Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 257

RICHARD A.

KNAAK

UKRYTY ŚWIAT

Przełożyła Maria Gębicka-Frąc


Tytuł oryginału The Shrouded Realm
Wersja angielska 1991
Wersja polska 2002
PROLOG
Regent Toos, król Penacles, wbijał wzrok w zwój wręczony mu przed chwilą przez
kuriera. Chociaż dokument wyglądał zwyczajnie, władca o szkarłatnych puklach
wiedział, że
jego treść może być ogromnie ważna. Był to ostatni list w korespondencji z
Cabe’em
Bedlamem, czarodziejem z Lasu Dagora. Od piętnastu lat utrzymywali przyjazne
stosunki i
obaj byli użytkownikami magii.
Gdy ostrożnie przełamał pieczęcie, te widzialne i niewidzialne, wyobraził sobie
młode
oblicze czarodzieja. Regularne rysy Cabe’a kontrastowały silnie z jego własną,
jakby lisią
twarzą. Trudno było uwierzyć, że człowiek, który przeżył mniej niż jedną trzecią
z ponad
setki lat regenta, miał tak rozległą wiedzę i wielką moc. Oczywiście, Cabe
prawdopodobnie
będzie wyglądać tak samo nawet wtedy, gdy osiągnie drugą setkę. Takie właśnie
korzyści
płynęły z posiadania magicznych umiejętności.
Siedząc samotnie w swoim gabinecie, Toos rozwinął pergamin i zaczął czytać.
Pozdrowienia dla regenta.
Zaśmiał się cicho. Cabe z uporem używał jego samozwańczego tytułu. Co rok lud
Talaku ofiarowywał byłemu najemnikowi koronę i za każdym razem Toos odmawiał jej
przyjęcia. Wierzył, że pewnego dnia powróci Gryf, jego pan i władca, a wówczas z
radością
odda mu władzę nad miastem - państwem, po czym szybko i po cichu zajmie dawne
stanowisko u boku legendarnego monarchy. Nikomu jak dotąd nie udało się podważyć
jego
przekonania, zaliczał się bowiem do niezwykle upartych ludzi.
Toos odsunął od siebie te myśli i zabrał się do lektury, podejrzewając, że już
wie, co
znajdzie w liście.
Śmierć Drayfitta z Talaku nadal kładzie się cieniem na stosunkowo spokojny okres
ubiegłych dwóch lat. W czasie, gdy piszą te słowa, jego dokumenty, które zdają
się napływać
bez końca, wypełniają już wszystkie kąty mojego gabinetu. Żona i dzieci twierdzą
że ich
zaniedbują, i jestem skłonny zgodzić się z tym zarzutem. Jak jednak wiesz,
uczestniczą w tym
przedsięwzięciu nie z własnego wyboru i podczas gdy Gryf, urodzony uczony, z
rozkoszą
pogrążyłby się w tym bagnie informacji, ja niestety przedzieram się przez nie z
wielkim
trudem. Na nieszczęście dla nas obu Gryf przebywa za morzem i nic nie wskazuje,
kiedy
powróci wraz ze swoim ludem. Tym samym obowiązek spada na mnie, jakkolwiek nie
potrafią
pojąć, dlaczego. Skoro jednakże los wskazał mnie, a ty czytasz owoce owych
dociekań, nie
będą przepraszać za zawiły styl i przejdą do rzeczy.
Jestem pełen podziwu dla Drayfitta. Przyznają, że trudno zrozumieć bodaj drobną
część z tego, co zdołał zgromadzić, choć nie dysponował nawet taką wiedzą, jaką
ja
odziedziczyłem po dziadku Nathanie. Odkryłem jedno, mianowicie to, że moje plany
skończą
się fiaskiem. Informacje dotyczące tajemniczych Vraadow można w najlepszym
wypadku
uznać za powierzchowne - cienka powłoka na wpół wymyślonych legend i
przesadzonych
plotek maskuje bezmiar niewiedzy tak ogromny, jak sama Pustka. Większa część
prac
Drayfitta trafiła w race Mala Quorina, doradcy króla Melicarda I z Talaku i
agenta
nieboszczyka smoczego króla Srebrnego, po którym chyba nikt nie płakał. Król
Melicard -
który, jak mniemam, dzięki zabiegom przemyślnej królowej Erini kroczy drogą
prawości -
zapewnił mnie, że otrzymałem wszystkie pozostałe dokumenty. Te pisma, które
udało mi się
uporządkować, wyślą ci przez kurierów (w parach smoczo - ludzkich, gdyż zależy
mi na jak
najściślejszej współpracy obu ras).
A oto moje wnioski dotyczące Vraadow, których ostatnim - waham się przed użyciem
słowa „żyjącym” - przedstawicielem był biedny, szalony Cień.
Toos stwierdził, że się poci, choć wieczór był chłodny.
Drayfitt używał wielu określeń, ale wydaje się, że najlepiej pasują następujące:
aroganccy i straszni. Jeśli właściwie odczytałem jego zapiski, u szczytu potęgi
zdolni byli
rozedrzeć niebiosa i ziemię... wszak sam pamiętasz, co Cień w swoich ostatnich
chwilach
zrobił z armią Srebrnego Smoka. Przepadła bez śladu. Ale to drobiazg. Kiedy
przeczytasz
część podesłanych ci materiałów, zrozumiesz, jakie mieliśmy szczęście, że tylko
Cieniowi
udało się okpić śmierć. Istną ironią losu jest fakt, że Vraadowie byli również
naszymi
przodkami. Możemy podziękować im za to, że jesteśmy tutaj, a nie w miejscu, o
którym
wspominałem w kilku wcześniejszych listach - w tym okropnym świecie zwanym przez
nich
Nimth.
O tej mrocznej, przerażającej krainie znalazłem jeszcze mniej informacji niż na
temat
tych, którzy niegdyś ją zamieszkiwali. Vraadowie zostawili to miejsce w okropnym
stanie,
porzucili jak ogryzek srevo. Miąższ owocu został zjedzony, a z tego, co
pozostało, nie mieli
żadnego pożytku.
Coś musiało pójść nie po ich myśli, gdyż po przybyciu do naszego świata niemalże
z
dnia na dzień przestali istnieć jako odrębna rasa... pozostawiając nam w spadku
pomniejszych użytkowników magii.
Szkoda, że w dokumentach nie ma nic więcej. Szkoda też, że biblioteki ukryte pod
twoim królestwem są wyjątkowo powściągliwe w kwestii Vraadow, choć muszę
przyznać, iż
wcale mnie to nie dziwi. Czarny Koń, nasz wielki wieczysty przyjaciel, zagląda
do mnie od
czasu do czasu (nieczęsto, gdyż nadal nie może pogodzić się ze śmiercią Cienia),
lecz
odmawia odpowiedzi na moje pytania i mówi tylko, że lepiej zostawić Vraadow w
spokoju,
niech pozostaną tym, czyni są - blaknącym wspomnieniem. Raz jednak, kiedy tak
powiedział,
pochwyciłem tęskny ton w jego gromkim głosie. To mnie zastanowiło.
Gwen dołącza wyrazy miłości, stary lisie.
Dzieci chowają się zdrowo, i ludzkie, i smocze.
Twój Cabe Bedlam
Regent puścił pergamin, który zwinął się w rulon. Pogrążył się w zadumie nad
tym, co
czarodziej napisał i czego nie napisał. Świat Cieni! Przerażająca myśl. Podszedł
do kominka,
który ogrzewał gabinet, i cisnął pergamin w łakome płomienie. Trudno powiedzieć,
dlaczego
uznał to za wskazane. W tym liście nie było nic, co wstrząsnęłoby nim bardziej
niż
poprzednie. Po prostu stwierdził, że podobnie jak Cabe on także chciałby
zapomnieć o
wszystkim, co dotyczyło pysznych, niszczycielskich Vraadow... i okaleczonego,
zniszczonego świata zwanego Nimth.
I
W całym Nimth istniało tylko jedno prawdziwe miasto. Było tworem tak
zróżnicowanym pod względem architektonicznym, że najlepszym sposobem na jego
opisanie
byłoby stwierdzenie, iż stanowiło ono odzwierciedlenie charakteru i wyglądu
swoich
twórców. Były tutaj wieże, zigguraty, iglice chylące się pod nieprawdopodobnymi
kątami...
Żaden styl nie przeważał, chyba że stylem można by nazwać szaleństwo. Istoty,
które
wzniosły miasto dzięki swoim czarnoksięskim umiejętnościom, co parę lat
gromadziły się w
jego murach. Nadszedł właśnie czas zgromadzenia Vraadow... być może ostatniego
tutaj, w
Nimth.
Ze względu na neutralny charakter miasto nie miało nazwy. Dla wszystkich razem i
każdego z osobna było po prostu miastem.
Tezerenee wprawdzie wykorzystywali je dla własnych celów, ale nikt nie chciał
zadzierać z klanem tak licznym i niebezpiecznym. Panosząc się tutaj, wymierzali
policzek
pozostałym mieszkańcom Nimth, jednakże Vraadowie cierpliwie znosili zniewagi -
udawali,
że bunt uchybiałby ich godności.
Pomimo pozornej neutralności miasta nagminnie uprawiano w nim czary. Jaskrawe
aury zderzały się ze sobą, a nowi i starzy przybysze paradowali ze świtami
składającymi się
głównie z istot przez nich stworzonych - bestii poruszających się jak ludzie,
ożywionych
postaci z patyków, nieprzebranych rojów czujących światełek.
Vraadowie nie stanowili wyjątku. W większości byli wysocy i piękni, jak gdyby
bogowie i boginie zstąpili na ziemię. Nieliczni zachowali twarze i ciała takie,
z jakimi
przyszli na świat. Dużą popularnością cieszyły się długie, faliste włosy oraz
jasne kameleonie
tuniki, zmieniające krój i barwę w zależności od humoru właścicieli. Inni, żeby
nie dać się
prześcignąć, a także pragnąc prowokować i oszałamiać, nosili stroje utkane ze
światła i mgły.
Powietrze aż trzaskało od ogromnej ilości uwięzionej magii. Z powodu
nagromadzonej mocy niebo, na którym ostatnio odcienie krwawego szkarłatu
nieustannie
walczyły ze zgniłymi zieleniami, tego dnia burzyło się z dużo większą furią niż
zwykle.
Ziemia zatrzęsła się na zachodzie, jakby dając wyraz niezadowoleniu z tego
ostatniego
zgromadzenia panów Nimth. Niegdyś ten świat był piękny: rozległe falujące
przestrzenie
szmaragdowej trawy rozciągały się pod niebem tak błękitnym, że nawet skądinąd
obojętni
czarnoksiężnicy zatrzymywali się często, by spojrzeć na nie z podziwem. Ale
uroda Nimth
przeminęła bezpowrotnie.
- Wreszcie stworzyliśmy świat pasujący do naszego charakteru.
Tak uważał Dru Zeree, stojący na balkonie wysoko nad głowami zebranych i
spoglądający na okropne niebo.
- Myślisz, że ładnie wyglądasz, Sil? - zapytał szyderczo ktoś z tłumu. Wołał
głośno,
żeby ten, do kogo skierowane były słowa, usłyszał je dokładnie. - Twój talent,
podobnie
zresztą jak gust, osiągnął nowe niziny!
Odpowiedź zagłuszył łoskot, który w żadnej mierze nie mógł być następstwem
zjawiska naturalnego. Dru czekał, ale reakcja, której się spodziewał, jeszcze
nie nastąpiła.
- Jeszcze nie - szepnął pod nosem.
Mierzący prawie siedem stóp wzrostu i nieco szczuplejszy od swoich współbraci,
Dru
stanowił niebywały wyjątek wśród licznych czarodziejów, którzy postawili sobie
za punkt
honoru jak najbardziej wyróżniać się wyglądem. Prawda, miał pociągłą przystojną
twarz, ale
w przeciwieństwie do innych zgoła nie przesadnie urodziwą. Jego jastrzębie
oblicze zdobiła
krótka, starannie przystrzyżona broda w tym samym ciemnokasztanowym kolorze, co
włosy.
Zarost był prawdziwą nowością wśród Vraadow.
Mimo odróżniania się od Vraadow, Dru był jednym z nich. A z okazji zgromadzenia
upiększył bujną czuprynę pasmem srebrnych włosów na czubku głowy. Choć było
skromne,
przyciągało wiele spojrzeń, podobnie jak niewymyślna, niczym nie ozdobiona szara
szata,
którą zwykle nosił. „Może - pomyślał z odrobiną ironii - zapoczątkuję nowy trend
w modzie,
powrót do podstaw...trend bardzo nievraadzki, zważywszy skłonność Vraadow do
przesady”.
Czarno złoty zwierzak, który siedział na jego szerokim ramieniu, wysyczał:
- Dekkarrr. Silestiii. Patrz.
Vraad podrapał go po futrze pod drapieżnym dziobem. Zadowolony z pieszczoty
zwierzak szeroko rozdziawił dziób, ukazując imponujący zestaw ostrych zębów.
Gdyby ktoś
wziął smukłego wilka i stopił go z chyżym, potężnym orłem, otrzymałby stworzenie
przypominające famulusa Dru. Tors, ogon i górne łapy należały do wilka. Głowa,
choć
porośnięta sierścią, kształtem przypominała ptasią, a dolne kończyny zaopatrzone
były w
szpony zdolne rozedrzeć na strzępy zwierzę dużo większe i silniejsze od ich
właściciela.
Okrągłe ametystowe ślepia nie miały źrenic. Dru, na vraadzki sposób, dumny był
ze swego
dzieła.
- Gdzie oni są, Sirvaku?
- Tam. Tam. - Zwierzak skinął głową w stronę wschodniego krańca rozległego
dziedzińca. Stamtąd napływała większość nowo przybyłych.
Dru najpierw zobaczył Dekkara. Wysoki, przesadnie barczysty, wyglądał jak żywy
mur siły - fizycznej i magicznej. Miał uderzająco piękne oblicze, którego
wyjątkowości wcale
nie umniejszał fakt, że pod wieloma względami przypominało ono inne otaczające
go twarze.
Był starannie ogolony, a na jego szerokie ramiona opadały pasma długich,
pomarańczowo-
niebieskich włosów. Szedł przez tłum z wyniosłą miną. Nosił tęczową tunikę,
której barwy
zmieniały się dosłownie z każdym oddechem... istny majstersztyk, trzeba
przyznać. Dekkar
włożył mnóstwo pracy w detale.
Szkoda, że z podobnym zacięciem nie mógł przyłożyć ręki do rychłego exodusu
Vraadow.
- Kwintesencja przewidywalności. - Dru prześledził kierunek spojrzenia swojego
współplemieńca, wiedząc, że zobaczy Silestiego. - A oto jego brat, ucieleśnienie
głupoty.
Drugi Vraad dostrzegł swojego rywala i obrzucił go hardym spojrzeniem.
Przeciwnicy
mieli tak podobne miny, że nie należało się dziwić, iż niektórzy brali ich za
krewnych.
Prawdę mówiąc, Silesti zawsze upodabniał się do Dekkara. Dru często zastanawiał
się, czy
ma ku temu jakiś szczególny powód. Nikt nie pamiętał, od czego zaczęła się
tysiącletnia waśń
czarnoksiężników - prawdopodobnie nawet sami zainteresowani nie bardzo
wiedzieli. Tysiąc
lat to niemało czasu, nawet dla rasy, która była prawie nieśmiertelna. Dru
podejrzewał, że
pierwotny przedmiot sporu już dawno przestał istnieć, a dwaj Vraadowie toczyli
walkę tylko i
wyłącznie dlatego, że broniła ich przed nudą, która doskwierała wielu Vraadom.
Dru doszedł do wniosku, że to wcale nie czyni ich mniej szalonymi od reszty.
- Patrz, paaanie! Patrz!
- Widzę, Sirvaku. Bądź teraz cicho.
Silesti nosił błyszczący, obcisły czarny strój okrywający go pod samą szyję. Gdy
mrużąc oczy, spoglądał na Dekkara, jego okryta rękawicą dłoń przesunęła się do
sakiewki
wiszącej na pendencie na piersiach. Wielu ze zgromadzonych Vraadow przyglądało
się dwóm
czarnoksiężnikom z umiarkowanym zainteresowaniem, inni zaś zupełnie ich
ignorowali.
Waśnie stanowiły zwyczajny element życia ich rasy. Jedynym interesującym
zdarzeniem było
bezpośrednie starcie stron uczestniczących w konflikcie.
Dekkar uderzył pierwszy, wywołując miniaturową nawałnicę nad głową Silestiego.
Nie przerywając własnych przygotowań, zaatakowany czarnoksiężnik stworzył
tarczę, która
osłoniła go przed ulewą. Dekkar, jak się zdaje, wcale nie był przejęty
niepowodzeniem swojej
napaści. Stał spokojnie, otwarcie wyzywając przeciwnika do odpowiedzi na cios.
Drugi Vraad zrobił to z nieskrywaną przyjemnością. Wyjął z sakiewki maleńkiego,
wijącego się stworka. Dru nie mógł dokładnie go zobaczyć, choć wzmocnił siłę
wzroku.
Silesti rzucił żyjątko w kierunku Dekkara.
Co było do przewidzenia, Dekkar nie czekał, aż stworzenie go dosięgnie. Jednym
ruchem ręki skradł rozpętanej przez siebie burzy jedną błyskawicę, która
uderzyła w
bezradnego sługę Silestiego i rozniosła go na kawałki. Zerwał się wiatr, unosząc
szczątki w
stronę pierwotnego celu, ale Dekkar nie przejął się chmurą popiołu.
Zwierzak na ramieniu Dru wiercił się, unosząc najpierw jedną, potem drugą łapę.
Próbował doszukać się sensu w tych wyraźnie nieskutecznych atakach dwóch magów,
którzy
przecież w razie potrzeby mogli przesuwać góry.
- Paaanie...
Dru uśmiechnął się ponuro i uciszył famulusa. On rozumiał to, czego nie mógł
pojąć
Sirvak. Po tak długich zmaganiach waśń zyskała niemal ceremonialną oprawę.
Dotychczasowe ataki, będące ledwie drobnymi próbkami vraadzkiej mocy, wkrótce
miały
przerodzić się w demonstrację prawdziwej siły.
Jak gdyby w odpowiedzi na jego myśli, rozpoczęła się prawdziwa walka.
Strugi deszczu dotąd tłukące w ziemię wokół stóp Silestiego nagle wzniosły się w
górę, otaczając ochronną tarczę kokonem jedwabistej substancji, którą wiązało
przeciwzaklęcie rzucone przez odzianego w czerń czarnoksiężnika. Dru wiedział,
że pod
nogami Silestiego powstała pułapka zamykająca się nad głową. Oczywiście, Silesti
też był
tego świadom.
Gdy Dekkar wybuchnął śmiechem, a paru z przyglądających się Vraadow klasnęło w
ręce na znak aprobaty, kontratak Silestiego wydał pierwsze owoce. Popiół osiadł
na szerokich
barkach i na głowie ofiary. Dekkar nie poświęcił uwagi tym drobinom, więc z tym
większym
zaskoczeniem zobaczył, że wyrastają z nich maleńkie, zębate główki osadzone na
wężowych
ciałach. Stworki pieniły się na ubraniu i skórze, a w chwilę po narodzinach
zapuszczały
korzenie i przystępowały do zadania, do którego zostały stworzone: do kąsania
gospodarza.
Parę wiło się nawet po ziemi wokół stóp Dekkara, ale szybko zginęły pod jego
butami.
Wielu Vraadow uznało, że wreszcie są świadkami kulminacji tysiącletnich zmagań.
Dru wątpił w to. Przeciwnicy w ciągu tego długiego czasu wpadli w niezliczone
pułapki i
wyszli z nich cało. Żeby ich zabić, trzeba było czegoś więcej nad takie
igraszki.
Prawda, obu ubyło pewności siebie. Z kokonu zaczął bić straszliwy żar, który
odczuł
nawet Dru, choć stał daleko od miejsca pojedynku, na wysokim balkonie. Za pomocą
prostego czaru ochłodził najbliższe otoczenie, ale w więzieniu Silestiego
brakowało takiej
ochrony. Raptem kokon stopił się z sykiem i wyparował, nim jego szczątki zdążyły
opaść na
ziemię. Nawet chmura pary szybko się rozproszyła.
Dekkar tymczasem stał tylko i czekał. Gdy przeminęło początkowe zaskoczenie,
uśmiechnął się mimo ukąszeń, na które był narażony. Wkrótce nietrudno było
zrozumieć jego
stoicką postawę. Stworki zaczęły spadać na ziemię, z początku pojedynczo, potem
całymi
chmarami. Nie żyły, to znaczy każde jedno, które ukąsiło czarnoksiężnika. Dru
zdążył
przyjrzeć się jednemu z ostatnich żyjątek, które do końca wypełniało swoją
misję, chwytając
zębami niczym nie osłoniętą rękę Dekkara. Gdy tylko zassało krew, w okamgnieniu
sprężyło
się, jakby gotując do drugiego ugryzienia. Jednakże zamiast ukąsić, zatrzęsło
się, wypluło
krew ofiary...i spadło na ziemię, już nieszkodliwe i martwe.
- Paaanie?
- Otrute, Sirvaku. Krew Dekkara jest zatruta. Ciekawe, jak on z tym żyje.
Domyślam
się, że trzeba silnej trucizny, by zabić takie stworzenie.
Dekkar i Silesti stali naprzeciwko siebie jak bliźniacze podpórki do książek,
nieco
wymęczeni, ale triumfujący i gotowi do drugiej rundy.
- Paaanie! - Pazury wbiły się głęboko w ramię Dru, co dobitnie świadczyło o lęku
famulusa. Mroczny cień przyćmił naturalne światło dnia. Plac rozjaśniało jedynie
sztuczne
oświetlenie, stworzone przez Vraadow z okazji zgromadzenia.
Niebo zaroiło się od smoków, olbrzymich potworów, większych od najwyższych koni
i zdolnych do powalenia rzeczonych zwierząt jednym ciosem masywnych przednich
łap. Na
grzbiecie każdego ze szmaragdowych straszydeł siedział jeździec.
- Tezerenee... - mruknął Dru pod nosem.
Zebrani na placu Vraadowie, którzy z każdą sekundą coraz żywiej interesowali się
pojedynkiem dwóch czarnoksiężników, nagle zamilkli; ledwie parę osób ośmieliło
się
szepnąć to, co przed chwilą rzekł do siebie Dru Zeree.
„Tezerenee”.
Było ich ponad czterdziestu i Dru wiedział, że są tylko wybraną reprezentacją
klanu.
Vraadowie z natury niezbyt cenili więzi rodzinne - Dru i jego córka Sharissa
byli wśród nich
wyjątkiem. Tezerenee, rządzeni żelazną ręką swojego patriarchy, wielmożnego
Barakasa,
tworzyli spójną i władczą rodzinę czarnoksiężników. Słynęli również jako wprawni
wojownicy, co było kolejną cechą odróżniającą ich od innych przedstawicieli
rasy, która w
tak znacznym stopniu polegała na swoich umiejętnościach magicznych.
Smoki zaczęły lądować na dachach i murach miasta.
Z daleka wszyscy jeźdźcy wydawali się jednakowi. Od stóp do głów okrywały ich
ciemnozielone pancerze wykute z łusek bestii, które dosiadali. Hełmy z
podobiznami
smoczych łbów przysłaniały ich dzikie oblicza. Dwaj mieli na ramionach purpurowe
peleryny
- wielmożny Barakas i jego pierworodny syn, Reegan. Niemal trzecią część
jeźdźców
stanowili synowie patriarchy, spłodzeni w czasie pięciu tysięcy lat jego żywota.
(O tym, ilu
było ich łącznie i ilu w taki czy inny sposób zginęło na przestrzeni wieków,
nikt nie śmiał
mówić w zasięgu słuchu władcy Tezerenee).
Barakas Tezerenee wylądował na dachu budynku, który aż się spłaszczył. Z tego
punktu obserwacyjnego górował nad wszystkimi oprócz Dru. Gładząc gęstą brodę,
rzucił
przeciągłe, twarde spojrzenie dwóm czarodziejom.
- Oto ostatnie zgromadzenie.
Jego głos, wzmocniony mocą, dosłownie wprawił w drżenie mury miasta. Co dziwne,
choć z wyglądu wielmożny Tezerenee przypominał niedźwiedzia, głos miał łagodny i
stonowany. Był to jednocześnie głos kogoś, kto przywykł do rozkazywania, i w
jego ustach
nawet zwyczajny zwrot „dobrego dnia” brzmiał jak komenda, którą należało
wypełnić.
- Oto ostatnie zgromadzenie, panowie Dekkar i Silesti. Stąd Vraadowie ruszą do
lepszego, mniej zniszczonego domu.
Udręczone niebo zadudniło jakby dla podkreślenia tego oświadczenia.
Dwaj przeciwnicy obrzucili się pogardliwymi spojrzeniami.
- Dopilnujcie, by ci dwaj raz na zawsze skończyli swój niedorzeczny pojedynek. -
Z
początku nie było jasne, do kogo zwraca się patriarcha, gdyż nadal spoglądał na
Dekkara i
Silestiego. Potem dwaj jeźdźcy dosiedli swoich gadzich wierzchowców i wzbili się
w niebo.
Dwaj rywale zaczęli protestować, ale skamienieli pod wpływem przeszywającego
spojrzenia
Barakasa.
Dru zamrugał i przechylił się nad balustradą balkonu, żeby uważniej przyjrzeć
się
Dekkarowi i Silestiemu. Naprawdę skamienieli. Nie poruszali się, tylko ich oczy
śmigały na
boki w daremnej próbie znalezienia kogoś, kto mógłby uwolnić ich spod zaklęcia
władcy
Tezerenee. Smoki tymczasem zawisły tuż nad głowami bezradnych Vraadow, wzbijając
tumany pyłu, które zmusiły tłumy do cofnięcia się. Raptem na rozkaz jeźdźców
chwyciły
Dekkara i Silestiego w przednie łapy.
Jeźdźcy spojrzeli na pana swego klanu, czekając na dalsze rozkazy. Barakas
Tezerenee po chwili namysłu rzekł:
- Zabierzcie ich na zachód. Nie wracajcie, dopóki jeden z nich nie zwycięży...
albo nie
zginą obaj.
Smoki załopotały potężnymi skrzydłami i wzbiły się szybko w przestworza. Po paru
sekundach przemieniły się w plamki na niebie, ledwo dostrzegalne nawet dla
najbardziej
bystrookich obserwatorów. Po niecałej minucie znikły bez śladu.
Barakas powiódł wzrokiem po pozostałych Vraadach - którzy, co było dla nich
nietypowe, milczeli - i wreszcie tym samym tonem, jakim zaordynował pozbycie się
Silestiego i Dekkara, powiedział:
- Niechaj towarzyszy wam duch zgromadzenia.
Nie dodając słowa więcej, odwrócił się, najwyraźniej tracąc zainteresowanie
zebranymi, i spojrzał na czekającego Dru.
Dru lekko skłonił głowę.
- Przybyłem, jak poleciłeś.
W następnej chwili władca Tezerenee stał obok niego. Sirvak, który wyraźnie nie
lubił
niczego, co wiązało się ze smokami, syknął przeciągle. Dru uciszył famulusa.
Barakas
spojrzał na niego z zimnym uśmiechem na ustach.
- Wypadało, żebyś się tu stawił, Zeree. To nasze wspólne dzieło.
Pochlebstwo nie odniosło pożądanego skutku, choć Dru udał, że czuje się
zaszczycony.
- To twoja zasługa, Barakasie. Twoja i twoich synów, Rendela i Gerroda.
Po raz pierwszy od czasu przybycia patriarcha okazał zakłopotanie. Wysokiego
Vraada szczególnie zainteresowała konsternacja wywołana przez wzmiankę o synach.
- Tak, wypełnili swoją rolę, ale to ty położyłeś podwaliny.
Na placu inni Vraadowie zajęli się własnymi sprawami. Większość z nich
zapomniała
o Dekkarze, Silestim i nawet czujnych Tezerenee. Barakas zaśmiał się chrapliwe.
- Słabi głupcy! Dzieciaki! Gdyby nie my, nadal płakaliby nad swoim losem! -
Złapał
Dru za ramię. - Chodź! Nadchodzi czas próby, Zeree. Chcę, żebyś przy tym był.
Zdawało się, że otaczający ich świat zakręcił się wokół siebie.
Kiedy znów się rozwinął, otoczenie uległo zmianie. Stali w przestronnej komnacie
z
pentagramem wyrysowanym na podłodze. Na wierzchołkach ramion i w punktach
węzłowych
siedziało dziesięciu Tezerenee. Miejsce w środku zajmowała nieruchoma
zakapturzona
postać, różniąca się od pozostałych krojem długiego płaszcza, łuskowej tuniki i
wysokich
butów. Spod kaptura wysuwały się kosmyki białych jak śnieg włosów, co trochę
upodabniało
ją do Dru.
- Ojcze. - Tezerenee odziany tak samo, jak ten w środku pentagramu, ukląkł przed
patriarchą klanu. Barakas raczył położyć dłoń na zakapturzonej głowie syna.
- Gerrodzie, wyjaśnij, co się tu dzieje. - Jego chłodny ton maskował
podejrzliwość i
pierwsze ślady słusznego gniewu.
Gerrod podniósł głowę. W przeciwieństwie do większości męskich członków
Tezerenee, był przystojny. Ciemne włosy okalały jego arystokratyczne oblicze,
odziedziczone
głównie po matce. Był szczupły w porównaniu z innymi Tezerenee, takimi jak
Barakas czy
Reegan, i raczej nie wyglądał na wojownika. Na pozór mógł być bliźniakiem
wysokiej postaci
leżącej na środku pentagramu. W rzeczywistości ich narodziny dzieliło tysiąc
lat. Byli
bliźniakami, ale łączyło ich pokrewieństwo dusz, nie ciał.
- Rendel nie mógł dłużej czekać, ojcze - powiedział Gerrod. Mówił niezwykle
spokojnie. Dru pomyślał, że sam nie zdobyłby się na większe opanowanie.
- Nie mógł czekać?
Dru nagle zrozumiał implikacje stwierdzenia Gerroda.
Młodszy Tezerenee skłonił głowę przed ojcem i zadrżał lekko, gdy patriarcha
zacisnął
rękę na jego głowie. Gdyby tylko chciał, mógłby zgnieść czaszkę syna jak miękki
owoc.
Władca Tezerenee zerknął dumnie na swojego towarzysza.
