małym występie skalnym, wysuwającym się z tunelu
i szerokim może na dziesięć stóp, kończącym się zaś ponad stustopowym pionowym
urwiskiem spadającym do gęsto zalesionego wąwozu jakiejś rzeki.
Cały obolały, jego nadzieje na wolność zdruzgotane równie skutecznie i dokładnie,
jakby je zniweczył skok ze skały i upadek w dół, Saryon mógł jedynie gapić się na
Simkina, nazbyt wyczerpany, by cokolwiek powiedzieć.
– Tego się raczej nie spodziewałem – przyznał młody człowiek, gładząc się po
bródce i patrząc w dół, na wierzchołki drzew. Wiem! – powiedział nagle. – Do licha!
Przy drugim rozwidleniu korytarzy powinienem był skręcić w prawo, zamiast w lewo.
Zawsze gubię się w tym miejscu.
Saryon zamknął oczy.
– Ratuj się sam – powiedział. – Masz w sobie dość Życia, byś mógł spłynąć w dół na
skrzydłach wiatru.
– I zostawić cię tutaj? Nie, nie, stary – rzekł Simkin. Podleciał i stanął przed
katalistą, nadal jeszcze chwiejąc się lekko pod działaniem wina. – Ani mi w głowie cię
op-puszczać. Jesteś dla mnie... jak ojciec...
– Tylko mi tu nie becz! – uciął Saryon.
– Przepraszam. – Simkin chrząknął i wytarł nos. – Ale jeśli pozostała ci choć
odrobina siły, to jeszcze powojujemy. – Spojrzał na katalistę wzrokiem pełnym nadziei.
– Nie mam pojęcia – potrząsnął głową Saryon. Nie był pewny, czy pozostało mu
dość sił, by oddychać.
– Mam pewną umiejętność – wyjaśniał cierpliwie Simkin. Potrafię zmieniać się
w nieożywione obiekty.
Saryon spoglądał nań, niczego nie pojmując.
– Bzdury – powiedział wreszcie. – Znam ogrom koniecznych do tego obliczeń
matematycznych. Sześciu biegłych katalistów byłoby potrzebnych, do zapewnienia
dostatecznej ilości Życia...
Usłyszał z tyłu okrzyki, zmieszane z ochrypłymi, gardłowymi śmiechami, gdy
skrzaty zorientowały się, że ich ofiary utknęły w pułapce.
– Nie! – szybko odrzekł Simkin. – Powiedziałem, to mój talent. Mogę to czynić
wedle mej woli i w zasadzie bez żadnej pomocy. Teraz jestem nieco wyczerpany i trochę
oszołomiony winem, gdybyś jednak zechciał mi pomóc...
– Nie wiem, czy...
– Pospiesz się, człowieku! – krzyknął Simkin, chwytając Saryona za ramię
i pomagając mu wstać.
Saryon, zanadto wyczerpany, aby się sprzeczać, w zasadzie zobojętniały na
wszystko, otworzył połączenie i zebrał resztki swej energii. Magia wypłynęła zeń niczym
krew z otwartej tętnicy i oto pozostał pusty i jałowy. Nie mając nawet siły potrzebnej do
czerpania z otaczającego go świata, niczego nikomu nie mógł już dać. Wrzaski z tyłu
rozbrzmiewały coraz głośniej. Już wkrótce tu będą. Może powinienem PO prostu
skoczyć w dół – pomyślał i marzycielsko spojrzał poza skraj urwiska.
Wyobraził sobie, jak leci w powietrzu na spotkanie ziemi, jego ciało uderza o ostre
skały, rozbija się o nie, rozdziera...
Czując, że strach skręca mu wnętrzności, cofnął się żwawo... i oparł o pień drzewa.
Okręcił się na pięcie i spojrzał ze zdumieniem. Przedtem nie było tu żadnego drzewa.
Naga skalna półka...
– Do góry! Właź! – powiedziało drzewo zduszonym głosem. Gapiąc się
z wytrzeszczonymi oczyma, Saryon wyciągnął drżącą dłoń i dotknął szorstkiej kory
drzewa.
– Simkin? – Nie ma czasu do stracenia! Ukryj się wśród gałęzi! Szybko! Zbyt
zmęczony, by logicznie myśleć, czy choćby dziwić się tak niezwykłemu wydarzeniu,
Saryon podkasał poły habitu i chwytając za nisko zwisające gałęzie, wdrapał się na
rosnące nad samą przepaścią drzewo.
– Wyżej! Musisz wdrapać się wyżej! Przywarłszy do pnia, Saryon zdołał podciągnąć
się odrobinę wyżej. Tam się zatrzymał. Przyciskając policzek do gałęzi, potrząsnął
głową.
– Dalej... nie dam rady... – wymamrotał załamany.
– No dobrze! – Drzewo było jakby poirytowane. – Nie ruszaj się. Na szczęście masz
zielony habit.
To ich nie wywiedzie w pole, pomyślał Saryon, przysłuchując się rozbrzmiewającym
w głębi jaskini głosom. Wystarczy, żeby jeden z nich spojrzał w górę lub podleciał wyżej
i...
Powiew wiatru musnął drzewo i gałąź pod stopami Saryona pękła z nagłym
trzaskiem. Chwyciwszy drugą i podciągnąwszy się wyżej, katalista spojrzał na
rozszczepione drewno i do reszty stracił nadzieję na ratunek. Brązowe i wyschnięte
wewnątrz drzewo było martwe, martwe tak samo, jak on będzie niezadługo. Przez góry
przeleciał kolejny powiew wiatru i następna odłamana gałąź poleciała w przepaść.
Saryon czuł, jak drzewo trzeszczy i dygoce pod jego ciężarem. Potem usłyszał głośny
trzask... odgłos pękania, znowu trzask... Wreszcie, z rozdzierającym jękiem i łomotem,
całe drzewo runęło w przepaść.
Wczepiony w korę i liście Simkina Saryon słyszał, jak lecąc w dół, młody człowiek
mruczy do siebie: – Niech mnie grom spali! Spróchniałem od środka!
VI. BRACTWO KOŁA

– A ZATEM TO JEST ÓW KATALISTA? – Tak, drogi chłopcze. Niezbyt


imponujący osobnik, nieprawdaż? A jednak ciągnęło go tu coś, co jest dla niego bardzo
ważne, a czego ja nie odkryłem podczas naszej małej wycieczki. Wysłano go po ciebie,
Joramie.
– Wysłano? Kto go wysłał? – Biskup Vanya.
– No jasne, powiedział ci to sam katalista, czy nie tak, Simkin? – Oczywiście,
Mosiah. Staruszek ufa mi bez zastrzeżeń. Uważa mnie za syna, którego nigdy nie miał.
Mówił mi to wiele razy. Nie myślcie, iż mu wierzę. Mimo wszystko jest katalista.
Potwierdził to Biskup Vanya, to znaczy o Joramie. Nie to, że jestem jego synem, którego
nigdy nie miał.
– Przypuszczam też, że Imperator przesyła wyrazy szacunku...
– Nie widzę powodu, dla jakiego miałby to uczynić. No, w każdym razie nie wam,
kmiotki. Jazda, śmiejcie się. Ja zaś po prostu zaczekam do dnia, w którym pomści mnie
los. Ten Saryon przybył tu po ciebie, Kruczowłosy.
– Wydaje się, że jest w kiepskiej formie. Coś ty mu zrobił? – Na honor, nic! Pomyśl,
Mosiah, czy to moja wina, że świat, tam na zewnątrz, jest okrutny i podstępny? Ośmielę
się twierdzić, że nasz katalista nieprędko sam odważy się stawić mu czoło.
Saryon obudził się z kichnięciem.
Bolała go głowa, w której panował kompletny zamęt, dolegało mu też nadwerężone
gardło. Pokasłujący katalista otulił się własnym habitem, obawiając się otworzyć oczy.
Leżał w łóżku, ale gdzie ono stało? To moje własne łóżko, w mojej celi u Źródła –
powiedział sobie. To właśnie zobaczę, gdy otworzę oczy. Wszystko było snem.
Pogrążony w tych złudzeniach, zawinięty w koce, leżał tak przez kilka minut.
Wyobraził sobie nawet wszystkie dobrze mu znane przedmioty w swoim pokoju: książki,
arrasy, które przywiózł z Merilon wszystko powinno tu być, tak jak zwykle.
Potem usłyszał, że ktoś się poruszył. Z westchnieniem otworzył oczy.
Znajdował się w niewielkim pokoju, takiego jednak pomieszczenia nigdy przedtem
nie widział. Blade promienie słoneczne, sączące się przez uchylone okno, oświetliły
scenerię, którą katalista mógłby wyobrażać sobie jako Drugą Stronę. Ścian pokoju nie
ukształtowano z kamienia czy drzewa, ale wykonano je z doskonale uformowanych
prostokątów, ułożonych jeden na drugim. Trudno było wyobrazić sobie coś bardziej
nienaturalnego i spoglądający na to katalista aż się wzdrygnął. W rzeczy samej, wszystko
w tym pokoju wyglądało na przeciwne naturze, jak zauważył ze wzrastającą zgrozą, gdy
zmusił się do rozejrzenia dookoła. Stół pośrodku pomieszczenia nie został zręcznie
sporządzony z jednego kawałka drzewa, ale złożono go z kilku polan brutalnie
zmuszonych, by tworzyły całość. W ten sam sposób wykonano i kilka krzeseł –
wyglądały niezgrabnie i obco. Gdyby Saryon ujrzał przechodzącego za oknem człowieka,
którego ciało byłoby złożone z części ciał innych, martwych ludzi – nie byłby bardziej
zaszokowany. Przez chwilę wydawało mu się, iż słyszy, jak drewno jęczy z bólu.
Ponownie usłyszał ten sam dźwięk co przedtem. Niepewnie wytrzeszczył oczy,
usiłując dojrzeć coś w mroku niewielkiego pokoiku.
– Kto tu? – wychrypiał.
Nie było odpowiedzi. Zaskoczony, położył się ponownie. Przysiągłby, iż słyszy
jakieś głosy. A może to był sen? Ostatnio tak często nawiedzały go okropne sny. Te
skrzaty, przepiękna kobieta i wstrętne drzewo...
Po kolejnym kichnięciu usiadł na łóżku, szukając czegokolwiek do wytarcia
ociekającego nosa.
– Ośmielę się spytać, o Podrapany i Poobijany, czy to cię zadowoli? W powietrzu
pojawił się skrawek pomarańczowego jedwabiu, który frunął, by lec na kocu obok dłoni
Saryona. Katalista żachnął się, jakby zobaczył węża.
– To ja. We własnej osobie, by tak rzec.
Oglądając się za siebie – tam, skąd rozlegał się głos, Saryon ujrzał stojącego
u wezgłowia łóżka Simkina. Przypuszczał przynajmniej, że był to ów młody człowiek,
który „ratował go” w Bezdrożach. Zniknęły gdzieś bowiem proste, brunatne szaty
mieszkańca lasu, zniknęły i liście, w które odziewali się Leśni Ludkowie. Zamiast tego
Saryon ujrzał brokatową pelerynę o najbardziej jaskrawym odcieniu błękitu i nieco
jaśniejszą kurtkę narzucone na jedwabną czerwoną bluzę, lśniącą bardziej migotliwie niż
błyski słońca na wodzie. Zielone skórzane bryczesy, obcisłe i dopasowane, były spięte
pod kolanami, czerwonymi, wykonanymi ze szlachetnych kamieni klamrami, na nogach
pyszniły się czerwone jedwabne pończochy, obrazu całości zaś dopełniały zielone, obfite
koronki widoczne wszędzie: w mankietach, za pasem, i kipiące w rozcięciu bluzy przy
szyi. Gładko zaczesane kasztanowe włosy lśniły, a bródkę starannie przycięto.
– Podziwiasz mój strój? – zapytał Simkin, przygładzając włosy. – Nazwałem go Trup
w Błękicie. „Simkin, to okropna nazwa”, powiedziała Hrabina Dupere. „Wiem o tym,
o Pani”, odparłem z naciskiem, „to jednak była pierwsza myśl, jaka wpadła mi do głowy,
tak rzadko zaś coś mi do niej wpada, że pomyślałem, iż trzeba rzecz utrwalić, mówiąc
obrazowo, i sprawić, by poczuła się mile widzianą”.
Simkin mówił, idąc, aż w końcu stanął przed Saryonem. Wdzięcznym gestem
podniósł z koca pomarańczową jedwabną szarfę i z ukłonem podał ją kataliście.
– Wiem. Te bryczesy. Przypuszczam, że nigdy przedtem nie widziałeś czegoś
takiego. Ostatni krzyk mody dworskiej. Absolutne szaleństwo. Muszę wyznać, że
ogromnie je polubiłem. Choć ocierają mi nogi...
Kolejne kichnięcie i atak kaszlu Saryona przerwały Simkinowi, który skinieniem
dłoni wezwawszy krzesło, przysiadł na nim, krzyżując nogi, tak by katalista mógł lepiej
podziwiać pończochy.
– Czujesz się odrobinę niezdrów? Złapałeś paskudne przeziębienie. To musiało stać
się wtedy, gdy wleciałeś do rzeki.
– Gdzie ja jestem? – wychrypiał Saryon. – Co to za miejsce? – Rzeczywiście,
skrzeczysz jak żaba. Odpowiadając zaś na twoje pytania: jesteś oczywiście tam, dokąd
zamierzałeś dotrzeć. W końcu to ja byłem twoim przewodnikiem. – Simkin ściszył głos.
– Trafiłeś pomiędzy Technologów. Przywiodłem cię do siedziby ich Bractwa.
– Jak się tu dostałem? Co się stało? O jakiej rzece wspomniałeś? – Nie pamiętasz? –
Simkin wyglądał na dotkniętego. – Po tym, jak ryzykowałem życie, zamieniając się
w drzewo, a potem skacząc nad przepaścią, trzymałem cię w gałęziach... hm, to znaczy
w ramionach... czule niczym matka dziecię.
– Więc to działo się naprawdę? – Saryon utkwił w Simkinie tępe spojrzenie
załzawionych oczu. – To nie był... zły sen? – Dotknąłeś mnie do żywego! – westchnął
Simkin i rzeczywiście wyglądał na urażonego. – Po tym wszystkim, co dla ciebie
zrobiłem, ty nie pamiętasz. Przecież wiesz, że traktuję cię jak ojca...
Saryon, wzdrygnąwszy się, podciągnął koc ku szyi. Zamykając oczy, wymazał
wszystko z pamięci: Simkina, szatę w stylu Trup w Błękicie, przepastny pokój i głosy,
które słyszał (lub które mu się śniły). Młody człowiek terkotał dalej, Saryon jednak już
nie słuchał, zbyt zmęczony, żeby przejmować się czymkolwiek. Zasnął niemal, ale
powróciło doń okropne uczucie spadania i zachłysnąwszy się, ponownie otworzył oczy.
I wtedy dotarł do jego świadomości odległy dźwięk, jakby dudnienie, który rytmicznie
basował jego koszmarom.
– Co to takiego? – zapytał pokasłując.
– To znaczy co? – Ten hałas... To dudnienie...
– Huta żelaza...
Huta żelaza. W Saryonie zamarła dusza. Vanya mówił prawdę. Czarownicy należący
do Bractwa odkryli ponownie starą, skazaną na zapomnienie sztukę – Sztukę Mroku,
która nieomal stała się przyczyną zguby całego świata. Jakimiż ludźmi są ci, co stracili
swe dusze na rzecz Dziewiątej Tajemnicy? Muszą być bestiami, demonami, on zaś jest
teraz między nimi – zupełnie sam. Sam, jeśli nie liczyć Simkina. Ale kim, lub czym, był
Simkin? Czym był Simkin? Jeśli to drzewo i skrzaty nie zrodziły się w wyobraźni
Saryona, mogło być i tak, że głosy, które słyszał, również należały do rzeczywistości, co
oznaczałoby, iż Simkin go zdradził. „Wysłano go po ciebie, Joramie”. Głos, który
wymówił te słowa, wcale nie żartował. „Pomyśl, Mosiah, czy to moja wina, iż świat, tam
na zewnątrz, jest okrutny i podstępny? Ośmielę się twierdzić, że nasz katalista nieprędko
sam odważy się stawić mu czoło”. Zniknęły gdzieś zielone koronki, pomarańczowy
jedwab i olśniewający gładki uśmieszek. Trup w Błękicie. Zimny i ostry jak żelazo.
Joram wie, kim jestem i po co tu przybyłem, z nagłym dreszczem pojął Saryon.
Zabije mnie. Raz już zabił. Być może jednak nie pozwolą mu na to. Mimo wszystko
potrzebują katalisty. Tak przynajmniej twierdził Vanya. Jakże jednak mogę iść na rękę
wrogom, tym szalonym Czarnoksiężnikom? Czyż nie byłoby to pomaganiem im
w uprawianiu ich przeklętej sztuki? Czyżby Vanya tego nie przewidział? Saryon,
oddychając z trudem, usiadł na łóżku, a myśli leniwie przedzierały się przez jego otępiały
umysł. Nie zgodzę się! – postanowił. Przy pierwszej sposobności, kiedy Joram i ja
będziemy sami, otworzę Korytarz i powrócimy razem. Mimo iż on jest Martwy, we
dwójkę posiadamy dość Życia, by użyć magii. Zabiorę go z powrotem i skończę z tym,
niech potem Vanya robi z Joramem, co zechce. Ja zaś opuszczę ich Źródło i ich
szpiegów, ich kłamstwa, pobożność i puste nauki. Może powrócę potem do domu mego
ojca. Stoi pusty i należy do Kościoła. Zamknę się wśród moich ksiąg...
Saryon, gorączkowo potrząsając głową, położył się ponownie. Miał niejasne
przeczucie, że Simkin opuścił pokój, wyfruwając zeń niczym jakiś egzotyczny ptak,
katalista był jednak zbyt chory i zmęczony, aby zwrócić na to uwagę.
Katalista zapadł w ciężki sen. W tym śnie, wyłaniając się z płomieni i dymu huty
żelaza, pojawiła się przed nim wizja Czarnoksiężjjjjm – człowieka o twarzy poznaczonej
wszelkimi złymi namiętnościami, oczach zaczerwienionych od codziennego wpatrywania
się w ogień i skórze cuchnącej potem od uprawiania odrażającej sztuki. Gdy Saryon
zamarł z przerażenia, Czarnoksiężnik zbliżył się do niego. W dłoni trzymał rozżarzony
żelazny pręt...
– Spokojnie, Ojcze. Nie masz powodów do niepokoju. Saryon stwierdził, że siedzi,
choć nie przypominał sobie samego aktu dźwigania się z pościeli, i gorączkowo usiłuje
odrzucić koce i uciec z łóżka. Jasny blask płomienia oślepiał go zupełnie w tym
mrocznym pomieszczeniu. Nie mógł niczego dostrzec... Nie chciał niczego widzieć...
– Ojcze! – potrząsała nim jakaś dłoń. – Ojcze, obudź się. Bredzisz w malignie.
Roztrzęsiony Saryon w końcu przyszedł do siebie. Wróciła mu też świadomość
miejsca i czasu. Znowu miał sen. Ale czy naprawdę? Mrużąc oczy, wpatrzył się
w płomienie. Głos, który usłyszał, nie należał do Simkina, ale do kogoś starszego, był
bardziej basowy. Czarnoksiężnik...
Gdy jego oczy dostosowały się w końcu do oświetlenia, zobaczył, że rozżarzony
żelazny pręt zmienił się w zwykły płonący kwacz, trzymany przez starego człowieka,
którego pomarszczona twarz uśmiechała się dobrotliwie do zdumionego katalisty.
Łagodny był również dotyk dłoni na jego ramieniu. Wzdychając z ulgą, Saryon opadł na
poduszki. To nie Czarnoksiężnik. Być może sługa, nikt ważny. Rozglądając się dookoła,
zauważył, że pokój tonie w mroku. Zastanawiał się leniwie, czy zapadła noc, czy mrok
ten powstał w wyniku ostatecznego zwycięstwa sił zła nad światłem w tym przeklętym
miejscu.
– No, już, tak jest lepiej. Chłopak powiedział, że rzucasz się przez sen. Połóż się
i odpręż. Wkrótce przyjdzie moja żona z Uzdrowicielką...
– Uzdrowicielka? – Saryon zaskoczony wbił spojrzenie w starego człowieka. –
Macie tu Uzdrowicielkę? – Obawiam się, iż to tylko Druid klasy Mannanish, nikt
znaczniejszy. Ale jest zręczna w używaniu ziół i posiada sporą wiedzę zapomnianą już
w świecie zewnętrznym. Wiedza ta niepotrzebna jest Druidom, jak mniemam, skoro wy,
kataliści, pomagacie im swoją sztuką.
Podreptawszy w drugi koniec pokoju, stary człowiek użył łuczywa do rozniecenia
ognia w palenisku, a następnie zgasił je w wiadrze wody.
– Być może dzięki twej obecności wśród nas, Ojcze, nie będziemy już musieli
komentować się wyłącznie darami natury – mówił dalej starzec. Opowiadając cały czas
o Uzdrowicielce i jej umiejętnościach, wziął w rękę coś, co z pozoru wydawało się
zwykłym patykiem, wepchnął jeden z końców w ogień i zapalił.
Leżący na plecach Saryon z dziwnym podnieceniem śledził ruchy starca, kręcącego
się po oświetlonej ogniem izbie, i niezbyt pilnie słuchał potoku jego wymowy. Nawet
postękiwania starego człowieka, który końcem tego płonącego patyka podpalił kilka
wysokich, grubych lasek stojących na prymitywnych podstawkach, nie wyrwały katalisty
z tego dziwnego stanu. Zdziwił się, stwierdziwszy, że płomień nie zgasł ani nie pochłonął
tych lasek natychmiast. Na czubku każdej pozostał niewielki, palący się spokojnie
płomyk, a pokój wypełniło łagodne światło.
– Mannanish jest dobrą kobietą i bardzo oddaną swej pracy. Jej sztuka uzdrawiania
ocaliła niejedno życie w naszym osiedlu. Iluż jednak jeszcze mogłoby przeżyć, gdyby
wzmocnić siłę jej magii? Nie masz pojęcia – mówił starzec, wracając na swe miejsce
i uśmiechając się z góry ku Saryonowi – od jak dawna modliłem się do Almina, by zesłał
nam katalistę.
– Modliłeś się do Almina? – Przez chwilę Saryon nie pojmował znaczenia tego, co
usłyszał, potem do jego otępiałego nieco umysłu przeniknęła prawda. – Nie należysz do
nich.
– Do kogo, Ojcze? – zapytał stary człowiek, a jego uśmiech pogłębił się lekko.
– Do Czarnoksiężników. – Saryon kaszlnął i pokazał gestem na drzwi. – Do tych
Technologów. Jesteś ich niewolnikiem? Sięgając pod kołnierz swojego szarego ubrania,
starzec wyjął dziwny medalion, przymocowany do złotego łańcucha pięknej roboty, który
miał zawieszony na szyi.
Wyryty w drewnie medalion wykonano w kształcie pustego wewnątrz kręgu,
z którego środka biegło ku obrzeżu dziewięć szprych.
– Ojcze – powiedział z prostotą stary człowiek, a jego pomarszczona twarz przybrała
dumny wyraz. – Ja jestem Andon, ich przywódca.
– Spokojnie, Ojcze. O, tak, dobrze. Oprzyj się na moim ramieniu. To twój pierwszy
spacer. Nie trzeba, byś się przemęczał.
Idący powoli obok starego człowieka Saryon, oparłszy dłoń na jego ramieniu,
zmrużył oczy w ostrym blasku słońca, a jednocześnie z zadowoleniem wciągnął w płuca
świeże powietrze, bogate w zapachy późnego lata.
– Musiałeś przeżyć niesamowite przygody – mówił dalej Andon, gdy opuścili
podwórzec domku i ruszyli zapyloną drogą, biegnącą przez osadę. Dostrzegając utkwione
w nich spojrzenia mieszkańców wioski, stary człowiek skwitował je skinieniem głowy.
Nikt do nich nie przemówił, choć wielu mierzyło katalistę wzrokiem pełnym
nieskrywanej ciekawości. Oczywiste było, że powstrzymuje ich szacunek i podziw, jakie
żywili dla starca.
Tacy są więc ci Czarnoksiężnicy, rozmyślał Saryon. Twarze pełne złych
namiętności? Twarze matek, hołubiących małe dzieci. Czerwone, płonące ślepia?
Zmęczone, przepracowane i pełne troski oczy. Pieśni wielbiące potęgę mroku? Śmiechy
bawiących się na uliczce dzieci. Jedyną różnicą, jaką dostrzegał pomiędzy tymi tutaj
a mieszkańcami Walren, a nawet obywatelami Merilon, był fakt, że ci ludzie rzadko
posługiwali się magią, lub wcale z niej nie korzystali. Musieli oszczędzać zasoby Życia,
jako że nie mieli katalisty, który by je dla nich odnawiał. Czarnoksiężnicy chodzili
pieszo, w miękkich skórzanych butach drepcąc po zaśmieconej uliczce.
Saryon skierował wzrok ku grupie ludzi zajętych budową domku. Nie byli to jednak
Pron-Alban, wydobywający pieczołowicie kamień z ziemi i zręcznie nadający mu kształt
za pomocą magii. Ci ludzie posługiwali się dłońmi i ustawiali prostokątne bryły
sztucznych głazów; jeden na drugim. Bowiem nawet te kamienie były dziełem ludzkich
rąk, jak powiedział stary człowiek. Glina formowana w bloki i suszona w słońcu.
Przystając na moment, Saryon z ponurą fascynacją obserwował, jak układano kamienie
w równe, zwarte szeregi, łącząc je razem jakąś lepką substancją, rozkładaną pośrodku.
Nie był to wcale jedyny przykład użycia Technologii. Wszędzie, gdzie spojrzał, widział
dzieła Mrocznej Sztuki.
Nic nie rzucało się bardziej w oczy niż sam symbol Bractwa – medalion, noszony
przez starca na szyi – Koło. Małe koła powodowały, że obładowane wozy toczyły się po
ziemi, wielkie koło kradło Życie rzece, używając go – jak twierdził Andon – do
poruszania innych kół wewnątrz budynku z cegły. Te zaś koła zmuszały wielkie
kamienie do nieustannego tarcia o siebie, w rezultacie czego zboże zostawało zmielone
na mąkę. Czarnoksiężnicy wyryli swe piętno i na samym krajobrazie.
Za rzeką katalista widział czarne, patrzące na niego z gniewną wymówką ślepia
wykonanych ręką człowieka jaskiń. Tam właśnie, wyjaśnił mu Andon, dawno temu
Technologowie wydzierali ziemi kamień zawierający żelazo; używali przy tym jakiejś
diabelskiej substancji, która dosłownie mogła rozerwać skałę na strzępy. Umiejętność ta,
jak ze smutkiem wyznał Andon, dawno uległa zapomnieniu. Czarnoksiężnicy musieli
zadowalać się rudą, pozostawioną im przez przodków.
Ponad wszelkie zaś dźwięki, rozmowy, śmiech i płacz wybijało się nieustające,
dobiegające z huty dudnienie, niosące się przez wioskę niczym ponure bicie w dzwon na
trwogę.
Perwersja i nadużywanie Życia! – krzyczał w Saryonie katalista. Przecież oni niszczą
magię! Jednak logicznie rozumujący umysł odpowiadał: To przetrwanie. Być może, ta
sama logika skłaniała kiedyś Saryona do wymyślania nowych koncepcji
matematycznych, dotyczących jego sztuki. Zauważył już przecież, iż ceglany dom,
w którym mieszkał, był cieplejszy i bardziej przytulny niż wydrążone w uschniętych
drzewach chaty Magów Pól. Czyż nie można byłoby czegoś z tym zrobić...?
Zaszokowany tym, iż przyłapał się na takich myślach, Saryon zmusił się do słuchania
starego człowieka.
– O, tak, twe przygody musiały być naprawdę niesamowite. Schwytany przez
olbrzymy, walczący z centaurami, wyrwany śmierci przez zamienionego w drzewo
Simkina... Pewnego dnia chętnie wysłucham twojej wersji, jeśli opowiadanie o tym nie
będzie cię krępowało. – Andon uśmiechnął się pobłażliwie. – Niektórzy nie dowierzają
Simkinowi.
– Opowiedz mi coś o Simkinie – wtrącił Saryon, rad nadarzającemu się odwróceniu
uwagi. – Skąd się tu wziął? Co o nim wiecie? – Co wiemy o Simkinie? Właściwie to nic.
Oczywiście opowiada nam o sobie różne rzeczy, ale to wszystko brednie, jak myślę,
niczym te jego opowieści o Diuku takim to a takim i Hrabinie de cośtam. Spoglądając na
katalistę, Andon dodał łagodnym tonem: – Ojcze, my nie zadajemy pytań tym, co
przychodzą, by z nami zamieszkać. Ktoś na przykład mógłby zastanawiać się, co też
katalista ze Źródła, którym oczy wiście jesteś, jeśli wybaczysz mi to stwierdzenie,
popełnił takiego, że musiał szukać samotności na Bezdrożach.
Rumieniąc się Saryon wybąkał: – Widzisz, ja...
Stary człowiek przerwał mu.
– Ależ nie, o nic nie pytam. I niczego nie musisz opowiadać. Taki jest nasz obyczaj
w tym osiedlu, a jest on równie stary, jak samo osiedle. – Iz nieoczekiwanym
westchnieniem Andon potrząsnął głową. Jego oczy stały się nagle oczami starego,
zmęczonego człowieka. – Może to i nie najlepszy obyczaj – mruknął, gdy wzrok jego
powędrował ku dużemu budynkowi, stojącemu w pewnym oddaleniu od innych, na
szczycie niewielkiego pagórka. Wyższy niż pozostałe, pobudowany z tych samych
sztucznych bloków, wydawał się nowszy niż większość domów w osadzie. – Gdybyśmy
zadawali pytania, moglibyśmy uniknąć wielu strapień i udręk.
– Nie pojmuję. – Podczas swej rekonwalescencji Saryon zauważył, że nad tymi,
którzy go odwiedzali, nad Andonem, jego żoną i Uzdrowicielką, krąży jakiś cień.
Zachowywali się nerwowo, niekiedy zaś rozmawiali przyciszonymi głosami, jakby
obawiali się, że ktoś może ich podsłuchać. Przypominając sobie niektóre wypowiedzi
Simkina, niejednokrotnie chciał zapytać o powód takiego zachowania. Jednak nadal czuł
się wśród nich intruzem, wciąż było mu nieswojo w tym dziwnym, mrocznym otoczeniu.
– Mówiłem ci, iż jestem przywódcą tych ludzi – powiedział Andon tak cicho, że
Saryon, aby go usłyszeć, musiał się nachylić. Ulica, którą szli, nie była zatłoczona,
starzec wolał jednak nie ryzykować możliwości, iż zostaną podsłuchani przez jednego
z tych niewielu, co spiesznie przechodzili obok nich, podążając ku swoim sprawom. –
Nie jest to prawdą, ściśle rzecz biorąc. Byłem przywódcą kilka lat temu. Teraz przewodzi
nam kto inny.
– Blachloch – wypalił Saryon, zanim zdążył cokolwiek pomyśleć.
Stary człowiek zatrzymał się i spojrzał na niego zaskoczony.
– Tak, a skąd ty...
– Simkin opowiedział mi o nim... trochę. Andon z ponurą miną skinął głową.
– Simkin. Tak. Oto masz kogoś, myślę o Blachlochu, kto, jak sądzę, może
powiedzieć ci coś więcej o Simkinie. Wydaje się, iż Simkin spędza sporo czasu
w towarzystwie warloka. Nie spodziewaj się jednak, że Blachloch odpowie na twoje
pytania. Prawdziwy z niego Duuk-tsarith. Nieraz zastanawiałem się, jakiż musiał być
powód, dla którego został wyrzutkiem we własnym, przeklętym Zakonie. Stary człowiek
wzdrygnął się.
– Ale – Saryon spojrzał na liczne domki i sklepiki ciągnące się wzdłuż uliczek osady
– was jest wielu, on zaś tylko jeden. Dlaczego...
– ...nie powstaniemy przeciw niemu? – Stary człowiek ze smutkiem potrząsnął
głową. – Czy kiedykolwiek miałeś do czynienia z Wykonawcami? Czy kiedykolwiek
czułeś na sobie dotyk ich dłoni, wysysający z ciebie Życie, jak pająk ssie krew z żył
ofiary? Nie musisz odpowiadać, Ojcze. Jeśli kiedykolwiek to przeżyłeś, zrozumiesz
mnie. Co zaś tyczy się nas samych... Owszem, jest nas wielu, nie jesteśmy jednak
zjednoczeni. Teraz możesz tego nie pojąć, ale zrozumienie przyjdzie z czasem. – I starzec
nieoczekiwanie zmienił temat rozmowy. – Jeśli nadal ciekawi cię Simkin, możesz
porozmawiać o nim z tymi dwoma młodymi ludźmi, którzy dzielą z nim mieszkanie.
Pojmując, że Andon najwyraźniej nie pragnie mówić o byłym Wykonawcy, Saryon
nie sprzeciwiał się poniechaniu tego tematu i dość chętnie powrócił do rozmowy
o Simkinie, mówiąc, iż ciekawią go przyjaciele szaławiły.
– Nazywają się Joram i Mosiah – stwierdził Andon. – Ponieważ przez jakiś czas
żyłeś w Walren, być może słyszałeś coś o Mosiahu od jego ojca. – Nagle starzec
zatrzymał się i zatroskany spojrzał na Saryona. – Ojcze, ależ ty zbladłeś. Obawiałem się,
że ta przechadzka może być nieco męcząca. Czy nie zechciałbyś usiąść? Jesteśmy nie
opodal parku.
– O, tak, dziękuję – powiedział Saryon, choć wcale nie czuł się zmęczony. Zatem
Simkin nie kłamał, mówiąc, że on i Joram są przyjaciółmi. Były jeszcze te głosy w jego
pokoju, które słyszał podczas swej choroby. Joram... Mosiah... Simkin...
– Oni teraz pracują, mam na myśli Jorama i Mosiaha. Nikt nigdy nie widział, by
Simkin uderzył choćby palcem o palec – powiedział Andon, pomagając Saryonowi
przysiąść na ławeczce w chłodnym cieniu rozłożystego dębu. – Czy czujesz się, Ojcze,
lepiej? Mogę posłać po Uzdrowicielkę...
– Nie, dziękuję – mruknął Saryon. – Miałeś rację. Słyszałem o Mosiahu. Słyszałem
oczywiście i o Joramie – dodał nieco ciszej.
– To niezwykły młodzieniec – powiedział Andon. – Zakładam, iż ponieważ
przybyłeś z Walren, słyszałeś o zabójstwie nadzorcy? Saryon, obawiając się, by nie
powiedzieć zbyt wiele, skinął tylko głową.
Stary człowiek westchnął.
– I my, rzecz jasna, dowiedzieliśmy się o tym. Wieści rozeszły się szybko. Niektórzy
spośród nas ujrzeli w nim bohatera. Inni pomyśleli, iż może on być użyteczny ich celom.
– Andon, wypowiadając te słowa, spojrzał ponuro w stronę dużego, murowanego
budynku na wzgórzu. – Po to właściwie został tu sprowadzony.
– A ty? – zapytał Saryon. Odczuwał już głęboki szacunek dla tego łagodnego,
mądrego człowieka. – Co ty sam myślisz o Joramie? – Obawiam się go – przyznał Andon
z uśmiechem. – Być może, Ojcze, w ustach Czarnoksiężnika uprawiającego Mroczną
Sztukę wyznanie to wyda ci się dziwne. Tak – poklepał Saryona po dłoni.– wiem, co
o nas sądzisz. Widzę na twej twarzy strach i odrazę.
– Po prostu... niełatwo mi się z tym pogodzić – czerwieniąc się wybąkał Saryon.
– Pojmuję to. Nie jesteś jedyny. Wielu z tych, którzy do nas przyszli, czuło to samo.
Myślę, że na przykład Mosiahowi nadal trudno jest żyć wśród nas.
– Ale wróćmy do Jorama – odezwał się Saryon z pewnym wahaniem w głosie, nie
był bowiem pewien, czy jego zainteresowanie nie wyda się podejrzane. – Czy miałeś
rację? Należy się go obawiać? – Katalista poczuł dreszcz niepewności i z niepokojem
oczekiwał odpowiedzi. Kiedy jednak nadeszła, okazała się dla niego niespodzianką.
– Nie wiem – odparł Andon łagodnie. – On żyje wśród nas ponad rok, ale czuję, że
wiem o nim mniej niż o tobie, Ojcze, którego znam od kilku zaledwie dni. Obawiać się
go? Tak, obawiam się, ale nie dla powodów, o których myślisz. I nie jestem w tym
mniemaniu osamotniony. – Spojrzenie Andona raz jeszcze powędrowało ku
zbudowanemu z cegieł budynkowi na wzgórzu.
– Wykonawca? Miałby bać się siedemnastoletniego chłopca? Teraz Saryon nie krył
sceptycyzmu.
– Och, on się do tego nigdy nie przyzna, nawet przed samym sobą. A jednak boi się,
a jeśli nie czuje obaw, to powinien.
– Dlaczego? – spytał Saryon. – Czy ten młodzieniec jest kimś aż tak wybitnym? Ma
aż tak gwałtowny charakter? – Nie, nic z tych rzeczy. Jeśli chodzi o morderstwo
nadzorcy, to wiesz, że można by dopatrzyć się okoliczności łagodzących. Joram dopuścił
się go na zabójcy swej matki. On nie ma dzikiej czy gwałtownej natury. Gdybym miał
cokolwiek mu zarzucić, to zbytnie opanowanie. Zimny jest i twardy jak głaz. I samotny...
tak bardzo samotny.
– A więc? – Niech pomyślę. – Andon zmarszczył brwi, usiłując ubrać myśli w słowa.
– To z powodu... Ojcze, czy zdarzyło ci się kiedykolwiek wejść pomiędzy wielu ludzi
i prawie natychmiast wyróżnić w tym tłumie jedną osobę? Nie dzięki temu, co
powiedziała lub zrobiła, ale dla samej jej obecności? Joram jest właśnie taki. Może
dlatego, że odebrał życie drugiemu człowiekowi i został naznaczony przez Alnnina.
Wokół niego wyczuwa się jakieś napięcie, jakby wskazywał go palec przeznaczenia. –
Stary człowiek z powagą wzruszył ramionami. – Nie umiem ci tego wyjaśnić, ale
przekonasz się sam. Jeśli chcesz, możesz zaraz go poznać. Właśnie podążamy w tym
kierunku. Joram, widzisz, pracuje w hucie.
VII. HUTA

KATECHIZM GŁOSI: Paranie się Mroczną Sztuką Dziewiątej Tajemnicy jest


paraniem się Śmiercią.
Katechizm głosi: Dusze tych, co parają się Śmiercią, zostaną wrzucone do jamy
ognistej, gdzie po wsze czasy cierpieć będą męki wieczyste.
Tak więc ci tutaj zmierzają ku własnej zgubie – pomyślał Saryon, patrząc
w rozświetlany czerwonawym płomieniem półmrok huty.
Andon wszedł do jaskini przed nim, powiedział coś do pracujących tam ludzi
i gestem ręki przywołał katalistę. Ujrzawszy, że Saryon nie wszedł za nim, stary człowiek
rozejrzał się dookoła. Saryon zobaczył poruszające się wargi Andona, ale w hucie
panował taki hałas, że nie usłyszał ani słowa. Starzec ponowił gest.
– Wejdź. Wejdź.
Twarz starca oświetlały żółtopomarańczowe płomienie, w jego oczach lśniło odbicie
czerwonego serca paleniska, a koło, które nosił na piersi, migotało iskierkami światła.
Ogarnięty trwogą, widząc przed sobą wcielenie Czarnoksiężnika z koszmarnego snu,
Saryon cofnął się od ziejącego mrokiem wejścia. Andon naprawdę mógł być Upadłym,
powstającym, by wciągnąć katalistę w płomienie.
Na widok lęku zakonnika twarz Andona zmarszczyła się grymasem zdumienia
i urazy. Jednak niemal natychmiast zastąpiło je zrozumienie.
– Przepraszam, Ojcze. – Saryon ujrzał, jak wyrazy te formują się na wargach
Andona. – Powinienem przewidzieć, jakie wrażenie wywrze na tobie ten widok. – Stary
człowiek podszedł ku niemu. – Wracajmy do domu.
Saryon jednak nie był w stanie zrobić kroku. Stał i patrzył, jak zaczarowany. Hutę
ulokowano w jaskini wcinającej się w zbocze góry. Naturalny komin unosił dokuczliwe
wyziewy i zmniejszał żar, bijący od wielkiej ilości płonącego czerwono węgla
drzewnego, zgromadzonego pośrodku obszernego, okrągłego, kamiennego paleniska
o kształcie płaskiej bryły. Nad tym piętrzyło się duże, podobne do worka urządzenie, jak
ciężko dyszący potwór dmuchające powietrzem w węgle i podsycające ich ognisty
żywot.
– Co... co oni robią? – zapytał Saryon, pragnący jak najszybciej opuścić to miejsce,
a jednocześnie przyciągany ku niemu jakąś straszną fascynacją.
– Podgrzewają rudę żelaza, dopóki nie stanie się stopioną masą – Andonowi udało
się przekrzyczeć łomot, syk i dyszenie która zawiera pozostałości rudy i węgla.
Gdy tak Saryon patrzył, jeden z pracujących w hucie młodych ludzi podszedł do
paleniska i używając czegoś, co zdawało się szkaradnym, wykonanym z metalu
przedłużeniem jego ramienia, uniósł spomiędzy węgli kęs rozżarzonego do czerwoności
żelaza. Przenosząc go na inną płaską bryłę – tym razem nie z kamienia, ale również
żelazną – wziął jakieś narzędzie i zaczął walić nim w gorący metal.
– To on... to znaczy Joram – powiedział Andon.
– Co on robi? – Saryon czuł, iż słowa rodzą się na jego ustach, jednak sam ich nie
słyszał.
– Młotem nadaje żelazu formę, jakiej potrzebuje – objaśniał dalej Andon. – Może
zrobić to tak jak w tej chwili, mógłby też wlać stopione żelazo do formy, poczekać, aż
ostygnie, i obrobić ostatecznie.
To przecie niszczenie Życia w kamieniu. Kształtowanie żelaza narzędziami. Zmiana
jego własności, danych nam przez Boga. Zabijanie magii. Paranie się Śmiercią. Takie
myśli odbijały się echem w umyśle Saryona przy każdym uderzeniu młota.
Zaczął się już odwracać, lecz w tejże chwili młody człowiek, pracujący w mroku
huty, uniósł głowę i spojrzał mu w oczy.
Napisano, iż Almin zna ludzkie serca, ale nimi nie włada. Tak więc każdy człowiek
może sam wybierać swe przeznaczenie, Almin może jednak przewidzieć, co ów człowiek
zrobi, aby dopełnić tego przeznaczenia. Stając się jednością z umysłem Almina, Wróżbici
potrafili przewidzieć przyszłość. Powiedziano również, iż dwie dusze, którym
przeznaczone jest zetknąć się na dobre czy na złe, poznają to natychmiast w chwili
spotkania.
W tej właśnie chwili spotykały się dwie dusze. I wiedziały.
Niczym uderzenia młota, co rozbijały czarny, pokrywający rozpalone żelazo żużel,
mroczne spojrzenie Jorama wstrząsnęło Saryonem. Poruszony do najtajniejszych głębin
swej jaźni, katalista odwrócił się od huty i jej oświetlanych płomieniami mroków.
Andon unosił się obok niego.
– Nie wyglądasz najlepiej, Ojcze. Przykro mi. Powinienem był wiedzieć, jak
szokujące...
Głos starego człowieka ginął jednak w nieustannym łomocie uderzeń młota
i upartym spojrzeniu tych brązowych oczu. Bowiem Saryon znał te oczy i znał tę twarz.
Brnąc uliczkami osady, mgliście zdając sobie sprawę z obecności Andona, nie
dostrzegając go jednak i nie słysząc, Saryon widział przed sobą tylko te chłodne oczy,
które nie odbijały nawet żaru płynnego żelaza. Widział też gęste czarne brwi,
podkreślające zmarszczki goryczy na pokrytym kroplami potu czole. Widział ponure, nie
znające uśmiechu usta, wysoko osadzone kości policzkowe i lśniące żywą czerwienią
paleniska czarne włosy.
Znam tę twarz! – powiedział sobie. Ale skąd? Widziałem ją w innym nastroju.
Pomyślał o smutku, nie o goryczy. O smutku, który nigdy jej nie opuszczał, nawet
w radości. Może widział ją siedemnaście lat temu, u Źródła. Być może znał ojca owego
wyklętego chłopca. Saryon przypomniał sobie, że słyszał jakieś pogłoski o procesie
katalisty-renegata. O tym skandalu rozprawiano całymi tygodniami, on sam jednak był
wtedy zbyt zajęty własną udręką, by ciekawiły go sprawy innego człowieka. Może
zapamiętał to podświadomie, nic o tym nie wiedząc. Zapewne tak powinien to sobie
tłumaczyć. Nie może być inaczej, a jednak...
Wizerunki tej twarzy przepływały przez jego pamięć. Widział ją uśmiechniętą,
niekiedy śmiejącą się, zawsze jednak naznaczoną cieniem smutku...
Rozpoznał ją! Znał ją dobrze! Już niemal połączył ją z imieniem...
Zanim jednak zdołał je sobie przypomnieć, rozwiało mu się w pamięci, jak pasmo
mgły na wietrze.
VIII. WARLOK