- Wygląda na to, Zeree, że Rendel skoczył w przepaść dzielącą światy. Jego ka
jest
teraz tam - w Smoczym Królestwie.
II
- Co?
Zaniepokojony ruchem pana, Sirvak otworzył oczy i syknął. Niewielki wężosmok,
który siedział na półce, odpowiedział podobnym syczeniem i wyzywająco rozpostarł
skrzydła. Dru uciszył Sirvaka paroma wyszeptanymi słowami, zaś jedno wściekłe
spojrzenie
władcy Tezerenee zmroziło wężosmoka.
Władca Barakas uśmiechnął się w nikłej próbie - jeżeli naprawdę próbował -
podniesienia Dru na duchu.
- Wybacz, Zeree. Nazwaliśmy świat leżący za zasłoną Smoczym Królestwem. Skoro
nikt nie może podać nam jego nazwy, uznaliśmy, że sami go nazwiemy.
„»My« oznacza ciebie” - pomyślał Dru z przekąsem. Patriarcha Tezerenee, który
osobiście uczynił ze smoków symbol swego klanu, wiedział, że ma niewątpliwą i
wyjątkową
przewagę nad resztą Vraadow. Codziennie od chwili odkrycia, że tuż za ich
własnym światem
leży inny, sprawnie funkcjonujący, Barakas Tezerenee starał się podkreślać, że
to on panuje
nad sytuacją. Kiedy pierwsze szaleńcze próby fizycznego przejścia do tamtego
świata
zakończyły się sromotną porażką, Barakas zajął się studiowaniem prac swoich
rywali. Dru
wyłącznie dzięki własnym eksperymentom miał swój udział w sukcesie klanu.
Wymyślił coś,
co stało się nadzieją Vraadow, ich triumfem.
Reszta rasy poczuła się urażona przywilejami, jakich nie szczędził mu Barakas,
więc
Dru zaczął uważać, co i do kogo mówi, gdyż mściwości Vraadom nie brakowało.
Zakłopotany Dru, chcąc uniknąć wygłoszenia komentarza, wbił wzrok w
rozpostartego na podłodze Rendela. Syn patriarchy leżał bezwładnie, jak nieżywy.
Rzeczywiście było całkiem prawdopodobne, że umarł, a jego ka tkwi uwięzione w
jakiejś
bezdennej otchłani. Plan Tezerenee był niezwykłe śmiały, nawet według kryteriów
Vraadow.
I rodził pytanie, na które Dru jak na razie nie znał odpowiedzi. Barakas nie
wyjawił
mu wszystkiego.
„Jaki sens ma przenoszenie ka, jeśli na końcu podróży nie czeka odpowiednie
naczynie?”
Władca Tezerenee obiecał sukces zarówno swoim poplecznikom, jak i rywalom, i
wiedział, że musi dotrzymać obietnicy. Niepowodzenie podważyłoby nie tylko jego
pozycję
poza klanem, ale pogrążyłoby go w oczach samych Tezerenee. Wychował ich na
własne
podobieństwo, co zdaniem Dru Zeree było jego największym i niosącym
niebezpieczeństwo
błędem.
Choć Tezerenee bali się swojego pana, zwróciliby się przeciwko niemu i posłali
go na
spotkanie ze smoczym duchem, którego otaczał taką czcią.
- Entuzjazm... Rendela... jest chwalebny, Barakas z wielkim wysiłkiem zdjął rękę
z
głowy Gerroda. Dru był pewien, że młodszy Tezerenee pozwolił sobie na
westchnienie ulgi,
choć mogło ono zostać poczytane przez ojca za oznakę słabości. Syn patriarchy
poderwał się
z podłogi i szybko odsunął na bok.
Barakas ruszył miarowym krokiem. Dru pospieszył za nim. Metoda przenoszenia ka
była jego pomysłem, ale z założenia ograniczonym wyłącznie do Nimth. Ponieważ
dokąd
można by się udać poza światem Vraadow?
Odkrycie świata za zasłoną - ukrytego świata, jak pierwotnie nazwał je Dru -
stało się
przełomem, który radykalnie odmienił życie niemal nieśmiertelnych Vraadow.
Widmowa
kraina nęciła widokami falistych wzgórz i bujnych lasów, ale pozostawała poza
ich
zasięgiem.
Parę osób natychmiast wykpiło odkrycie, twierdząc, że widoki drzew i gór
nałożone
na zmaltretowany, niestabilny krajobraz Nimth są niczym więcej, jak kuglarską
sztuczką.
Jednakże kiedy nikt nie przyznał się do jej autorstwa, stało się jasne, że
obrazy te nie są
mirażem. Vraadowie zaczęli gorliwie badać nowy świat...jako swój drugi dom.
„Kiedy ostatni raz niebo było błękitne?” - zapytała kiedyś Sharissa. Dru nie
umiał
odpowiedzieć; nie pamiętał i teraz też nie mógł sobie przypomnieć. Nie za jej
życia, tego był
pewien. Nimth zaczęło umierać dawno temu. Agonia następowała powoli, mogła trwać
tysiące lat... lecz na długo przed ostatecznym zgonem świat stanie się miejscem,
w którym
nawet Vraadowie nie zdołają przetrwać.
Gerrod szedł za nimi jak cień. Dru przypuszczał, że ani Barakas, ani nawet
Rendel nie
domyślają się, co chodzi mu po głowie. Gerrod obserwował wszystko chytrym okiem.
Zeree
był pewien, że ogromnie interesuje go to, co on, obcy przyprowadzony przez ojca,
myśli o
wielkim eksperymencie. Jego zainteresowanie było intrygujące; Dru miał wrażenie,
że
młodszy Tezerenee wręcz liczy na znalezienie jakiejś usterki w tym, co sam
pomógł stworzyć
pod okiem swojego pana i ojca.
- Oto ono, Dru Zeree. Brakujące ogniwo w twoim dziele i naszym ratunku.
Władca Tezerenee dramatycznym gestem zatoczył ręką półkole. Dru spojrzał we
wskazaną stronę, na ciało. Wiedział, co to jest, gdyż sam wcześniej tworzył
takie istoty.
Rozmiar i kształt tworu mówiły same za siebie - oświadczenie Barakasa stało się
zbyteczne.
Pod ostrzałem wyczekujących spojrzeń dwóch Tezerenee Dru wyciągnął rękę i
dotknął
ramienia istoty. Było ciepłe i sprawiało wrażenie żywego. Dru miał ochotę cofnąć
się, ale
wiedział, że drogo mógłby zapłacić za taki akt tchórzostwa. Tezerenee nie
szanowali tych,
którym brakowało odwagi, ani z nimi nie współpracowali. Okazanie lęku równałoby
się
samobójstwu.
- Golem z krwi i kości. - Wyjaśnienie Gerroda nie było konieczne.
Gdyby golem nie leżał, tylko stał na płaskim marmurowym podeście, sięgałby Dru
do
piersi. „Wzrostu Sharissy”. Zeree nie miał pojęcia, skąd się wzięło to
porównanie - chyba
tylko stąd, że dłużej niż zamierzał, przebywał z dala od córki. To dla jej dobra
przystał na
propozycję patriarchy. Plan, jakkolwiek obłędny, mógł uratować jej życie,
dlatego zgodził się
wejść do legowiska wściekłych smoków, jakimi byli Tezerenee. Zdecydowanie nie
była to
vraadzka postawa. Większość starszych Vraadow bez skrupułów poświęciłaby życie
swojego
potomstwa, byle uratować własną skórę.
- Być może zastanawiasz się, dlaczego jest taki... nie ukończony - wtrącił
śmielej
Gerrod.
Dru chrząknął. „Doprawdy, nie ukończony!” Łagodnie powiedziane, zważywszy, że
golem nie miał twarzy. Brakowało mu nie tylko rysów: jego ciało było bezwłose,
pozbawione
jakichkolwiek cech charakterystycznych, jakby obłe. Kończyny kończyły się
kikutami,
prymitywnymi namiastkami dłoni i stóp. Golem był bezpłciową, żyjącą kukłą.
Będąc Vraadem, który przeżył ponad trzy tysiące lat, Dru widział dużo gorsze
rzeczy,
jednak golem miał w sobie coś, co niemalże wprawiło go w drżenie. Różnił się od
innych
tego typu tworów czymś więcej poza widomymi brakami.
Nagle zrozumiał, co go zaniepokoiło.
- Urósł, nie został scalony z kawałków.
Oczy Gerroda pojaśniały. Po raz pierwszy Dru zwrócił uwagę na ich krystaliczną
czystość. Barakas tymczasem uśmiechnął się do niego z uznaniem. Dał znak, że
powinien
kontynuować swoje domysły.
Smukły Vraad zmusił się do ponownego dotknięcia nagiego torsu golema. Skóra była
niezwykła w dotyku, jakby...
- Nie jest Vraadem. - Z zadumą przeciągnął palcami po ramieniu, zapominając o
grozie, jakiej doświadczył chwilę wcześniej. Dotyk czego wywoływał podobne
wrażenie?
Nagle znalazł odpowiedź, która na nowo roznieciła w nim strach.
- Golem został stworzony ze smoka!
- Jak widzisz, Gerrodzie, mistrz Zeree ma bystry umysł. Umysł godny Tezerenee.
Zakapturzona postać skłoniła się, skrywając twarz w głębi przepastnego kaptura.
Młodszy Tezerenee nie skomentował słów ojca, nie okazał żadnej reakcji. Dru
zastanowił się,
czy Barakas rzeczywiście nie zauważył uniku syna, czy też był tak głęboko
przeświadczony o
swojej władzy nad całym klanem, że jego zdanie nie miało dla niego większego
znaczenia.
Teraz jednak nie było czasu na szukanie odpowiedzi.
- Golem ma być naczyniem dla ka.
- Tak. - Barakas pieszczotliwie, jak kochanek, pogładził ramię golema. - Nie
będąc ani
smokiem, ani Vraadem, nie posiada ka. To tylko skorupa, nie mająca własnego
życia, otwarta
na przyjęcie prawdziwej duszy. Jedynym, co posiada, jest wrodzona smocza magia.
Tylko
starannie opracowane czary nadały jej pozory życia. Vraadzkie ka wniknie w nią,
nie
napotykając oporu, i zawładnie nią bez reszty. Golem jest podatny na
modelowanie. Stanie się
taki, jak zażyczy sobie przejmujący go Vraad.
- Nadzwyczajne ciało do nowego świata - dodał Gerrod takim tonem, jakby
powtarzał
wyuczoną lekcję. Najwyraźniej często słyszał te słowa z ust ojca.
Władca Tezerenee z aprobatą pokiwał głową.
- Tak będzie. - Skierował uwagę na gościa. - Nastąpi idealne połączenie naszej
duszy
ze smoczą magią. W ten sposób Vraadowie zyskają więcej, niż kiedykolwiek
marzyli.
Dru zachował obojętną minę, ale narastał w nim niepokój, którego źródłem była
nie
tylko myśl o pochodzeniu golema. Na Vraadów czekał nowy świat, to prawda, ale
urządzony
przez Barakasa Tezerenee według jego upodobań. Wysoki czarnoksiężnik popatrzył
na leżącą
obok nich nieruchomą postać i tym razem nie zdołał zapanować nad drżeniem.
- Coś nie w porządku, Zeree?
Nim zdążył odpowiedzieć, odezwał się Gerrod.
- Ojcze, w ciągu najbliższej godziny Rendel będzie wymagać szczególnej opieki.
Wbrew wcześniejszym oczekiwaniom jeszcze nie jest w Smoczym Królestwie. Okazało
się,
że proces przeprawy przebiega wolniej, niż pierwotnie wyliczono i w tym czasie
należy
zadbać o jego ciało. Jeśli pozwolisz, chciałbym zapytać mistrza Zeree, co sądzi
o naszych
postępach i przeszkodach, których mogliśmy nie przewidzieć... jeśli, oczywiście,
już go nie
potrzebujesz...
Władca Tezerenee zmierzył wzrokiem Dru.
- Nie potrzebuję. Co ty na to, Zeree?
- Z przyjemnością przyczynię się do powodzenia eksperymentu.
- Doskonale.
Patriarcha złapał w rękę dziób Sirvaka. Dru poczuł na karku nerwowe
wzdrygnięcie,
ale poza tym, co się chwali, famulus zachował zimną krew w czasie tej inspekcji.
Kiedy
Barakas wreszcie go uwolnił, Sirvak ostrożnie opuścił głowę i udał, że znów
zapada w
drzemkę.
- Jest wspaniałym przykładem twojego mistrzostwa. Jak myślisz, poradziłby sobie
z
wężosmokiem?
- Sirvak ma smykałkę do walki. - Dru z uśmiechem popatrzył na zwierzę i podrapał
je
po gardle. - Co do wężosmoków...zabił dwa w niecałą minutę.
Twarz patriarchy pociemniała, ale głos pozostał opanowany.
- Wspaniałe dzieło, jak mówiłem. - Odwrócił się do syna i polecił: - Zawiadom
mnie,
jeśli coś się wydarzy. Bez chwili zwłoki.
- Ojcze.
Gerrod ukłonił się i trwał w uniżonej pozie nawet wtedy, gdy władca Tezerenee
zniknął w szmaragdowej chmurze, która rozprzestrzeniła się na całą komnatę. Po
chwili
młodszy Tezerenee gwałtownym ruchem ręki przegnał zieloną mgłę za otwarte okno.
Zerknął
na Dru.
- Jest szalony, mistrzu Zeree, bardziej niż my wszyscy. - Kiedy nie doczekał się
komentarza, dodał: - I musielibyśmy być naprawdę szaleni, żeby pomyśleć o jego
obaleniu.
Chodź, spojrzyj na to.
Z tą ostatnią dziwną uwagą Gerrod odwrócił się w stronę pentagramu i tych,
którzy
czuwali nad przebiegającymi czarami. Dru w milczeniu podążył za nim,
zastanawiając się, ile
jest prawdy w jego słowach.
- Oczywiście zauważyłeś lukę w planie mojego ojca, prawda? - Zwrócony plecami do
Dru, Gerrod w sutym płaszczu z kapturem wyglądał jak wielka płachta rozwieszona
do
przewietrzenia. Poruszał się bezgłośnie, w przeciwieństwie do swoich
ciężkozbrojnych
pobratymców, których krokom zwykle towarzyszyło głośne dudnienie.
Dru wiedział, o czym mówi jego zakapturzony przewodnik.
- Golem jest tutaj. Jak dostarczyć go do Smo... Jak przerzucić go na drugą
stronę
zasłony?
- To był mój pomysł... mój i Rendela. Kwestia mocy, jak powiedziałby ojciec. Moc
zawsze zwycięży, jeśli ma się jej wystarczającą ilość. - Niski śmiech wyrwał się
spod
głębokiego kaptura. - Ojciec lubi filozofować.
- A na czym polega ten pomysł?
Gerrod odwrócił się i wskazał pentagram. W tej chwili uśmiech na jego twarzy był

nazbyt doskonałą kopią grymasu ojca.
- Czego nie może zrobić jeden Vraad, tego można dokonać wspólnymi siłami. Grupa
podobna do tej siedzi w środku widmowego lasu wśród drzew, które nie całkiem są
drzewami, sięgając mocą Tezerenee do świata za zasłoną i tworząc z jego zasobów
naczynia
dla ka Rendela... oraz tych, którzy podążą za nim.
Miało to pewien sens i w wykonaniu kogoś takiego jak Tezerenee mogło zadziałać.
Tylko oni mogli zgromadzić tylu Vraadow chętnych do współpracy, by mieć szansę
na
odniesienie sukcesu, nawet jeśli sukcesem tym byłoby tylko mentalne wniknięcie
do
widmowego świata. Vraadowie nie mogli przenieść się fizycznie do nowego domu,
ale ich
moc mogła otworzyć im inną drogę.
Dru zamrugał.
- Czy są tam smoki?
- Oczywiście. Zobaczył je... zaraz, niech się zastanowię...kuzyn czy brat, a
może jedna
z sióstr, zapomniałem... Możesz jednak wyobrazić sobie przejęcie ojca. Odkrycie
smoków
przesądziło o naszym losie. Wcześniej ojciec zamierzał użyć paru tych
przebrzydłych elfów.
Siatki szpiegowskie, wspierane przez popleczników różnych Vraadow, powoli
zbierały i rozpowszechniały informacje dotyczące istot zamieszkujących mgliste
ziemie
nowego świata. Spośród nich największe zainteresowanie budziły elfy, gdyż
należały do
24
rasy z dawien dawna wytępionej na Nimth. One pierwsze ucierpiały z rąk wczesnych
Vraadow. Jak napisał Serkadion Manee, jedyny czarnoksiężnik, który postanowił
prowadzić
kronikę swojego ludu, były nastawione zbyt pokojowo i chętne do współistnienia z
nową rasą.
Znikły dosłownie z dnia na dzień. Jeśli można było dać wiarę słowom Serkadiona
Manee,
wraz z nimi umarła również część Nimth.
Żywe elfy oznaczały dla Vraadow niewolników i zabawki. Dru odczuł palący wstyd
na myśl, że jego pierwsza reakcja na wiadomość o tej rasie była jeszcze gorsza:
zastanawiał
się, jak by to było złapać elfa, pokroić go i sprawdzić, czym różni się od
Vraadow.
Sharissa porzuciłaby go bez chwili namysłu, gdyby o tym wiedziała.
Zdał sobie sprawę, że Gerrod wbija w niego błyszczące oczy.
- Nie chcę, żeby się udało.
Z początku Dru nie był pewien, czy dobrze usłyszał. Kiedy mina Gerroda nie
zmieniła
się, zrozumiał, że synowie smoka naprawdę są obłąkani. W końcu zdobył się na
proste
pytanie:
- Dlaczego?
Zakapturzony Vraad popatrzył na niego bezradnie. Zdawał się nie przejmować, że
ktoś może usłyszeć słowa zdrady - zdrady wobec jego klanu i całej rasy Vraadow.
- Nie wiem! Czasami czuję coś z taką siłą, że głowa mi pęka! Czuję, że tam czeka
na
nas coś, co jest bardzo silne, coś, co oznacza śmierć... i los gorszy od
śmierci... dla Vraadow,
dla wszystkich Vraadow!
Nagle Gerrod zadarł głowę i wbił wzrok w sufit. Jego usta zacisnęły się mocno,
tworząc cienką linię w poprzek twarzy. Chwilę później głowa opadła. Oczy, które
spojrzały
na Dru, wyrażały ulgę i rozpacz.
- Rendel to zrobił. Wyczuwam go. Jego ka przebywa już w świecie za zasłoną.
Zwycięstwo... - Gerrod zawahał się, jakby nie podobał mu się smak następnych
słów - jest
teraz pewne!
Po raz drugi w ciągu paru minut Dru nie mógł pohamować drżenia.
25
Choć nie miało ust, krzyczało.
Choć nie miało oczu, obróciło głowę w kierunku ciemnego, groźnego nieba, jakby
szukając mocy, która skróciłaby jego katusze.
Twarz była pusta, głowa łysa, bez jednego włosa, bez jednej cechy szczególnej.
Twór
nie miał uszu, choć zdawał się nasłuchiwać. Nagi, pozbierał się na nogi nie
posiadające
palców i kikutami rąk przytrzymał się drzewa, na które się zatoczył. Była to
obła, bezpłciowa
istota, pozbawiona wszelkich wyróżniających cech. Wyczuwała walczące wokół
żywioły, ale
nic poza tym nie mogła zrobić.
Był to golem, pierwszy wyhodowany i pierwszy, o którego upomnieli się Vraadowie.
Stado wężosmoków, które sięgały chwiejącej się istocie ledwie do pasa, ale
zdolne
były rozedrzeć na strzępy drapieżniki trzy razy większe, skuliło się trwożliwie
w koronach
nielicznych drzew na zmywanej deszczem równinie. Nie wiatr i nie błyskawice
wprawiły w
drżenie ich gadzie cielska. Bały się istoty wymacującej drogę wokół pnia drzewa,
na którym
wiele z nich przycupnęło. Czuły jej niepokojący zapach, lecz ich strach
podsycała przede
wszystkim paraliżująca obecność obcej mocy.
Nie posiadający twarzy twór postawił nogę na korzeniu, o który wcześniej się
potknął
i przewrócił. W tej samej chwili nabrzmiały bulwiaste wyrostki na końcu nie
wykształconej
stopy, rozwijając się w palce. Druga stopa była już kompletna, choć twór nie
zauważył
zachodzącej zmiany. Odczuwał wyłącznie ból.
Burza wtargnęła na czyste wieczorne niebo ledwie chwilę wcześniej, ale już
szalała z
pełną siłą. Gdy trochę się uspokoiła, twór przystanął, jakby nad czymś się
zastanawiał.
Nagle poderwał pięść i na pozór bez powodu uderzył mocno w pień drzewa.
Wężosmoki zapiszczały ze strachu; cios niemal przełamał pień na połowę. Magia
zatrzeszczała w powietrzu wokół niewidomego golema. Gdy cofnął rękę do drugiego
uderzenia, wyłoniły się z niej kikuty, które rozciągając się i wijąc obłędnie,
uformowały
palce. W czasie jednego oddechu powstała prawdziwa
26
dłoń. Ręka zastygła w powietrzu; jej właściciel zaczął uświadamiać sobie, co się
dzieje. Gdyby jego puste oblicze mogło coś wyrazić, byłaby to radość - radość
skazańca,
który usłyszał odroczenie wyroku.
Pomachał palcami obu rąk, wyraźnie zafascynowany ruchem, choć jeszcze nie mógł
nic zobaczyć. Burza popadła w zapomnienie. Twór złapał się rękami za głowę,
wymacując
kiełkujące uszy. Jak dziecko, stał się świadom jeszcze jednej zmiany. Ciało
pokryło się
puszkiem bladych włosków, a na głowie wyrosła gęsta biała czupryna. Od początku
znał
swoją płeć, ale dopiero teraz miał na to dowody. Jego ciało rosło, osiągając
ponad sześć stóp
wysokości, i nabrzmiewało, gdy poszerzała się klatka piersiowa i rozwijały
mięśnie.
Wraz z torsem przemieniało się puste oblicze. Na środku wystrzelił wyrostek, a
pod
nim powstała szczelina, która szybko utworzyła usta. Wyżej krzywiły się dwie
maleńkie
fałdy, zaczątki oczu.
Ustami o cienkich wargach i nozdrzami arogancko zakrzywionego nosa twór po raz
pierwszy odetchnął powietrzem tego świata. Uśmiechnął się z odrobiną
samozadowolenia.
Zęby błysnęły bielą.
Rozwarły się powieki, ukazując lśniące oczy, które wszystko widziały i niczego
nie
zapominały. Przez pewien czas twór przypatrywał się oku burzy, czarnej otchłani,
która nie
była chmurą, tylko efektem jego przejścia do nowego świata. Oko zaczęło się
kurczyć,
ustępując miejsca czystemu niebu. Przybysz westchnął z zadowoleniem, które
zajęło miejsce
wcześniejszego cierpienia.
Zdrów i cały, Rendel rozejrzał się, sprawdzając, czy wszystko jest w porządku.
Uśmiechnął się szeroko.
Zimny wiatr, który dął jeszcze, choć burza ucichła, przypomniał mu o braku
ubrania.
Uśmiech zgasł, zastąpiony grymasem irytacji wymieszanym z cieniem zakłopotania.
Rendel
ze złością machnął ręką.
Ciemny strój z najświetniejszej łuski - łuski z większych kuzynów bestii
kulących się
na drzewie - otulił go od palców stóp po szyję. Zielony płaszcz i wysokie do
połowy uda buty
dopełniły obrazu majestatycznego, ale przerażającego króla lasu. Rendel nie
27
założył kaptura, ciesząc się chłodem wiatru na twarzy. Roześmiał się
triumfalnie.
Poczucie zwycięstwa, w które zwątpił niejeden raz od chwili przybycia, zupełnie
wymazało
wcześniejszy ból i lęk. To sprawiło mu największą przyjemność. Ktoś, kto od
dawna żył w
strachu przed tym dniem, przeżywał radość w dwójnasób.
Wiatr cichł. Rendel zwrócił spojrzenie w kierunku dalekiego łańcucha gór.
Wypatrzył
olbrzyma wśród olbrzymów, szczyt, który zdawał się go przyzywać.
Odwracając się na chwilę ku łące i drzewu, pod którym spoczywał golem, mag
złożył
niski i nieco szyderczy ukłon. Potem wyprostował się i bez wahania ruszył w
stronę gór.
Arogancki uśmiech wykrzywiał jego rysy.
Wężosmoki patrzyły za nim, ściśnięte tak mocno, że ledwo trzymały się na
gałęziach.
Za nimi, z kryjówki w wysokiej trawie, coś innego ze śmiertelnie poważnym
zainteresowaniem obserwowało oddalającego się Vraada.
III
Wobec oczywistego sukcesu Rendela Gerrod postanowił nie mówić więcej na temat
swoich sprzecznych pragnień. Dru był dość mądry, by go nie naciskać. Miał na
głowie
wystarczająco dużo zmartwień i spraw do przemyślenia. Dołączenie do Tezerenee
okazało się
decyzją kontrowersyjną. Uzyskane informacje z jednej strony podkreślały
konieczność
kontynuowania tajemnej pracy, o której, jak miał nadzieję, nie wiedział nawet
władca
Tezerenee, mający na swe usługi niezliczonych szpiegów. Z drugiej strony
sprawiały, że
dalsze wysiłki wydały się zbyteczne - po co się starać, skoro Barakas ogłosi, że
to on znalazł
wyjście z coraz poważniejszej opresji?
Dru sam opuścił komnatę, gdyż Gerrod wolał troszczyć się o ciało brata, niż
świętować z ojcem zwycięstwo, w którym obaj
28
mieli niewielki udział. Nie chciał być zwiastunem wieści o odniesionym
powodzeniu,
zwłaszcza nie po tym, co wyznał Dru. Barakas i tak dowie się o wszystkim.
Miasto zostało urządzone w ten sposób, żeby zapewniać wszelkie wygody
mieszkańcom, więc poruszanie się na własnych nogach nie było konieczne. Dru mógł
polecić
cytadeli, żeby przeniosła go do miejsca przeznaczenia, mógł także się
teleportować, ale
odrzucił obie możliwości. Uznał, że długa uspokajająca wędrówka niezliczonymi
korytarzami
i schodami dobrze mu zrobi. Brakowało mu takiej przechadzki i... córki.
Szedł stale pod górę, niespiesznie zbliżając się do miejsca, w którym przebywał
Barakas z innymi Tezerenee, kiedy zza zakrętu schodów wyłoniła się smukła
postać. Nie
mógł jej ominąć i było za późno, żeby zawrócić.
- Dru, najsłodszy, zastanawiałam się, gdzie jesteś!
Objęła go i pocałowała mocno, nim zdołał uwolnić się z jej zachłannych ramion.
Sprawę utrudniał fakt, że w zasadzie nie chciał tego zrobić.
- Melenea... Nie widziałem cię wcześniej.
- Nie widziałeś czy nie chciałeś zobaczyć, najsłodszy? Czy jestem taka
nieciekawa i
odstraszająca?
W świecie, w którym piękno spotykało się na każdym kroku, w czarodziejce o
szkarłatnohebanowych włosach trudno byłoby doszukać się czegoś pospolitego.
Melenea była
piękna i czarująca. Jej owalna twarz miała perłowy odcień. Usta, kształtne i
zmysłowe - i
miękkie, wspomniał z odrobiną zawstydzenia Dru - harmonizowały z lekko zadartym
nosem i
zmrużonymi oczami w kształcie łez. Brwi wygięte we wdzięczne wysokie łuki
nadawały
twarzy nieco wyrachowany, władczy wyraz. Kości policzkowe były wyraźniej
zaznaczone niż
dawniej. Dru pożałował, że nie uciekł w chwili, gdy tylko ją zobaczył. Twarz
czarodziejki
budziła zbyt dużo wspomnień, które wolałby wymazać z pamięci. Jej włosy, ściśle
owinięte
wokół głowy, wyglądały niemal jak hełm. Kosmyki swobodnie wypuszczone na
policzki
podkreślały budowę kostną twarzy.
Podczas gdy wiele vraadzkich kobiet bez zażenowania odsłaniało swoje wdzięki,
Melenea - inaczej niż w czasie ostatniego spotkania - nosiła długą, połyskliwą
suknię w
ciemnozielonym kolorze. Dopasowany strój uwidaczniał jej figurę dużo lepiej niż
skąpe
fatałaszki w przypadku innych czarodziejek. Dru przypuszczał, iż nie zobaczył
jej wcześniej -
a szkoda, że się nie postarał, bo wówczas mógłby uniknąć tego spotkania - między
innymi
dlatego, że otaczał ją tłum ubiegających się o jej względy wielbicieli obojga
płci.
Niegdyś on sam zaliczał się do tych najbardziej żarliwych.
Perlisty śmiech Melenei zabrzmiał jak muzyka i czarnoksiężnikowi od razu skoczył
puls. Uświadomił sobie, że pożerają wzrokiem.
- Najsłodszy. - Czarodziejka pieszczotliwie położyła rękę na jego policzku. Dru
chciał
się odsunąć, lecz nawet nie drgnął.- Jesteś dużo bardziej zabawny od całej
reszty. - Puściła
oko, a w sztuce tej była niekwestionowaną mistrzynią. - Wkładasz w zabawę więcej
uczucia,
grasz z większym zacięciem.
Te słowa przełamały czar. Dru zamknął w dłoni jej drobną, silną rękę, która
chwilę
wcześniej zostawiła na jego policzku krwawą pamiątkę wyrysowaną długimi, ostrymi
paznokciami. Niedbałym ruchem dłoni zagoił skaleczenia.
- Nie biorę udziału w twoich grach. Już nie.
Jej uśmiech ubliżał mu i zarazem go pociągał. Wiedział, że jego twarz już dawno
oblała się szkarłatem, ale nie mógł temu zapobiec.
- Ale będziesz, mój drogi, słodki Dru. Wrócisz do mnie, bo jestem jak droga,
którą
możesz przejść przez przyszłe stulecia bez pogrążania się w zbytecznych
rozmyślaniach. -
Zwinnie przekręciła jego dłoń w taki sposób, by musnąć ustami palce. Dru odsunął
się
spiesznie i opuścił rękę.
Postąpiła krok w jego stronę i z wyraźnym rozbawieniem patrzyła, jak zmaga się z
sobą, by nie ustąpić jej pola.
- Jak miewa się luba Sharissa? Minęło tyle czasu, odkąd widziałam ją ostatni
raz. Z
pewnością wyrosła na piękną i pociągającą kobietę, taką... nową.
- Sharissa ma się dobrze... i nie ma musisz się nią interesować. Nie ma ku temu
potrzeby. - Obiecał sobie, że nie da jej satysfakcji. Nie ucieknie!
- Twoja córka zawsze będzie mnie obchodzić, choćby tylko dlatego, że obchodzi
ciebie. - Melenea zmieniła temat, jakby nagle przestał ją bawić. - Barakas nadal
wygłasza
swoją głupią mowę i psuje nastrój zgromadzenia. To wstyd, co zrobił z Dekkarem i
Silestim,
prawda? Jak zrozumiałam, żaden z nich nie powróci.
Dru zgrzytnął zębami. Niestety, utrata twarzy była nieunikniona. Musiał
bezzwłocznie
odejść.
- Jeśli Barakas przemawia, powinienem tam być. Wierzę, że dasz sobie radę bez
mojego towarzystwa, Meleneo... - skłonił się szyderczo - tak jak ja z
powodzeniem poradzę
sobie bez ciebie.
Teraz jej twarz zapłonęła szkarłatem, uśmiech przygasł nieco, oczy się zwęziły.
Dru
odzyskał trochę pewności siebie. Ruszył, dając Melenei do zrozumienia, że jej
obecność ma
dla niego znaczenie tak niewielkie, iż nie czuje potrzeby natychmiastowej
teleportacji. Miał
nadzieję, że tak zinterpretuje jego postawę.
Jej głos dogonił go, gdy wchodził po schodach.
- Władczyni Tezerenee jest tutaj, słodki Dru. Myślę, że ona także będzie chciała
przekazać wyrazy miłości Sharissie. Wydaje się, że szukała was oboje.
Dru zatrzymał się na stopniu, starając się ukryć twarz przed Meleneą. Zadawał
sobie
trud zgoła niepotrzebnie, bo jego nagły bezruch wymownie świadczył, że kąśliwa
uwaga
trafiła w cel. Dru mógł spodziewać się różnych słów, ale nie takich; nie sądził,
że Melenea
potrafi pojąć jego przywiązanie do córki.
Przy akompaniamencie jej niskiego, ironicznego śmiechu, który szarpał mu nerwy,
Dru zawinął się w siebie i zniknął ze schodów.
Zmienił zdanie i już nie kierował się na balkon, z którego Barakas wraz z
najstarszym
synem Reeganem i gromadą innych Tezerenee spoglądał na wyczekujące tłumy.
Patriarcha
doszedł do punktu kulminacyjnego przemowy i jego obecność dawała się odczuć
nawet w
miejscu, w którym zmaterializował się Dru. Przeniknęła go kolejna fala dreszczy,
ale tym
razem nie umiał powiedzieć, co je spowodowało.
- Paaanie?
Sirvak! Tyle się wydarzyło, że Dru zupełnie zapomniał o swoim famulusie, choć
zwierz wczepiał się w jego ramię i owijał wokół karku. Mimo że był duży i
sprawiał wrażenie
niezdarnego, potrafił nie zwracać na siebie uwagi. Dru w czasie jego tworzenia
wszczepił mu
taką cechę.
- O co chodzi, przyjacielu?
Famulus delikatnie liznął policzek pana długim, wąskim jęzorem. Będąc częścią
Dru,
czasami rozumiał go lepiej niż on sam.
- Meleneaaa.
- Zaskoczyła mnie, to wszystko.
- Ssstrrraszy, paaanie. Pani ssstrrraszy.
- Irytuje, Sirvaku, ale nie straszy. - Jednakże wysokiemu Vraadowi udzielił się
lęk
stworzenia. Aż nazbyt dobrze znał zamiłowania Melenei i jej pociąg do gier,
które prowadziły
do zniszczenia innych lub co najmniej do siania zamętu.
Dru potrząsnął głową. Ona tylko się z nim bawiła, nie zależało jej na niczym
więcej.
Skłonność do wyrafinowanego okrucieństwa była wśród Vraadow cechą powszechną, a
u tej
uwodzicielki przeważającą.
„A ty bezmyślnie wystawiłeś się na cel” - zganił się w duchu.
Niebo rozbłysło, zielone i szkarłatne chmury zawirowały gwałtownie jak gdyby w
następstwie eksplozji. Dru odwrócił się, słysząc huk gromu, i zastanowił się,
czy tym razem
lunie deszcz. Od ponad trzech lat nie spadła ani jedna kropla deszczu. Gdyby nie
moce
Vraadow, Nimth uschłoby z pragnienia.
Drugi błysk rozświetlił niebiosa od strony jego włości.
W dałi ukazał się szczyt, wyraźny i solidny jak żaden inny, urągając mu swoim
białym
wierzchołkiem i porośniętą przez zieleń podstawą. Dru szeroko otworzył oczy.
To był - to musiał być! - przezierający zza zasłony fragment ukrytego świata.
- Tu jesteś!
Dru okręcił się na pięcie, ale nikogo nie zobaczył. Zerknął w górę i wprost nad
sobą
dostrzegł źródło głosu. Tezerenee dosiadający smoka. Dru nie rozpoznał jeźdźca.
Mógł to być
jeden z synów lub kuzynów patriarchy. Prawdę mówiąc, gdyby nie usłyszał głosu,
bez
wzmacniania wzroku miałby duże kłopoty z osądzeniem, czy przybysz jest kobietą
czy
mężczyzną.
Jeździec sprowadził wierzchowca niżej.
- Wielmożny Barakas Tezerenee wysłał mnie i paru innych na poszukiwanie ciebie!
Miałeś być u jego boku w czasie, gdy zacznie przemawiać do tłumów!
- Musiałem odejść. Wydaje się, że moja nieobecność wywarła niewielki wpływ na
charakter jego przemowy. - Dru rozpaczliwie pragnął opuścić miasto, by zbadać to
nowe
rozdarcie. Jeśli rzeczywiście istniała fizyczna droga na drugą stronę...
Tezerenee zdawał się nieświadom rozległego widoku w dali. Wbijał wzrok w cel
swojej misji - w protestującego obcego.
- Mimo to władca klanu życzy sobie twojego przybycia! Powrócisz ze mną!
W wysokim czarnoksiężniku wezbrała złość i poczucie niemocy. Od godziny tracił
panowanie nad sobą i nad sytuacją. Zmierzył jeźdźca i bestię lodowatym wzrokiem.
- Nie jestem jednym z twoich kamratów - żołdaków, Tezerenee! Przybędę, kiedy sam
tego zapragnę! Sprawy nie cierpiące zwłoki wzywają mnie do moich włości! Możesz
dostarczyć wielmożnemu Barakasowi wyrazy ubolewania, ale nie mnie!
- Ty...
- To wszystko, co mam do powiedzenia, Tezerenee! - Czysta moc zatrzeszczała w
powietrzu wokół smukłego czarnoksiężnika, otaczając go niczym aura. Była znakiem
narastania furii, która lada moment mogła znaleźć ujście.
Smok zasygnalizował, że unoszenie się w jednym miejscu sprawia mu coraz większe
kłopoty, ale jeździec nie zwrócił na niego uwagi. Dru zmierzył się z nim
wzrokiem. Wreszcie
Tezerenee kazał skrzydlatemu wierzchowcowi wzbić się wyżej.
- Pan klanu będzie wściekły!
- Możesz przekazać mu moje przeprosiny i życzenia wszystkiego najlepszego w
nadchodzących godzinach! Skontaktuję się z nim, kiedy będzie to możliwe!
Niewykluczone, że w końcu jego władczy glos zmusił jeźdźca i smoka do odwrotu.
Przebywając w towarzystwie patriarchy, Dru nauczył się, jakim tonem należy
przemawiać,
żeby zyskać posłuch. Przyuczony od urodzenia do wykonywania rozkazów
wypowiadanych
takim właśnie tonem, jeździec uległ jego woli. Mrucząc pod nosem słowa rwane
przez wiatr,
który wdzierał się do miasta mimo tarczy ochronnych czarów, Tezerenee odleciał
na swoim
smoku.
Dru westchnął i uśmiechnął się. Sirvak syknął z satysfakcją. Zwycięstwo,
jakkolwiek
małe, zawsze było mile widziane. Jeździec prawdopodobnie nie ośmieli się
przerwać
swojemu panu i będzie czekać na koniec przemowy. Dopiero wtedy Barakas spróbuje
nawiązać z nim łączność. Dzięki temu Dru zyska na czasie. Jeśli się pospieszy,
zdąży
zobaczyć się z córką.
Szpony famulusa zacisnęły się na jego ramieniu. Nastrój stworzenia w ciągu paru
sekund zmienił się z zadowolenia w konsternację. Dru jeszcze się nie odwrócił, a
już
wiedział, co zobaczy.
Szczyt płowiał. Zbyt powoli, żeby mieć całkowitą pewność, ale o wiele za szybko
jak
na jego wymagania.
Jeden oddech później Dru z ulgą i niepokojem opuścił miasto.
- Sharissa!
Gdy tylko Dru stanął w głównej komnacie swojego połyskliwego zamku, wokół niego
osiadła delikatna mgiełka. Perłowe lśnienie jego domu zwykle napawało go
spokojem, jakby
przebywał w niedostępnym dla nikogo innego sanktuarium. Tym razem było inaczej.
- Sharissa!
Echo zawołania niosło się po korytarzach. Tworząc ten zamek przed ponad
stuleciem,
Dru dodał czar, który przenosił dźwięki z jednej komnaty do drugiej. W paru
przypadkach
uprzedziło go to o niespodziewanych wizytach rozeźlonych rywali i pozwalało
zachować
najważniejsze prace w sekrecie nawet przed najlepszymi czarnoksiężnikami. W
ciągu
dwudziestu lat, jakie minęły od narodzin córki, Dru wykorzystywał tę właściwość
zamku
zasadniczo po to, żeby wiedzieć, gdzie Sharissa się znajduje. W wielkiej pustej
budowli łatwo
było stracić się z oczu.
- Ojcze?
- Gdzie jesteś?
- W teatrze.
- Nie odchodź stamtąd. - Dru okręcił się płaszczem i zniknął, niemal gubiąc
Sirvaka,
który lekkomyślnie założył, że już może zsunąć się z ramienia pana. Zwierzak z
piskiem
rozdrażnienia ponownie zacisnął szpony. Tym razem Dru skrzywił się z bólu.
Scena, w środku której się znalazł, zupełnie wytrąciła go z równowagi. Stał w
komnacie pełnej tancerzy. Pary wirowały, nie zwracając najmniejszej uwagi na
jego wysoką
postać. Do tańca przygrywała uplasowana na uboczu grupa absurdalnych zwierząt,
które były
również instrumentami. Wielki futrzak, jakby trochę spokrewniony z wilczą połową
Sirvaka,
energicznie tłukł w bęben, a czworołape dziwadło z pyskiem wydłużonym w
piszczałkę
wygrywało skoczną melodię.
Jeden z tancerzy znalazł się na wyciągnięcie ręki od czarnoksiężnika. Dru
zmrużył
oczy. Zobaczył własną twarz, ale pociętą zmarszczkami; tak by wyglądała, gdyby
pozwolił jej
się postarzeć. Spiesznie odwrócił się i przyjrzał innemu tancerzowi. Znów ujrzał
swoją twarz,
bez zarostu i z nieco bulwiastym nosem. Poza tym tancerz był o pół stopy niższy
od niego.
Szybka lustracja ujawniła, że wygląd wszystkich tancerzy jest wariacją na temat
jego
powierzchowności. Wysocy, niscy, grubi, chudzi, starzy i młodzi... był zdumiony
liczbą
kombinacji.
Potem skierował uwagę na kobiety.
Wszystkie wyglądały jak Sharissa.
Nie był zaskoczony, nie do końca, skoro mogła się wzorować tylko na nich dwojgu.
Mimo wszystko widok par pląsających po sali przejął go grozą. Patrząc na nie,
ujrzał Sharissę
taką, jaką widzieli ją inni Vraadowie... w pełni dorosłą i gotową, przynajmniej
fizycznie, aby
się z nimi zmierzyć.
Aby korzystać i być wykorzystywaną, co wszyscy Vraadowie mieli w zwyczaju.
Dru wściekłym gestem odprawił tancerzy. Marionetkowe postacie stworzone z
esencji
Nimth skurczyły się błyskawicznie w maleńkie wiry pyłu. W przeciwieństwie do w
pełni
materialnych golemów, które rozumiały polecenia, tancerze byli tylko misternymi
zabawkami, formą sztuki, którą Dru czasami uprawiał dla rozrywki. Nauczył jej
swoją córkę,
gdy miała zalewie parę lat, i z ojcowską dumą patrzył, jak błyskawicznie
opanowuje arkana i
wprawnie radzi sobie z niezbyt prostym czarem.
Teraz nie był zadowolony. Lista zmartwień stale się wydłużała, ale najbardziej
niepokoiło go to pierwsze i najważniejsze.
- Sharissa!
- Tutaj, ojcze.
Spodziewał się rozdokazywanego dziecka, a ona podpłynęła do niego z lekkością
eterycznej mgiełki. Widok zwiewnej srebrzystej sukienki, która podkreślała
krągłości jej
figury, przypomniał mu to, o czym z uporem starał się nie pamiętać: jego córka,
choć miała
tylko dwadzieścia lat, była już kobietą. Dla kogoś, kto przeżył trzy tysiące
lat, dwie dekady
wydawały się okresem z ledwością wystarczającym na opanowanie sztuki chodzenia.
Wysoka, choć sięgała mu tylko do brody, Sharissa nie była przesadnie wiotka.
Gdyby
mierzyła o stopę mniej, jej ciało miałoby idealne proporcje. Srebrzystobłękitne
włosy -
naturalne, jeżeli Dru dobrze się orientował - spływały jej po plecach, sięgając
poniżej talii.
Jak wielu Vraadow, miała krystalicznie czyste oczy o barwie akwamaryny, skrzące
się jasno,
gdy coś sprawiało jej przyjemność. Kąciki jej niezbyt pełnych ust stale wyginały
się w górę.
Nawet kiedy wpadała w złość, prosta linia zaciśniętych ust nie zasługiwała na
nazwanie
grymasem.
- Słucham, ojcze. Czy coś się stało na zgromadzeniu? Doszło do pojedynku?
Dru wstrząsnął się. Znów dał się przyłapać na bujaniu w obłokach!
- Nie, nie chodzi o pojedynek. Wprawdzie jeden się zaczął, ale wielmożny
Tezerenee
szybko go przerwał.
- To niedobrze! Pojedynek powinien mieć bardziej dramatyczne zakończenie.
W przeszłości Dru zabawiał córkę opowieściami o co bardziej interesujących
pojedynkach, których był świadkiem... i czasami uczestnikiem. Ku jego żalowi
okazało się, że
Sharissa wykazuje typowo vraadzkie zamiłowanie do takich rzeczy. Między innymi
dlatego
prosiła go o zabranie na zgromadzenie i między innymi dlatego jej odmówił. Był
rad, że
posłuchała. Na tym etapie rozwoju swoich mocy mogłaby z łatwością zlekceważyć
zakaz i
udać się tam na własną rękę.
- To teraz nieważne. Miałaś zrobić coś podczas mojej nieobecności. - Celem
niektórych obowiązków było zabicie czasu, ale inne miały rzeczywiste
uzasadnienie. -
Wykonałaś zadania?
Sharissa spuściła oczy.
- Parę... Znudziły mnie. Pomyślałam, że skończę za jakiś czas. - Przejęta,
szeroko
otworzyła oczy. - Bal miał trwać jeszcze tylko parę minut, ani chwili dłużej!
Dru zapanował nad przyspieszonym oddechem.
- Kryształy. To chcę wiedzieć. Poprawiłaś ich układ? Przesunęłaś ognisko czaru,
jak
kazałem?
- O, tak! Zrobiłam to na samym początku, bo odniosłam wrażenie, że ta sprawa
jest
najważniejsza.
- Chwała Serkadionowi Manee!
Dru przytulił córkę i odetchnął z ulgą, po raz pierwszy od czasu wyjścia na
zgromadzenie. Jeśli wszystko szło tak, jak trzeba...
- Co się stało? Jak przebiega plan wielmożnego Tezerenee? Coś się zepsuło?
- Później ci powiem. Na razie oboje mamy pracę do wykonania. - Dru puścił córkę
i
przekręcił głowę, żeby zerknąć na Sirvaka. - Wracaj do swoich obowiązków
strażnika,
przyjacielu. Może mnie szukać jakiś młody smok. Daj znać, gdyby pojawił się ktoś
od
patriarchy. Nikomu innemu też nie wolno wściubiać nosa do zamku.
- Paaanie. - Famulus rozpostarł wspaniałe skrzydła i odleciał.
Dru miał do niego całkowite zaufanie; Sirvak był nadzwyczaj sumienny, gdy
chodziło
o wypełnianie obowiązków. Nadzorował i chronił zamek lepiej niż on sam i jego
córka.
- Chodź. - Dru złapał Sharissę za rękę. - To, co zrobimy, może okazać się
kluczowe
dla rozwiązania naszego problemu.
Oboje jednocześnie zniknęli z teatru... by po sekundzie pojawić się dokładnie w
tym
samym miejscu.
Sharissa jęknęła. Trzymała się za głowę, jakby uderzył ją jakiś niewidzialny
napastnik. Dru czuł się niewiele lepiej, nawet nogi mu drżały.
- Ojcze... czary... jak wczoraj...
- Wiem. - Wczoraj Dru stwierdził, że należy poprawić projekt wschodniej baszty,
by
odciążyć rozmiękczony grunt. Lita skała przemieniła się w błoto. Mimo
największych
wysiłków nie mógł zmienić składu podłoża. Błoto uparło się, żeby pozostać
błotem. W końcu
zmuszony był stworzyć system mostów i przypór, co zresztą udało się dopiero po
drugiej
próbie. Przy pierwszej czary przynosiły efekt daleki od zamierzonego albo
zupełnie
zawodziły.
- Może pozwolić, żeby zamek nas tam zaniósł?
Dru zastanowił się nad propozycją i odrzucił ją.
- Wolałbym nie narażać się na uwięzienie w podłodze, jeśli magia zamku nie
spełni
oczekiwań.
- W takim razie chodźmy na piechotę.
- Tak zrobimy.
Na szczęście droga nie była długa.
Dru postanowił zajrzeć do swojej siedziby z jeszcze jednego powodu. Jego
podniecenie prowadziło do lekkomyślności, a każdy użytkownik magii wiedział, że
w
obecnym stanie rzeczy brak rozwagi jest ogromnie niebezpieczny. Mieli szczęście,
że próba
teleportacji zakończyła się powrotem do punktu wyjścia. Równie dobrze mogli
zmaterializować się w ścianie czy w podłodze.
Drzwi, z których mieli zamiar skorzystać, zatarasował ogromny metalowy strażnik.
Rysy miał jakby z grubsza ciosane i lekko przypominające mordę psa. Stał na
klocowatych
nogach, a w wielkich rękach trzymał tarczę wyższą od jego pana. Zdobił ją
stylizowany
wizerunek gryfa.
Sharissa wypowiedziała jedno słowo. Choć jej głos był prawie niesłyszalny, golem
usłyszał i zrozumiał. Odsunął się na bok i przykląkł jak sługa oddający hołd
panu i pani.
- Ty go tego nauczyłaś? - zapytał Dru, patrząc z niesmakiem na ożywioną bryłę
metalu.
Urodziwą twarz córki przyciemnił przelotny rumieniec winy.
- Ledwie dziś rano! Pomyślałam, że będzie zabawnie, gdy nasz straszliwy strażnik
będzie się zachowywać jak układny dworzanin.
- Więcej tego nie zrobi.
Inny Vraad by go wyśmiał. Padanie na kolana było jednym z najbłahszych poleceń,
jakie wydawali własnym golemom. Dru uznał, że to mało zabawne. Rozkazywanie
metalowej
bryle, która wprawdzie umiała chodzić, a nawet zabijać, nie przynosiło chluby.
Wszak golem
był tylko zabawką, bezmyślnym sługą.
Kolejny znak, jak bardzo się zmienił. Kiedyś on też uznałby pomysł Sharissy za
zabawny.
Golem podniósł się w milczeniu, posłuszny słowom Dru. Czarnoksiężnik i jego
córka
wyminęli go, a masywne podwoje rozchyliły się przed nimi.
Pracownie Vraadow były jeszcze bardziej zróżnicowane niż ich wygląd i stanowiły
świadectwo ich indywidualności. Dużą rolę w zagospodarowaniu i wyposażeniu
wnętrza
odgrywała podświadomość. Tutaj umysł czarnoksiężnika działał i tworzył
swobodnie, a
skutki były wielorakie. Dru wiedział, że w pracowniach innych Vraadow można
znaleźć
wszystko, co tylko zna królestwo wyobraźni... i często dużo więcej.
W porównaniu z innymi jego pracownia była niemal pusta - pomijając niezliczone
kryształy wszelkich rozmiarów i kształtów, krążące lub wiszące w powietrzu.
Klejnoty te były fizycznym aspektem czara, który jak na razie stanowił
uwieńczenie
jego dokonań. W chwili odkrycia świata ukrytego za zasłoną Dru usunął z pracowni
przybory
używane podczas wszystkich poprzednich eksperymentów - nie obyło się zresztą bez
sprzeciwu paru z tych drobiazgów - i poświęcił się całkowicie badaniom natury
odkrycia.
Podczas gdy inni desperacko tłukli swoją magiczną mocą w widmowe granice nowego
świata, on wraz z paroma innymi cierpliwie szukał odpowiedzi na drodze żmudnych
badań.
Wynikiem ubocznym owych badań było przypomnienie - nie odkrycie, jak powiedział
Barakas - metody podróży ka. Wcześni Vraadowie znali ją, ale z niewyjaśnionych
powodów
zapomnieli o niej niedługo po śmierci założycielskiego pokolenia rasy. Dru
natknął się
również na wiele innych tajemnic, ale wszystkie bladły w obliczu największego
wyzwania.
Czarnoksiężnik uparcie wierzył, że istnieje sposób umożliwiający fizyczne
przejście do
tamtego świata.
Może teraz...
Dru i jego córka spojrzeli z zaciekawieniem na wzory tworzone przed unoszące się
kryształy. Dru miał nadzieję, że Sharissa ustawiła te najważniejsze, większe od
innych i
zasadniczo tkwiące bez ruchu, zgodnie z jego wskazówkami. Ustawianie odbywało
się
ręcznie, a ponieważ został wezwany na zgromadzenie, nie mógł zrobić tego
osobiście.
Sharissa, choć czasami skłonna do rozmyślań o niebieskich migdałach, była
doskonałym
pomocnikiem - lepszego nie mógłby sobie wymarzyć. Niebawem będzie zdolna do
prowadzenia własnych eksperymentów i...
Pod warunkiem, że znajdą rozwiązanie, zanim wraz ze śmiercią Nimth nie nastąpi
zgon całej rasy.
Podrzędne kryształy, których zadanie polegało na wychwytywaniu naturalnych
emanacji każdego widoku i rejestrowaniu ich w celu późniejszej analizy, unosiły
się w
skomplikowanym spiralnym skupisku blisko ogniska, kuli o średnicy stopy,
nadzorującej
najbliższe otoczenie zamku. Ostatnio najważniejsze badania koncentrowały się na
obszarze,
gdzie Dru widział rozdarcie.
Widoki, jak wcześnie zauważył, zawsze pojawiały się w pobliżu regionów
najbardziej
niestabilnych. Nie umiał powiedzieć, czy jedno jest wynikiem drugiego, a jeśli
tak, jaka to
jest zależność. Po prostu wydawało się, że występowanie jednego zjawiska łączy
się z drugim
tak ściśle, jak nierozerwalnie związane są poszczególne części magicznego
stworzenia.
40
Objął wzrokiem skomplikowany wzór barw i kształtów spirali, zauważając zmiany
będące następstwem pojawienia się ostatniego widoku i zastanawiając się, co
ujawnią.
Kryształy nadal chłonęły informacje, więc w tej chwili mógł tylko czekać.
Jego spojrzenie zatrzymało się na pewnej nieprawidłowości.
Trzy kryształy, dwa złote i jeden turkusowy, nie powinny wchodzić w skład
spirali.
- Sharisso - zaczął cicho, zastawiając się nad możliwymi konsekwencjami błędu -
czy
coś się stało ze spiralą? Czy czar zawiódł? Czy próbowałaś przetworzyć go bez
mojej
pomocy?
Znając ojca, córka cierpliwie czekała, aż skończy zadawać pytania. Kiedy Dru
zamilkł, nadal skupiony na wirujących kryształach, odpowiedziała:
- Nic takiego się nie stało, ojcze. Sama dodałam te trzy.
Odwrócił się, ledwo wierząc własnym uszom.
- Zrobiłaś to z własnej woli?
- To ma sens, ojcze. Widzisz, jak współgrają z ametystowymi i szmaragdowymi
poniżej.
- Nie mogą! Coś takiego oznacza... - Wysoki czarnoksiężnik zastygł z otwartymi
ustami. Mógł tylko mrugać. Nowe kryształy rzeczywiście harmonizowały z tymi
wymienionymi przez Sharissę, a efekt przerastał jego najśmielsze wyobrażenia.
Przecież...
- To niemożliwe!
- Ale działa!
- Powinny zdestabilizować spiralę, spowodować jej wybuch!
- Dru podszedł do spirali i nieśmiało dotknął jednego ze złotych kamieni.
Pulsował w
idealnej harmonii z resztą. - Taka kombinacja nigdy dotąd nie miała prawa bytu!
Sharissa nie ustępowała.
- Wiedziałam, że to zadziała w chwili, gdy zaczęłam ustawiać nadrzędne. Zawsze
uczyłeś mnie, że należy wykazywać się inicjatywą.
- Nie w ten sposób.
Dru, nadal strwożony, cofnął się od spirali. Funkcjonowała jak należy. Praca z
kryształami wiązała się z niezwykłą ostrożnością
41
i nawet czarnoksiężnikom tak potężnym jak Vraadowie sprawiała duże kłopoty.
Wielu
z nich nie zdołało opanować jej arkanów. Przenoszenie gór, rozrywające na
strzępy prawa
naturalne Nimth - a właściwie to, co z nich zostało - było znacznie prostsze.
Wymagało tylko
woli i mocy. Zajmowanie się kryształami wymagało cierpliwości i finezji. Jak
widać, Sharissa
miała potrzebne umiejętności i można było się domyślać, że gdy je rozwinie,
wkrótce
prześcignie ojca.
Fizyczny wzrok nie mógł ujawnić niczego więcej. Dru zmienił płaszczyznę
widzenia.
Widok świata nie uległ zmianie, ale teraz widział poszarpaną siatkę mocy, które
otaczały Nimth. Linie, niegdyś schludnie uporządkowane i regularne, obecnie
łączyły się w
przypadkowy sposób. Świat podejmował rozpaczliwą próbę naprawienia zniszczeń
dokonanych przez bezmyślnych Vraadow. Zniszczenia jednakże były już
nieodwracalne.
Na pierwszy rzut oka wzory wyglądały tak samo jak zawsze. Dopiero po
dokładniejszej obserwacji Dru zauważył obce linie, świadectwo sił niewiadomego
pochodzenia, splatające się z tkaniną rzeczywistości Nimth.
Skąd pochodzą?
Z innego świata. Dru prześledził bieg obcych linii i stwierdził, że wszystkie
skupiają
się w tym samym punkcie. W miejscu, gdzie zauważył rozdarcie.
Vraadowie bez większego powodzenia próbowali wedrzeć się do ukrytego świata,
który wtargnął do Nimth!
IV
Gerrod stał na równinie, gdzie grupa Tezerenee pod przewodnictwem jego kuzyna
Ephraima przygotowywała dla członków klanu i ich sprzymierzeńców ciała, które w
nadchodzących dniach miały okazać się niezbędne. Poza tymi wybrańcami inni
Vraadowie
42
nie wiedzieli, że warunkiem wstępnym ich przetrwania będzie złożenie przysięgi
wierności synom smoka.
Przybył tutaj, by choć na chwilę uciec przed ojcem, który zapłonął gniewem, gdy
tylko dowiedział się, że ten obcy opuścił miasto. Gerrod podziwiał wysokiego
Vraada i
jednocześnie nim gardził. Podziwiał go za sprzeciwienie się Barakasowi i
prowadzenie badań
o wprost nieocenionej wartości. Gardził nim, bo nie należał do klanu i w pewnych
sytuacjach
okazywał się słaby. Mimo wszystko Dru Zeree był jedyną osobą, której mógł
bezpiecznie
wyjawić swoje myśli. Oczywiście, nie powiedział mu wszystkiego, ale mógł
założyć, że
obdarzony błyskotliwym umysłem Zeree odgadnie resztę z tonu jego głosu.
Prawda była taka, że w przeciwieństwie do swoich licznych potulnych krewniaków
młody Tezerenee nie miał ochoty żyć w świecie stworzonym pod dyktando ojca,
który stawał
się coraz bardziej despotyczny. Ściśle rzecz biorąc, nie chciał żyć tam, gdzie
żył Barakas, i
więzy krwi nie miały żadnego wpływu na jego decyzję.
Ephraim, w pancerzu dziwnie luźno wiszącym na niegdyś atletycznym torsie,
wreszcie podniósł się ze środka wyrytego w ziemi pentagramu. Gerrod
niecierpliwie
przestąpił z nogi na nogę. Czekał prawie dwadzieścia minut - o wiele za długo.
Właśnie ten
brak szacunku ze strony innych był jednym z problemów. Choć pełnił rolę
asystenta Rendela,
choć osobiście wykonał znaczną cześć pracy, czuł się niepotrzebny, obcy we
własnym klanie.
- Czego chcesz?
Zwykle porywczy Tezerenee przemówił bezdźwięcznym głosem, wypranym z
wszelkich emocji. Sprawiało to wstrząsające wrażenie, jakby był kimś obcym.
Gerrod
przyjrzał mu się przed udzieleniem odpowiedzi. Twarz Ephraima była blada i
wymizerowana,
jakże różna od ogorzałego oblicza zaledwie sprzed trzech dni. Oczom również
brakowało
wyrazu. Na ich widok Gerroda przeniknął chłód.
- Czułeś, kiedy Rendel zajął ciało pierwszego golema?
- Tak. Doznał wielkiego bólu. - Ephraim nie chciał spojrzeć mu w oczy, tylko
patrzył
nad jego ramieniem.