SIMKIN, ostrożnie wybierający drogę pośród błotnistych uliczek wioski


Technologów, wyglądał jak jaskrawo upierzony, zabłąkany w tej posępnej, ceglanej
dżungli ptak. Wielu trudzących się w pobliżu ludzi obrzucało go spojrzeniami pełnymi
czujnego podziwu, niby rzadkie zjawisko, które nagle zjawiło się pomiędzy nimi.
Niektórzy krzywili się i mruczeli pod nosem niepochlebne komentarze, inni tu i ówdzie
wesoło pozdrawiali pysznie odzianego młodego człowieka, co kroczył uliczkami,
uważnie unikając błocka. Na kąśliwe uwagi i przyjazne powitania Simkin odpowiadał
jednakowo – obojętnym skinieniem zdobnej koronkami dłoni albo uchyleniem
uwieńczonego różowym piórem kapelusza, który właśnie dodał, jakby po dłuższym
namyśle, do swego stroju.
Wiejską dzieciarnię ucieszył jednak jego widok. Stanowił dla niej źródło miłej
rozrywki i łatwą ofiarę. Tańcząc dookoła, chłopcy usiłowali dotknąć jego dziwnej
odzieży, kpili z jego okrytych jedwabiem nóg i podbechtywali się wzajemnie do
obrzucania go błotem. Najzuchwalszy z nich – rosły jedenastolatek, który wyrobił sobie
już reputację miejscowego twardziela – pokusił się nawet o próbę trafienia Simkina grudą
pomiędzy łopatki. Podkradłszy się z tyłu do młodego człowieka, już, już miał rzucić, gdy
ten się odwrócił. Nie odezwał się do smarkacza, stanął po prostu i przez chwilę na niego
patrzył. Odskoczywszy raptownie, łobuziak czmychnął i oczywiście sprał pierwszego
lepszego malca, który nawinął mu się pod rękę.
Wzdychając z niesmakiem, Simkin szczelniej owinął się peleryną i właśnie ruszał
dalej, kiedy drogę zastąpiło mu kilka kobiet. Skromnie odziane, niewykształcone,
o czerwonych, pokrytych odciskami od ciężkiej pracy dłoniach, stanowiły jednak elitę
dam w osadzie: jedna z nich była żoną kowala, druga sztygara z kopalni, mężem trzeciej
zaś był wytwórca świec. Stłoczywszy się dookoła Simkina, zażądały niezwłocznie
i z pewnym zawstydzeniem, by poinformował je o nowinkach z dworu, znanego im
zresztą wyłącznie z relacji młodego człowieka. Dworu, który był im równie odległy jak
księżyc czy słońce.
Ku ich uciesze Simkin chętnie spełnił prośbę.
– Imperatorowa powiedziała mi ostatnio: „Simkin, mój skarbie, skąd wziąłeś ten
odcień zieleni?”. Ja zaś na to: „Nie wziąłem go, Miłościwa Pani. Sam pojawił się, gdy
gwizdnąłem”. Ha! ha! dobre, nieprawdaż? Co pani powiedziała, moja droga? Niczego nie
słyszę przez ten piekielny łomot! – Rzucił w stronę huty spojrzenie, po którym powinna
natychmiast stanąć w ogniu. – Zdrowie? Imperatorowej? Mizerne, po prostu niknie
w oczach. A jednak nalega, aby co noc wydawać bale. Ależ nie kłamię. I gdybyście panie
zapytały mnie o zdanie, rzekłbym, iż jest to w złym guście. „Czy nie sądzisz, panie, że
złapała coś zaraźliwego?”, zapytałem starego Diuka Mardoca. Biedny człowiek. Nie
zamierzałem go denerwować. Tak jak stał, złapał swego katalistę, mówię wam...
i zniknął, zanim zdążyłybyście mrugnąć okiem. I kto by pomyślał, że staruszek złapał to
już wcześniej. Co pani powiedziała? Ależ tak, są absolutnie najmodniejsze. Choć drapią
mnie w łydki... Jednak muszę się już pożegnać. Idę z poleceniem naszego Szlachetnego
Przywódcy. Czy widziałyście panie katalistę? Tak, panie go widziały. Razem z Andonem
zwiedzali hutę. Obaj wrócili do domu Andona, katalista wyglądał zaś tak, jakby miał
nagły nawrót choroby.
– W to nie wątpię – mruknął Simkin pod nosem. Kłaniając się zamaszyście
kapeluszem i gnąc w głębokim ukłonie, ruszył swoją drogą, trafiając w końcu do jednego
z największych i najstarszych domów osady. Zapukawszy do drzwi, zaczął miętosić
kapelusz w dłoniach, czekał jednak cierpliwie, pogwizdując skoczną melodyjkę.
– Wejdź, Simkin. I witaj – miłym głosem powiedziała starsza kobieta, otwierając
drzwi.
– Dziękuję ci, Marto – odparł Simkin, całując przelotnie pomarszczony policzek. –
Imperatorowa przesyła ci pozdrowienia i dziękuje za troskę o jej zdrowie.
– Daj spokój – skrzywiła się Marta, machając dłonią, by rozwiać mocny zapach
gardenii, który owionął ją, gdy Simkin przechodził obok. – Imperatorowa, akurat! Młody
człowieku, jesteś albo kłamcą, albo głupcem.
– Ach, Marto – szepnął Simkin, nachylając się bliżej, jakby chciał szepnąć jej coś
w zaufaniu. – To właśnie pytanie zadała mi sama Imperatorowa. „Simkin”, powiedziała,
„czy jesteś głupcem, czy kłamcą?” – I co jej odpowiedziałeś? – zapytała Marta, a jej
wargi lekko zadrżały, choć usiłowała zachować powagę.
– Powiedziałem tak: „Miłościwa Pani, jeśli powiem, że nie jestem ani jednym, ani
drugim, okażę się jednym albo drugim. Jeśli powiem, że jestem jednym, okażę się
drugim”. Marto, czy nadążasz za moim rozumowaniem? – A gdybyś odparł, że jesteś
i jednym, i drugim? – spytała Marta, składając dłonie na fartuchu.
– Dokładnie o to samo spytała Imperatorowa. Ja zaś: „Znaczyłoby to, iż nie jestem
ani jednym, ani drugim”. – Simkin skłonił się dwornie. – Pomyśl nad tym, Marto.
Imperatorowej zajęło to co najmniej godzinę.
– A więc byłeś znów na dworze, nieprawdaż, Simkin? – zapytał Andon, wychodząc
na powitanie młodzieńca. – Na którym? – Merilon. Zith-el. To nieważne – odparł
Simkin, ziewając przeraźliwie. – Niechże wolno mi będzie zapewnić cię, panie, że
wszystkie są do siebie podobne, szczególnie o tej porze roku. Wszędzie trwają
przygotowania do Święta Plonów i różne tam takie... Strasznie to nudne. Klnę się na
honor, wolałbym zostać i gawędzić z wami. Szczególnie – pociągnął znacząco nosem –
gdy obiad pachnie naprawdę bosko, jak powiedział centaur o kalaliście, którego
przyrządzał w potrawce. Ale, o czym to ja... A, katalista, tak, to powód, dla którego się tu
zjawiłem. Czy on jest gdzieś niedaleko? – Odpoczywa – z powagą w głosie odparł
Andon.
– Nie złapał, jak sądzę, jakiejś choroby? – zapytał Simkin obojętnie, myszkując
wzrokiem po pokoju i dostrzegając w końcu rozciągniętą na pryczy w ciemniejszym
kącie postać.
– Nie. Zrobiliśmy dziś rano dłuższy spacer i myślę, że nie był jeszcze gotów do tej
próby.
– Niedobrze. Stary Blachloch po niego przysyła – powiedział Simkin chłodnym
tonem, obracając kapelusz w dłoniach.
Twarz Andona pomroczniała.
– Czy nie można z tym poczekać? – Obawiam się, że nie – odparł Simkin ziewając. –
Sprawy nie cierpiące zwłoki i tak dalej. Znasz Blachlocha.
Marta podeszła i stanęła obok męża, a na jej twarzy pojawił się niepokój; kobieta
położyła dłoń na ramieniu mężczyzny. Andon uspokajająco poklepał ją po ręce.
– O, tak – powiedział ze spokojem. – Znam go. A jednak nadal...
Leżący na łóżku wstał.
– Nie martw się, Andonie – odezwał się Saryon, podnosząc się z pościeli. – Czuję się
dużo lepiej. Myślę, że to te wyziewy czy dymy wywołały zawrót głowy...
– Ojcze! – jęknął zduszonym głosem Simkin, skacząc do przodu i obejmując Saryona
ramionami. – Nie masz pojęcia, jak cudownie jest widzieć cię znowu na nogach
i w dobrym zdrowiu. Tak się martwiłem! Tak okropnie się martwiłem...
– No, no – powiedział Saryon, zaczerwieniony z zakłopotania, usiłując uwolnić się
od opasujących go ramion młodego człowieka, który łkał bezwstydnie na jego ramieniu.
– Już dobrze – rzekł dzielnie Simkin, cofając się o krok. Przepraszam. Zapomniałem
się. – Z uśmiechem zatarł dłonie. Jesteś gotów? Jeśli czujesz się zmęczony, możemy
pojechać wozem.
– Czym? – Wozem – cierpliwie wyjaśniał Simkin. – No, wiesz... porusza się po
terenie... ciągnięty przez konie... rzecz na kołach...
– Eh, nie. Naprawdę wolałbym się przejść – pospiesznie zapewnił Saryon.
– No, jak wolisz. – Simkin wzruszył ramionami. – Jednak teraz musimy już iść. –
Puszczając katalistę przodem, młody człowiek praktycznie wypchnął go za drzwi. –
Żegnajcie, Marto i Andonie. Miejmy nadzieję, że wrócimy na obiad. Jeśli nie, to nie
krępujcie się i zaczynajcie bez nas.
Zanim zdążył sobie zdać sprawę z tego, co się dzieje, Saryon znalazł się na ulicy,
przecierając oczy ze snu. Na widok słońca opuszczającego się pomiędzy porastające
brzegi rzeki drzewa zdał sobie sprawę z tego, iż przedrzemał większą część popołudnia.
Nie czuł się jednak wcale lepiej i gdyby wcześniej miał możliwość wyboru, chętnie
zrezygnowałby z tej drzemki. Teraz bolała go głowa i nie mógł jasno myśleć.
A na dodatek miał spotkać się z Blachlochem – człowiekiem, który każdego
w osadzie – od Andona po nie lękającego się samego diabła Simkina – napawał
skrywanym strachem. Zastanawiam się, co myśli o nim Joram? – dumał przez moment
Saryon. Potem gniewnie potrząsnął głową. Cóż za głupia myśl! Jak gdyby miało to
jakiekolwiek znaczenie. Na szczęście spacer mnie orzeźwi, powiedział sobie,
dostosowując krok do idącego obok Simkina.
– Co możesz mi powiedzieć o tym Blachlochu? – zapytał Saryon półgłosem, gdy szli
między wydłużającymi się coraz bardziej cieniami, rzucanymi przez budynki w powoli
nadciągającym zmierzchu.
– Nic, czego bym ci już nie rzekł. Nic, czego sam byś wkrótce nie odkrył –
nonszalanckim tonem odparł Simkin.
– Mówiono mi, że spędzasz sporo czasu w jego towarzystwie zauważył Saryon,
spoglądając na Simkina z naganą. Młody człowiek skwitował to spojrzenie tylko
zimnym, sardonicznym uśmieszkiem.
– Niedługo to samo będą opowiadać i o tobie – zauważył. Saryon wzdrygnął się
i szczelniej owinął habitem. Zaniepokoiła go myśl, czego też zażąda od niego ów warlok,
Wykonawca, który został banitą. Dlaczego nie zastanowił się nad tym wcześniej?
Ponieważ nigdy nie spodziewałem się – odpowiedział sam sobie z goryczą – iż pożyję
dostatecznie długo, by tu dotrzeć. Teraz zaś jestem tutaj i nie mam pojęcia, co począć!
Być może, pocieszał się, z nadzieją, nie chodzi o nic więcej niż danie tym ludziom
dostatecznej ilości Życia, aby ułatwić im pracę. Pomyślał o tych nowych sposobach
rachunków, które odkrył. Zapewne to wszystko, czego odeń oczekują...
– Powiedz mi – odezwał się nagle do Simkina, rad, iż może zmienić temat i uciec od
jednego problemu, zajmując się rozwikłaniem drugiego – jak udają ci się te magiczne
sztuki, których dokonujesz? – A, wpadł ci w oko mój kapelusz? – spytał Simkin
z odcieniem dumy w głosie, nawijając pióro na palec. – Najtrudniejszą sprawą nie jest
wyczarowanie samego przedmiotu, ale wybranie odpowiedniego odcienia różu. Odrobinę
zbyt wiele, i moje oczy będą wyglądały na podpuchnięte, jak powiedziała mi Księżna
Fenwick, a podejrzewam, że miała rację...
– Nie chodzi mi o kapelusz – uciął poirytowany Saryon. Miałem na myśli to drzewo.
Zamienić się w drzewo! To absolutnie niemożliwe – dodał. – Oczywiście
z matematycznego punktu widzenia. Myślałem i myślałem nad odpowiednimi wzorami...
– Och, nie mam pojęcia o matematyce – powiedział Simkin, wzruszywszy
ramionami. – Wiem po prostu, że to działa. Potrafiłem to robić, gdy byłem jeszcze
małym urwisem. Mosiah powiada, iż to musi mieć coś wspólnego ze sposobem, w jaki
jaszczurka, aby nie różnić się od otaczających ją skał, zmienia barwę skóry i tak dalej.
Jeśli zechcesz, powiem ci, od czego się zaczęło. Obawiam się, iż przed nami jeszcze
spory kawał drogi. – Jego spojrzenie powędrowało ku wysokiemu budynkowi. Budowla,
odbijająca się czernią od czerwieni zachodzącego słońca, rzucała długi, mroczny cień na
całe osiedle.
– Byłem w Merilon opuszczonym dzieckiem – przyciszonym głosem zaczął Simkin.
– Podrzuconym na progu. Pozostawionym własnemu losowi. Nigdy nie dowiedziałem
się, kim byli moi rodzice. Najprawdopodobniej nie powinienem był w ogóle pojawić się
na świecie, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. – Wzruszywszy ramionami, parsknął
krótkim, nieco wymuszonym śmiechem. – Przygarnęła mnie stara kobieta. Nie
z miłosierdzia bynajmniej, zapewniam cię. W wieku pięciu lat harowałem, wyszukując
na śmietnikach odpadków mających jakąkolwiek wartość, które ona mogłaby sprzedać.
Prała mnie regularnie, nie żałując sił, aż w końcu od niej uciekłem. Wyrastałem na
ulicach Dolnego Miasta, w tej jego części, której nie oglądacie z Kryształowych Wież.
Czy masz pojęcie o tym, co Duuk-tsarith robią z bezdomnymi dziećmi? Saryon patrzył na
niego zdumiony.
– Bezdomne dzieci? Ależ...
– Ja też – ciągnął Simkin, uśmiechając się tym swoim skąpym uśmieszkiem. – One
po prostu... znikają... Byłem tego świadkiem. Moi przyjaciele. Znikali. Przepadali bez
wieści. A pewnego dnia tuż przede mną na ulicy zmaterializowali się Wykonawcy. Nie
miałem dokąd uciekać. Wciąż jeszcze słyszę – oczy Simkina zaszły mgłą – szelest ich
czarnych habitów, tuż obok mnie, tak blisko... Byłem przerażony. Nie masz pojęcia, jak
bardzo... Jedyną myślą, jaka kołatała mi się w głowie, była ta, iż oni nie mogą mnie
zobaczyć, więc skupiłem na niej całe swe jestestwo. – Nieoczekiwanie Simkin
uśmiechnął się. – I wiesz co? Nie zobaczyli mnie. Duuk-tsarith przeszli obok mnie... jak
przeszliby obok każdego innego wiadra wystawionego na ulicę. Saryon potarł czoło.
– Powiadasz więc, iż pod wpływem niezwykłego przerażenia zdołałeś...
– Dokonać niezwykłej transformacji? Nie inaczej – odparł Simkin nie bez pewnej
dumy. – Później nauczyłem się to kontrolować. I tak żyłem przez wiele, wiele lat.
Saryon milczał chwilę, a potem zapytał ponuro: – A co z twoją siostrą? – Siostrą? –
Simkin spojrzał na niego lekko zaskoczony. Jaką siostrą? Jestem sierotą.
– Ta siostra, którą jako zakładniczkę trzymają członkowie Bractwa, pamiętasz? A co
powiesz o twoim ojcu? Tym, co to wzięli go Wykonawcy? Tym, którego ci
przypominam...
– Powiem ci, stary druhu – Simkin patrzył na Saryona z głęboką troską – że kiedy
skoczyliśmy ze skały, musiałeś zdrowo rąbnąć się w głowę. O czym ty mówisz? – Wcale
nie skoczyliśmy – przez zaciśnięte zęby syknął Saryon. – Runęliśmy w dół, bo byłeś
spróchniały...
– Spróchniały! – Simkin jak wryty zatrzymał się pośrodku ulicy, a na jego twarzy
malował się wyraz głębokiej urazy. – Dotknąłeś mnie do żywego. Masz, weź mój sztylet
– nagle w jego ręku zmaterializowało się ostrze – i pchnij mnie w serce! –
Dramatycznym gestem szarpnął brokatową pelerynę, szczodrze odsłaniając zieloną
koszulę. – Nie potrafię żyć dłużej z taką plamą na honorze! – Och, daj spokój! –
powiedział Saryon, świadomy faktu, iż gapią się na nich wszyscy znajdujący się
w zasięgu wzroku.
– Najpierw przeprosiny! – dramatycznie oświadczył Simkin.
– No dobrze, przepraszam – wybąkał Saryon, spoglądając na młodego człowieka
w takim pomieszaniu, że nie potrafiłby już nawet sformułować poprzednich pytań.
– Wybaczam – łaskawie powiedział Simkin i sztylet zniknął, zastąpiony przez
pomarańczową jedwabną chustkę.
Gdy Saryon spojrzał w oczy Jorama, zobaczył w nich duszę udręczoną, mroczną,
kipiącą gniewem – ale przecież duszę, którą ożywiały nagie uczucia. Patrząc w oczy
warloka, nie zobaczył niczego. Pozbawione jakichkolwiek oznak życia, matowe, te oczy
patrzyły na niego uważnie przez kilka chwil, potem nawet nie mrugnąwszy powieką,
Blachloch kazał mu siadać.
Saryon usłuchał, bo te oczy pozbawiły go woli równie skutecznie jak zaklęcie.
Duuk-tsarith. Uprzywilejowani. Odziani w czarne habity, strzegą w Thimhallan
bezpieczeństwa i spokoju. Nie jest to spokój uzyskany tanio, ludzie pamiętają jednak
dawne dni i chętnie płacą żądaną cenę.
Mimo zasadniczych różnic warlokowie w wielu aspektach są zwierciadlanym
odbiciem swoich przeciwieństw, katalistów. Obdarowane magią równie bogato, jak
kataliści są w nią ubodzy, dzieci zrodzone dla Tajemnicy Ognia są w tym świecie
rzadkością. I one również wcześnie zabierane są rodzicom i umieszczane w szkole, której
sama lokalizacja jest sekretna. Tam pogłębia się i kształtuje talenty magiczne młodych
wiedźm i warloków. Tam ujmowani są w więzy ostrej i surowej dyscypliny, która odtąd
rządzić będzie ich życiem. Trening jest ciężki i męczący, konieczne jest bowiem
okiełznanie tej siły i wzięcie jej pod kontrolę. Od tego właśnie zaczęły się kłopoty dawno
temu, w Mrocznym Świecie, tak przynajmniej podają legendy. Wiedźmy i warlokowie,
niezadowoleni z konieczności ukrywania swej magicznej potęgi, ruszyli przez kraj
głosząc, iż należy on im się na mocy prawa. Obrócili przeciwko swoim nienawiść całej
ludności. Zaczęły się prześladowania, które w końcu zmusiły wielu członków ich rasy do
opuszczenia tamtej ziemi i poszukania nowego domu wśród gwiazd.
Większość z tych, którzy rodzą się dla Tajemnicy Ognia, staje się Duuk-tsarith,
Wykonawcami, stróżami prawa w Thimhallan. Niewielu, i to tych najbardziej potężnych,
kształci się, by zostać DKarn-Duuk, Mistrzami Wojny. Są oczywiście i tacy, co zawodzą.
O tych nie mówi się nic. Nie wracają do swych domów. Po prostu znikają. Powszechnie
uważa się, iż wysyłani są na Drugą Stronę.
Jakaż jest nagroda za to mroczne, pełne wyrzeczeń życie? Nieograniczona władza.
Świadomość, że sami Imperatorzy, choć robią, co w ich mocy, by to ukryć, spoglądają ze
strachem na odziane w czarne habity figury, w milczeniu sunące przez korytarze Pałaców
Królewskich. Duuk-tsarith bowiem władają zaklęciem, które należy do nich i wyłącznie
do nich. O ile kataliści posiadają władzę obdarzania Życiem, Wykonawcy potrafią to
Życie odbierać. Rzadko widywani, rzadziej jeszcze odzywający się do kogokolwiek,
Duuk-tsarith przemierzają ulice, nawy kościelne i pola, otuleni niewidzialnością
i uzbrojeni w Magię Zero, mogącą wyssać Życie z maga lub czarodzieja i pozostawić go
niczym niemowlę – bez sił i bez mocy.
Blachloch był jednym z tych, co zawiedli oczekiwania. Krążyła o nim opowieść, że
nie kontentował się samą władzą i że pożądał konkretniejszej, bardziej rzeczowej
nagrody. Nikt nie wiedział, w jaki sposób udało mu się uciec. Musiał to być nie lada
wyczyn i dobrze świadczył o chłodnej odwadze i nadzwyczajnej zręczności tego
człowieka, Duuk-tsarith bowiem żyją razem, izolowani w swej małej społeczności,
i nadzorują samych siebie równie bacznie, jak pilnują ludu.
Saryon rozmyślał o tym wszystkim, gdy zdenerwowany i spięty wewnętrznie siadał
przed odzianym w czarny habit warlokiem. Blachloch ponownie pracował nad swoim
rejestrem i rzeczywiście odłożył księgę, gdy tylko jeden z przybocznych oznajmił
przybycie Simkina i katalisty.
Spowity w milczenie, zwykłe jego braciom w Zakonie, Blachloch obserwował
Saryona, ze sposobu, w jaki katalista usiadł, z ułożenia jego rąk i ze zmarszczek twarzy
dowiadując się więcej niż po godzinnej indagacji.
Chociaż Saryon usiłował zachować chłodną i niewzruszoną postawę, badanie takie
zaczęło go niepokoić. Przerażające wspomnienia jego własnej, krótkiej znajomości
z Wykonawcami, gdy popełnił zbrodnię, studiując u Źródła, sprawiły, iż zaschło mu
w gardle, a na dłoniach wystąpił pot. Swoją skuteczność działania zawdzięczali oni po
części umiejętności zdominowania otoczenia samą swoją obecnością. Czarne habity,
sposób składania dłoni, znaczące milczenie i twarz nie wyrażająca żadnych uczuć –
wszystko to było starannie wyuczone. W jednym celu – wywoływania strachu.
– Twoje imię, Ojcze. – Takie były pierwsze słowa Blachlocha, nie brzmiały one
bynajmniej jak pytanie, chodziło raczej o potwierdzenie tożsamości.
– Saryon – odpowiedział katalista po pierwszym, nieudanym wysiłku wydobycia
z siebie głosu.
Warlok, splótłszy palce, oparł dłonie na powierzchni biurka. Pokój spowiła cisza,
ciężka i pochłaniająca dźwięki niczym habit Duuk-tsarith. Blachloch wpatrywał się
w Saryona spojrzeniem bez wyrazu.
Coraz bardziej zdenerwowanemu Saryonowi, czującemu, iż to” przenikliwe
spojrzenie sięga w głąb jego duszy, nie ułatwiał sytuacji fakt, iż nawet Simkin wydawał
się przygaszony, a jaskrawe barwy jego kostiumu przyblakły w obecności warloka.
– Ojcze – odezwał się w końcu Blachloch – jest zwyczajem w tej wiosce, iż nikt
nikogo nie pyta o przeszłość. Pozwoliłem kontynuować tę tradycję, dlatego w zasadzie,
że nic mnie nie obchodzi przeszłość żadnego z ludzi. W twojej twarzy, katalisto, jest
jednak coś, co mi się nie podoba. Zmarszczki wokół twych oczu mówią mi, że jesteś
uczonym, nie buntownikiem. Twoja czerwono opalona skóra mówi mi, że mam przed
sobą kogoś nawykłego do spędzania długich godzin w bibliotekach, nie na słońcu.
Patrząc na twe usta, pochylenie ramion, wyraz oczu, widzę słabość. A jednak jesteś
człowiekiem, który, jak mi powiedziano, zbuntował się przeciwko swemu Zakonowi
i zbiegł do najbardziej niebezpiecznego, grożącego zewsząd śmiercią miejsca na tym
świecie... na teren Bezdroży. A więc, Ojcze Saryonie, opowiedz mi swoją historię.
Saryon spojrzał na Simkina, ten jednak bawił się strzępem pomarańczowego
jedwabiu, ze wzruszającą i zabawną troskliwością usiłując zawiązać go wokół pióra
kapelusza, który złożył na kolanach. Młody człowiek nie wydawał się w najmniejszym
stopniu zainteresowany tym, co działo się wokół, na katalistę zaś nawet nie spojrzał.
Saryon zrozumiał, iż musi rzecz rozegrać sam i do końca.
– Masz rację, Duuk-tsarith...
Blachloch nie wyglądał na skrępowanego, gdy rozmówca użył tytułu, do którego
warlok nie miał prawa. Saryon zwrócił się do niego w ten sposób, bo słyszał, jak tytułuje
go tak jeden z jego ludzi.
– ...jestem człowiekiem nauki. Szczególnie interesuję się matematyką. Siedemnaście
lat temu – ciągnął dalej Saryon cichym głosem, który jego samego zaskoczył spokojem
i opanowaniem – powodowany żądzą wiedzy popełniłem przestępstwo. Zostałem
schwytany na czytaniu zabronionych książek...
– Jakich zabronionych książek? – przerwał Blachloch. Jako Duuk-tsarith powinien
być oczywiście zaznajomiony z najsurowiej zakazanymi tekstami.
– Dotyczących Dziewiątej Tajemnicy – odpowiedział Saryon. Oczy Blachlocha
rozbłysły przelotnie, poza tym jednak nawet nie drgnął. Przerywając, aby umożliwić
warlokowi zadanie kolejnych pytań, Saryon wyczuł raczej, niż zobaczył, że Simkin
przysłuchuje się jego historii z niezwykłym zainteresowaniem. Katalista westchnął.
Zostałem schwytany. Moja młodość i bardzo znaczący fakt, że matka ma była kuzynką
Imperatorowej, stały się przyczynami wyciszenia sprawy. Wysłali mnie do Merilon, po
cichu licząc, że stracę zainteresowanie dla Mrocznej Sztuki.
– Jak dotąd nie minąłeś się z prawdą, katalisto – powiedział Blachloch siedzący
nadal za biurkiem, z dłońmi na blacie, złożonymi razem i nieruchomymi. – Mów, proszę,
dalej.
Saryon zbladł i poczuł, że ściska go w dołku. Słusznie zakładał, iż Blachloch już coś
o nim wie. Ten człowiek niewątpliwie nadal miał kontakty z Wykonawcami, a takie
informacje nie były trudne do zdobycia. Zresztą pozostawał jeszcze Simkin. Któż
zdołałby zgadnąć, jaką grę prowadzi ten młody człowiek? – Ja... przekonałem się jednak,
iż jestem bezradny. Mroczna Sztuka mnie... fascynuje. Moja obecność na dworze była
dla Zakonu nieco... kłopotliwa. Liczyłem po cichu na to, iż z łatwością załatwię sobie
ponowne przeniesienie do Źródła, gdzie, oczywiście w sekrecie, będę mógł kontynuować
moje studia. Tak się jednak nie stało. A niedawno umarła moja matka. Nie nawiązałem
na dworze znajomości ni kontaktów. Uznano mnie więc za osobę podejrzaną i tak dalej...
i zesłano do Walren.
– Życie Katalisty Pól jest nędzne, ale bezpieczne – zauważył Blachloch. –
I z pewnością lepsze niż życie na Bezdrożach. – Powoli i z rozmysłem warlok złożył
razem oba palce wskazujące. Była to z jego strony pierwsza oznaka ruchu od momentu,
w którym weszli do pomieszczenia: zarówno Saryon, jak i Simkin nie mogli
powstrzymać się od tego, by nie patrzeć z fascynacją, jak te palce, powoli i nieuchronnie,
zaczynają tworzyć wymierzony w katalistę żywy sztylet. – Dlaczego uciekłeś? –
Usłyszałem o Bractwie – odpowiedział Saryon równie spokojnym jak i przedtem tonem.
– W tej wiosce tępiałem ponad miarę. Mój umysł jełczał. Przybyłem tu, by studiować
i poznawać... Mroczną Wiedzę.
Blachloch nie poruszył się i nie przemówił. Palce nadal trzymał wymierzone
w Saryona i nawet gdyby były opartymi o grdykę katalisty sztyletami, ten nie
odczuwałby większej obawy czy bólu niż teraz, gdy spoczywały spokojnie na biurku.
– Dobrze więc – warlok odezwał się nieoczekiwanie i dźwięk jego głosu obudził
niemal zahipnotyzowanego Saryona. – Będziesz studiował. Musisz tylko nauczyć się nie
mdleć na widok huty żelaza.
Twarz Saryona nabiegła krwią. Opuszczając głowę pod spojrzeniem tych
nieruchomych oczu, miał nadzieję, że zostanie mu to poczytane za zmieszanie, a nie
poczucie winy. Przecież nie wytrącił go z równowagi widok samej huty – a przynajmniej
nie aż tak, jak widok Jorama.
– Otrzymasz dom w osadzie i swą porcję żywności. Podobnie jednak jak w wypadku
pozostałych, spodziewamy się, że w zamian zrobisz coś dla nas...
– Będę bardziej niż szczęśliwy, mogąc oddać swe usługi na użytek mieszkańców
osady – powiedział Saryon. – Uzdrowicielka powiedziała mi, iż macie tu wysoką
śmiertelność wśród dzieci. Mam nadzieję...
– Za tydzień – mówił dalej Blachloch, nie zwracając najmniejszej uwagi na słowa
katalisty – wyruszamy, w celu zdobycia zapasów na zimę. Praca w hucie i kopalni
zajmuje naszych ludzi tak bardzo, że jak łatwo możesz to sobie wyobrazić, nie możemy
poświęcić się wytwarzaniu żywności. Wynika z tego, że nasze potrzeby muszą być
zaspokajane przez osiedla Magów Pól.
– Będę wam towarzyszył, jeśli tego zażądacie – powiedział Saryon, w pewnym
sensie zaintrygowany – choć myślę, iż bardziej przydałbym się tutaj...
– Nie, Ojcze – głosem pozbawionym jakiejkolwiek intonacji odezwał się Blachloch.
– Tak się składa, że ja sam mam dla ciebie lepsze zajęcie. Widzisz, kmiotkowie nie
pojmują, iż pomogą nam przetrwać długą zimę. W przeszłości zmuszeni byliśmy
wykradać żywność nocami. Zajęcie poniżające i mało efektywne. Ale – wzruszył
ramionami i przeniósł palce na usta – nie dysponowaliśmy magią. Teraz mamy ciebie.
Dysponujemy Życiem. I, co ważniejsze, dysponujemy Śmiercią. Ta zima powinna być
dla nas niezła, nieprawdaż, Simkin? Jeśli to nieoczekiwane pytanie miało zbić młodego
człowieka z pantałyku, to chybiło celu. Całkowicie pochłonięty rozwiązywaniem
zaplątanej dookoła pióra jedwabnej taśmy, Simkin przekonywał się właśnie, iż węzeł za
bardzo jest zaciśnięty. Szarpnąwszy kilkakrotnie i bezskutecznie, z irytacją unicestwił
kapelusz i pióro.
– Naprawdę, Blachloch, niewiele obchodzi mnie to, jakiej spodziewacie się zimy –
powiedział znudzonym głosem – bo i tak większą jej część spędzę, bawiąc na dworze.
Choć myśl o obrabowaniu miejscowych kmiotków to niezły kawał...
– W tym pomóc wam... nie mogę! – przerywanym głosem wyjąkał Saryon. – Tym
ludziom i tak ledwie wystarcza, by przeżyć...
– Katalisto, karą za ucieczkę jest Przemiana. Czyś widział kiedykolwiek, jak to się
odbywa? Ja widziałem. – Palce, spoczywające na wargach, poruszyły się i ponownie
wymierzyły w Saryona. – Wiem, mój uczony człecze, o czym teraz myślisz. I owszem,
tak jak przypuszczałeś, nadal mam kontakty z członkami mojego Zakonu.
Powiadomienie ich, gdzie mogą cię znaleźć, to rzecz najprostsza w świecie.
Otrzymałbym nawet nagrodę pieniężną. O, nie tyle, ile mogę zarobić przy twej pomocy,
dość jednak, aby się nad tym dobrze zastanowić. Proponuję ci, abyś kilka najbliższych
dni spędził na nauce konnej jazdy.
Dłonie warloka wreszcie rozplotły się i rozdzieliły, jedna wysunęła się ku przodowi,
by chwycić Saryona za ramię.
– Szkoda, że jesteś jedyny – zauważył, trzymając katalistę w okowach swego
wzroku. – Gdybyśmy mieli was jeszcze paru, mógłbym poddać przemianie kilku z moich
ludzi i wyposażyć ich w skrzydła, tak aby mogli atakować z powietrza. Poświęciłem
nieco czasu na przestudiowanie wiedzy DKarn-Duuk. – Uścisk dłoni wzmógł się,
powodując ból. – Uważano, iż nadam się na Mistrza Wojny, ale oceniono mnie jako...
niezrównoważonego. Ale jeśli w Królestwie Północy sprawy potoczą się zgodnie
z planami, to kto wie... Być może zostanę jeszcze Mistrzem Wojny. Teraz zaś, katalisto,
zanim odejdziesz, obdarz mnie Życiem.
Wpatrujący się w tego człowieka Saryon był tak wstrząśnięty, iż przez chwilę nie
mógł nawet przypomnieć sobie słów zaklęcia.
Blachloch wzmocnił uścisk na ramieniu katalisty, któremu wydało się, że ramię
obejmują mu palce z żelaza.
– Obdarz mnie Życiem – miękkim głosem powtórzył warlok. I Saryon, pochylając
głowę, spełnił jego żądanie. Otwierając swe jestestwo na magię, wchłonął ją w siebie
i przelał jej część na Blachlocha.
– Jeszcze – zażądał warlok.
– Nie potrafię... Jestem osłabiony...
Uścisk wzmocnił się, spotęgowany energią magiczną. Ramię katalisty przeszyły
ostre igły bólu. Z trudem łapiąc oddech, Saryon pozwolił, by przepływająca przezeń
magia wypełniła Blachlocha. Potem, wyczerpany, opadł na swe krzesło.
Warlok puścił katalistę, a jego twarz, tak jak i przedtem, nie wyrażała absolutnie
niczego.
– Możesz odejść.
Mimo iż Blachloch nie poruszył się i nie powiedział ani jednego słowa, drzwi
otworzyły się i do pokoju wkroczył jeden z jego przybocznych. Powstając niepewnie,
Saryon odwrócił się jak ogłuszony i na drżących nogach ruszył do wyjścia. Simkin,
ziewnąwszy potężnie, podniósł się również, opadł jednak ponownie na krzesło, gdy
zauważył prawie niedostrzegalne drgnienie powiek warloka.
– Jeśli nie potrafisz odnaleźć drogi powrotnej, o Łysawy omdlewającym głosem
zawołał Simkin ku kalaliście – to poczekaj na mnie. Za chwilkę będę do twej dyspozycji.
Saryon nie słyszał go jednak. Zbyt głośno huczała mu krew w uszach i z trudem
utrzymywał równowagę. Mógł jedynie maszerować przed siebie.
Wyglądając przez okno w narastające ciemności, Simkin ujrzał, iż katalista chwieje
się, niemal pada i wreszcie opiera ciężko o drzewo.
– Powinienem naprawdę pomóc biednemu staruszkowi – powiedział. – W końcu
potraktowałeś go dość brutalnie.
– On kłamie.
– Przebóg, mój drogi Blachlochu, gdyby wierzyć wam, członkom bractwa Duuk-
tsarith, to na tej planecie nie ma osoby starszej od sześciotygodniowego niemowlaka,
która powiedziałaby choć słowo prawdy.
– Ty wiesz, po co on tu przybył.
– Przecież już ci powiedziałem, O Bezlitosny. Przysłał go tu Biskup Vanya.
Warlok w milczeniu wpatrywał się w młodego człowieka. Simkin zbladł.
– To prawda. Przybył tu po Jorama. Blachloch podniósł brew.
– Po Jorama? – powtórzył. Simkin wzruszył ramionami.
– To ten młody człowiek, którego przyniesiono do osiedla na poły martwego. Ten
o ciemnych włosach... Zabił nadzorcę. Pracuje w hucie...
– Wiem, kto to jest – powiedział Blachloch z pewną irytacją w głosie. Nadal uważnie
obserwował Simkina patrzącego przez okno na Saryona. – Simkin, spójrz na mnie –
przemówił miękkim głosem warlok.
– Jeśli nalegasz, proszę bardzo, choć muszę wyznać, że jesteś absolutnie
nieciekawym obiektem – odparł Simkin, usiłując powstrzymać ziewnięcie.
Wyciągnąwszy się na krześle i przerzuciwszy jedną z odzianych w jedwab nóg przez
poręcz, uprzejmie spojrzał na warloka. – Słuchaj, czyżbyś płukał włosy w soku
cytrynowym? Jeśli tak, to musisz wiedzieć, że zaczynają ciemnieć przy korzonkach... –
Nagle Simkin zesztywniał, a jego rozbawiony głos zabrzmiał chrapliwie. – Blachloch,
przestań. Wiem... co chcesz... zrobić. – Słowa, które wypowiadał, plątały się coraz
bardziej. Ja już... pszettem... pszesto... pszchociłem...
Potrząsając głową, Simkin usiłował się uwolnić, ale niczego nie wyrażające błękitne
oczy Wykonawcy trzymały go mocno w uścisku nieruchomych źrenic. Powieki
młodzieńca zadrgały, zatrzepotały, Simkin otworzył oczy szerzej, jego powieki znów
zadrgały, zatrzepotały, zadrżały i zamknęły się.
Szepcąc słowa magii, prastare słowa mocy pętającej wolę, Blachloch podniósł się
wolno i cicho okrążył stół, by stanąć przed Simkinem. Nieustannie powtarzając
usypiający refren, położył obie dłonie na lśniących włosach młodego człowieka. Teraz
zamknął oczy; odrzucając głowę w tył wytężył wolę i całą swą siłę psychiczną skupił na
swej ofierze.
– Simkin, pozwól mi wejrzeć w twój umysł. Prawda, Simkin... wyznaj mi całą
prawdę...
Simkin powiedział coś szeptem.
Uśmiechnięty Blachloch nachylił się, by lepiej słyszeć.
– Nazywam to... Różaną Winoroślą... Uważaj na kolce... nie podejrzewam... aby były
trujące...
IX. EKSPERYMENT

NOC NICZYM CIEMNA RZEKA POCHŁONĘŁA WIOSKĘ i w swym łagodnym


nurcie zatopiła smutki i obawy. Skradała się wokół ceglanych domków, otulając je coraz
głębszym mrokiem, była to bowiem noc ciemna i bezksiężycowa. Stopniowo prawie
wszystkie światła osady utonęły w gęstniejącej czerni i niemal każdy z jej mieszkańców
pozwolił ogarnąć się fali snu, zapadając w mgliste głębiny nocnych marzeń.
Lecz wśród głębokiej nocy, gdy milczące wody snów płynęły najrówniejszym
nurtem, huta nadal jarzyła się czerwonym światłem i gorzały w niej sny oraz marzenia
jednej przynajmniej osoby.
Blask płomieni rozświetlał kędziory czarnych włosów, odbijał się w orzechowych
oczach i wyławiał z mroku rysy twarzy ani gniewnej, ani ponurej, ale skupionej
i zdeterminowanej. Na ogniu paleniska Joram podgrzewał rudę żelaza w tyglu, który
przygotował tak starannie, jak tylko potrafił. Z boku młody człowiek ustawił formę
odlewniczą na sztylet, nie wlewał jednak w nią płynnego żelaza. Zamiast tego podniósł
z ognia inny tygiel, zawierający stopiony płyn, który byłby podobny do żelaza, gdyby nie
jego dziwna, purpurowobiała barwa.
Joram z uwagą obejrzał drugi tygiel i wyraz rozczarowania na jego twarzy sprawił, iż
gęste brwi młodzieńca złączyły się pośrodku czoła.
– Gdybym tylko wiedział, co oznaczają – mruknął. – Gdybym umiał je pojąć! –
Zamykając oczy, przypomniał sobie strony starego pisma. Ponownie zobaczył te litery,
mógł przyjrzeć się każdemu zakrętasowi, odczytać nawyki dłoni, co je pisała, gdyż tak
często studiował i oglądał tę stronicę. Niewiele to jednak pomagało. Przed jego wzrokiem
znów pojawiały się te dziwne symbole, mogące równie dobrze być obcym, nie znanym
mu językiem.
Wreszcie, z pełnym goryczy wzruszeniem ramion, potrząsając głową, Joram wlał
zawartość drugiego tygla w pierwszy, obserwując, jak strumień gorącego płynu wpada do
rozpalonej porcji żelaza. Lał, dopóki objętość metalu niemal się podwoiła, wtedy
przestał. Spojrzał na mieszaninę, wzruszył ramionami i bez szczególnego powodu dodał
jeszcze niedużą miarkę – czuł po prostu, że tak trzeba. Ostrożnie odstawił na bok drugi
tygiel i zmieszał stop, badając go krytycznym okiem. Nic, co odbiegałoby od normy.
Dobrze to czy źle? Nie miał pojęcia, więc jeszcze raz wzruszywszy ramionami, wlał stop
w formę na sztylet.
Z tekstu wiedział, że metal powinien ostygnąć szybko, w ciągu kilku zaledwie minut,
wobec godzin potrzebnych na ochłodzenie żelaza. Tak czy owak, Joramowi wydawało
się, iż trwa to zbyt długo. Świerzbiły go palce, by rozbić formę i obejrzeć przedmiot,
który stworzył. Aby zapomnieć o tej pokusie, podniósł drugi tygiel i odniósł w miejsce,
gdzie ukrywał go pośród stosu porzuconych, połamanych narzędzi i innego kowalskiego
złomu. Dokonawszy tego, przeszedł ku wyjściu z jaskini i wyjrzał przez szczeliny w dość
prymitywnie wykonanych, drewnianych drzwiach. Osada milczała, pogrążona we śnie.
Kiwnąwszy głową z satysfakcją, Joram wrócił do huty. Teraz musi to już być gotowe.
Dłońmi drżącymi z emocji odrzucił drewniane prawidła, które łączyły formę, i wreszcie
rozbił ją.
Znajdujący się wewnątrz przedmiot z grubsza tylko przypominał broń, w którą miał
zostać przekuty. Podnosząc go szczypcami, Joram wepchnął go w palenisko i ogrzewał,
dopóki metal nie zaczerwienił się żarem, tak jak żądała tego instrukcja w tekście.
Przenosząc sztylet na kowadło, podniósł młot i zręcznymi uderzeniami zaczął nadawać
broni kształt. Spieszył się i nie przywiązywał wagi do samej konstrukcji, bo dzisiejsza
praca była tylko próbą. Zbliżał się jej krytyczny moment i Joram odczuwał niepokój.
Wreszcie oceniwszy, iż sztylet odpowiada jego celom, ponownie ujął go w szczypce
i nabierając tchu w płuca, włożył rozgrzaną broń do wiadra pełnego wody.
W powietrze uniosła się chmura pary, oślepiając go na chwilę. Równocześnie jednak
z sykiem, jaki wydało rozżarzone do czerwoności żelazo w zetknięciu z wodą, rozległ się
i inny dźwięk: ostry trzask. Gęste brwi Jorama połączył grymas zawodu. Niecierpliwie
machając dłonią w celu oczyszczenia powietrza, wyjął z wody broń – a raczej tylko jej
pękniętą część. Ciskając ją na stos złomu i klnąc przy tym soczyście, zamierzał właśnie
wylać resztę bezużytecznego stopu, który przygotował, kiedy poczuł, iż jeżą mu się
włosy u nasady szyi, co kazało mu wykonać szybki zwrot w tył.
– Pracujesz dość późno, Joramie – powiedział Blachloch. Gdy warlok postąpił ku
przodowi i znalazł się w kręgu światła rzucanego przez palenisko, z mroku wynurzyła się
jedynie jego twarz i złączone przed sobą na sposób Wykonawców dłonie. Reszta jego
sylwetki jawiła się w czerwonawym blasku huty niczym smuga cienia, a czerń jego
habitu pochłaniała nawet światło i ciepło ognia.
– To kara – chłodnym tonem wyjaśnił Joram, który już wcześniej wszystko
zaaranżował. – Nie przyłożyłem się dziś do pracy i majster polecił, abym został, dopóki
sztylet nie będzie gotowy.
– Wygląda na to, że przesiedzisz tu większą część nocy stwierdził warlok, obrzucając
uważnym spojrzeniem stos odłamków.
Joram wzruszył ramionami, a jego twarz, niczym stop w formie, zastygła w zwykłym
jej wyrazie gniewnej goryczy.
– Tak właśnie będzie, jeśli nie pozwoli mi się pracować stwierdził ponurym głosem,
ruszając ku miechom. Odwracając się tyłem do warloka prawie, choć tylko prawie,
odtrącił odzianego w czerń gościa na bok.
Na gładkim czole Blachlocha pojawiła się wąska linia. Warlok zagryzł wargi
z irytacji, gdy jednak przemówił, w jego głosie nie było ani śladu gniewu.
– Słyszałem, że rościsz sobie prawa do szlacheckiej krwi.
Sapiąc z wysiłku spowodowanego pracą, Joram nie zadał sobie nawet trudu, by
odpowiedzieć. Blachloch nie wydawał się tym zdziwiony czy poirytowany, przeszedł
tylko w miejsce, z którego mógł obserwować twarz młodzieńca.
– Umiesz czytać.
Na mgnienie oka Joram przerwał, ale prawie natychmiast podjął pracę, a mięśnie na
jego grzbiecie i ramionach pęczniały i tężały z wysiłku, gdy poruszał urządzenie
dmuchające powietrze w palenisko.
– Słyszałem, że czytujesz książki.
Joran był jakby głuchy. Jego ramiona poruszały się równym rytmem, a czarne włosy
opadły mu na czoło, pokrywając twarz falą kędziorów.
– Dla kogoś, komu brak wykształcenia, szczątkowa wiedza jest równie niebezpieczna
jak sztylet w dłoniach dziecka, Joramie. Ten ktoś może wyrządzić sobie poważną
krzywdę – ciągnął Blachloch. Myślałem, iż dostałeś już nauczkę, gdy popełniłeś
morderstwo.
Spoglądając na Blachlocha przez grzywę swych splątanych włosów, Joram
uśmiechnął się uśmiechem widocznym tylko w jego ciemnych, odbijających blask
płomieni oczach.
.– Ja zaś sądzę, że jest to lekcja, która przydałaby się tobie.
– Co słyszę? Ty mi grozisz. – Tym swoim spokojnym, równym głosem Blachloch
mógłby rozprawiać o pogodzie. – Dziecko potrząsa sztylecikiem. Pokaleczysz się,
Joramie – mruknął warlok. – Naprawdę się pokaleczysz. Albo wyrządzisz krzywdę
komuś innemu. Czy ten twój przyjaciel... Jakże mu... Mosiah? Czy on umie czytać?
Twarz Jorama zachmurzyła się, a równy dotąd rytm miechów zwolnił tempo.
– Nie – odpowiedział młody człowiek. – Wyłącz go z tej rozmowy.
– Tak myślałem – rzucił Blachloch obojętnie. – Ja i ty jesteśmy jedynymi w osadzie,
którzy potrafią czytać, sądzę też, że to o jednego za wiele, nie mogę jednak na to nic
poradzić, chyba żebym rzucił zaćmę na twe oczy.
Po raz pierwszy od początku rozmowy warlok rozłączył dłonie i uniósł jedną, by
przygładzić cienki, jasny wąsik zdobiący mu górną wargę. Joram uparcie pracował.
Trzymając uchwyty miechów wpatrywał się w ogień.
Blachloch przysunął się bliżej.
– Przykro byłoby mi niszczyć książki... Joram drgnął.
– Staruszek nigdy nie zdradzi ci miejsca, w którym je złożono.
– Ależ tak – odparł Blachloch z uśmiechem – zrobi to. W swoim czasie. W swoim
czasie będzie dla mnie nawet szukał pewnych rzeczy. Nie naciskałem go w tej materii,
ponieważ po prostu nie warto było użyciem siły denerwować tych ludzi. Byłoby mi
przykro, gdybym został zmuszony do zmiany polityki, szczególnie teraz, gdy
zawładnąłem magią.
Twarz Jorama w świetle rzucanym przez płonące węgle była czerwona.
– Nie będziesz musiał – mruknął.
– To dobrze. – Blachloch ponownie złożył dłonie. – Widzisz, my z bractwa Duuk-
tsarith wiemy co nieco o tych księgach. Dla świata lepiej jest, iż niektóre opisane w nich
rzeczy zniknęły z jego powierzchni. – Warlok wpatrywał się uważnie w Jorama, który
stojąc nieruchomo, utkwił wzrok w płomieniach.
– Młody człowieku, przypominasz mi mnie samego – powiedział Blachloch. – To zaś
budzi mój niepokój. Ja także nie cierpiałem władzy. Ja także uważałem się za kogoś, kto
stoi ponad nią w bezbarwny dotąd głos warloka wkradł się nieuchwytny prawie odcień
sarkazmu – mimo że w moich żyłach nie płynie szlachetna krew. By uwolnić się od tych,
którzy jak mniemałem, gnębili mnie, podobnie jak ty popełniłem morderstwo i nie
odczuwałem potem ani poczucia winy, ani wyrzutów sumienia. Lubisz poczucie siły,
nieprawdaż? Pożądasz jej więcej. Tak, widzę to, czuję w tobie te pragnienia. Cały rok
obserwowałem cię, jak uczysz się manipulować ludźmi, używać ich i tak czy inaczej
naginać ku swej woli. W ten sposób sprawiłeś, że starzec pokazał ci te książki, prawda?
Joram nie odpowiedział i nie oderwał wzroku od płomieni. Zacisnęły się tylko jego
pięści.
Blachloch uśmiechnął się, a uśmiech ten nie wyglądał wesoło w świetle paleniska.
– Widzę przed tobą wspaniałą przyszłość, Joramie. Nauczysz się posługiwać tą
żądzą, która cię pożera. Teraz jednak jesteś jeszcze szczeniakiem, równie niedojrzałym
jak ja byłem wtedy, gdy dopuściłem się pierwszego zapalczywego postępku, co w końcu
doprowadziło mnie tutaj. Jest przecie pomiędzy nami pewna różnica. Człowiek, którego
ja zamierzałem usunąć, nie zdawał sobie sprawy z zagrożenia, jakim byłem dla niego ja
i moje ambicje. I odwrócił się do mnie plecami. – Ponownie rozplatając dłonie, warlok
położył jedną z nich na ramieniu młodego człowieka. Mimo panującego w hucie skwaru
Joram wzdrygnął się, jakby przeszył go zimny dreszcz. – Joramie, ja zdaję sobie sprawę
z twych pragnień i nie odwrócę się do ciebie plecami.
– Dlaczego nie zabijesz mnie po prostu – syknął gniewnie Joram – i nie skończysz
z tą sprawą? – Oto jest pytanie – odparł Blachloch. – Niewielki mam teraz z ciebie
pożytek, choć może zmieni się to, gdy podrośniesz. To zaś, czy zdążysz podrosnąć,
zależy od ciebie i od tych, którzy się tobą interesują.
– Kogo masz na myśli, gdy mówisz o tych, którzy się nim interesują? – Katalistę.
Joram wzruszył ramionami.
– Przybył tu z twego powodu. Po co? – Bo jestem mordercą...
– Nie – łagodnie zaprzeczył Blachloch. – Morderców tropią Wykonawcy, nie
kataliści. A więc po co? Czego on w tobie szuka? – Nie mam pojęcia – z niecierpliwością
w głosie odparł Joram. – Zapytaj jego samego... albo spytaj Simkina.
Blachloch z namysłem spojrzał w oczy Jorama. Zaczął wypowiadać słowa magii.
Zobaczył, jak orzechowe źrenice mętnieją i opadają na nie powieki. Poruszając dłonią, by
dotknąć twarzy Jorama, warlok uniósł brew.
– Mówisz prawdę. Sam nie wiesz, prawda, młody człowieku? Co więcej, nie
wierzysz Simkinowi. I ja nie jestem pewny, czy mu ufać, a jednak jakże mogę
ryzykować? Jaką grę prowadzi Simkin? Poirytowany warlok opuścił dłoń.
Czując się jak ktoś, kogo obudzono z głębokiego i niespokojnego snu, Joram
zamrugał oczyma i obrzucił kuźnię szybkim spojrzeniem. Był sam.
X. SZPIEG

– NA RESZTĘ WIECZORU BISKUP VANYA udał się do swych prywatnych


komnat. – Taką wiadomość przekazywał Diakon pracujący jako sekretarz wszystkim,
którzy pragnęli widzieć się z Jego Świątobliwością.
Nie było ich zresztą zbyt wielu; wszyscy ci, co mieszkali u Źródła, znali dobrze
obyczaje Biskupa, wiedziała o nich także większość z tych, którzy mieszkali gdzie
indziej. Wycofywał się do swych prywatnych komnat, by zjeść wieczorny posiłek – bądź
samotnie, bądź też w towarzystwie tych kilku osób, które miewały to szczęście, że
bywały zapraszane w gości. Gdy przebywał w swoich prywatnych komnatach, nie życzył
sobie, aby przeszkadzano mu dla spraw mniejszej wagi niż zabójstwo Imperatora.
(Wiadomość, iż Imperator umarł z przyczyn naturalnych, mogłaby poczekać do rana.) Na
straży biskupich komnat stawali Duuk-tsarith: po to tylko, aby Jego Świątobliwość mógł
mieć absolutną pewność, iż nikt nie zakłóci jego spokoju.
Tak dobrze strzeżone odosobnienie było spowodowane kilkoma przyczynami,
częściowo znanych ogółowi, częściowo zaś nie. W Thimhallan powszechnie wiedziano,
że Biskup Vanya jest w pewnym stopniu smakoszem i nie godzi się, aby jakiekolwiek złe
wieści przerywały mu kolację. Gości przy stole dobierano starannie, tak aby potrafili
rozprawiać na interesujące i niekontrowersyjne tematy, co uważano za ważne dla
procesów trawiennych.
Wiedziano też powszechnie, że Biskup Vanya codziennie wiele pracował,
poświęcając się bez reszty sprawom Kościoła (i państwa). Wstawał przed świtaniem
i rzadko kiedy opuszczał pracownię przed zachodem słońca. Po tak pracowitym dniu, te
wieczorne godziny niczym nie zmąconego spokoju i odpoczynku ważne były dla jego
zdrowia.
Wiedziano powszechnie, że Biskup spędzał ten czas na medytacji i rozmowach
z Alminem.
Tak przedstawiały się powody znane ogółowi. Istotny powód był oczywiście
sekretny i znany jedynie Biskupowi. Vanya podczas tych spokojnych godzin rozmawiał –
ale nie z Alminem. Ci, z którymi dyskutował, okazywali się ponad wszelką wątpliwość
osobami z tego świata.
Tego jesiennego wieczoru na kolacji byli goście, wyszli jednak wcześnie, jako że
Biskup niedwuznacznie dał im do zrozumienia, iż czuje się nadzwyczajnie strudzony.
Gdy jednak poszli, Vanya nie ruszył do sypialni, tak jak należałoby się tego spodziewać.
Zamiast tego, poruszając się z szybkością i ochotą, które zadawały kłam jego niedawnym
skargom na wyczerpanie, Biskup zdjął zaklęcie, które pieczętowało małą, prywatną
kapliczkę, i otworzył drzwi.
Jako miejsce pełne uroku i spokoju, kapliczka zbudowana była według starych
planów i zgodnie z tradycją. Do jej mrocznego wnętrza światło wpadało przez kolorowe
szklane okna, które wiele stuleci temu wyczarowano sztuką najbardziej zręcznych
artystów, specjalizujących się w kształtowaniu szkła. Dookoła kryształowego i równie
wiekowego ołtarza stały palisandrowe ławy zdobione symbolami Dziewięciu Tajemnic.
Tutaj właśnie Vanya oddawał się Modłom Porannym i Wieczornym, tutaj też szukał
rady i wskazówek Almina – to ostatnie zaś zdarzało się nieczęsto, bo w głębi ducha Jego
Świątobliwość uważał, iż to raczej Almin skorzystałby na radach i wskazówkach swego
ministra, nie odwrotnie.
Vanya wkroczył do kapliczki, oświetlonej wiecznym światłem od ołtarza, bladym
i łagodnym niczym promienie księżyca i obdarzającym pomieszczenie atmosferą spokoju
i wytchnienia.
Kroczący przez kapliczkę Biskup wcale nie był jednak spokojny i nie miał ochoty na
wypoczynek. Nie spojrzawszy nawet na ołtarz, przeszedł przez pomieszczenie
i zatrzymał się przed jedną z pięknie zdobionych drewnianych tablic, stojących pośrodku
małej kaplicy. Położywszy jedną dłoń na tablicy, Biskup cicho wymówił sekretne,
dziwnie brzmiące słowa i tablica pod jego dotknięciem rozpłynęła się w nicość.
Otworzyła się przed nim mroczna pustka – Korytarz. Był to jednak niezwykły Korytarz,
który wcale nie łączył się z siecią trójwymiarowych tuneli, dawno temu stworzoną przez
Wróżbitów i przecinającą Thimhallan wzdłuż i wszerz. Ten również stworzyli Wróżbici,
ale nie należał do tamtego systemu. O jego istnieniu wiedziała tylko jedna osoba –
Biskup Królestwa – Korytarz ów zaś prowadził do jednego tylko miejsca.
Do tego właśnie miejsca podążał Biskup Vanya i przybył tam, zanim minęło jedno
uderzenie serca. Opuszczając Korytarz, Biskup znalazł się wewnątrz niszy uczynionej
z substancji samych Korytarzy, kryjówki, która istniała jedynie jako węzeł czasu
i przestrzeni. Gdy wkraczał do tego miejsca, Vanya zawsze podejrzewał, iż wchodzi oto
w jakiś mroczny zakątek, będący częścią jego własnego umysłu.
W miejscu tym niczego nie mógł zobaczyć ni usłyszeć, nie mógł też dotknąć ścian
i nie wyczuwał podłogi, choć miał wrażenie, że po czymś idzie. Odczuwał też, iż otacza
go ten bąbel czasu i przestrzeni. Pośrodku znajdował się fotel, w którym – jeśli musiał
spędzić tu nieco dłuższy czas – mógł usiąść. Być może jednak i to krzesło należało uznać
za wytwór jego umysłu, ponieważ posiadało oparcia dla ramion, gdy tego potrzebował,
znikały zaś one, gdy nie życzył sobie ich obecności. Niekiedy było miękkie, niekiedy
twarde, a zdarzało się i tak, że kiedy się spieszył, lub wolał spacerować podczas rozmów,
albo się denerwował – krzesła nie było wcale.
Tego wieczoru znajdowało się na swym miejscu – miękkie i wygodne. Siadając
w nim, Vanya odprężył się. Nie miało to być spotkanie wymagające stosowania
subtelnych nacisków, gróźb czy namów. Nie spodziewał się też konieczności delikatnych
negocjacji. Było to spotkanie informacyjne i wyjaśniające, chodziło o upewnienie się, iż
wszystko idzie zgodnie z planem.
Sadowiąc się wygodnie, Vanya pozwolił sobie na moment relaksu, potem aktywował
magię umożliwiającą uruchomienie połączenia i przemówił głośno do otaczających go
ciemności.
– Przyjacielu, na słowo.
Dookoła niego pulsowała magia, mógł wyczuć, jak szemrze przy jego policzkach
i drga pod jego palcami.
– Do usług.
To sama ciemność przemówiła do Vanyi, choć słowa zostały wypowiedziane przez
odległe o setki mil usta człowieka. Dzięki przepełniającej pokój magii Biskup słyszał te
słowa tak, jakby powstały w jego własnym umyśle, niekoniecznie zaś tak, jakby
sformowała je osoba znajdująca się na drugim końcu jego świadomości. Ta właściwość
sprawiała, że pokój ów znany był pod nazwą Komnaty Dyskrecji, ponieważ za jego
pośrednictwem dwaj ludzie mogli rozmawiać ze sobą, nie znając tożsamości drugiej
osoby, chyba iż któryś z nich ją wyjawił, nie mogli nawet rozpoznać się wzrokiem czy po
głosie.
W dawnych czasach, jeśliby wierzyć legendom, wybudowano kilka takich komnat –
po jednej na przykład na każdy z Domów Królewskich i na każdą z rozlicznych Gildii.
Po Drugim Oczyszczeniu jednak kataliści szybko zatroszczyli się o to, by wszystkie
pozostałe nisze w Korytarzach zapieczętowano. Skorzystano z pretekstu, iż w świecie
pokoju nikt nie musi niczego ukrywać przed innymi.
Wszyscy uczestnicy sieci zakładali, że kataliści, pieczętując pozostałe Komnaty
Dyskrecji, uczynili to samo ze swoją, znajdującą się u Źródła. Udowadnia to jedynie
prawdziwość starego powiedzenia, iż założenia są iluzją, w którą wierzą ślepcy.
– Czy jesteś sam? – spytał Vanya swego niewidzialnego sługę.
– Przez chwilę tak. Ale jestem mocno zajęty. Wyruszamy za tydzień.
– Wiem. Czy katalista już przybył? – Tak.
– Bezpiecznie? – W pewnym sensie. Teraz już czuje się lepiej, jeśli o to chodziło
w pytaniu. Ale nie zamierza już nigdy ryzykować wyruszenia samotnie na Bezdroża.
– To dobrze. Czy da sobie radę? – Nie widzę żadnych problemów. Tak jak Wasza
Świątobliwość go opisywałeś, wydaje się osobnikiem naiwnym i słabym, łatwym do
podporządkowania go cudzej woli, ale...
– Ba! Ten człowiek jest kupą roztrzęsionej galarety. Raz jeden może się postawi, ale
przypuszczam, iż łatwo uporasz się z tym, karząc go dotkliwie. Kiedy dostanie nauczkę,
nie sądzę, byś miał jakiekolwiek kłopoty w przyszłości.
– Na to właśnie liczę – głos w głowie Biskupa zabrzmiał sceptycznie, co
spowodowało zmarszczkę na czole Vanyi.
– Jak dalece Technologowie są zaawansowani, jeśli idzie o wyrób broni? – Z pomocą
katalisty produkcja powinna ruszyć o wiele szybciej.
– A jak posuwają się negocjacje w Sharakan? Czy skontaktowałeś się tam już z Jego
Królewską Mością? – Wasza Świątobliwość wie o tym prawdopodobnie więcej ode
mnie. Oczywiście muszę działać bardzo ostrożnie. Nie mogę pozwolić, by ujawniono
mój udział w tej sprawie. Prowadzę niebezpieczną grę. Jego Królewska Mość został
dyskretnie powiadomiony, że przyłączył się do nas katalista, poinformowano go też
o tym, jak wpłynie to na naszą siłę. To wszystko, co mogłem uczynić.
– Postąpiłeś słusznie. Jego Królewska Mość powinien ci ufać, jego zachowanie staje
się coraz bardziej wojownicze. My, oczywiście, dokładamy starań, aby zapobiec
wybuchowi zawieruchy – Vanya dłonią wykonał gest, jakby uspokajał wzburzone wody
– i kiedy przyjdzie pora, z przykrością przyznamy się do niepowodzenia naszych
wysiłków. Tak sprawy stoją. Brat Imperatorowej zaczyna sprawiać kłopoty, ale łatwo się
z tym uporamy. Gdy wybuchnie wojna, będziemy gotowi do działania. Czy jest coś
jeszcze? – Owszem. Co z tym Joramem? Co zamierza zrobić z nim katalista? – A cóż cię
to obchodzi? Chłopak jest tylko pretekstem, niczym więcej. Jedyną rzeczą, o którą
powinieneś się martwić, jest zachowanie go w dobrym zdrowiu.
– Jakie są instrukcje katalisty? Co on ma zrobić? – Zrobić? Wątpię, czy ma dość
energii i woli, żeby zrobić cokolwiek. Poleciłem mu ostrożność. Ma skontaktować się ze
mną mniej więcej za miesiąc. Powiem mu wtedy, by nie starał się przesadnie szybko
wykonać swojej misji. Ty jednak bądź przygotowany. Kiedy dam ci znak, będziesz
musiał działać szybko. Masz swe rozkazy. Czy muszę ci je przypomnieć? – Zmarszczka
na czole Vanyi pogłębiła się. – Wyczuwam, mój przyjacielu, że jesteś niezadowolony.
Nie przywykłem do tego, aby mnie wypytywano. O co chodzi? Czyżby odkryto twoją
prawdziwą rolę? – Oczywiście, że nie, Biskupie – głos zabrzmiał chłodniej. Obaj znamy
moje talenty. Dla nich właśnie mnie wybrałeś. Pojawiły się jednak pewne nieoczekiwane
elementy w grze. Ktoś zaczyna interesować się nią bardziej, niżby mi to odpowiadało.
– Któż to taki? – ostro zapytał Vanya.
– Sądzę, że wiesz – głos w głowie Vanyi zabrzmiał łagodnie i jedwabiście. –
W rzeczy samej, podejrzewam, że grasz ze mną znaczonymi kartami.
– Jak śmiesz! – Śmiem, bo takie są moje obyczaje. A teraz muszę cię opuścić. Ktoś
nadchodzi. Niech Wasza Świątobliwość pamięta, iż mam w ręku króla.
Magiczne połączenie pomiędzy tymi dwoma pękło, pozostawiając Vanyę siedzącego
w mroku, z zaciśniętymi ustami i palcami pajęczą modą sunącymi po poręczy krzesła. –
Masz króla? Słusznie, mój przyjacielu. Ja jednak mam miecze. [Aluzja do talii Taroka, w której jedną
z figur jest Król Mieczy.]
KSIĘGA TRZECIA
NAŁUKA