43
- Wprowadziłeś poprawki?
- Zrobiliśmy to.
- Kiedy zaczniesz robić inne golemy?
- Mamy prawie tuzin gotowych. - Blada twarz skrzywiła się w uśmiechu
zadowolenia.
- Już? - Gerrod byt zaskoczony. Prace nad „naczyniami” dla vraadzkich ka
posuwały
się w zdumiewającym tempie, nic więc dziwnego, że kuzyn był taki blady.
- Nie było powodów, by zwlekać. To całkiem... zabawne. - Upiorny grymas, jakby
zapomniany, nadal wykrzywiał jego wargi.
Gerrod wiedział, że tę wiadomość musi dostarczyć ojcu osobiście. Nie mógł sobie
pozwolić na zwłokę, choć jemu samemu nie zależało na udanej przeprawie. Musiał
poinformować Barakasa nie tylko o błyskawicznym tworzeniu golemów, ale o cenie,
jaką
płacili. Jeśli stan Ephraima był jakąś wskazówką, osiągali cel kosztem
straszliwego wysiłku.
Barakas ukarze go, jeśli coś pójdzie źle i można będzie udowodnić, że to on,
Gerrod, ponosi
winę.
- Będzie potrzebna ci pomoc. Ojciec przyśle zastępców w miejsce tych, którzy są
zbyt
wyczerpani.
- Nie! - Biała, zimna ręka zacisnęła się na jego dłoni. - Nie zawiedziemy! To
nasze
powołanie!
Oczy kuzyna zapłonęły jasno. Gerrod uwolnił rękę. Ephraim wreszcie spojrzał mu w
twarz. Zakapturzony Vraad nie miał ochoty mierzyć się z nim wzrokiem.
- Jak sobie życzysz, Ephraimie. Ale gdybyś czegoś potrzebował, masz...
Kuzyn przerwał mu tym samym monotonnym głosem.
- Czy wiesz, że można zatrzymać cząstkę ka po śmierci danej osoby? Rozmawiałem o
tym z innymi. W ten sposób nikt tak naprawdę by nie umarł. Ka mogłoby zostać
przywołane,
ożywione, umieszczone w golemie jako tymczasowej powłoce, a następnie...
- O czym ty mówisz?
Ephraim ściszył głos.
- O niczym. Stwierdziliśmy, że obecnie potrzebujemy tylko części naszych jaźni,
więc
mamy czas na rozmowę. Wysiłek zmniejsza się z każdym kolejnym golemem. Może
przyzwyczajamy się do Smoczego Królestwa.
Gerrod usłyszał więcej niż potrzeba. Wysiłek mógł się zmniejszać, ale
najwyraźniej
już doprowadził grupę do obłędu, jeśli przywódca mógł być wyznacznikiem. Gerrod
wątpił,
czy jego ojciec przyśle kogoś, by zluzować grupę, zanim jej członkowie zaczną
umierać z
wyczerpania. Dlaczego miałby ryzykować utratę kolejnych Tezerenee? Jeśli Ephraim
i jego
ludzie pożyją dość długo, by ukończyć zadanie, ojciec będzie w pełni
usatysfakcjonowany.
Gerrod okręcił się podobnym do całunu płaszczem, ponownie stając się bardziej
cieniem niż człowiekiem. Ephraim odsunął się o krok. Gerrod po chwili wahania
powiedział:
- Powiadomię ojca o waszych postępach i twoim przekonaniu, że możecie
kontynuować.
- To dobrze.
„Może umrą, gdy nie będzie nikogo w pobliżu - pomyślał Gerrod. - Gdyby tylko
istniał sposób inny niż ten, przy którym uparł się ojciec, chciałbym...” Zawinął
się w siebie,
czując, jak przy paru ostatnich okazjach, dziwne wahanie, jakby czar
teleportacji odmawiał
posłuszeństwa. Jednakże spełnił swoje zadanie i Gerrod z uczuciem ulgi opuścił
kuzyna i jego
pomocników.
Ephraim zaczekał na jego odejście i dopiero wtedy wrócił na środek pentagramu.
Pozostali spojrzeli na niego jednocześnie i gdyby ktoś ich obserwował, odniósłby
wrażenie,
że w jedenastu ciałach mieszka jeden umysł... umysł, który już nie należał do
Tezerenee.
Dru przejrzał informacje zgromadzone przez kryształy i porównał je z tymi, które
wykorzystywał w przeszłości. Niepodważalne oznaki zapowiadały potencjalny
przełom w
badaniach, choć nie brakowało odchyleń, które nadal nie miały sensu.
Nie miały sensu, chyba że...
Wspomniał zmianę wprowadzoną przez Sharissę. Stworzony wzór nie powinien być
stabilny. Siły wdzierające się z drugiego świata oddziaływały na prawa natury w
jego
własnym świecie w taki sam sposób, jak magia Vraadow, ale nie powodowały
zniszczeń.
45
Czy niemożność doszukania się sensu mogła być wynikiem tylko i wyłącznie tego,
że
nie chciał przyjąć do wiadomości faktu, iż siły wiążące Nimth zostały odmienione
przez moc
drugiego świata?
- Dotąd nie było takiej zmiany w prawach mocy - mruknął.
- Co teraz zrobisz?
- Co my zrobimy? Nie patrz na mnie w ten sposób. Dochodzę do przekonania, że
wiesz więcej ode mnie... albo że przynajmniej niedługo tak będzie. To, co mam
nadzieję
osiągnąć, wymagać będzie współpracy dwóch osób. Mys’le, że mogę ci zaufać.
Sharissa szeroko otworzyła oczy.
- Myślisz, że można przejść!
Po raz kolejny przejrzała jego zamiary. Dru zamaskował uśmiechem mieszane
uczucia.
- To może okazać się możliwe. Musimy iść tam, gdzie siły z drugiego świata
splatają
się i słabną. Mam nadzieję, że to słaby punkt.
Z drugiej strony było całkiem możliwe, że z uwagi na połączenie mocy Nimth i
tamtej
drugiej węzeł będzie miejscem występowania największej siły. W takim wypadku
napotka
mur tak niewiarygodnie twardy, że nawet wszyscy Vraadowie świata - nawet gdyby
zgodzili
się zjednoczyć siły - nie zdołaliby go zburzyć.
- Pójdziemy pieszo?
Dru przeanalizował możliwości.
- Nie ośmielę się teleportować, zwłaszcza nie po tym, co widziałem i co
potwierdziły
kryształy. - Wzniósł brwi. - Możemy jechać wierzchem.
Sharissa natychmiast się rozjaśniła.
- Pójdę osiodłać konie!
Dru patrzył, jak wybiega z pracowni. Jej dziecięce ożywienie mocno kontrastowało
z
dziewczęcą twarzą i pełną wdzięku figurą. Jeśli było coś, z czego Sharissa miała
nigdy nie
wyrosnąć, to z zamiłowania do mieszkańców stajni, szczególnie do koni. Były to
zwierzęta
nieczęsto spotykane w Nimth, wyższe od Dru i budzące lęk we wszystkich prócz
jego córki.
Jeździła na nich wyśmienicie i to bez pomocy czarów. Były może nie tak potężne
czy
majestatyczne jak gryfy, które również lubiła, ale znacznie od nich szybsze i
bardziej
towarzyskie.
Po wyjściu Sharissy Dru sięgnął umysłem i wzmocnił więź z Sirvakiem. Umysł
famulusa otworzył się, czekając na rozkazy. Dru powiadomił go o zamiarze
przeprowadzenia
rekonesansu i prawdopodobnym czasie nieobecności. Ku jego zaskoczeniu, zamiast
potwierdzić przyjęcie rozkazów i wrócić do obowiązków, zwierzak zaprotestował.
- Paaanie! Zabierz z sobą Sirvaka! Będzie potrzebny!
- Me w tym przypadku, przyjacielu. Idę przeprowadzić badania, jak to czyniłem w
przeszłości.
- Nie zostawiaj Sirvakkka! Sirvak będzie pilnować!
- Masz swoje obowiązki! Dość tego! Co w ciebie wstąpiło?
Stworzenie nadąsało się i umilkło. Dru, wciąż wzburzony, przerwał kontakt. Jakby
miał mało kłopotów! Nawet Sirvak się sprzeciwiał!
- Ojcze, konie gotowe. - Słowom Sharissy towarzyszyło rżenie dwóch potężnych
rumaków i stukot kopyt po twardej ziemi.
- Już idę.
Droga do stajni nie wydawała się taka długa, jak już nieraz bywało, zwłaszcza że
czarnoksiężnika gnało pragnienie jak najszybszego załatwienia sprawy. Sharissa
czekała przy
wrotach głównej stajni, stojąc między wierzchowcami z wodzami w dłoniach.
Okiełznała je
bez pomocy magii - wystarczył jej wdzięk i umiejętności. Nie było to w żadnej
mierze
zasługą łagodnej natury koni. Jak kiedyś odkrył pewien Vraad - Dru niejasno
przypominał
sobie, że był to chyba ten szyderca Krystos - miały szczególny stosunek do tych,
którzy
pozwalali sobie do nich podchodzić. Krystos miał szczes’cie, bo zachował palce.
Paru
bardziej aroganckich gości, proszonych i nieproszonych, przekonało się, że
stajnie Dru Zeree
nie są miejscem odpowiednim do okazywania arogancji. Jak ich pan, zwierzęta nie
miały
oporów przed odpowiadaniem ciosem na cios... i były chronione podwójnymi
czarami, które
na nie nałożył.
- Sirvak się zdenerwował?
47
- Tak, skąd wiesz?
- Takie odniosłam wrażenie. Wyczuwałam biedaka przez całą drogę do stajni.
Dlaczego nie chcesz go zabrać, ojcze? Zamek sam się obroni.
Dru wzruszył ramionami.
- Sirvak zrobi to nieporównanie lepiej. Nigdy nie lekceważ innych, Sharisso.
Vraad
zawsze ma rywali, a rywale zawsze szukają słabych punktów w obronie. Z Sirvakiem
na
straży będzie tak, jakby mieli do czynienia ze mną... a wiesz, jakie dotychczas
odnieśli
sukcesy.
Sharissa uśmiechnęła się szeroko. Choć od jej urodzenia ojciec wiódł bardziej
stateczny tryb życia, nie wolno było go nie doceniać. Po władcy Tezerenee Dru
był jednym z
najbardziej szanowanych Vraadow. Nawet najzagorzalsi rywale czasami przybywali
do niego
po pomoc i radę.
Biorąc wodze większego z dwóch zwierząt, Dru wskoczył na siodło. Oba rumaki były
niemal identyczne pod względem umaszczenia i budowy - dumne kasztany, doskonałe
do
wyścigów i bitwy. Dru powstrzymywał się od używania czarów, kiedy je wychowywał,
iz
zadowoleniem stwierdził, że wynik prześcignął jego oczekiwania. Osiąganie
zamierzonego
celu bez korzystania z czarów już od paru lat sprawiało mu przekorną
przyjemność.
Kiedy byli gotowi do drogi, Dru pchnął konia do przodu. Rumak Sharissy
pospieszył
za nim. Czując na twarzy zimny wiatr, czarnoksiężnik powoli ochłonął.
Przynajmniej raz
wydawało się, że sytuacja rozwija się po jego myśli. Jeśli jego teoria się
sprawdzi, Vraadowie
nie będą musieli poddawać się woli władcy Tezerenee. Barakas się wścieknie, to
oczywiste,
ale Dru nie miał skrupułów co do zniweczenia marzeń „wspólnika”. Przystał na
jego
propozycję wyłącznie dlatego, że w owym czasie przeprawa ka wydawała się jedynym
rozwiązaniem. Teraz mogła już nie być konieczna.
Niskie dudnienie przerwało jego rozmyślania i skłoniło do spojrzenia w górę. Po
raz
pierwszy od wielu miesięcy na niebie dominowała ciemna, złowieszcza zieleń. Dru
ściągnął
brwi, wspominając gwałtowne przemiany, jakie zaszły podczas ostatniego
wystąpienia takiej
barwy. Przewaga jednego z kolorów na niebie źle wróżyła dla Nimth. Najlepiej
było wtedy,
gdy barwy pozostawały we względnej równowadze.
Obecna zmiana mogła być wynikiem nadmiernego stosowania magii przez Vraadow.
Dru znał tylko jedną przyczynę. Czary Tezerenee rozrywały granice Nimth. Wielka
przeprawa przyspieszała śmierć świata, jeśii właściwie zinterpretował oznaki. W
zaistniałej
sytuacji jego własny plan nabierał coraz większego znaczenia. Nieświadomie
przynaglił
wierzchowca do pośpiechu.
- Ojcze! - Nieprzerwany łoskot niemal zagłuszył zawołanie Sharissy.
Dru sprawdził, czy ścieżka przed nimi jest bezpieczna, i odwrócił się do córki.
Zobaczył, co zwróciło jej uwagę.
Daleko na północ od nich w ziemi utworzyła się szczelina. Była niewielka, nie
większa od blizny, ale poszerzała się z dużą prędkością. Kamienie i ziemia
osypywały się ze
stromych ścian. Widok zaniepokoił Dru o tyle, że rozpadlina miała przeciąć jego
włości,
znacznie bliżej zamku niż wcześniejsze zaburzenia. Mogło się okazać, że w drodze
powrotnej
konie nie zdołają jej ominąć. Wówczas będzie zmuszony użyć czarów, co w pobliżu
niestabilnego regionu mogło okazać się ryzykownym posunięciem.
Prześladował go pech i nieustanne komplikacje; zdawało się, że nigdy się od nich
nie
uwolni. Miał nadzieję, że przynajmniej punkt przecięcia okaże się spokojny, jak
oko cyklonu.
Koń potknął się i Dru niemal wypuścił wodze. Kamienista ścieżka pięła się
bardziej
stromo niż dawniej. Kiedy ściągnął wodze, zwierzę zwolniło bez sprzeciwu.
Sharissa
dopędziła ojca i jechała u jego boku.
Wiatr przybrał na sile, podobnie jak wcześniej w mieście. Nie wiał z określonego
kierunku, tylko uderzał ze wszystkich stron, tarmosząc strojami jeźdźców. Dru
zżymał się na
własne zniecierpliwienie, bo w pos’piechu nie pomyślał o zabraniu płaszczy.
Trochę
niepewnie wyciągnął lewą rękę, żeby wyczarować okrycia.
Na ręce pojawiły się dwa brązowe płaszcze z kapturami. Sharissa z wdzięcznością
ubrała się i naciągnęła kaptur na faliste włosy. Dru na razie nie zakładał
kaptura. Wyczarował
odzienie po prostu na wszelki wypadek.
- Daleko jeszcze?
Dru wskazał pasmo wzgórz. Oboje prześledzili wzrokiem linie wiążące. Dziwne
struny mocy przecinały masyw i wychodziły gdzieś po drugiej, niewidocznej
stronie.
- Za tym pasmem. Tam musiało powstać rozdarcie.
- Przecież było gdzie indziej!
- Moc... potok mocy z innego świata rozprzestrzenia się, gdy wnika do Nimth.
Rozdarcie powstało w najsłabszym miejscu, może wyrwane przez jakiś przybór.
Jeszcze nie
wiem.
Rozmawiali, okrążając wzgórze. Gdy zbliżyli się do celu, wiatr niemal ucichł.
Zapadła
cisza. Dru miał wrażenie, że znaleźli się w grobowcu. Słychać było tylko tętent
końskich
kopyt oraz szmer oddechów jeźdźców i rumaków.
- Serkadion Manee! - Dru mocno ściągnął wodze, gdyż niepokojący widok, który
ukazał się ich oczom, spłoszył wierzchowca.
- To... - Sharissa na próżno szukała słów. Wreszcie uznała, że milczenie będzie
bardziej wymowne.
Dru już wcześniej widział widmowe obrazy, ale i tak nie zdołał oprzeć się
osłupieniu.
Część jego umysłu, która zachowała dar logicznego myślenia, rozumiała, co musi
czuć
Sharissa, dla której taki widok był nowością.
Wzgórze, które należało do świata Vraadow, było strome, wysokie i długie.
Gdzieniegdzie na zboczu rosły koślawe drzewa i równie nieforemne krzewy.
Zwierząt nie
było widać. Samo wzniesienie, szarobura masa ziemi i skał, nie zasługiwało na
jedno
spojrzenie.
W przeciwieństwie do drugiego świata.
U stóp wzgórza, jak gdyby na straży, stał las widmowych drzew, wysokich i
silnych.
Dru wytężył wzrok i zobaczył, że las wzorem linii sił, które widzieli po drugiej
stronie, bez
przeszkód wnika w pasmo. Fale przejrzystej trawy, wysokiej do kolan maga,
kołysały się na
wietrze, który dmuchał tam, ale nie w Nimth. Między drzewami przemknęła jakaś
cienista
istota, może ptak. W powietrzu wisiała dziwna mgła rozmywająca kontury obu
światów.
50
- Straszne... i piękne - wydukała wreszcie Sharissa.
- Tak. - Dru drgnął, świadom, że traci cenny czas. - Nie ruszaj się stąd. Ja
pójdę dalej.
- Ojcze, nie możesz! Ta ingerująca moc różni się od...
Dru już zsiadł z konia.
- Nie dowiem się tego, na czym mi zależy, jeśli nie przejdę na drugą stronę.
Nie do końca było to prawdą, ale nie mógł się oprzeć. Wprawdzie dostrzeżony
wcześniej solidny, absolutnie realny szczyt górski rozpłynął się jak mgła, lecz
temu widokowi
też niczego nie można było zarzucić. Co ważniejsze, niemalże widział punkt
przecięcia. Tam
dowie się najwięcej.
Dru już wyciągnął rękę, chcąc podać wodze Sharissie, ale zdecydował, że lepiej
zabrać wierzchowca z sobą. Wyszeptał krótkie zaklęcie, uspokajając zwierzę na
wypadek,
gdyby nienaturalny krajobraz zbytnio je wystraszył.
- Bądź ostrożny.
- Oczywiście. A ty miej oko na wszystko. Daj mi znać, jeśli dostrzeżesz coś
odbiegającego od normy.
- Tutaj wszystko odbiega od normy.
- Prawda - odparł z cichym śmiechem.
Prowadząc konia za uzdę, powoli wszedł na chaotyczny teren. Zauważył, że nawet
podłoże miało swój widmowy odpowiednik. Dwa razy wpadł w zagłębienie, które
wbrew
założeniom było częścią jego rzeczywistości; raz stracił grunt pod nogami, gdy
zmylony
solidnym wyglądem próbował stąpać po widmowej ziemi tamtego świata.
Przezroczysta łąka zapraszała go do wejścia. Po chwili wahania wysunął stopę.
Znajdując pod nią twardą glebę własnego świata, poczuł się bardziej pewnie.
Zaczął odczuwać mrowienie. Był blisko obcych linii sił. Z niewiadomego powodu
poczuł ogromną niechęć na myśl o posłużeniu się magią Vraadow. Wprawdzie nie
chciał tego
robić, ale wrażenie i tak nie chciało go opuścić. Przemógł się i zapanował nad
dokuczliwymi
emocjami. Nadal nie dawały mu spokoju, ale doskwierały nie silniej od
umiarkowanego bólu
głowy.
51
Przystanął pośrodku łąki. Las był teraz dużo bardziej materialny, odcienie barw
silniej
nasycone. Linie biegły w głąb lasu, który przysłaniał miejsce ich skupienia.
- Ojcze!
Dru odwrócił się, pełen najgorszych przeczuć, ale zobaczył tylko Sharissę i jej
konia.
Nie wyglądała na przestraszoną, tylko przejętą. Czekał, myśląc, że powie coś lub
zrobi.
Sharissa wskazała czuby drzew, na które Dru nie zwracał większej uwagi. Słyszał
ją z
trudem - zdawało się, że cienisty świat tłumi dźwięki. Z jej zawołań i gestów
odgadł, że
dostrzegła w lesie coś naprawdę dużego. Odwrócił się i przez ponad minutę
wpatrywał
między drzewa, czekając na ukazanie się tego, co zauważyła córka. Wreszcie
zniecierpliwił
się i wzruszył ramionami. Sharissa miała zatroskaną minę, ale dała do
zrozumienia, że jeśli
chce, może iść dalej.
Jego wierzchowiec mimo zaklęcia zaczynał okazywać zaniepokojenie. Dru złapał
mocniej wodze i powiedział parę słów, żeby go uspokoić. Wreszcie zapanował nad
nim i
przeniósł spojrzenie na drzewa. Las stał się jeszcze bardziej materialny. Z
łatwością mógł
wyobrazić sobie odgłosy żyjących w nim zwierząt.
Przystanął parę kroków od pierwszych drzew, które przysłaniały widok Nimth.
Równie dobrze mógłby stać na skraju prawdziwego lasu, choć w jego świecie lasy
nie
przetrwały. Ciągnąc za sobą opornego konia, podszedł do najbliższego drzewa.
Powoli,
ostrożnie, wyciągnął rękę.
Ręka zanurzyła się w czymś, co miało konsystencję błota. Jakby drzewo nie było w
pełni materialne.
Koń stanął dęba i zarżał dziko.
Stworzenie wzrostu człowieka, ze skrzydłami o rozpiętości większej niż długość
szalejącego ze strachu rumaka, rzuciło się na przerażonego Vraada. Dru zobaczył
szponiaste
dłonie i dziób stworzony do rozdzierania mięsa. Atak był tak niespodziewany, że
zdążył tylko
poderwać ręce w płonnej próbie osłonięcia się przed łatającym straszydłem. Co
prawda
osłaniały go czary ochronne, które powinny spełnić swoją rolę, lecz w tej
sytuacji ich
skuteczność
52
stała pod znakiem zapytania. Napastnik pochodził z innego świata, więc nie było
możliwości ocenić siły i rodzaju jego mocy.
Przeniknęło go osobliwe drżenie. Dru ze zdumieniem patrzył, jak napastnik
przelatuje
na wskroś niego. Był tak zaskoczony atakiem, że nie przyszło mu do głowy, iż
wszyscy
mieszkańcy ukrytego świata będą mieli tę samą konsystencję co ich siedlisko.
Zdawało się, że stwór nie zdąży wyhamować i rozbije się o ziemię tej widmowej
równiny, ale potężnie machnął skrzydłami i zdołał utrzymać się w powietrzu. Z
wielkim
wysiłkiem zwiększył wysokość i zawrócił do lasu. Do tej chwili Dru widział tylko
jego
skrzydła, pióra i kończyny. Dopiero gdy napastnik znikał w koronach drzew, mógł
mu się
przyjrzeć.
Ptak, zdecydowanie, ale z ludzkimi cechami. Mógł chodzić na zadnich kończynach i
miał chwytne ręce, to było pewne. Gdyby stanął na ziemi, byłby niemal jego
wzrostu.
Umiejętność korygowania błędów i niemal ludzka sylwetka sugerowały, że
najprawdopodobniej jest inteligentny. Jeśli tak, wymarzone Smocze Królestwo
władcy
Tezerenee mogło okazać się miejscem wcale nie idyllicznym. Z drugiej strony, być
może
synowie smoka tęsknili za walką z rzeczywistym wrogiem - takie starcie
stanowiłoby miłą
odmianę po inscenizowanych potyczkach. Może Barakas już wiedział, czego się mogą
spodziewać.
Z zadumy wyrwał go ledwo słyszalny, zmartwiony głos Sharissy:
- Ojcze! Nic ci nie jest? Ojcze?
Nieco zdezorientowany czarnoksiężnik rozejrzał się w poszukiwaniu konia. Niczego
nie znalazł. To go zdziwiło. Koń musiał być gdzieś w pobliżu, przynajmniej
powinien
wyczuwać jego obecność. Starał się, lecz nie mógł wykryć żadnego śladu. Jakby
zwierzę
rozpłynęło się w powietrzu...
- Ojcze! Czy ten stwór zrobił ci krzywdę? Chyba to on mignął mi między drzewami.
-
Sharissa zatrzymała wierzchowca i zsunęła się na ziemię. Podbiegła do Dru i
objęła go
mocno. Wtuliła zlaną łzami twarz w jego piersi. - Bałam się, że nie żyjesz!
Rzucił się na
ciebie i dopiero wtedy pomyślałam, że przecież musi być widmem jak świat, z
którego
pochodzi, i...
53
- Cicho, córeczko. Odetchnij głęboko i uspokój się. Nic mi nie jest. Jak
powiedziałaś’,
to tylko zjawa. Zupełnie nieszkodliwa.
Choć mówił do córki, nie przestawał myśleć o zaginionym koniu. Czyżby zwierzęcia
już nie było w Nimth? Czy to możliwe? Czy...
- Sharissa. - Pogładził jej srebrzystobłękitne włosy. - Możesz mi powiedzieć, co
się
stało z moim wierzchowcem? Widziałaś, dokąd pogalopował?
Odzyskując panowanie, dziewczyna popatrzyła na ojca.
- Twój wierzchowiec? Nie możesz go znaleźć?
- Nie wykrywam jego śladu.
- Niemożliwe! - Z determinacją młodości sięgnęła do własnych mocy, by odszukać
zbłąkanego rumaka. Po chwili zmarszczyła czoło i oświadczyła: - Masz rację! Nie
wyczuwam
jego obecności! Chyba widziałam, jak... - zawahała się, wspominając dramatyczną
scenę. -
Chyba... och, tato! - Otworzyła szeroko oczy. - Pocwałował w głąb lasu!
- Tak myślałem. - Dru odsunął córkę i odwrócił się w stronę drzew. Nadal
spowijała je
rzadka mgiełka, ale w tej chwili las wyglądał bardziej prawdziwie od krajobrazu,
który
zastąpił.
- To jedno z tych rozdarć, o których wspominałeś?
- Możliwe. Pójdę sprawdzić.
Sharissa pokiwała głową.
- Przypuszczam, że będziesz bezpieczny, skoro te stworzenia nie mogą cię
dotknąć,
ale uważaj!
- Dobrze, nawet gdy będę musiał uciec się do czarów. Ty wracaj tam, gdzie stałaś
i nie
ruszaj się z miejsca. Miej oko na linie... Jeśli się zmienią, powiesz mi o tym
po powrocie.
- Dobrze. - Sharissa z ociąganiem spełniła prośbę ojca.
Dru patrzył, jak przemierza przejrzystą łąkę i za jej skrajem odwraca się w
stronę
ciemnego lasu.
Jako Vraad nie powinien odczuwać strachu, a jednak czuł, jak serce dziko tłucze
mu
się w piersiach. Słyszał szybki, jakby tysiąckrotnie wzmocniony szmer oddechu.
Pomyślał
niewesoło, że te reakcje zaczynają stawać się u niego czymś normalnym. Mimo
54
wszystko ciekawość wzięła górę. Ostrożna ciekawość, ma się rozumieć, ale
nieprzemożna.
Dru wszedł do lasu.
Zatrzymał się po paru krokach. Gdyby zabłądził, to byłoby ukoronowaniem jego
kłopotów. Sięgnął do kieszeni, wyjął małą błyszczącą kostkę. Była to jedna z
latarni
sygnałowych, nad którymi pracował od paru lat, wzmacniając ich siłę. Zamierzał
dać ją córce,
ale z przejęcia zapomniał to zrobić. Jednak kostka spełni swoje zadanie, gdy
wskaże mu skraj
lasu. Koń znalazł się poza zasięgiem jego drugiego wzroku, ale latarnię zdoła
zobaczyć. Jak
po sznurku wróci w to samo miejsce. Położył sześcian na ziemi i sprawdził, czy
jest
bezpieczny. Czując się odrobinę pewniej, ruszył dalej, pragnąc jak najszybciej
zobaczyć
pierwszą oznakę, że zbliża się do punktu przecięcia.
Uważnie wybierał drogę, lawirując między wysokimi drzewami. Sześcian miał
wskazać mu drogę powrotną, ale nie mógł uprzedzić go o niespodziewanych
przeszkodach
ani stworzeniach, które mogły czaić się w lesie. Nie chciał powiększać
zaniepokojenia
Sharissy, więc nie wspomniał, że las staje się coraz bardziej materialny.
Podobnie musiało
dziać się z jego mieszkańcami, łącznie ze skrzydlatym stworem, który go
zaatakował. Na
wszelki wypadek przygotował czar, ale miał nadzieję, że nie będzie go
potrzebować. Istniało
ryzyko, że w tym miejscu czar nie zadziała właściwie.
Dru przeszedł kilka kroków w głąb lasu, nadal nie wyczuwając śladu wierzchowca.
Jeszcze bardziej niepokojące było to, że tutaj linie zakrzywiały się, odbijając
w prawo i
gdzieniegdzie przechodząc przez pnie drzew. Drugi raz tego dnia do głosu doszedł
jego
vraadzki temperament - choć jeszcze niedawno myślał, że go poskromił - i Dru
skąpał się w
złotej aurze czarnoksięskiej mocy. Aura zaburzyła jego drugi wzrok i sprawiła,
że miał
kłopoty z dostrzeżeniem linii, których śladem podążał. Oddychając głęboko,
zapanował nad
gniewem. Nie wolno dać się ponieść nerwom tak blisko celu.
A musiał być blisko. „Jeszcze parę kroków i będę na miejscu”. Nieświadomie
powtarzał sobie te słowa jak litanię.
55
Miał ochotę spróbować przejs’c przez drzewo - a gdyby się udało, nie musiałby
ich
omijać - ale zadecydował, że lepiej nie ryzykować. Szare pnie sprawiały wrażenie
niezwykle
solidnych i mógłby utknąć w jednym z nich. Nieciekawa śmierć i zdecydowanie mało
chwalebna.
Gdzieś’ przed nim zarżał koń. Dziwne, nadal go nie wyczuwał.
Nagle zastanowił się, jak daleko zaszedł. Gdzieś tutaj musiało piętrzyć się
drugie
wzgórze, ale nie mógł go wypatrzyć. Las wchodził w nie tak płynnie, jakby było
powietrzem,
a nie twardą skałą. Gęste korony drzew prawie zupełnie przysłaniały niebo. W
półmroku
szukanie przejścia sprawiało spory kłopot, ale nie miał najmniejszej ochoty
zwiększać siły
wzroku. Próba równie dobrze mogłaby się zakończyć całkowitą ślepotą.
Nagle zaniepokoiła go myśl, że mógł wejść we wzgórze. Wzruszył ramionami. To
niemożliwe, bo on i wzgórze stanowili elementy samego świata, Nimth. Gdyby
potrzebował
dowodu, do której rzeczywistości należy, wystarczyło spojrzeć na falujące,
matowo szare
drzewa.