JEST NAS WIELU, nie jesteśmy jednak zjednoczeni. Jeśliby Technologowie


powstali razem i zbuntowali się przeciw Blachlochowi, warlok i jego przyboczni
ponieśliby klęskę. Bez obdarzającego go Życiem katalisty magiczna moc Wykonawcy
była ograniczona, jego nieliczni przyboczni zaś nie oparliby się setkom napastników. Te
setki jednak nie zamierzały się buntować. W rzeczy samej większość Czarnoksiężników
całkowicie godziła się z planami Blachlocha, polegającymi na połączeniu się z ludźmi
z Sharakan i ogłoszeniu wojny. Nadeszły dla nich czasy przywrócenia światu potęgi
Dziewiątej Tajemnicy i ponownego zajęcia należnego im z prawa miejsca wśród
mieszkańców Thimhallan. Gdyby zaś mieli przy tym znów sprowadzić na świat śmierć
i zniszczenie, to czyż nie złagodzą ich cuda, które mu przyniosą – cuda, które uczynią
życie lżejszym i łatwiejszym? Byli wśród Technologów ludzie na tyle mądrzy, by
widzieć, iż bracia ich idąc za tym marzeniem, po prostu popełniają ponownie tragiczny
błąd z przeszłości. Ci jednak stanowili mniejszość. Łatwo było Andonowi, staremu
człowiekowi, rozprawiać o pokoju i cierpliwości. Młodzi mieli dość pałętania się po
dzikich krainach i życia w ubóstwie i znoju, gdy bogactwo i dostatek mogły i powinny
należeć do nich.
Podążyli więc ochoczo na wezwanie Blachlocha, opuścili swe farmy i gorliwie
pracując w kopalniach i hutach, wyrabiali broń, za pomocą której mieli wywalczyć sobie
przyszłość.
Wcieleniem tej przyszłości był dla nich pomnik wznoszący się pośrodku osady –
Wielkie Koło. Starsze od samej wioski, Koło zostało ocalone przed zniszczeniem
i wyniesione ze Świątyni Czarnoksiężników przez Technologów uchodzących pogoni
podczas Wojen Żelaznych. Zabrali je ze sobą, gdy ratując życie, zbiegli na Bezdroża:
i teraz zwisa ono pośrodku łuku zbudowanego z czarnej skały. Ogromne koło
o dziewięciu szprychach stało się ośrodkiem rytuału znanego jako Nałuka.
Któż wie, jak powstał ten rytuał? Swymi korzeniami sięga on błota i krwi,
składających się na przeszłość. Być może dawno temu, gdy Czarnoksiężnicy ujrzeli, iż
wiedza, którą pragnęli z takim poświęceniem zachować, ginie w mroku surowego życia,
jakie wiedli, użyli tej metody, usiłując przekazać następnym pokoleniom to, czego się
nauczyli. Na nieszczęście pokolenia owe zachowały tylko słowa, wiedza zaś oraz
mądrość zgasły i wypaliły się, niczym płomień rzuconej w rynsztok świecy.
Gdy nadchodzi siódma noc każdego tygodnia, cała ludność wioski zbiera się wokół
Koła i recytuje pieśń, której każdy uczy się jeszcze jako dziecko. Śpiewom towarzyszą
dźwięki muzyki, wydobywanej z instrumentów wykonanych z żelaza, udręczonego
drewna i rozciągniętych skór zwierzęcych. Pieśń zaczyna się od hołdu składanego trzem
głównym Siłom, wielbionym przez Czarnoksiężników – Ogniowi, Wodzie i Wiatrowi.
W miarę jak dźwięki muzyki rozbrzmiewają coraz bardziej szalonym rytmem, ludzie
coraz głośniej śpiewają o konstrukcji i budowie cudownych urządzeń, których żaden
z nich nie pamięta i nie pojmuje.
W nocy poprzedzającej dzień, w którym mężczyźni z osady mieli wyruszyć
z Blachlochem na rajd po rolniczych społecznościach, Nałuka rozbrzmiewała szczególnie
donośnie, ponieważ były Duuk-tsarith posłużył się rytuałem tak, jak DKarn-Duuk
posługiwali się tańcami wojennymi – by rozgrzać ludziom krew, aż zapomną
o wyrzutach sumienia i współczuciu. Śpiewający tańczyli nieustannie dookoła Wielkiego
Koła, a łomot i brzęk instrumentów sprawiały, że śpiew przekształcał się w dziką
wrzawę. Mrok rozświetlały pochodnie i w ich blasku Koło, wykonane z jakiegoś
lśniącego metalu (sekret jego wytwarzania dawno już utracono), świeciło w mroku
niczym przeciwne naturze słońce. Co jakiś czas któryś z tancerzy wskakiwał na czarną,
kamienną platformę stanowiącą podstawę pomnika. Chwytając jeden z młotów
kowalskich, uderzał w środek dziewięcioszprychowego Koła, powodując, iż przyłączało
się ono do pieśni głosem żelaza, co brzmiał tak, jakby wydobywał się z samych
wnętrzności ziemi.
W Nałuce brała udział większość Czarnoksiężników; mężczyźni, kobiety i dzieci
śpiewali słowa, których nikt nie pojmował, tańczyli w migotliwym świetle lub
obserwowali wszystko z mieszanymi uczuciami.
Andon przypatrywał się temu wszystkiemu ze smutkiem – on słyszał w słowach
pieśni głosy przodków, którzy z płaczem wykrzykiwali ku swoim dzieciom nakaz
pamięci o przeszłości.
Saryon patrzył ze zgrozą tak wielką, że dziwne było, iż nie oszalał. Migające światła,
hałaśliwa i zgrzytliwa muzyka, podskakujące figury pijanych żądzą krwi kobiet
i mężczyzn – wszystko to wyskoczyło jakby żywcem z jego wpajanych mu jeszcze
w dzieciństwie wizji Piekła. Nie zwracał uwagi na słowa pieśni, czuł się jeszcze zbyt
słabo. Oto siedziba Śmierci, on zaś jest w samym jej środku.
Blachloch patrzył na wszystko z satysfakcją; odziany w czarny habit, stał na uboczu,
spokojny, baczny i prawie przez nikogo nie dostrzeżony. Słyszał słowa pieśni,
wysłuchiwał ich jednak tyle już razy, iż utraciły dlań jakiekolwiek znaczenie.
Joram patrzył na to wszystko z rozgoryczeniem i frustracją. I on słyszał te słowa. Co
więcej, wsłuchiwał się w nie i częściowo je pojmował. On jeden w osadzie czytywał
zakazane księgi. Spośród wszystkich tam zgromadzonych on jeden słyszał w pieśni
wiedzę, którą starodawni Czarnoksiężnicy pragnęli wszczepić swym dzieciom. Pojmował
to, chociaż niczego nie rozumiał. Wiedza pozostawała dlań zamkniętą w tych słowach
i w tych księgach. Nie potrafił znaleźć klucza – którym były owe dziwne niepojęte
symbole.
Simkin zaś patrzył potężnie znudzony.
Nałuka zakończyła się wraz ze wschodem księżyca. Stając w kręgu ognia
utworzonym z płonących pochodni, Blachloch uniósł młot i dziewięć razy uderzył
w Koło. Dziewięciokrotnie też ludzie wznieśli donośny okrzyk, potem zaś ognisty krąg
pękł i Czarnoksiężnicy wrócili do swych domostw, rozprawiając o wielkich czynach,
których dokonają, gdy Dziewiąta Tajemnica ponownie zawładnie światem.
Wkrótce też czarne skalne łuki opustoszały, rzucając niesamowite cienie w blasku
wspinającego się coraz wyżej na nieboskłon księżyca, którego blada poświata na
szprychach Koła była jedynie słabym wspomnieniem lśnienia pochodni. W rozświetlanej
światłem miesiąca ciemności osada spała, otulona w ciszę, zakłócaną tylko dźwiękami
wydawanymi przez wiatr, gnający pustymi uliczkami suche, jesienne liście.
I. WYBIERZ TRZY KARTY

PÓŹNĄ JESIENIĄ, pewnego rześkiego, słonecznego dnia większość mężczyzn


i chłopców z osady Czarnoksiężników wyruszyła, by odzyskać to, co według ich
mniemania świat był im winien. Andon obserwował ich odejście oczyma, w których
malował się smutek stuleci. Usiłował ich powstrzymać, ale próba ta spełzła na niczym.
Podejrzewał teraz, że sami muszą nabrać rozumu. Stary człowiek mógł jedynie mieć
nadzieję, iż lekcja nie będzie zbyt gorzka. Albo zbyt kosztowna.
Podczas pierwszych dni wyprawy pogoda im sprzyjała i świeciło słońce, dni były
ciepłe i miłe, chłodne zaś i rześkie noce przypominały o zbliżającej się zimie. Drużyny
Blachlocha szły ochoczo i z lekkim sercem, młodych ludzi najbardziej radowała odmiana
po mozole kopalni, huty, młyna czy cegielni. Prowadzeni przez niesfornego Simkina,
który na tę okazję ponownie przyodział się w strój zwiadowcy („Nazwałem tę barwę
Kurz i Łajno”), młodzi ludzie śmiali się, żartowali i pokpiwali jeden z drugiego,
przedmiotem zaś drwin były kłopoty, jakie miewali z ujeżdżaniem kudłatych, półdzikich
koni, hodowanych w osadzie. Wieczorami zbierali się dookoła buzujących ognisk, aby
snuć długie opowieści lub grać ze starszymi w hazardowe gry, w których stawiali swe
zimowe racje żywnościowe i przegrywali tak konsekwentnie, iż wydawało się, że żaden
z nich aż do wiosny nie weźmie niczego do ust.
Nawet ponury zazwyczaj Joram wydawał się rad odmianie i gdy nie brał udziału
w popisach jeździeckich lub żartach, zdumiewał Mosiaha ochotą do rozmów. Mosiah
jednak uświadamiał sobie, iż może po prostu tę zmianę należałoby przypisać temu, że
Joram właśnie uporał się z kolejnym napadem właściwej mu mrocznej melancholii.
Pod koniec drugiego tygodnia wyprawa straciła jednak wiele ze swego uroku.
Z pożółkłych liści zaczął kapać chłodny deszcz, wilgoć zaś, przesączając się przez
opończe, zimnymi strumyczkami spływała po grzbietach. Miękki odgłos opadających
kropel tworzył monotonny rytm współbrzmiący z cmokaniem kopyt w błocku. Ustaliła
się deszczowa, trwająca całe długie dni pogoda. Zgodnie z rozkazami Blachlocha nie
rozpalano ognisk. Znajdowali się teraz w krainie centaurów, podwojono więc straże, co
w praktyce oznaczało dla wielu utratę połowy snu w nocy. Każdy czuł się podle
i wszyscy gderali, był jednak ktoś, kto był zgnębiony bardziej od innych, co musiało
zwrócić uwagę Mosiaha.
Nie uszło to również uwagi Jorama. Mosiah niekiedy widział w oczach przyjaciela
wyraz skrywanej uciechy i prawie półuśmiech na jego wargach. Podążając za wzrokiem
Jorama, Mosiah dostrzegał, że spogląda on wtedy na katalistę, który jadąc przed nimi,
pochyliwszy świecącą tonsurą głowę i zgarbiwszy ramiona, podskakiwał
w niewygodnym siodle. Na końskim grzbiecie katalista przedstawiał obraz nędzy
i rozpaczy. Kilka pierwszych dni był sztywny z przerażenia. Teraz trzymał się w siodle
jak strach na wróble. Każda kość i każdy mięsień jego ciała stanowiły siedlisko bólu.
Najwidoczniej nawet siedzenie w siodle przychodziło mu z trudem.
– Żal mi tego człowieka – rzekł Mosiach pewnego dnia w drugim tygodniu ich
wędrówki na północ. Przemoczony i zziębnięty, wraz z Joramem i Simkinem posuwał się
wzdłuż szlaku dość szerokiego, by mógł nim podążać oddział kawalerii, w którym
sześciu jeźdźców jechałoby obok siebie. Blachloch stwierdził, że szlak ten był dziełem
olbrzymów, i nakazał zachowanie czujności.
– Którego? – zapytał Joram. Słuchał właśnie wymyślnej opowieści Simkina o tym,
jak to Diuk of Westhire wynajął całą Gildię Kamieniarzy (i sześciu katalistów), by
całkowicie przebudować swój pałac w Merilon, przekształcając go z kryształu na różowy
marmur z pasmami jasnej zieleni.
– Na dworze mówiło się wyłącznie o tym. Czegoś takiego nikt przedtem nie dokonał.
Wystaw sobie, marmur! Wygląda... absolutnie majestatycznie – mówił Simkin.
– Katalisty. Jak on się zwie? Żal mi go.
– Saryona? – Simkin wyglądał na zbitego z tropu. – Wybacz mi, drogi chłopcze, ale
cóż on ma wspólnego z różowym marmurem? – Nic – odparł Mosiah. – Obserwowałem
po prostu wyraz twarzy Jorama. Wydaje się, iż cieszą go nieszczęścia tego człowieka.
– On jest katalista – odparł Joram zwięźle. – Poza tym mylisz się. Nic mnie nie
obchodzi, co się z nim stanie.
– Mmmm – mruknął Mosiah, widząc, jak orzechowe oczy Jorama pociemniały, gdy
ten popatrzył na odziany w zielony habit grzbiet katalisty.
– On był w waszej wiosce, wiecie? – skomentował to wszystko Simkin, opierając się
o kark koński, by w zaufaniu powierzyć im ten sekret głośnym szeptem, który mógł być
słyszany przez niemal każdego jeźdźca w kolumnie.
– Mów ciszej! Jeszcze nas usłyszy. Co masz na myśli, mówiąc, że był w naszej
wiosce? – zapytał zaskoczony Mosiah. – Dlaczego nie powiedziałeś nam tego wcześniej?
Może zna moich rodziców! – Jestem pewien, iż coś wam o tym wspominałem –
powiedział Simkin z urażoną miną – gdy napomykałem, że on przybył tu po Jorama.
– Cyt! – syknął Mosiah. – Znowu te bzdury! – Zagryzając wargi, tęsknie spojrzał
nakatalistę. – Zastanawiam się, jak wiedzie się moim rodzicom? To już tyle czasu...
– No to jazda! Porozmawiaj z nim! – prychnął Joram, a jego czarne brwi ściągnęły
się w prostą linię nad nosem.
– Jasne. Idź i pogadaj ze starym – omdlewającym głosem powiedział Simkin. –
Doprawdy, jak na katalistę, niezły z niego gość. Ja zaś, o Kruczowłosy i Ponury Druhu,
nie mam żadnych powodów, aby lubić go bardziej niż ty. Czy opowiadałem ci, jak
porwali mojego maleńkiego braciszka? Małego Nata. Biedny berbeć. Zawalił Próby.
Ukrywaliśmy go do piątego roku życia. Ale znaleźli go, jedna z sąsiadek wywęszyła coś
i doniosła. Miała na pieńku z moją matką. Byłem ulubieńcem Nata, wiesz, jak to
w rodzinie... Smarkacz przylgnął do mnie, gdy go zabierali...
Dwie łzy oderwały się od powiek Simkina i spływając w dół po twarzy, zniknęły
w gęstwinie jego bródki. Mosiah westchnął ciężko i z desperacją.
– No właśnie! – powiedział Simkin, pociągając nosem. – Drwijcie z mej rozpaczy.
Radujcie się moim smutkiem. Jeśli pozwolicie wymamrotał, podczas gdy kolejne
spływające po jego twarzy łzy mieszały się z kroplami deszczu – dam upust swej
rozpaczy na osobności. Wy dwaj jedźcie dalej. Nie, nie próbujcie mnie pocieszyć. To nie
ma żadnych szans powodzenia... – Mrucząc coś niezrozumiałego, poderwał nagle konia,
obrócił go w miejscu i pomknął na tyły szyku.
– Drwimy z jego rozpaczy! Iluż on ma tych braci, których spotkały jakieś fatalne
przygody? – Prychając z niesmakiem, Mosiah obejrzał się za Simkinem, który już ocierał
twarz z łez i równocześnie obrzucał wyzwiskami jednego z przybocznych Blachlocha. –
Nie mówiąc o nielichym wyborze sióstr, niewolonych przez możnych panów
i porywanych przez centaury, poza tą oczywiście, która uciekła z domu, zakochawszy się
w olbrzymie. Dodaj do tego ciotkę, która utopiła się w fontannie, sądząc, że jest
łabędziem, i mamunię, która pięć razy umierała na rozmaite rzadkie choroby, aż raz
skonała na atak serca, gdy Duuk-tsarith aresztowali mu ojca za wyczarowanie
obraźliwych wobec Imperatora iluzji. Wszystko to, zważ, przytrafiło się sierocie,
znalezionemu, gdy w koszyku wypełnionym płatkami róż płynął kanałami Merilon.
Przecież to łgarz, jakiego świat nie widział! Nie mam pojęcia, dlaczego się z nim
zadajesz! – Bo jest zabawnym łgarzem – odparł Joram, wzruszając ramionami. – I to go
wyróżnia.
– Wyróżnia? – Spośród was wszystkich – powiedział Joram, patrząc na Mosiaha
spod swoich ciężkich ciemnych brwi. – Dlaczego nie podjedziesz pogadać z katalistą? –
rzucił zimno, widząc, że twarz Mosiaha pokrywa rumieniec gniewu. – Jeśli jest prawdą
to, co o nim słyszałem, czeka go tu coś dużo gorszego niż otarcie tyłka w siodle.
Bodąc piętami boki wierzchowca, Joram pogalopował naprzód i mijając katalistę, nie
spojrzał nań nawet, gdy spod kopyt jego konia bryznęło w górę błoto. Mosiah spostrzegł,
że katalistą uniósł głowę i popatrzył za młodym człowiekiem, którego długie włosy
wymykające się spod przepaski błysnęły na deszczu jak pióra mokrego ptaka.
– A dlaczego ja zadaję się z tobą? – mruknął Mosiah, odprowadzając wzrokiem
sylwetkę przyjaciela. – Z litości? Znienawidziłbyś mnie za to. Jednak w pewnym sensie
to prawda. Mogę zrozumieć, dlaczego nikomu nie ufasz. Nosisz blizny nie tylko od ran
na piersi. Pewnego jednak dnia, mój przyjacielu, odkryjesz, że blizny te są niczym
w porównaniu ze szramą, która pozostanie na twym sercu po ranie, jaką otrzymasz, gdy
odkryjesz, żeś się mylił! Potrząsając głową, Mosiah popędził swego konia, aż zrównał się
z katalistą.
– Wybacz mi, Ojcze, że przerywam twe rozmyślania – odezwał się niepewnym
głosem – ale czy miałbyś coś przeciw temu, abym dotrzymał ci towarzystwa? Saryon
z obawą podniósł wzrok, a w jego twarzy Mosiah dostrzegł napięcie i udrękę. Potem,
widząc, iż rozmówcą jest tylko młody człowiek, katalistą odprężył się.
– Ależ nie, przeciwnie, będzie mi bardzo miło.
– Nie modliłeś się chyba ani nie robiłeś niczego podobnego, nieprawdaż, Ojcze? –
zapytał nieco zmieszany Mosiah. – Jeśli tak, to mogę się oddalić...
– Nie, nie modliłem się – odparł Saryon z nikłym uśmiechem. – Nieczęsto modlę się
ostatnimi czasy – dodał cicho, rozglądając się z drżeniem po dzikiej okolicy. –
Przywykłem do odnajdywania Almina w korytarzach u Źródła. Nie w tej dziczy. Nie
sądzę, by Jemu podobało się życie tutaj.
Mosiah nie pojął tej uwagi, ale dostrzegając szansę nawiązania rozmowy, zauważył:
– Mój ojciec niekiedy mówi podobne rzeczy. Powiada na przykład, iż Almin ucztuje
z bogaczami, a ubogim rzuca ochłapy. Nie interesuje się nami, musimy więc iść przez
życie, kierując się własnym honorem i własną prawością. Kiedy zaś umieramy, są one
najważniejsze z tego, co po nas zostaje.
– Jakobias to bardzo mądry człowiek – powiedział Saryon, patrząc na Mosiaha
znacząco. – Znam go. Ty jesteś Mosiah, prawda? – Nie inaczej. – Młody człowiek
zarumienił się. – Wiem, że go znasz. Dlatego przyszedłem... To znaczy, nie wiedziałem,
bo przyszedłbym wcześniej... właściwie Simkin powiedział mi dopiero przed chwilą...
– Rozumiem. – Saryon z powagą skinął głową. – To ja powinienem był zobaczyć się
z tobą. Miałem dla ciebie wiadomość od twoich rodziców, ale... byłem trochę niezdrów.
– Teraz z kolei wstydliwie zarumienił się kalali sta. Z grymasem bólu poprawił się
w siodle, patrząc równocześnie w ślad za znikającym między drzewami Joramem.
– Moi rodzice... – ponaglił Mosiah, gdy milczenie katalisty zaczęło się przedłużać.
– Ach tak, przepraszam. – Saryon wziął się w garść. – Wiedzie im się dobrze
i przesyłają pozdrowienia. Bardzo im ciebie brakuje – dodał, widząc malujące się na
twarzy młodego człowieka tęsknotę i żal. – Twoja matka kazała cię ucałować, ale nie
sądzę, abym powinien traktować to dosłownie.
– Nie, Ojcze, w porządku. Dziękuję – wybąkał czerwony jak rak Mosiah. – Czy...
czy oni powiedzieli coś więcej? Mój ojciec...
Saryon nie odpowiadając patrzył przez chwilę na młodego człowieka, a jego twarz
spoważniała.
Mosiah podchwycił spojrzenie katalisty i zrozumiał.
– No tak, wszystko jasne – powiedział z goryczą. – Mam wysłuchać pouczeń.
– Wcale nie – odparł Saryon, uśmiechając się lekko. – Powiedział tylko, iż usłyszał
o tych ludziach pewne rzeczy, o których wolałby nie wiedzieć. Miał nadzieję, że pogłoski
nie okażą się prawdziwe, gdyby jednak tak się stało, prosił, byś nie zapomniał
o zasadach, w jakich cię wychowano, prosił też, bym przekazał ci wieść o tym, iż oni
wciąż cię kochają i że nieustannie o tobie myślą.
Spoglądając na młodzieńca, Saryon dostrzegł plamy purpury na policzkach, gdzie
zaledwie zaznaczały się pierwsze ślady zarostu. Wstyd jednak – jeśli w ogóle był to
wstyd – natychmiast prawie ustąpił gniewowi.
– To, co słyszał mój ojciec, to nieprawda.
– Po cóż więc ta wyprawa? – To dobrzy ludzie. – Mosiah spojrzał na Saryona
z wyzwaniem w oczach. – Wszystko, czego chcą, to szansa życia, taka sama, jaką mają
inni. No dobrze – dodał szybko, widząc, że Saryon zamierza coś wtrącić. – Być może nie
podobają mi się niektóre z ich uczynków, może potępiam je w duchu. Mamy jednak
prawo do życia.
– Robiąc to, co teraz? Rabując innych? Andon mówił mi... Mosiah machnął ręką ze
zniecierpliwieniem.
– Andon to człowiek starej daty...
– A jednak twierdził, że przed przybyciem Blachlocha Technologowie, jeśli chodziło
o żywność, byli samowystarczalni – kontynuował Saryon. – Uprawiali ziemię, używając
narzędzi zamiast magii.
– Teraz nie ma na to czasu. Zbyt ciężko pracujemy. A w zimie musimy mieć
żywność! – odparł Mosiah ze złością.
– Podobnie jak ci ludzie, których zamierzamy obrabować.
– Nie zabierzemy zbyt wiele. Tak powiada Joram. Sporo im zostawimy...
– Nie w tym roku. Teraz macie mnie, katalistę. Teraz Blachloch wykorzysta mnie,
żeby spotęgować swą moc. Czy kiedykolwiek widziałeś czary, jakimi może posłużyć się
warlok? – No to po co tu, Ojcze, przybyłeś? – nieoczekiwanie spytał Mosiah, zwracając
ku Saryonowi pochmurną twarz. – Dlaczego zbiegłeś na Bezdroża, jeśli kierujesz się tak
prawymi pobudkami? – Przecież wiesz – odparł cicho katalista. – Słyszałem, jak Simkin
wam to powiedział.
Mosiah potrząsnął głową.
– Simkin nie powie nawet, która godzina, żeby nie zełgać powiedział z przekąsem. –
Jeśli masz na myśli te brednie o tym, jakobyś przybył tu po Jorama...
– To nie są brednie...
Patrzący na Saryona Mosiah zamrugał raptownie powiekami. Twarz Saryona,
jakkolwiek blada i poznaczona cierpieniem, była opanowana.
– Co takiego? – spytał Mosiah, niepewny, czy dobrze usłyszał.
– To nie są brednie – powtórzył katalista. – Przysłano mnie tu, bym oddał Jorama
w ręce sprawiedliwości.
– Ale... dlaczego? I po co mi to, Ojcze, mówisz? – spytał zbity z tropu Mosiah. –
Chcesz czegoś ode mnie, prawda? Chcesz, Ojcze, bym ci pomógł! Nie zrobię tego! Nie
Joramowi! On jest moim...
– Ależ skądże – przerwał Saryon, potrząsając głową ze smętnym uśmiechem. – Nie
żądam od ciebie niczego. Sprawę pomiędzy Joramem i mną muszę rozegrać sam. –
Z westchnieniem zmęczonym ruchem przetarł oczy. – Powiedziałem ci o tym, ponieważ
obiecałem twemu ojcu pomówić z tobą, jeśli stwierdzę, że wplątałeś się w coś takiego... –
W nieokreślony sposób machnął ręką.
Jechali obaj w milczeniu wśród dokuczliwego deszczu. Gdzieś z tyłu, przez skrzyp
uprzęży i mlaskanie kopyt w błocie, dął się słyszeć ochrypły śmiech Simkina.
– Mógłbyś palnąć mi to kazanie, nie wyjawiając prawdy o sobie, Ojcze. Nie
wierzyłem Simkinowi. Nikt mu nie wierzy – mruknął Mosiah, nawijając na dłoń wodze
i patrząc w splątaną końską grzywę – Nie wiem, co masz na myśli, mówiąc o wydaniu
Jorama sprawiedliwości. Nie wiem, jak to sobie wyobrażasz – dodał, patrząc na katalistę
z odrazą. – Oczywiście, ostrzegę Jorama. Nadal nie pojmuję, dlaczego mi to
powiedziałeś. Musiałeś przecież zdawać sobie sprawę z tego, iż uczyni to mnie i ciebie
wrogami.
– Owszem, i przykro mi także z tego powodu – odparł Saryon, garbiąc się pod swoją
przemoczoną opończą. – Obawiałem się jednak, iż w przeciwnym razie nie zwrócisz
uwagi na to, co ci rzekłem. Moje „kazanie” nie wywarłoby na tobie wrażenia, gdybyś
sądził, iż jak powiadają, mówię tylko połowę prawdy. Teraz zaś mogę przynajmniej mieć
nadzieję, że przemyślisz to, co ci powiedziałem.
Mosiah nie odezwał się ani słowem i nadal patrzył w końską grzywę. Twarz jego
stężała, dłoń trzymająca wodze zacisnęła się na nich mocniej.
– Twoje sumienie może teraz odetchnąć – powiedział w końcu, unosząc głowę. –
Spełniłeś, Ojcze, to, co przyrzekłeś mojemu ojcu. Jeśli jednak mowa o sumieniu, to nie
widzę twoich wahań, gdy Blachloch rozkazuje ci obdarzać go Życiem. A może
zamierzasz go nie usłuchać – dodał z prychnięciem, przypominając sobie, co też Joram
napomykał o karze. Oczekując, że wyglądający na mięczaka katalista umknie
spojrzeniem w bok, ze zdumieniem stwierdził, że Saryon patrzy mu w oczy ze spokojną
godnością.
– To moje brzemię – odparł katalista równym głosem. I muszę je nosić, podobnie jak
ty musisz znosić swoje.
– Ja nie muszę... – zaczął gniewnie Mosiah, ale przerwał mu śpiewny głos Simkina,
wznoszący się ponad poszum deszczu i mlaskanie kopyt w błocie.
– Mosiah, Mosiah! Gdzie jesteś? Młody człowiek z irytacją odwrócił się w siodle,
obejrzał za siebie i pomachał ręką.
– Na chwilę jeszcze tu pozostanę! – krzyknął. Potem ponownie zwrócił się ku
kalaliście. – Ojcze, nie rozumiem jeszcze tylko jednej sprawy. Dlaczego powiedziałeś
Simkinowi o Joramie? Jemu też wyciąłeś kazanie? – Niczego mu nie mówiłem –
powiedział Saryon. Nieumiejętnie uderzając konia w bok swoją wielką, niezgrabną stopą,
zmęczony katalista pognał zwierzę naprzód. – Lepiej do nich wracaj, wołają cię. Do
widzenia, chłopcze. Mam nadzieję, że jeszcze porozmawiamy.
– Nie mówiłeś mu, Ojcze? To skąd on...
Saryon jednak potrząsnął tylko głową. Naciągnąwszy kaptur niżej na oczy, ruszył
przed siebie, pozostawiając Mosiaha, który patrzył za nim, zupełnie zbity z tropu.
– Jesteś zbyt łatwowierny.
– Nie było cię przy tym – mruknął Mosiah. – Nie widziałeś wyrazu jego twarzy. On
mówi prawdę. Och, wiem, co czujesz dodał, widząc w ciemnych oczach Jorama gorzki
półuśmiech – musisz jednak przyznać, że Simkin naprawdę powiedział nam, że katalista
przybył tu z twojego powodu. Jeśli zaś katalista twierdzi, że niczego Simkinowi nie
mówił, to skąd...
– A czy to ma jakiekolwiek znaczenie? – niecierpliwie uciął Joram, markotnie
wpatrując się w płomienie niewielkiego ogniska, które rozniecili w celu wysuszenia
odzieży. Na noc cała grupa schroniła się w ogromnej pieczarze odkrytej w zboczu góry
nad rzeką. Ponieważ na Bezdrożach znalezienie nie zamieszkanej jaskini należy do
wydarzeń rzadkich, Blachloch wkraczał do niej ostrożnie, z katalista u boku. Po zbadaniu
grota jednak okazała się pusta i warlok zdecydował, iż jest to bezpieczne miejsce na
nocleg. Jedyną niedogodnością jaskini był obrzydliwy zapach kupy śmieci w mrocznym
kącie, nikt jednak nie zdradzał ochoty do bliższego jej zbadania. Śmieci spalili, smród
jednak pozostał. Blachloch orzekł, że wcześniej jaskinię prawdopodobnie zamieszkiwały
trolle.
– Oczywiście, nie obchodzi cię nic, co związane jest z katalista – powiedział
gniewnie Mosiah wstając. – Ciebie nigdy nic nie obchodzi.
Wyciągając dłoń, Joram uścisnął rękę przyjaciela.
– Przykro mi – powiedział nieswoim głosem i znać było, iż słowa te z trudem
przeszły mu przez gardło. – Dziękuję... za ostrzeżenie. – Na jego ustach pojawił się skąpy
uśmiech. – Nie sądzę, aby katalista w średnim wieku był szczególnie groźny, będę jednak
uważał. Co zaś tyczy się Simkina – wzruszył ramionami – spytam go, skąd wie.
– Przecież nie możesz wierzyć temu durniowi! – powiedział z desperacją Mosiah,
ponownie siadając.
– Durniowi? Czyżbym słyszał, jak wzywa się moje imię nadaremnie? – rozległ się
melodyjny głos z ciemności.
Wzdychając z niezadowoleniem, Mosiah zmrużył oczy i ocienił je dłonią, gdy
w kręgu rzucanego przez ognisko światła pojawiła się jaskrawo odziana postać.
– Co widzę, chłopcze drogi, nie podoba ci się to? – zapytał Simkin, unosząc w górę
ramiona, by pokazać swój nowy przyodziewek w najkorzystniejszej pozie. – Tak mi się
znudziła ta odzież zwiadowcy, że zdecydowałem, iż pożądana jest odmiana, jak
powiedziała Diuszesa D’Longeville, poślubiając czwartego męża. A może piątego?
Właściwie to bez znaczenia. Tak jak jego poprzednicy nie pozostanie długo przy życiu.
Nigdy nie pijcie herbatki z Diuszesa D’Longeville. Jeśli zaś nie możecie tego uniknąć,
upewnijcie się, iż nie nalewa wam z dzbanka, w którym parzyła swoim mężom. Jak wam
się podoba ten odcień czerwieni? Nazwałem go Rozgnieciony Robal. Mosiah, o co
chodzi? Wygląda na to, że jesteś dziś w gorszym humorze niż nasz druh Kruczowłosy.
– Nie, nic – mruknął Mosiah, odwracając się na pięcie, by zajrzeć do prymitywnie
wykonanego żelaznego kociołka, dość ryzykownie ustawionego wprost na rozżarzonych
węglach.
– Pachnie tak, jakby przypalało się od spodu – powiedział Simkin nachylając się
i wąchając. – Słuchajcie, dlaczego nie poprosicie tego zabawnego staruszka katalistę
o odrobinę Życia. Użyjcie magii, tak jak pozostali. Czy jestem zaproszony na kolację? –
Nie – biorąc w dłoń patyk i ignorując uwagę o kalaliście, Mosiah zaczął mieszać
bulgocącą zawartość kociołka.
– No tak – powiedział Simkin siadając – dziękuję. Powiedz mi teraz, skąd te dąsy?
Już wiem! Jechałeś dziś obok Ojca Glacy. Powiedział ci coś interesującego? – Cyt! –
ostrzegł Mosiah, wskazując siedzącego opodal Saryona, daremnie usiłującego rozniecić
ognisko. – Po co pytasz? Prawdopodobnie lepiej niż ktokolwiek inny wiesz, o czym
rozmawialiśmy.
– Prawdopodobnie – radośnie zgodził się Simkin. – Ale popatrz na katalistę,
zamarznie na śmierć. Taki staruszek jak on nie powinien włóczyć się po dzikich
okolicach. Zaproszę go na potrawę.
Młody człowiek spojrzał na twarze przyjaciół. – No to jak? Myślę, że tak zrobię. Nie
krzyw się, Joramie. Naprawdę, powinieneś z nim pogadać. W końcu przybył tu po to,
aby cię schwytać. Hej, katalisto! Głos Simkina odbił się echem od sklepienia pieczary.
Saryon odwrócił się i rozejrzał wokół, jak zresztą prawie wszyscy w jaskini.
Mosiah szarpnął Simkina za rękaw.
– Przestań, bałwanie! Simkin jednak zawołał katalistę ponownie i pomachał dłonią,
co spowodowało, że jego purpurowe, oświetlone blaskiem ognia szaty same jak gdyby
wybuchnęły płomieniami.
– Tutaj, katalisto! Mamy pyszny gulasz z wiewiórki...
Wielu ludzi spojrzało ku nim, parskając śmiechem i pomrukując coś po cichu. Nawet
Blachloch uniósł zakapturzoną głowę znad talii kart, w które grał z kilkoma swoimi
ludźmi, i spojrzał na całą grupkę chłodnym, obojętnym spojrzeniem. Saryon wolno wstał
i podszedł ku nim, z oczywistą nadzieją, iż Simkin wreszcie się zamknie.
– Do licha! – jęknął Mosiah, pochylając się w stronę Jorama. – Chodźmy stąd. Nie
jestem już głodny...
– Nie, zaczekaj. Chcę z nim pogadać – miękkim głosem odezwał się Joram,
utkwiwszy spojrzenie swych ciemnych oczu w kalaliście.
– Poprowadzę cię, Ojcze – zawołał Simkin, skacząc na równe nogi i podbiegając do
Saryona. Skłoniwszy się wdzięcznie, chwycił zakłopotanego biedaka za ramię i powiódł
ku ognisku krokami kadryla. – Zatańczymy, Ojcze? Raz, dwa, trzy, hop! Raz, dwa, trzy,
hop! Buchnęły śmiechy. Teraz już wszyscy w jaskini patrzyli na nich, zadowoleni z tego,
że coś się dzieje. Jedynym wyjątkiem był Blachloch, który powrócił do gry w karty.
– Nie tańczysz, Ojcze? Prawdopodobnie tańce są źle widziane przez zwierzchność
zakonu, prawda? Saryon, bez powodzenia zresztą, usiłował uwolnić się od chwytu
Simkina.
A Simkin zbyt dobrze się bawił, by darować sobie taką okazję.
– Jego Baryłkowatość niewątpliwie zabronił ich z powodu zazdrości. Mam na myśli
to, że w jego przypadku owo „Raz, dwa, trzy, hop” bardziej przypominałoby „Raz, dwa,
trzy, bęęęc, bęęęc, bęęęc”. – Wydymający policzki i wypinający brzuch Simkin tak
udatnie naśladował teraz Biskupa, że wywołało to ryk śmiechu i rzęsiste oklaski.
– Dziękuję, dziękuję. – Przykładając dłoń do serca, parodysta skłonił się głęboko.
Potem, wywijając pomarańczowym jedwabiem, poprowadził czerwonego niczym rak
katalistę ku ognisku. – Proszę bardzo, Ojcze – powiedział, krzątając się żwawo
i przyciągając do ognia przegniłą kłodę. – Czekaj! Jeszcze nie siadaj. Założę się, iż
dolegają ci hemoroidy. Przekleństwo ludzi w podeszłym wieku. Wiecie, umarł przez to
mój dziadek. Tak – kontynuował żałobnym tonem, poklepując tymczasem kłodę dłonią
i przekształcając ją w aksamitną poduchę. – Biedny, starszy pan, przez dziewięć lat nie
usiadł ani razu. Aż kiedyś spróbował i trrrach, z punktu trafił go szlag. Krew uderzyła
mu...
– Ojcze, czy nie zechcesz usiąść? – przerwał opowieść Mosiah. -j-ja nie sądzę, abyś
zdążył poznać Jorama. Joramie, to O-ojciec...
Mosiah utknął. Zaległa pełna napięcia cisza. Joram zaś bez słowa wbił spojrzenie
w twarz katalisty.
Sadowiąc się niezgrabnie na poduszce, Saryon usiłował powitać uprzejmie młodego
człowieka, jednak zimna wzgarda w orzechowych oczach Jorama sprawiła, że
przygotowane wcześniej słowa umknęły i katalista zupełnie stracił ducha. Swobodnie
czuł się jedynie Simkin. Przysiadłszy na skale, oparł łokcie o podciągnięte kolana, brodę
wparł w dłonie i kpiąco uśmiechnął się do całej trójki.
– Założę się, że ta wiewiórka jest już gotowa – powiedział nagle i pochylił się, by
poczęstować katalistę przyjacielskim kuksańcem. – Czy nie tak, Ojcze? A może w tym
kociołku pyrkocą twoje widoki na przyszłość? Z twarzą czerwoną jak w gorączce,
Saryon wyglądał tak, jakby miał ochotę zapaść się pod ziemię. Rzucając Simkinowi
groźne spojrzenie, Mosiah pospiesznie przysunął się do kociołka. Ujął już naczynie za
kabłąk, gdy Joram złapał go za ramię.
– Poparzysz się – powiedział. W jego dłoni pojawił się kij. Przesuwając go pod
kabłąkiem, uniósł kociołek z ognia. – Płomienie nie ogrzewają samego tylko naczynia,
ale i uchwyt.
– Ty i ta twoja przeklęta technologia – mruknął Mosiah, ponownie siadając.
– Z chęcią otworzę dla ciebie połączenie i dam ci zapas Życia zaczął Saryon, lecz
w tym momencie spojrzenie jego zetknęło się ze wzrokiem Jorama.
– Niewielki miałbym z niego teraz pożytek, prawda, Ojcze? powiedział Joram
równym głosem, choć jego gęste, ciemne brwi zbiegły się w prostą linię nad nosem. –
Jestem Martwy. Czyżbyś tego nie wiedział? – Wiedziałem – spokojnie odparł Saryon.
Rumieniec zniknął już z jego twarzy, która była blada i spokojna. Teraz nikt już na nich
nie patrzył. Pozostali biwakujący w pieczarze, zorientowawszy się, iż przedstawienie
dobiegło końca, powrócili do swych poprzednich zajęć. – Nie będę cię okłamywał.
Przysłano mnie tu, abym oddał cię w ręce sprawiedliwości. Jesteś mordercą...
– I jednym z chodzących po świecie Martwych – gniewnie rzucił Joram, z głuchym
tąpnięciem stawiając garnek z potrawką na ziemi.
– Hej, hej! Ostrożnie – sprzeciwił się Simkin, pochylając się szybko ku przodowi,
aby ocalić kolację. Wyciągnąwszy chochlę, zaczął rozdzielać porcje szarawej,
kluchowatej masy do niezdarnie wyżłobionych w drewnie talerzy. – Wybaczysz nam,
Ojcze, posługiwanie się narzędziami, ale...
– Naprawdę w to wierzysz? – zapytał Saryon, patrząc Joramowi wprost w oczy. –
Obserwowałem cię. Widziałem, jak posługujesz się magią. Ten kij, na przykład, który
schwyciłeś wprost z powietrza...
Ku zaskoczeniu Saryona to, co błysnęło w oczach Jorama, nie było gniewem, ale
obawą. Zaskoczony katalista, zapomniawszy o swoich słowach, przez chwilę patrzył
zdumiony na Jorama. Obawa natychmiast zresztą zniknęła ze spojrzenia młodego
człowieka, którego twarz przybrała zwykły dlań wyraz kamiennej obojętności. Saryon
jednak widział ją z całą pewnością.
Przyjmując talerz od Simkina, Joram usiadł na kamiennym podłożu jaskini i zaczął
jeść, używając narzędzia do wkładania pożywienia w usta i nie odrywając oczu od
posiłku. Mosiah wziął swój talerz i postąpił tak samo, niezgrabnie operując łyżką, do
której najwyraźniej nie przywykł. Następnie Simkin podał posiłek Saryonowi, który
wziął talerz i łyżkę. Nie zabrał się jednak do jedzenia i nadal patrzył na Jorama.
– Coś przyszło mi do głowy – rzekł w końcu do młodego człowieka, na którego
twarzy pojawił się ponury grymas. – Ponieważ nie zachowały się żadne zapiski,
dotyczące wyników twych Prób, możliwe jest, iż Ojciec Tolban, działając pod wpływem
chwilowego podniecenia, wydał sąd zbyt pochopny. Wróć ze mną dobrowolnie i zgódź
się na ponowne zbadanie sprawy. Słyszałem, że były pewne okoliczności łagodzące
dotyczące i samego morderstwa. Twoja matka...
– Zostawmy w spokoju moją matkę. Zamiast niej pomówmy o moim ojcu. Czyś go
znał, katalisto? – chłodnym tonem spytał Joram. – Czy byłeś tam i obserwowałeś, jak
zamienili jego ciało w kamień? Saryon chwytał właśnie talerz, teraz jednak odstawił go
drżącymi dłońmi.
– Mosiah, ciekaw jestem – rzucił Simkin, żwawo pracując szczekami – czy ta
wiewiórka nie dowlokła się tu i nie padła w twych ramionach ze starości, co, drogi
chłopcze? Jeśli tak było, powinieneś zapewnić jej przyzwoity pochówek. Żuję swoją
porcję już od dziesięciu minut...
Nie, nie... Nie brałem udziału w egzekucji twojego ojca odparł Saryon, wbiwszy
wzrok w ziemię. – Byłem wtedy Diakonem. Jedynie starsi Zakonu...
– Mogą ucieszyć oczy widowiskiem? – prychnął Joram.
.– Wody! Potrzebna mi woda! – Simkin skinął dłonią i wiszący w chłodniejszej
części jaskini bukłak podpłynął do nich w powietrzu. – Muszę spłukać czymś tę stypę. –
Łyknąwszy nieco, wytarł usta skrawkiem pomarańczowego jedwabiu i ziewnął potężnie.
Powinienem wyznać, iż ta rozmowa okropnie mnie nudzi. Zagrajmy w taroka. – Wprost
z powietrza wyjął talię kolorowych kart o pozłacanych krawędziach.
– Skąd masz tę talię? – spytał Mosiah, rad ze zmiany tematu rozmowy. – Hej,
poczekaj, czy to nie są karty Blachlocha? – Oczywiście, że nie. – Simkin wyglądał na
mocno dotkniętego. – Przecież gra tam w rogu swoimi, nie widzisz? Te zaś – rozłożył
karty na ziemi fachowym ruchem dłoni – zdobyłem na dworze. To najmodniejsza talia.
Artyści wykonali wspaniałą robotę. Figury nakreślono tak, by uwiecznić każdą osobę
z Królewskiej Rodziny Merilon. Zapewniam was, absolutne szaleństwo. Oczywiście
graficy pochlebili Imperatorowej. Wcale nie wygląda tak dobrze, szczególnie z bliska.
Ale cóż, w tej sprawie artyści niewiele, jak sądzę, mieli do powiedzenia. Zauważcie
piękny kolor lazuru na niebie wokół karty Słońca. Sproszkowany lapis-lazuli. Nie, serio,
mówię wam, że to prawda. Spójrzcie na Króle. Każdy przedstawia Imperatora innego
państwa. Król Mieczów – Imperator Merilon. Król Pałek – władca Zith-el. Król
Kielichów to znany rozpustnik, Imperator Balzab. Podobny jak dwie krople wody.
Ostatni to Król Monet, ten dusigrosz z Sharakan...
– Zagrajmy, Joramie, dobrze? – przerwał szybko Mosiah, widząc, że Simkin zabiera
się do opisywania Królowych. – A ty, Ojcze? Czy gra w taroka nie sprzeciwia się twoim
ślubom? – Gramy w trójkę – powiedział Simkin, tasując talię. – Katalista będzie musiał
poczekać na swą kolej.
– Dziękuję – odparł Saryon. Zbierając poły habitu, zaczął wstawać, pozostawiwszy
potrawkę nietkniętą na ziemi. – Nie zabrania nam się grać, nie chcę jednak psuć wam
zabawy. Może kiedy indziej...
– Nie krępuj się, katalisto. – Odsunąwszy talerz, Joram wstał. Jego twarz była
mroczna i ponura, a oczy rzucały dziwne, dzikie błyski. – Nie mam ochoty grać. Możesz
zająć moje miejsce.
– Joramie, nie! – odezwał się Mosiah, chwytając przyjaciela za muskularne ramię.
W jego głosie zabrzmiała nutka niepokoju.
– Hej, spójrzcie tutaj – wesoło wtrącił Simkin, tasując talie i ponownie składając ją
szybkimi ruchami dłoni. – Jeśli Joram ma zamiar popaść w jeden z tych swoich ponurych
nastrojów, to nie ma co zaczynać gry. Czekajcie, przepowiem wam przyszłość. Siadaj,
katalisto. Myślę, iż to cię zaciekawi. Joram, zaczynasz.
W dawnych czasach Wróżbici używali talii taroka, by z jej pomocą spojrzeć
w przyszłość. Przeniesione z Mrocznego Świata, karty te początkowo uważano za
świętość. Powiadano, iż jedynie Wróżbici wiedzieli, jak tłumaczy się zespół rysunków
malowanych na kartach. Wróżbici zniknęli jednak ze świata, padając ofiarami Wojen
Żelaznych. Karty pozostały, zachowane dla ich osobliwego piękna, a po jakimś czasie
ktoś przypomniał sobie, że używano ich do gry zwanej tarokiem. Gra znalazła uznanie,
szczególnie wśród arystokracji. Sztuka przepowiadania przyszłości również nie zaginęła
całkowicie, przekształciła się (nie bez zachęty ze strony katalistów) w nieszkodliwą
zabawę, pomocną w zabijaniu czasu na przyjęciach.
– No, dalej, Joramie. Jestem w tym dobry, wiesz – namawiał Simkin, tak uparcie
pociągając rękaw młodego człowieka, aż Joram usiadł. Nawet Saryon zawahał się,
patrząc na karty z dziwną fascynacją, której ulegali wszyscy pragnący zajrzeć za zasłony
skrywające przyszłość. – Imperatorowa po prostu nie daje mi chwili spokoju. Teraz,
Joramie, używając lewej ręki, tej od serca, wybierz trzy karty. Przeszłość, teraźniejszość,
przyszłość. To twoja przeszłość.
Simkin odwrócił pierwszą kartę. Jadąca na siwym koniu postać, odziana w czarny
habit, wyszczerzyła ku nim w uśmiechu zęby nagiej trupiej czaszki.
– Śmierć – cicho powiedział Simkin.
Saryon nie zdołał powstrzymać mimowolnego dreszczu. Obrzucił szybkim
spojrzeniem młodego człowieka, lecz Joram skwitował kartę półuśmieszkiem, który
mógł równie dobrze być pogardliwym skrzywieniem warg.
Druga z kart przedstawiała odzianego w królewskie szaty mężczyznę, siedzącego na
tronie.
– Król Mieczów. Och, nie! – Simkin wybuchnął śmiechem. – Joramie, może
przeznaczone jest ci obalenie Blachlocha i objęcie władzy nad Bractwem. Imperator
Czarnoksiężników! -Cyt! Nawet nie żartuj na ten temat! – powiedział Mosiah, oglądając
się nerwowo w kąt pieczary, gdzie Blachloch i jego ludzie nadal grali w karty.
– Ja nie żartuję – urażonym tonem powiedział Simkin. – Naprawdę, jestem w tym
dobry. Diuk Osborn powiedział nawet...
– Odwróć i trzecią kartę – mruknął Joram – musimy jeszcze się wyspać.
Simkin posłusznie odwrócił kartę. Na jej widok oczy Jorama błysnęły rozbawieniem.
– Dwie takie same! Powinienem był wiedzieć, że twoja talia jest fałszywa –
powiedział Mosiah z niesmakiem, choć Saryon nie omieszkał zauważyć nutki ulgi
w głosie młodego człowieka, gdy ten ujrzał, że twarz Jorama rozluźnia się i znika z niej
ów dziki wyraz. Ależ mi wróżbita! Uwierzę ci, Simkin, jeśli odwrócisz kartę dla samego
siebie i okaże się, że to Błazen. Chodźmy, Joram. Dobranoc, Ojcze. – Obaj przyjaciele
odeszli w stronę, gdzie wcześniej rozłożyli swe śpiwory.
– Dobranoc – powiedział machinalnie Saryon. Uwagę jego przyciągał Simkin,
siedzący i gapiący się w zdumieniu na karty.
– To niemożliwe – mruczał Simkin, marszcząc brwi. – Pewien jestem, iż gdy ostatnio
przeglądałem talię, była całkowicie w porządku. Doskonale to pamiętam.
Przepowiedziałem Markizowi de Lucien, że czeka go spotkanie z wysokim, ciemnym
nieznajomym. Sprawdziło się. Następnego dnia zabrali go Duuk-tsarith. Taaak, bardzo to
dziwne. No dobrze. – Wzruszywszy ramionami, przewiązał talię jedwabną
pomarańczową wstęgą, klepnął po wierzchu i sprawił, że karty zniknęły. – Słuchaj,
o Łysy, czy zamierzasz zjeść swoją porcję potrawki? – Co? A, nie – powiedział Saryon,
potrząsając głową. – Nie krępuj się.
– Nie znoszę, jeśli cokolwiek się marnuje, choć wolałbym, aby Mosiah żywił więcej
szacunku dla starości – odparł Simkin, podnosząc talerz i nabierając solidną porcję
„wiewiórczyny”. Położył się na aksamitnej poduszce i z rezygnacją zaczął przeżuwać
mięso.
Saryon nie odpowiedział. Po odejściu od ogniska katalista udał się w róg jaskini,
gdzie panował względny mrok. Owijając się habitem i kocem, legł na zimnych
kamieniach, usiłując znaleźć najwygodniejszą z możliwych pozycję. Nie mógł jednak
zasnąć. Przed oczami miał nadal rozłożone na kamienistym podłożu jaskini karty.
Trzecia z kart przedstawiała Śmierć, i owszem, lecz jej szczerząca zęby postać była
odwrócona tyłem.
II. OBDARZ MNIE ŻYCIEM

DESZCZ I PODRÓŻ trwały pospołu z mordęgą Saryona. Teraz jednak udrękę


katalisty tłumił narastający lęk, gdyż coraz bardziej zbliżali się do celu wyprawy – małej
osady Magów Pól zwanej Dunam, leżącej na północ od granic Bezdroży, około sto mil
od wybrzeża morskiego. Co najmniej raz dziennie wzywał go do siebie Blachloch
i czerpał od katalisty Życie, brał jednak niezbyt wiele, ot, by wystarczyło do obrony, lub
aby dać swym ludziom dość mocy do wzniesienia się na skrzydłach wiatru ponad
wierzchołki drzew i zbadania szlaku przed oddziałami.
Mimo że polecenia te same w sobie były mało ważne, Saryon rozpoznawał ich
prawdziwy cel – uwarunkowanie niewolnika tak, aby był posłuszny głosowi pana. Każde
żądanie zawierało nieco większy stopień trudności niż poprzednie, każde wymagało ze
strony katalisty większego niż poprzedni wysiłku, każde też pozostawiało go coraz
bardziej wyczerpanym. Za każdym też razem z cienia rzucanego przez kaptur
obserwowały go zimne, nie zdradzające żadnych uczuć oczy, bacznie wypatrujące
najmniejszych oznak słabości, wahania lub oporu.
Saryon nie wiedział, co zrobiłby Blachloch, gdyby jego niewolnik się zbuntował.
Podczas całej podróży przez Bezdroża, a trwała ona miesiąc, katalista ani razu nie
widział, by warlok był wobec kogokolwiek szorstki, by kogokolwiek źle potraktował, lub
komukolwiek groził. Duuk-tsarith nie musiał uciekać się do takich środków. Sama
obecność warloka narzucała szacunek, a jego spojrzenie budziło dziwny lęk u tych, na
których skierował wzrok. Zaproszenie na jedną z trzyosobowych conocnych partii taroka
– jedyna słabostka, której warlok oddawał się z pasją – było dla gościa ciężką próbą hartu
i odporności ducha. Niektórzy po prostu nie potrafili grać po kilka godzin, świdrowani
spojrzeniem tych błękitnych, niczego nie wyrażających oczu. Saryon widział, jak
niektórzy ludzie usuwają się w cień, gdy nadchodził wieczór i Blachloch sięgał po talię
kart.
W kalaliście zaś narastało poczucie winy i nieszczęścia. Dzień po dniu Saryon jechał
wśród deszczu, opuściwszy głowę prawie równie nisko jak jego koń. Nic nie przerywało
monotonii podróży. Choć rabusie dostrzegli ślady centaurów, nie zostali zaatakowani.
Centaury wolą polować na jednego lub dwu samotnych ludzi i pomyślałyby dwa razy,
zanim zdecydowałyby się uderzyć na tak duży, dobrze uzbrojony oddział.
W pewnej chwili Saryonowi wydawało się, że widzi wyglądającego zza
wierzchołków drzew olbrzyma; ogromna, kudłata głowa kontrastowała dziwnie
z wytrzeszczonymi ze zdumienia, dziecięcymi oczyma i otwartymi ustami,
uśmiechającymi się z zadowolenia na widok tej maleńkiej parady w samym sercu jego
krainy. Zanim katalista zdążył cokolwiek powiedzieć lub krzyknąć ostrzegawczo
olbrzym zniknął. Saryon nie uwierzyłby własnym oczom, jednak czuł, jak ziemia
zadrżała pod uderzeniami gigantycznych stóp. Później, gdy usłyszał, co niektórzy z ludzi
Blachlocha opowiadali o zabawach, jakie urządzali sobie, gdy udawało im się złapać
któreś z tych wielkich, łagodnych i tępawych stworzeń, rad był, że zachował milczenie.
Jedynymi kroplami radości w pucharze goryczy Saryona były nieliczne chwile, które
codziennie spędzał w towarzystwie Mosiaha. Młody człowiek przywykł podjeżdżać do
katalisty, co prawda na krótko, przeważnie sam, niekiedy zaś (gdy już nie potrafił się od
niego uwolnić) w towarzystwie Simkina. Joram, oczywiście, nigdy się do nich nie
przyłączał, choć Saryon zauważył, że pozostaje w pobliżu i zawsze w zasięgu głosu.
Kiedy jednak zwrócił na to uwagę Mosiaha, ten skwitował rzecz jedynie potrząśnięciem
głowy, szybko obejrzał się za siebie i wyszeptał: – Nie zwracaj na niego uwagi, Ojcze.
Ci dwaj ludzie stanowili krańcowo odmienną parę – wysoki, zgarbiony kapłan
w średnim wieku i jasnowłosy, urodziwy młodzieniec. Ich rozmowy, dotyczące wielu
spraw, niemal zawsze zaczynały się od drobnych wydarzeń z życia wioski Mosiaha,
o której młody człowiek, tęskniący za rodzinnym domem, mógł rozmawiać bez końca.
Później jednak, daleko odbiegając od pierwotnego tematu, Saryon zaczynał opowiadać
o swoich studiach, o życiu na dworze i w samym Merilon. To właśnie wtedy, szczególnie
gdy mówił o Merilon albo rozprawiał o matematyce (co było jego najulubieńszym
zajęciem), kątem oka dostrzegał, jak Joram popędza konia i przysuwa się bliżej.
– Ojcze, powiedz mi... – głos Mosiaha dobiegał wyraźnie, wybijając się ponad stukot
kopyt końskich i szum kropel wody spadających z drzew, pod którymi przejeżdżali –
kiedy Simkin opowiada o dworze w Merilon... no, wiesz, kiedy wspomina tych Diuków,
Diuszesy, Earlów i tak dalej, czy on... hm... nie wymyśla tych ludzi? Czy oni naprawdę
istnieją? – Czy on zmyśla? – mruknął do siebie jadący za nimi Joram, i przelotny
uśmiech rozjaśnił mu twarz. – Oczywiście, że zmyśla. Nadal próbujesz przyłapać
niecnego Simkina na łgarstwie, prawda, Mosiah? Lepiej daj spokój. Próbowali tego już
bystrzejsi od ciebie, Przyjacielu.
– Naprawdę, trudno mi rzec. – Usłyszał odpowiedź zakłopotanego katalisty. –
Widzisz, ja rzadko bywałem na dworze i... mam fatalną pamięć do nazwisk. Niektóre
z tych, na które się powołuje, brzmią naprawdę znajomo, nie potrafię jednak żadnego
z nich sobie przypomnieć. Przypuszczam, że jest całkiem możliwe...
– A widzisz? – te słowa Joram skierował do pleców Mosiaha. Podczas tych rozmów
często rzucał takie uwagi. Zawsze jednak robił to na stronie, aby nie słyszeli ich
zainteresowani. Nigdy też do nich nie dołączał i gdyby którykolwiek się obejrzał,
ujrzałby Jorama pilnie rozglądającego się po okolicy i bez reszty pochłoniętego tym
zajęciem.
Słuchał jednak, słuchał uważnie i z niezwykłą ciekawością. Joram zmienił się
podczas kilku miesięcy życia wśród Czarowników Technologii. Łatwo było młodemu
człowiekowi, choremu i wyczerpanemu po przybyciu do wioski, pielęgnować swój stary
zwyczaj pozostawiania ludzi samym sobie i oczekiwać od nich, iż odpłacą mu tym
samym. Jednak po kilku długich tygodniach samotności odkrył, że jest... samotny. Co
gorsza, doszedł do wniosku, że jeśli nadal będzie upierał się przy tym dobrowolnym
odosobnieniu, wkrótce popadnie w takie samo szaleństwo, jakie ogarnęło nieszczęsną
Anję.
Na całe szczęście właśnie wtedy, po kolejnym ze swoich częstych a tajemniczych
zniknięć, powrócił Simkin. Któregoś dnia, wysłuchawszy sugestii Blachlocha, pojawił się
na progu domku Jorama, przedstawił się i wszedł do środka, zanim posępny młodzian
zdążył powiedzieć choć słowo. Joram, zaintrygowany i rozbawiony potokiem słów,
lejących się z ust starszego nieco od siebie młodego człowieka, pozwolił mu zostać.
Simkin z kolei wprowadził Jorama w świat.
– Masz, drogi chłopcze, pewien dar – powiedział kiedyś wieczorem w swój zwykły,
kpiarski sposób. – Nie krzyw się. Pewnego dnia ten grymas ci zostanie i spędzisz resztę
życia, strasząc psy oraz małe dzieci. Co się zaś tyczy tego daru, mówię poważnie.
Widywałem takie rzeczy u dworu. Twoja matka była Albanara, nieprawdaż? Oni się
z tym rodzą, możesz nazwać tę zdolność czarem, urokiem osobistym, charyzmą czy
jakkolwiek chcesz. Teraz oczywiście masz w sobie tyle uroku, co kupa kamieni, trzymaj
się jednak mnie, a wszystkiego się nauczysz. Spytasz pewnie, dlaczegóż, u licha, zadaję
sobie tyle trudu? Powód jest najprostszy w świecie. Ponieważ, drogi chłopcze, potrafisz
skłonić ludzi, by postępowali zgodnie z twoją wolą.
Wkraczając w swój maleńki świat, Joram ku swemu zaskoczeniu i uciesze odkrył, iż
Simkin mówił prawdę. Być może należało przypisać to faktowi, że miał w sobie
„szlachetną krew” i odziedziczył zdolności Albanara, być może zaś nie chodziło o nic
więcej prócz tego, iż był wykształcony. Nieważne zresztą, czemu to zawdzięczał; odkrył
w sobie umiejętność manipulowania ludźmi i posługiwania się nimi, mimo że trzymał ich
na dystans.
Jedyną osobą, w stosunku do której taktyka owa zawiodła, okazał się Mosiah. Choć
ogromnie zadowolony ze spotkania starego druha, gdy ten przybył do obozu, Joram
odrzucał nieustanne wysiłki Mosiaha zmierzające do przebicia starannie budowanej,
kamiennej powłoki, jaką się otoczył. Simkin bawił Jorama. Mosiah jednak wymagał
czegoś w zamian za przyjaźń.
Idź precz – myślał nieraz zdesperowany Joram. – Idź precz i daj mi odetchnąć!
Jednak mimo to wśród tych ludzi Joram był bardziej szczęśliwy, niż uważał to przedtem
za możliwe. Choć nadal musiał udawać, że posiada pewne magiczne zdolności, łatwo
sobie z tym radził dzięki zręczności rąk. W obozie żyli i inni, którzy nie sprostali
Próbom, więc nie musiał czuć się tu jak wyrzutek czy wyrodek.
Dzięki ciężkiej, fizycznej pracy stał się krzepki i muskularny. Gorycz i gniew, które
szpeciły nieco jego twarz, częściowo ustąpiły, choć prosta linia czarnych brwi i ciemne,
stale zamyślone oczy mogły wprawić wielu w zakłopotanie. Piękne, czarne i lśniące
włosy młodzieńca były teraz zazwyczaj nie uczesane i zmierzwione, gdyż zabrakło
układającej je co wieczór Anji. Joram jednak nie godził się na ich obcięcie, ograniczając
się jedynie do zaplatania w długi, gruby warkocz, zwisający prawie do pasa z szerokich
pleców.
Przyjemność sprawiała mu również praca w hucie. Formowanie niekształtnej rudy
w użyteczne narzędzia i broń dawało mu satysfakcję, która, jak mniemał, była udziałem
tych, którzy dysponowali magią. W rzeczy samej Technologia fascynowała Jorama.
Potrafił spędzać całe godziny na słuchaniu opowieści Andona o tym, jak to w dawnych
czasach Czarodzieje Dziewiątej Tajemnicy władali światem przy pomocy swych
straszliwych i cudownych maszyn i motorów. W tajemnicy przed innymi młody człowiek
zdołał jakoś odkryć miejsce, gdzie złożono teksty, spisane po Wojnach Żelaznych przez
tych, którzy uszli prześladowcom. Zaintrygowany opisami zawartych w nich cudów,
kipiał z gniewu, że tak wielka wiedza przepadła na zawsze.
– Gdybyśmy mieli te rzeczy, moglibyśmy władać światem! powtarzał wielokrotnie
Mosiahowi, bo gdy mijały mroczne okresy, podczas których opadała go melancholia,
i popadał w następujący po nich nastrój gorączkowej gadatliwości, jego myśli
nieodmiennie wracały do tego tematu. – Pomyśl o prochu, delikatnym i drobnym niczym
piasek, mogącym wysadzić w powietrze grube mury, pomyśl o machinach, miotających
kule płynnego ognia...
– To Śmierć! – krzyknął kiedyś blady niczym ściana Mosiah. – O niej mówisz,
Joramie. To narzędzia Śmierci. Oto dlaczego Technologia została zakaźna w naszym
świecie.
– Zakazana przez kogo? Przez katalistów! Bali się nas! – odparł Joram. – Jeśli już
mowa o śmierci, to ludzie umierają i z rąk Mistrzów Wojny, DKarn-duuk, lub gorzej
jeszcze, bywają przekształcani i zmieniani nie do poznania. Pomyśl tylko, Mosiah,
pomyśl o tym, czego moglibyśmy dokonać, gdybyśmy połączyli magię i technologię...
– Pomyślał już o tym Blachloch – mruknął Mosiah. – Oto twój władca, Joramie.
Warlok-renegat.
– Może tak... – mruknął zamyślony Joram z tym swoim dziwnym półuśmiechem
w oczach. – A może i nie...
Czytając jedną ze starych ksiąg, Joram dokonał pewnego odkrycia. Doprowadziło go
ono do nocnych prac w hucie, prac wieńczonych, jak dotąd, samymi niepowodzeniami.
Brakowało mu klucza do ostatecznego zrozumienia tekstu. Dlatego właśnie jego
eksperymenty chybiały celu. Teraz jednak wpadł ma myśl, że – być może – rozwiązanie
problemu leży tam, gdzie nigdy by się go nie spodziewał, mianowicie w wiedzy, jaką
dysponował katalista. Młodzieniec miał teraz przynajmniej pojęcie o tym, co oznaczały
te dziwne symbole w tekście. Były liczbami. Kluczem okazała się matematyka.
Tu Joram stanął wobec dylematu. Nie cierpiał katalisty. Saryon samym swym
istnieniem budził w nim gorzkie wspomnienia – historie opowiadane przez Anję, pamięć
kamiennego posągu, świadomość, iż należy do Martwych i jest mordercą. Całe jego życie
legło w gruzach. Zaczęły nawiedzać go stare sny, mroczne nastroje ponownie zagrażały
wciągnięciem go w krąg swego szaleństwa. Gdy katalista przybył do osady, Joram
niejednokrotnie przemyśliwał nad tym, iż mógłby zgasić życie tego człowieka równie
szybko, jak raz już to uczynił. Często przystawał z dużym, gładkim kamieniem w dłoni
i wspominał, jak łatwo wtedy poszło. Przypominał sobie bardzo dokładnie, z jakimi
uczuciami miotał kamień i z jakim odgłosem pocisk ugodził w cel.
Jednak nie zabił katalisty. Powodem było to, przekonywał sam siebie, iż człowiek ów
zna matematykę. W umyśle Jorama zrodził się pewien plan, stopniowo coraz bardziej
konkretny, a w końcu tak zahartowany i giętki, jak ostrza, które młodzieniec wyrabiał
w kuźni.
Posłuży się katalistą. Joram uśmiechnął się w duchu. I jego katalista obdarzy Życiem
– w pewnym sensie. Ale trzeba poczekać i przekonać się, jakim ten jest człowiekiem.
Czy tak słabym i głupim, jak Ojciec Tolban, czy może jest w nim coś więcej? Jedno
trzeba mu przyznać – katalistą był wobec niego zaskakująco uczciwy. Nie aby Joram mu
ufał. Młody człowiek wybuchnąłby śmiechem, gdyby ktoś podsunął mu tak absurdalny
pomysł. Nie, nie ufał kalaliście, żywił doń jednak niechętny szacunek.
Wkrótce nadejdzie chwila prawdy. Joram, podobnie zresztą jak i pozostali
członkowie bandy, czekał, aby zobaczyć, jak zachowa się Saryon, kiedy Blachloch
zażąda odeń pomocy w grabieniu wieśniaków.
– Czy sądzisz, że to, co robimy, jest słuszne? – spytał Mosiah pewnej nocy, gdy
leżeli obaj na stercie opadłych i wilgotnych liści pod drzewem. Mimo iż pozawijali się
w opończe, zatrzymanie ciepła wydawało się niemożliwością.
– Co mianowicie? – mruknął Joram, równocześnie bezskutecznie usiłując znaleźć
wygodniejszą pozycję.
– Zabieranie żywności... tym ludziom.
– Aaa, znowu rozmawiałeś z tym świętoszkowatym staruchem? – spytał Joram,
prychając z niesmakiem.
– To nie tak – odparł Mosiah. Podnosząc się na łokciu, odwrócił się twarzą do
przyjaciela, którego ledwie dostrzegał jako niekształtną bryłę w bezgwiezdnym,
bezksiężycowym mroku. – Sam o tym myślałem. Joram, ci ludzie są podobni do nas. Są
tacy jak moi rodzice czy twoja matka. – Nie zwrócił uwagi na nagły, gniewny szelest. –
Pamiętasz przecież, jak ciężkie bywały zimy. Co stałoby się z nami, gdyby obrabowali
nas bandyci? – Mielibyśmy pecha, tak jak tamci będą mieli go wkrótce chłodnym głosem
odpowiedział Joram. – Albo my, albo oni. Musimy mieć żywność.
– Moglibyśmy ją wymienić...
– Na co? Na groty strzał? Sztylety? Ostrza włóczni? Narzędzia Dziewiątej
Tajemnicy? Czy myślisz, że ci kmiotkowie handlowaliby z Czarownikami, którzy
zaprzedali swe dusze Potęgom Ciemności? Ba! Raczej zginą, niż dadzą nam żywność.
Na tym rozmowa się skończyła, bo Joram, straciwszy do niej serce, odwrócił się na
drugi bok, Mosiahowi zaś długo jeszcze dźwięczały w uszach ostatnie, spędzające mu
sen z oczu słowa.
Raczej zginą...
III. NAJAZD

MOCNY I CHŁODNY WIATR, dmący od oceanu, rozpędził chmury burzowe,


przeganiając je z powrotem na południe ku Bezdrożom. Ustał deszcz i pojawiło się
słońce, choć jego mizerne jesienne promyki niewiele znaczyły wobec przenikliwego
chłodu wiatru i wilgotnej odzieży. Nastroje wśród ludzi nie poprawiły się wcale.
Z ustaniem deszczu Blachloch pognał ich szybko naprzód, niekiedy nawet, gdy noc była
jasna, podróżowali do późnych godzin wieczornych. Charakterystyczne dla Bezdroży
gęstwiny dębów i orzechów ustąpiły miejsca sosnom. Jeźdźcy byli teraz ostrożniejsi, bo
zbliżali się do granic cywilizowanych ziem. W końcu zatrzymali się na jednej
z nadrzecznych łach, gdzie rozbili obóz i przez trzy dni ścinali drzewa i łączyli kłody,
aby otrzymać prymitywne płaskodenne barki.
Katalista w tym czasie zajmował się obdarzaniem ludzi Życiem, tak aby szybciej
mogli wykonać swoją pracę. Robił, co mu kazano, choć obserwował budowę łodzi
z narastającym przygnębieniem. Oczyma duszy widział je już obciążone łupami i gotowe
do transportu w górę rzeki.
Wreszcie łodzie zostały zbudowane i nadeszła bezksiężycowa noc. Dął mocny,
porywisty wiatr, atakujący wsiadających na konie ludzi Blachlocha. Jechali szybko, a ich
czarne opończe łopotały w porywach wichru niczym żagle armady upiorów, gdy całą
bandą mknęli ku Dunam, zamierzając uderzyć na osadę z wieczora, gdy zmęczeni
całodzienną pracą w polu magowie układać się będą na spoczynek.
Gdy zbliżyli się do opłotków, Blachloch szarpnął cugle i okrzykiem zatrzymał
kawalkadę. Przed nimi leżała otwarta przestrzeń pola, które pozostawiono odłogiem po
uprzątnięciu z nich plonów. Po przeciwnej stronie na jeden stos złożono dyski, których
używały Ariele przy transporcie owoców do spichlerzy właściciela ziem. Ujrzawszy to,
napastnicy zaczęli uśmiechać się do siebie. Przybyli w samą porę.
Wiatr niósł na północ chłód fal oceanu i wyczuwalny nawet z tej odległości – słaby
posmak soli. Zmuszone do stawienia czoła ostrym podmuchom, konie z brzękiem
uprzęży potrząsały nerwowo łbami, a kilka bardziej płochliwych tańczyło nerwowo
w miejscu. Jeźdźcy, nie czujący się bardziej pewnie od wierzchowców, spowici aż po
brwi w grube, nadal wilgotne od jazdy w mżawce opończe, trwali w milczącym szeregu,
oczekując rozkazów, które miały pchnąć ich do akcji.
Saryon, zajmujący stanowisko nieco na uboczu, samotny, zakutany w swój zielony
habit, drżał z zimna i trwogi; w uszach rozbrzmiewało mu credo jego wychowania,
a ironia tych słów skręcała mu wnętrzności.
Obedire est vivere. Vivere est obedire. – Katalisto, do mnie.
Słowa te nie tyle zabrzmiały w uszach Saryona, ile przeniknęły do jego umysłu.
Chwytając drżącą ręką wodze, podjechał ku przodowi.
– Żyć to być posłusznym...
Gdzie Almin? Gdzie podział się jego Bóg w tej pełnej desperacji chwili?
Prawdopodobnie wycofał się do Źródła i zasłuchał w Modły Wieczorne. Na pewno nie
był obecny tutaj, w samym środku tej smaganej dzikim wichrem nocy, i nie jechał obok
rabusiów.
– Być posłusznym to żyć...
Ruszając ku przodowi, Saryon dostrzegł jak przez mgłę zwróconą ku sobie twarz.
Młody człowiek z odrzuconym do tyłu kapturem w słabym świetle gwiazd był ledwo
widoczny. Katalista poznał jednak Mosiaha, który wyglądał na zagubionego
i przestraszonego. Ta mroczna, zawinięta w opończę sylwetka obok niego to
niewątpliwie Joram. Spod splątanej grzywy ku Saryonowi błysnęło chłodne, kalkulujące
spojrzenie. Za tymi dwoma mignęło coś pomarańczowego i rozległ się przytłumiony
wybuch śmiechu – Simkin.
Kierujący się pozornie własną wolą koń Saryona poniósł go obok młodych ludzi,
wzdłuż szeregów oczekujących, ponurych Czarowników siedzących na swych
nerwowych konikach, aż ku początkowi szyku. Tam katalista znalazł Blachlocha, który
dosiadał swego wierzchowca – krępego, grubokościstego ogiera.
Nadszedł rozstrzygający moment. Odwróciwszy się w siodle, warlok spojrzał na
Saryona. Blachloch nie wymówił nawet słowa, a jego twarz pozostała obojętna i bez
wyrazu, katalista poczuł jednak, że odwaga opuszcza go tak szybko, jakby warlok
przystawił mu nóż do grdyki. Saryon pochylił głowę i wtedy Blachloch po raz pierwszy
się uśmiechnął.
– Rad jestem, że się rozumiemy, Ojcze. Ćwiczono cię w sztuce wojennej? – Tak, ale
to było dawno temu – odparł Saryon cichym głosem.
– Owszem, mogę to zrozumieć. Nie przejmuj się. Wkrótce będzie po wszystkim. –
Odwróciwszy się Blachloch powiedział kilka słów do jednego ze swych przybocznych,
wydając najwidoczniej ostatnie polecenia. Saryon nie słuchał, nie słyszał niczego, prócz
wiatru i łomotu krwi pod czaszką.
Warlok ruszył do przodu, gestem wzywając katalistę, aby podążył za nim.
– Ważną rzeczą, o której powinieneś pamiętać – mruknął stłumionym głosem
Blachloch – jest trzymanie się mego lewego boku i pozostawanie nieco z tyłu. W razie
potrzeby będę mógł cię chronić, nie życzę sobie jednak, byś pchał mi się w oczy,
upewniaj się więc, że jesteś stale w zasięgu mego wzroku. Jeszcze słówko, Ojcze
Blachloch znów się uśmiechnął, a pod wpływem tego uśmiechu Saryon poczuł
przeszywający go dreszcz. – Wiem, iż posiadacie zdolności obdarzania Życiem, ale
umiecie go i pozbawiać, wysysając je i przyciągając ku sobie. Niebezpieczna to
procedura, ale można sobie wyobrazić, że zastosuje ją katalista, który pragnie zemsty na
czarodzieju. Nie próbuj tego ze mną.
Nie była to nawet groźba, słowa te zostały wypowiedziane obojętnym, równym
głosem. Zgasiły jednak ostatnią iskierkę nadziei w sercu katalisty. Choć i tak nigdy nie
płonęła ona przesadnie jasno. Wyssanie Życia z Blachlocha pozostawiłoby Saryona na
łasce Czarnoksiężników, bo akcja taka wyczerpuje i katalistę. Zresztą, jak powiedział
sam warlok, stanowiło to niebezpieczny proceder. Potężny czarodziej mógł zamknąć
przejście, a potem szybko rozprawić się z napastnikiem. Była to jednak jakaś szansa,
teraz już przepadła.
Czy Biskup Vanya brał tę możliwość pod uwagę? Czy dopuszczał do siebie myśl, iż
Saryon może zostać zmuszony do popełniania zbrodni? Na pewno nie sądził, iż może
dojść aż do tego! Nawet jeśli go okłamał, musiał mieć jakiś powód, jakiś cel...
– Hola, wy tam w ciemnościach! – rozległ się okrzyk. Saryon obejrzał się tak
raptownie, że niemal zleciał z siodła. Blachloch osadził konia w miejscu i katalista
poszedł za jego przykładem, zgodnie z instrukcjami warloka zajmując pozycję nieco
z tyłu i po lewej.
Rozejrzawszy się dookoła, Saryon stwierdził, że podczas gdy on oddawał się
ponurym rozmyślaniom, cała grupa wjechała już do wioski. W oknach dużych,
kamiennych domostw, w których mieszkali Magowie Pól, rozbłysły światła. Katalista
zauważył, iż było to spore osiedle, większe niż Walren. Ponownie obudziła się w nim
nadzieja. Z pewnością Blachloch i jego mniej więcej trzydziestoosobowa banda nie
ośmielą się zaatakować osady, w której mieszka co najmniej stu magów.
Drzwi jednego z domów otworzyły się i stanął w nich człowiek, doskonale widoczny
dzięki padającemu nań z tyłu blaskowi paleniska. Saryon dostrzegł, że człowiek ów był
wysoki i muskularny. Ten sam, który do nich krzyknął, niewątpliwie tutejszy nadzorca.
– Katalisto – zawołał teraz. – Mamy gości.
Otworzyły się drzwi domu stojącego obok i wyszedł z nich drugi mężczyzna –
sądząc po zieleni habitu, katalista. Gdy spieszył, aby zająć miejsce przy boku nadzorcy,
Saryon na moment ujrzał jego twarz. Był to człowiek młody, prawdopodobnie zaledwie
Diakon. Ta osada musiała być jego pierwszym miejscem służby.
Nadzorca wpatrywał się w mrok, usiłując zobaczyć przybyszów, którzy konno
wjechali do osady o tej porze. Zachowywał się czujnie i rozważnie. Blachloch nie
odpowiedział na pozdrowienie i nie odkrzyknął, choć było to w zwyczaju.
Musimy wyglądać jak czarne dziury wycięte w mroku nocy, zrozumiał Saryon.
I wtedy poczuł, że zimna ręka dotyka jego nadgarstka, i wzdrygnął się, czując skręcający
wnętrzności, lodowaty chłód.
– Katalisto, obdarz mnie Życiem.
Słowa te nie zostały wypowiedziane, zabrzmiały jednak w głowie Saryona.
Zamykając oczy, odciął się od świateł domków, zaskoczonej, niespokojnej twarzy
nadzorcy i pełnego napięcia oblicza młodego katalisty. Mógłbym skłamać, pomyślał
z desperacją. Mógłbym powiedzieć, iż jestem zbyt słaby i wystraszony, by wyczuć
magię...
Chłodna dłoń boleśnie wzmogła nacisk. Z nagłym drżeniem, czując, jak magia
wzbiera w ziemi, nocy, wietrze, i czując, jak przepływa przez niego, Saryon otworzył
połączenie.
Magia przemknęła od katalisty do Blachlocha.
– Powiedziałem „Hola, wy tam”. – Głos nadzorcy stężał. Czyście się zgubili? Skąd
jedziecie i dokąd zmierzacie? – Jadę z Bezdroży – powiedział Blachloch. – I zamierzam
tam powrócić.
– Z Bezdroży? – Nadzorca skrzyżował ramiona na piersiach. – Zawracajcie więc
konie i ruszajcie z powrotem w te przeklęte przez Boga pustkowia. Nie chcemy tu
żadnego z was. No jazda, wynoście się stąd. Katalisto...
Młody Diakon był bystry, otwierał już połączenie swemu nadzorcy, zanim ten o nie
poprosił.
Do tego czasu odgłosy rozmowy obudziły już wieśniaków w pobliskich domkach.
Niektórzy wyglądali z okien, inni stanęli w progach domków, jeszcze inni wyszli na
ulicę.
Siedzący spokojnie na swym wierzchowcu Blachloch zdawał się czekać na tych
widzów, bo uśmiechnął się z zadowoleniem.
– Precz, powiedziałem! – zaczął nadzorca, robiąc krok ku przodowi.
Blachloch zdjął dłoń z ramienia Saryona i przerwał połączenie tak nagle, że katalista
zachłysnął się, gdy część magicznych mocy z powrotem spłynęła ku niemu.
Wymierzając dłoń w nadzorcę, Blachloch wyszeptał jedno tylko słowo. Nadzorca
nagle rozświetlił się niesamowitą aurą, która otoczyła jego ciało, nadając mu lekki
zielonkawy odcień – czar ten należał do Tajemnicy Ziemi. Blask aury wzmagał się coraz
bardziej i Saryon w jego świetle ujrzał, że twarz nadzorcy skręca grymas zdumienia,
a potem strachu, gdy wreszcie pojął, co się z nim dzieje. Światło to było jego własną
magią, jego własnym Życiem. Gdy aura zgasła, człek ten niczym łachman zwalił się na
ziemię.
Saryon poczuł, że coś ściska go za gardło i zapiera mu dech w piersi. Nieraz słyszał
o straszliwej potędze Magii Zero, nigdy jednak nie widział jej w działaniu. Nadzorca nie
był martwy, choć właściwie równie dobrze można by go za takiego uznać. Leżał oto na
progu swego domostwa, bezsilny niczym nowo narodzone niemowlę. Dopóki zaklęcie
nie zostanie cofnięte, lub dopóki człek ów nie nauczy swego ciała obywać się bez magii,
nie zdoła zrobić niczego, będzie tylko mógł gapić się dookoła w bezsilnej wściekłości,
poruszając niezbornie ramionami i nogami.
Kilku magów skoczyło ku swemu nadzorcy, krzycząc ostrzegawczo. Diakon ukląkł
obok powalonego, spojrzał nań i podniósł głowę, by popatrzeć na Blachlocha. Saryon
ujrzał, iż oczy kapłana rozszerzają się ze strachu, a usta otwierają się do błagalnego
krzyku, protestu, a może modlitwy...
Blachloch ponownie poruszył dłonią i ponownie wypowiedział jedno słowo. Tym
razem nie było światła ni dźwięku. Zaklęcie podziałało szybko i skutecznie. Zgęstniałe
nagle powietrze zwarło się wokół młodego katalisty jak oceaniczna fala, uniosło go
w górę i cisnęło jego ciałem o kamienną ścianę domu nadzorcy. Okrzyki przerażenia
przerodziły się w ryk gniewu i furii. Przerażony Saryon, któremu zrobiło się słabo,
zachwiał się w siodle: światła wioski wirowały dookoła niego, cienie zaś tańczyły
i skakały przed jego zasnutymi mgłą oczami. Ujrzał, jak Blachloch podnosi rękę;
zobaczył, że zapala się ona żywym ogniem, słyszał też grzmot kopyt za plecami. Banda
ruszała do ataku. Odniósł teraz wrażenie, iż niektórzy z Magów Pól gotowi byli walczyć
z Blachlochem własną magią, jakkolwiek po całym dniu pracy w polu brakło im sił, ale
wtedy warlok uniósł swą tryskającą ogniem dłoń.
Cały dom nagle stanął w piekle płomieni. Ze środka buchnęły krzyki i jęki, po czym
wypadła kobieta z kilkorgiem dzieci, wszyscy w palącej się odzieży. Magowie Pól
zatrzymali się, zawahali, a na twarzach ich odmalowały się obawa i niepewność. Kilku
podeszło bliżej, a inni potykając się zawrócili, aby ratować kobietę i jej dzieci. Dwaj
jednak nadal szli na Blachlocha i Saryona, a jeden z nich podnosił już ręce, wzywając na
pomoc siły ziemi. Skierował wzrok na Saryona, który nie potrafił się poruszyć.
Katalista miał nadzieję, że ten człowiek z miejsca położy go trupem. Blachloch
jednak, bez zbytniego pośpiechu, poruszył dłonią, wskazując na kolejną chatkę. I ona
również stanęła w ogniu.
– Mogę zniszczyć całą wioskę w parę minut – powiedział Blachloch obojętnie do
zbliżających się magów. – Rzucajcie swe zaklęcia. Gdybyście wiedzieli cokolwiek
o Duuk-tsarith, wiedzielibyście także to, że potrafię ochronić przed wami i siebie,
i swego katalistę. A skąd weźmiecie energię, by rzucić następne zaklęcia? Wasz katalista
jest martwy. Mój żyje. – Wyciągając dłoń ku Saryonowi, powiedział: – Katalisto, obdarz
mnie Życiem.
Obedire est vivere.
Saryon nadal nie mógł się ruszyć. Wszystko to wydawało mu się koszmarnym snem.
Przeniósł wzrok z magów na ciało młodego Diakona, leżące obok drzwi przy bezradnym
jak niemowlę nadzorcy.
Blachloch nie odwrócił się i nawet nie spojrzał na Saryona. Powtórzył tylko
polecenie.
– Katalisto, obdarz mnie Życiem.
Tak jak przedtem, w tonie głosu nie było nawet cienia groźby. A jednak Saryon
wiedział, że zapłaci za to uchybienie w służbie. Blachloch nigdy nie powtarzał wydanego
rozkazu.
Obedire est vivere.
Saryon nie miał też wątpliwości, iż cena będzie wysoka.
– Nie – odparł łagodnym, ale pewnym głosem. – Nie zrobię tego.
– No, no – mruknął Joram. – Staruszek ma więcej odwagi, niż sądziłem.
– Co? – Mosiah, z bladą i nienaturalnie napiętą twarzą, szeroko otwartymi oczyma
patrzył na płonące domki Magów Pól. – Co mówisz? – Spójrz. – Joram zwrócił uwagę
towarzysza na warloka, który osadził wierzchowca opodal jadących w straży przedniej
młodych ludzi. – Katalista. Odmówił żądaniu Blachlocha, domagającego się więcej
Życia.
– On go zabije! – szepnął przerażony Mosiah.
– Nie, na to Blachloch jest za mądry. Nie zabije swego jedynego katalisty. Choć
założyłbym się, że ten człowiek wkrótce pożałuje tego, że go nie zabito.
Mosiah przyłożył dłoń do czoła.
– Joramie, to potworne – powiedział ochryple. – Nie miałem pojęcia... nie
wiedziałem, że to będzie tak... Wynoszę się stąd! Zaczął zawracać konia.
– Weź się w garść! – warknął Joram, chwytając przyjaciela za ramię i ostro szarpiąc
do tyłu. – Nie możesz się cofnąć! Wieśniacy mogą nas zaatakować...
– Na to właśnie liczę! – zawołał rozjuszony Mosiah. I mam nadzieję, że wytłuką was
do nogi. Puszczaj! – Dokąd się udasz? Pomyśl chwilę! – Joram trzymał ramię przyjaciela
chwytem równie pewnym jak kowalskie imadło.
– Mogę dotrzeć do lasów! – syknął Mosiah, próbując się uwolnić. – Ukryję się
w nich, dopóki nie pójdziecie precz. Potem wrócę tu i zrobię, co będę mógł, aby pomóc
tym ludziom...
– Wydadzą cię Wykonawcom – prychnął Joram przez zaciśnięte zęby, nie bez trudu
poprawiając chwyt, którym trzymał przyjaciela. Ich konie, zaniepokojone ogniem,
dymem, wrzaskami i walką młodych ludzi, tańczyły w miejscu, grzebiąc ziemię
kopytami. – Posłuchaj głosu rozsądku... czekajże... – Podniósł wzrok. – Popatrz, twój
katalista...
Mosiah odwrócił się i spojrzał w kierunku wskazywanym przez Jorama w samą porę,
by ujrzeć, jak dwu ludzi Blachlocha unosi Saryona z siodła i rzuca go na ziemię. Saryon,
chwiejąc się, usiłował nie upaść, ale na skinienie Blachlocha dwaj inni ludzie zeskoczyli
z siodeł, chwycili katalistę za ramiona i przytrzymali, wykręcając mu ręce za plecy.
Widząc, iż wykonano jego rozkazy, Blachloch po raz ostatni spojrzał na katalistę
i powiedział doń coś, czego Joram nie słyszał. Potem warlok podciął konia do galopu
i odjechał, wykrzykując rozkazy swoim ludziom i wskazując duży budynek, gdzie
przechowywano plony. Gdy mijał inne domki, stawały one w płomieniach i oświetlały
noc niczym przeciwne naturze, upadłe na ziemię słońca.
Dwaj młodzi ludzie znaleźli się w samym sercu zamętu: niektórzy z opryszków
pędzili za wezwaniem swego wodza w stronę spichlerza, inni pilnowali Magów Pól,
spośród których jedni uciekali w popłochu, drudzy zaś daremnie usiłowali ratować swe
domki przed magicznymi płomieniami. Ale Joram i Mosiah skupili swą uwagę na
ludziach trzymających Saryona.
W świetle płonących budynków Joram ujrzał zwierający się kułak, a potem usłyszał
dźwięk wydawany przez ciało ugodzone pięścią. Katalista zgiął się wpół, ale trzymający
go przyboczny nie pozwolił mu upaść. Następny cios napastnika trafił Saryona w głowę.
Twarz katalisty nagle pokryła się krwią, ale jego zduszony krzyk stłumiła pięść
przybocznego raz jeszcze trafiająca kapłana w brzuch.
– Mój Boże! – szepnął Mosiah. Czując, jak ciało jego przyjaciela sztywnieje nagle,
zaniepokojony Joram odwrócił się ku niemu. Twarz Mosiaha zbladła śmiertelnie i pot
wystąpił na czoło młodzieńca, który wpatrywał się w katalistę tak wytrzeszczonymi
oczyma, iż wydawały się składać z samych tylko białek. Joram obejrzał się za siebie.
Dostrzegł, że katalista zwiotczał w uchwycie trzymającego go opryszka i jęczał tylko,
wstrząsany ciosami, lądującymi z zabójczą siłą na nie stawiającym oporu ciele.
– Nie! Stój! Czyś ty oszalał? – krzyknął wczepiony w Mosiaha Joram. – Jeśli się
wtrącisz, urządzą cię jeszcze gorzej...
Równie dobrze mógłby mówić do ściany. Rzuciwszy przyjacielowi pełne wściekłości
i goryczy spojrzenie, Mosiah gwałtownie ubódł piętami boki konia i ruszył naprzód,
w dzikim zapamiętaniu niemal zwalając Jorama z siodła.
– Przekleństwo! – syknął Joram, rozglądając się za kimś, kto pomógłby mu
zatrzymać Mosiaha.
– Spójrz tylko – usłyszał melodyjny głos – na ten wspaniały pożar. Ja sam doskonale
się bawię. A może by tak przespacerować się ku spichlerzowi i obejrzeć ładowanie
worków? Na krew Almina! Co się stało, drogi chłopcze? – Zamknij się i chodź! –
krzyknął Joram, wskazując kierunek. – Patrz! – Jeszcze jedna frajda – z entuzjazmem
powiedział Simkin, ruszając za Joramem. – Nawet bym tego nie zauważył. Cóż oni
wyprawiają z naszym biednym katalitykiem? – Odmówił wykonania rozkazu Blachlocha
– ponurym głosem odparł Joram, podrywając niespokojnego konia do galopu. – I popatrz
tam, na Mosiaha! Zamierza się w to wtrącić.
– Czuję się zobowiązany napomknąć ci, iż są podstawy do przypuszczenia, że
Mosiah już się w to wtrącił – wysapał Simkin, który skacząc obok nich, usiłował
dotrzymać tempa. – Wiesz, perspektywa sprawienia „łomotu” kalaliście cieszy mnie nie
bardziej niż perspektywa sprania kogoś innego, ale wygląda na to, iż chłopaki Blachlocha
mają nielichą frajdę, i podejrzewam, że niechętnie dopuszczą nas do zabawy. Na krew
i ciało Almina! Co ten bałwan wyprawia? Zeskakując z konia, Mosiah całym ciałem
rzucił się na człowieka znęcającego się nad Saryonem i zwalił go na ziemię. Obaj sczepili
Si? bezładnie, a drugi z przybocznych – ten, który przytrzymywał Saryona, podczas gdy
jego kompan zadawał ciosy – odepchnął katalistę na bok. Wyczarowawszy w ręku
potężną pałkę, uniósł ją w górę z zamiarem roztrzaskania oręża na głowie młodzieńca.
– Mosiah! – wrzasnął Joram, zeskakując z konia i pędząc ku nim jak szalony.
Zrozumiał jednak, z bólem serca, który go zaskoczył, że jest już za późno na interwencję.
Pałka, która miała rozłupać czaszkę młodego człowieka, zataczała już łuk. Nagle Joram
stanął jak wryty, widząc cegłę, która pojawiła się znikąd, materializując się w powietrzu
nad głową opryszka.
– A masz! – krzyknęła cegła. Runęła w dół, trzasnęła przybocznego w głowę i opadła
na trawę. Uderzony zrobił jeszcze chwiejny krok, zatoczył się jak pijany i zwalił się na
cegłę.
Joram skoczył do przodu i dopadł Mosiaha, zaciskającego dłonie na gardle drugiego
opryszka.
– Puść go! – warknął, odciągając przyjaciela od ofiary. Przyboczny, z trudem łapiąc
dech, przetoczył się na bok. Mosiah wyrwał się z uchwytu Jorama i kopnął obutą stopą,
trafiając prześladowcę katalisty w głowę. Przyboczny znieruchomiał.
– Ma już dość! Zostaw go! – krzyknął Joram, potrząsając Mosiahem. – Słuchaj!
Musimy stąd zmykać! Mosiah spojrzał na przyjaciela wzrokiem, w którym płonęła
jeszcze żądza krwi, i oszołomiony potrząsnął głową.
– Saryon – wysapał, ocierając krew z rozbitej wargi.
– Och, na miłość... – zaczął poirytowany Joram. – Leży tam, ale myślę, że pomoc jest
mu już niepotrzebna. – Wskazał na nieruchome, leżące na trawie ciało katalisty. – No
dobrze, jeśli nalegasz, wrzuć go na konia. Przekleństwo, gdzież, do diabła, podział się
Simkin? – Ratunku! – rozległ się zduszony głos. – Joram! Zdejmij ze mnie tego chama!
Uduszę się jego smrodem! Widząc, iż Mosiah schyla się nad katalistą, Joram złapał
leżącego bezwładnie opryszka za kołnierz i odciągnął na bok, uwalniając cegłę. Ta
natychmiast zniknęła, przekształcając się w Simkina. Przykładając do nosa skrawek
pomarańczowego jedwabiu, młody człowiek z nie ukrywaną odrazą spojrzał na
przybocznego.
– Przebóg, co za cham! Prawie mnie zemdliło. Gdzie Mosiah i poczciwy kataluszek?
– Rozejrzawszy się dookoła, Simkin wytrzeszczył oczy. – No tak – świsnął przez zęby. –
Teraz mamy kłopoty.
– Blachloch! – mruknął Joram na widok odzianej w czarny habit postaci, zbliżającej
się ku nim przez dym i płomienie. – Simkin! Użyj swej magii. Zabierz nas stąd... Simkin?
Młody człowiek zniknął. Joram trzymał w dłoni zakrwawioną cegłę.
IV. WIĘŹNIOWIE