„Falujące? Matowo szare?”
Las płowiał. Powoli co prawda, ale niewątpliwie. Vraad zaklął. Za dużo czasu
stracił
na zastanawianie się nad sytuacją.
Zapominając o ostrożności, pobiegł w ślad za liniami mocy. Drzewa jakby umyślnie
stale zagradzały mu drogę, ale choć zdawał sobie sprawę, że z minuty na minutę
stają się
coraz bardziej niematerialne, uparcie je omijał. Wiedział, że się zbliża do
punktu przecięcia.
Parę linii już się połączyło. Zastanawiał się, dlaczego jeszcze nie widzi celu.
„Jeszcze parę
kroków. To wszystko. Jeszcze krok, najwyżej dwa”.
W tej chwili spełniły się jego oczekiwania. Dru znalazł punkt przecięcia... albo
też, co
było równie możliwe, punkt przecięcia znalazł jego.
Ukazała się przed nim wielka, pulsująca kula światła i ciemności. Gdy
nabrzmiewała,
płonęła jasno jak słońce. Gdy się kurczyła, czerniała jak noc w najgłębszej
jaskini. Dru
podnosił nogę do następnego kroku, kiedy ją zobaczył. Zaskoczony, potknął się i
stracił
56
równowagę. Ziemia - jedna i druga - podniosła się na spotkanie jego twarzy, gdy
się
przewracał.
Czuł, jak poduszka dzikiej trawy - trawy, która nie rosła wokół wzgórza na Nimth
-
próbuje złagodzić upadek.
- Serkadion Ma... - urwał w pół słowa, gdy podniósłszy głowę, ujrzał przed sobą
olbrzymią masę energii.
Ciemność, czerń dużo głębsza od mroku lasu, narastała szybciej niż jej
przeciwieństwo, i z każdym kolejnym wzrostem las coraz bardziej płowiał.
Dru nie miał zamiaru sprawdzać, co się z nim stanie, gdy kula zupełnie
sczernieje.
Zaspokojenie ciekawości było ważne, ale w końcu zwyciężyła chęć przeżycia. Dru
wstał,
przeklinając swoją vraadzka arogancję, która naraziła go na takie
niebezpieczeństwo. Istniały
przecież inne sposoby zbadania tajemniczego punktu przecięcia, lecz zaślepiony
pragnieniem
obejrzenia go na własne oczy nie chciał ich dostrzec. Możliwe, że przyjdzie mu
drogo
zapłacić za ten błąd.
Czarnoksiężnik porzucił myśl o zachowaniu godności i co sił w nogach pognał ku
skrajowi lasu. Tym razem nie baczył na denerwujące drzewa i przebiegał przez
pnie, mając
cichą nadzieję, że nie natrafi na taki, który postanowił stać się materialny. To
przyniosłoby
szybki i bolesny kres jego ucieczce.
Mgła gęstniała w miarę, jak bladł widmowy pejzaż. Po niedawnych drzewach
pozostały ledwie cienie, ale jałowa ziemia Nimth wyglądała równie niewyraźnie.
Jakby
znalazł się między dwoma światami, nie będąc w żadnym z nich. Dru z trudem
panował nad
narastającą paniką. Nagle potknął się i zatrzymał. Strach mącił mu myśli, co
mogło okazać się
bardziej groźne od mgły. Przecież miał kostkę, latarnię wskazującą drogę do
rzeczywistości.
Wystarczy ją wyczuć.
To było wszystko, co musiał zrobić, a jednak nie mógł. Wykrycie kostki okazało
się
równie niemożliwe jak znalezienie wierzchowca. Jego wyostrzone zmysły nie
odbierały bodaj
najsłabszego sygnału, niezależnie od tego, w którą stronę je zwracał. Był
odcięty od dopływu
mocy tak skutecznie, jakby znajdował się głęboko pod ziemią. Jakby został
uwięziony w
otchłani.
57
Miał tylko jeden wybór. Choć coś go ostrzegało, że vraadzkie czary mogą
przynieść
mu tak ratunek, jak i śmierć, sięgnął po jedyne pozostałe mu narzędzie... jeżeli
jeszcze je
miał.
Zawinął się w siebie i przywołał czar teleportacji. Zawsze robił to bez
świadomej
myśli, teraz jednak musiał przechodzić czar krok po kroku, wymuszając każdy
kolejny etap.
Ostatnie strzępy pejzażu - Nimth i widmowego odpowiednika - powoli rozpłynęły
się
w nicość. Otaczała go tylko mgła i osobliwa biel. Dru krzywił się z bólu, ale
nie pozwolił
sobie na chwilę odprężenia. Wiedział, że nie będzie bezpieczny, dopóki znów nie
stanie na
solidnej ziemi.
- Ojcze...
Głos Sharissy! Podniesiony na duchu czarnoksiężnik zdwoił wysiłki. W całym swoim
długim życiu nigdy nie męczył się z czarem. Pot zlewał jego ciało, mięśnie
wibrowały z bólu.
„Jeszcze parę kroków...”
Czy słyszał to już wcześniej?
„Nie! - wrzasnął w myślach. - Uda mi się! Uda!”
Nagle ujrzał skalisty, smagany wichrem krajobraz. Pojawił się tak nagle, że
ledwo
uwierzył własnym oczom. Nigdy dotąd nie był tak uszczęśliwiony widokiem
nieprzyjaznego
Nimth.
- Ojcze! Idę do ciebie! Wytrzymaj!
Prostując się, choć wszystkie mięśnie protestowały boleśnie, Dru zobaczył drobną
sylwetkę córki biegnącą w jego stronę. Stał, jak się zdawało, na środku byłej
łąki. Chciał
teleportować się trochę dalej, ale był dość blisko celu. Musi wystarczyć.
Jeszcze parę kroków,
a wydostanie się z tego przeklętego miejsca.
Dru odetchnął z ulgą i wytarł twarz z potu. Mrugając, żeby pozbyć się wilgoci z
oczu,
przypadkiem spojrzał na ręce.
Ręce płowiały. Już były na tyle przejrzyste, że widział przez nie Sharissę.
- Nie! - Coś zaczęło go ciągnąć, coś, czemu nie można było się oprzeć. Miał
wrażenie,
że jego ciało drze się na kawałki. Nimth nikło wraz z Sharissą.
- Ojcze! Biegnij do mnie! Nadal jesteś zbyt bli...
58
Głos umilkł, świat zniknął. Oczy Dru śmigały we wszystkie strony, szukając
czegoś,
na czym mógłby je zatrzymać. Nie dostrzegł nawet najmniejszego drobiazgu. Nawet
mgła
znikła. Została tylko biała pustka, którą widział w przelocie podczas próby
teleportacji.
Dru unosił się samotnie w owej pustce, nie mając pojęcia, gdzie jest ani jak
stąd uciec.
Gerrod stał przy ojcu ze spuszczoną głową, rad, że obszerny płaszcz szczelnie
okrywa
jego ciało. Miał nadzieję, że dzięki temu Barakas nie widzi jego drżenia.
„Rendel nie zostałby potraktowany tak wzgardliwie” - pomyślał. Poniekąd było to
prawdą. A jednak Rendela spotka los dużo gorszy, jeśli wkrótce nie skontaktuje
się z klanem.
Brak łączności nie wynikał z problemów z czarami; Rendel albo opuścił region, do
którego
trafił, albo po prostu nie chciał z nimi rozmawiać.
Niepowodzenie w nawiązaniu kontaktu z Rendelem było najświeższym ciosem.
Bardziej niż wszystkim innym patriarcha przejął się samowolnym odejściem tego
obcego,
Zeree, i jego odmową powrotu. Przez parę minut wprost szalał z wściekłości, a
potem wpadł
w śmiertelnie ponury, milczący nastrój. Gerrod, który niejeden raz padał ofiarą
gniewu ojca,
wolał już bezustanne przekleństwa.
- Ciekawe, co on kuje?
Pierwsze słowa wyrzeczone przez patriarchę po ponad dwugodzinnym milczeniu
zaskoczyły Gerroda i innych zebranych wyłącznie dlatego, że już pogodzili się z
myślą o
czekaniu w ciszy przez resztę wieczoru. Tak zwykle bywało. Zmiana w utartym
zwyczaju
oznaczała dla kogoś nieszczęście.
- Obcy? - ośmielił się zapytać Gerrod.
- Tak, Zeree, któżby inny?
59
„Rendel. Może Ephraim. Czyżbyś był taki ślepy, ojcze?” Młodego Tezerenee kusiło,
by wykrzyczeć to władcy klanu, ale wiedział, jaki byłby skutek.
- Nie powiedziałeś mu nic nad to, co mnie?
- Nic ważnego, ojcze. - Z wyjątkiem ostatnich słów rozpaczy.
- Daj temu spokój, drogi Barakasie.
Gardłowy głos należał do być może jedynej osoby w klanie Tezerenee, która
potrafiła
sprzeciwić się głowie rodu. Kobieta pełnym wdzięku krokiem weszła do komnaty, w
której
klan urządził swego rodzaju salę tronową. Odziana w zieloną łuskę, ucieleśnienie
królowej -
wojownika, wzrostem niemal dorównywała wielmożnemu Barakasowi. Twarz miała
bardziej
wyrazistą niż piękną, ale elegancja, z jaką się poruszała - a nawet oddychała -
wynosiła ją nad
wszystkie inne vraadzkie kobiety. Była ponętna, ale podczas gdy uwodzicielska
Melenea
wzbudzała pożądanie, z niej emanowało dostojeństwo monarchini.
Patriarcha podszedł, by ująć jej dłoń.
- Alcia.
Pozostali Tezerenee z Gerrodem na czele oddali jej hołd, padając na kolana.
Większość z obecnych wyszeptała:
- Dostojna Alcio...
Gerrod i paru innych rzekli cicho:
- Matko.
- Vraadowie okazują zniecierpliwienie, Barakasie. Dojdzie do dalszych
pojedynków,
jeśli nie pozwolisz im odejść.
- Dałem im pozwolenie.
- Rozstawiłeś smoczych jeźdźców na okolicznych dachach. Ich widok nie podnosi
zgromadzonych na duchu. - Rozchyliła w uśmiechu idealnie wykrojone usta na znak,
że ona,
w przeciwieństwie do czekających na placu Vraadow, rozumie i podziela jego punkt
widzenia.
- Zaraz to załatwię. - Barakas obojętnie wyciągnął rękę w stronę poddanych i
pstryknął palcami. Wskazany Tezerenee wstał z klęczek, skłonił się parze władców
i zniknął.
- Gdzie byłaś, Alcio? Szukałaś kogoś?
60
- Nie. Wcześniej zaczepiła mnie ta diablica, która wpadła w oko Reeganowi. -
Spojrzała ostro na najstarszego syna.
Na przestrzeni tysiącleci patriarcha dopuścił się wielu zdrad, co wśród tak
długowiecznych istot było zjawiskiem naturalnym, i ojcował licznemu potomstwu.
Alcia była
matką następcy tronu i Gerroda. Rendela także. Czasami Gerrod zdumiewał się, że
on i
Rendel są tak blisko spokrewnieni z krępym, niezgrabnym Reeganem.
Następca, tytułowany tak tylko dlatego, że Barakas uznał za stosowne mianowanie
pierworodnego syna swoim dziedzicem, przybrał potulną minę. Wszyscy Tezerenee
wiedzieli, że wzdycha do Melenei, i naśmiewali się z niego, ponieważ
uwodzicielka umiała
sprawić, że zachowywał się przy niej jak wielki szczeniak. Alcia mało
przejmowała się losem
swoich poddanych i nie wzruszała jej nawet głupota własnych dzieci, zwłaszcza
gdy same
przykładały rękę do wyrobienia sobie złej opinii.
- Wychodziłeś na zewnątrz w ciągu ostatniej godziny? - zapytała męża.
- Nie. Wystąpiły drobne komplikacje związane z aspektami przeprawy. Byłem zajęty
ich klasyfikowaniem.
Władczyni Tezerenee spięła się.
- Rendel! Czy coś idzie nie po naszej myśli? Czy on...?
- Rendelowi nic nie jest - skłamał patriarcha. Nikt nie śmiał wyznać prawdy,
choć
Gerrod z trudem zwalczył pokusę. - Radzi sobie z zadaniem. Nie ma powodów do
zmartwień.
Ale odnoszę wrażenie, że chciałaś mi coś powiedzieć.
- Tak. Potężne wichury atakują miasto. Czary ochronne słabną.
- To było do przewidzenia. Całe Nimth słabnie. Dlatego ważne, by nasza praca
przebiegała bez zakłóceń. Gerrod!
Zakapturzony Tezerenee skoczył na równe nogi i wyprostował się, gdy ojciec
odwrócił się w jego stronę.
- Czekam na rozkazy.
Barakas zlustrował go, jakby szukając usterki. Alcia, przeciwnie, rozpromieniła
się z
dumy. Jej małżonek mógł faworyzować Reegana i całą resztę, ale ona największym
uczuciem
darzyła Rendela i Gerroda. W przeciwieństwie do większości Tezerenee nie
pochodziła z
klanu i w tych dwóch synach dopatrywała się cech odziedziczonych po niej, nie po
ojcu.
- Wydaje się, że umiesz dogadać się z mistrzem Zeree - stwierdził władca
Tezerenee. -
Udasz się do jego włości i sprowadzisz go tutaj. Nieobecność jednego ze
wspólników podczas
uwieńczenia dzieła wywiera niekorzystne wrażenie.
- Nie potrzebujemy go, ojcze! - warknął Reegan.
Gerrod uśmiechnął się w cienistych głębiach kaptura. Kiedy Reegan się odzywał,
zwykle szybko tego żałował.
- Nie potrzebujemy go! - powtórzył następca. - Obcy dał nam wszystko, czego
potrzebowaliśmy. Niech zajmie miejsce na dziedzińcu, wśród równych sobie. A
jeszcze
lepiej, jeśli znajdzie się za nimi!
Barakas po dłuższej chwili milczenia podszedł do pierworodnego i trzasnął go po
kosmatym obliczu. Policzek nie zaliczał się do najdelikatniejszych, jak z
umiarkowaną
satysfakcją zauważył Gerrod. Dziedzic runął na kamienną posadzkę, tworząc w niej
długą na
dwa kroki rysę. Dostojna Alcia zachowała kamienny wyraz twarzy.
- Dostał słowo smoka, moje słowo! Nigdy nie odzywaj się w ten sposób bez
pytania! -
Barakas skupił spojrzenie na młodszym synu. - Ruszaj, Gerrod! Natychmiast! -
Głos
patriarchy przypominał smoczy ryk.
Młody Tezerenee w jednej chwili zawinął się w siebie i zniknął z komnaty, w
głębi
duszy rad, że ma pretekst, by znaleźć się z dala od tej obłąkanej hałastry, jak
w myślach zwał
swoją rodzinę.
Nicość.
Co można zrobić w nicości?
Pytanie wdarło się w myśli Dru, gdy unosił się bezradnie w... w... Pustce,
osądził
wreszcie. Wymyślanie nazwy miejsca, w którym się znalazł, zajmowało go co
najmniej przez
sto oddechów, rozpraszając dokuczliwą nudę.
„Sto oddechów...” Tutaj nie można było zmierzyć upływu czasu, jeśli czas istniał
w
tym miejscu bez wymiarów. Liczenie oddechów było jedynym, choć zwodniczym
sposobem,
bo Dru już zdążył się przekonać, że w Pustce oddychanie nie jest konieczne.
Nie miał pojęcia, co począć. Kilka nieudanych prób wykazało, że vraadzkie czary

tutaj zupełnie bezużyteczne. To nim wstrząsnęło. Choć w Nimth magia sprawowała
się
kapryśnie, nigdy nie przyszło mu do głowy, że kiedykolwiek zostanie jej
pozbawiony.
Niekiedy powstrzymywał się od używania czarów, ale zawsze miał świadomość, że w
razie
potrzeby może po nie sięgnąć.
W narastającej rozpaczy próbował odpychać się rękami i nogami, niezdarnie
parodiując ruchy pływaka. Miał z tym sporo problemów, główny zaś polegał na tym,
że nie
można było określić, czy się w ogóle przesuwa. Wszystko wokół wyglądało tak samo
i
najlżejszy podmuch na twarzy nie sygnalizował ruchu. Wkrótce zrezygnował z prób.
Dokąd
mógłby się udać, nawet gdyby pływanie przynosiło jakiś efekt? Z miejsca, w
którym się
unosił, widział tylko tę samą bezkresną nicość.
Mimo wszystko Pustka budziła podziw. Świat za zasłoną wywoływał ogromne
zdumienie, ale to miejsce przerastało najśmielsze wyobrażenia wszystkich Vraadow
razem
wziętych i każdego z osobna. „Czym jest Pustka? - zastanawiał się. - Po prostu
pustką?” A
skoro on wpadł w nią przez przypadek, czy to samo mogło przytrafić się innym?
Jeśli tak, co
się z nimi stało?
Nie mając nic innego do roboty, Dru postanowił odpocząć. Dokuczało mu zmęczenie
spowodowane przejściem z Nimth do tego miejsca. Łudził się, że kiedy porządnie
się wyśpi,
zdoła opracować jakiś możliwy do wykonania plan. Może otoczenie ulegnie zmianie,
gdy się
przebudzi.
Zamknął oczy i natychmiast je otworzył. Drgnął niespokojnie. Nagle poczuł się
wypoczęty, jakby spał przez wiele godzin. Zmarszczył czoło, zaintrygowany
odmianą. Co
dodało mu tyle energii?
Wtedy w zasięgu wzroku pojawiła się maleńka kulka. Z początku jej widok nim
wstrząsnął, ale po chwili poznał swoją własność. Gdy ją pochwycił, zauważył inne
przedmioty, które wysunęły się z kieszeni. Unosiły się leniwie wokół niego.
Dzięki nim
uzyskał odpowiedzi na dwa pytania. Poruszał się, choć niewiarygodnie powoli, bo
w
przeciwnym wypadku jego rzeczy byłyby bardziej rozrzucone. I spał, choć nie
odczul upływu
czasu. Przyszło mu na myśl, że może unosić się tutaj przez resztę... resztę
nieskończoności, w
której jedyną rozrywką był sen.
Była to vraadzka wersja piekła.
Pozbierał drobiazgi jeden po drugim, oglądając je w nadziei, że znajdzie coś, co
pomoże mu wydostać się z tego okropnego miejsca. Wszystkie stały się
bezużytecznymi
rupieciami, nawet te, które niegdyś służyły mu jako najpotężniejsze narzędzia.
Wywodziły się z magii Vraadow, która tutaj była zupełnie nieprzydatna.
W ataku złości złapał lusterko, niegdyś używane do przepowiadania przyszłości, a
obecnie nadające się wyłącznie do obejrzenia własnego sfrustrowanego oblicza, i
cisnął je w
Pustkę. Z grozą stwierdził, że lusterko przesunęło się w jedną stronę, a on w
drugą. Niezbyt
daleko, ale na tyle, by inne drobiazgi znalazły się poza jego zasięgiem.
Groza szybko przemieniła się w niemal dziecięcą radość. Mógł się przemieszczać.
Może niczego nie znajdzie, ale przynajmniej mógł wyruszyć na poszukiwania.
Wymachiwanie rękami nie zdawało się na wiele; jedyny sposób wprawienia się w
ruch
polegał na rzucaniu przedmiotów w kierunku przeciwnym do tego, w którym chciał
się
przesunąć.
Sięgnął do przepastnej kieszeni po kulkę, która zapoczątkowała ten łańcuch
wypadków. Była teraz tylko zwyczajną metalową bryłką, ale powinna ruszyć go z
miejsca.
Używając innych unoszących się drobiazgów jako punktów odniesienia,
czarnoksiężnik rzucił
kulkę. Uzyskany pęd nie był duży, ale pozwolił mu wrócić w pobliże wcześniejszej
pozycji,
gdzie za pomocą płaszcza zgarnął jak najwięcej przedmiotów. Jeszcze mogły się
przydać.
Obrany kurs nie wiódł w jakimś szczególnym kierunku, bo w Pustce pojęcie
kierunków traciło znaczenie. Ale teraz miał jakieś zajęcie, jakiś cel. Płynąc,
wypatrywał
czegoś, czegokolwiek, co mogło tu istnieć.
Euforia przygasła, gdy w otoczeniu nie zaszła bodaj najmniejsza
64
zmiana. Dru nie umiał określić, ile czasu już dryfuje, ale doliczył do ponad
tysiąca
oddechów, nim stracił rachubę. Nie miał na czym zatrzymać wzroku, widział tylko
pustkę,
nieskończone ilości... niczego. Nic, jak okiem sięgnąć. Zastanawiał się, kiedy
ten widok
doprowadzi go do szaleństwa... jeśli „nic” można nazwać widokiem.
Raptem coś w dali przykuło jego uwagę. Była to ledwie kropka, ale w pustce
wyróżniała się jak błyszcząca kryształowa latarnia. Dru wyrzucił kolejny
przedmiot i zmienił
kierunek. Dopiero teraz uświadomił sobie problem perspektywy. Tajemnicza kropka
mogła
znajdować się bardzo blisko i być bardzo mała albo też unosić się daleko,
większa od jego
perłowego zamku.
Minęło ponad dwieście oddechów, nim zbliżył się na tyle, by rozpoznać
znalezisko.
Głębokie rozczarowanie zmieszało się z przyjemnością na myśl o dotknięciu
czegoś, co nie
było nim i nie należało do niego.
Był to kamień. Chropowaty, brunatny okruch skalny, który wyglądał tak, jakby
został
wydarty z górskiego zbocza.
Czystym trafem Dru ustawił się w taki sposób, że kamień miał go minąć w zasięgu
ręki. Wyciągnął rękę, chcąc go złapać i użyć do przemieszczenia się w innym
kierunku.
Złapał... i zawirował jak szalony z ręką wykręconą za plecami. Przeszył go
przeraźliwy ból. Kamień odpłynął, sunąc dalej, jakby nigdy nic.
Choć ból przyćmiewał mu rozum, Dru wiedział, co się stało. Zwiedziony płynnym
ruchem przyjął, że kamień porusza się powoli. Nic bardziej mylącego! Pustka
wystrychnęła
go na dudka. Być może okruch skalny spadał z wysokiego urwiska, kiedy trafił do
tego
miejsca, i zachował dawny pęd. Tego nie mógł być pewien. Wiedział tylko, że
kamień pędził
szybciej od najściglejszego rumaka - tak szybko, że złamał mu rękę.
Wiedział też, że ręka pozostanie złamana, bo nie miał czarów, aby ją uleczyć.
Ostrożnie przesunął obolałą kończynę do przodu, co wcale nie było łatwe, gdyż
nadal
obracał się wokół własnej osi. Bez cienia skrępowania wrzasnął na całe gardło -
tutaj nikt nie
mógł go
65
usłyszeć. Ból nie opuszczał go ani na chwilę. Kiedy wreszcie zdołał ułożyć rękę
w
odpowiedniej pozycji, ściągnął płaszcz i zrobił z niego prowizoryczny temblak.
Ból nie ustępował, ale Dru wiedział, że musi wytrzymać. Następne zadanie
polegało
na zatrzymaniu się, zanim zakręci mu się w głowie. Ból w wystarczającym stopniu
odbierał
mu siły.
Jak się zatrzymać? Sięgnął do kieszeni, ale z powodu wirowania zrobił to tak
niezgrabnie, że nacisnął na złamaną rękę. Zawył przeraźliwie, niemal tracąc
przytomność.
- Dźwięki! Wydaje dźwięki! Głośne!
Zdawało się, że głos dudni mu w głowie. Przez łzy zalewające oczy Dru
pospiesznie
zlustrował otoczenie. Nic nie zobaczył, choć słyszał głos. Właściwie czuł, ale
to nie było
istotne. Najważniejsze, że nie był sam.
Ale gdzie podziewał się ten drugi?
- Hej, maleńki! Umiesz mówić? Idę do ciebie!
- Gdzie jesteś? - wykrztusił czarnoksiężnik. Ręka stała w płomieniach,
przynajmniej
takie odnosił wrażenie.
- Mówisz! Cierpliwości, cierpliwości! To niedaleko!
Dru znowu wrzasnął, tym razem nie z bólu. Wrzasnął, bo pustka po prawej stronie
nagle przemieniła się w ogromne, ruchliwe pole ciemności. Najpierw pomyślał, że
to punkt
przecięcia, do którego powrócił nie wiadomo jakim sposobem. Potem pole zmieniło
kształt,
płynnie jak wielka kropla atramentu. I przestało być płynne. Dru wbijał w nie
wzrok, czując,
że płynie w jego stronę, jakby spadał w bezdenny dół. Ból walczył w nim ze
strachem.
Masywna plama znów zmieniła kształt, trochę się zestalając. Wrażenie spadania
przeminęło.
- Już! Tak jest lepiej!
- Co... co jest lepiej? - Nadal nie widział tego drugiego. Czy ta plama
umożliwiała mu
przenoszenie się z miejsca na miejsce? Czy dlatego czuł, że może w nią spaść?
Nadzieja na
wyrwanie się z tego miejsca przydała mu sił. - Gdzie jesteś?
- Tutaj! A gdzieżby indziej, głosiku!
- Ale... - Czarnoksiężnik zmrużył oczy, wpatrując się
66
w atramentową czerń, z której, jak oczekiwał, wyłoni się ten drugi. - Czy ty...
Czy to...
Tym razem ciemność zadrżała.
- Zabawne maleństwo! Jeszcze nie musisz się ze mną łączyć!
A zatem plama nie była żadnym wyjściem, chyba że wiodącym ku śmierci. Choć
umysł Dru buntował się przeciwko takiemu wnioskowi, była żywą istotą. To jej
głos słyszał
w głowie.
- Co rozumiesz przez połączenie się z tobą?
Znów opadło go wrażenie spadania w ciemność. Tym razem trwało tylko chwilę, ale
w zupełności mu wystarczyło. Dru robił wszystko, żeby powstrzymać się przed
omdleniem.
- Nic ci nie zabrałem, prawda? Wydaje się, że nie jesteś cały. - Istota
sprawiała
wrażenie zirytowanej, jakby zbyt nisko oceniła swoją moc.
- Moja ręka... ta - Dru wskazał złamaną kończynę. - Zraniłem się paskudnie.
- Zraniłeś się?
„Czy ta istota nie wie, co to ból? - zastanowił się. - Może i nie. Jak można
sprawić ból
plamie czerni?”
- Nie sprawuje się jak należy.
- Głupiutki głosik! Weź i zrób sobie drugą! Teraz Dru nie zrozumiał.
- Weź?
- Jak ja. - W jego stronę wysunęła się prymitywna kończyna, ledwie wąski strzęp
ciemności. Rozciągnęła się na dwa łokcie, potem powoli schowała w głównej masie
czerni. -
A można inaczej?
Dru pokręcił głową, częściowo w odpowiedzi, częściowo dlatego, że ruch pozwalał
mu zachować jasność myśli.
- Nie umiem tego zrobić, a sposób, w jaki mógłbym ją uleczyć, tutaj się nie
sprawdza.
- A to pech! Może wolisz, żeby zabrać cię już teraz? Więcej nie zaznasz bólu.
- Nie!
- Twój głos przybiera na sile! Muszę spróbować! - Plama wydała szereg głośnych i
cichych dźwięków.
67
Dm nie przeszkadzał; jeśli taka zabawa odrywała jej myśli od pochłonięcia go,
tym
lepiej. Boląca ręka uniemożliwiała mu wymyślenie innego sposobu ratunku.
Ustawicznie zmieniający się byt wkrótce stracił zainteresowanie wydawanymi przez
siebie odgłosami.
- To wcale nie jest aż takie zabawne! Powiedz mi, ty, który masz wiele głosów,
dlaczego nie możesz zrobić tego, co ja?
Dopiero po chwili Dru zrozumiał, że jego niepokojący towarzysz znów mówi o
złamanej ręce.
- Jestem człowiekiem. Vraadem. Umiemy zmieniać nasze postacie, ale nie tak jak
ty i
nie bez czarów.
- Co to są czary?
„Ta istota nie wie, co to są czary?” Vraad nie posiadał się ze zdumienia. Próbka
jej
możliwości świadczyła, że jest kwintesencją naturalnej magii. Bo jak inaczej
wyjaśnić jej
istnienie i metodę podróżowania?
Jeśli zdołają nakłonić, by zabrała go z powrotem do Nimth...
- Czary to... - Dru skrzywił się z bólu. - Czary są umiejętnością wprowadzania
zmian
w sobie i w otoczeniu.
- A co tu można zmienić? Z wyjątkiem drobnych ciekawych rozrywek - jak ty -
wszystko jest takie jak zawsze.
Dru potrząsnął głową.
- Tam, skąd pochodzę, jest zupełnie inaczej. Gdybym tam był, mógłbym na przykład
naprawić sobie rękę. Mógłbym sprawić, że włosy na głowie... - wskazywał każdą
wspomnianą cześć ciała na wypadek, gdyby byt nie rozumiał - urosną mi do kolan.
- To wszystko? Znam takie czary!
- Tak myślałem. Powiedz mi... masz jakieś imię?
- Imię?
- Ja jestem Dru. Mam na imię Dru. Gdyby był z nami trzeci głos i chciał odezwać
się
do mnie, nie do ciebie, powiedziałby coś takiego: „Chcę porozmawiać z Dru”. -
Wyjaśnienie
wypadło kulawo, ale w tej chwili nie było go stać na lepsze. Perspektywa
omdlenia stawała
się coraz bardziej kusząca, ale przed utratą przytomności chciał zyskać pewność,
że ją jeszcze
odzyska.
68
Masa ciemności urosła i zmalała, skręciła się i zmieniła kształt.
- Ja jestem, ja” albo „tamten”.
- Nie... - Dru złapał się za czoło, próbując zebrać myśli. - Nie to, co... nie
co...
- Zaczekaj! To interesujące! Nie gaśnij!
Vraad wrzasnął, gdy przepełniła go czysta moc. Czuł się wszechmocny i bezsilny
zrazem. Świat czekał na jego rozkazy, choć był najniższą formą istnienia. Miotał
się od bólu
do ekstazy, przerzucany jak szmaciana lalka.
Nagle znów stał się sobą i pierwsze wrażenie przypominało uderzenie o ziemię po
upadku z najwyższego szczytu świata. Kiedy przeminęło, Dru poczuł się silniejszy
i bardziej
pełny życia niż kiedykolwiek. Ze zdumieniem rozwiązał prowizoryczny temblak:
ręka była
cała i zdrowa!
- Mówiłeś, że nie mogę być zwany „ja”! Dlaczego?
Dru wypróbował rękę. Spisywała się znakomicie.
- Ty to zrobiłeś?
- Nie skończyłeś wyjaśniać tej sprawy z imionami i uznałem, że mogę pomóc, dając
ci
odrobinę „ja”!
- Dziękuję. - Z głową tak wolną od mgły bólu, jak Pustka wolna była od
wszystkiego
prócz siebie, Dru zadał pytanie, które właśnie mu się nasunęło: - Jak z sobą
rozmawiamy?
Jesteś...?
- Rozmawiamy, ponieważ ja chcę rozmawiać! To nieistotne! Chcę się dowiedzieć
czegoś więcej o imionach! - Ciemność zafalowała złowieszczo.
Czarnoksiężnik podejrzewał, że jakimś sposobem byt przechwycił jego płytsze
myśli i
w okamgnieniu nauczył się języka Vraadow. Jednakże nie rozumiał wielu pojęć, co
mogło
być wynikiem niemożności głębszego wniknięcia w jego umysł albo też obawy przed
wyrządzeniem mu krzywdy. Dru skłaniał się ku temu drugiemu wyjaśnieniu.
- Może jednak zabiorę cię teraz.
- Imiona! - krzyknął Dru z taką gwałtownością, że żywa dziura odsunęła się od
niego
mimo swej oczywistej przewagi. - Co chcesz wiedzieć?
69
- Wiedzieć? Chcę mieć imię! Czy ja też mogę być Dru?
- To nie pasowałoby do ciebie. - Ogromna, żyjąca plama ciemności nosząca jego
imię!
Dru uśmiałby się z tego pomysłu, gdyby jego położenie nie było takie
rozpaczliwe.
- Zatem jak?
Rzeczywiście, jak? Może gdy wymyśli jakieś zabawne imię, ten przerażający byt w
nagrodę wskaże mu wyjście... jeżeli było jakieś wyjście.
„Opis!” Opis zawsze był dobrym punktem wyjścia.
- Zaczerpnijmy imię z tego, jak wyglądasz i jak się zachowujesz.
- Ja zachowuję się jak ja!
- Ale jaki jesteś? Potężny, zmienny, czarny, wspaniałomyślny... - Dru miał
nadzieję,
że jego dziwny towarzysz da się złapać na pochlebstwo. Zastanawiał się, jakie
imię sprawi
mu największą przyjemność. W tym momencie zjednanie go sobie zdawało się być
jedyną
nadzieją ratunku.
- Jestem tym wszystkim i więcej, ale „Potężnyzmiennyczarny” to jak na mój gust
imię
trochę przydługie! Chcę krótsze, jak twoje!
Czarnoksiężnik miał ochotę sypnąć imionami jak z rękawa, żeby kapryśna istota
sama
dokonała wyboru, ale bał się, że w trakcie wymieniania zapomni, o co chodziło. I
dojdzie do
wniosku, że pora go wchłonąć.
Masa ciemności pulsowała, rozpatrując możliwości. Niezdolna do podjęcia decyzji,
przypłynęła bliżej bezradnego maga i powiedziała:
- Widzę tylko mnie! Nie umiem się opisać! Daj mi coś więcej do wyboru!
Dru odetchnął głęboko. Epitety, które przychodziły mu na myśl, niewątpliwie
wprawiłyby czarną, plamę w gniew. Mimo wszystko coś mogła z nich wybrać...
- Nie byłem cały, gdy do mnie przyszedłeś, więc miałem mętlik w głowie...
Nastąpił
wybuch czerni... jakby zapadła ciemność... mrok pojawił się tam, gdzie wcześniej
była tylko
pustka. - Zmiennokształtny twór zastygł w bezruchu. - Pomyślałem, że jesteś
70
dziurą, pustką, drogą do... do miejsca, które leży gdzieś daleko stąd. Ja...
- Podoba mi się! To będzie moje imię!
- Twoje imię? - Już wybrał? Co takiego mu powiedział?
- Nie takie krótkie jak twoje, ale przecież jestem większy od ciebie! Ma dobre,
mocne
brzmienie!
Po krótkiej chwili szukania w pamięci Vraad ośmieli! się spytać:
- Jakie jest teraz twoje imię?
- Jestem Mrok! Pasuje do mnie?
- Pasuje. - Dru nie mógł powstrzymać uśmiechu. - Mrok to doskonałe imię!
Mrok zmienił kształt, wyraźnie uradowany nową własnością.
- Imię! Mam imię! To całkiem przyjemne!
- I nikt nie zdoła ci go odebrać. Niezależnie, jak bardzo będzie się starać, na
zawsze
pozostanie twoje. - Czarnoksiężnikowi przyszła na myśl Sharissa, gdy była
jeszcze maleńka.
Czarny byt - Mrok, poprawił się - miał w sobie tyle samo z dziecka, co z
wszechmocnego
boga.
„Sharissa”. Na myśl o córce Dru zdwoił wysiłki, by nakłonić swego dziwnego
towarzysza do współpracy.
- Pomogłem ci wybrać imię, Mroku - przypomniał mu. - Czy w zamian zrobisz coś
dla
mnie?
- Chcesz, żebym cię wziął? Doskonale...
- Nie! Chcę, żebyś mi pomógł znaleźć drogę do domu. To leży w twojej mocy,
prawda?
Mrok nabrzmiał jakby z dumy i odpowiedział:
- Mogę zrobić wszystko... jeśli nie ja, to drugi ja! Dru zaciekawiły jego słowa.
- Drugi ja?
- Ten, z którego został zrobiony Mrok, to chyba jasne!
- Oczywiście. - Czarnoksiężnik postanowił nie wnikać w zawiłości takiego
tłumaczenia. Przeczuwał, że lepiej nie znać szczegółów.
- Ale powiedz mi... Dru... co to jest „dom”.
Kolejne słowo, którego brakowało w jego słowniku.
71
- Dom jest miejscem, z którego pochodzę, w którym zwykle przebywam, w którym...
hmmm... zostałem zrobiony. - Szeroko rozłożył ręce. - Twoim domem jest Pustka,
choć
przebywasz tylko w jednej szczególnej części.
Z niepokojącej plamy ciemności wysunęła się macka. Przybliżyła się do Dru,
zawisła
w odległości paru stóp i nagle rozchyliła się, odsłaniając... oko. Dru zamarł.
Oko było
niebieskie jak lód, pozbawione źrenicy i spoglądało tak, że szybko odwrócił
wzrok, by się w
nim nie zatracić. Mrok obrócił upiorne oko i dokładnie zlustrował otoczenie.
- To jest zwane Pustką? Nie wiedziałem!
Dru zaczynał odnosić nieprzeparte wrażenie, że do końca życia będzie unosić się
w tej
okropnej próżni, prowadząc nader zawiłą rozmowę z czymś, co przez połowę czasu -
uważa
go za przekąskę.
- Rozumiesz, o co mi chodzi?
Tubalny śmiech niemal go ogłuszył. Czarnoksiężnik zasłonił uszy rękami, ale nie
przyniosło to pożądanego rezultatu. Już myślał, że zaraz popękają mu bębenki,
gdy
przeraźliwe dźwięki ucichły tak nagle, jak wybuchły.
- To było zabawne!
- Co... było...?
- Znudziłem się słuchaniem tego głosu, więc pomyślałem, że posłucham tamtego
drugiego! Mówi takie zabawne rzeczy! Strach jest przezabawny! Bardzo się boisz?
Dru poskładał obłędne komentarze Mroku i uświadomił sobie, że ta przerażająca
istota
postanowiła szpiegować jego myśli. Teraz wiedziała o jego strachu i rozpaczy.
Nie wiadomo,
jak głęboko zapuściła sondę, ale na pewno nie płytko.
Kłamanie nie miało sensu... na razie. Kombinując, jak w przyszłości osłonić
swoje
myśli, Dru odpowiedział:
- Tak, bardzo mnie przestraszyłeś, Mroku. Przypomniałeś mi aż nazbyt dobitnie o
tym, jaka jest moja rasa, jaki ja sam kiedyś byłem. Mógłbyś połknąć mnie jak
pies muchę,
niczego nie zauważając! Wtargnąłeś w mój umysł! Czyż nie powinienem się bać?
72
Ku jego zaskoczeniu byt skurczył się o połowę. Wyrostek z okiem wrócił w
głębinę, z
której pochodził.
- Źle postąpiłem, jak się wydaje. Teraz to rozumiem. Po wysłuchaniu twego
wewnętrznego głosu rozumiem dużo więcej. - Mrok westchnął i był to dźwięk tak
ludzki, że
Dru ze zdumienia szerzej otworzył oczy. - Ale pomogę ci wrócić do domu.
- Dziękuję.
Mrokowi wrócił dawny humor.
- A zatem, mój mały przyjacielu, gdzie to jest?
Dru tak rozpaczliwie dążył do celu, że nie zastanowił się, co zrobi, gdy go
osiągnie.
- To... - Urwał. Jak wyjaśnić Mrokowi coś, czego sam nie rozumiał? - Nie...
Trafiłem
tu przez przypadek, tak nagle, że niewiele pamiętam.
Atramentowa plama znów się roześmiała, choć tym razem znacznie ciszej.
Czarnoksiężnik podziękował jej w duchu ze względu na uszy.
- Jesteś takim zabawnym małym Dru! Czy wszyscy Dru są tacy? - Zanim Vraad
zdążył wyjaśnić, jak funkcjonują imiona, Mrok podjął: - Daj mi dostęp do swego
wewnętrznego głosu! Pozwól mi przeżyć twoje przybycie!
Pozwolenie Mrokowi na przejrzenie wspomnień z tego wypadku miało sens, ale Dru
nie mógł przemóc lęku, że szukając konkretnych wspomnień, Mrok rozedrze mu umysł
na
strzępy. Nie chodziło wszak o myśli, tylko o świadome i podświadome wrażenia,
których
przywołanie nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach sprawiłoby spore
kłopoty.
- Śmiało, dalejże! Boisz się mnie? Przecież jestem taki delikatny!
Drżąc, Dru w końcu pokiwał głową. Kiedy jego zmiennokształtny przyjaciel nie
okazał żadnej reakcji, pojął, że Mrok nie zna znaczenia tego gestu i szybko
dodał:
- Śmiało. Zrób to.
Spodziewał się najgorszego. Oczekiwał, że sondowanie roztrzaska mu mózg. Czekał
na coś, cokolwiek, ale czuł tylko niespokojne bicie własnego serca.
- Fascynujące! Niewiarygodne! Muszę to wszystko zobaczyć! Tyle... tyle
zapełnionej
Pustki! Jak wytrzymujesz w takim natłoku? - Mrok w trakcie przemowy kurczył się,
aż w
końcu stał się tylko trochę większy od czarnoksiężnika. W jego grzmiącym głosie
pobrzmiewał nabożny podziw, zdumienie wywołane istnieniem tak wielu rzeczy, tak
wielu
materialnych rzeczy.
Dru bał się, że plama nie poradzi sobie z nawałem wrażeń, ale obawy rozwiały
się,
gdy Mrok znów się powiększył, rosnąc, rosnąc i rosnąc... W końcu wydawało się,
że jego
hebanowe jestestwo wypełnia całą Pustkę.
- Muszę tam pójść! Muszę iść z tobą! Kształty! Te... te...
Najwyraźniej Mrokowi brakowało słów na opisanie tego, co zobaczył w głowie Dm.
Vraad zwrócił na to uwagę; jego niesłychany przyjaciel nie był doskonały.
- Możesz znaleźć wyjście?
- Oczywiście! Ty nie wyczuwasz licznych dróg? Nie czujesz ścieżek, które się
tutaj
krzyżują? Możliwości są nieskończone, choć niektóre odrzucę z uwagi na to, że
jesteś taki
kruchy! Chyba znam najlepszą drogę!
Nadzieja wezbrała w sercu czarnoksiężnika. Niedługo odzyska wolność! Nie
przejmował się, że ratunek będzie jednoznaczny w wpuszczeniem tej istoty do
Nimth. Mrok
nie mógł przecież stanowić większego zagrożenia dla tego świata niż rasa
Vraadow, a poza
tym był pewien, że gdy odzyska własną moc, poradzi sobie z nim bez trudu.
Tok myśli przerwała kolejna zmiana, jaka zaszła w jego zatrważającym towarzyszu.
Mrok znów się kurczył, ale teraz zmieniał również kształt. Coraz bardziej
przypominał z
grubsza zarysowane czarne usta, jakby paszczę jakiejś ogromnej bestii. Pysk
znajdował się
niepokojąco blisko Dru i przybliżał się z każdym kolejnym oddechem.
- Mroku, zaczekaj! Co chcesz zrobić?
Czyżby usta wygięły się w uśmiechu?
74
- Nie lękaj się, mały Dru! Przybieram postać, która będzie mogła cię przenieść!
Nie
wezmę cię, czego stale się obawiasz! Zapewniłeś mi dużo rozrywki i jestem twoim
dłużnikiem! Prawdę mówiąc, przez całe istnienie tak dobrze się nie bawiłem! A
gdy pomyślę
o tym, co mi pokazałeś! Tyle konkretnych rzeczy!
Dru zamknął oczy i zagryzł wargi. Czekał, aż istota zawrze go w sobie. Kiedy nic
nie
poczuł, ośmielił się rozchylić powieki.
- Serkadion Manee! - Unosił się w środku idealnie czarnego wielkiego bąbla,
rozjaśnionego jedynie blaskiem wpadającym przez dwa punkty o barwie lodu. Nie
odczuł
żadnej zmiany, a już najmniej połknięcia. Odetchnął z ulgą i niemal się
zakrztusił, bo dwie
kropki powiększyły się w parę błyszczących oczu bez źrenic.
- Jesteś cały?
- Tak... tak. Dziękuję.
- Będzie ci wygodnie. Pozwolę ci patrzeć, jak podróżujemy. Może kiedyś zrobisz
to
sam... może będziesz musiał. - Mrok coraz lepiej radził sobie z vraadzkim
językiem.
Pomijając pewną napuszoność stylu, mówił tak dobrze jak urodzony Vraad.
Bąbel zaczął się poruszać; Dru wiedział to tylko dzięki temu, że Mrok go o tym
poinformował. Próbował przygotować się do stawienia czoła niewiadomemu, lecz
szybko
uświadomił sobie daremność starań. Co mógłby zrobić bez cienia dawnej mocy?
Przez długi czas - kilkaset oddechów według jego rachuby - nic się nie działo.
Vraad
patrzył, jak pustka zastępuje pustkę. Jego towarzysz mówił niewiele, co zdawało
się
świadczyć, że nawet dla niemal wszechmocnego bytu sytuacja jest trudna. Dru,
czując się w
miarę bezpiecznie, zaczął rozmyślać o istocie tak trafnie zwącej się Mrokiem.
Czy była
legendarnym demonem? Księgi Serkadiona Manee wspominały o wzywaniu takich
duchów,
lecz żadnemu z żyjących Vraadow nie udała się ta sztuka. Dawno temu założono, że
pradawne demony były albo wytworami wyobraźni, albo przemyślnie zaprojektowanymi
golemami. Jednakże jego towarzysz pasował do opisu demona.
„Czy to możliwe - dumał Dru - by pierwowzorem bohaterów legend była jakaś istota
podobna do Mroku?”
75
Nie zdąży! odpowiedzieć na to pytanie, bo w czasie następnego oddechu niemal
stracił
przytomność. Chaotyczne, intensywne doznania zaatakowały jego mózg. Ból,
szczęście,
strach, smutek, obojętność, gniew... każdej z tych emocji doświadczał przez
mgnienie oka.
Mieszały się z nimi inne uczucia, których nie potrafił dokładnie zidentyfikować.
Pozbierał się
na kolana i podniósł rękę do głowy. Mrok milczał, ale bąbel, który był jego
formą, drżał
nieustannie. Czarnoksiężnik znów upadł. W oczach mu się ćmiło, widział tę samą
rozmazaną
nicość, której miał już powyżej uszu, i...
Czyżby w Pustce coś się pojawiło?
Mrok nadal nic nie mówił; Dru wiedział, że „demon” nie chce tracić sił na takie
drobiazgi jak rozmowa. Zlokalizował to, co było wyjściem z Pustki, i teraz obaj
wyłamywali
się na zewnątrz. Pustka wreszcie czemuś ustąpiła, choć trudno było powiedzieć,
czemu.
Wyglądało to jak ścieżka bladego światła... ścieżka, która, gdy Dru się
obejrzał,
zdawała się biec w nieskończoność. Z przodu było inaczej: kawałek przed nimi
rozmywała
się, wchodząc... Vraad z wysiłkiem skupił spojrzenie... wchodząc w mgłę bardzo
podobną do
tej, która spowijała widmowy las.
- Wolny! - szepnął mimo woli.
Radość przerodziła się w panikę, gdy ścieżka przed nimi nagle rozwidliła się w
nieprzebraną liczbę identycznych ścieżek, które rozbiegały się we wszystkie
strony i
rozmywały w ten sam sposób co pierwsza. Która wiodła do jego świata, gryzł się w
milczeniu
Vraad, i dokąd prowadziły pozostałe?
Nie chciał, by Mrok wstąpił na tę pojedynczą, zakręconą jak nieskończona
podwójna
pętla. Z nieokreślonego powodu była niezwykle nęcąca, ale dobitnie przypominała
mu o
śmierci, z którą minął się o włos. Odetchnął z ulgą, gdy jego niesamowity
towarzysz
zignorował tę drogę.
W pewnym momencie zajadły atak na jego mózg dobiegł końca. Nie poprawiło mu to
samopoczucia, gdyż uważał, że wybranie właściwej ścieżki jest zgoła niemożliwe.
- Tak wiele... - szepnął. Zwrócił się do Mroku: - Wiesz, która?
76
Lodowe oczy spojrzały na niego wyniośle. Mieszkaniec Pustki dokonał wyboru, ale
nie miał zamiaru wtajemniczać maleńkiego, nic nieznaczącego człowieka w
szczegóły. Może
i lepiej, ale jawne lekceważenie trochę ubodło dumnego Vraada.
Wstąpili na jedną ze ścieżek.
Mrok podjął decyzję i było za późno na odwrót. Już zbliżał się do mgły. Dru
zamknął
oczy, modląc się, by nie powtórzyła się wcześniejsza burza emocji. Miał
nadzieję, że nie
zostaną unicestwieni albo, co gorsza, wrzuceni z powrotem do piekielnej Pustki,
tym razem
ze świadomością, że nie ma z niej ucieczki.
Wówczas wchłonięcie przez Mrok byłoby łaską dla uwięzionej tu istoty.
Zanurzyli się w mgłę... Przed nimi otworzyła się dziura, a dokładniej rozdarcie
w
nicości. Dru spodziewał się jakiegoś straszliwego wstrząsu, ataku na umysł i
ciało. Nic
takiego nie nastąpiło. Przez chwilę nic nie widział, oślepiony jaskrawym
blaskiem.
- Przeszliśmy! - Mrok zaśmiał się radośnie jak dziecko, któremu udało się
wykonać
trudne zadanie poruczone mu przez ojca. - Jestem Mrokiem! Jestem naprawdę
fenomenalny!
Dru nie próbował zaprzeczać. Pragnął stanąć na pobliźnionej powierzchni Nimth i
wziąć córkę w ramiona. W tej chwili uściskałby z radością nawet Barakasa.
Największego
wroga... każdego, byle zachować wolność i znów być potężnym Vraadem.
- Cudowne miejsce! Czy te wszystkie zielone rzeczy są drzewami, o których
dowiedziałem się od twojego wewnętrznego głosu?
„Zielone rzeczy? Drzewa?”
Dru gorączkowo przycisnął się do „ciała” swego demonicznego zbawcy i przez jego
oko wyjrzał na świat, w którym się znalazł.
Drzewa, setki drzew... Jego oczom ukazał się wielki las. Za nim na tle nieba
dumnie
rysowały się góry.
Nad tym pięknym, spokojnym widokiem wznosiła się kopuła przejrzyście błękitnego
nieba.
- Wspaniałe! Zaiste, Nimth jest cudownym miejscem! Vraadowi odjęło mowę.
Ogarnięty rozpaczliwym pragnieniem uwolnienia się z Pustki zapomniał, że nosi w
sobie
wspomnienia
77
dwóch s’wiatow. Mrok, jak miał w zwyczaju, sięgnął po pierwsze z brzegu, te
najświeższe, najbardziej żywe.
Nie te, co trzeba.
Mrok przeprowadził go na drugą stronę zasłony... do ukrytego świata.
VI
Dotarcie do podnóża ogromnego łańcucha gór zajęło Rendelowi więcej czasu, niż
założył. Ledwo hamowane zniecierpliwienie stopniowo ustępowało dużo bardziej
gwałtownej
emocji - złości.
Żaden z jego czarów nie działał tak, jak trzeba. Och, osiągał z ich pomocą to,
co
chciał, ale zasadniczo w niepełnym zakresie. Zwykle też za pierwszym razem czary
zawodziły, jakby coś nie chciało dopuścić do ich ukończenia. Narastająca
podejrzliwość
zmusiła go do przebycia całej drogi na piechotę, co wiązało się ze znacznym
wysiłkiem. Z
aroganckim niesmakiem patrzył na otaczającą go scenerię. Była ładna, owszem, ale
mało
interesująca, zwłaszcza że mógł oglądać ją do przesytu. Pewnego dnia, już
niedługo, wraz z
innymi ujarzmi Smocze Królestwo i uczyni je takim, jakim być powinno.
Do tej pory, myślał Rendel, przysiadając na skałce, ojciec i inni już wiedzieli,
że
zmienił pierwotny plan. Barakas zapewne wyładował znaczną część gniewu na
Gerrodzie, ale
na to nic nie mógł poradzić. Zawsze wszystko skrupiało się na młodszym bracie,
taka już była
kolej rzeczy. Rendel lubił Gerroda tak samo, jak swoich braci, siostry i kuzynów
- co
znaczyło, że brat w zasadzie był mu obojętny - ale przecież największe znaczenie
miały
sprawy osobiste. Czyż nie tak brzmiały nauki wpajane im przez ojca?
Rendel miał własny plan, który skrywał w tajemnicy przed wszystkimi. Władca
Tezerenee uważał, że jedną z osób posiadających największą wiedzę o ka i naturze
ukrytego
świata jest ten obcy, głupi Zeree. Nigdy nie zapytał, czy przypadkiem syn nie
jest
78
lepiej zorientowany. A Rendel wiedział znacznie więcej niż mówił, potajemnie
przeprowadzając badania. Dokładnie obejrzał, oczywiście ukradkiem, każdy widok
drugiego
świata. Pieczołowicie sporządzał mapy terenów, które się ukazywały. Każdy obszar
starannie
przepatrywał w poszukiwaniu czegoś niezwykłego... a raczej czegoś, co nie byłoby
niezwykłe, bo nawet on musiał przyznać, że Smocze Królestwo zupełnie różni się
od Nimth.
Kłopot w tym, że jego wielki plan nie uwzględniał większości elementów nowej
rzeczywistości.
Widząc zapowiedź nocy na wieczornym niebie, Vraad przeklął różnicę czasu między
Nimth a Smoczym Królestwem. Po trzech dniach marszu zachodzące słońce znów mu
przypomniało, że musi wyciągać nogi, bo niedługo wędrówka stanie się zbyt
niebezpieczna.
Dopóki w większym stopniu nie opanuje sztuki wykorzystywania własnych mocy, musi
ograniczyć ich używanie do minimum. To oznaczało, że czeka go wędrówka jeszcze
trudniejsza od dotychczasowej. Jednak jeśli wytrwa - a wierzył w swoją
umiejętność
znajdowania najlepszego wyjścia z każdej, nawet najgorszej sytuacji - jego
knowania spełnią
pokładaną w nich nadzieję.
Wiedział, że w górach jest miejsce, w którym będzie mógł odpocząć, zadbać o
swoje
potrzeby i zacząć kłaść podwaliny pod własne księstwo, równe - nie! - większe od
włości ojca
i całej reszty. Takie, w którym wreszcie będzie sam.
Pokrzepiony takimi myślami, podniósł się z kamienia, gotów iść dalej nawet w
ciemnościach nocy. Jeszcze tylko kawałek, a obejmie w posiadanie odkrytą
wcześniej jaskinię
wraz z jej wszystkimi skarbami.
W tej samej chwili wyższe zmysły ostrzegły go o obecności jednego, a nawet kilku
stworzeń. Rendel odwrócił się i omiótł wzrokiem drzewa, które niedawno zostawił
za sobą.
Przeklęty las! Przez całą drogę czuł na sobie czyjeś spojrzenie. Nie tylko
zwierzęce, ale
należące do obserwatorów, którym udawało się pozostawać poza jego zasięgiem. Jak
dotąd
zostawiali go w spokoju, ale wiedział, że już niedługo ten stan rzeczy ulegnie
zmianie. Nie
bał się ich. Choć tutaj miał ograniczone możliwości, był Tezerenee... i Vraadem,
ma się
rozumieć. Nie istniało nic potężniejszego od takiej kombinacji. Jego rasa
podbiła już i złamała
jeden świat; ze Smoczym Królestwem nie będzie inaczej.
Łopot wielkich skrzydeł spłoszył wspaniałe wizje tworzone przez jego fantazję.
Rendel wezwał ognistą laskę, a kiedy w efekcie buchnęły tylko kłęby dymu,
ponowił próbę.
Gdy pracował nad czarem, stopiła się skała, na której siedział. Rendel skwitował
drwiącym
śmiechem ten drobny zamach na jego życie i postąpił w kierunku drzew. Wielkie
stworzenia
pomykały w koronach, nie pozwalając dokładnie się obejrzeć. Obserwatorzy
wreszcie
postanowili go zaczepić. Sprawi, że gorzko pożałują swej decyzji.
Wzniósł wysoko płonącą laskę, złapał ją oburącz w połowie i zaczął obracać coraz
to
szybciej. Kiedy zamiast konturów laski widać było wirujące koło, z jego skrajów
we
wszystkie strony strzeliły kuleczki ognia. Czuby drzew w ciągu paru sekund
stanęły w
płomieniach. Jeśli przeciwnicy chcą się przed nim ukrywać, pozbawi ich kryjówki.
Mijały sekundy. Nie usłyszał wrzasków, nie zobaczył skrzydlatych postaci
uciekających ze wznieconej przez niego pożogi. Ogień rozprzestrzeniał się,
skacząc z drzewa
na drzewo po splecionych konarach. Jeśli nad nim nie zapanuje, szybko ogarnie
cały las.
Rendel nie przejmował się tym; liczyło się tylko uzyskanie przewagi nad
niewidzialnym
przeciwnikiem.
W pewnej chwili pożar zaczął przygasać, tak szybko, jak został wzniecony.
Czarnoksiężnik spojrzał gniewnie na korony drzew, gdy magiczne siły tłumiły
ogień. Zaklął.
Miało być zupełnie inaczej. Laska zawsze zaliczała się do jego ulubionych i
najpotężniejszych narzędzi. Magiczne płomienie były silniejsze od naturalnych i
bardziej
odporne na przeciwzaklęcia, wiatr czy wodę. Nie powinny zgasnąć tak łatwo. Nie
doceniał
swojego przeciwnika.
Tezerenee wyrzucił laskę - co zbiegło się z obumarciem dwóch drzew po jego lewej
stronie - splótł ręce na piersiach i wbił wzrok w miejsce, z którego wcześniej
dobiegał szum
skrzydeł. Stał bez ruchu, podporządkowując ten świat swojej woli, czerpiąc z
niego to, czego
potrzebował do przypuszczenia ataku.
80
Zerwał się wiatr. Początkowo był tylko lekkim powiewem, ale Rendel na tym nie
poprzestał. Wietrzyk przerodził się w wichurę, pełną wibrującego życia i
wstrząsającą nawet
najgrubszymi konarami w trakcie przedzierania się przez pobliski las. Jeszcze
niezbyt
zadowolony z efektu, Rendel naparł mocniej, zakręcając wicher i każąc mu ścigać
własny
ogon. Liście, piasek - wszystko dość lekkie i małe - wzbiło się w powietrze i
zawirowało w
wielkim leju. Tornado rosło, sięgając wysoko nad zielone korony potężnych drzew.
Rendel nadal nie był usatysfakcjonowany; marzył mu się pustoszący cyklon, który
wydrze drzewa z korzeniami... i unicestwi prześladowców.
Wbrew jego założeniom niewidzialni obserwatorzy nie przypuścili kontrataku,
nawet
nie wyściubili nosa z lasu. Rendel był zainteresowany ich wyglądem, gdyż mogli
okazać się
użytecznymi niewolnikami, ale nie byłoby mu żal, gdyby rozpętany przez niego
żywioł
powyrywał im kończyny i roztrzaskał ich ciała na miazgę. Nigdy nie walczył z
wrogiem,
który nie należał do jego klanu albo przynajmniej nie był Vraadem. Golemy i inne
twory,
którymi jego współbracia posługiwali się w pozorowanych walkach, nie liczyły
się. Tutejsi
przeciwnicy stanowili prawdziwe wyzwanie, choć musiał przyznać, że niezbyt
znaczące.
Tezerenee pozwolił sobie na uśmiech satysfakcji. Rozwiązywanie tego problemu
sprawiało
mu coraz większą przyjemność. Zadawał pierwszy cios w podboju nowego świata.
Jego
wrogowie byli dla niego niczym więcej, jak... jak liśćmi na wietrze, osądził ze
śmiechem.
Akurat w tym momencie rozpadło się stworzone przez niego tornado. Krótka ulewa
porwanych przez nie drobin spadła na czubki drzew, a potem wszystko zastygło w
bezruchu.
Nie było słychać wiatru, ptaków, zwierząt. Rendel osłupiał, nagle niepewny, kto
teraz panuje
nad sytuacją.
Ciszę przerwał wreszcie dźwięk już mu znajomy.
Głośny szelest skrzydeł, jakby dwadzieścia wielkich ptaków zrywało się do lotu,
zaszumiał mu w uszach, odbił się echem w głowie.
Cienie zamajaczyły na polanie wokół niego. Rendel poderwał głowę.
81
Rozpiętość skrzydeł wynosiła co najmniej tyle, ile jego wzrost. Trochę
przypominali
ludzi; mieli ręce, nogi i smukłe tułowia. Rendel zastanowił się, jakim cudem
skrzydła, choć
długie, unoszą ich ciała. Możliwe, że za sprawą magii.
Stworzenia płynnie opadły na ziemię i otoczyły go kręgiem. Było ich ponad tuzin.