– OJCZE...
Saryon wytrzeszczył oczy, obudzony z jakiegoś ponurego snu, który niechętnie
wypuszczał go ze swych objęć.
– Ojcze – ponownie zabrzmiał ten sam głos. – Czy mnie słyszysz? Jak się czujesz? –
Nic nie widzę! – jęknął Saryon, wyciągając po omacku ręce w stronę głosu.
– To z powodu mroku w tym przeklętym miejscu, Ojcze rozległ się ponownie
łagodny głos. – Obawialiśmy się, że światło może zakłócić twoją rekonwalescencję. –
Łagodny blask zwykłej świecy ukazał zatroskaną twarz Andona i sprawił, że Saryon
poczuł niewypowiedzianą ulgę.
Opadając ponownie na twarde łoże, katalista przyłożył dłoń do głowy, do miejsca,
w którym czuł ociężałość. Coś zasłaniało jego lewe oko. Podjął próbę usunięcia
przeszkody, powstrzymała go jednak dłoń Andona.
– Nie dotykaj bandaży, Ojcze – przykazał, unosząc świecę nad Saryonem i oglądając
go przy jej blasku. – Znowu zacznie się krwotok. Najlepiej dla ciebie będzie, jeśli kilka
dni poleżysz spokojnie. Czy boli cię jeszcze w innym miejscu? – zapytał i w jego głosie
pojawił się cień niepokoju.
– Żebra – odpowiedział katalista.
– Ale nie brzuch ani kręgosłup? – dalej pytał Andon. Osłabiony Saryon potrząsnął
tylko głową.
– Alminowi niech będą dzięki – mruknął starzec. – Teraz muszę zadać ci kilka pytań.
Jak brzmi twe imię? – Saryon – odparł katalista. – Przecież wiesz...
– Ojcze, doznałeś poważnej rany głowy. Ile zapamiętałeś z tego, co się wydarzyło?
Sny. Ale czy naprawdę były to sny? – Ja... pamiętam wioskę, młodego Diakona... –
Saryon wzdrygnął się i zakrył twarz dłońmi. – On go zamordował, i to z moją pomocą!
Cóż uczyniłem? – Ojcze – powiedział Andon łagodnie – nie chciałem cię denerwować. –
Stawiając świecę na ziemi, położył dłoń na ramieniu katalisty. – Zrobiłeś to, do czego cię
zmuszono. Nikt z nas nie podejrzewał, iż Blachloch posunie się tak daleko. Jednak tu nie
miejsce ani czas na takie rozważania. Czy pamiętasz coś jeszcze, Ojcze? Saryon usiłował
poszukać w pamięci, składały się na nią jednak tylko płomienie, ból, przerażenie i mrok.
Widząc, że twarz katalisty ściąga się w męce, stary człowiek poklepał go po ramieniu
i westchnął.
– Naprawdę, Ojcze, bardzo mi przykro. Dzięki Alminowi za to, iż czujesz się lepiej.
– Co się ze mną stało? – zapytał Saryon.
– Nie usłuchałeś, Ojcze, rozkazu Blachlocha i ten kazał swoim ludziom cię obić. Oni
zaś... nieco przesadzili. Byliby cię zabili, gdyby nie on. – Andon odwrócił się ku innej
części mrocznego pomieszczenia.
Saryon powoli, pamiętając o tępym bólu pod czaszką, spojrzał w tamtą stronę. Obok
prymitywnego okna na krześle, skrzyżowawszy ramiona na piersi i wpatrując się
w mroczne niebo, siedział młody człowiek. Księżyc, będący w pierwszej kwadrze, swym
bladym, zimnym blaskiem oświetlał jego twarz, podkreślając ostrymi cieniami wyraziste,
ponure rysy twarzy o gęstych, czarnych brwiach i pełnych, nie znających uśmiechu
wargach. Ciemne kędziory włosów, niemal purpurowych w blasku księżyca, splątaną
grzywą opadały na szerokie ramiona młodzieńca.
– Joram! – sapnął zdumiony Saryon.
– Muszę przyznać, Ojcze, iż zdumiało mnie to nie mniej niż ciebie – Andon mówił
cicho, choć było widoczne, że młody człowiek nie zwraca uwagi na ich obecność. –
Joram nigdy o nikogo nie dbał, nawet o przyjaciół. Nie podjął żadnej próby
przeciwstawienia się niegodziwościom Blachlocha, choć usiłowałem go do tego
namówić. Powiedział wtedy, iż świat nie dba o nas, nie widzi więc powodu, dla którego
my mielibyśmy przejmować się losami świata. – Bezsilnie wzruszający ramionami,
Andon w tej chwili wydawał się mocno zdumiony. – Ale zgodnie z tym, co opowiada
Simkin, gdy Joram ujrzał, jak cię biją, rzucił się w wir walki i poważnie zranił jednego
z przybocznych Blachlocha. Podejrzewam, że Mosiah również brał w tym udział.
– Mosiah... czy jemu nic nie grozi? – zapytał Saryon z niepokojem w głosie.
– Nie, nic mu się nie stało. Ostrzeżono go tylko, żeby pilnował swego nosa, to
wszystko.
– Gdzie jesteśmy? – zapytał Saryon, rozglądając się po mrocznym pomieszczeniu
i usiłując dojrzeć coś pomimo mizernego oświetlenia i łupania, które odczuwał w głowie.
Znajdowali się wszyscy w małym, pełnym brudu, zbudowanym z cegły budyneczku, nie
obszerniejszym niż jeden pokój z jednym oknem i grubymi, dębowymi drzwiami.
– Ty i Joram zostaliście osadzeni w więzieniu. Blachloch trzyma was razem, twierdzi
bowiem, iż coś was łączy, a on zamierza dowiedzieć się, co to takiego.
.– To wiejski areszt... – Saryon niejasno przypominał sobie, że widział to miejsce
podczas poprzednich spacerów.
– Tak. Jesteście ponownie w naszej wiosce. Przywieźli cię tu rzeką, w łodzi
z zagrabioną żywnością. A niechby się nią udławili.
Saryon spojrzał na niego z pewnym zdziwieniem.
– Ja i moi zwolennicy uczyniliśmy ślub – powiedział łagodnie Andon. – Nie
będziemy jeść żywności zagrabionej tym nieszczęśnikom. Raczej będziemy głodować.
– To moja wina... – mruknął Saryon.
– Nie, Ojcze – stary człowiek westchnął i potrząsnął głową. – Jeśli już kogokolwiek
należałoby winić, to nas, Czarnoksiężników. Powinniśmy byli powstrzymać go, gdy
przyszedł do nas pięć lat temu. Pozwoliliśmy na to, by nas sobie podporządkował. Może
nawet i to nie jest prawdą, choć wygodnie jest, spoglądając wstecz, powiadać, iż baliśmy
się go. Czy jednak tak było naprawdę? Nie sądzę. – Pomarszczona dłoń Andona uniosła
się z ramienia Saryona i ujęła medalion Koła zwisający z szyi starca. Machinalnie
gładząc go palcami, wpatrzył się w migotliwy płomień świecy, stojącej na kamiennej
posadzce obok jego stóp. – Ale myślę, iż w rzeczy samej sprzyjaliśmy jego zamiarom.
Miło było snuć plany zemsty na świecie, który nas wyklął. – Jego usta wykrzywił teraz
grymas goryczy. – Nawet jeśli w istocie oznaczało to tylko nocną kradzież kilku korców
zboża. Jego przemowy o zaopatrzeniu Sharakan w broń wytworzoną dzięki naszej
Mrocznej Sztuce również kiedyś brzmiały pięknie. – W zaczerwienionych oczach
Andona błysnęły łzy. Legendy mówią wiele o dawnych dniach i o chwale naszej sztuki.
Nie wszystko w niej było złem. Wiele dobra wyświadczyli ci, którzy pielęgnowali
Dziewiątą Tajemnicę. Gdyby tylko dano nam szansę pokazania ludziom, jakie cuda
potrafimy stworzyć, ileż magicznej energii moglibyśmy zaoszczędzić, pozwalając
obdarzonym nią poświęcić się rzeczom pięknym i cudownym... No cóż, takie było nasze
marzenie – powiedział z tęsknotą w głosie. – Teraz zaś ów zły człowiek zamienił
wszystko w koszmar. Powiódł nas ku naszej zgubie. Zniszczenie tej wsi nie ujdzie nam
bezkarnie. Przynajmniej ja tak uważam. Blachloch śmieje się ze mnie, gdy mówię mu
o moich obawach. A właściwie nie śmieje się, on nigdy się nie śmieje. Ale to wszystko
jedno. Widzę drwinę w jego oczach. „Nie ośmielą się nas tu szukać”, powiada mi.
– Może i ma rację – mruknął Saryon, przypominając sobie słowa Biskupa Vanyi.
„Szybko rosną w siłę i choć DKarn-duuk łatwo mogliby rozprawić się z nimi, wzięcie
tego młodego człowieka siłą oznaczałoby konflikt zbrojny. Oznaczałoby też pertraktacje,
zamieszki i kłopoty. Nie wolno nam do tego dopuścić właśnie teraz, gdy polityczna
sytuacja naszego dworu jest tak delikatna i... chwiejna”. Jakie są jego plany? Katalista
wzdrygnął się. Cela była chłodna. W palenisku po drugiej stronie pomieszczenia paliło
się niewielkie ognisko, dające mało światła i jeszcze mniej ciepła.
– Zamierza w zimie zapędzić nas do pracy przy wyrobie broni. Tymczasem
kontynuuje swoje negocjacje z Sharakan. – Andon wzruszył ramionami. – Powiada, że
jeśli zostaniemy zaatakowani, ci z Sharakan przyjdą nam z pomocą.
– Ale to oznacza wojnę – powiedział zamyślony Saryon, spoglądając ponownie na
Jorama, uparcie wpatrzonego w księżycową noc za oknem. Raz jeszcze usłyszał słowa
Vanyi. „Widzisz więc, jak ważne jest, żebyśmy ujęli owego młodego człowieka,
wytoczyli mu proces, aby zdemaskować tych łajdaków i pokazać światu, kim są w istocie
– mordercami i Czarownikami o czarnych sercach, którzy w swej przewrotności dają
Życie martwym przedmiotom. W ten sposób wykażemy ludowi Sharakan, że ich
Imperator zawarł sojusz z mocami ciemności, i spowodujemy jego upadek”.
Ci ludzie nie byli jednak Czarownikami. Spojrzał na Andona, starego człowieka
opanowanego przez marzenie o podarowaniu światu kół wodnych, tak aby magii można
było używać do tworzenia tęczy zamiast deszczów. Spojrzał na Jorama. I o tym
człowieku musiał zmienić zdanie, gdy już poznał go bliżej.
Nie jest wcale czarcim pomiotem, za jaki go uważałem. Owszem, jest zagubiony,
pełen goryczy, nieszczęśliwy – ale takim byłem i ja w młodości. To prawda, że popełnił
morderstwo. Ale został sprowokowany! Przed nim leżało ciało jego matki. A czyż ja
jestem lepszy? Zamykając oczy, Saryon potrząsnął skołataną głową. Czy ja sam nie
jestem winien śmierci tego młodego katalisty? Jeśli, zgodnie z tym, co mi polecono,
wydam Jorama, czy nie spowoduję przez to zguby tych ludzi? Co powinienem zrobić?
Któż pomoże mi rozstrzygnąć tę kwestię? – Zostawię cię teraz, Ojcze – powiedział
Andon, podnosząc swoją świecę i wstając. – Jesteś zmęczony. Okazałem brak
wyrozumiałości i wyczucia, wykładając ci swoje troski, kiedy dość masz własnych.
Ufajmy Alminowi i pomódlmy się o to, by nas oświecił i dodał otuchy.
.– Almin! – powtórzył z goryczą Saryon siadając. – Nie, nie, wszystko w porządku.
Trochę tylko kręci mi się w głowie. – Przełożył stopy przez brzeg łóżka i machając
dłonią, odrzucił propozycję pomocy Andona, zignorował też jego zaambarasowane
cmokanie. Mówisz tak, jakbyś znał go osobiście! – Ależ znam go, Ojcze – odparł Andon,
patrząc na katalistę z pewnym zakłopotaniem. Ustawiając świecę na grubo ciosanym,
drewnianym stole pośrodku celi, ukląkł i używając własnej magii dla dodania ognisku
ciepła, zrobił, co się dało, by rozniecić większy płomień. – Wiem, iż oczekuje się od nas,
że będziemy rozmawiać z Nim jedynie za pośrednictwem was, kapłanów; i mam
nadzieję, że to, co powiem, cię nie urazi. Wiele, wiele lat jednak minęło od czasów, kiedy
przebywał wśród nas katalista, który zanosił nasze modły do Almina. Ja i On często ze
sobą rozmawiamy. W tych pełnych utrapienia czasach On jest naszym schronieniem. To
przez Niego natchnieni złożyliśmy ślub, że nie będziemy spożywać tego, co zdobyto ceną
krwi i płomieni.
Zdumiony Saryon spojrzał na starego człowieka.
– Almin z tobą rozmawia? Odpowiada na twe modły? – Wiem oczywiście, że nie
jestem katalista – pokornym głosem wyznał Andon, wstając i obracając w palcach swój
medalion ale tak, On kontaktuje się ze mną. Och, nie za pomocą słów. Nie słyszę Jego
głosu. Gdy jednak podejmuję decyzję, duszę moją wypełnia spokój i wtedy wiem, że to
On natchnął mnie i oświecił.
Poczucie spokoju – pomyślał przygnębiony Saryon. Doświadczałem religijnego
uniesienia, ekstazy, zachwycenia nawet, nigdy jednak nie zaznałem spokoju. Czy
kiedykolwiek zatem przemawiał On do mnie? Czy kiedykolwiek Go słuchałem? Katalista
jęknął. Bolała go głowa i całe ciało. W jego pamięci obudziły się wspomnienia płomieni
i widział wyraźnie strach w oczach młodego Diakona, zanim Blachloch...
– Niech Almin obdarzy cię spokojem. – Po tych słowach rozległ się dźwięk łagodnie
zamykanych drzwi. Saryon potrząsnął głową, aby odzyskać bystrość wzroku,
natychmiast zresztą tego pożałował, gdy tępy ucisk zmienił się w przeszywający ból. Gdy
ponownie mógł rozejrzeć się dookoła, Andon już wyszedł.
Stąpając chwiejnie, przebrnął przez pokój i opadł na krzesło przy stole. Wiedział, że
najlepiej zrobiłby, kładąc się ponownie do łóżka, lecz był przestraszony i obawiał się
powtórnie zamknąć oczy; bał się tego, co mógłby zobaczyć.
Na widok dzbana z wodą pojął, jak bardzo chce mu się pić. Wyciągając przed siebie
niepewną rękę, usiłując zwalczyć zawrót głowy i grożącą mu utratę przytomności,
zamierzał właśnie nalać wody do stojącego obok kubka, kiedy w pobliżu odezwał się
jakiś głos.
– Tej zimy ci durnie zagłodzą się na śmierć.
Niemal upuściwszy dzban, Saryon obrócił się do Jorama, który nie odezwał się ani
słowem, gdy w celi przebywał Andon.
Młody człowiek nie ruszył się ze swego miejsca przy oknie. Ponieważ katalista
przeszedł na drugi koniec celi, Joram był teraz zwrócony ku niemu plecami. Saryon mógł
sobie jednak wyobrazić tę ponurą twarz i wpatrzone w księżyc orzechowe oczy.
– Poza tym, katalisto – mówił dalej Joram chłodnym tonem – ja nie ratowałem twego
życia. Mogliby cię zatłuc, nie podniósłbym i palca, by cię ratować.
– Cóż więc naprawdę się stało? Dlaczego...
– Kolejne łgarstwa Simkina. – Joram wzruszył ramionami. To nasz Mosiah, chłopiec
o sercu miękkim jak wosk i jeszcze bardziej rozmiękczonym mózgu, skoczył ratować
twoją cenną skórę, a ja chciałem go powstrzymać. Tak czy owak, jeśli okazałeś się
dostatecznie głupi, żeby odmawiać Blachlochowi, nie chciałem, abyśmy się w to
mieszali. I wtedy Simkin... ale jakież ma to właściwie znaczenie? – A cóż Simkin ma
z tym wspólnego? – zapytał Saryon, usiłując napełnić kubek wodą i wylewając prawie
wszystko na stół.
– A czy Simkin ma cokolwiek wspólnego z czymkolwiek? odparł Joram. – Nic.
I wszystko. Wyciągnął Mosiaha z biedy, a to więcej, niżby się temu bałwanowi należało.
– A co z tobą? Leniwym gestem założywszy ramiona za oparcie swego krzesła,
Joram zwrócił się ku Saryonowi.
– A cóż ja dla ciebie znaczę, katalisto? Jestem Martwy, czyżbyś o tym zapomniał?
W rzeczy samej – kontynuował, rozkładając szeroko ramiona – oto masz swą wielką
szansę. Jesteśmy tu... sami. Nikt ci nie przeszkodzi. Otwórz Korytarz. Wezwij Duuk-
tsarith.
– Ty sam mógłbyś mnie powstrzymać – mruknął Saryon, opadając na krzesło
i czując, iż opuszczają go siły. Właściwie rozważał już ten pomysł i zaskoczyło go, iż
młody człowiek tak dalece potrafił przeniknąć jego myśli. – Nawet Martwy masz w sobie
dość magii, aby powstrzymać katalistę. Wiem o tym. Widziałem, co potrafisz zrobić z...
Przez długą chwilę Joram patrzył na Saryona w milczeniu, jak gdyby coś rozważając.
Potem wstał nagle, podszedł do stołu i oparł się o niego, pochylając ku Saryonowi
i patrząc wprost w wychudłą i bladą twarz katalisty.
– Otwórz dla mnie połączenie – powiedział.
Saryon cofnął się zaskoczony, nie spodobała mu się myśl o daniu młodemu
człowiekowi dodatkowej mocy.
– Nie sądzę...
– Dalejże! – ochrypłym głosem ponaglił Joram. Na jego ramionach wystąpiły węzły
mięśni, pod brązową skórą zarysowały się tętniące krwią żyły, gdy dłonie Jorama wpiły
się w krawędź stołu. W blasku świecy błysnęły ciemne oczy.
Saryon poddał się temu nieoczekiwanie rozgorączkowanemu spojrzeniu młodzieńca,
otworzył dlań połączenie... i nie poczuł niczego. Jego samego przepełniała magia,
burzyła mu krew i wibrowała w całym ciele. Nigdzie jednak nie uchodziła. Nie odczuwał
przyjemnego przepływu, nie było połączenia energii pomiędzy dwoma ciałami... I powoli
magia zaczęła z niego wyciekać, on zaś patrzył na Jorama z niedowierzaniem.
– Ależ to niemożliwe – powiedział, mimo woli wzdrygając się w chłodzie więziennej
celi. – Widywałem, jak posługujesz się magią...
– Naprawdę? – zapytał Joram. Puściwszy stół, stanął prosto i skrzyżował na piersiach
ramiona. – A może widziałeś tylko, jak robię coś takiego? – Nagłym ruchem dłoni
wyczarował z powietrza szmatkę, którą zaczął wycierać rozlaną wodę. Klaśnięciem
w dłonie sprawił następnie, iż szmatka zniknęła. Saryon widywał to już nieraz i nie
pojmował, co w tym niezwykłego, dopóki nie spostrzegł, że młody człowiek wyjmuje
wilgotną szmatkę ze zręcznie ukrytej w rękawie koszuli kieszonki.
– Moja matka nazywała to sztuką iluzji rąk – powiedział Joram zimnym tonem, jakby
ciesząc się ze zmieszania Saryona. – Czy kiedykolwiek to widziałeś? – Owszem, na
dworze – powiedział Saryon, opierając głowę na dłoniach. Nie odczuwał już zawrotów
głowy, lecz ból w skroniach sprawiał, iż myślenie przychodziło mu z trudem. – To... taka
zabawa... – Wykonał nieokreślony gest dłonią. – Zabawiają się tym... młodzi ludzie.
– Zastanawiałem się, gdzie poznała ją moja matka – powiedział Joram, wzruszając
ramionami. – Tak czy owak, dzięki tej zabawie udało mi się zachować życie. Chociaż
może powinieniem powiedzieć, iż ta zabawa jest moim życiem, gdyby uwierzyć
Simkinowi, twierdzącemu, że całe życie to zabawa. – Spojrzał na katalistę oczyma,
w których malowało się coś w rodzaju podbarwionego goryczą tryumfu. – Teraz,
katalisto, znasz mój sekret. Wiesz o mnie coś, czego nie wie nikt inny. Znasz prawdę,
której nie umiała stawić czoło nawet moja matka. Jestem Martwy. Naprawdę Martwy.
Nie ma we mnie żadnej magii, a jeśli wierzyć dawnym legendom o Nekromantach,
którzy umieli porozumiewać się z duszami zmarłych, więcej magii można znaleźć
w ciele trupa.
– Dlaczegoś mi to powiedział? – zapytał Saryon ustami tak zdrętwiałymi, że ledwo
zdołały uformować słowa. W jego skołatanym umyśle pojawiło się wspomnienie kogoś
jeszcze, kto był Martwy, naprawdę Martwy, kogoś, komu nie powiodło się podczas Prób,
jak nikomu przed nim ani po nim...
Joram ponownie pochylił się ku Saryonowi. Katalista stwierdził, iż mimowolnie
unika dotyku młodego człowieka, jak unikałby zetknięcia z ciałem nieboszczyka. Ależ
nie! – powiedział sobie Saryon, patrząc ze zgrozą na młodzieńca, podczas gdy jego
umysł nie potrafił dać sobie rady z naporem przytłaczających go myśli. Czując, iż tonie
w ich wirze, katalista odciął się od nich, blokując umysł. Nie. To niemożliwe. Tamto
dziecko umarło. Tak twierdził Vanya.
Tamto dziecko umarło. Tamto dziecko umarło.
Dostrzegając oszołomienie Saryona, Joram przysunął się bliżej.
– Powiedziałem ci o tym, katalisto, bo i tak odkryłbyś to wcześniej czy później. Im
dłużej pozostaję tutaj, tym większe grozi mi niebezpieczeństwo. Och – machnął
niecierpliwie dłonią – są wśród nas Martwi, ale oni mają jednak pewną magię. Ja jestem
inny. Jestem inny w sposób niewypowiedziany, całkowity i okropny. Czy masz pojęcie,
katalisto, co Blachloch i ci tutaj, owszem, nawet Czarnoksiężnicy Dziewiątej Tajemnicy,
zrobiliby ze mną, gdyby odkryli, że naprawdę jestem Martwy? Saryon nie odpowiedział.
Nie pojmował nawet, o czym mówi młody człowiek. Jego umysł jakby przestał
pracować, nie dopuszczając do siebie tych mrocznych i przerażających myśli.
– Katalisto, musisz podjąć decyzję – mówił Joram, a jego głos docierał do Saryona
niby przez ciemną mgłę. – Albo teraz zabierz mnie do Wykonawców, albo mi pomóż.
– Mam ci pomóc? – zdumiony Saryon zamrugał oczyma, bo stwierdzenie to pomogło
jego skołatanemu umysłowi powrócić do rzeczywistości. – W czym mianowicie? –
Powstrzymać Blachlocha – odparł Joram, a jego wargi wykrzywił charakterystyczny
półuśmieszek.
V. POKUSA

– PRZYKRO MI Z POWODU TEGO ZAJŚCIA, Ojcze, tak samo jak, nie mam co
do tego wątpliwości, przykro jest i tobie – powiedział glachloch swym niczego nie
wyrażającym głosem. – Teraz zaś, kiedy kara została wymierzona, a lekcja zapamiętana,
nie będziemy do tego wracali.
Warlok siedział przy drewnianym stole w areszcie. Szare i ponure światło wieczorne
– niewiele różniące się barwą od wilgotnych ścian – wpadało przez niewielkie okienko
razem z podmuchami zimnego wiatru, który świstał w szparach źle dopasowanych szyb
i co chwila zdmuchiwał płomień świecy, niemal gasząc mizerny ogień w palenisku.
Stojący przy oknie Joram spojrzał na katalistę. Mimo iż zakutany w opończę i habit,
Saryon był siny z zimna. Joram uśmiechnął się w duchu. Odziany jedynie w wełnianą
koszulę i cienkie, skórzane spodnie, młody człowiek oparł się o ścianę i wyglądał przez
okno, ignorując warloka i katalistę.
– Czy to oznacza, że mogę powrócić do Andona? – zapytał Saryon, szczękając
zębami.
Blachloch przygładził cienkie, jasne wąsiki zdobiące jego górną wargę.
– Niestety, obawiam się, że nie.
– Mam więc nadal uważać się za więźnia? – Jakże to? – Blachloch uniósł brew
w górę. – Domu tego nie obłożono żadnym magicznym zaklęciem. Możesz wchodzić
i wychodzić wedle woli. Przyjmujesz gości. Ostatniej nocy był tu Andon. Ów młody
człowiek – skinął dłonią w stronę Jorama – codziennie chodzi do pracy w hucie.
Pomijając straż, umieszczoną tu dla twej ochrony, miejsce to żadną miarą nie przypomina
więzienia.
– Nie oczekujesz chyba, iż będziemy mieszkali w tym obrzydliwym miejscu przez
całą zimę! – wybuchnął Saryon. To zimno dodało odwagi kalaliście, pomyślał Joram. –
Pozamarzamy tutaj! Blachloch wstał, a czarny habit miękkimi fałdami otulił jego ciało.
– Nim nadejdzie zima, Ojcze, pewien jestem, iż udowodnisz swoją lojalność wobec
mnie i będziesz mógł przenieść się do kwatery bardziej odpowiedniej dla człowieka
w twoim wieku. Choć nie do Andona. – Czarny kaptur Blachlocha drgnął lekko, gdy
warlok zwrócił się ku wyjściu. – Nieraz zastanawiałem się, czy to nie jego wpływom
zawdzięczam twoje nieposłuszeństwo. W istocie, słyszałem jakieś pogłoski, iż on i jego
towarzysze odmawiają jedzenia, które zdobyłem z moimi ludźmi. – Joram odnosił
wrażenie, że warlok patrzy na niego. – Głodówka jest powolnym i nieprzyjemnym
rodzajem śmierci, podobnie jak zamarzniecie. Ufam, iż te pogłoski nie są prawdziwe.
Zamiatając brudną posadzkę połami czarnego habitu, Blachloch podszedł do Saryona
i położył dłoń na ramieniu katalisty.
– Ojcze, obdarz mnie Życiem – powiedział. Obejrzawszy się Joram stwierdził, iż
katalista zadrżał pod dotykiem cienkich palców, wydających się ucieleśnieniem
przenikliwego wiatru. Saryon odruchowo usiłował się uwolnić i palce zacisnęły się na
jego barku. Pochyliwszy głowę, katalista otworzył połączenie dla warloka i Blachloch,
zaczerpnąwszy magii, znikł im z oczu.
Saryon zacisnął pięści.
– Tego człowieka trzeba powstrzymać. W czym mogę ci pomóc? – zapytał
nieoczekiwanie Jorama.
Joram nie zdradził się żadnym gestem, słysząc pytanie katalisty. W duchu jednak
odczuwał upojenie. Jego plan zaczynał nabierać realnych kształtów. Musi jednak
zachować ostrożność. Mimo wszystko, rozmyślał ponuro, musi skłonić tego człowieka
do wkroczenia na ścieżki Mrocznej Sztuki. Joram spojrzał taksujące na Saryona
i powrócił do kontemplacji ciemności za oknem, a założywszy skrzyżowane ręce na
piersi, oparł się powtórnie o ceglaną ścianę.
– Czy on poszedł? – Kto? – Zaskoczony Saryon rozejrzał się dookoła. – Blachloch? –
Duuk-tsarith potrafią uczynić siebie niewidzialnymi dla innych. Przypuszczam jednak, iż
potrafiłbyś wykryć jego obecność.
– Owszem – odparł Saryon po krótkim momencie koncentracji. – Nie ma go tutaj.
Joram skinął głową i podjął dalsze próby naprowadzania niczego nie
podejrzewającego katalisty na drogę mroku.
– Simkin mówił mi, że czytywałeś zakazane księgi dotyczące Dziewiątej Tajemnicy.
– Tylko jedną – przyznał Saryon, rumieniąc się niczym piwonia. – A i to... jedynie
przelotnie ją przejrzałem.
– Co wiesz o Wojnach Żelaznych? – Czytałem i studiowałem księgi historyczne...
– Spisywane przez katalistów! – chłodnym głosem przerwał mu Joram. – Zanim
przybyłem tutaj, znałem tamte historie. Czytałem książki. O, tak – odpowiedział na
szelest, który usłyszał za sobą. – Otrzymałem wychowanie, jakie przystoi dziecku
z rodziny szlacheckiej. Moja matka była Albanara. Jednak z pewnością wiedziałeś o tym.
– Tak, wiedziałem... A skąd brała książki? – spytał Saryon.
– Też się nad tym zastanawiałem – powiedział Joram miękkim głosem, jakby
odpowiadając na pytanie, które niejednokrotnie sobie zadawał. – Była przecież
otoczonym niełaską wyrzutkiem. Czy nocami, podróżując Korytarzami czasu
i przestrzeni, zakradała się do rodzinnego domu? Czy przefruwała przez komnaty, które
znała w dzieciństwie, powracając do kolebki utraconej młodości i zniszczonego życia,
niczym upiór skazany na nawiedzanie miejsca, gdzie skonał? Twarz Jorama skrywał
mrok. Umilkł, wyglądając przez okno.
– Przykro mi, że obudziłem smutne wspomnienia... – zaczął Saryon.
– Później jednak – chłodno przerwał mu Joram – czytałem i inne księgi, a zawarte
w nich informacje różnią się mocno od tego, czego nas uczono. Andon powiada, abyśmy
pamiętali, że historię wojny spisuje zawsze ten, który ją wygrał. Czy wiesz na przykład,
że podczas Wojen Żelaznych Czarnoksiężnicy wytwarzali broń, która pochłaniała magię?
– Pochłaniała magię? – Saryon potrząsnął głową. – To śmieszne...
– Czyżby? – Joram odwrócił się i spojrzał mu w twarz. Przemyśl to sobie, katalisto.
Rozważ to logicznie, tak jak lubisz to czynić. Każdej akcji towarzyszy wszak przeciwna
i równa jej co do wartości reakcja, czyż nie tak nauczacie? – Owszem, ale...
– Wynika z tego, iż logika wymaga, aby w świecie przepełnionym magią istniała
substancja, która ją pochłania. Tak rozumowali Czarnoksiężnicy z dawnych dni i okazało
się, że mieli rację. Odkryli ją. Istnieje ona w przyrodzie jako ciało fizyczne, które może
być kształtowane i używane niczym przedmioty. Nie wierzysz mi...
– Przykro mi, młodzieńcze – powiedział Saryon przez zaciśnięte zęby. W jego głosie
zabrzmiało rozczarowanie. – Przestałem wierzyć w opowiastki Niani, kiedy miałem
dziewięć lat.
– A jednak uwierzyłeś w skrzaty? – spytał Joram z tym swoim dziwnym
półuśmiechem, który rzadko pojawiał się na jego ustach, najczęściej błyskając w oku.
– Byłem wtedy z Simkinem – mruknął Saryon, rumieniąc się jednocześnie.
Przysunąwszy się do ognia tak blisko, jak tylko było to możliwe, pochylił się nad
płomieniami. – Gdy on jest przy mnie, nie mam pewności, czy uwierzyć we własne
istnienie, a cóż mówić o innych sprawach.
– Ale widziałeś je? Rozmawiałeś z nimi? – Owszem – przyznał Saryon niechętnie –
widziałem je...
– Teraz zaś widzisz to.
Joram schwycił wprost z powietrza – a przynajmniej tak wyglądało – jakąś rzecz
i położył ją na stole przed katalistą. Saryon podniósł przedmiot i obejrzał go podejrzliwie.
– Kamień? – Ruda metalu. Nazywa się to czarny kamień.
– Jest podobny do żelaza, ale jakże dziwny ma kolor – powiedział Saryon, badając
minerał.
– Masz bystre oko, katalisto – zauważył Joram i odsuwając stopą krzesło, przysiadł
na stole. Wyjmując inny niewielki kawałek skały, obejrzał go również, marszcząc przy
tym czoło. – Wieloma własnościami przypomina żelazo. Jednak to coś innego. – W jego
głosie brzmiała teraz gorycz. – Różnica jest znaczna, co twierdzę nie bez powodu. Cóż
wiesz o żelazie, katalisto? Nie przypuszczam, abyś miał do czynienia z rudami metali.
– Jeśli nie chcesz zwracać się do mnie w sposób właściwy, to znaczy nazywając
mnie Ojcem, wolałbym, abyś mówił mi po imieniu – powiedział Saryon łagodnym
tonem. – Może przypomni ci to, że jestem takim samym człowiekiem jak ty. Zawsze
łatwiej jest nienawidzić niż kochać, a jeszcze łatwiej jest nienawidzić całą grupę
społeczną lub rasę ludzi, ponieważ są bezimienni i bezosobowi. Jeśli zamierzasz
nienawidzić, wolałbym, żebyś nienawidził mnie, a nie to, co sobą reprezentuję.
– Zachowaj swe kazania dla Mosiaha – odparł Joram. – To, co ja myślę o tobie, albo
ty o mnie, nie jest przecież teraz istotne, prawda? Widząc wygięte z pogardą wargi
Jorama, Saryon westchnął i ponownie popatrzył na niewielki kamień, który trzymał
w dłoni. Owszem, zajmowałem się rudami metali – powiedział. – Badamy wszystkie
elementy, z jakich zbudowany jest nasz świat. Jest to wiedza cenna sama w sobie, jest
także użyteczna i niezbędna tym spośród nas, którzy pracują z Pron-Alban, Mistrzami
Kamieni albo Mon-Alban, Alchemikami. – Brwi Saryona ściągnęły się w wyrazie
lekkiego zaskoczenia. – Nie przypominam sobie jednak, abym kiedykolwiek podobny
minerał widział na własne oczy lub czytał coś o nim, zwłaszcza o mającym takie same
własności jak żelazo.
– To dlatego, iż wszystkie wzmianki zostały wykreślone po wojnach – powiedział
Joram, spoglądając na katalistę z widocznym głodem wiedzy w oczach i poruszając
dłońmi, jakby zamierzał wydrzeć mu tę wiedzę z serca. – A dlaczego? Bo
Czarnoksiężnicy wytwarzali tej rudy broń, broń potężną, broń mogącą...
-...pochłaniać magię – dokończył Saryon, patrząc uważnie na kamień. – Zaczynam ci
wierzyć. W komnacie Dziewiątej Tajemnicy księgi są porozrzucane na posadzce
i zwalone w stosy pod ścianami. Księgi pełne starej i zakazanej dziś wiedzy.
Obserwujący katalistę z uwagą Joram spostrzegł, iż Saryon zapomniał o chłodnym
wietrze łkającym żałośnie za oknem, zapomniał też o własnych obawach, tarapatach
i niewygodach. Joram spojrzał w oczy Saryona i ujrzał w nich ten sam głód, który czaił
się w jego własnych – głód wiedzy. I Saryon prawie bezwiednie spytał: – Jak oni to
robili? Mam go – pomyślał Joram. Kiedyś człek ten niemal sprzedał duszę dla wiedzy.
Tym razem zadbam, aby dobił targu do końca.
– Zgodnie z tekstem – powiedział Joram, starając się stłumić narastające w nim
samym podniecenie i mówić spokojnie – starożytni mieszali czarny kamień z żelazem,
tworząc stop...
– Co takiego? – przerwał Saryon.
– Stop, mieszaninę dwu lub więcej metali.
– Czy dokonuje się tego dzięki alchemii? – spytał Saryon z nutką strachu w głosie. –
Zmienia się magicznie istotę metalu? – Ależ nie. – Joram potrząsnął głową,
z rozbawieniem obserwując pogłębiającą się bladość katalisty. – Nie. Dokonuje się tego
zgodnie z rytuałem Mrocznej Sztuki, katalisto. Podstawą procesu są rudy, podgrzewane
powyżej temperatury topnienia, a potem fizycznie łączone razem. Następnie stop wlewa
się do formy, obrabia, hartuje i tworzy zeń miecze i sztylety. Absolutnie mordercze
w działaniu spojrzenie Jorama wróciło do kamienia, który trzymał w dłoni – jak sobie
możesz to wyobrazić. Taki miecz przede wszystkim wysysa z czarodzieja jego magię,
potem zaś przenika w jego ciało.
Joram poczuł, że ciałem siedzącego obok katalisty wstrząsnął dreszcz. Saryon
pospiesznie odłożył swój kamień.
– Próbowałeś to wykonać? – zapytał cichym, drżącym głosem.
– Owszem – zimno odparł Joram. – Nie wyszło. Zrobiłem stop i wlałem do formy.
Jednak sztylet, który zamierzałem wykonać, pękł, gdy zanurzyłem go w wodzie.
Zamykając oczy, Saryon westchnął. Może było to westchnienie ulgi, tak
przynajmniej sobie wmawiał. Lecz młody człowiek, który Pilnie obserwował katalistę,
zastanawiał się, czy nie pobrzmiewała w tym nutka rozczarowania.
– Być może ten odłamek skały nie jest niczym więcej niż tylko dziwnie
wyglądającym kamieniem – odezwał się Saryon po chwili. – Być może nie o tej rudzie
czytałeś w tekstach. Albo i sam opis kłamie. Nie potrafisz przecież orzec, czy ten kamień
absorbuje magię) skoro... – zawahał się.
– ...skoro jestem Martwy – dokończył Joram. – Oczywiście, masz rację. – Popchnął
kamień po stole w stronę katalisty. – Ale ty powinieneś mieć tę możliwość. Spróbuj,
katalisto. Cóż wyczuwasz w tej rudzie? Saryon wziął kamień do ręki. Przez dość długą
chwilę patrzył tylko, potem zamknął oczy, usiłując wybadać go magicznie.
Obserwujący pilnie Joram ujrzał, iż twarz katalisty wypełnia się spokojem, podczas
gdy jego uwaga zwraca się ku sprawom wewnętrznym. Mina Saryona wyrażała teraz
zachwyt i lęk, gdy tak wchłaniał otaczającą go magię. I oto twarz kapłana powoli zaczęła
przekształcać się w maskę strachu. Szybko otworzył oczy, położył kamień na stole
i pospiesznie cofnął dłoń.
– A więc to jest czarny kamień! – rzekł Joram łagodnym głosem.
– Nie widzę powodu, dla którego miałbyś się tym podniecać powiedział Saryon.
Oblizał wargi, jak gdyby chciał się pozbyć posmaku goryczy z ust. – Sekret tworzenia
dawnego stopu jest najwidoczniej tym, z czym nie potrafisz się uporać.
– Nie ja – miękkim głosem powiedział Joram. – Ty to zrobisz, katalisto. Widzisz –
nachylił się bliżej – formuła stopu jest zapisana w tym tekście, ale ja nie umiem jej
odczytać. To...
– ...matematyka. – Wargi Saryona wykrzywił grymas.
– Matematyka – powtórzył Joram. – Matka oczywiście nigdy mnie jej nie uczyła,
gdyż jest to wiedza katalistów. – Potrząsając głową, młody człowiek zapomniał się
w ferworze opowiadania i zacisnął dłonie w pięści. – Teksty pełne są równań
matematycznych! Saryonie, nie masz pojęcia, jak mnie to rozczarowało! Być tak blisko
celu, znaleźć rudę, o której wspominają, i stwierdzić, że dalszą dróg? zamykają mi jakieś
zygzaczki mrowiące się po całej stronie. Próbowałem wszystkiego. Myślałem, że
eksperymentując natrafię przypadkowo na właściwą odpowiedź. Nie mam jednak zbyt
wiele czasu, a Blachloch zaczął coś podejrzewać. Nakazał, aby mnie obserwowano. –
Biorąc skałę do ręki, Joram przez chwilę trzymał ją na otwartej dłoni, a potem zacisnął
palce, jak gdyby chciał zmiażdżyć kamień. Nie wierzę zresztą, żeby mi się udało – mówił
dalej z rosnącą goryczą. – Tam jest mnóstwo o sztuce katalistów. Wskazówki dla nich.
Myślałem, że potrafię obejść się bez tego, lecz najwidoczniej byłem w błędzie.
Nazwałeś mnie Saryonem – spokojnie powiedział katalista do Jorama.
Podnosząc wzrok na katalistę, Joram zaczerwienił się. Nie zamierzał tego robić, nie
należało to do jego planu. Było jednak w tym człowieku coś, czego nie spodziewał się
znaleźć, nie u jednego z katalistów. Nie sądził, iż znajdzie zrozumienie.
Zirytowało go to, jego twarz stężała, a czarne brwi zmarszczyły się groźnie. Nie,
musi trzymać się planu. Ten człowiek był tylko narzędziem, niczym więcej.
– Jeśli mamy pracować razem, przypuszczam, że będę musiał nazywać cię po
imieniu – powiedział ponuro. – Ciebie nie będę nazywał Ojcem – dodał z kpiną.
– Jeszcze nie zgodziłem się pracować z tobą – odparł spokojnie Saryon. – Powiedz
mi, jeśli wykonasz już tę... broń, co z nią zrobisz? – Powstrzymam Blachlocha –
powiedział Joram, wzruszając ramionami. – Uwierz mi, kata... Saryonie, iż moja śmierć
z jego ręki jest tylko kwestią czasu. Raz mi to już zapowiedział. Co zaś tyczy się ciebie...
cóż, czy zamierzasz wziąć udział w następnej grabieży? – Nie – odparł cicho Saryon. –
Czy przejmiesz wtedy przywództwo Bractwa? – Ja? – Joram potrząsnął głową,
uśmiechając się niewesoło. – Czyś ty oszalał? Dlaczegóż miałbym pragnąć takiej
odpowiedzialności? Nie, przekażę przywództwo nad Bractwem w ręce Andona. On
i pozostali będą mogli ponownie żyć w pokoju. Ja pragnę jednej tylko rzeczy. Chcę
wrócić do Merilon i odzyskać to, co mi się należy. Za pomocą tej broni – powiedział
z zawziętością w głosie – mogę tego dokonać.
– Zapominasz o jednym – powiedział Saryon. – Przysłano mnie tu... abym wydał cię
w ręce prawa, na sąd.
– Masz rację – rzekł Joram po krótkim milczeniu. – Zapomniałem o tym. Świetnie,
więc – wzruszył ramionami – otwórz Korytarz. Wzywaj Duuk-tsarith.
– Nie potrafię otworzyć Korytarza bez asysty adepta magii odparł Saryon. – Gdybyś
dysponował dostateczną ilością Życiu, mógłbym jej użyć...
– Tak to sobie ułożyłeś? – Tak – ledwie słyszalnym głosem szepnął Saryon.
– Szkoda, iż nic z tego nie wyszło – chłodnym głosem skomentował Joram. –
Chociaż jesteś słaby, ja jestem jeszcze słabszy Przynajmniej na razie. Jeśli jednak będę
miał tę broń... No cóż, kiedy przyjdzie pora, zrobisz to, co będziesz musiał. Być może
twój Biskup zechce uznać, iż warto wymienić mnie na Blachlocha. Na razie jednak
Saryonie, czy mogę na ciebie liczyć? Czy pomożesz mi uwolnić nas obu, oswobodzić
Andona i jego ludzi? Wiesz, że dotrzymają przysięgi, i wiesz, co zrobi z nimi Blachloch.
– Zgoda – powiedział Saryon. Składając dłonie, spojrzał na nie uważnie i zauważył,
że sinieją mu palce. – Tracę czucie mruknął. Wstając od stołu, podszedł do mizernego
ognia. – Zastanawiam się, cóż teraz porabia Almin – powiedział sam do siebie, zbliżając
dłonie do źródła ciepła. – Przygotowuje się do uczestnictwa w Wieczornych Modłach
u Źródła? A może szykuje się do wysłuchania Biskupa Vanyi, proszącego o wskazówki,
które i tak prawdopodobnie nie są mu potrzebne? Nic dziwnego, że Almin pozostaje
właśnie tam, bezpieczny i przez nikogo nie molestowany, w korytarzach Źródła.
– Jakież to łatwe zajęcie.
VI. UPADEK

– TEGO NIE MOŻNA ZROBIĆ – powiedział Saryon, unosząc swą bladą i skupioną
twarz znad czytanego właśnie tekstu.
– Co masz na myśli, mówiąc, iż tego nie można zrobić? – spytał ostro Joram,
przerywając swą nieustanną wędrówkę po pomieszczeniu i podchodząc, by stanąć obok
kalalisty. – Nie rozumiesz tekstu? Nie umiesz odczytać równań matematycznych? Czy
chodzi o coś, czego nam brak? O czymś zapomnieliśmy? Jeśli tak...
– Powiedziałem, że tego nie można zrobić, ponieważ ja tego nie zrobię – rzekł
Saryon cichym głosem, opierając głowę na dłoni. Wskazał na tekst. – Rozumiem to –
powiedział głucho brzmiącym głosem. – Rozumiem aż nazbyt dobrze. I nie zrobię tego!
– Zamknął oczy. – Nie zrobię.
Twarz Jorama zadrgała z wściekłości, zacisnął dłonie w pięści i przez chwilę
wydawało się, że uderzy katalistę. Z widocznym wysiłkiem opanował się jednak
i podejmując kolejne okrążenie wokół małej, podziemnej salki, zmusił się do spokoju.
Saryon, usłyszawszy, że Joram się oddala, otworzył oczy i tęsknym spojrzeniem
obrzucił setki ręcznie oprawnych w skórę tomów, popychanych na drewnianych półkach,
ciosanych tak prymitywnie, iż dawało się, że są dziełem dzieci. Jeden z wczesnych
przykładów stolarki bez użycia magii, odgadł katalista. Wyczuwał gniew Jorama –
promieniował z niego jak żar od hutniczego pieca – i Saryon siedział, napięty
wewnętrznie, oczekując fizycznego lub słownego ataku. Nie nastąpił żaden z nich.
Jedyną reakcją Jorama było kryjące wewnętrzną furię milczenie i równy, miarowy krok,
którym rozładowywał swą frustrację. Saryon westchnął. Wolałby prawie wybuch gniewu.
Ten chłód w kimś tak młodym, to opanowanie u kogoś, kto najwyraźniej nie posiadał się
z gniewu, były przerażające.
Po kim on to odziedziczył? – zastanawiał się Saryon. Z pewnością nie po rodzicach,
którzy – jeśli raporty odpowiadały prawdzie – poddali się uczuciom, co stało się
przyczyną ich zguby. Był to może wynik jakiejś próby rekompensaty, podczas której
swymi kamiennymi dłońmi sięgnął ku Joramowi jego ojciec. Albo może kryło się za tym
coś jeszcze, możliwość, która objawiła się Saryonowi w mroku jego własnych cierpień.
Jednak odrzucił ją i postanowił nigdy więcej o niej nie myśleć...
Potrząsnął gniewnie głową. Co za bzdury. To atmosfera tego pomieszczenia, na
pewno.
Joram usiadł na krześle obok niego.
– No dobrze, Saryonie – powiedział chłodnym i spokojnym głosem. – Wyjaśnij mi,
co trzeba zrobić i dlaczego ty tego nie zrobisz.
Katalista westchnął jeszcze raz. Podnosząc głowę, spojrzał na tekst, leżący przed nim
na stole. Uśmiechając się smutno, niemal pieszczotliwie powiódł palcami po stronach.
– Czy masz pojęcie, jakie cuda kryją te stronice? – miękkim głosem zapytał Jorama.
Spojrzenie Jorama wpiło się w katalistę, chwytając w lot każdą zmianę wyrazu
pooranej zmarszczkami zmęczenia twarzy.
– Dzięki tym cudom możemy zawładnąć światem – odparł.
– Nie, nie, nie! – z niecierpliwością w głosie rzekł Saryon. Mam na myśli cuda
wiedzy. Matematyka... – Zamknął oczy w dojmującej udręce. – Jestem najwybitniejszym
matematykiem naszych czasów. Geniuszem, jak mówią. A jednak tutaj, na tych stronach
wynajduję wiedzę, wobec której czuję się jak dziecko skulone na wianach matki. Daleko
mi do tego, abym zaczął cokolwiek pojmować. Mógłbym studiować tu miesiącami,
latami... – Z twarzy Saryona zniknął wyraz bólu zastąpiony teraz tęsknotą
i rozmarzeniem Dłonią pogładził strony. – Jakże pięknie byłoby – wyszeptał -. gdybym
odnalazł to, gdy byłem młody. Joram czekał, cierpliwie jak kot.
– Ale stało się inaczej – powiedział Saryon. Otworzywszy oczy, zabrał dłoń równie
pospiesznie, jak ktoś inny cofnąłby ją przed rozżarzonym żelazem. – Odkryłem je teraz,
gdy jestem stary, gdy mam już ukształtowane i pogląd na świat, i sumienie. Może moje
zasady moralne nie są słuszne – dodał, widząc zmarszczkę na czole Jorama – ale są, jakie
są, i nie umiem ich zmienić. Negowanie ich lub działanie wbrew nim mogłoby wpędzić
mnie w obłęd.
– Powiadasz więc, że pojmujesz to, co jest tam zapisane Joram wskazał dłonią
w kierunku tekstu – i że mógłbyś to zrobić, gdyby nie kłóciło się to z twoim sumieniem?
Saryon skinął głową.
– A czy morderstwo tego młodego katalisty, tam, w tej wiosce, kłóciło się z twym
sumieniem, czy nie...? – Przestań! – krzyknął Saryon zduszonym głosem.
– Nie, nie przestanę – odparł Joram z gniewem. – Dobry jesteś, katalisto... i ty,
i twoje kazania. Wygłoś jedno Blachlochowi. Wykaż mu zło jego postępowania, gdy
będzie przywiązywał starego Andona do pręgierza. Patrz uważnie, gdy jego ludzie będą
siec starca batami tak, iż ciało zacznie odpadać od kości. Patrz i ciesz się świadomością,
że oto może dzieje się zło, ale nie obciąża ono twojego sumienia...
– Przestań! – Dłonie Saryona zwinęły się w pięści. Spojrzał na młodzieńca
z gniewem. – Tak samo jak ty nie chcę, aby tak się stało...
– A więc pomóż mi temu zapobiec! – syknął Joram. – Wszystko zależy od ciebie,
katalisto. Jesteś jedynym, który może tego dokonać! Saryon ponownie zamknął oczy
i zgarbiwszy się oparł głowę na dłoniach.
Joram znów usiadł, żeby obserwować i czekać. Wreszcie katalista podniósł ku niemu
udręczoną twarz.
– Według tych zapisków, muszę dać Życie... temu, co jest Martwe.
Twarz Jorama spochmurniała, a jego gęste brwi ściągnął grymas.
– Co to znaczy? – powiedział przez zęby. – Nie mnie...
– Nie. – Nabierając tchu w płuca, Saryon powrócił do tekstu. Zwilżywszy palec,
ostrożnie odwrócił jedną z zetlałych stron pergaminu, dotykając jej z troską i szacunkiem.
– Nie udało ci się z dwóch powodów. Nie zmieszałeś stopu we właściwych proporcjach.
Jeśli wierzyć formule, to niezwykle istotne. Zmiana kilku kropli może oznaczać różnicę
pomiędzy sukcesem i porażką. Następnie, po wyjęciu z formy, wpierw musi zostać
podgrzany do bardzo wysokiej temperatury...
– Ale wtedy straci swój kształt – zaprotestował Joram.
– Poczekaj. – Saryon podniósł dłoń. – Drugiego wyżarzania nie dokonuje się
w palenisku huty. – Oblizawszy wargi, przerwał na chwil?, potem powoli i opornie
mówił dalej: – Dokonuje się go płomieniem magii.
– Nie rozumiem. – Joram spoglądał na niego zaskoczony i zmieszany.
– Musiałbym otworzyć połączenie, zaczerpnąć magii od świata i napełnić nią metal.
– Saryon patrzył wprost w oczy Jorama. Nie rozumiesz, młodzieńcze? Musiałbym
Życiem tego świata napełnić coś, co jest Martwe i wykonane ręką ludzką. Sprzeciwia się
to wszystkiemu, w co uczono mnie wierzyć. To w istocie najczarniejsza z Mrocznych
Sztuk.
– Cóż więc uczynisz, katalisto? – spytał Joram, opierając się plecami o oparcie
krzesła i patrząc tryumfalnie na Saryona.
Saryon jednak przeżył na tym świecie ponad czterdzieści lat. Bezpiecznie i bez
konfliktów, jak zorientował się poniewczasie, coś niecoś jednak przeżył. Nie był, jak
uważał Joram, głupcem wędrującym skrajem przepaści z oczyma wbitymi w lśniące na
niebie słońce i nie dostrzegającym otaczającej go rzeczywistości. Przeciwnie, dostrzegał
otchłań. Widział, że tylko parę kroków dzieli go od krawędzi, w którą runie, bez nadziei
na ratunek. Widział to wszystko, bo znał tę ścieżkę i raz już nią podążył, choć działo się
to dawno temu.
Ciche pukanie do znajdujących się w pułapie drzwi poderwało ich na nogi.
– I cóż? – napierał Joram.
Spoglądając na niego i widząc w jego twarzy oczekiwanie i napięcie, Saryon nabrał
tchu w płuca, zamknął oczy i skoczył ze skały.
– Tak – odpowiedział ledwie słyszalnym głosem.
Kiwając głową z satysfakcją, Joram pospiesznie przebiegł ku środkowi niewielkiego
pokoju i spojrzał ku szczelinie, która uchyliła się w drzwiach na pułapie.
– Tu Andon – rozległ się szept. – Strażnik was szuka. Musicie wracać.
– Opuść drabinę.
W odpowiedzi spadła na dół drabinka linowa. Joram schwytał ją w locie.
– Katalisto... – skinął dłonią.
– Już, już. – Zbierając poły habitu, Saryon podszedł do drabinki, nie mogąc
powstrzymać się od obrzucenia łapczywym spojrzeniem zbiorowiska skarbów, które go
otaczało.
– Czy nie powinniśmy zabrać tej książki ze sobą? – zapytał Joram, ruszając już
w kierunku stołu.
– Nie – zmęczonym głosem odparł Saryon. – Zapamiętałem formułę. I najlepiej
będzie, jeśli odstawisz książkę na miejsce.
Joram pospiesznie położył książkę na półkę, następnie zgasił świecę. W pokoju
zapanowały gęste ciemności i zatęchły nieco zapach starożytnych ksiąg, leżących w tym
ukrytym sanktuarium.
Saryon, włażąc z trudem po drabince linowej, oświetlonej nikłym płomykiem
trzymanej przez Andona świecy, zastanawiał się, czy to miejsce nawiedzają duchy tych,
którzy pisali te księgi. Być może i mój duch tu powróci – rozmyślał katalista, nie mogąc
powstrzymać się od spojrzenia w dół, gdy wspinał się po drabince, przytrzymywanej
przez niecierpliwego Jorama. Byłbym szczęśliwy, mogąc pozostać tu na długie wieki.
– Tutaj, Ojcze, podaj mi rękę.
Był już u góry. Andon chwycił go za nadgarstek i przeciągnął przez wyjście,
pomagając Saryonowi przedostać się do korytarza starej sztolni, która leżała pod
domkiem Andona.
– Potrzymaj, Ojcze, światło – powiedział starzec i podał mu świecę osadzoną
w żelaznym uchwycie. Gdy Saryon przejmował lichtarz, na skalnych ścianach zatańczyły
skoczne cienie.
Joram wydostał się na górę bez trudności. Saryon z zazdrością popatrzył na mocne,
muskularne ramiona młodzieńca. Schyliwszy się Joram sprawdził, czy pokrywa przylega
szczelnie, a potem razem z Andonem zabezpieczyli klapę czymś, co nazywali zamkiem,
wkładając doń kawał osobliwie uformowanego metalu i obracając go, czemu towarzyszył
cichy szczęk. Wkładając klucz do kieszeni, Andon cofnął się o krok, rozejrzał na boki
i skinął Joramowi głową.
Przykładając dłonie do wielkiego głazu, młody człowiek wolno i z widocznym
wysiłkiem przetoczył kamień na pokrywę, kryjąc ją skutecznie przed wzrokiem
niewtajemniczonych.
Andon potrząsnął głową.
– W zasadzie do przesunięcia tej skały potrzeba dwu rosłych mężczyzn – powiedział
uśmiechając się i patrząc na Jorama z podziwem. – Tak przynajmniej pamiętam to
z młodości. Skały tej nie ruszano od lat, dopóki nie zjawił się u mnie ten młodzik i nie
uparł się, by zobaczyć stare teksty. – Westchnął. – Nie było potrzeby zaglądania tutaj, nie
schodziliśmy więc na dół. Nikt z nas nie potrafi odczytać tych ksiąg, tak zresztą było i za
dni mego ojca. Raz tylko widziałem, jak poruszano tę skałę, a i wtedy, jak mniemam,
chodziło o sprawdzenie, czy teksty nie uległy uszkodzeniom.
– Zachowały się dobrze – mruknął Saryon. – Pomieszczenie jest suche. Jeśli nie
zdarzy się coś nieprzewidzianego, powinny przetrwać stulecia.
Andon, na którego twarzy malowało się zrozumienie, położył dłoń na ramieniu
katalisty.
– Przykro mi, Ojcze. Mogę sobie wyobrazić, co czujesz. – Poirytowany nieco,
zmarszczył brwi. – Usiłowałem powiedzieć Joramowi...
– Nie, nie wiń go – odparł spokojnie Saryon. – To ja podjąłem decyzję, żeby tu
zajrzeć. I wcale tego nie żałuję.
– Ale wydajesz się wytrącony z równowagi...
– Tyle wiedzy... przepadłej na zawsze – odparł katalista, spoglądając na głaz
i powracając myślami do tego, co leżało pod nim.
– Tak – zgodził się z nim pogrążony w smutku Andon.
– Nie na zawsze – powiedział Joram, podchodząc do nich. W blasku świecy widać
było jego płonące oczy. – Nie na zawsze...
– Na honor, tu jest piekielnie zimno. Czy też takie stwierdzenie zawiera wewnętrzną
sprzeczność? Ufam, że mi wybaczycie – powiedział Simkin, otulając się futrzaną
opończą, którą wyczarował niedbałym skinieniem dłoni – ale mam skłonność do
przeziębień. Wiecie, że moja siostra umarła na zapalenie płuc. Choć niezupełnie ściśle
określa to istotę sprawy. Umarła wskutek paskudnego spłaszczenia, jakiego doznała po
upadku z jakiegoś tarasu w Merilon, nie spadłaby jednak, gdyby nie spacerowała
w malignie, będącej skutkiem zapalenia płuc. Tak wiec...
– Nie teraz – uciął Mosiah, siadając przy stole obok młodego człowieka. – Nie mamy
wiele czasu. Strażnik w ogóle nie chciał nas tu wpuścić, ale Simkin jakoś uzyskał zgodę
Blachlocha. Dlaczego nas wezwałeś? – Potrzebuję waszej pomocy – powiedział Joram,
siadając obok młodych ludzi.
– No proszę, konspiracja! Jakże przerażająco to brzmi. Zamieniam się w słuch.
Wiecie, ja naprawdę mogę stać się parą uszu dodał Simkin w przypływie natchnienia. –
O ile to cokolwiek pomoże.
– Na razie cały jesteś ustami. Zamknij się – mruknął Mosiah.
– Nie powiem już ani słowa. – Simkin, zawinięty po uszy w futra, posłusznie
zamknął usta i spojrzał na Jorama z napięciem i wyczekiwaniem, jednak potężne
ziewnięcie szybko zepsuło ten efekt. – Zechciejcie wybaczyć – rzekł.
Saryon, który – zgarbiony i drżący – siedział tak blisko nikłego ognia, jak tylko było
to możliwe, prychnął z niesmakiem. Joram spojrzał na niego poirytowany i dłonią zrobił
uspokajający gest. Potem ponownie zwrócił się do przyjaciół.
– Katalista i ja musimy wydostać się stąd dziś w nocy...
– Uciekacie? – z nadzieją w głosie spytał Mosiah. – Pójdę z wami...
– Ależ posłuchajcie! – powiedział zdesperowany Joram. Nie mogę powiedzieć wam,
co zamierzamy zrobić. Lepiej zresztą, żebyście nie wiedzieli. To na wypadek, gdyby coś
poszło nie tak. Musimy się stąd wydostać i powrócić tu bez wiedzy strażnika, a co
ważniejsze, musimy mieć wolną rękę, żeby dokonać tego... czego dokonać zamierzamy,
tak by nikt nam nie przeszkadzał.
– Nie powinno być z tym trudności. – Mosiah wyglądał na nieco rozczarowanego. –
Ostatniej nocy odwiedziliście Andona...
– Strażnik zaś eskortował nas tam i z powrotem, tak samo, jak eskortuje mnie
codziennie w drodze do huty – ponuro dokończył Joram.
– Innymi słowy – chłodno podsumował Simkin – chcecie, żeby strażnik trafił do
krainy Baju-Baj, podczas gdy wy będziecie dokonywać czynów mrocznych
i podstępnych. Chcecie też, aby rano się obudził i znalazł was śpiących grzecznie
w waszych łóżeczkach.
Spojrzawszy na Simkina, Saryon poruszył się niespokojnie. Młody człowiek swymi
żartami niemal utrafił w sedno. Domysł był niebezpiecznie bliski prawdy. Katalista
w ogóle sprzeciwiał się wciąganiu do gry tych dwu – Mosiaha z powodu grożącego
niebezpieczeństwa, Simkina zaś dlatego, że był Simkinem.
– Na dobitkę – okutany w futro młody człowiek kontynuował jak gdyby nigdy nic –
nie chcecie, aby przeszkadzała wam szczególnie jedna osoba: nasz Jasnowłosy
i Złowrogi Wódz. Drodzy moi otulił się ciaśniej futrem – nic prostszego. Zdajcie się na
mnie.
– Co zamierzasz zrobić? – ochrypłym głosem zapytał Saryon.
– Słuchaj, staruszku, nie złapałeś chyba przeziębienia, co? Simkin był
zaniepokojony, odwrócił się nawet, aby spojrzeć na katalistę. – To trochę niebezpieczne
dla kogoś w podeszłym wieku. Earla Moori załatwiło w parę dni, a on miał co do jednego
roku tyle sarno lat co ty. Odkichał sobie głowę. Dosłownie. Wylądowała (trach!)
pośrodku dużej bezy. No, Diuk Zebulon zapewniał potem, że to miał być tylko żarcik na
użytek gości i że nie spodziewał się, iż katalista potraktuje jego słowa serio i da mu tak
znaczną ilość magii. Jednak wszystkich zastanawiał pewien fakt. On i Earl posprzeczali
się o Śmierć Łabędzia zaledwie dzień wcześniej. Mówiono coś o oszukiwaniu. Tak czy
owak, goście świetnie się ubawili. Przez całe tygodnie rozmawiano tylko o tym. Teraz
zaś nielichym wyróżnieniem jest zaproszenie na kolację u Diuka...
– Nie jestem przeziębiony! – prychnął Saryon, kiedy wreszcie udało mu się wtrącić
słówko.
– Miło mi to słyszeć – natychmiast zapewnił go Simkin, po czym pochylił się, by
poklepać katalistę po ręce.
– Skończmy z tym wreszcie – powiedział Joram z irytacją w głosie. – Cóż więc
z tym strażnikiem i Blachlochem? – A, tak. Wiedziałem, że mówiliśmy o czym innym.
Strażnik. Poradzę sobie z nim – niedbale rzucił Simkin.
– W jaki sposób? – spytał nieufnie Mosiah, oglądając się na katalistę. Nie ulegało
wątpliwości, że on i Saryon mają o młodym człowieku dokładnie tę samą opinię.
– Łagodny środek nasenny, recepta znana tylko mnie i Markizie Lonnoni, która miała
czternaścioro dzieci. Tyle o strażniku. Co się zaś tyczy Blachlocha... Dziś wieczór mam
z nim zagrać partyjkę taroka. Nie będzie wam przeszkadzał. Klnę się na honor.
– Ty i honor! – skrzywił się Mosiah. – Pójdę z tobą.
– Nie, nie. To absolutnie niemożliwe – powiedział Simkin i ponownie ziewnął.
Wysuwając stopy w stronę ognia, wykręcił się na krześle pod, wydawałoby się,
całkowicie niemożliwym kątem i wiercił się tak przez chwilę, dopóki nie znalazł
zadowalającej go pozycji. – Nie chciałbym, drogi chłopcze, urazić twych uczuć, ale jesteś
odrobinę gamoniowaty. I masz fatalne maniery przy stole. Zresztą – dodał, zupełnie nie
zwracając uwagi na wściekłe spojrzenia Mosiaha – ktoś powinien zostać w tej nędznej
chałupce i podtrzymywać iluzję, że Ojciec i Syn znajdują się wewnątrz.
– To nie jest zły pomysł – powiedział Joram, równocześnie kładąc uspokajająco dłoń
na zaciśniętej pięści Mosiaha. – Co miałby robić? – Niewiele – rzekł Simkin, wzruszając
ramionami pod futrem (wyglądał jak pluszowy niedźwiadek). – Rozpalić ogień. Od czasu
do czasu przespacerować się przed oknem, aby widziano jego cień. Wiesz, Mosiah –
dodał z ziewnięciem tak niebywale szerokim, że zatrzeszczały mu szczęki – mógłbym
nawet wyczarować ci włosy, takie same jakie ma Joram. Wystarczy odrobina pomocy ze
strony naszego darzącego Życiem przyjaciela i każda dziewczyna w osadzie pozazdrości
ci kędziorów. Długie, gęste, obfite... Mosiah odwrócił się ku Joramowi.
– Przecież to pajac – powiedział spokojnie. – Oddajesz swoje życie w ręce błazna.
Znudzona, ozdobiona bródką twarz Simkina tak nagle i nieoczekiwanie przybrała
wyraz przebiegłości i sprytu, że Saryon przysiągłby, iż przez chwilę siedział z nimi kto
inny. Mosiah zwrócony był do młodego człowieka plecami, a Joram gniewnie spoglądał
na Mosiaha. Wyrazu twarzy Simkina nie spostrzegł nikt prócz katalisty, zanim zaś ten
ostatni zdążył w pełni zdać sobie sprawę z tego, co zobaczył, znowu miał przed sobą
beztroski, rozbawiony uśmieszek.
Zniknęły: futrzana opończa, jedwabne spodnie i kurtka. W jednej eksplozji kolorów,
w mgnieniu oka, Simkin od stóp do głów odział się w kraciasty kostium wesołka. Ubrany
w tęczowe, ostro ze sobą kontrastujące kolory i trzepoczące wstążki, pobrzękując
dzwoneczkami, Simkin ześlizgnął się ze stołka i na czworakach podczołgał do Jorama.
Usiadł na posadzce, skrzyżował nogi i potrząsnął dzwoneczkami czapki.
– Zgoda na błazna, niechże będę błaznem! – zawołał radośnie, gestykulując
ramionami, a wstążki trzepotały dookoła niego niczym wirująca, wielobarwna mgła. –
Jestem błaznem Jorama. Pamiętacie wróżbę taroka? Twoją kartą był Król Mieczów!
Któregoś dnia zostaniesz Imperatorem i będzie ci potrzebny błazen, nieprawdaż,
Joramie? – Pochylając się ku przodowi, Simkin złożył dłonie w parodii modlitwy. –
Pozwól mi być twoim błaznem, sire. Zapewniam cię, że ci się przydam.
– Dlaczego, cymbale? – zapytał Joram z tym swoim półuśmieszkiem, kryjącym się
w głębi oczu.
– Ponieważ tylko błazen ośmieli się powiedzieć ci prawdę miękkim głosem rzekł
Simkin.
Joram patrzył na Simkina w milczeniu przez chwilę potrzebną do zaczerpnięcia tchu,
potem zaś – widząc, iż brodata twarz pęka w uśmiechu – podniósł obutą stopę i opierając
ją lekko o pierś młodego człowieka, pchnął go do tyłu. Machnąwszy piętami ponad
głową, chichocząc jak szalony, Simkin wykonał wdzięczne salto w tył i stanął na
równych nogach.
Ignorując tańczącego po pokoju Simkina, Mosiah położył dłoń na ramieniu Jorama
i prawie potrząsnął nim z przejęcia.
– Posłuchaj mnie! – powiedział z naciskiem. – Zapomnij o tym! Zapomnij o kartach,
zapomnij o tym, iż kiedykolwiek miałeś zamiar przeciwstawić się Blachlochowi. Och,
daj spokój! Znam cię! Słyszałem, co mówiłeś. Byłem głupcem, że wcześniej o tym nie
pomyślałem! Spróbujmy ucieczki! Niech Simkin uśpi strażnika, a my zaryzykujmy
przedostanie się przez Bezdroża. Powinno się udać. Jesteśmy młodzi, nie brak nam
krzepy i będzie z nami katalista, który w razie potrzeby obdarzy nas Życiem. Pójdziesz
z nami, Ojcze, prawda? Saryon mógł tylko skinąć głową. Pomysł zaszycia się w dziczy
wydał mu się nagle tak pociągający, że niezwłocznie i natychmiast pobiegłby ku
drzwiom, gdyby znalazła się choć jedna osoba, która dałaby mu przykład.
Joram przez chwilę nie odpowiadał i Mosiah, widząc na twarzy przyjaciela
zamyślenie i myląc je z zainteresowaniem jego pomysłem, pospiesznie mówił dalej.
– Możemy ruszyć na północ, do Sharakan. Znajdzie się tam dla nas jakieś zajęcie.
Nikt nas nie zna. To niebezpieczne, ale nie tak bardzo, jak pozostanie tutaj i walka
z Blachlo...
– Nic z tego – spokojnym głosem powiedział Joram.
– Joramie, pomyśl...
– To ty pomyśl! – ostrym głosem przerwał mu Joram. Gdy strącał z ramienia dłoń
Mosiaha, w jego oczach rozbłysnął płomień. – Czyżbyś choć przez chwilę wierzył, że
Blachloch, ot tak, po prostu, pozwoli uciec swemu jedynemu kalaliście, nie czyniąc
wszystkiego, co możliwe, aby go odzyskać? A możliwości ma spore, zapewniam cię. Do
czegóż w końcu zaprawiają się Duuk-tsarith, jeśli nie do tropienia ludzi? On zna
Bezdroża. My nie. Kiedy nas złapie, mnie i ciebie po prostu zabije. Kimże w końcu
jesteśmy? Ale co pocznie z katalista? Jak myślisz, co mu zrobi? – Obetnie mu ręce –
powiedział Simkin, jednym gestem pozbywając się odzieży błazna. Przybrawszy
ponownie swój zwykły, krzykliwy kostium, wyczarował futrzaną opończę i wdzięcznie
udrapował ją na swych ramionach. – Tak przynajmniej postępowano z nimi w dawnych
czasach, o ile wiem – mówił dalej, rzuciwszy przepraszające spojrzenie Saryonowi. –
Widzicie, nie zmniejszało to ich użyteczności.
Mosiah skrzywił się, ale nie oderwał wzroku od Jorama.
– A co będzie, jeśli schwyta nas teraz? – Nie schwyta nas. Mosiah odwrócił się.
– No to chodźmy – powiedział, zwracając się do Simkina. Siedzimy tu już dość
długo. Strażnik zacznie coś podejrzewać.
– To prawda, musimy się pospieszyć – powiedział Simkin i podążył za nim. – Myślę,
że mam zajęty nos. Ja... Aaaa psik! No proszę, nie mówiłem! Zaraziłem się od katalisty.
Jestem... aaaa psik! całkowicie załatwiony. – W powietrzu zatrzepotał skrawek
pomarańczowego jedwabiu. Przykładając go do twarzy, Simkin ponuro pociągnął nosem.
– A przede mną tak męczący wieczór. Blachloch, wiecie, oszukuje.
– Nie, on nie oszukuje. Jest po prostu dobry. To ty oszukujesz – z kpiną w głosie
powiedział Joram.
– Bo on zawsze wygrywa! Nawet gdy próbuję szachrajstw i tak nie mogę z nim
wygrać. Przypuszczam, że powinienem bardziej skupiać się na grze. No to do miłego,
drogi chłopcze. Muszę zebrać nieco pięknych kwiatków i uwarzyć z nich miksturę. –
Simkin mrugnął porozumiewawczo. – Bądź gotów. Dam ci znać... – I skinąwszy głową
strażnikowi, który obserwował ich z bramy budynku po drugiej stronie ulicy, Simkin
wymknął się z aresztu.
– A co z tobą? – zapytał Joram, zatrzymując Mosiaha w drzwiach.
– Sam nie wiem – odparł, nie patrząc na niego, Mosiah. Może zniknę na własną rękę,
zanim was wszystkich złapią.
– No cóż... zatem powodzenia – chłodnym tonem skwitował wypowiedź przyjaciela
Joram.
– Dziękuję – Mosiah rzucił mu spojrzenie pełne goryczy i wyrzutu. – Dziękuję
bardzo. I wam niech także dopisze szczęście.
Wyszedł, zatrzaskując drzwi za sobą.
Saryon, wyjrzawszy przez okno, zobaczył go, jak odchodzi z pochyloną głową.
– On bardzo martwi się o ciebie – powiedział katalista, odwracając się od okna ku
Joramowi, mieszającemu w kociołku z polewką, ustawionym na węglach paleniska.
Młody człowiek nie odpowiedział, może tego nawet nie usłyszał.
Saryon przeszedł do drugiej części ich małego, zimnego więzienia, tam zaś legł na
twardej pryczy. Ileż czasu upłynęło od pory, kiedy się wyspał? Naprawdę spokojnym
snem? Czy kiedykolwiek będzie mógł zasnąć ponownie? A może na zawsze już utkwi
mu pod powiekami twarz tego młodego Diakona i malujący się na niej wyraz strachu na
widok śmierci w oczach warloka? – Czy ufasz Simkinowi? – spytał, patrząc na
butwiejące belki pułapu.
– Nie bardziej niż tobie, katalisto – odparł Joram.
VII. BURZA

– NO JAZDA, STARA WIEDŹMO, ruszaj się. Guzdrzesz się tak, że kolacja będzie
na śniadanie! Stara kobieta, do której zwrócono się w ten sposób, nie odpowiedziała ani
nie zaczęła się szybciej poruszać. Dalej dreptała tam i z powrotem pomiędzy stołem
a paleniskiem; przenosząc w fartuchu warzywa, wrzucała je do zawieszonego na haku
nad ogniem garnka. Skulony na zydlu przy stole, który przyciągnął do okna, siedział
strażnik. Obserwował to wszystko i wydając gniewne pomruki, dzielił swą uwagę
pomiędzy starą kobietę, bulgocący na ogniu garnek – od którego bił mocny zapach cebuli
– i znajdujący się po drugiej stronie ulicy areszt.
W oknie aresztu świeciło słabe światełko, odblask nikłego ognia. Od czasu do czasu
strażnik widział też cienie postaci, które przesuwały się tam i z powrotem za oknem. Tej
nocy na ulicy nie było nikogo; nikt nie przyszedł odwiedzić więźniów. Ci z kolei nigdzie
się nie wybierali, za co strażnik był im głęboko wdzięczny. Noc nie sprzyjała
przechadzkom. Chłodny, zacinający deszcz chłostał uliczne błoto jak ulewa dzirytów,
a niesione wichrem płatki śniegu, zmieszane z kroplami dżdżu, jak groty strzał bębniły
w okna domów, zaś dyrygujący tym piekielnym koncertem wiatr wył niczym spuszczona
ze smyczy sfora demonów.
– To głupio kazać człekowi sterczeć na deszczu w taką noc mruknął strażnik. –
Nawet Książę Ciemności wolałby nie wystawiać pyska w taką burzę. No, jak tam,
starucho, żarcie gotowe? Odwracając się nieco na stołku, podniósł rękę, jakby zamierzał
poczęstować staruszkę kuksańcem. Ta jednak, będąc przygłucha oraz nieco ślepawa,
nadal nie zwracała na niego uwagi i strażnik zaczął już wstawać, gdy zaskoczył go
grzechot kołatki u drzwi.
– Hej tam, otwierać! – rozległ się niesamowity głos, równie przenikliwy jak wycie
wichru.
Strażnik rzucił szybkie spojrzenie na dom po drugiej stronie ulicy. W oknie aresztu
nadal błyszczało nikłe światełko, ale nie dostrzegł żadnych cieni.
– Halo! Halo! – wrzeszczał głos. Po okrzykach rozpoczęło się łomotanie i bębnienie
w drzwi; wydawało się, że niedługo nie będą w stanie opierać się natrętowi.
Strażnik nie odznaczał się przesadnie bujną wyobraźnią, inteligencja jednak również
nie była jego mocną stroną. Wywoławszy w duchu, by tak rzec, wizerunek Księcia
Ciemności, poniewczasie odkrył – jak wielu innych czarodziejów – iż niełatwo się go
pozbyć. Ów dżentelmen mógł przybyć tu po jego duszę, a rzecz nie była niemożliwa,
jako iż własna matka strażnika – pamiętał ją dość mgliście – przepowiadała, że los taki
niechybnie stanie się jego udziałem. Zerwawszy się na równe nogi, wyjrzał przez
okiennicę, usiłując dojrzeć gościa, zobaczył jednak tylko nieokreślony cień.
– Podejdź do drzwi i odpowiedz! – ryknął do starej kobiety, podświadomie licząc na
to, iż Księciu niespecjalnie musi zależeć na tym, czyją duszę uniesie ze sobą. Uwaga
staruszki skupiła się jednak wyłącznie na gulaszu i nie słyszała ani krzyku, ani bębnienia
do drzwi.
– Czy jest tam kto? – Znów ten głos i jeszcze głośniejsze łomotanie.
W tym momencie strażnikowi zaświtał płomyk nadziei. Odsuwając się od okna tak,
aby nie być widzianym z zewnątrz, pomyślał, że może nieproszony gość sobie pójdzie.
Aby upewnić się, iż tak się istotnie stanie, kilkoma gestami nakazał staruszce
kontynuować swe zajęcie, jakby nic się nie działo.
Nieszczęśliwie gwałtowne wymachiwanie ręką dokonało tego, czego nie sprawiłby
wrzask wszystkich mieszkańców wioski zwróciło na siebie uwagę starej kobiety. Widząc,
iż strażnik wskazuje drzwi, skinęła głową i poczłapawszy ku wejściu, otworzyła je.
Gwałtowny podmuch lodowatego wichru, strugi deszczu, tnący niczym żądła kłąb
śnieżnej zamieci i potężna, okutana w futro postać wpadły do izby równocześnie. Jednak
tylko jednemu z nocnych gości dane było pozostać. Odwróciwszy się błyskawicznie,
kudłaty przybysz podparł drzwi barkiem i przy pomocy staruszki zatrzasnął je,
przepędzając lodowatych natrętów na zewnątrz.
– Na śmierć Almina! – zaklął grobowym głosem, stłumionym nieco przez oszronione
futro. – Mógłbym zdechnąć na tym progu! pomyśleć, że przyszedłem tu specjalnie dla
ciebie! Słowom tym towarzyszyło przekleństwo strażnika.
– Simkin – mruknął, opadając na zydel i czując, przede wszystkim w kolanach,
ogromną ulgę.
– Tak mnie witasz po tym, jak niemal zamarzłem na śmierć, by przynieść ci coś na
rozgrzewkę? – powiedział Simkin z westchnieniem, rzucając bukłak piwa na stół przed
strażnikiem.
– A to co znowu? – zapytał podejrzliwie ten ostatni.
– Mały prezencik od naszego drogiego starego Blachlocha powiedział młody
człowiek, kwitując pytanie niedbałym gestem dłoni i podchodząc bliżej ogniska. – Udział
w złupionych trofeach, wyróżnienie za dobrze wykonaną robotę, trunek na toast za
gwałty, rabunki, rozboje i tak dalej.
Gębę strażnika rozjaśnił uśmiech.
– O, to pięknie, tego mi było trzeba – powiedział, łypiąc pożądliwie na bukłak
i zacierając ręce. Perspektywa napitku dodała mu lotności. Zmrużył oczy i spojrzał na
Simkina. – Hej, ty – powiedział kwaśno do Simkina, który, jak się zdawało, niezwykle
zainteresował się gulaszem. – Nie możesz tu zostać. Pełnię wartę i nie wolno mi
przeszkadzać.
– Uwierz mi, stary, nie zostałbym tu, nawet gdyby dawano mi wszystkie tresowane
w Zith-el małpki. – Simkin westchnął, wyłowił z powietrza skrawek pomarańczowego
jedwabiu i przyłożył go sobie do nosa. – Zapewniam cię, że smród cebuli i nie mytego
chama nie należą do moich ulubionych zapachów. Jestem jedynie posłańcem i pozostanę
tu tylko chwilkę, żeby się trochę ogrzać, chyba że wcześniej zemdli mnie od smrodu. Co
się tyczy twej warty pogardliwie spojrzał ku oknu – gdybyś mnie pytał, to odrzekłbym, iż
to tylko strata czasu.
– Nie pytam wprawdzie, ale trafiłeś w sedno – powiedział strażnik, który
przekonawszy się, że Simkin nie ma zamiaru zgłaszać pretensji do części poczęstunku,
rozsiadł się wygodniej, nie czując wcale urazy do młodego człowieka. – Mogę zrozumieć
cackanie się z katalistą, choć oczywiście przedtem trzeba by go „wyprostować”. Ale ten
czarnowłosy bękart powinien dostać pałą w łeb i siup!... do rzeki. Nie potrafię się
połapać, czemu Blachloch się z nim cacka.
– No właśnie, czemu? – znudzonym tonem mruknął Simkin, patrząc na strażnika,
który odkorkowywał bukłak. – No cóż, jak to mówią, wracajmy w mrok. Zadbaj o niego,
babciu – szepnął. Połóż się wcześnie spać, a zanim to zrobisz, upewnij się, że pogasiłaś
światła.
Ostatnie słowa Simkin podkreślił mrugnięciem oka i skinieniem głowy w stronę
strażnika, który właśnie wąchał piwo, oblizując wargi. Staruszka spojrzała na Simkina
niespodziewanie bystrym i przenikliwym okiem, uśmiechnęła się, pokiwała białym
czepcem i poczłapała do garnka z gulaszem, najwidoczniej głucha na wszystko oprócz
szeptów.
Ucieszony widokiem strażnika, podnoszącego właśnie gardziel bukłaka do ust,
Simkin wypadł przez drzwi wprost w paszczę wichury i przebiegł przez ulicę. Nie
dostrzegając prawie niczego z powodu ciemności, deszczu, śniegu i swojej wielkiej
futrzanej czapy, oczywiście wpadł na kogoś.
– Simkin! Co ty tu robisz? – warknął nieznajomy głosem zdradzającym irytację
i ulgę.
– Mosiah we własnej osobie! Mimo wszystko nie ruszyłeś samotnie w dzikie kraje.
Nie, nie do drzwi, ten drań ciągle tu patrzy. Chodź no tu, w cień. Poczekajmy...
– Na co? Jeszcze chwila i zamarznę! Czy ty...
– A otóż i sygnał. – Światło w domku strażnika zgasło, pogrążając izbę w mroku,
rozświetlanym jedynie odblaskiem żaru z paleniska. Simkin błyskawicznie wyskoczył
zza rogu budynku aresztu i zastukał w drzwi, które natychmiast się otworzyły.
Wpadając do środka, Simkin wciągnął za sobą Mosiaha, a Joram zatrzasnął za nimi
drzwi.
– Wybrałeś sobie piękną noc na to wszystko – powiedział Simkin, szczękając
zębami.
– Właśnie – stwierdził Joram z głębi mrocznej i chłodnej izby. – Dzięki tej
zawierusze i deszczowi nie będzie widać światła z kuźni.
– I tak nikt niczego by nie podejrzewał – wymamrotał stojący przy drzwiach,
zgarbiony i dygocący Mosiah. – Pogadałem z kowalem. Rozpuścił wiadomość wśród
ludzi Blachlocha, że kilku jego pomocników będzie dziś w nocy pracować nieco dłużej,
muszą nadrobić czas stracony w czasie rajdu na Dunam. Nie martw się – odparł na widok
zmarszczonych brwi Jorama. – Nic mu nie powiedziałem, on też o nic nie pytał. Gdy
spalono tamtą wioskę jego synowie byli z nami. Złożyli ślub. Możesz... no, nieważne. –
Mosiah umilkł.
– Możesz co? – spytał Joram.
– Nic – bąknął Mosiah. Chciał już powiedzieć: „Możesz mu zaufać”, ale spojrzawszy
w zimną i ponurą twarz Jorama, potrząsnął tylko głową.
Uśmieszek w orzechowych oczach błysnął niczym płomyk dopalającego się ogniska.
Joram wiedział, co zamierzał rzec jego przyjaciel, wiedział też, dlaczego wolał
zamilknąć.
– Co ze strażnikiem? – Drab opił się grogu i chrapie w barłogu – odparł Simkin
wielce zadowolony z tego rymu, który układał cały wieczór. – Ja... O, dobry wieczór,
Ojcze, tak zaczaiłeś się w cieniu, że cię nie zauważyłem. Nabierasz wprawy, nieprawdaż?
Wiesz, nie wyglądasz najlepiej. Nadal dokucza ci przeziębienie? Na szczęście uporałem
się ze swoim. Przyznasz, że Blachloch i ból głowy to zbyt wiele jak na jeden raz.
Saryon nie odezwał się. Nawet nie słyszał tego, co mówił Simkin. Nie słyszał
niczego oprócz wycia wichru, miotającego się wokół aresztu niczym drapieżna bestia,
żądna krwi, którą zwęszyła wewnątrz.
Raz jeden, dawno temu, Saryon słyszał mowę wiatru. Wtedy był to szept – Książę
jest Martwy... Książę jest Martwy... – i w głosie tym brzmiał smutek i żal. Teraz wicher
wył i świstał – Martwy, Martwy, Martwy! – z jakimś dzikim tryumfem, rozkoszując się
udręką i upadkiem katalisty.
– Saryonie...
Wiatr przemawiał do niego, nazywał po imieniu, wzywał ku sobie...
– Saryonie! Mrugając oczyma, rozejrzał się dookoła.
– Ja... ja przepraszam – wymamrotał. – Ja... właśnie... Czy już pora? – Owszem. –
Głos Jorama był chłodny i bezbarwny. Wydawało się, iż więcej życia jest w zawodzeniu
wiatru. – Simkin już poszedł. I my nie powinniśmy zwlekać dłużej.
– Masz, Ojcze, potrzebne ci dodatkowe okrycie – powiedział Mosiah, zdejmując
z trudem swoją mokrą opończę.
– Ogrzeje się szybko i skutecznie w hucie – mruknął Joram zirytowany zwłoką.
Mosiah jednak nie zwracał na niego uwagi i nie zważając na nieśmiałe protesty
Saryona, pomógł kalaliście narzucić opończę na mocno już wytarty habit.
– Skończyliście wreszcie? – spytał po chwili Joram i nie czekając na odpowiedź,
ostrożnie uchylił drzwi, wyglądając na uliczkę. Nie zdziwił się, znajdując ją w wyłącznej
władzy deszczu, śniegu i wiatru. Łapiąc opończę, którą Mosiah podał mu w ostatnim
momencie – niewiele brakowało, a wyszedłby na tę zamieć bez żadnej ochrony –
machinalnie zarzucił ją na ramiona i ruszył w sam środek burzy, która była równie
gwałtowna, jak trawiące go w tej chwili uczucia.
Saryon podążył za nim znacznie wolniej.
– Idźcie z Alminem – usłyszał jeszcze miękki szept Mosiaha. Saryon potrząsnął tylko
głową.
Wiatr runął na katalistę z gniewnym warknięciem, jak gdyby czekał jedynie na jego
wyjście. Zimne szpony deszczu z łatwością przeniknęły przez opończę i habit, w ciało
Saryona wpiły się kły zamieci. Wyglądało jednak na to, że wiatr wcale nie zamierza go
pożreć. Dyszał tylko tuż za nim, podążając śladem katalisty i zionąc mu chłodnym
oddechem wprost w kark. Saryon odnosił wrażenie, że wicher usiłuje zepchnąć go
z mrocznej ścieżki, którą kroczył, że wiatr rzuca się na niego, by mu przeszkodzić
i zatrzymać go, szarpiąc kłami w gołe łydki – niby przypominając mu coś i grożąc.
Śmierć, Śmierć, Śmierć...
– Do kata! Ojcze, patrz, gdzie idziesz! – Głos Jorama zadrżał z irytacji, ale jego
mocne ramię podtrzymało Saryona, który pogrążony w najgłębszej desperacji nieomal
wpadł do rynsztoka wypełnionego lodowato zimną wodą.
– To już niedaleko – rzekł Joram. Spojrzawszy na młodego człowieka poprzez
dzielącą ich zasłonę deszczu, Saryon ujrzał, że zęby Jorama zaciska nie chłód burzy, ale
kipiące w nim podniecenie, jak gdyby wyczarowane głosem młodzieńca z ciemności
przed nimi wyłoniły się nagle pieczary kuźni, a żar jej palenisk przypominał kalaliście
oczy prześladującej go bestii.
Joram odciągnął na bok ciężkie, drewniane wrota, aby mogli wejść do środka.
Saryon już zamierzał tam wkroczyć i schronić się w cieple i spokoju rozświetlanych
blaskiem palenisk mroków, które wabiły go ku sobie. Zawahał się jednak. Mógłby teraz
odwrócić się na pięcie i zbiec. Powrócić na łono Kościoła. Obedire est vivere. Vivere est
obedire. Tak! Jakież to proste! Będzie posłuszny. Czyż nie tak właśnie czynili kataliści
przez całe stulecia, słuchając bez żadnych wahań? Ale wiatr tylko wybuchnął drwiącym
śmiechem i Saryon pojął, że nabierał on mocy podczas jego całego życia, przybierając na
sile od owego pierwszego szeptu do teraźniejszego tryumfalnego wycia. Unosząc poły
habitu katalisty, wichura szarpała go z boków i popychała z tyłu, aż wreszcie głosząc swe
zwycięstwo ostatecznym, dzikim wyciem, przepchnęła go przez niewysoki kamienny
próg i chwiejącego się na nogach rzuciła w czerwonawy mrok.
Z tyłu za nim Joram zatrzasnął ciężkie wrota i spiesznie zajął się swoją pracą.
Stojący wewnątrz kuźni, odczuwający już dobroczynny wpływ ciepła Saryon patrzył
wokół z fascynacją, której nie mógł się dłużej wypierać. Dziwaczne narzędzia
połyskiwały w świetle ogni paleniska, które rozświetlało się coraz jaśniejszym blaskiem
w miarę jak Joram, pracując miechami, dodawał płomieniom życia. Posadzkę zalegały
dzieci tego gwałtownego związku, podkowy końskie, elementy uprzęży, połamane
gwoździe, na poły ukształtowane już noże i żelazne garnki. Zajęty swoją pracą Joram nie
zwracał uwagi na katalistę. Saryon usiadł, bacząc, aby nie zawadzać młodemu
człowiekowi. W pewnej chwili, wsłuchując się w ochrypłe sapanie miechów, zdał sobie
nagle sprawę z tego, że nie słyszy już wichury.
Wiatr jednak szalał nadal, a jego furia wzrastała; być może żywioł świętował
zwycięstwo nad katalistą. Z rykiem przebiegając ulice, odzierał drzewa z gałęzi i zrywał
gonty z dachów. Deszcz łomotał groźnie do każdych drzwi, bicze zamieci chlastały
w okna. Ale ci, co zebrali się w dużym, murowanym budynku, stojącym na wzgórzu
ponad osadą Technologów, potrafili jednak ignorować burzę. Pogrążeni w zawiłościach
rozgrywek – a toczyła się już kolejna partia zwracali niewielką uwagę na szaleństwa
natury na zewnątrz domu, daleko bardziej skupiając się na kaprysach losu przy stoliku.
– Królowa Pucharów, wysoki atut. Biję twego Rycerza, Simkin, i przypuszczam, że
dwie następne lewy są moje. – Blachloch wyłożył kartę na stół i cofając się spojrzał na
partnera wyczekująco. Jak tam nasi więźniowie? – zapytał obojętnym tonem.
Ujrzawszy leżącą przed nim kartę, Simkin z pewną konsternacją i zamyśleniem
obejrzał swoje, trzymane w dłoni.
– Spiskują przeciwko tobie, o Zwycięski – powiedział, wzruszając ramionami.
– Aaa. – Blachloch uśmiechnął się nieznacznie, muskając swój blond wąsik
koniuszkiem palca. – Tego się domyślam. Ale co zamierzają? – Załatwić cię i takie tam...
– odparł Simkin. Spoglądając na Blachlocha ze słodkim uśmiechem, wyłożył kartę na
Królową warloka. – Poświęcę to, by obronić mojego Rycerza.
Niczego zwykle nie wyrażająca twarz Blachlocha stężała. Wargi warloka ściągnęły
się, podkreślając cienką linię wąsików.
– Błazen! Ta karta już zeszła! – Ależ nie, mój drogi – odparł Simkin, tłumiąc
ziewnięcie. Raczyłeś się pomylić.
– Nigdy się nie mylę – odparł zimno Blachloch. – Śledziłem następstwo kart
z najwyższą uwagą. Powiadam ci, że Błaznem już grano. Drumlor poświęcił tę figurę, by
ratować swego Króla... Warlok spojrzał na przybocznego, szukając u niego
potwierdzenia.
– T-tak – wybąkał Drumlor. – J-ja... to znaczy... Zaproszony do gry po prostu dla
dopełnienia wymaganej liczby partnerów, Drumlor ani nie umiał, ani nie lubił grać
w taroka. Jak wielu innych przybocznych. Blachloch nauczył go zasad, by mieć z kim
rozgrywać partie. Dla biednego Drumlora noce te bywały dość denerwującym
przeżyciem; rzadko kiedy pamiętał rozkład kań w ostatniej lewie, a cóż dopiero mówić
o wcześniejszych.
– Blachloch, doprawdy... jedyny Błazen, o jakim pamięta ów imbecyl, to ten, którego
widział dziś rano w lustrze. Słuchaj, jeśli zamierzasz się sprzeczać, możemy przejrzeć
lewy! Zresztą to nieistotne. – Simkin rzucił karty na stół. – I tak wygrałeś. Jak zwykle.
– Nie idzie o wygraną – zauważył Blachloch, biorąc karty Simkina i tasując je – idzie
o samą grę, obliczenia, strategię, umiejętność przechytrzenia przeciwnika. Powinieneś
sam to wiedzieć, Simkin. Przecież ty i ja gramy dla samej gry, nieprawdaż, przyjacielu? –
Zapewniam cię, mój drogi – rzekł Simkin potulnie, siadając wygodniej na krześle – że
gra jest jedynym powodem, dla którego egzystuję na tym nędznym skrawku trawy
i żwiru, zwanym przez nas światem. Bez gry życie byłoby tak nudne, iż można by
skończyć je na dnie rzeki.
– Któregoś dnia, Simkin, oszczędzę ci tego kłopotu – powiedział spokojnie
Blachloch, składając leżące na stole lewy i tasując karty szybkimi, zręcznymi ruchami
szczupłych dłoni. – Nie ścierpię, by ktoś, choćby mylnie, sądził, iż może mnie
przechytrzyć. Szybkim ruchem nadgarstka wyrzucił na stół przed Simkinem jakąś kartę.
Teraz na stole leżały dwie karty Błazna.
– To nie moja wina – powiedział Simkin oskarżycielskim tonem. – To w końcu twoja
talia. Powinienem rozważyć możliwość, iż to ty usiłowałeś nabrać mnie. – Pociągnął
nosem i w jego dłoni pojawił się skrawek pomarańczowego jedwabiu. Delikatnym
gestem Simkin wytarł nos. – Okropna noc, tam na zewnątrz. Podejrzewam, że się
przeziębiłem.
W tym momencie na budynek naparł szczególnie silny poryw wichru i belki pułapu
zatrzeszczały. Gdzieś niedaleko rozległ się trzask, któremu towarzyszył odgłos walącego
się na ziemię konaru. Składając karty, Blachloch spojrzał w stronę okna. I nagle jego
wzrok stał się czujny i skupiony.
– W kuźni świeci się światło.
– A, to... – rzekł Drumlor, nagle wracając do rzeczywistości, co wywołało u niego
lekki wytrzeszcz oczu. Kiwał się już zmorzony prawie sennością, a jego ciało, ku uciesze
Simkina, powoli osuwało się z krzesła. Biorąc się w garść, nie bez wysiłku zdołał siąść
prosto. – Kowal powiedział... że kilku jego ludzi... będzie dziś pracować dłużej.
– I nie zełgał – rzekł Blachloch. Złożywszy karty, przesunął je po stole do Simkina. –
Tasujesz – powiedział. – I pamiętaj, patrzę ci na ręce. Kto tam pracuje? – Joram – odparł
Simkin, podsuwając karty Drumlorowi do przełożenia.
Mięsień na policzku Blachlocha zadrgał, a oczy warloka zwęziły się. Nieznacznie
zadrżała również dłoń, leżąca do tej pory niedbale na stole, i ledwie dostrzegalnie
podgięły się jej palce.
– Joram. Przy okazji, gracz z niego nietęgi – ziewając powiedział Simkin. – Zbyt
niecierpliwy. Aż nazbyt często daje się zwabić i zgrywa swoje atuty przedwcześnie,
zamiast zatrzymać je na ostateczną rozgrywkę, kiedy przydałyby mu się o wiele bardziej.
Przygotowując się do rozdawania, Simkin skupił uwagę na twarzy Blachlocha, nie na
kartach.
– A co z katalistą? – spytał Blachloch, spoglądając w okno, gdzie niewielka plamka
czerwonych ogników w jaskini migotała niespokojnie, tłumiona tumanami śniegu
i deszczu.
– A, ten jest graczem dużo zręczniejszym, choć nie posądziłbyś go o to na pierwszy
rzut oka – odparł Simkin miękko, machinalnie tasując karty jeszcze raz. – Saryon gra
według reguł z podręcznika, przyjacielu. – Na ustach Simkina pojawił się uśmiech. –
Słuchajcie, dajmy spokój grze. Zaczynam się okropnie nudzić.
Drumlor rzucił Simkinowi spojrzenie pełne głębokiej wdzięczności.
– Przepowiem ci twój los, chcesz? – nonszalancko spytał Simkin Blachlocha.
– Wiesz, że nie wierzę w te bzdury... – Odwracając się od okna, Blachloch nagle
zajrzał w twarz Simkinowi. – Doskonale powiedział niespodziewanie.
Wiatr wzmógł się jeszcze bardziej. Deszcz usiłował wedrzeć się do izby przez komin
i syczał, padając w ogień. Rozsiadając się wygodniej na krześle, Drumlor skrzyżował
dłonie na brzuchu i zapadł w drzemkę. Simkin podał karty Blachlochowi.
– Przełóż.
– Daj spokój tym nonsensom – zimno powiedział warlok. Dalejże.
Wzruszywszy ramionami, Simkin wziął karty z powrotem.
– Pierwsza karta to twa przeszłość – rzekł, odwracając ją. Na tronie, pomiędzy
dwiema kolumnami, siedziała figura w mitrze. Najwyższy Kapłan. – Simkin uniósł brew.
– Trzeba przyznać, iż trochę to dziwne.
– Dalej.
Wzruszając ponownie ramionami, Simkin odwrócił drugą kartę.
– To twoja teraźniejszość. Mag Odwrócony. Ktoś posiadający magiczne właściwości,
ale...
– Jeśli pozwolisz, wykładnię pozostaw mnie. – Blachloch utkwił oczy w kartach.
– Przyszłość. – Simkin odwrócił trzecią kartę. – Król Mieczy. Blachloch uśmiechnął
się.
VIII. WYKUCIE MIECZA

– JAKI DZIWNY KOLOR MA TEN STOP – mruknął Saryon. Żelazo żarzy się na
czerwono. Ten metal zaś płonie bielą. Zastanawiam się nad przyczyną tego zjawiska.
Niewątpliwie wywołane jest różnicami proporcji. Jakże chciałbym to zbadać... Teraz
uważaj. Odmierz dokładnie. O, właśnie. – Powstrzymywał oddech, jakby w obawie, że
najlżejsze tchnienie wystarczy, by Joram pomylił się i wlał zbyt wiele płynnego metalu.
– Chyba nieco za mało – zauważył Joram, marszcząc brwi.
– Nie! – nagląco powiedział Saryon, szybko wysuwając dłoń i pragnąc powstrzymać
młodego człowieka. – Niczego nie dodawaj! – Nie dodaję – chłodnym tonem odparł
Joram, unosząc tygiel i odstawiając go na bok.
Kalaliście niemal zaparło dech w piersi.
– Teraz musisz...
– Tę część znam – przerwał Joram. – Należy do mojego fachu. – Wlał płynny stop do
dużej glinianej formy, trzymanej w całości dzięki zbitym deskom.
Obserwujący to wszystko Saryon nerwowo przełknął ślinę. W zaschniętym gardle
pozostał mu posmak żelaza i aby go spłukać, wypił z ochotą kubek wody. W kuźni
panował obezwładniający upał. Habit Saryona był czarny od sadzy i wilgotny od potu.
Ciało Jorama aż lśniło w blasku paleniska. Podtrzymywane skórzaną opaską włosy
młodzieńca czarnymi kędziorami wiły się dookoła jego twarzy. Obserwujący jego pracę
Saryon czuł, iż ten obraz w dziwny sposób pobudza jego pamięć jak drzazga sprawiająca
ból, dokuczliwa niczym cierń.
Widział już takie włosy, podziwiał je. To było dawno, dawno temu w... Już prawie
sobie przypomniał i znów wszystko przepadło.
Raz jeszcze podjął wysiłek, wizja jednak nie powróciła i pozostała zagubiona wśród
stronic zakurzonych ksiąg, zagrzebana pod równaniami i liczbami.
– Dlaczego tak na mnie patrzysz? Jak długo trwa ochładzanie?
Saryon gwałtownie wrócił do rzeczywistości.
– Ja... przepraszam – powiedział. – Trochę się... zamyśliłem, o co pytałeś? –
Ochładzanie...
– A, tak. Trzydzieści minut. – Wstawał z niejaką trudnością i nagle zdał sobie sprawę
z faktu, że nie poruszył się od godziny. Postanowił sprawdzić, czy na zewnątrz nadal
trwa burza. Kątem oka zauważył, że Joram sięga po urządzenie służące do pomiaru
czasu, i fakt, iż katalista obdarzył instrument zaledwie przelotnym spojrzeniem, najlepiej
świadczył o jego roztargnieniu, bo gdy Saryon po raz pierwszy zobaczył to, co Andon
nazywał „klepsydrą”, zafascynowała go niezwykła prostota budowy przyrządu.
Poczuł chłód, zanim dotarł do wyjścia jaskini. Równie ostry jak przedtem, połączony
teraz z panującym w hucie upałem, ziąb był trudniejszy do zniesienia. Raz jeszcze
Saryon usłyszał wycie wichru, dochodziło ono jednak z oddali, jakby bestia, spętana
łańcuchami na zewnątrz, zawodziła, pragnąc dostać się do środka.
Potrząsając głową, Saryon pospiesznie wrócił do kuźni, gdzie Joram usuwał wszelkie
ślady ich dziwnej pracy.
– Jak wielki jest zapas czarnego kamienia? – spytał katalista, widząc, iż Joram
starannie zmiata drobne ziarenka sproszkowanej rudy do małej sakwy.
– Nie wiem. Te parę kawałków znalazłem w opuszczonej kopalni, pod domkiem
Andona. Jeśli wierzyć tekstom, które przeczytałem, gdzieś tu ukryty jest spory zapas.
Oczywiste, że właśnie dlatego po wojnie Technologowie powrócili nie gdzie indziej, ale
tutaj. Zamierzali przekuć na nowo swą broń i zemścić się na swych prześladowcach.
Saryon czuł oskarżające, przenikliwe spojrzenie utkwionych w nim ciemnych oczu,
ale nawet nie mrugnął okiem. Przejrzawszy te księgi, doszedł do wniosku, iż członkowie
jego Zakonu mieli rację, zakazując uprawiania Mrocznej Sztuki pod karą banicji
i skrywając tę niebezpieczną wiedzę.
– Dlaczegóż więc tego nie uczynili? – spytał.
– Mieli wiele innych problemów – mruknął Joram – z których najważniejszym było
przetrwanie. Walka z centaurami i innymi mutantami, które stworzyli i następnie
porzucili Mistrzowie Wojny.
Potem był okres głodu i chorób. Ci nieliczni kataliści, którzy przybyli tu z nimi,
poumierali, nie pozostawiając następców. Przestali robić zapiski i kroniki. Dla kogo? Ich
dzieci nie umiały czytać. Nie mieli czasu, by je uczyć, walka o byt była zbyt zaciekła.
W końcu przepadła nawet pamięć o dawnej wiedzy, a wraz z nią przepadła myśl
o powrocie i szukaniu zemsty. Pozostały jedynie rytualne śpiewy Nałuki i kilka kamieni.
– Ale te śpiewy są nośnikami tradycji i z pewnością można by ich użyć do
przekazania wiadomości – spokojnie argumentował Saryon. – Joramie, a jeśli się mylisz?
Może ci ludzie pojęli ogrom nieszczęścia, jakie niemal sprowadzili na świat, i sami
postanowili tę wiedzę ukryć? – Ba! – prychnął Joram, odwracając się od miejsca,
w którym pośród stosu odpadków ukrywał właśnie tygiel. – W tych pieśniach
przechowywane są klucze do wiedzy. Był to jedyny sposób, w jakim mędrcy upatrywali
nadzieję przekazania jej, widzieli bowiem gęstniejące wokół nich chmury ignorancji. I to
właśnie przeczy twej świętoszkowatej i bogobojnej teorii, katalisto. W tych litaniach
naprawdę są ślady i wskazówki dla tych, którzy się w nie wsłuchają. W nich właśnie
znalazłem pomysł szukania wiedzy w księgach. Dla Czarnoksiężników – machnął dłonią,
wskazując kierunek, w którym na zewnątrz znajdowała się osada – te pieśni są samą
mistyką, słowami magii i może potęgi, kiedy jednak zbada się je dokładnie, okazują się
tylko słowami.
Saryon, nie przekonany, potrząsnął głową.
– Z pewnością i wcześniej byli tacy, którzy domyślali się tego, co ty.
– I owszem – powiedział Joram, a w jego ciemnych oczach pojawił się znajomy
półuśmieszek. – Andon choćby. I Blachloch. Staruszek wiedział o wskazówkach,
wiedział też, że odwołują się do ksiąg przechowywanych tak pieczołowicie. – Joram
wzruszył ramionami. – Ale on nie umie czytać. Zapytaj go kiedyś o to, Saryonie,
dowiedz się o gorzkiej rozpaczy, która go gnębiła. Posłuchaj, jak opowie ci o schodzeniu
do sztolni i wpatrywaniu się w księgi, przeklinaniu ich nawet w bezsilnej wściekłości,
jako że wiedział o kryjącej się w nich wiedzy, która mogła ulżyć doli jego rodaków,
wiedzy cenniejszej niż skarbiec Imperatora, a nieosiągalnej dla nie posiadających klucza.
Joram przemawiał z cichą pasją, jakiej Saryon nie spodziewał się znaleźć
w zazwyczaj powściągliwym, ponurym młodym człowieku. Gdy wspominał o kluczu,
jego dłonie zamknęły się, niby zwierając na jakimś niewidocznym obiekcie, a oczy
zapłonęły gorączkowym podnieceniem. Katalista poruszył się niespokojnie. Tak, teraz
miał klucz, klucz do skarbca. I to Saryon był tym, który pokazał mu, jak się nim
posłużyć.
– Mówiłeś coś o Blachlochu – powiedział, usiłując odegnać od siebie te niemiłe
myśli i nie zwracać uwagi na piasek, którego na dnie klepsydry zbierało się coraz więcej.
– Andon twierdzi, że warlok, gdy po raz pierwszy usłyszał te litanie, usłyszał też
zawarte w nich wskazówki i wydedukował istnienie ksiąg. Jednak staruszek, który nie
ufał Blachlochowi od początku, odmówił pokazania kryjówki. – Tym razem półuśmiech
niemal sięgnął warg Jorama. – Jakkolwiek warlok jest mistrzem „perswazji”, tym razem
nie ośmielił się jej użyć, bo wiedział, że cała osada powstanie przeciw niemu.
– Po prostu czekał, aż nadejdzie odpowiednia chwila – cichym głosem powiedział
Saryon. – Teraz umocnił swą władzę na tyle, że może wziąć, co mu się spodoba.
Joram nie odpowiedział; wbił wzrok w glinianą formę, choć od czasu do czasu
niecierpliwie popatrywał na klepsydrę. Saryon również milczał, błądząc myślami po
miejscach, których wolałby nie odwiedzać. Zapadła tak głęboka cisza, że katalista
uświadomił sobie różnicę w brzmieniu ich oddechów – jego własnego, szybkiego
i płytkiego – i głębokiego, choć może jeszcze szybszego oddechu Jorama. Zaczął nawet
zastanawiać się, czy zdołałby usłyszeć szmer piasku, przesypującego się przez szyjkę
klepsydry.
Aż piasek przesypał się. Powoli, niemal niechętnie, Joram wstał i sięgnął po młot.
Ujął go w dłonie, stanął ponad leżącą na kamiennej posadzce formą i spojrzał na nią
z góry.
– A co z tobą? – spytał niespodziewanie Saryon. – Dlaczego Andon pokazał księgi
tobie? Patrząc na katalistę oczyma, które nie były już ciemne, ale płonęły własnym
blaskiem, jakby rozżarzono je w palenisku, Joram uśmiechnął się – tryumfalnym
uśmiechem, który choć mroczny, pojawił się przecież na jego wargach.
– Nie pokazał. Przynajmniej nie od razu. Zrobił to Simkin. Uniósłszy młot w górę,
Joram jednym ciosem rozbił glinianą formę. Pomarańczowe płomienie zalśniły na jego
skórze, gdy pochylał się nad ciemnym przedmiotem leżącym wśród popękanych
odłamków drewna i gliny. Drżącymi z niecierpliwości dłońmi ostrożnie sięgnął, by go
podnieść.
– Ostrożnie, żar... – ostrzegł go Saryon, podchodząc bliżej, przyciągany fascynacją,
której wolał sobie nie tłumaczyć, więcej, nie chciał się do niej w ogóle przyznać.
– Nie jest nawet gorący – szepnął zdumiony Joram, przesuwając dłoń nad owym
przedmiotem. – Saryonie, chodź bliżej! Zobacz, cośmy stworzyli! – Zapominając
w podnieceniu o wrogości, chwycił katalistę za ramię i pociągnął go ku sobie.
Czegóż się spodziewał? Saryon nie był pewien. W starych tekstach figurowały
ilustracje przedstawiające miecze – szczegółowe rysunki ukazujące wdzięcznie
zakrzywione ostrza, bogato zdobione rękojeści – a szkice te wykonali z miłością ci,
którzy kiedyś trzymali te narzędzia mroku w dłoniach. Saryon sam był zaskoczony
dokładnością, z jaką zapamiętał szczegóły. Nieustannie powtarzał sobie, że były to
narzędzia Śmierci i mroku. A jednak teraz, gdy poczuł udrękę rozczarowania, zdał sobie
sprawę z faktu, iż musiał często odtwarzać je w umyśle, sekretnie podziwiając ich
prostotę i skuteczność. W głębi ducha pragnął – może nie mniej gorąco od młodzieńca –
przekonać się, czy nie potrafi stworzyć czegoś, co dorównałoby tamtemu pięknu.
Obaj zawiedli. Odwracając się raptownie, Saryon wyrwał ramię z uchwytu Jorama.
Rzecz leżąca na kamiennej posadzce nie była piękna. Była brzydka – narzędzie mroku,
instrument Śmierci, nie jasne, lśniące ostrze służące światłu.
Saryon pojął oto, że do stworzenia mieczów, których wizerunki odtworzono
w starych tekstach, przyczyniły się całe wieki gromadzenia wiedzy i umiejętności.
Jorama nikt nie uczył sztuki płatnerskiej, nie posiadał niezbędnej wiedzy ni wprawy.
Miecz, który stworzył, mógłby przed tysiącami lat służyć jakiemuś gwałtownemu,
barbarzyńskiemu przodkowi.
Broń wykonano z jednolitej bryły metalu – połączone głownia i rękojeść były
niekształtne i pozbawione wdzięku. Proste ostrze prawie nie różniło się od uchwytu. Obie
części rozdzielała krótka, tępa poprzeczka. Rękojeść, żeby lepiej leżała w dłoni, została
lekko zaokrąglona. Aby jakoś zrównoważyć ciężar głowni, Joram zaopatrzył rękojeść
w bulwiaste zakończenie; Saryon domyślał się, iż chodziło tu o możliwość
skuteczniejszego władania bronią.
Oręż okazał się brzydki i toporny. Saryon mógłby pogodzić się z tym, gdyby odwołał
się do logiki. Jednak w tej broni było coś jeszcze, coś przerażająco diabelskiego – obły
guz na końcu rękojeści, ona sama wydłużona niczym szyja, poprzeczne ramiona krzyża
stanowiące krótki, tępy jelec, wreszcie wąska długa klinga czyniły z niej ponurą parodię
istoty ludzkiej.
Miecz, leżący niczym martwe ciało u jego stóp, uosabiał grzech Saryona.
– Zniszcz go! – wykrakał ochrypłym głosem Saryon i już wyciągał dłoń po miecz,
zamierzając cisnąć go w samo serce paleniska, gdy Joram odepchnął go na bok.
– Czyś ty oszalał? Katalista stracił równowagę i tyłem wylądował na stosie
drewnianych form giserskich.
– Nie, po raz pierwszy od wielu dni jestem świadomy tego, co robię – krzyknął
głuchym głosem, usiłując powstać. – Zniszcz go, Joramie, albo stanie się on przyczyną
twej zguby! – Zabierasz się do przepowiadania przyszłości? – sarknął gniewnie Joram. –
Odbierasz chleb Simkinowi! – Niepotrzebne mi karty, by ujrzeć przyszłość tej broni –
rzekł Saryon, drżącą ręką wskazując na oręż. – Spójrz na niego, Joramie! Spójrz tylko!
Jesteś Martwy, ale życie tętni i pulsuje w twoich żyłach! Czujesz, potrafisz współczuć!
Miecz natomiast jest martwy! Potrafi jedynie zadawać śmierć.
– Nie, katalisto – odparł Joram, którego oczy były w tej chwili równie ciemne
i chłodne jak to ostrze. – Ponieważ ty dasz mu Życie.
– Nie. – Saryon zdecydowanie potrząsnął głową. Zbierając poły habitu, szukał słów,
za pomocą których mógłby przeciwstawić się Joramowi i przekonać go. Nie potrafił
jednak myśleć o czymś innym, nie umiał zobaczyć niczego prócz tego miecza, leżącego
na kamiennej posadzce wśród szczątków formy giserskiej.
– Ty dasz mu Życie, Saryonie – powtórzył cicho Joram, podnosząc niezgrabnie oręż.
Do jego powierzchni przylgnęły kawałki gliny. Od głowni, w tych miejscach, gdzie stop
wcisnął się w niewielkie szczeliny pomiędzy masą formierską, rozbiegały się cienkie
macki metalu. – Mówiłeś o Śmierci przepełniony poczuciem słuszności, katalisto.
I miałeś rację. To – potrząsnął niezręcznie mieczem i prawie go upuścił, gdy ciężar broni
wykręcił mu nadgarstek jest martwe. Zadaje śmierć. Ale to oręż obosieczny, Saryonie.
Potrafi bronić życia. Życia Andona i jego ludzi, że nie powiem już nic o tych tam,
których Blachloch zamierza wyzyskiwać.
– I jedni, i drudzy nic cię nie obchodzą! – oddychając ciężko, oskarżycielskim tonem
rzucił Saryon.
– Być może i nie – zimno odparł Joram. Wyprostowawszy się i odrzuciwszy z czoła
grzywę czarnych włosów, wbił w katalistę spojrzenie swych niczego nie wyrażających
oczu. – A kogóż oni obchodzą? Imperatora? Twojego Biskupa? Czy może twojego Boga
wreszcie? Nie, obchodzą wyłącznie ciebie, katalisto. I to jest twój pech, nie mój. Zrobisz
to dla mnie, bo obchodzi cię ich los.
Język przysechł Saryonowi do podniebienia. Pod czaszką katalisty kłębiły się słowa,
które nie znajdowały ujścia. W jaki sposób ten młody człowiek zdołał zgłębić
najmroczniejsze zakamarki jego duszy? Widząc udrękę malującą się na twarzy katalisty
i w jego szeroko otwartych oczach, Joram obdarzył go raz jeszcze tym swoim
niesamowitym, pozbawionym radości uśmieszkiem.
– Powiedziałeś, że przynieśliśmy światu śmierć – rzekł, wzruszając ramionami. – Ja
powiadam, że ten świat zna już śmierć, my zaś przyniesiemy mu życie.
Miecz leżał na kowadle. Joram ponownie umieścił go w palenisku i rozgrzewał tak
długo, aż stop stał się kowalny. Broń świeciła czerwienią, wykazując tym raczej
własności żelaza niż żarzącego się biało czarnego kamienia. Teraz dźwięcznymi
uderzeniami młota młody człowiek formował ostre krawędzie klingi. Po zahartowaniu
użyje koła szlifierskiego do ostatecznego ich wygładzenia; wtedy uzyskają należytą
zdolność cięcia.
Saryon z zamętem w głowie obserwował pracę Jorama, piekły go przy tym oślepione
blaskiem oczy. Pod sklepieniem czaszki katalisty, wstrząsając całym jego ciałem, dudniły
uderzenia młota.
Życie... śmierć... życie... śmierć... Rytm ten podkreślało każde uderzenie młota
i każde uderzenie serca katalisty. Saryon mylił się całkowicie. Teraz pojął, że miecz
wcale nie był martwy. Przeciwnie, skręcał się i podrygiwał, pełen jakiejś straszliwej siły
życiowej, jakby znajdując uciechę w każdym spadającym na głownię uderzeniu. Hałas
był nad wyraz irytujący, ale gdy Joram wreszcie odrzucił młot, straszliwa cisza, która po
tym zapadła, okazała się głośniejsza i bardziej bolesna niż łomotanie młota. Ujmując
miecz pewnym chwytem w żelazne szczypce, Joram ponuro spojrzał na katalistę.
Zgarbiony w swym nędznym habicie, Saryon wzdrygnął się, czując strużkę zimnego
potu, spływającą mu po plecach.
– Teraz, katalisto – powiedział Joram – obdarz mnie Życiem. – Powiedział to
z drwiną w głosie, parodiując Blachlocha.
Saryon zamknął oczy, ale pod powiekami został mu utrwalony tam obraz
czerwonych płomieni paleniska. Wydawało mu się, że krew zalewa mu oczy, mącąc
wzrok. W tej wizji widział Jorama jako nieokreśloną plamę mroku, ale oręż, który młody
człowiek trzymał w dłoni, płonął żywą zielenią. Pośród płomieni i krwi pojawiły się też
wizerunki innych – konającego młodego Diakona; Andona o ciele zbroczonym krwią,
przywiązanego do drewnianego pala; nie dość szybko uciekającego Mosiaha
i dopadających go prześladowców.
– Ja powiadam, iż świat ten zna już śmierć...
Saryon zawahał się. W myślach ujrzał inne obrazy – Biskup, oddający maleńkiego
Księcia śmierci, wszystkie te dzieci, które on sam wysłał na śmierć „dla ratowania
świata”.
Może świat istniał jedynie w każdym z owych dzieci.
Wokół Saryona było cicho i spokojnie. Słyszał uderzenia własnego serca
przypominające stłumione ciosy młota; wiedział, iż dla niego świat istnieje teraz tylko
w postaciach Mosiaha, Andona i tych dzieci w małej osadzie, patrzących na swe płonące
domy. Nabierając tchu w piersi, zaczerpnął magii.
Katalista poczuł, jak wzbiera ona w jego ciele, wypełnia go Czarem i jednocześnie
szuka ujścia. Wstał powoli z zydla, na którym siedział, i ruszył, by stanąć przed
Joramem.
– Połóż oręż na posadzce przede mną. – Usiłował wypowiedzieć te słowa, ale były
one prawie niesłyszalne.
Joram, kierując się raczej instynktem niż nie dosłyszanym poleceniem, położył broń
u stóp katalisty.
Tak jak klękał podczas Modlitwy Porannej, tak jak klękał do Modłów Wieczornych,
tak jak klękał przed odległym Alminem, uczestniczącym w obrzędach u Źródła – tak
Saryon ukląkł na kamiennej posadzce przed mieczem. Wyciągając drżącą dłoń, ujął oręż
za rękojeść. Gdy jej dotykał, jego mięśnie drgnęły kurczowo z obawy, iż broń może go
sparzyć, jednak magiczny stop był już zimny i sztywny. Ten chłód przejął go dreszczem,
który szarpnął ramieniem katalisty i ugodził w serce. Ale Saryon pewnie trzymał już
rękojeść, siłą ducha pokonując słabość ciała.
Z cichym westchnieniem Saryon zaczął powtarzać modlitwę, która powinna
towarzyszyć aktowi obdarzania Życiem, i poczuł, że magia świata przepływa przez jego
ciało w ten martwy kęs stworzonego rękoma człowieka metalu.
I oto w jego dłoni miecz zalśnił ponownie, tym razem jednak był to biały blask
stopionego czarnego kamienia. Blask wzmagał się coraz bardziej i wydawało się, że
ostrze jest już dość gorące, by stopić żywą skałę, na której spoczywało – a jednak
w dotyku pozostawało zimne i katalista nadal trzymał w dłoni rękojeść.
Nie mógł jej puścić! Nie potrafił zamknąć połączenia, które otworzył dla broni!
Niczym istota żyjąca miecz przejął magię Saryona, opróżnił go z niej, a potem zaczął
poprzez katalistę absorbować ją z otoczenia. Walcząc o oddech i czując, iż słabnie
z każdą chwilą, Saryon usiłował oderwać dłoń od rękojeści – i nie mógł tego uczynić.
– Joram! – wycharczał. – Pomóż mi! Jednak Joram spoglądał tylko na miecz, którego
zimne, białe lśnienie było tak intensywne, iż wydawać by się mogło, że to księżyc
umknął burzliwym chmurom i zstąpił, aby władać w tej kuźni.
Saryon stracił świadomość i runął na posadzkę ogłuszony magią, przepływającą
przezeń z siłą zdolną porwać i unieść ze sobą jego własne Życie. Gdy blask w kuźni
wzmagał się coraz bardziej, wokół Saryona zamknęły się ciemności.
I wtedy podniosły go mocne ramiona, a mocne dłonie przeciągnęły przez zimną
posadzkę, opierając go o coś, czego osłabiony i oszołomiony katalista nie umiał
rozpoznać. Nie mógł niczego dostrzec, oślepiało go to jasne światło. Gdzie podział się
miecz? Źródło światła było dość odległe, wydawało się, iż od tego blasku dzieli go co
najmniej połowa długości pieczary, a jednak nadal miał wrażenie, że trzyma w dłoni ten
zimny metal, co więcej – że będzie trzymał go tak zawsze, przez całą wieczność.
Znów słyszał wycie wichury na zewnątrz i czuł jej zimny oddech na policzku.
Rozmyślając o tym sennie, doszedł do wniosku, iż musi leżeć pod ścianą w pobliżu
wejścia do jaskini – i wtedy usłyszał przenikliwy syk, który zagłuszył wycie wichru.
Otwierając ze zgrozą oczy, ujrzał Jorama wsadzającego zimny, rozpalony miecz do
wody. Chmura białej, obrzydliwie śmierdzącej pary otoczyła go jak duch, opuszczający
martwe ciało.
Saryon zamknął oczy, jego umysł był zbyt wyczerpany, by pojąć cokolwiek jeszcze.
Ten blask, mgła, blada twarz Jorama – wszystko zmieszało się razem w jeden bezdenny,
wchłaniający go i pozbawiający tchu wir. Katalistę opanowała fala mdłości, a jego
żołądkiem szarpnęły skurcze. Wiedział, iż za chwilę nie będzie mógł powstrzymać torsji.
Opadł na ziemię i przycisnął rozpalony policzek do zimnego głazu, marząc o hauście
świeżego powietrza.
Poprzez syk i bulgotanie kotłującej się w zbiorniku wody Saryon usłyszał głos
Jorama, szepczący niemal z nabożną czcią.
– Miecz Mroków...
IX. ROZDANIE SIMKINA