Tezerenee zachodził w głowę, dlaczego stoi jak ostatni dureń i nie uderza. Po
chwili
stwierdził, że nie może wykonać żadnego ruchu. Mógł tylko patrzeć na tych,
których w
swojej bezbrzeżnej zarozumiałości uznał za niegodnych przeciwników.
Jedna ze skrzydlatych istot podeszła do niego, każdym ruchem i oddechem
wyrażając
pogardę. Stanęła na wyciągnięcie ręki i spojrzała mu w oczy. Tezerenee nie mógł
odwrócić
wzroku. Stwór otworzył ostry, drapieżny dziób i zaskrzeczał. Rendel chciał
pokręcić głową,
powiedzieć mu, że nie rozumie, ale nawet ten drobny gest przekraczał jego
możliwości. Jakaś
głęboka cząstka umysłu, która bezowocnie domagała się działania, poinformowała
go z
rozgoryczeniem, że rzucono na niego czar. On, tak dufny we własną moc, bez
najmniejszego
wysiłku został pojmany przez swoich prześladowców. Nawet nie wyczuł czarów.
Dowódca skrzydlatych - Rendel założył, że z nim ma do czynienia - pochylił się w
jego stronę i po ptasiemu przekrzywił głowę, jakby chcąc lepiej go obejrzeć. To
jedno oko,
nieludzkie przecież, aż nazbyt wyraziście przypomniało Rendelowi inne. Oko ojca.
Przeciwnicy należeli do rasy równie pysznej, co jego własny klan.
Przywódca widocznie nie znalazł nic ciekawego w obiekcie swoich badań, bo zaczął
się odwracać. Nagle znów spojrzał na Tezerenee, nad czymś się zastanawiając.
Ręka o szponiastych palcach sięgnęła ku twarzy przerażonego, bezsilnego
czarnoksiężnika.
Rendel chciał wrzasnąć, wyobrażając sobie, co zrobią te długie, ostre jak igły
szpony,
ale nagle świat - świat, który, jak myślał, bez trudu podbije - pogrążył się w
mile widzianej
ciemności. Wreszcie poczuł się w niej bezpiecznie.
- Zjedz to, dziewczyno.
Sharissa pokręciła głową, nie chcąc niczego od stojącej przed nią kobiety
Tezerenee.
Od trzech dni, kiedy ten zakapturzony mag zwany Gerrodem znalazł ją leżącą
opodal nie
istniejącego już rozdarcia, była „gościem” klanu smoka. Od trzech dni
przepytywali ją,
proponując pomoc, ale nie powiedziała im ani słowa. W ciągu dwóch pierwszych dni
patriarcha, człowiek, który samym spojrzeniem wprawiał ją w drżenie, rozniecił w
niej
paniczny lęk. I nic dziwnego. Jej ojciec zaginął, przytrafiło mu się coś
niespodziewanego. A
wszyscy z władcą Tezerenee chcieli wiedzieć, co dokładnie się stało.
Gerrod, który wytrącał ją z równowagi swoim podobieństwem do ducha, wyjaśnił,
jak
ją znalazł, szlochającą i niezdolną do powiedzenia niczego sensownego. Zdawało
się, że
głowa rodu wzbudza we własnym synu taki sam lęk, jak w niej, gdyż Tezerenee
stopniowo
kulił się w ochronnych fałdach płaszcza i pod koniec opowieści przypominał
chodzącą część
garderoby.
Wielmożny Barakas zachowywał się gburowato, a jego małżonka była pełna słodyczy,
niemal opiekuńcza, lecz Sharissa nie pisnęła słowa. Podczas przesłuchania
Tezerenee nie
przekroczyli pewnej granicy, najpewniej dlatego, że nadal zależało im na
zachowaniu
pozorów współpracy Dru Zeree ze swoim klanem. Nagły rozdźwięk między wspólnikami
podsyciłby już narastające podejrzenia reszty Vraadow. Sharissa zacięła się w
milczeniu, choć
nie bez bólu, bo jeśli w ogóle ktoś mógł uratować jej ojca, to tylko pan klanu.
On miał
największą wiedzę o widmowym świecie.
Trzy dni walki z rosnącym strachem zebrały obfite żniwo. Sharissa była
wycieńczona,
wychudła, niezdolna do jasnego myślenia. Na domiar złego gospodarze nie
odstępowali jej na
krok, nie pozwalali na chwilę samotności, żeby mogła w spokoju zebrać myśli.
Troska o jej
dobro, jak ujęła to wielmożna Alcia, kazała im mieć ją na oku we dnie i w nocy.
Sharissa drgnęła, słysząc zniecierpliwione sapnięcie aktualnej „opiekunki”.
- Wymoczek! Zostawię ci jedzenie. Może kiedy przestaniesz
83
beczeć, zdołasz coś przełknąć... choć ktoś, kto nie umie sam wyczarować sobie
posiłku...
Gdy głos ucichł, Sharissa wiedziała, że została sama. Jak większości Vraadow,
Tezerenee nie mieli cierpliwości do tych, którzy nie umieli sami o siebie
zadbać. Niebawem
ktoś inny zastąpi tę parskającą kobietę, więc w najlepszym wypadku ta samotność
była
tymczasowa.
„Mają rację! Wymoczek ze mnie!” - złajała się z goryczą. Usiadła i powoli
przysunęła
jedzenie. Wciągnęła w nozdrza rozkoszny aromat. Nie można powiedzieć, patriarcha
traktował ją przyzwoicie. Ale musiała skorzystać z okazji i zastanowić się, co
zrobić.
Ukradkowe wymknięcie się z miasta nie wchodziło w rachubę: zostałaby zauważona
co
najmniej przez kilkunastu Tezerenee, nie wspominając o wyjątkowo przeczulonych
Vraadach,
którzy na dole świętowali z okazji zgromadzenia. Sharissa nie była pewna, jak
obecnie
układają się stosunki jej ojca z patriarchą. Czy Barakas wysłałby za nią
smoczych jeźdźców?
Czy oblegałby zamek? Nawet Sirvak, famulus zaznajomiony z systemami obronnymi
swojego pana, miałby kłopot, żeby ich powstrzymać.
- Sharissa Zeree.
Śmiertelne zimno zmroziło jej kręgosłup i szybko rozprzestrzeniło się na całe
ciało.
W progu stał Gerrod otulony płaszczem.
- Lepiej się czujesz?
Traktował ją z szacunkiem i mógł być uważany za nieszkodliwego w porównaniu z
tymi, których poznała, ale nie chciała go ośmielać. Gerrod żył w dwóch światach
i zbyt wiele
rzeczy skrywał nawet przed swoim władcą i ojcem. Stanowił, jak powiedziałby Dru,
wybitny
przykład dwulicowości Vraadow. Sharissa wyczuła to, choć niewiele z sobą
rozmawiali.
- Czego chcesz?
Gerrod skrzyżował nogi i przysiadł w powietrzu. Podpłynął bliżej, o wiele za
blisko
jak na jej wyczucie.
- Głupio robisz. Szansę mistrza Zeree maleją z każdą chwilą. Wiem, gdzie musi
być,
bo przeszukałem wszystkie inne miejsca i nigdzie go nie znalazłem - rzekł z
goryczą.
84
Sharissa domyśliła się, że na barki jej gościa zrzucono lwią część zadania. Po
raz
pierwszy odczuła coś w rodzaju współczucia.
- Wiem, że musi być za zasłoną. - Ledwie widoczna twarz przybliżyła się jeszcze
bardziej. - Jak tam się dostał? Powiedz mi.
- To już nie ma znaczenia - odparła, decydując, że wyznanie części prawdy nie
może
jej zaszkodzić. - Drzwi się zamknęły. On nie może wrócić i nikt nie może pójść
za nim.
- Tak? - Gerrod wyprostował się. W głębi kaptura błysnęły oczy szeroko otwarte
ze
zdziwienia. - A zatem istnieje droga do...?
Sharissa nie dowiedziała się, jakie miały być jego następne słowa, gdyż między
nimi
zmaterializował się wyraźnie wzburzony przedstawiciel niezliczonej ciżby kuzynów
i braci
Tezerenee.
- Gerrod, ojciec cię wzywa! Coś... - Przybyły zerknął na Sharissę i po chwili
wahania
uznał, że nie musi się nią przejmować. - Coś jest nie w porządku! Idź do niego,
natychmiast!
Zakapturzona postać poruszyła się, jakby chcąc zaprotestować, potem powoli
zapadła
się głębiej w ochronne warstwy płaszcza.
- Gdzie on jest, Lochivanie?
- Ephraim. - To było wszystko, co miał do powiedzenia jego brat.
Przez krótką chwilę dwaj Tezerenee przypatrywali się sobie w niepokojącym
milczeniu. Potem Sharissa znów została sama. „Klan smoka nie lubi długich
pożegnań” -
pomyślała.
Niepokój Lochivana i natychmiastowe posłuszeństwo Gerroda (wystarczyło, że
usłyszał imię drugiego brata) świadczyły, że wielki plan patriarchy znalazł się
w
niebezpieczeństwie. Nic nie wskazywało, że między kłopotami Tezerenee a
zniknięciem jej
ojca istnieje jakiś związek - jedynym elementem wspólnym była próba dostania się
do świata
za zasłoną. Mimo to Sharissa odniosła wrażenie, że Vraadowie stoją w obliczu
czegoś, czego
nie przewidziały ich butne plany, czegoś być może przerastającego ich różnorakie
i rzekomo
nieograniczone możliwości.
A ona siedziała z założonymi rękami.
85
Sharissa większą część swego krótkiego życia spędziła w izolacji od reszty rasy.
Dru
Zeree, znając Vraadow - i pamiętając o własnych wybrykach - nie życzył sobie, by
jego
jedynaczka zadawała się z innymi, dopóki sam nie uzna, że jest na to gotowa.
Pytanie, kiedy
miało to nastąpić? Choć wprawnie posługiwała się czarami, nadal była dzieckiem,
gdy
chodziło o stosunki międzyludzkie. Poznała kilka osób, ale ojciec nie pozwalał
jej na
zawieranie bliższych znajomości. Tylko parę nazwisk przychodziło jej na myśl.
Jedno wryło
się w pamięć szczególnie dobrze, gdyż nosiła je osoba naprawdę wyjątkowa.
Może...
- Paaani?
- Sirvak?
Od czasu przerażających wypadków przy wzgórzu famulus dopiero drugi raz nawiązał
łączność. Za pierwszym razem wraz z nią oglądał rozmywający się las i ostatnią
desperacką
próbę, jaką podjął jej ojciec, żeby uciec przed swoim przeznaczeniem. Gdy
pojawił się
Gerrod, famulus powiedział, że odezwie się później i przerwał kontakt. Jeszcze
bardziej niż
jego pan nie ufał Tezerenee, a właściwie wszystkim Vraadom.
- Sssania, paaani?
- Tak. Czy ojciec...
Zwierzak uciszył ją mentalnym sykiem.
- Nie, paaani. Pana nadal nie ma.
Sirvak najwyraźniej nie chciał pogodzić się z faktem, że być może jego pan nie
żyje.
Sharissa zastanowiła się, czy przypadkiem więź między magicznym stworzeniem a
jej ojcem
nie jest silniejsza od więzów krwi łączących ich oboje.
- Wracaj do domu, paaani.
- O co chodzi?
Sirvak zamilkł niezdecydowanie i ta cisza podziałała Sharissie na nerwy. Kiedy
miała
jej dość, powtórzyła pytanie, tym razem z większym autorytetem na wypadek, gdyby
famulus
zapomniał, z kim ma do czynienia.
- Może jessst sssposssób, żeby znaleźć paaana, paaani.
86
Słysząc to niespodziewane oświadczenie, Sharissa z trudem powstrzymała okrzyk
radości.
Sirvak szybko ostudził jej zapał.
- Może, paaani! Nie na pewno! Potrzebna twoja pomoc!
- Przybędę natychmiast! Nie wolno zwlekać!
- Nie wolno! - Miała wrażenie, że słyszy ojca. - Trzeba uważać. Nigdy nie ufać
Vraadom, zawsze mówił pan.
- Są zajęci własnymi problemami - odparła.
Famulus westchnął.
- Rób zatem, co musisz, paaani. Ale uważaj.
Sirvak zerwał więź.
Sharissa podeszła do drzwi i wyjrzała na zewnątrz. Korytarz był pusty. Cofnęła
się do
komnaty i podeszła do jedynego okna. Roztaczał się z niego widok na plac, na
którym
zgromadzili się Vraadowie, rozgadani i próbujący przyćmić jeden drugiego.
Miejscem
rywalizacji stały się okoliczne tereny - ojciec mówił, że tak zwykle bywa - i
Sharissa mogła
obejrzeć popisy swoich co bardziej ekstrawaganckich współplemieńców. Za
północnymi
murami diamentowym blaskiem skrzyła się wielka góra, a na wschód od niej mieniło
się
rozległe jezioro. Musiała przyznać, że to naprawdę trudne czary. Z dali
dobiegały błyski i
dźwięki, których nie umiała z niczym skojarzyć.
Dru wspominał, że to zgromadzenie - ostatnie zgromadzenie - przebiega niezwykle
spokojnie. Jedynie ci, którzy mieli zapiekłe urazy, jak Silesti i Dekkar, mogli
wywołać
zamieszanie. Przeprowadzane na wielką skalę pokazy czarów świadczyły o wierze
Vraadów
w powodzenie planu władcy Tezerenee. Wszyscy zdawali sobie sprawę, przynajmniej
w
pewnym stopniu, że wyzwalana magia pogarsza stan Nimth. Na ciemnym niebie
przeważała
chorobliwa zieleń. Sharissa ze smutkiem myślała o ruinie, jaką zostawi za sobą
jej rasa. Miała
nadzieję, że nowego świata nie spotka podobny los.
Oczywiście, jeżeli kiedykolwiek dojdzie do migracji.
Teraz była pewna, że przez pewien czas nikt nie będzie jej szukać. Wielmożny
Barakas zapędzi cały klan do pracy, żeby zapobiec katastrofie, która groziła
zniweczeniem
jego planów. Nikt nie będzie miał czasu na rozmyślanie o niej czy o zniknięciu
jej ojca. W
przeciwieństwie do Gerroda wszyscy sądzili, że Dru już nie żyje. Ona sama też
liczyła się z
taką możliwością. Po raz kolejny odepchnęła od siebie tę straszliwą wizję. Słowa
Sirvaka
podniosły ją na duchu. Nie miała wyboru; tylko na nich mogła wspierać swoją
wiarę.
Sharissa ostatni raz popatrzyła na tłumy i jej oczy zatrzymały się na samotnej
postaci,
która z ledwo powściąganym rozbawieniem przyglądała się innym Vraadom. Wychyliła
się z
okna, nie myśląc o poprawieniu wzroku.
Jakby czując na sobie jej spojrzenie, kobieta spojrzała w górę. Sharissa
dostrzegła
promienny uśmiech, który przyćmił grozę i niepokój minionych paru dni. Dała się
porwać
radości. Odwzajemniła uśmiech.
Chwilę później już nie była sama w komnacie. Kobieta wyciągnęła ręce, by wziąć

w ramiona i pocieszyć. Sharissa podbiegła do niej, zadowolona, że wreszcie może
podzielić
się z kimś swoim smutkiem.
- Wyglądasz blado i ślicznie, droga słodka Shari! Co ten łotr Barakas ci zrobił?
Dlaczego jesteś tutaj, a nie z ojcem?
- Ojciec wpadł w okropne tarapaty! - wybuchła Sharissa. Widziała czarodziejkę
dawno temu, ale wywołane jej widokiem poczucie bezpieczeństwa i pewności kazało
jej
zapomnieć o latach rozłąki.
- Może opowiesz mi o wszystkim? - zaproponowała kobieta, wygładzając potargane,
splątane włosy Sharissy. - Wtedy spróbujemy jakoś temu zaradzić. - Sharissa
zaczęła mówić,
ale czarodziejka weszła jej w słowo: - Nie, chodźmy gdzieś indziej. Tutaj jest
zbyt wielu
Tezerenee jak na mój gust.
- Chciałam wrócić do domu. Sirvak powiedział, że powinnam. Mówił, że...
- Sza! Ruszajmy, słodka Shari, do perłowego, cudownego zamku twego ojca. -
Uśmiech poszerzył się, rozpraszając resztki wątpliwości Sharissy. - Ale ty
musisz mi pomóc.
Twój ojciec nikogo nie wpuszcza i myślę, że Sirvak jest taki sam. Bardzo
nieufny.
- Sirvak nie ma nic do powiedzenia, gdy ja rozkazuję - odparła wyzywająco młoda
panna. - Chcę, żebyś weszła ze mną, więc musi się podporządkować.
Melenea pogładziła jej włosy.
- Dokładnie tak sobie pomyślałam.
VII
- No chodźże wreszcie, chodź! Znudziło mi się! Jak długo będziesz tu marudzić,
mały
Dru?
Pogrążony w zadumie Dru nie odpowiedział. Dzień już ustępował nocy - z niebem
pełnym gwiazd i z dwoma księżycami - a on dopiero zaczynał pojmować wzory
otaczającego
go świata. W przeciwieństwie do Barakasa nie miał zamiaru wdzierać się do
widmowej
krainy na oślep, nie bacząc na przeszkody, które mogły leżeć na drodze.
Wiedział, że nawet
wszechmocna istota, która unosiła się obok niego, mogłaby nie poradzić sobie z
tutejszymi
niebezpieczeństwami. On sam wprawdzie odzyskał dawną siłę, ale w tym świecie
efekty
czarów były jeszcze bardziej nieprzewidywalne niż ostatnimi czasy w Nimth.
Mrok przesunął się niecierpliwie i po raz kolejny spróbował nakłonić go do
ruszenia
się z miejsca. Jego odważny ton maskował lęk i podniecenie.
- Możesz protestować do woli, Dru, ale przywiodłem cię do domu! Może nie
przypominasz sobie, że mnie o to prosiłeś, ja jednak pamiętam doskonale!
Przeświadczenie cienistej zjawy, że znajdują się w Nimth, było drugim powodem
powstrzymującym Dru od wyruszenia w drogę. Choć pozwolił po raz drugi przeszukać
swoje
wspomnienia, Mrok z uporem powtarzał, że nie popełnił błędu. Dru uznał, że
dyskusja
89
z nim nie ma sensu, bo ego Mroku było równie wielkie jak jego wnętrze, które,
gdy
patrzyło się dość długo, zdawało się rozciągać w nieskończoność.
W pewnym momencie znajomości Dru uznał towarzyszącą mu istotę za osobnika płci
męskiej. Może skłoniła go do tego głębia głosu, a może butna pewność siebie. Pod
pewnymi
względami Mrok przypominał Barakasa. Czarnoksiężnik głęboko pogrzebał tę myśl,
świadom, że porównanie jest niezbyt pochlebne. Mrok z pewnością już znał jego
stosunek do
głowy smoczego klanu.
- Chcę coś wypróbować - rzekł wreszcie. - Ruszymy za chwilę.
- Co to jest „chwila”? - Mrok zapulsował niecierpliwie. Choć na niebie świeciły
gwiazdy i dwa księżyce, na ziemi panowała głęboka ciemność. Jednakże Mrok,
ciemniejszy
od nocy, wyróżniał się na jej tle niemal jak płonąca latarnia.
Dru nie miał zamiaru wyjaśniać pojęcia czasu istocie mieszkającej w miejscu, w
którym czas nie istniał. Skupił uwagę na rosnącym opodal drzewie i wymruczał
pierwsze
zaklęcie, które wpadło mu do głowy.
Drzewo powinno uschnąć, powinno skruszyć się i rozsypać, lecz stało się coś
innego.
Trawa pod drzewem poczerniała i obumarła, a krąg śmierci sięgnął aż pod nogi
czarnoksiężnika. Dru odskoczył, bardziej od dumy ceniąc sobie bezpieczeństwo.
- Dobrze! Teraz możemy odejść! - huknął Mrok, w najmniejszym stopniu nie
wzruszony niepowodzeniem zaklęcia.
- Zaczekaj!
- O co ci znowu chodzi?
Klęcząc przy sczerniałych, martwych źdźbłach, Dru próbował w ciemnościach ocenić
rozmiar zniszczeń. Gdy wypowiadał zaklęcie, poczuł znajome mrowienie, jakie
towarzyszyło
naginaniu się istoty Nimth jego przemożnej woli, ale natychmiast nastąpił
sprzeciw. Ten
świat nie miał zamiaru się podporządkować. Czarnoksiężnik dotknął trawy, która
natychmiast
rozpadła się w drobniutki proszek. Chrząknął na myśl, co by się stało, gdyby nie
zdążył
odskoczyć.
„Ten świat nie podda się nam tak łatwo jak stary - skonkludowal nerwowo. -
Problem
sprowadzał się nie tylko do kłopotów z magią. Można powiedzieć, że w grę
wchodziła walka
woli”. Dru już wiedział, że jak nie po drugiej, to po trzeciej próbie czar
zakończy się
sukcesem, lecz byłoby to żałośnie małe zwycięstwo. Jak w przypadku Nimth, które
w końcu
oszalało z powodu bombardowania magią Vraadow, im silniejszy będzie czar, tym
gwałtowniejsza będzie reakcja tego świata.
Nagle czarnoksiężnika opadło ogromne znużenie. Przygarbił się, a w jego
zmęczonej
głowie rodziły się wizje Vraadow ginących w starciu z nowym światem.
Mrok przysunął się do niego. Mag sennie pomyślał, że lodowate oczy wyrażają
niepokój o jego osobę.
- Gaśniesz? Tracisz esencję?
- Jestem zmęczony.
- Co to znaczy?
- To znaczy, że przez pewien czas muszę poleżeć w spokoju. Zapewne do powrotu
słońca. - Dru nie miał pojęcia, kiedy to nastąpi. Tutaj czas płynął inaczej,
niemal jakby ten
świat obracał się znacznie szybciej.
Mrok okazał irytację z powodu przerwy w zwiedzaniu, ale chyba pogodził się z
myślą,
że jego maleńki towarzysz pod wieloma względami nie jest doskonały.
- Co ja mam robić, gdy ty będziesz leżeć?
- Bądź w pobliżu. Nie mogę chronić się tak, jak myślałem. Poproszę cię o pomoc,
gdyby ktoś spróbował mnie zaatakować.
- Nikt się nie ośmieli! Nie wtedy, gdy ja tu jestem!
Dru skrzywił się.
- Jeszcze jedno. Gdy będę spać... to znaczy, leżeć, staraj się nie hałasować,
bardzo cię
proszę. Wtedy szybciej odzyskam siły.
- Jak sobie życzysz - zadudnił Mrok odrobinę mniej ogłuszająco.
Czarnoksiężnik znów się skrzywił, ale pewną pociechę przyniosła mu myśl, że
wszystkie stworzenia znajdujące się w okolicy zaznają nie więcej wypoczynku niż
on.
Klęcząc, rozejrzał się w poszukiwaniu wygodniejszego miejsca do snu. Żadne nie
wyglądało
bardziej zachęcająco od innych, ale w tej chwili był zbyt zmęczony, by
wyczarować sobie
posłanie. Z westchnieniem okręcił się płaszczem i legł na ziemi. Przez chwilę
zastanawiał się
nad niezwykłą intensywnością wyczerpania, a potem zasnął.
- Wypocząłeś?
Dru poderwał się i odwrócił głowę w stronę, z której dobiegał głos. Słońce
wynurzyło
się zza horyzontu i dźwięki dnia rozbrzmiewały z pełną siłą. Mag skupił wzrok na
ogromnym,
przerażającym bycie.
Nawet w Pustce, gdzie gigantyczna istota była jedyną widomą rzeczą, jej obecność
sprawiała mniej szokujące wrażenie. Nic nie mogło równać się ze sceną, która w
tej chwili
roztaczała się przed oczami czarnoksiężnika. Wczoraj był tak zdenerwowany, że
nie zwrócił
na to uwagi. Mrok uderzająco kontrastował ze wszystkim dokoła: brak życia
otoczony
życiem. Niepokojąca postać dosłownie biła w oczy. Pomyśleć, że taka istota
pospieszyła mu z
pomocą!
- Znowu nie będziemy nic robić? Obiecałeś, że gdy tylko wypoczniesz, pójdziemy
dalej! Chcę zobaczyć wszystko, co jest do zobaczenia! Tyle różnych rzeczy w
jednym
miejscu!
Choć sen nie do końca przywrócił mu siły, Dru był skłonny ruszyć w drogę. Przede
wszystkim chciał się zorientować, czemu być może przyjdzie stawić mu czoło, a
poza tym
chciał znaleźć drogę powrotną do Nimth. Teraz wiedział, że wyjście na pewno
istnieje. Gdy
spał, jego podświadomość nie próżnowała, tylko wyciągała wnioski. Mógł czerpać
swoją moc
z Nimth, co oznaczało, że między dwoma światami istnieją jakieś połączenia.
Jednym z nich
musiało być rozdarcie, przez które tak niefortunnie trafił do Pustki. Tym razem
nie będzie
próbował uciekać. Tym razem skorzysta z rozdarcia w tkaninie rzeczywistości.
Wstał i popatrzył prosto w oczy mieszkańca Pustki.
- Idziemy.
- Nareszcie!
Mrok skoczył przed siebie jak dziecko zwolnione z lekcji: plama czerni
dokazująca
wśród drzew. Dru usłyszał przerażone krzyki
92
ptaków i patrzył, jak stada z zawrotną szybkością wzbijają się w niebo. Na ziemi
drobne zwierzęta umykały w podobnym popłochu.
Rozbawiony i zakłopotany tymi harcami, podążył w ślad za czarną plamą.
W trakcie swoich badań dokładnie zapamiętał półprzeźroczyste widoki, ale żaden
nie
pasował do krajobrazu, który się przed nim roztaczał. Ale przecież był w lesie i
możliwe, że
po prostu jeszcze nie rozpoznał tego miejsca. Doszedł do przekonania, że w
gruncie rzeczy
nie ma to większego znaczenia, może tylko takie, że chciałby znać miejsce pobytu
Rendela i
innych Tezerenee. Wyobraził sobie niezliczone golemy, mrowie nieruchomych tworów
o
pustych obliczach, nie mających własnego prawdziwego życia, będących tylko
naczyniami
dla ka przeprowadzających się Vraadow. Zadrżał. Jeśli... nie, kiedy znajdzie
drogę powrotu,
Tezerenee zrezygnują ze swojego planu. Być może Barakas nadal będzie się upierać
przy
podróży ka i przejęciu kontroli nad ciałami, choćby tylko z powodu ich smoczego
pochodzenia, lecz nie znajdzie wielu chętnych naśladowców.
- Coś nas obserwuje.
- Gdzie? - Dru nic nie wyczuwał, ale wiedział, że tutaj jego zmysły mogą być
zawodne.
- Już zniknęło. - Gdyby Mrok miał ramiona, z pewnością wzruszyłby nimi na znak,
że
ten incydent nie zasługuje na uwagę.
Dru był innego zdania.
- Co to było? Gdzie się podziało?
Jego czarny towarzysz o wiele bardziej zainteresowany był strumieniem, który
właśnie ukazał się w polu widzenia. Nigdy nie widział wody i ogromnie ciekawiła
go jej
płynna natura. Dru powtórzył pytanie, tym razem władczym tonem.
- Było wielkości Dru! Ha, niby takie solidne, a wielce ruchliwe! Trochę podobne
do
mnie! Patrz, jak przemienia się i pędzi! Uciekło. Było tam, a zaraz potem już go
nie było.
Vraad po dłuższej chwili zrozumiał, że Mrok raz mówi o wodzie, a raz o widzianym
stworzeniu.
- Obserwator po prostu zniknął?
93
- Tak, tak! - Ogromna masa czerni zawisła nad brzegiem strumienia, wysunęła
prymitywną kończynę i zanurzyła ją w wodzie. - Doprawdy, fascynujące wrażenie!
Jak na
razie to jest najbardziej zabawne! Śmiało, pomacaj, Dru!
Dru rozejrzał się, zachodząc w głowę, gdzie zniknął tajemniczy obserwator.
Żałował,
że nie poprosił swojego towarzysza, by trochę mniej gromko informował go o
obecności
intruzów. Wolałby też w znacznie większym stopniu polegać na własnych zmysłach.
Bryzgi wody zmoczyły go całego. Mrok rozchlapywał wodę po okolicy i zdumiewał
się, że nie ubywa jej w strumieniu. Dru po raz kolejny uświadomił sobie, że ta
zadziwiająca
istota jest niewinna jak dziecko. Zadecydował, że nigdy nie może trafić między
Vraadow.
Zgubiłaby ją jej niewinność.
Potrząsając głową i na chwilę odsuwając od siebie zmartwienia, Dru przykląkł na
brzegu strumienia, żeby się napić. Złożył ręce i pił łyk po łyku, nie bacząc, że
słodka, zimna
woda spływa mu po brodzie na szare ubranie. Mrok przestał się bawić,
zaciekawiony nowym
przedstawieniem, jakie odgrywał dla niego jego mały przyjaciel.
- Bierzesz to w siebie? Nie wiedziałem, że potrafisz! Jesteśmy podobni!
Dru nie zwrócił na niego uwagi. Zaspokoiwszy pragnienie, stwierdził, że
doskwiera
mu równie wielki głód. Zdumiał się, że od czasu opuszczenia Pustki nie pomyślał
ani o
jedzeniu, ani o piciu, jak gdyby do pierwszego haustu wody tak naprawdę nie był
częścią tego
świata. Podniósł się, omiatając wzrokiem otaczający go las. Drzewa wydawały się
teraz
bardziej wyraziste; wyższe zmysły funkcjonowały mniej więcej właściwie. Wyczuwał
szlak,
którym oddalił się niewidzialny obserwator. Mrok miał rację: intruz zniknął.
Pozostało
tajemnicą, kim był.
Dru ponad godzinę buszował w pobliżu strumienia, przez większość czasu zrywając
jagody z długiego pasa krzaków i owoce z drzewa ocieniającego wodę niedaleko od
miejsca,
z którego wyruszył. Ku jego irytacji Mrok uważał wszystko za kontynuację zabawy
w
odkrywców.
94
Kiedy wreszcie był gotów do ruszenia w drogę, wiedział, dokąd podążą. Intruz
pokazał się w lesie od północy, a strumień płynął właśnie z tamtej strony. Być
może tam
istniała jakaś cywilizacja. W dali wznosił się łańcuch gór, które, jak miał
nadzieję, były tymi
wspomnianymi przez Barakasa. Tam mógł znaleźć Rendela, kierującego
przygotowaniami do
przeprawy po tej stronie zasłony.