O SZARYM ŚWICIE wracali z kuźni. Droga była jedynie nieustannym skradaniem


się, potykaniem, walką z przenikliwym zimnem i otępiającym zmęczeniem. Wicher
wyczerpał już swą furię i ucichł. Wraz z wiatrem ustał i deszcz. Jedynymi dźwiękami
rozlegającymi się na uliczkach pogrążonej jeszcze we śnie osady były odgłosy kropli
wody spadającej z okapów i wpółsenne szczekanie jakiegoś niezwykle obowiązkowego
psa. Zimno jednak przenikało na wskroś. Saryonowi, podtrzymywanemu przez Jorama
i wlokącemu się przez te obce, mroczne ulice, nawet więzienie zaczęło zdawać się oazą
spokoju i ciepła. Młody człowiek idący obok Saryona niósł Miecz Mroków, ukryty tuż
przy ciele pod opończą.
Zarówno Joram, jak i Saryon byli wyczerpani i wyprani z wszelkich uczuć przez
podniecenie i strach. Teraz jednak znów ogarnął ich lęk – tworząc bowiem miecz,
zapomnieli o wszystkim innym a mianowicie, że coś mogło pójść nie tak, jak
zaplanowali. Może strażnik obudził się i postanowił sprawdzić, co się z nimi dzieje?
A może schwytano już Mosiaha? Może w areszcie oczekiwał ich Blachloch, siedzący
cierpliwie jak kot czyhający na mysz? Obawy ich rosły w miarę jak zbliżali się do
aresztu. Gdy dotarli do uliczki, przy której znajdował się ten budyneczek, zatrzymali się
obaj, skryli w cieniu i przez długą chwilę wpatrywali się z napięciem w areszt, wreszcie
jednak zdecydowali się iść dalej.
Wszędzie panował spokój. W oknie domku, w którym rezydował strażnik, nie widać
było żadnego światełka – a gdyby czuwał, na pewno nie robiłby tego po ciemku.
W okienku aresztu również nie dostrzegli światła.
– Wszystko w porządku – z westchnieniem powiedział Saryon, ruszając naprzód.
– To może być pułapka – ostrzegł Joram, kładąc dłoń na rękojeści miecza.
– W tej chwili niewiele mnie to już obchodzi – rzekł katalista zmęczonym głosem.
Pozostał jednak przy Joramie.
Trzymający niezgrabnie miecz w dłoni i nie mający pojęcia, jaki zrobić z niego
użytek w razie napaści, Joram ruszył dalej. W nim również gasło podniecenie,
pozostawiając uczucie wyczerpania i niezwykłej pustki. Ogarniała go dawna, ponura
melancholia.
Nic nie poszło tak, jak się tego spodziewał. Miecz okazał się ciężki i niezgrabny. Gdy
trzymał go w dłoni, nie czuł przypływu mocy, tylko ból w nadgarstku i ramieniu,
nienawykłych do takich obciążeń. Usiłował zaostrzyć klingę broni, ale dłonie, które
okazywały się tak zręczne i precyzyjne, wykonując jego „magię”, zawiodły tym razem
fatalnie. Obawiał się, iż spartaczył tę robotę. Ostrze było nierówne i chropowate, a nie
gładko wygięte jak te, które widział w starych tekstach. Żywiąc nadzieję, iż ten
prymitywny, niekształtny oręż pokona czarnoksięstwo Blachlocha, okazał się głupcem –
i gdy myśli jego krążyły wokół tego faktu, duch w Joramie upadał coraz niżej. Znów
czekał go kolejny atak czarnej melancholii, rozpoznawał już pierwsze objawy. A jakież
to w końcu ma znaczenie, rozmyślał ponuro. Niech sobie przychodzi. Osiągnął przecież
swój cel, jakikolwiek był tego skutek.
Rzucając ostatnie, ukradkowe spojrzenie na okno domku strażnika i nie widząc
wewnątrz żadnego ruchu, Joram lekko popchnął drzwi aresztu. Otwarłszy je, skinął na
Saryona, aby ten wszedł do środka.
Przy stole siedział Mosiah i spał, złożywszy głowę na ramionach. Usłyszawszy
przybyłych, uniósł głowę i zaczął wstawać ze stołka, zaspany jeszcze, ale niespokojny.
– Co się... Ojcze! – Młody człowiek skoczył, by podtrzymać katalistę, pod którym
właśnie ugięły się nogi. – Mój Boże, wyglądasz okropnie! Co się stało? Gdzie Joram?
Czy wszystko w porządku? Gdy Mosiah prowadził Saryona ku łóżku, ten zdołał zaledwie
lekko kiwnąć głową.
– Dam ci, Ojcze, trochę wina...
– Nie – wyszeptał Saryon. – Nie zniósłbym go teraz. Potrzebuję po prostu
odpoczynku...
Pomógłszy wyczerpanemu kalaliście położyć się wygodnie, Mosiah przykrył
dygocące ciało Saryona wytartym nieco kocem i odwrócił się, słysząc za sobą odgłos
zamykanych przez Jorama drzwi.
– Saryon wygląda okropnie. Czy jest ranny? Ty też nie wyglądasz dużo lepiej. Co się
stało? – Nic takiego. Obaj jesteśmy cali i zdrowi. To po prostu zmęczenie. A tutaj
wszystko poszło jak należy? – Joram też mówił z widocznym wysiłkiem. Ujrzawszy, iż
Mosiah potakująco kiwa głową, młody człowiek podszedł do swego łóżka, podniósł
siennik, wyciągnął coś spod opończy i wsunął to coś pod posłanie.
Mosiah już miał zapytać, co to takiego, ale rozpoznając na twarzy Jorama oznaki
zbliżającego się ataku melancholii, rozmyślił się. Nie był zresztą pewien, czy chciałby to
coś zobaczyć.
– Tutaj panował spokój – powiedział zamiast tego. – O ile widziałem, nikt nawet nie
przeszedł ulicą. Burza była co się zowie.
Skończyła się dopiero nad ranem. Ja... ja musiałem się zdrzemnąć, gdy wiatr przestał
tak wyć...
Mosiah urwał, widząc, iż Joram wcale go nie słucha. Wyciągnąwszy się na pryczy,
młody człowiek utkwił nieobecne spojrzenie w pustce. Saryon zapadł już w niespokojny
sen. Rzucał się w pościeli i szarpał koce. Raz jęknął i powiedział coś niezrozumiałego.
Samotny, zaniepokojony i czujący narastający w nim podświadomy lęk, Mosiah właśnie
przechodził cicho przez pokój, gdy dochodzący z zewnątrz szept sprawił, że
w przyjacielu Jorama zadrżał każdy nerw.
– Hej tam, otwórzcie drzwi! Zimny dreszcz przebiegł po plecach Mosiaha, gdy
usłyszał nutkę niezwykłego podniecenia w tym zazwyczaj beztroskim głosie.
Spojrzawszy szybko na Jorama, młody człowiek uchylił drzwi i do izby wpadł Simkin.
– Zatrzaśnij je szybko, mój dobry chłopcze. Ufam, iż nikt mnie nie widział. –
Przemknąwszy w mroku do okna, Simkin wyjrzał na zewnątrz. Zniknął gdzieś jego
beztroski, błazeński wygląd, skóra widoczna spod brody była blada, blade też były wargi
młodego człowieka.
– Wszędzie spokój – mruknął. – No cóż, nie potrwa to długo.
– O co chodzi? Czyżby coś się nie powiodło? – Obawiam się, że mam raczej złe
wieści – powiedział Simkin, obracając się ku Mosiahowi z kiepską imitacją swego
rozbawionego uśmiechu na ustach. – Właśnie wracam od strażnika, chciałem sprawdzić,
czy dobrze spał. I owszem. Nawet bardzo dobrze, jeśli domyślasz się, co mam na myśli.
– Niestety, nie – powiedział Mosiah z irytacją. – Co w końcu się stało? – Widzisz –
zaczął Simkin, zagryzając wargi – to jest tak. To chamidło było takie nierozsądne, że
wzięło i nam umarło.
– Umarł! – Zaskoczony Mosiah aż otworzył usta. Najwyraźniej zatkało go na chwilę;
stał tylko i gapił się na Simkina. Potem, potykając się, przebiegł przez pokój. – Joram! –
szepnął nagląco, potrząsając przyjacielem. – Joram! Proszę! To pilne, ja...jesteś nam
potrzebny! Joram! Joram wolno oderwał wzrok od pułapu. Mosiah widział niemal walkę,
jaką staczał przyjaciel, wydobywając się z głębin mroku melancholii.
– Co się dzieje? – Strażnik! Simkin go zabił! Oczy Jorama rozwarły się szeroko.
Usiadł i zimno spojrzał na Simkina.
– Miałeś go tylko uśpić.
– I tak też zrobiłem – powiedział dotknięty do żywego Simkin. – A czego mu
zadałeś? – Blekotu.
– Blekotu? – powtórzył przerażony Mosiah. – Ależ to działa prawie tak samo, jak
wilcza jagoda! To trucizna! – Na kurczaki – przyznał Simkin z westchnieniem. – Nie
miałem pojęcia, że działa także i na świnie, choć ten drab był na tyle szurnięty, iż
powinienem wziąć tę możliwość pod uwagę.
Mosiah usiadł na skraju pryczy Jorama i usiłował coś wymyślić.
– Czy jesteś pewien, że on jest... hm... nieżywy? Może ma tylko twardy sen? –
Raczej nie, chyba że we śnie robi się zimny i sztywny jak makrela i wybałusza oczy. Nie,
nie, jest nawet bardzo nieżywy, o tym mogę was zapewnić. Obok niego leży prawie
pełny bukłak piwa. Wykopyrtnął się chyba po pierwszym łyku. Jeśli już o tym mowa,
zastanawiam się, czy nie pomyliłem receptury z tą, którą dała mi Diuszesa de Longeville.
O ile sobie przypominam, jej drugiego męża znaleziono w dokładnie takim samym
stanie...
– Zamknij się! – krzyknął zdenerwowany Mosiah. – Co możemy zrobić? Joram? –
Otarł pot z twarzy. – Wiem! Ukryjmy ciało! Zanieśmy je do lasu i...
Joram nie odezwał się ani słowem. Siedział na brzegu pryczy oparłszy głowę na
dłoniach, i coraz głębiej pogrążał się w mrocznych rozmyślaniach.
– Wspaniały plan – powiedział Simkin, patrząc na Mosiaha z podziwem. –
Naprawdę. Jestem pod wrażeniem. Ale – podniósł dłoń, bo Mosiah zrywał się już na nogi
– nic z tego nie będzie. Widzisz... ja nie byłem sam, gdy dokonałem tego... hm... małego
odkrycia. Jeden z ludzi Blachlocha, niejaki Drumlor, dotrzymywał mi towarzystwa
z bukłakiem niezłego wina. – Simkin westchnął ciężko. – Obawiam się, iż zgon kompana
zrobił na nim fatalne wrażenie. Momentalnie kopnął się do Blachlocha. Zaskakujące dla
mnie było to, iż potrafił biec tak szybko, zważywszy, jak bardzo był wstawiony.
– Chcesz powiedzieć, że Blachloch już o tym wie? – Jeśli jeszcze tego nie wie, to
myślę, iż dowie się za parę minut.
– Obyś sczezł! – Zrywając się z miejsca, Mosiah skoczył na Simkina, chwycił go za
koronkowe wyłogi kurtki i rąbnął nim o ścianę. – Niech cię szlag trafi, ty bałwanie! I co
my teraz zrobimy? – No cóż... wydaje mi się, że korzystnym posunięciem byłoby
obudzenie drzemiącej łysej mniejszości – odparł Simkin, z urażoną miną poprawiając
pogniecione koronki. – Choć wyznać musze, że nie pojmuję, jak on może spać wśród
takich wrzasków. Następnie musimy wyrwać naszego kruczowłosego przyjaciela
z zadumy...
– Już się ocknąłem. Zbudźcie Saryona. – Widząc, iż Mosiah znowu rusza na
Simkina, Joram wstał. – Przestań! Uspokójcie się obaj. Nie zrobiliśmy nic złego.
– Nie? – Simkin wydawał się w to wątpić.
– Nie. Dalej, Mosiah! Budź katalistę. Musimy uzgodnić nasze opowieści, dotyczące
wydarzeń dzisiejszej nocy.
Potrząsając głową, Mosiah ruszył w stronę kąta, w którym snem sprawiedliwego spał
katalista.
– Ojcze! – Pochylając się nad nim, szarpnął go za ramię. Ojcze! – A więc –
opanowanym głosem zaczął Joram – katalista i ja... Urwał nagle.
Mosiah, który ciągle jeszcze trzymał dłoń na ramieniu Saryona, odwrócił się w samą
porę, by ujrzeć, jak pośrodku izby, zgodnie z obyczajem swej kasty trzymając dłonie
złożone przed sobą i kryjąc twarz w cieniu nasuniętego na oczy kaptura, materializuje się
odziany w czarny habit warlok.
– Ty i katalista... co takiego, młodzieńcze? – rzekł pozbawiony wyrazu głos.
– Byliśmy tu całą noc – nie tracąc rezonu, kontynuował Joram. – Mógłbyś spytać
strażnika, choć byłoby to nieco kłopotliwe, chyba że jesteś nekromantą.
– A tak, domyśliłem się, że Simkin powie wam o śmierci strażnika – rzekł Blachloch,
spojrzawszy na młodego brodacza.
– Strasznie mną to wstrząsnęło, zapewniam cię – odezwał się Simkin. Schwycił
z powietrza jedwabną pomarańczową chusteczkę i delikatnym gestem przyłożył ją sobie
do czoła. – Jestem całkiem rozstrojony, jak rzekł Baron Esock, gdy przez pomyłkę
zmienił się w gitarę. Jak myślisz, od czego on umarł? – spytał obojętnym tonem. – Mam
na myśli strażnika. Baron zginął w nieszczęśliwym wypadku. Baronowa, a trzeba wam
wiedzieć, iż nie była maleństwem, usiadła na nim niechcący. Zgniotła go na szczapy
i trzeba powiedzieć, że odszedł z tego świata nie bez rozgłosu. Co zaś się tyczy strażnika,
gdy opuszczałem go dziś w nocy, okazał się podłym samolubem. Może się zadławił? –
Simkin nadal trzymał przy nosie tę jedwabną chusteczkę. – Mnie, gdy tam byłem w jego
towarzystwie, niewiele brakowało.
– Został otruty – powiedział Blachloch, ignorując Simkina i zwracając swą
zakapturzoną głowę w stronę Jorama. Oczy warloka były jak palce, badające mózg
młodego człowieka. – Tak więc powiadasz, że byliście tu całą noc? I co robiliście,
tańczyliście w palenisku? Spojrzawszy na swą usmoloną sadzą odzież i skórę, Joram
wzruszył tylko ramionami.
– Kiedy wróciłem wczoraj wieczorem z kuźni, nie chciało mi się myć.
Nie komentując tego, Blachloch, nadal trzymając przed sobą złożone dłonie,
odwrócił się i podszedł do Saryona, którego Mosiah zdołał wreszcie obudzić.
– Czy i ty byłeś tu całą noc, Ojcze? – spytał warlok.
– T-tak. – Mrugając w oszołomieniu oczami, Saryon spoglądał na odzianego
w czarny habit Wykonawcę. Półprzytomny i zupełnie nie pojmujący, co się dzieje,
wyczuwał jednak wiszące w powietrzu niebezpieczeństwo. Rozpaczliwie usiłując
otrząsnąć się z resztek snu, usiadł, przecierając oczy.
Blachloch pochylił się i zerwał okrywający Saryona koc.
– Skraj twego habitu jest mokry, katalisto. I również pokrywają go błoto i sadze.
– Komin trochę przecieka – ponuro powiedział Mosiah. Blachloch uśmiechnął się.
– Katalisto, obdarz mnie Życiem – powiedział łagodnie. Saryon wzdrygnął się.
– Nie mogę – powiedział cicho, patrząc w posadzkę. – Nie mam sił. Miałem fatalną
noc. – Pojmując dwuznaczność tych słów i mając okropne uczucie, że warlok również je
rozumie, Saryon zbladł i z rezygnacją oczekiwał na to, co się stanie.
Jednak nic się nie stało. Odwróciwszy się od katalisty, Blachloch rzucił im ostatnie
spojrzenie i zniknął bez jednego choćby słowa.
Wszyscy czterej przez długą chwilę spoglądali na siebie w milczeniu, zbyt
przestraszeni, by powiedzieć cokolwiek, czy nawet się poruszyć.
– Poszedł sobie – ponuro powiedział Saryon. Ze zmęczenia bolał go każdy mięsień.
Otępiały umysł katalisty, niezdolny sprostać wydarzeniom, naglił go, aby wszystko
zignorować i ponownie położyć się spać. Uparcie potrząsając głową, Saryon chwiejnie
wstał, poczłapał po lodowatej posadzce i zanurzył twarz w misce z zimną wodą.
– Jak sądzicie, ile czasu przebywał tutaj, zanim dowiedzieliśmy się o jego obecności?
– spytał Mosiah głosem zdradzającym duże napięcie.
– A czy to ważne? – odparł Joram obojętnie, wzruszając ramionami. – Wie, że
kłamiemy.
– No to dlaczego niczego nie zrobił! – krzyknął Mosiah, którego właśnie zawiodły
nerwy. – Jaką grę prowadzi...? – Grę, którą ty już przegrałeś, jeśli natychmiast nie
weźmiesz się w garść – spokojnie powiedział Simkin. – Popatrz na mnie! .– Wyciągnął
przed siebie pokrytą koronkami rękę. – Widzisz? Ani drgnie! A to ja we własnej osobie
odkryłem ciało. Skoro już mowa o tym trupie, zastanawiam się, co też oni z nim poczną?
Jeśli na przykład utopią go w rzece, nie wykąpię się w niej co najmniej przez rok...
– Trup! – Saryon wytrzeszczył oczy ze zgrozą.
– Drogi chłopcze, zechciej wytłumaczyć to naszej Dzikiej Różyczce, bo ja naprawdę
nie mam sił, żeby przechodzić przez to jeszcze raz. To okropnie męczące. Przy okazji... –
Patrząc na Jorama, znużonym tonem Simkin spytał: – Czy przynajmniej wam wszystko
poszło zgodnie z planem? Joram nie odpowiedział. Ponownie popadając w melancholię,
położył się na swej pryczy.
– No wiesz, mógłbyś przynajmniej powiedzieć mi, co tam robiliście, skoro zadałem
sobie tyle trudu...
– Trując strażników! – rzucił złośliwie Mosiah.
– No cóż, jeśli zamierzasz przyłożyć do tego tak pospolitą miarę. A jednak... Na
krew Almina, a to cham! Ten okrzyk wywołało raptowne otwarcie się drzwi aresztu,
które przy tym nieomal zwaliły Simkina z nóg. W tej samej chwili, gdy Simkin usiłował
opuścić izbę, wkroczył do niej jeden z przybocznych Blachlocha, rzucając kpiące
spojrzenie poirytowanemu młodzieńcowi.
– Posłuchaj no, wchodź albo wychodź – rzekł Simkin, przykładając do nosa chustkę.
– Nie mogę przejść przez ciebie. No, właściwie to mógłbym, ale wątpię, czy to by ci się
spodobało...
– Macie tu pozostać. Taki rozkaz. Przyszedłem wam powiedzieć. Dopóki...
– No, nie. Tego już naprawdę za wiele – powiedział Simkin. Mierząc strażnika
lodowatym spojrzeniem i marszcząc nos, obszedł przybocznego szerokim łukiem. –
Pewien jestem, mój dobry człowieku, że wprowadzono cię w błąd. Przecież te rozkazy
nie dotyczą mnie, nieprawdaż? Odnoszą się tylko do tej tutaj trójki.
– No, właściwie... – zająknął się przyboczny, marszcząc czoło.
– No właśnie. – Podchodząc do drzwi, Simkin poklepał przybyłego po ramieniu. –
Stary, nie nadwerężaj tak mózgu. Może trafić cię szlag. – Machnąwszy po raz ostatni
jedwabną pomarańczową chusteczką, obejrzał się na areszt. – Żegnajcie, przyjaciele.
Miło było wam pomóc. Odchodzę.
– Pomoc! – mruknął Mosiah, gdy za krzykliwie ubranym Simkinem zatrzasnęły się
drzwi, a na zewnątrz tam i z powrotem zaczął przechadzać się strażnik.
Podszedłszy do okna, Mosiah zobaczył, iż młody człowiek drobnymi kroczkami
przeciął ulicę, udając się do domku, w którym oddał ducha strażnik. Dwaj ludzie
Blachlocha właśnie usuwali ciało i Simkin ruszył obok nich, zasłaniając jedwabną
chusteczką twarz i usta. Kilku innych strażników równocześnie zajęło pozycje pod
oknami, bacząc pilnie na areszt. Mosiah z irytacją trzasnął dłonią we framugę i odwrócił
się do pozostałych.
– Gdyby nie ten nadęty błazen i jego wilcza jagoda, wszystko poszłoby zgodnie
z planem. Równie dobrze od razu mógłby nas wydać Blachlochowi. Wtedy przynajmniej
uwierzyłbyś mi, Joramie. Teraz jest już za późno.
Joram leżał na łóżku nie odpowiadając i niczym nie dając po sobie poznać, iż
w ogóle coś usłyszał. Założył ręce pod głowę i gapił się w pułap.
Wycierając twarz rękawem habitu, Saryon podszedł do okna w samą porę, by ujrzeć
Simkina maszerującego na czele grupki, która niespodziewanie dla samych strażników
przekształciła się w pospiesznie zorganizowany orszak pogrzebowy – idący za młodym
człowiekiem posępni przyboczni dźwigali swe ponure brzemię. Simkin ocierał oczy
i jako żałobnik pozdrawiał tych mieszkańców osady, którzy obudzili się w porę i krzątali
się wokół domków. Nikt z nich nie odpowiedział, spoglądali na ciało z obawą
i zaskoczeniem, po czym oddalali się pospiesznie, szeptali coś przy tym do siebie
i potrząsali głowami.
Czy była to głupota? Saryon powrócił myślami do puszczy pod Walren, do tej
puszczy, w której po raz pierwszy zetknął się z Simkinem.
– O wielką stawkę gramy, bracie – rzekł wtedy Simkin. Gra zaś jest ostra
i niebezpieczna.
Jaką grę prowadził Simkin? Nowina o zamordowaniu strażnika szybko rozeszła się
wśród niewielkiej społeczności. Ludzie przemykali się od domu do domu i rozmawiali
o tym cichymi, zdradzającymi przestrach głosami. Strażnicy Blachlocha wydawali się
wszechobecni, krocząc po ulicach z ponurymi zawziętymi minami, jakby wiedzieli, co
ma nastąpić, i nie mogli się tego doczekać. W końcu mieszkańcy osady zajęli się swymi
rozlicznymi codziennymi pracami, choć właściwie nie robili nic. Większość ludzi dość
wcześnie porzuciła pracę. Nawet kowal jeszcze przed zmrokiem zamknął kuźnię, rad, że
może pójść do domu.
Dla kowala bowiem był to długi i męczący dzień. Pierwsi przybyli do warsztatu
ludzie Blachlocha, wtykając wszędzie nos, przewracając wszystko i nieustannie zadając
pytania.
– Czy w nocy ktoś tu pracował? – Nie inaczej.
– Kto? – Nie umiem odpowiedzieć tak od razu. – Towarzyszyło temu wzruszenie
potężnych ramion. – Może jeden czeladnik, lub dwu. Nie nadążają z wykonaniem
dziennej normy. Już jesteśmy spóźnieni, a opóźnienie to zwiększa się tylko, gdy musimy
odpowiadać na głupie pytania.
W końcu pachołkowie Blachlocha ustąpili miejsca swemu mistrzowi. Kowala to nie
zdziwiło. Był bystrym i bacznym na wszystko, choć może zbyt zapalczywym
człowiekiem w średnim wieku, mającym dwu dorosłych synów. Wiedziano o nim, iż nie
darzy warloka sympatią; najazd na północ napełnił go żalem i gniewem. Całym sercem
poparł Andona, gdy ten postanowił raczej głodować, niż jeść chleb splamiony krwią.
Proponował też podjęcie przeciwko warlokowi bardziej zdecydowanych kroków i byłby
je naprawdę poczynił, gdyby starzec, obawiający się surowych represji, nie błagał go
o zachowanie spokoju.
Kowal przystał na to niezbyt chętnie i tylko dlatego, iż we własnej skrytce gromadził
oręż, na użytek we właściwym czasie. Nie bardzo wiedział, kiedy to nastąpi, jednak
przeczuwał, iż niedługo już przyjdzie mu czekać, co wnioskował, widząc zafrasowaną
twarz Andona i z kilku tajemniczych wydarzeń, które wiązały się z kuźnią.
– Czy ostatniej nocy ktoś tu pracował? – spytał go Blachloch.
– Tak.
– Kto mianowicie? – Powiedziałem już, że nie wiem – warknął kowal.
– Może Joram? – Może. Mógł to być każdy z czeladników. Spytajcie ich samych. Na
te i następne pytania kowal odpowiadał krótko, nie przerywając pracy, a dźwięczne
uderzenia młota podkreślały jego słowa z taką mocą, iż wydawać by się mogło, że na
kowadle rozciągnął samego warloka. Odpowiadał jednak na pytania i odwracał wzrok od
odzianej w czarny habit sylwetki. Jakkolwiek nienawidził warloka, bał się go jeszcze
bardziej.
Kątem oka kowal śledził Blachlocha, gdy ten badał pomieszczenie. Niczego prawie
nie dotykał, po prostu zapuszczał przenikliwy wzrok w każdy kąt, szparę czy smugę
cienia. Wreszcie zatrzymał się. Obutą stopą grzebał przez chwilę w stosie odpadków
w najdalszym kącie, wreszcie pochylił się i coś podniósł.
– Co to takiego? – zapytał, obracając przedmiot w dłoni i oglądając go obojętnie,
z twarzą, jak zwykle, pozbawioną wyrazu.
– Tygiel – mruknął kowal, nie przerywając walenia młotem.
– Do czego się go używa? – Topi się w nim rudę.
– Czy nie sądzisz, że te resztki są dość dziwne? – Blachloch zwrócił wnętrze tygla
w stronę kowala, ukazując je w świetle paleniska.
– Nie – powiedział kowal, który raz tylko obojętnie zajrzał do tygla i ponownie zajął
się swoją pracą. Gdy jednak sądził, iż warlok tego nie zobaczy, ukradkowo popatrzył
ponownie. Podchwyciwszy wzrok warloka, kowal zaczerwienił się i powrócił
spojrzeniem do kowadła, uderzając młotem coraz silniej.
Trzymając w dłoni tygiel, warlok przez chwilę jeszcze uważnie obserwował kowala.
Skryte w cieniu kaptura oczy Blachlocha gorzały czerwienią, odbijając blask paleniska.
– Nie będzie więcej nocnych robót w kuźni, Mistrzu – powiedział chłodno i powoli
zniknął, rozpływając się w powietrzu równie łatwo, jak robi to dym unoszący się
z komina.
Kowal, wspominając teraz te słowa i spojrzenie, wzdrygnął się tak samo, jak
otrząsnął się rano. Sam też dysponował pewną magiczną mocą, chociaż nie taką jak inni,
i onieśmielała go zarówno potęga warloka, jak i jego inteligencja. Niebezpieczne
połączenie – pomyślał. Nagle własny, ukryty zbiór oręża wydał mu się nad wyraz
mizerny i bezużyteczny.
– Kiedy się zacznie, warlok może zmienić broń w kupę stopionego metalu – rzekł
sam do siebie. Właśnie wypowiadał te ponure słowa, gdy usłyszał jakiś hałas.
– Co znowu – zawołał z wahaniem, niepewny, czy to nie wraca warlok. – Kto tam?
W odpowiedzi usłyszał donośny trzask, po którym rozległo się przekleństwo. Potem
w głębi jaskini, wśród zalegających tam mroków zabrzmiał błagalny głos.
– Słuchaj, utknąłem tu w czymś. Czy nie zechciałbyś podać mi dłoni? Nie dosłownie,
proszę – dodał pospiesznie ten sam głos. Stary Markiz d’Winter wszystkich znudził już
tym żartem. Ten sam numer, rok po roku. Odrywa ją sobie w nadgarstku. Mówiłem już
Imperatorowi, iż gdyby ludzie przestali się z tego śmiać, on przestałby się wygłupiać,
ale...
– Simkin? – wykrztusił zdumiony kowal i pobiegł w głąb jaskini, gdzie znalazł
młodego człowieka, usiłującego bez większego powodzenia uwolnić się spod stosu
narzędzi i przyborów. – Chłopcze, co ty tu robisz? – Cyt! – szepnął Simkin. – Nikt nie
powinien wiedzieć, że jestem tutaj.
– Na tę uwagę już nieco za późno, nie sądzisz? – ponuro zauważył kowal. –
Obudziłeś już połowę osady...
– To nie moja wina – gderał Simkin, rzucając stosowi narzędzi spojrzenie, po którym
powinny one zniknąć wśród syku płomieni. Byłem... No, nieważne. – Zniżył głos. – Czy
zjawił się tu dziś Blachloch? – Nie inaczej – warknął kowal, rozglądając się przy tym
nerwowo dookoła.
– Czy znalazł coś, a może wziął coś ze sobą? Muszę to wiedzieć. – Simkin spoglądał
na kowala z nie ukrywanym niepokojem.
Kowal wahał się przez chwilę i marszczył czoło.
– No cóż – powiedział po chwili – nie sądzę, abym zaszkodził komukolwiek,
zdradzając ci ten sekret. Znalazł tygiel.
– Tygiel? – Simkin uniósł jedną brew do góry. – Tylko tyle? Przypuszczam, iż macie
tu mnóstwo tygli.
– No właśnie, mnóstwo. A on zainteresował się jednym z nich i zabrał go ze sobą.
Teraz zaś najmądrzej postąpisz, wychodząc razem ze mną. Jakżeś ty się tu dostał, tak że
cię nie widziałem? – Kowal spojrzał na Simkina podejrzliwie, jakby dopiero teraz
uderzyła go ta myśl.
– Och, łatwo mnie przeoczyć. – Młody człowiek machnął niedbale dłonią. W blasku
paleniska, do którego kowal właśnie dosypywał węgli, jaskrawo zalśniła barwna odzież
Simkina. – Wróćmy do tego tygla. Czy było w nim coś niezwykłego? Zmarszczka na
czole kowala pogłębiła się. Zaciskając usta, odprowadził Simkina ku wyjściu z jaskini.
– Jakieś niezwykłe resztki wewnątrz, na przykład – nonszalancko kontynuował
młodzieniec, drepcząc pośród form.
– Nic o tym nie wiem i nie chcę wiedzieć – chłodnym tonem powiedział kowal, gdy
dobrnęli wreszcie do wyjścia z jaskini. A rzeknij tym, których to interesuje, iż kuźnia
w nocy będzie zamykana. Przez długi czas nie będzie nocnych robót. Może i na zawsze.
Kowal ponuro potrząsnął głową.
– Nocne roboty – powtórzył Simkin, wzruszając ramionami i dziwnie się
uśmiechając. – Och, myślę, iż jesteś w błędzie. Będzie jeszcze nieco nocnej roboty, ale to
ciebie nie dotyczy... – powiedział pocieszająco do zaskoczonego kowala, który –
obrzucając go ponurym spojrzeniem – zatrzasnął drzwi huty i umocnił je magicznym
zaklęciem.
X. UKŁAD KART

KOMNATA DYSKRECJI była jednostronnym urządzeniem komunikacyjnym.


Biskup Vanya mógł kontaktować się ze swymi pracownikami. Oni z nim – nie. W taki
sposób dawni projektanci tego systemu upewnili się, że sługa pozostanie pod władzą
pana. Miało to jednak i swą złą stronę, tę mianowicie, że z przełożonym nie można było
skontaktować się w sprawach nagłych, lub wymagających jego natychmiastowych
decyzji. Niespecjalnie martwiło to Vanyę, który kontrolował wszystko tak dalece, że
zaistnienie takich sytuacji wydawało się mało prawdopodobne.
Był więc w pewien niemożliwy dlań do przyjęcia sposób zaskoczony, gdy tego
późnego jesiennego wieczoru wszedł do Komnaty Dyskrecji i poczuł, że otaczający go
mrok drży i wibruje, przeładowany energią. Choć podwładni nie mogli się z nim
kontaktować, Komnata jednak reagowała w ten sposób, jeśli którykolwiek z tych, którzy
mieli z nią połączenie, tak skupiał swe myśli na mistrzu, by ów mógł zdać sobie sprawę
z potrzeby rozmowy.
Poirytowany nieco Vanya siadł w fotelu. Zamykając oczy, spokojnie i rozważnie
oczyścił swą świadomość z natrętnych i szkodliwych myśli, pozostawiając ją czystą
i otwartą na wrażenia. Jedno z nich zrodziło się prawie natychmiast. Biskupa opadło
złowieszcze przeczucie czegoś złego. Teraz zdał sobie sprawę, iż spodziewał się tego –
nie, bał się tego – od pewnego już czasu.
– Jestem – odezwał się do wrażenia w swoim umyśle. – O co chodzi? Nie
rozmawialiśmy już dość dawno. Zakładam, iż wszystko idzie dobrze.
– Nic nie idzie dobrze – odparł głos, odpowiadający z taką skwapliwością, że Vanya
zrozumiał, iż rozmówca czekał już od dłuższej chwili. – Joram odkrył czarny kamień.
Dobrze się stało, że sługa nie był zdolny ujrzeć w tym momencie twarzy pana, bo
jego wiara mogłaby ulec załamaniu. Cała twarz Vanyi, nalana, o ciężkich szczękach,
obwisła nagle; dłoń, która jak pająk niespokojnie i z irytacją skradała się po poręczy
fotela, drgnęła gwałtownie i zacisnęła się w pięść. Jakże zimno było w tym miejscu.
Biskup nigdy przedtem nie zwrócił na to uwagi. Jego ciężkie szaty okazały się zbyt
przewiewne...
– Jesteś tam, Wasza Świątobliwość? – Owszem – odparł Vanya, zwilżając wargi
językiem. – Sądziłem, że przejęzyczyłeś się. Czekałem, aż sprostujesz pomyłkę.
– Jeśli ktokolwiek się pomylił, to na pewno nie ja – odpowiedział głos w głowie
Biskupa. – Mówiłem Waszej Świątobliwości, że są tu te stare teksty.
– To niemożliwe. Zgodnie z naszymi zapiskami wszystkie je przeliczono
i zniszczono.
– W zapiskach są błędy. Choć teraz nie jest to ważne. Szkoda już się stała.
Dowiedział się o istnieniu czarnego kamienia, a co więcej, z pomocą katalisty, którego
Wasza Świątobliwość raczyłeś tu przysłać, Joram nauczył się obróbki tej rudy! Vanya
zamknął oczy. Dookoła niego zawirowała nagle ciemność. Ze zgrozą nagle poczuł, że
fotel zaczyna się pod nim zapadać i roztapiać. Desperacko chwytając poręcze, zmusił się
do zachowania spokoju i rozważenia spraw na zimno. Niczego nie osiągnie, jeśli podda
się panice. Panika zresztą byłaby przedwczesna. Miał do czynienia z nieoczekiwanym
obrotem wydarzeń, ale poradzi sobie z tym.
– Wasza Świątobliwość znów czeka, że sprostuję pomyłkę? – Nie – chłodno odparł
Vanya – rozważam po prostu wszystkie możliwe konsekwencje tego strasznego
wydarzenia.
– No cóż, jest jedna, której Wasza Świątobliwość być może nie brałeś pod uwagę.
Teraz, gdy mamy czarny kamień, Sharakan i Technologowie mogą wygrać tę wojnę. Nie
ma potrzeby ustanawiać równowagi sił. Równowaga staje się bez znaczenia, gdy obie
szale są w naszych rękach.
– Interesująca myśl, mój przyjacielu, i niewątpliwie godna ciebie – zauważył kpiąco
Vanya, w którym gniew stłumił już obawę. – Przypominam ci jednak, iż w tej grze biorą
udział gracze, o których istnieniu nie masz pojęcia. Ty zaś, mówiąc obrazowo, jesteś
tylko jedną z kart w rozgrywce. No cóż, zmienia to nasze plany, ale tylko odrobinę.
Oczywiście, natychmiast muszę mieć tu tego chłopaka i to, co wykonał z tego kamienia.
Ponadto sądzę, że musisz mi przysłać także tego zwariowanego katalistę. Coś ty, u licha,
zrobił z tym człowiekiem? – Vanya w końcu znalazł pretekst, by dać upust swemu
niezadowoleniu. – Gdy go tam posyłałem, miał kręgosłup słaby niczym słomka. Miałeś
go złamać, nie dodać mu ducha! – Słomka! Wasza Świątobliwość pomyliłeś się w tym,
jak zresztą i w wielu innych sprawach. Co zaś się tyczy odesłania chłopca, jest to zbyt
ryzykowne. Pozwól mi zabić i jego, i katalistę...
– Nie! – Słowo to eksplodowało niemal na ustach Vanyi. Jego pulchne dłonie
zacisnęły się wokół oparć fotela; tam, gdzie u szczuplejszego mężczyzny znajdowały się
knykcie, na palcach Biskupa wystąpiły białe szczelinki. – Nie – powtórzył, przełykając
ślinę. Chłopca nie wolno zabijać. Czy to jest dla ciebie całkowicie zrozumiałe? W razie
nieposłuszeństwa spotka cię kara, która sprawi, iż pozazdrościsz mutantom! – Przedtem
musiałbyś mnie ująć, Biskupie, przypominam ci zaś, że znajdujesz się dość daleko stąd...
Vanya głęboko zaczerpnął tchu.
– Ten chłopak jest Księciem Merilon – powiedział przez zaciśnięte zęby.
Nastąpiła chwila ciszy, potem Biskup odniósł wrażenie, iż jego odległy rozmówca
wzrusza ramionami.
– Tym lepiej. Powszechnie sądzi się, iż Książę nie żyje. Naprawię po prostu to, co
jak mniemam, jest kolejnym błędem Waszej Świątobliwości...
– To nie błąd – powiedział Vanya wyschniętymi nagle wargami. – Powtarzam ci,
chłopiec musi żyć! Jeśli nalegasz na wyjawienie ci przyczyny tej decyzji, wspomnij,
proszę, o Przepowiedni.
Tym razem zapadła głębsza niż poprzednio cisza. Vanya niemal mógł ją usłyszeć, jak
przemyka wokół na skrzydłach nietoperza.
– Dobrze więc – skonstatował wreszcie chłodno ów głos. Zadanie jednak stało się
trudniejsze i bardziej niebezpieczne, szczególnie teraz, gdy on posiadł czarny kamień.
Zmienia to warunki naszej początkowej umowy. Moja cena idzie w górę.
– Zostaniesz wynagrodzony wedle twych zasług – mruknął Vanya. – Działaj szybko,
zanim on zorientuje się, jak używać kamienia. I dostarcz go tu osobiście – rzucił jakby
mimochodem. Chciałbym omówić z tobą pewne sprawy, między innymi kwestię twej
nagrody.
– To przecież oczywiste, że będę go musiał dostarczyć sam odparł rozmówca. – Cóż
innego mi pozostało? Zdać się na tego wiarołomnego katalityka? Przybędę zwykłymi
kanałami. Proszę mnie odszukać, gdy się zjawię.
– Musisz się spieszyć! – powiedział Vanya, wytężając wszystkie siły, aby zachować
spokój myśli. – Skontaktuję się z tobą jutro w nocy.
– Być może się nie zgłoszę – odparł głos. – Tę sprawę trzeba załatwić niezwykle
delikatnie.
Połączenie zostało zerwane. W Komnacie zapadła cisza.
Po tonsurze Biskupa spłynął strumyczek potu i wsiąknął w kołnierz sutanny. Blady,
drżący z gniewu i obawy Jego Świątobliwość przesiedział w Komnacie wiele godzin,
wpatrując się w ciemność niczego nie dostrzegającymi oczyma.
Z domu królewskiego narodzi się, który będzie martwy, ale przeżyje, który umrze
i który ożyje ponownie. Kiedy zaś powróci, w dłoniach swych będzie dzierżył zgubę
świata...
XI. ZDRADA SARYONA

– POSŁUCHAJ, SARYONIE – namawiał Joram cichym głosem to będzie proste. –


Usiadł bliżej katalisty i położył dłoń na jego ramieniu. – Pójdziesz do Blachlocha.
Powiesz mu, iż nie możesz zaznać snu ani spoczynku. Tak przeraża cię myśl o tym, co
zrobiłem i do czego cię nakłoniłem, że obawiasz się, iż możesz oszaleć.
– Nie jestem zręcznym kłamcą – powiedział Saryon, potrząsając głową.
– Czy naprawdę będzie to kłamstwo? – zapytał Joram i w głębi jego ciemnych oczu
błysnął gorzki półuśmiech. – Przeciwnie, myślę, że potrafisz wyłożyć to całkiem
przekonująco.
Katalista nie odpowiedział, nie podniósł też oczu znad stołu, przy którym siedzieli.
Aż nieprzyzwoicie okrągły, jesienny księżyc na bezchmurnym, czarnym niebie
przyglądał się tej scenie z szerokim uśmiechem. Świecąc przez okno, wessał w siebie
wszystkie barwy i całe życie, pogrążając świat w mrocznej, martwej szarzyźnie. Obaj
sprzymierzeńcy, skąpani w blasku księżyca, siedzieli przy umieszczonym obok okna
stole i rozmawiali cicho, podczas gdy Joram bacznie dzielił swą uwagę pomiędzy
strażników w domku po drugiej stronie ulicy i Mosiaha, śpiącego niespokojnie na pryczy
w przeciwległym rogu pomieszczenia.
Dźwięk głosów spowodował, iż śpiący drgnął i wymamrotał coś niewyraźnie. Joram
ścisnął katalistę za ramię w milczącym ostrzeżeniu. Żaden nie wymówił słowa, dopóki
Mosiah ponownie nie zapadł w drzemkę, przesłaniając twarz ramieniem, bo księżyc
przekradł się po posadzce i wspiął na pryczę, aby palcami poświaty badać i muskać jego
twarz.
– I co mam zrobić później? – spytał Saryon.
– Powiedz mu, że zaprowadzisz go do mnie. Pomożesz mu ująć mnie i – w tym
momencie Joram ściszył głos – Miecz Mroków. Zaprowadź go do kuźni, gdzie ja będę
pracował, i tam go dopadniemy.
Saryon zamknął oczy i zadrżał konwulsyjnie.
– Co masz na myśli, mówiąc, że go dopadniemy? – A jak sądzisz, katalisto? –
Zniecierpliwiony Joram cofnął dłoń i oparł się plecami o krzesło, raz jeszcze spojrzawszy
przy tym na strażników, których cienie widoczne były na tle płonącego kominka
w domku naprzeciwko. – Przecież już o tym rozmawialiśmy. Gdy zostanie pozbawiony
swej magii, okaże się bezradny. Będziesz mógł otworzyć Korytarz i wezwać Duuk-
tsarith. Na pewno od wielu lat czekają skwapliwie, by dostać w ręce tego, który splamił
cześć ich Zakonu. – Wzruszył ramionami. – Zostaniesz bohaterem, katalisto.
Saryon westchnął i tak mocno splótł dłonie spoczywające na powierzchni stołu, że
palce boleśnie wpiły się w ciało.
– A co z tobą? – spytał Jorama, spoglądając na młodego człowieka. Surowa twarz
katalisty, oświetlona blaskiem księżyca, wyglądała niczym trupia czaszka.
– Jak to, co ze mną? – spytał Joram, patrząc w okno z tym swoim półuśmieszkiem na
ustach.
– Korytarz otwarty i Duuk-tsarith pod ręką. Mogę zwrócić się przeciwko tobie
i wydać im ciebie, tak jak nakazali mi to moi przełożeni.
– Jednak nie zrobisz tego, nieprawdaż, Saryonie? – powiedział Joram, nie patrząc na
rozmówcę. W rogu izby Mosiah jęknął i usiłował odwrócić się przez sen, by umknąć
łapczywemu spojrzeniu miesiąca. – Nie zrobisz tego. Dam ci Blachlocha, ty zaś dasz mi
wolność. Nie potrzebujesz się mnie obawiać, katalisto. Nie mam takich ambicji jak
Blachloch. Nie zamierzam użyć swej siły, by podporządkować sobie cały świat. Chcę po
prostu odzyskać to, co należy mi się na mocy prawa. Udam się do Merilon i z pomocą
wykutego przez siebie miecza odnajdę to! Obserwujący go Saryon spostrzegł, że twarz
młodego człowieka na moment zmiękła, przybierając wyraz tęskny i wyczekujący, jak
twarz dziecka, patrzącego na lśniącą, ozdobioną klejnotami zabawkę. Serce katalisty
przepełniły litość i współczucie. Przypomniał sobie ponure historie, które słyszał
o dzieciństwie Jorama i o szaleństwie jego matki. Wspomniał ciężkie życie, jakie stało
się udziałem młodzieńca, jego nieustającą walkę o przetrwanie i konieczność ukrywania
faktu, iż był w istocie Martwy. Wiedział i Saryon, co znaczy być słabym i bezsilnym
w tym świecie czarodziejów. Wspomniał swą własną przeszłość – pragnienie, by móc
fruwać na skrzydłach wiatru, by skinieniem dłoni tworzyć rzeczy piękne i cudowne, aby
przekształcać kamienie w wieże, wdzięczne dla oka i użyteczne... Teraz Joram miał moc,
była to jednak moc zupełnie innego rodzaju. Mógł niszczyć, nie tworzyć. Przy jej udziale
chciał zaś tylko urzeczywistnić dziecięce marzenie.
– Niewątpliwie staniesz się bohaterem. – Głos Jorama dotarł do Saryona, jakby
basując jego marzeniom. – Powrócić do Źródła i skryć się pod swoim kamieniem. Ufam,
że nie zwrócą uwagi na niepowodzenie twej misji, w tej jej części, która tyczy się mojej
osoby. Zawsze mogą próbować ująć mnie w Merilon. A jeśli się odważą...
Joram umilkł na chwilę, potem wrócił do rzeczywistości; jego pełne tęsknoty,
podobne przez chwilę do twarzyczki dziecka oblicze stwardniało, i oto przed Saryonem
ponownie siedział Czarnoksiężnik, który zabił kamieniem nadzorcę. – Gdy warlok
wejdzie do kuźni, zaatakuję go Mieczem Mroków i pozbawię sił magicznych...
– To tylko plan – odparł Saryon, poirytowany nagle, ponieważ nieoczekiwanie dla
siebie samego odkrył, że niepokoi się o los tego młodego człowieka. – Nie masz pojęcia
o tym, jaka jest moc miecza. Nie wiesz, jak posługiwać się taką bronią.
– Nie muszę wiedzieć niczego o szermierce – odparł Joram z irytacją. – W końcu nie
zamierzamy go zabić. Gdy ja zaatakuję i Miecz Mroków zacznie wysysać z niego magię,
ty również musisz go zaatakować, odbierając mu Życie.
Saryon potrząsnął głową.
– To zbyt niebezpieczne. Nigdy mnie tego nie uczono...
– Katalisto, nie masz wyboru! – powiedział przez zaciśnięte zęby Joram, ponownie
zatapiając palce w ramieniu Saryona. – Simkin powiada, że Blachloch znalazł tygiel!
Jeśli jeszcze nie dowiedział się o czarnym kamieniu, dowie się tego wkrótce! Czy
wolałbyś robić Miecze dla niego? Katalista oparł głowę na drżących dłoniach. Joram
powoli puścił jego ramię i usiadł na swoim krześle, kiwając głową z satysfakcją.
– Jak się stąd wydostaniemy? – spytał Saryon unosząc wreszcie ponurą twarz
i rozglądając się po celi.
– Pędź do strażników. Powiedz im, że zasnąłeś, a gdy się obudziłeś, odkryłeś, że
zniknąłem. Zażądaj, aby zaprowadzili cię do Blachlocha. W zamieszaniu wymknę się
niepostrzeżenie.
– Niby jak? Przecież będą cię szukać! To...
– ...pozostaw mnie, katalisto – chłodno uciął Joram. – Martw się o twoją część
zadania. Zatrzymaj Blachlocha tak długo, jak tylko zdołasz, abym miał czas dostać się do
kuźni.
– Łatwo ci mówić! Co mam zrobić, by...
– Zemdlej! Rzygnij na niego! Nie mam pojęcia! To nie powinno sprawić ci
kłopotów. Wyglądasz, jakbyś obie te rzeczy mógł zrobić i teraz. – Rzuciwszy kalaliście
mordercze spojrzenie, Joram wstał i zaczął niespokojnie krążyć po pokoju.
– Młody człowieku, nie jestem takim mięczakiem, za jakiego mnie uważasz –
łagodnym głosem powiedział Saryon. – Nie powinienem był w ogóle zgodzić się na to,
by pomóc ci w ponownym przywołaniu na ten świat owego oręża mroku. Zrobiłem to
jednak i teraz muszę ponieść odpowiedzialność za swój postępek. Dziś w nocy zrobię to,
o co mnie prosisz. Pomogę oddać złego warloka w ręce sprawiedliwości. Nie dlatego
jednak, że zostanę bohaterem, ale dlatego, iż nie ma już dla mnie drogi powrotnej. –
Przez moment Saryon milczał, następnie zaczerpnął głęboko tchu i mówił dalej: Nigdy
już nie będę mógł się cofnąć. Wiem o tym. Nic innego już mi nie pozostało.
Joram przestał krążyć po celi i w milczeniu, z uwagą wpatrywał się w Saryona.
– I pozwolisz mi odejść...
– Owszem, ale nie dlatego, że boję się ciebie albo twego miecza.
– Dlaczego więc? – spytał Joram z lekką drwiną.
– Oto jest pytanie – mruknął Saryon. – Dlaczego? Zadawałem je sam sobie
dostatecznie często. Mógłbym podać ci... wiele powodów. Mógłbym powiedzieć, że
nasze losy są powiązane ze sobą w jakiś dziwny sposób, że wiedziałem o tym od naszego
pierwszego spotkania, że korzenie sprawy sięgają mojej młodości, czasów sprzed twoich
urodzin. Mógłbym opowiedzieć ci o tym wszystkim. – Potrząsnął głową. – Mógłbym
opowiedzieć ci o Druidzie, który badał mnie, gdy byłem młodzikiem. Mógłbym
opowiedzieć ci o dziecku, które trzymałem podczas... Wszystko to wydaje się jakoś
powiązane z sobą, ale to nie ma sensu. Z góry wiem, że mi nie uwierzysz.
– Czy uwierzyłbym ci, czy nie, to dla mnie żadna różnica. Naprawdę nic nie
obchodzą mnie twoje, katalisto, pobudki, o ile zrobisz to, czego od ciebie żądam.
– Zrobię, ale pod jednym warunkiem.
– Nareszcie doszliśmy i do tego – skrzywił się Joram. – O co chodzi? Żebym sam
oddal się władzom? Albo żebym na zawsze zagrzebał się w tej zapomnianej przez Boga
i ludzi osadzie...
– Chcę, byś wziął mnie ze sobą – powiedział Saryon cicho.
– Co takiego? – Zdumiony Joram wytrzeszczył oczy na katalistę. Potem sam sobie
skinął głową i zachichotał krótko i nieprzyjemnie. – Pojmuję, oczywiście. Każdy Martwy
potrzebuje własnego katalisty. – Wzruszając ramionami, niemal się uśmiechnął. – Całym
sercem proszę, pójdź ze mną do Merilon. Będziemy mieć mnóstwo uciechy, jak powiada
nasz przyjaciel Simkin. Czy teraz możemy już przystąpić do dzieła? Poruszając się cicho
i ostrożnie, by nie obudzić Mosiaha, Joram odwrócił się od zaskoczonego katalisty
i przeszedł przez niewielką celę. Klękając obok swej pryczy, wsunął ręce pod siennik
i powoli, z czcią niemal, wyciągnął Miecz Mroków.
Saryon spoglądał za nim szczerze zaskoczony. Spodziewał się wybuchu gniewu
i odmowy. Oczekiwał, że będzie musiał bronić swej propozycji, odpierać argumenty,
może i groźby. Ta obojętna, beztroska zgoda była w pewnym sensie gorsza. Możliwe, że
młody człowiek nie zrozumiał...
Joram starannie zawijał miecz w płótno. Podszedłszy z tyłu do młodzieńca, Saryon
położył mu dłoń na ramieniu.
– Nie zamierzam cię nawracać. Chcę ci jedynie pomóc. Widzisz... i ty nie masz przed
sobą drogi powrotnej. Nie możesz wrócić do Merilon...
– Słuchaj no, katalisto – powiedział Joram wstając i gniewnym szarpnięciem
uwalniając ramię z uścisku Saryona. – Powiedziałem już, nie obchodzi mnie, co zrobisz
lub dokąd się udasz, o ile pomożesz mi w tej sprawie. Pojąłeś? To pięknie. – Spojrzał na
miecz, który trzymał w dłoniach. Na spowijającym oręż płótnie bielą błysnęło światło
miesiąca i sprawiło, że widmowo wyglądający metalowy przedmiot prawem kontrastu
wydawał się o wiele ciemniejszy. W umyśle Saryona pojawił się wizerunek Martwego
dziecka, zawiniętego w białe płótna Rodziny Królewskiej. Odwracając oczy, Saryon
odszedł w głąb celi.
Na widok reakcji katalisty wargi Jorama wykrzywiły się drwiąco.
– Jeśli już po kazaniu, Ojcze – wypowiedział te słowa z takim jadem, że Saryon
zamrugał oczyma – to ruszajmy. Chcę już to wszystko mieć za sobą.
Wsuwając miecz w skórzany futerał, który jako prymitywną imitację oglądanych
w starych tekstach wykonał własnoręcznie i teraz przytroczył do pasa, Joram na barki
narzucił długą, czarną (dostarczoną przez Simkina) opończę. Przeszedł przez całą
długość celi, spoglądając na siebie krytycznie. Miecz nie był widoczny. Kiwając
z satysfakcją głową, odwrócił się do Saryona i zrobił niecierpliwy gest.
– No, dalej. Ja jestem gotów.
A ja? – szarpany wątpliwościami zapytywał sam siebie Saryon. Chciał coś
powiedzieć, ale nie mógł; chrząknięciami usiłował oczyścić krtań. Jego wysiłki pozostały
bezowocne. Nie umiał zdławić strachu. Twarz Jorama pociemniała z gniewu
wywołanego tą zwłoką. Saryon mógł dostrzec występujące i tężejące na szczękach
młodego człowieka mięśnie, widział drgającą powiekę, zauważył też, iż zwisające luźno
po obu stronach ciała Jorama dłonie nerwowo zwierają się i rozwierają. W oczach
młodzieńca jednak płonął blask jaśniejszy niż światło księżyca i zimniejszy niż ono.
Nie, nie pozostało już nic do powiedzenia. Nic w ogóle.
Wyciągając przed siebie drżącą dłoń, Saryon delikatnie i łagodnie otworzył drzwi.
Każdy nerw i każde włókno jego istoty ostrzegały go, by zawrócił, odmówił i pozostał
wewnątrz ścian tego domku. Jednak impet przeszłości wzbierał dokoła niego niczym
wielka fala. Porwany, mógł jedynie płynąć wraz niosącymi go do przodu spienionymi
wodami, nawet jeśli dostrzegał sterczące przed nim w mroku kły kamiennych raf.
XII. KRÓL MIECZÓW

BLACHLOCH ZŁOŻYŁ DWIE SPLECIONE DŁONIE na pulpicie przed sobą. –


A więc, Ojcze, czując ciążące nad tobą z powodu popełnienia niemoralnego postępku
przekleństwo i przerażony perspektywą popełnienia drugiego, jedyną możliwość ujrzałeś
w czynie tak odrażającym i mrocznym, że twój Zakon wyklął go setki lat temu? –
Przyznałem już, że nie rozumowałem wtedy jasno – wymamrotał Saryon, wytrącony
z równowagi takim przedstawieniem przez warloka nagich faktów. – Ja... ja jestem
człowiekiem nauki. Takie życie przeraża mnie... i zbija z tropu.
– Teraz jednak nie jesteś już zbity z tropu – kpiąco zauważył Blachloch. –
Zaskoczony, i owszem, przerażony nawet, ale nie zbity z tropu. Wydajesz Jorama
i Miecz Mroków w moje ręce.
– Miecz musi zostać zniszczony – przerwał mu Saryon. Albo nie wezmę w tym
udziału.
– Oczywiście – odparł Blachloch z lekkim wzruszeniem ramion, zupełnie jakby
rozmawiali o pękniętym kuflu piwa, nie o mieczu, który mógł dać mu władzę nad
światem. Za jakiegoż durnia on mnie uważa, pomyślał Saryon z goryczą. Blachloch
ponownie złożył dłonie przed sobą. – Co zaś do chłopca...
– On musi zostać wydany Biskupowi Vanyi – ochrypłym głosem powiedział Saryon.
– Simkin miał więc rację – zauważył Blachloch. – To prawdziwy powód, dla którego
przysłano cię do Bractwa.
– Tak – przełknął ślinę Saryon.
– Byłoby dobrze, gdybyś okazał mi więcej zaufania – rzekł warlok, podczas gdy jego
dwa palce złożyły się w maleńki miecz, wymierzony w katalistę. – Ogromnie ułatwiłoby
ci to życie, Ojcze. Twój Biskup Vanya musi być imbecylem – mruknął i na jego czole
pojawiła się maleńka zmarszczka, oczy zaś utkwił w mrocznym kącie izby – by
mniemać, że uczony, taki jak ty, poradzi sobie z mordercą takim jak Joram...
– Zadbasz o to, by zabrano go do Źródła? – nalegał Saryon, czerwieniąc się
równocześnie. – Nie mogę zrobić tego sam... z oczywistych powodów. Zakładam, iż
twoje kontakty z Duuk-tsarith...
– Tak. To się da załatwić – przerwał mu Blachloch. – Powiadasz: „z oczywistych
powodów”. Przypuszczam, iż oznacza to, że nie ośmielisz się powrócić do owczarni.
Jaką będziesz miał z tego korzyść? – Powinienem oddać się w ręce Biskupa Vanyi –
odparł Saryon, który wiedział, iż takiej właśnie odpowiedzi od niego oczekiwano.
Opuścił głowę i wbił spojrzenie w czubki trzewików. – Popełniłem niewybaczalny
grzech. Zasłużyłem na karę.
– Przemianę w Kamień, Ojcze. Straszny to los... Wiem. Wspomniałem ci już, że
widziałem, jak się tego dokonuje. Taką właśnie byłaby twoja kara za pomoc
w stworzeniu Miecza Mroków, ale oczywiście doskonale wiesz o tym sam. Cóż za strata
– powiedział Blachloch, przesuwając palcem po jasnym wąsiku. – Cóż za strata.
Saryon wzdrygnął się. Owszem, taką byłaby jego kara. Czy potrafiłby stawić jej
czoło? Żyć wiecznie z pamięcią swoich dokonań? Nie, jeśliby doszło do tego, istniały
inne sposoby zakończenia sprawy. Blekot na przykład.
– A jednak mógłbyś uzyskać przebaczenie i zostać kimś w rodzaju bohatera...
Saryon potrząsnął głową.
– A, drugi z twoich występków. Zapomniałem. Tak więc stoisz przed wyborem: albo
najokropniejsza z możliwych nieśmiertelność, albo pozostanie tu, pośród Bractwa,
i pomoc w wykonywaniu dalszych przeciwnych naturze czynów. – Palce Blachlocha
uniosły się lekko, celując w serce Saryona. – Oczywiście jest jeszcze jedna możliwość.
Podnosząc szybko wzrok, Saryon ujrzał na chłodnej twarzy Blachlocha i w jego
nieruchomym spojrzeniu jasno i wyraźnie wyłożone znaczenie tych słów. Katalista
ponownie przełknął ślinę, tym razem poczuł w ustach smak goryczy. Łatwość, z jaką ten
człowiek czytał jego myśli, była niesamowita i przerażająca.
– Ostatniej... nie biorę pod uwagę – powiedział Saryon, poruszając się niespokojnie.
– Samobójstwo jest grzechem niewybaczalnym.
– Podczas gdy towarzyszenie mi w rabunkach i gwałtach albo pomaganie Joramowi
w akcie stworzenia broni, która może zniszczyć świat, takim grzechem nie jest –
powiedział Blachloch z wyraźną drwiną w głosie. – Podziwiałem zawsze precyzję
i prostotę rozumowania katalistów. Ale w końcu działa ona na moją korzyść, dlaczegóż
więc miałbym się skarżyć? Saryon, spocony pod swoim habitem, osądził, iż bezpieczniej
będzie nie odpowiadać. Sprawy przybierały pożądany obrót i budziło to niemal jego
niepokój. Przyczyną prawdopodobnie było to, że jak przewidział Joram – nie musiał
kłamać. No, prawie nie musiał. Samobójstwo to niewybaczalny grzech w oczach tych,
którzy wierzą w Boga.
– Gdzież jest ów młodzik? – Blachloch zdecydował się wstać. Saryon wstał również,
wdzięczny habitowi za to, że trzepoczące poły ukrywają drżenie łydek katalisty.
– W... w kuźni – powiedział słabym głosem.
Tej nocy w hucie nie płonął żaden ogień. Od strony paleniska lśnił nikły czerwonawy
blask, jednak tylko blada poświata księżycowa ślizgała się po głowni miecza, którego
krawędzie, choć nierówne wskutek znaczących powierzchnię śladów po uderzeniach
młota, były morderczo ostre.
Miecz był też pierwszym przedmiotem, który zobaczył Saryon, gdy wespół
z Blachlochem zmaterializowali się we wnętrzu mrocznej, choć zalanej blaskiem
księżycowym kuźni. Oręż leżał na kowadle, pławiąc się w miesięcznym świetle niczym
przewrotny wąż.
Saryon wiedział, że i warlok zobaczył to ostrze. Choć katalista nie mógł przeniknąć
wzrokiem pod kaptur, który skrywał twarz Blachlocha, wywnioskował o tym z krótkiego
sapnięcia, jakiego nie potrafił ukryć nawet zdyscyplinowany Duuk-tsarith. Złożone
dłonie warloka zadrżały, palce skurczyły się z chęci dotknięcia rękojeści. Wykonawca
opanował się jednak. Wytężywszy wszystkie zmysły, sięgnął myślami w mrok, szukając
ofiary.
Sam Saryon rozglądał się za Joramem prawie obojętnie. Katalista spodziewał się, iż
sparaliżuje go strach; gdy opuszczali siedzibę Blachlocha, dłonie zakonnika drżały tak
bardzo, że zaledwie zdołał otworzyć połączenie dla warloka. Teraz jednak, kiedy już się
tu znalazł, strach go opuścił, pozostawiając po sobie uczucie chłodnej pustki.
Stojąc u wejścia do kuźni, rozglądając się po otoczeniu, w którym przyjdzie mu być
może spędzić ostatnie chwile życia, Saryon poczuł, jak świat wypełnia w nim tę pustkę.
Każdą sekundę przeżywał jakby oddzielnie, poruszając się od jednej ku drugiej
z regularnością uderzeń serca, w każdej z nich był świadom wszystkiego, co dzieje się
wokół. Najdziwniejsze zaś wydało mu się to, że nic nie miało dlań znaczenia. Był kimś
stojącym z boku, obserwatorem, podczas gdy jego ciało odgrywało swą rolę w tym
śmiertelnym dramacie. Blachloch mógłby mu teraz obciąć dłonie, oddzielić je przy
nadgarstkach, a Saryon nawet nie krzyknąłby, nie poczułby też niczego. Potrafił niemal
stworzyć obraz samego siebie, stojącego w rozświetlonym blaskiem księżyca mroku
i patrzącego spokojnie na kapiącą krew.
A więc to jest odwaga – pomyślał, patrząc, jak lśniąca bielą w świetle miesiąca dłoń
wysunęła się cicho z mroku i chwyciła rękojeść miecza.
Nie towarzyszył temu żaden dźwięk, ruch też był minimalny. W istocie Saryon,
gdyby nie patrzył na miecz, nie byłby nawet tego zauważył; Joram posłużył się
zręcznością i szybkością sztuki, której w dzieciństwie wyuczyła go matka. Ale Duuk-
tsarith szkoli się tak, by słyszeli skradającą się za ich plecami noc.
Blachloch zareagował z taką szybkością, że Saryon zobaczył tylko, jak podmuch
czarnego wichru roznosi iskry z paleniska. Jednym ruchem i jednym słowem rzucił
zaklęcie, które pozbawiłoby przeciwnika zdolności ruchu, działania czy nawet myślenia,
zaklęcie, co wysysało magię i Życie.
Joram jednak nie miał w sobie Życia.
Mimo całego napięcia wewnętrznego Saryon prawie roześmiał się, gdy magiczne
zaklęcie uderzyło w młodego człowieka ciosem, który powinien był go zmiażdżyć.
Zatrzepotało dookoła niego niczym płatki róży. Biała ręka nadal podnosiła miecz. Metal
głowni nawet nie błysnął. Przypominało to pasmo mroku tnące smugę księżycowego
blasku, jak gdyby Joram dzierżył w dłoni wcielenie nocy.
Joram, wstępując w światło z twarzą stężałą w napięciu i oczyma ciemniejszymi od
metalu ostrza, uniósł miecz przed sobą. Saryon wyczuwał niepewność i obawę młodego
człowieka; mimo usilnych dociekań Joram miał mizerne pojęcie o mocy metalu. Katalista
jednak, którego każdy zmysł był teraz napięty i wyczulony – niczym u noworodka, –
mógł także uchwycić niepewność, zdumienie i rosnący strach Blachlocha.
Co Duuk-tsarith wiedział o czarnym kamieniu? Prawdopodobnie nie więcej niż
Joram. Jakie myśli kłębiły się teraz w umyśle warloka? Czy za nieskuteczność Magii
Zero odpowiedzialny był miecz? Czy unieszkodliwi on i inne zaklęcia? Blachloch musiał
w ciągu ułamka sekundy podjąć decyzję, dotyczącą swego następnego posunięcia.
Wiedział przecież, iż od niej może zależeć jego życie.
Duuk-tsarith na zimno i spokojnie wybrał zaklęcie i rzucił je na przeciwnika. Oczy
warloka zapłonęły zielonym blaskiem i natychmiast w powietrzu wokół Jorama zaczęła
się kondensować sycząca i bulgocąca zielonkawa ciecz. Zielony Jad, tak zwano to
zaklęcie. Rozpoznawszy je, Saryon zamrugał oczyma, czując raptowny skurcz żołądka.
Powiedziano mu kiedyś, iż ból wywołany tym zaklęciem jest przeszywający, tak jakby
każdy nerw ciała stanął nagle w ogniu. Każdy z magów posiadający dość mocy, by
osłonić się przed Magią Zero, musiał paść ofiarą tej magicznej, paraliżującej trucizny.
Nie zdołałby obronić się przed działaniem obu tych czarów.
Zielony Jad najwyraźniej wpływał i na Martwych, i obdarzonych Życiem. Twarz
Jorama skurczyła się w agonii. Rozpaczliwie zaczerpnął powietrza, a jego ciało zaczęło
zginać się wpół, gdy ciecz oblewała go palącym bólem. Zaklęcie to jednak szybko
wyczerpywało także siły maga.
– Katalisto, obdarz mnie Życiem! – zażądał Blachloch, wbijając w młodego
człowieka spojrzenie oczu, lśniących coraz jaskrawszą zielenią.
I oto nadszedł czas, pojął Saryon. Czas podjęcia decyzji. Jestem jedyną szansą dla
Jorama. Bez mojej pomocy zginie. Nawet jeśli czarny kamień jest skuteczny, Joram nie
potrafi kontrolować miecza. Katalista szybko spojrzał na broń i przeszył go dreszcz
podniecenia. Ciało Jorama lśniło zielenią, młody człowiek jęczał targany okropnym
bólem. Jak łachman osuwał się na posadzkę, gdy jad oblewał jego ciało. Nadal jednak
trzymał miecz; dłonie dzierżące oręż wolne były od jadowitego płynu – i patrzący na to
Saryon dostrzegł, iż trucizna znika z ramion i górnej części ciała – Miecz Mroków
pochłaniał magię.
Działo się to jednak zbyt wolno. Za kilka sekund Jorama spotka los gorszy od samej
śmierci, jego ciało stanie się drgającym konwulsyjnie kleksem na posypanej piaskiem
posadzce kuźni.
Saryon zaintonował prastare słowa – słowa, których nauczył się siedemnaście lat
temu, gdy został Diakonem, których nigdy dotąd nie wypowiedział i nie spodziewał się,
iż kiedykolwiek je wypowie... Każdy katalista zanosi modły o to, by okoliczności nigdy
nie zmusiły go do wymówienia tych słów...
Zaczął odbierać Życie Blachlochowi.
Jest to wysoce niebezpieczny manewr i praktykowany w zasadzie wyłącznie podczas
wojny, gdy katalista usiłuje w ten sposób osłabić przeciwnika. Zamiast zamykać
przepływ magii, co odcina dawany magowi zapas Życia, katalista pozostawia połączenie
otwartym i po prostu odwraca kierunek przepływu. Niebezpieczeństwo polega na tym, że
czarodziej natychmiast wyczuwa upływ Życia i może – o ile nic mu nie przeszkodzi –
zwrócić się przeciw kalaliście i momentalnie go spopielić.
Saryon wiedział, jakie zagraża mu niebezpieczeństwo, lecz nawet nie mrugnął
powieką, gdy mrok kuźni przeszył okrzyk wściekłości Blachlocha i płonące zielenią oczy
zwróciły się przeciw niemu, aby ukarać go jadowitym bólem. Jego odwaga nie załamała
się nawet wówczas, gdy zobaczył, że koniuszki jego palców zazieleniły się i poczuł
tańczące wzdłuż ramion pierwsze igiełki bólu.
– Joramie! – krzyknął. – Pomóż mi! Młody człowiek klęczał, łkając z bólu. Gdy
Blachloch odwrócił odeń swą uwagę, a miecz nadal pochłaniał magię, trucizna zaczęła
opuszczać jego ciało, choć proces ten przebiegał dość wolno. Słysząc okrzyk Saryona,
Joram podniósł głowę. Zaciskając zęby, spróbował powstać. Był jednak zbyt słaby, by
uczynić to o własnych siłach, a w pobliżu nie dostrzegł niczego, na czym mógłby się
oprzeć. Wreszcie, oparłszy ostrze miecza o posadzkę, mocniej uchwycił rękojeść
i dźwignął się na nogi.
– Joram! – Jad wgryzał się w ciało katalisty, który przeklinał własną głupotę.
Dysponując logicznym umysłem powinien był to przewidzieć. Pochłaniał Życie warloka,
ale nie mógł go nigdzie przekazać! Podczas bitwy miałby u swego boku czarodzieja.
Mógłby tym Życiem obdarzyć sojusznika, ten zaś, wzmagając własną moc, poraziłby
wroga. Katalista jednak nie mógł przekazać Życia Joramowi, który z kolei nie potrafił mu
pomóc.
I wtedy wzrok Saryona natrafił na miecz.
Oręż tkwił wbity w ziemię; ramiona jelca rozpościerały się jak ręce człowieka
błagającego o pomoc. Czerń metalu nie odbijała żadnego światła. Było to dzieło mroku,
samo będące mrokiem. Przypominało człowieka błagającego o pomoc.
Saryon poczuł uderzające w niego zgrozę i strach, które osłabiały opanowujący go
powoli ból; powoli, ponieważ – nawet w tej chwili – odbierał Życie warlokowi
i wyczuwał, iż wróg słabnie.
Nie mogę dać Życia Joramowi, ale mogę przelać je na miecz.
Zamykając oczy, Saryon odciął się od widoku czarnej, odrażającej parodii żywej
istoty, co zdawała się wyciągać ku niemu swe sztywne ramiona. Mogę się poddać. Moja
udręka dobiegnie kresu.
Obedire est vivere...
Ujrzał przed sobą płonącą osadę, padającego trupem młodego Diakona, Simkina,
rozdającego pozbawione barw i rysunku karty.
Vivere est obedire...
Otwierając oczy, ujrzał, jak Joram wyciąga ostrze z ziemi i unosi je wysoko nad
głową. Młodego człowieka postrzegał jednak jedynie jako cień w smudze księżycowej
poświaty. Naprawdę wyraźnie widział tylko miecz, na nim też tylko mógł skupić swą
uwagę. Wyciągając dłoń w stronę oręża, mimo że palce drgały mu bezwiednie z bólu,
Saryon otworzył połączenie dla zimnego, pozbawionego życia metalu.
Magia przeleciała przezeń niczym podmuch wichru, tak potężny, że odrzuciło go
w tył. Ból ustał natychmiast, zniknęła też ciecz, pokrywająca jego skórę. Miecz zapłonął
natomiast oślepiającą bielą, Blachloch zaś, wydawszy zduszony krzyk, runął na ziemię;
moc miecza dodana do wysiłków pozbawiającego go magii katalisty pozostawiły
z warloka jedynie pustą powłokę cielesną.
Miecz upadł na posadzkę. Joram, nie przygotowany na tak potężny impuls mocy,
który wstrząsnął samą osnową jego jestestwa, wypuścił oręż z rąk i stał teraz, obserwując
leżącą na ziemi broń, wibrującą i drżącą z niesamowitym, ludzkim prawie jękiem
satysfakcji. Odwróciwszy wzrok od miecza, spojrzał na bezradnego warloka. Warcząc
w bezsilnej furii, Blachloch usiłował odzyskać władzę nad zmartwiałymi członkami.
Osłabiony już wcześniej pełnym odwołaniem się do swych sił, teraz zupełnie opróżniony
z Życia, trzepotał się w pyle niczym wyrzucona na brzeg ryba.
Ten widok zdumiał Saryona. Poczuł mdłości i odwrócił wzrok. Opierając się
o warsztat, powoli zaczynał pojmować, że już po wszystkim.
– Otworzę Korytarz – powiedział, unikając wzroku Jorama. Nie umiałby też znieść
widoku warloka, który leżał na podłodze bezsilny i pozbawiony godności istoty ludzkiej.
Wystarczyło, iż słyszał wydawane przez niego niewyraźne dźwięki i żałosną szarpaninę
na posadzce. – Pozostawiłem w nim dość Życia, aby to się udało. Umieszczę go
wewnątrz Korytarza, następnie zamknę otwór, zanim Wykonawcy zorientują się, o co
chodzi. Nie sądzę, by wysłali któregoś z nich aż tutaj. Wydaje się, iż oni wolą unikać
takich miejsc jak to, i wierzę, że gdy dostaną Blachlocha, zostawią Technologów
w spokoju. Dla ciebie jednak, jak sądzę, najlepiej będzie, jeśli teraz się oddalisz, ot tak,
na wszelki wypadek...
Przerwał mu okrzyk, okrzyk pełen wściekłości i przerażenia. Narastał aż do wrzasku,
którego źródłem musiał być straszliwy ból, a zakończył się jękiem przechodzącym
w okropny, zduszony charkot.
Z duszą niemal rozdartą tym przeraźliwym jękiem Saryon odwrócił się, by zobaczyć,
co zaszło.
Blachloch leżał martwy, z wytrzeszczonymi w noc oczyma i ustami otwartymi
jeszcze do krzyku, którego echo błąkało się nadal pod sklepieniem czaszki Saryona. Nad
warlokiem stał Joram – twarz młodego człowieka była w blasku księżyca biała niczym
kreda, a oczy przypominały jamy w czerni. W dłoniach trzymał Miecz Mroków, ostrze
broni tkwiło w piersi warloka. Nagłym szarpnięciem młodzieniec uwolnił oręż i Saryon
ujrzał lśniącą na głowni czerń krwi.
Katalista nie był zdolny do powiedzenia choćby słowa. Śmiertelny wrzask człowieka
nadal dźwięczał mu w uszach. Saryon mógł jedynie patrzeć na Jorama, usiłując
równocześnie stłumić ten okropny jęk, by przywrócić sobie zdolność myślenia.
– Dlaczego? – zdołał wreszcie wyszeptać.
Joram spojrzał na niego i Saryon ujrzał budzący się w ciemnych oczach młodzieńca
półuśmiech.
– Zamierzał zaatakować cię, katalisto – powiedział zimno Joram. – Powstrzymałem
go.
Saryon przypomniał sobie wyraźnie bezsilne, trzepocące się na ziemi ciało. W gardle
katalisty wezbrała nagle kula palącego żółcią płynu. Krztusząc się odwrócił spojrzenie od
okropnego widoku na posadzce u jego stóp.
– Łżesz! To niemożliwe! – powiedział przez zaciśnięte zęby.
– Och, katalisto, daj spokój – rzekł Joram z jawną kpiną. Przestępując ciało, podniósł
leżącą na podłodze szmatkę i zaczął wycierać krew z głowni. – Już po wszystkim. Nie
musisz dalej grać tego przedstawienia.
Saryon zastanawiał się, czy dobrze słyszy? W uszach nadal dźwięczał mu ten
okropny skrzek.
– Przedstawienie? – udało mu się zapytać. – Jakie przedstawienie? Nie pojmuję...
– Na krew Almina! Za kogo mnie bierzesz? Za Mosiaha? – Joram chciał się zaśmiać,
ale wyszło z tego pełne goryczy i niemiłe dla ucha prychnięcie. – Jak gdybym dał się
nabrać na ten świętoszkowaty bełkot. – Głos jego wzniósł się do wyższych rejestrów
w płaczliwej parodii mowy Saryona: – „Otworzę Korytarz. Ty się oddal...” Ha! Rzucając
na podłogę splamioną krwią szmatkę, Joram ostrożnie położył obok niej miecz. – Czy
myślałeś, że dam się nabrać? Wiedziałem, co wymyśliłeś. Gdybyś tylko otworzył
Korytarz...
– Nie! Mylisz się! Pełen uczucia okrzyk Saryona zaskoczył Jorama. Obejrzał się
przez ramię i uważnie popatrzył na katalistę.
– Ależ, na wszystko... wierzę ci – powiedział wolno, wpatrując się w Saryona ze
zdumieniem.
Katalista niezdolny był do odpowiedzi. Usiadł na warsztacie, zamknął oczy
i z drżeniem otulił się połami habitu. Wydawało się, iż dosięgnęła go zemsta martwego
już warloka. Ostatni jego wrzask wyssał z Saryona siły równie skutecznie, jak katalista
pozbawił magii przeciwnika. Gdyby Saryon – czujący teraz mdłości, zziębnięty,
przepełniony obrzydzeniem do samego siebie i do Jorama – wierzył w Almina
dostatecznie głęboko, by prosić go o ostatnią z łask, byłoby nią błogosławieństwo
zapomnienia.
Usłyszał kroki Jorama zbliżającego się po wysypanej piaskiem posadzce i wyczuł
obok siebie obecność młodego człowieka.
– Nie zamierzałeś mnie zdradzić – powiedział Joram.
– Nie – rzekł katalista zmęczonym głosem. – Nie zamierzałem.
– Uratowałeś mi życie – ciągnął dalej Joram cichym głosem. – By tego dokonać,
ryzykowałeś swoje własne. Wiem. Widziałem to...
Saryon poczuł dotknięcie na ramieniu. Zaskoczony, obejrzał się, by zobaczyć
spoczywającą tam, bojaźliwie i niezręcznie, dłoń Jorama. W słabym blasku miesiąca
mógł dojrzeć twarz młodzieńca i mroczne, ocienione grzywą gęstych, czarnych włosów
oczy. W tych oczach na ułamek sekundy pojawiły się tęsknota i pragnienie. Teraz
katalista pojął prawdę, pojął też, że znał ją przez cały czas.
Dawno temu, szepnęło do niego własne serce, trzymałeś to dziecko w ramionach!
Odwrócił się i sięgnął, pragnąc ująć dłoń Jorama we własne ręce. Gdy tylko jednak to
uczynił, Joram szarpnął się w tył.
– Dlaczego? – spytał Joram z naciskiem. – Czego ode mnie chcesz? Saryon przez
chwilę wpatrywał się w młodego człowieka, potem na jego wargach pojawił się słaby,
wymizerowany uśmiech.
– Joramie, nie chcę od ciebie niczego.
– A więc powiedz mi, katalisto, co tobą powodowało? I nie karm mnie tą mdłą
gadką, jakiej używasz, aby udobruchać ludzi takich jak Mosiah. Znam was. Musiałeś
mieć jakiś powód.
– Już ci mówiłem – powiedział Saryon cicho, przenosząc wzrok na broń, leżącą na
ziemi niby jeszcze jedno ciało. – Pomogłem temu... orężowi mroku przyjść na świat.
Jestem za to odpowiedzialny, przynajmniej częściowo... – dodał, widząc, iż Joram usiłuje
coś wtrącić. Wzrok Saryona przesunął się z miecza na ciało warloka. – Niestety,
zawiodłem. Ten miecz rozlał krew i odebrał życie...
– To ja rozlałem tę krew! To ja odebrałem mu życie! – krzyknął Joram, stając twarzą
w twarz z katalistą. – Miecz Mroków był tylko narzędziem w moich rękach! Przestań
o nim mówić, jakby miał w sobie więcej życia niż ja! Saryon nie odpowiedział. Słaniając
się ze zmęczenia, przystając co chwila, przeszedł po pokrytej piachem posadzce kuźni
i klęknął obok ciała Blachlocha. Zaciskając zęby, aby powstrzymać falę mdłości,
i odwracając spojrzenie od okropnej rany w piersi, wyciągnął dłoń i zamknął oczy
warloka, nadal wytrzeszczone w pełnym przerażenia zdumieniu. Zrobił też, co mógł,
żeby zamknąć szeroko otwarte usta i nadać twarzy nieboszczyka choć pozór spokoju.
Unosząc zimne dłonie byłego Wykonawcy, spróbował skrzyżować mu ramiona na piersi,
jak nakazywała tradycja, przekonał się jednak, iż nie jest w stanie przemóc obrzydzenia.
Puścił je więc i pospiesznie wstał, powrócił do swego stołu i ociekając zimnym potem,
oparł się o blat.
– Zaniosę ciało do puszczy – powiedział Joram.
Saryon usłyszał szelest, obejrzał się i zobaczył, że młody człowiek nasuwa
warlokowi kaptur na twarz i owija zwłoki opończą.
– Gdy go znajdą, pomyślą, że dopadły go centaury. Duuk-tsarith miałby ulec
centaurom? – pomyślał Saryon, nie odezwał się jednak ani słowem. I tak zresztą nie
miało to dla niego żadnego znaczenia. Wyglądając wyczekująco na zewnątrz, spodziewał
się podświadomie ujrzeć na horyzoncie pierwsze oznaki świtu. Ale księżyc dopiero co
zaszedł. Niedawno zaledwie minęła pora, w której fala przypływu nocy osiąga swój
szczyt. Saryon tęsknił za łóżkiem.
Jakkolwiek było wąskie i twarde, pragnął wyciągnąć się na nim, przykryć głowę
opończą i może – choć nikłą miał na to nadzieję sen, którego nie dane mu było zaznać
podczas ostatnich nocy, zakradnie się ku niemu i choć na chwilę obdarzy zapomnieniem.
– Posłuchaj, katalisto! – Głos Jorama zabrzmiał szorstko. Jedyna osoba, poza mną
i tobą, która wie coś o Mieczu Mroków, już nie żyje...
– A więc dlatego go zabiłeś. Joram nie zwrócił na to uwagi.
– I tak musi pozostać. Podczas gdy ja będę usuwał ciało, ty weź miecz i wracaj do
aresztu.
– Strażnicy Blachlocha szukają cię w całej osadzie... – zaprotestował Saryon,
pamiętając zgiełk i wrzawę, jakie podniosły się, gdy doniósł o zniknięciu Jorama. –
W jaki sposób zamierzasz...
– A jak myślisz, jak się tutaj dostałem? W głębi huty jest wyjście na zewnątrz –
powiedział Joram ze zniecierpliwieniem w głosie. Kowal ponad rok już używał go do
przemycania z kuźni własnego tajemnego zapasu oręża.
– Oręża? – spytał niczego nie pojmujący Saryon.
– Owszem, katalisto. Dni Blachlocha były policzone. Technologowie zamierzali
podnieść bunt. My jedynie przyspieszyliśmy to, co i tak nastąpiłoby prędzej czy później.
Ale teraz nie ma to znaczenia! Bierz miecz i wracaj do aresztu. Nikt ci w tym nie
przeszkodzi. Byłeś przecież z Blachlochem. Jeśli cię zatrzymają, powiedz im, że warlok
ruszył moim tropem w puszczę. Pospieszył za mną samotnie. Więcej nic nie wiesz.
– Tak – wymamrotał Saryon. Joram spojrzał na niego i skrzywił się.
– Czyś ty w ogóle słyszał choć słowo z tego, co mówiłem? – Słyszałem! – ponurym
głosem odparł Saryon. – I zrobię to, co mówiłeś. Nie mniej niż tobie zależy mi na tym,
aby nie rozeszła się wieść o tej strasznej broni. – Wstał i spojrzał wprost w twarz
młodego człowieka. – Musisz ją zniszczyć. Jeśli ty tego nie zrobisz, zrobię to ja.
Stali obaj naprzeciwko siebie w mroku rozświetlonym jedynie nikłym żarem
paleniska. Refleks tego, żaru zalśnił w oczach Jorama i na jego wargach, które
rozciągnęły się w ponurym, zabarwionym czerwienią uśmiechu.
– Katalisto, a gdyby tak ktoś ofiarował ci Magię? – spytał łagodnie. – „Oto masz,
weź ją, jest twoja. Nie musisz już dłużej chodzić po ziemi jak zwierzę. Możesz latać.
Możesz rozkazywać wiatrom. Jeśli zapragniesz, możesz zgasić słońce i postrącać z nieba
gwiazdy”. Co zrobiłbyś wtedy? Odrzuciłbyś propozycję? Oto jest pytanie – pomyślał
Saryon, wspominając nagle swego ojca. Ujrzał małego chłopca, unoszącego się nad
ziemią w ramionach czarodzieja i skopującego z nóżek znienawidzone buciki.
– To jest moja magia – powiedział Joram, przenosząc spojrzenie na leżący na
posadzce miecz. – Jutro ruszam do Merilon. Jeśli nalegasz, pójdziesz ze mną. Gdy stanę
na bruku miasta, które zniszczyło życie moich rodziców i obrabowało mnie z należnych
mi praw, ten miecz postrąca gwiazdy z nieba i sprawi, iż będę mógł je uchwycić. Nie, nie
zniszczę go. – Przerwał na chwilę. – Nie zniszczysz go i ty.
– Dlaczegóż to? – spytał Saryon.
– Ponieważ pomogłeś go stworzyć – powiedział Joram z twarzą rozświetloną
blaskiem paleniska. – Ponieważ ty pomagałeś mu przyjść na świat. I ty dałeś mu Życie.
– Ja... – zaczął Saryon, nie zdołał jednak dokończyć zdania. Był nazbyt zbity z tropu,
aby szukać prawdy we własnym sercu.
Joram kiwnął głową z satysfakcją. Odwrócił się i ruszył w kierunku leżącego na
ziemi trupa, wydając po drodze instrukcje.
– Owiń miecz w szmaty. Jeśli ktokolwiek cię zatrzyma, powiedz mu, że niesiesz
dziecko. Martwe dziecko. – Spojrzawszy na bladego i wstrząśniętego katalistę,
uśmiechnął się. – Twoje dziecko, Saryonie – powiedział. – Twoje i moje.
Schyliwszy się Joram uniósł ciało warloka w swoich silnych ramionach. Zarzuciwszy
sobie zwłoki na ramię, zawrócił i ruszył pomiędzy stosami narzędzi, stertami drewna
i węgla, kierując się w głąb jaskini. Gdy młody człowiek tak kroczył, trup kołysał się
okropnie, zwisające luźno ręce zaczepiały o różne przedmioty, daremnie czepiając się
świata, który opuściła już zamieszkująca ciało dusza. Wreszcie Joram zniknął w głębi,
zostawiając w kuźni samotnego, wpatrującego się w plamę czerni na podłodze Saryona.
Katalista stał tam tak przez długą chwilę i nie potrafił ruszyć z miejsca. Po jakimś
czasie doznał przedziwnego uczucia – jakby powoli unosił się nad podłogą, coraz wyżej,
by wreszcie, cofając się, spojrzeć na samego siebie, stojącego w dole. Unosił się wyżej
i wyżej, obserwując swoje, wolno podchodzące ku mieczowi ciało. Krążył po
rozwijającej się spirali i patrząc na siebie z coraz większej odległości, widział, jak zawija
miecz w szmaty. Zobaczył siebie, jak troskliwie przytula miecz do piersi. Tuląc oręż
niczym niemowlę, oglądał samego siebie, wychodzącego z kuźni.
Zamykające się ciężkie dębowe drzwi stłumiły odgłos człapiących kroków katalisty
i szelest jego habitu. W kuźni ponownie zapanowała cisza, okrywając ją całunem mroku,
co swym ciężarem wydawał się tłumić nawet blask żaru paleniska. I nagle ciszę rozdarło
dźwięczne brzęknięcie. Wielkie szczypce ześlizgnęły się z gwoździa, na którym wisiały,
i z pluskiem wylądowały w konwi wody.
– A niech mnie! – zaklęły szczypce. – W tych ciemnościach niczego nie widać.
A konew, oczywiście, musiała być pełna.
Dźwiękowi wydanemu przez przewracaną konew, po którym nastąpiło bulgotanie
rozlewającej się po posadzce wody, towarzyszył bogaty zestaw przekleństw Simkina, co
trwało dopóty, dopóki ten nie wygrzebał się z pobojowiska i nie stanął wreszcie pośrodku
kuźni, odziany w swe zwykłe, choć teraz nieco przemoczone, barwne wykwintności.
– No, no – powiedział młody człowiek, wykręcając wodę z bródki i rozglądając się
dookoła siebie. – Nadzwyczajna sprawa. Nie ubawiłem się tak od czasu, kiedy stary Earl
Mumsburga wywiesił zbuntowanego kmiotka ponad swoim zamkiem. Uwiązał go za
pięty i powiesił na silnym wietrze. „Cham chciał wznieść się ponad swój stan”,
powiedział mi stary filut, gdyśmy patrzyli, jak kmieć trzepoce się w podmuchach
wichury. „Teraz już wie, jak to jest”.
Potrząsając głową, podszedł niedbałym krokiem do wilgotnej jeszcze plamy ciemnej
krwi na piasku, którym wysypana była posadzka kuźni. Skinął dłonią i na ten rozkaz
w powietrzu pojawił się skrawek pomarańczowego jedwabiu. Opadłszy wolno na ziemię,
materiał przykrył plamę. Simkin strzelił palcami i jedwab zniknął – wraz
z zakrwawionym piaskiem.
– Na honor – mruknął młody człowiek, uśmiechając się marzycielsko – powinniśmy
mieć w Merilon pyszną zabawę.
I Simkin, niczym pasmo dymu, również rozpłynął się w powietrzu.
OSTATNIA KARTA

TEGO WIECZORU BISKUP VANYA odwołał proszoną kolację. – Jego


Świątobliwość jest niedysponowany. – Taką wiadomość poniosły zaproszonym Ariele.
Dotyczyło to również szwagra Imperatora, który ostatnio bywał zapraszany na kolacje do
Źródła coraz częściej, w miarę jak gasło zdrowie jego siostry. Każdy z powiadomionych
wyrażał najwyższą troskę o Biskupa i ogromną wdzięczność za fatygę. Imperator
ofiarował Vanyi usługi swego osobistego Theldara, z całym szacunkiem jednak nie
skorzystano z tej propozycji.
Vanya spożył więc kolację samotnie, myślami tak zaś daleki był od stołu, że mógłby
zjeść parówki w towarzystwie Magów Pól zamiast smakołyków z pawich języczków
i ogonów jaszczurczych, których zaledwie pokosztował i nawet nie zauważył, że nie
zostały należycie dopieczone.
Zjadłszy kolację i odesławszy zastawę, łyknął nieco koniaku i nastawił się na
czekanie, dopóki mały księżyc w czasomierzu na biurku nie wzniesie się do zenitu.
Czekanie nie było trudne, ponieważ umysł Vanyi był tak zajęty, iż Biskup odkrył, że czas
upływa szybciej, niż się tego spodziewał. Pulchne palce Jego Świątobliwości pełzały
nieustannie po poręczach fotela, dotykając jakby tej lub tamtej nici sieci intryg,
sprawdzając, czy któraś z nich nie wymaga wzmocnienia albo naprawy, w razie
konieczności zaś zarzucając nowe włókna.
Imperatorowa – mucha, która niedługo już pożyje.
Jej brat – dziedzic tronu. Jako owad innego rodzaju, wymagał szczególnie
rozważnego podejścia.
Imperator – jego zdrowie psychiczne w najlepszych czasach było niepewne, przede
wszystkim śmierć ukochanej żony i utrata pozycji może spowodować całkowite
załamanie.
Sharakan – inne imperia Thimhallan obserwowały to buntownicze państewko ze
zbytnią uwagą. Musi zostać zmiażdżone, a jego mieszkańcom należy się bolesna
nauczka. Równocześnie zaś Czarnoksiężników Dziewiątej Tajemnicy trzeba zetrzeć
z powierzchni ziemi. Cały plan rysował się tak pięknie... jeszcze tak niedawno.
Vanya poruszył się niespokojnie i spojrzał na czasomierz. Maleńki księżyc dopiero
pojawił się na horyzoncie. Biskup sapnął niecierpliwie i nalał sobie kolejną lampkę
koniaku.
Ten chłopiec. Bodaj go szlag trafił. A przy okazji tego postrzelonego katalistę.
Czarny kamień. Vanya zamknął oczy i wzdrygnął się mimo woli. Znalazł się
w niebezpieczeństwie, śmiertelnym niebezpieczeństwie. Jeśli ktokolwiek odkryje
niewiarygodny błąd, jaki popełnił wtedy...
Vanya ujrzał te chciwe, wpatrzone w niego oczy, oczekujące jego upadku. Oczy
Lorda Kardynała Merilon, który – jak już plotkowano – nakreślił plany zmian dekoracji
komnat Biskupa na terenie Źródła. Oczy jego własnego Kardynała, człowieka może
i niezbyt bystrego, który jednak umiał wspinać się po szczeblach drabiny władzy wolno,
ale skutecznie, tratując wszystko i wszystkich ośmielających się stanąć mu na drodze.
Byli i inni. Czyhający, obserwujący go, chciwi...
Jeśli zwęszą choć ślad jego błędu, rzucą się nań jak gryfy i rozedrą szponami na
strzępy.
Niedoczekanie! Vanya zacisnął pulchną dłoń i zmusił się do zachowania spokoju.
Wszystko przebiegało zgodnie z planem. Przewidział wszystkie ewentualności, nawet te
nieprawdopodobne.
Z tą myślą, dostrzegłszy, że księżyc wreszcie zbliżył się do najwyższego punktu
czasomierza, Biskup dźwignął swe cielsko z fotela i wolnym, równo odmierzanym
krokiem ruszył ku Komnacie Dyskrecji.
Ciemność była pusta i milcząca. Żadnego śladu zakłóceń mentalnych. Sadowiąc się
pośrodku okrągłego pomieszczenia, Vanya pomyślał, że może to być dobrym znakiem.
Gdy jednak Biskup wysyłał wezwanie swemu słudze, siecią wstrząsnął dreszcz lęku.
Czekał, a jego palce drgały niczym łapy pająka.
Mrok był spokojny, zimny i nie odpowiadał na wezwanie.
Vanya, zaciskając dłonie, wysłał zew raz jeszcze.
Być może się nie zgłoszę – tak powiedział. Oczywiście, to było do niego podobne,
mógł się na to zdobyć ten arogancki...
Vanya zaklął, jego dłonie zacisnęły się na poręczach krzesła, a na czoło wystąpił mu
pot. Musiał wiedzieć! Sprawa była zbyt poważna! Powinien...
Tak...
Dłonie Biskupa rozluźniły uścisk. Vanya przez chwilę zastanawiał się i oceniał
pomysł ma różne sposoby. Swoją sieć splótł tak, aby była gotowa na wszelkie
ewentualności. Tę jedną nić zarzucił właściwie nieświadomie. Takie postępowanie
cechuje umysły genialne.
Nieco głębiej zapadając w fotel, Biskup Vanya dotknął myślą kolejnej nici swej sieci,
wysyłając nagłe wezwanie komuś, o kim wiedział, że mocno go ono zaskoczy.

You might also like