Tego dnia wędrówki nie urozmaiciły żadne znaczące wydarzenia, z czego Dru był
bardzo zadowolony. W marszu ciągle badał strukturę tego świata. Mając do
dyspozycji
wyższe zmysły, obejrzał dokładnie sieć przenikających wszystko linii siły. Linie
układały się
w prosty wzór, bardziej stabilny od chaotycznych spirali Nimth i znacznie
silniejszy. Ten
świat naprawdę przeciwstawi się inwazji Vraadow.
W tej chwili zerwał się lodowaty wiatr... wiatr w jego umyśle. Wywołała go
nieprzyjemna myśl o świecie świadomie sprzeciwiającym się przybyszom z zewnątrz.
Dru
potrząsnął głową, próbując zapomnieć o takiej szalonej koncepcji. Przestał o
niej myśleć, ale
wrażenie chłodu pozostało. Podjął marsz i swoje badania, żeby przynajmniej przez
jakiś czas
nie wracać do tej niepokojącej teorii.
Niedługo przed zachodem słońca Mrok zarządził postój. Był dziwnie przygaszony.
- Musimy się zatrzymać, Dru.
Czarnoksiężnik nie miał nic przeciwko, zwłaszcza że jagody i owoce znad
strumienia
nie wystarczały na cały dzień marszu, ale zdumiała go zmiana nastroju ogromnego
towarzysza.
- Stało się coś złego, Mroku?
- Muszę... - Istota przez chwilę szukała właściwych słów. - Ta postać nie pasuje
do
tego świata. Ja tutaj nie pasuję. Nie stanowię części tej rzeczywistości.
Dru wcześniej miał takie samo wrażenie, ale przez myśl mu nie przeszło, że Mrok
może doświadczać czegoś podobnego.
- Co zamierzasz zrobić?
- Chyba... chyba pogrążę się w stanie bliskim temu, co ty nazywasz snem.
Chciałbym
przybrać jakąś lepszą formę.
- Jak długo to potrwa?
95
Plama zapulsowała.
- Nie wiem. Nigdy dotąd nie robiłem czegoś takiego... Ach! Twój świat jest taki
interesujący! Nie chcę wracać do tej paskudnej nicości!
To były jego ostatnie słowa. Na oczach Vraada ogromna, pulsująca dziura
skurczyła
się, stała się bardziej zwarta. Rozmawianie z plamą czerni było dość krępujące;
ciekawe,
czym tym razem zaskoczy go Mrok i jak długo potrwa przemiana. Z jego poczuciem
czasu - a
raczej jego brakiem - mogła trwać całe lata. Oczywiście Dru nie mógłby tak długo
czekać,
lecz jego towarzysz nie raczył spytać go o zdanie.
I nie pozostawił mu wyboru. Cokolwiek postanowił zrobić, właśnie to robił.
Vraadowi
pozostała nadzieja, że na efekty nie będzie czekać do końca życia.
Wtedy uświadomił sobie, jak bardzo uzależnił się od swego niezwykłego
sprzymierzeńca. Mrok ochraniał go i został jego przyjacielem.
Ale w tej chwili najważniejsze było jedzenie. Chciał zjeść coś konkretnego, co
dałoby
mu potrzebną energię. Przez cały dzień wędrówki zbierał jagody, które uznał za
jadalne. Pod
tym względem ten świat był niezaprzeczalnie szczodry. Vraad czerpał jego
bogactwa pełnymi
garściami, do czego zresztą przyzwyczaił się w Nimth. Dotąd brak pewności
powstrzymywał
go od używania czarów, lecz teraz gotów był zaryzykować, choćby dlatego, że
pusty brzuch
dopominał się o swoje prawa.
Najpierw pomyślał, że wyczaruje sutą ucztę, łącznie ze stołem i winem, ale w
głębi
duszy wzdragał się przed takim pokazem mocy. Niechęć do używania magii nie
opuszczała
go od chwili przybycia do tego świata, ale teraz odczuł ją wyjątkowo mocno.
Natychmiast
zrezygnował z pomysłu, podejrzewając, że i tak czar nie zadziałałby po jego
myśli.
- W takim razie mam umrzeć z głodu? - mruknął.
Zastanowił się nad innymi sposobami. Może problem wynikał z siły jego czarów?
Jeśli tak, najbezpieczniejszy mógł okazać się zwyczajny czar przyzywający, który
ściągnie
ptaka lub małego
96
czworonoga dość blisko, by złapać go i zabić. Dru nie umiał gotować, ale miał
nadzieję, że za pomocą drugiego małego czaru przyrządzi dla siebie jedzenie.
Uśmiechnął się
szeroko na myśl o własnoręcznym patroszeniu ptaka. Żaden Vraad nie zniżał się do
wykonywania takich poślednich zadań, ale też nigdy dotąd żaden Vraad nie znalazł
się w
podobnym położeniu. Jeśli nie będzie miał innego wyjścia, zrobi to, co trzeba;
tej jednej
vraadzkiej zasadzie Dru pozostał wierny.
Pierwsze kroki poszły gładko. Dru pracował powoli, mając nadzieję, że dzięki
temu
ukończenie czaru będzie łatwiejsze. W pewnej chwili poczuł opór, początkowo
nieznaczny,
potem coraz silniejszy; opór wzrósł, gdy stracił cierpliwość i zaczął się z nim
zmagać. Wiatr
przybrał na sile, lecz nie zwrócił na to uwagi.
Wreszcie ukończył zaklęcie wezwania. Miał wrażenie, że trzasnął w niego piorun,
ale
czar wytrzymał. Musiał istnieć jakiś inny sposób! Walka z tą krainą wyzuwała go
z sił za
każdym razem, gdy próbował posłużyć się swoją mocą. Ale przecież nie mógł we
wszystkim
szukać pomocy u Mroku, zwłaszcza nie teraz.
Usłyszał zwierzę na długo przed tym, nim pojawiło się w polu widzenia. Było to
duże
stworzenie, znacznie większe niż chciał przywołać. Jeśli zaliczało się do
drapieżników, jego
szansę na przeżycie konfrontacji stały pod znakiem zapytania. Na chwilę
sparaliżował go
rozbudzony na nowo strach przed śmiercią. W tym czasie zwierz pojawił się w
zasięgu
wzroku.
Był to koń. Jego koń.
Rumak parsknął i przykłusował bliżej, wyraźnie uradowany spotkaniem ze swoim
panem. Równie zadowolony czarnoksiężnik mocno uściskał go za szyję. Dziecinny
gest, ale
zrozumiały, ponieważ wierzchowiec był jedynym stworzeniem z jego ojczyzny,
jedyną
więzią łączącą go z zamkiem, Sharissą i Sirvakiem. Co ważniejsze, stanowił żywy
dowód na
to, że gdyby nie ruszył się z miejsca, mógł bez trudu przejść do ukrytego
świata. Z pewnością,
myślał, uspokajając pobudzonego rumaka, ścieżka prowadziła w obie strony.
Wystarczyło iść,
póki jej nie znajdzie... to znaczy, jeśli wcześniej nie natknie się na Rendela i
golemy
Tezerenee.
97
- Dobry koń - szepnął Vraad. Przeciągnął ręką po jego karku, wygładzając
zmierzwioną sierść. Raptem zamarł.
„Gdzie siodło i uzda?”
Uważnie obejrzał pysk rumaka. Nie znalazł krwawych śladów, które wskazywałyby,
że sam pozbył się uzdy. Nic też nie świadczyło, że stracił siodło w czasie
przedzierania się
przez chaszcze. Istniało tylko jedno wyjaśnienie: ktoś go rozkulbaczył.
Dru szybko rozejrzał się po ciemniejącym otoczeniu. Nie wyobrażał sobie, że ktoś
mógłby zdjąć siodło i puścić wolno tak świetnego wierzchowca. Poza tym
przywołanie
właśnie jego rumaka wydawało się zbyt dużym zbiegiem okoliczności.
Jego zmysły nie wykryły niczego niezwykłego w drzewach i krzakach, jednakże Dru
był niemal pewien, że jest uważnie obserwowany.
Raptem koń odwrócił się i ruszył w kierunku, z którego przybył. Vraad nie
dorównywał mu siłą; przyzwyczajony do kierowania zwierzęciem za pomocą magii,
bezskutecznie próbował je zatrzymać.
- Wracaj tutaj, ty przebrzydłe... - Tylko Sharissa umiała radzić sobie z końmi.
On był
tolerowany, nawet lubiany, ale wierzchowce były mu posłuszne głównie dlatego, że
nie miały
innego wyboru.
Dru odwrócił się do Mroku, by sprawdzić, czy zaszły w nim jakieś zmiany, ale byt
nadal trwał zwinięty w nieco obrzydliwą kulę, która pulsowała bez chwili
przerwy. Nie chcąc
po raz drugi utracić swojego wierzchowca, Dru niechętnie podążył za nim. W
zasadzie nie był
pewien, co chce zrobić, ale coś zrobić musiał.
Ani na chwilę nie opuszczała go myśl, że być może wchodzi prosto w pułapkę. Nie
chciał jednak rezygnować z wierzchowca, który znacznie ułatwiłby mu podróż. W
najgorszym wypadku rozpęta swoje czary i pal licho cierpienia, na jakie w ten
sposób się
narazi. Wystarczająco silna wola mogła zdławić protesty tego świata. Przecież
był Vraadem.
Koń skręcił na północny wschód i niestrudzenie kłusował przez las. Dru biegł za
nim,
potykając się, hamowany przez gałęzie i stałe
98
podnoszenie się terenu. Zbliżał się do pagórka albo pasma wzgórz. Wzniesienie
nie
mogło być wysokie, bo nie przysłaniało gór widocznych daleko na północy, ale
różnica
wysokości wystarczała, by zmęczyć go bardziej niż całodzienna wędrówka. Mimo
wszystko
nie zwalniał; zaciął się w uporze i nawet zaczął wypatrywać stojącego przed nim
wyzwania.
Napędzała go narastająca złość. Każdego, kto ośmieli się wejść mu w drogę,
spotka straszliwe
rozczarowanie.
Wreszcie zbliżył się do szczytu wzniesienia. Koń zniknął na przeciwległym
zboczu.
Dru słyszał jego tętent. Stanął na wierzchołku i po raz pierwszy spojrzał na to,
co leżało po
drugiej stronie wzgórza.
Stok z tej strony był o wiele dłuższy i schodził łagodnie w dolinę, która
niegdyś
zapewne była żyzna, ale z upływem stuleci wyjałowiała. Najciekawsze było to, co
zobaczył
może w odległości pół mili od szczytu.
Miasto! Nie było molochem rozciągającym się po krańce horyzontu, ale wyglądało
imponująco.
Dru zmrużył oczy, korygując pierwsze wrażenie. Ruina. Nawet stąd było widać, że
miasto jest w opłakanym stanie. Kilka wież rozpadło się, a mury mogły uchodzić
za zwały
skalnego złomu. Miasto leżało na wzgórzu co najmniej tak dużym jak to, na którym
stał.
Bardziej przypominało wielką warownię, ponieważ wszystkie budowle były
połączone. W
większości okrągłe, jak kopuły pogrzebane w piasku, ale trafiały się też
prostokątne. Dru
rozpoznał też ledwo widoczny dziedziniec.
Choć miasto wyglądało nieszczególnie, poznał, że niegdyś było siedzibą wielkiej
mocy. Jego budowniczowie dorównywali Vraadom. Nasuwało się pytanie, co się z
nimi stało.
Dlaczego miasto zostało opuszczone?
Koń zatrzymał się u stóp zbocza i niemal ze zniecierpliwieniem obejrzał się na
swego
pana. Po stoku wiła się ścieżka ułatwiająca zejście w dolinę. Dru wiedział, że
powinien
podążyć za rumakiem. Wiedział też, że ten, kto go przysłał, chciał, by wiedział,
że został tu
sprowadzony umyślnie. To świadczyło o chęci do rozmowy, nie do zabijania.
99
- Mamy wejść do smoczej paszczy? - szepnął pod nosem.
Zaświtała mu myśl o Mroku, który mógł przebudzić się i stwierdzić, że został
sam. W
tym świecie rozdzielanie się nie było najbardziej rozsądnym posunięciem, ale
dociekliwy,
zarozumiały Dru nie miał zamiaru marnować okazji. Choć dysponował ograniczonymi
możliwościami, nie upadał na duchu. Ktoś chciał się z nim zobaczyć i Dru uznał,
że
nieznajomym może powodować chęć przyjścia mu z pomocą. Taki powód trafiał mu do
przekonania i eliminował wszelkie inne, łącznie z paroma, które prawdopodobnie
miałyby
więcej sensu, gdyby tylko wziął je pod rozwagę.
Schodząc ze wzgórza, częściej patrzył na wymarłe miasto niż pod nogi. Dwa razy
potknął się, ale dopisało mu szczęście i nie sturlał się do stóp zbocza.
Mało brakowało, a runąłby jak długi już na samym dole. Ciało na ścieżce miało
barwę
podłoża, w którym leżało zagrzebane do połowy, i zobaczył je dopiero w ostatniej
chwili.
W ciągu jednego oddechu, potrzebnego na rozpoznanie przeszkody, sytuacja uległa
diametralnej zmianie. Koń stał spokojnie w pobliżu. Już nie okazywał
zniecierpliwienia,
raczej oczekiwanie.
Vraad pochylił się nad zwłokami. Leżały na brzuchu. Osobnik miał ludzkie
kształty,
był jego wzrostu. Wybornie utkany materiał ubrania rozpadł się pod jego palcami.
Vraad z
grozą i zdumieniem patrzył, jak ciało też się rozsypuje, kruszy i ulatuje z
wiatrem. Po paru
sekundach została tylko garść grubszych kawałków, głównie ozdób z ubrania.
„Od kiedy tu leżało? - zastanowił się Dru. - I jak trzeba umrzeć, żeby ciało
zachowało
się w taki sposób?”
Nagle wizyta w zrujnowanym mieście przestała być kusząca. Czarnoksiężnik wytarł
twarz z pyłu i obejrzał się w stronę wzgórza. Wspinaczka nie będzie znowu taka
okropna...
Blask słońca był ledwie cieniem wcześniejszej wspaniałości. Wspinaczka może nie
będzie straszna, ale czy zdoła znaleźć drogę do swojego towarzysza? Nawet
zakładając, że
Mrok wyróżniał się w... mroku, nie zdoła zobaczyć go ze szczytu. W ciemności
mógł
powędrować w złym kierunku.
- Serkadion Manee! - zaklął, ganiąc się za głupotę. Jego moce i zmysły odzyskały
dawną sprawność. Wystarczy skupić się na...
Coś złapało go za lewą stopę i zagroziło przewróceniem na ziemię. Dru spojrzał
pod
nogi: noga po kostkę ugrzęzła w skale. Pułapka zaciskała się dość mocno, by
hamować
krążenie. Dru podjął pierwszą próbę odzyskania wolności, polegającą na kopnięciu
powoli
podnoszącego się gruntu. Kiedy zdał sobie sprawę, że postępuje idiotycznie,
zaniechał
ostrożności i wezwał swoje moce. Nie wiedząc, czy wystarczą do osiągnięcia celu,
uderzył z
całej siły.
Ziemia zadygotała gwałtownie i zbocze wzgórza zadrżało, grożąc osunięciem się na
Vraada. Nie na tym mu zależało i zastanowił się, czy przypadkiem nie
przyspieszył swojej
śmierci. Nagle to, co go trzymało, rozluźniło uchwyt i zaskoczony czarnoksiężnik
stracił
równowagę. Wymachując rękami, na próżno próbował ustrzec się przed upadkiem.
Twardo
uderzył o ziemię.
Z ziemi wyłoniło się ogromne, okropne stworzenie, przysłaniając sobą cały świat.
Dru
zobaczył wykrzywiony pysk z długim ryjem i czerwonymi ślepiami. Potwór pokryty
był
naturalnym połyskliwym pancerzem i stał na dwóch krzepkich nogach. Miał pazury
dostatecznie długie, by złapać go za szyję i urwać mu głowę. Przeraźliwe
pohukiwanie niemal
rozerwało mu bębenki w uszach. Straszydło podniosło szpony, wyraźnie chcąc
rozpruć
brzuch leżącej na wznak ofierze. Spanikowany czarnoksiężnik desperacko starał
się odzyskać
władzę nad swoimi jakże nieprzewidywalnymi mocami. Nie chciał oddać życia bez
walki.
Szpony opadły.
Czarna aura otoczyła atakującą bestię, która zahukała z przerażenia i runęła na
zamierzoną ofiarę.
Dru zachował dość rozsądku, by odtoczyć się na bok. Nie miał pojęcia, co się
stało;
wiedział tylko, że znów uniknął śmierci - z pomocą kogoś lub czegoś. Przestał
się turlać,
skoczył na nogi i przykucnął na wypadek, gdyby groziła mu kolejna napaść. Atak
nie nastąpił.
Ostrożnie zbliżając się do niedoszłego zabójcy, Dru zmarszczył czoło. Stwór
stapiał
się z powierzchnią terenu i tylko drobne błyski w załomach pancerza świadczyły o
jego
obecności. Z formującym się podejrzeniem Dru ostrożnie trącił nogą wielkie
truchło.
Rozpadło się jak wcześniej znalezione zwłoki.
W tym samym czasie Vraad usłyszał łopot skrzydeł. Spojrzał w górę.
Nad jego głową krążyło kilkanaście skrzydlatych stworzeń, takich samych jak to,
które próbowało zabić go w Nimth. Największe trzymało w rękach wiszący na szyi
medalion.
Dru nie wątpił, że z pomocą tego przedmiotu uśmierciło opancerzonego potwora.
Teraz medalion wycelowany był w niego.
VIII
Wśród zgromadzonych Vraadow narastała wrogość, stopniowo przerywająca zapory
zdrowego rozsądku i formująca coś, co można było opatrzyć mianem jednej ogromnej
powodzi nienawiści.
Gerrod zauważył niepokojące objawy najpierw u niejakiego Highcorta, urodziwego
Vraada obwieszonego dużymi jaskrawymi świecidełkami. Highcort nosił pierścienie
na
wszystkich palcach i był odziany w szatę o barwie królewskiej purpury, w której
wyglądał jak
znudzony życiem monarcha. Celem jego gniewu była kobieta, raz - a może dwa razy?
-
będąca jego kochanką. Wystroiła się we wstęgę wielobarwnego światła, która co
chwilę na
mgnienie oka odsłaniała jej wdzięki. Długie włosy opadały jej na czoło, niemal
zasłaniając
oczy. Była wyższa od Highcorta, lecz proporcje te mogły się zmienić w zależności
od
nastroju oponentów. Gerrod nie pamiętał, jak się nazywała.
Highcort nie szczędził jej wyzwisk. Ostatnie było najbardziej łagodnym w długiej
serii, która zasygnalizowała Gerrodowi rodzące się na dziedzińcu kłopoty.
- Obłudna liszka! Drażnią mnie twoje zagrywki! Jeśli nie przestaniesz mleć
ozorem,
będę musiał go skrócić!
- Próbujesz zrobić to od lat, Highcort! O co chodzi? Czyżbym znalazła się zbyt
blisko
prawdy?
Mężczyzna zgrzytnął zębami. Wokół niego zaczęła formować się mgła, najpierw w
postaci obłoku, potem wiru.
Gerrod nie miał pojęcia, co robi kobieta, ale wyczuwał jej moce.
W chwili, gdy oboje mieli uderzyć, zawisło nad nimi dwóch smoczych jeźdźców.
Skłóceni Vraadowie popatrzyli w niebo, zdając sobie sprawę, że tam czyha większe
niebezpieczeństwo.
- O co chodzi? Co się dzieje?
Słysząc grzmiący głos swego ojca, zakapturzony Tezerenee oderwał się od okna.
Był
rozczarowany odgórną ingerencją. Gdyby zwaśnionej parze pozwolono kontynuować
pojedynek, pozostali Vraadowie rozerwaliby się trochę i na jakiś czas
zaprzestali narzekań.
- Nie możemy zwodzić ich dłużej, ojcze. Znów zaczynają się swary.
Władca Tezerenee pochylał się nad mapami i notatkami sporządzonymi przez Gerroda
i Rendela, a dotyczącymi przeprawy do Smoczego Królestwa. Z roztargnieniem
gładził po
głowie małego wężosmoka, który przycupnął na jego okrytym pancerzem ramieniu. Z
niesmakiem patrząc na dokumenty, wysłuchał przestrogi syna.
Reegan, zawsze w gorącej wodzie kąpany, nagle trzasnął pięścią w stół. Nie
zwracając
uwagi na sypiące się drzazgi i dziurę w blacie, wrzasnął:
- Trzeba złapać ich za mordy i pokazać, kto tu rządzi! Gdyby znali prawdę o
swoim
położeniu, padliby przed nami na kolana i błagali o miejsce w nowym królestwie!
Gerrod miał dość jego głupoty, ale sam też postąpił nieopatrznie. Zanim zdał
sobie
sprawę, że w ten sposób ściągnie uwagę ojca z powrotem na siebie, powiedział:
- Już nie możemy obiecywać, że ich tam dostarczymy! Ojciec wyprostował się
gwałtownie, aż wężosmok wrzasnął z przerażenia. Wielmożna Alcia Tezerenee,
stojącą z
boku za małżonkiem, uspokajająco położyła rękę na jego ramieniu.
- Spokojnie, kochanie. Gerrod ma rację. Teraz należy naprawić szkody i
sprawdzić,
czy da się coś uratować.
- Wolałbym zamiast tego skrócić o głowę Ephraima i jego bandę. - Barakas
odetchnął
głęboko, niemal wysysając powietrze z komnaty. Zapanował nad emocjami. Odwrócił
się od
Gerroda, który wydał bezgłośne westchnienie ulgi, i zatrzymał wzrok na
przedstawicielu
grupy wyznaczonej do nadzorowania przeprawy Rendela. Zrezygnowali z prób
utrzymania
ciała przy życiu; umarło niedługo po nadejściu wieści, że powodzenie przeprawy
jest
zagrożone. - Esad! Ile golemów zostało?
Tezerenee rzucił się na kolana.
- Ojcze, przygotowano około dwustu. Taką liczbę podają najświeższe doniesienia.
- Do przyjęcia. - Barakas pogładził się po brodzie. - Więcej niż potrzeba,
żebyśmy
mogli się przeprawić. Zostanie jeszcze parę sztuk dla naszych popleczników. Co
do reszty... -
lekceważąco wzruszył ramionami - skoro uważają się za potężnych Vraadów, niech
radzą
sobie sami.
„Ale wcześniejsze pytania pozostają bez odpowiedzi” - pomyślał Gerrod z goryczą.
Co stało się z Ephraimem i tymi, którzy mieli za zadanie stworzyć i przygotować
golemy?
Puste skorupy stanowiły najważniejszy element planu, bo miały przyjąć ka Vraadów
po ich
przejściu do nowego świata. Kiedy nadszedł meldunek, że nikt z grupy nie
odpowiada na
wezwania, władca Tezerenee osobiście udał się zbadać przyczynę milczenia.
Znalazł tylko
wyryty w ziemi pentagram i parę drobiazgów należących do członków grupy. Nie
zobaczył
śladów walki ani zamglonego widoku, który świadczyłby o ingerencji tamtego
drugiego
świata.
Patriarcha doszedł do przekonania, że grupa dopuściła się samowolnej przeprawy,
zostawiając ciała w jakiejś jaskini, aby opóźnić odkrycie prawdy. Jak
stwierdzono, pierwszy z
wysłanych mógł pomagać w ściągnięciu ka drugiego i tak dalej, aż do ostatniego.
Taka
przeprawa wymagała od pierwszego z przybyłych utrzymywania mentalnej więzi z
tymi,
którzy podążą za nim. Wcześniej zniknięcie Rendela zakłóciło tę właśnie część
planu.
- A zatem postanowione.
Zgromadzeni Tezerenee, głównie synowie i córki pary władców, umilkli w pół
zdania.
Ucichły prowadzone szeptem rozmowy. Kiedy nikt nie pokwapił się zabrać głosu,
Gerrod
wziął ten ciężar na siebie, co zresztą stawało się już regułą mimo jakichkolwiek
oznak
wdzięczności ze strony rodzeństwa.
- Co jest postanowione, ojcze?
Wielmoży Barakas popatrzył na niego jak na idiotę.
- Słuchaj, co mówię! Podjęliśmy decyzję. Przed końcem dnia zaczynamy
przeprowadzkę do Smoczego Królestwa. Wezwę tych, którzy dołączą do naszych
szeregów.
Ogłosimy, że oni przeniosą się pierwsi, a o kolejności pozostałych zadecyduje
loteria.
- Nikt w to nie uwierzy. Patriarcha spojrzał na niego wyniośle.
- Uwierzy, bo poręczę słowem smoka.
„Oto, do czego doszło - pomyślał młodszy Tezerenee z niesmakiem. - Doskonale
pojęte poczucie honoru!”
W gruncie rzeczy ojcu nie można było zarzucić kłamstwa, ponieważ loteria, mimo
że
obwarowana pewnymi zastrzeżeniami, została zaproponowana na samym początku.
Takie
rozwiązanie miało zagwarantować przypadkowy, a więc sprawiedliwy porządek
przeprawy.
Jego pomysłodawcą był Rendel. Starszy brat Gerroda przypomniał klanowi, że żaden
Vraad
nie uważa się za gorszego od innych i nie zgodzi się zająć miejsca po kimś
równym sobie.
Loteria wraz z obietnicą, że na kolejność nie wpłyną żadne znajomości, zdusiła w
zarodku
rodzący się sprzeciw. Jednakże Vraadowie nie mieli pojęcia, że w pierwszej puli
znalazły się
jedynie wybrane nazwiska. Barakas wiedział, że te osoby może podporządkować
sobie prośbą
albo groźbą. Pozostali Vraadowie za szansę przetrwania mieli zapłacić złożeniem
wiernopoddańczego hołdu.
Zgromadzeni na placu czarnoksiężnicy prześcigali się w manifestowaniu swojej
potęgi. Było pewne, że z powodu takiej ilości rozpętanej mocy Nimth umrze o
wiele
wcześniej, niż przewidywano. Władca Tezerenee wymyślił sposób ratunku, więc
Vraadowie
poczuli się bezpiecznie i uznali, że mogą używać czarów bez ograniczeń. Bawili
się
wyśmienicie.
Pogrążony w myślach Gerrod nagle stwierdził, że brakuje mu powietrza, a jakaś
niewidzialna siła trzyma go za kark i odwraca w stronę ojca. Poza jego
charczeniem
westchnienie wielmożnej Alcii było jedynym dźwiękiem, który zakłócił ciszę
panującą w
komnacie.
- Okazuje się, że do niczego się nie nadajesz, mój synu - rzekł patriarcha. Jego
pełen
słodyczy głos zmroził krew wszystkim bez wyjątku, ale głównie nieszczęśnikowi,
do którego
skierowane były słowa. - Kazałem ci zorganizować przeprawę. Straciłeś panowanie
nad
sytuacją. Poruczyłem ci nadzór nad tworzeniem golemów będących gwarancją naszego
przyszłego życia. Sprawa wymknęła ci się z rąk. Oddałem ci pod opiekę pannę
Zeree... która
bez wątpienia uciekła do zamku ojca. - Czar wiążący Gerroda zelżał i młody
Tezerenee
łapczywie zassał powietrze. - Nieustannie kwestionujesz moją wiedzę, podczas gdy
nie
możesz polegać na własnej. - Barakas odwrócił się do małżonki. - Zrobiłem dla
naszego syna
wszystko, co w mojej mocy. Skoro nie potrafi wywiązać się z obowiązków, niech
zwolni
przysługujące mu miejsce. Jest wielu innych, którzy chętnie je zajmą, gdy
rozpocznie się
przeprawa.
Wielmożna Alcia chciała zaprotestować, ale dostrzegła w oczach męża coś, co
nakazało jej zachowanie milczenie.
Barakas ujął ją pod ramię i ruszył do wyjścia. Przystanął w progu i zimnym tonem
rozkazał:
- Rozpocząć przeprawę. Reegan, ty dowodzisz. - Władca Tezerenee obrzucił Gerroda
ostatnim miażdżącym spojrzeniem. - A co do ciebie... dowiedz się, co chodzi po
głowie córce
Zeree, która najpierw zataja informacje, a później wymyka się do zamku ojca.
Jeśli ci się
powiedzie, może znajdzie się dla ciebie miejsce.
Gerrod pokiwał głową, starając się zachować niewzruszoną minę; twarz miał
odsłoniętą, gdyż czar Barakasa zerwał mu kaptur z głowy. Jego ojciec był
obłąkany, choć nikt
nie potwierdziłby tego stwierdzenia. On, Gerrod, nie ponosił winy za żadne z
wymienionych
„niepowodzeń”, a jednak to na niego spadła karząca ręka Barakasa. Po prostu
dlatego, że
odstawał od reszty Tezerenee. Dziwił się, że Rendel tak długo z nimi wytrzymał,
i zdawał
sobie sprawę, że miał wiele powodów, aby ich porzucić.
Kiedy para władców opuściła komnatę, Reegan odzyskał zimną krew i zaczął
wydawać rozkazy. Większość z nich bardziej pasowała do organizowania wyprawy
wojennej
niż przeprawy ka, ale Gerrod nie mógł temu zaradzić. Barakas zlecił kierowanie
realizacją
planu Reeganowi i kropka. Młody Tezerenee zastanawiał się, czy pod wodzą
najstarszego
brata ktokolwiek zdoła przejść do drugiego świata.
Zastanawiał się także, czy on chce się tam znaleźć.
Była to śmieszna myśl, bo tutaj czekała go wyłącznie śmierć. W świecie za
zasłoną
istniała szansa przeżycia. Mimo przeczucia, że skolonizowanie tak zwanego
Smoczego
Królestwa nie okaże się wcale takie proste, jak uważał ojciec, przeniesienie się
było lepsze
niż pozostanie i patrzenie na wielowiekowy rozkład Nimth. Nie przeżyłby dość
długo, by
zobaczyć koniec swojego świata.
Z tą myślą Gerrod okręcił się płaszczem i udał do włości Dru Zeree.
W zamku, do którego próbował dostać się Gerrod, Sharissa rugała Sirvaka. Famulus
kulił się przed nią, żałosny, ale nie skruszony.
- Nie posłuchałeś mnie, Sirvaku! De razy muszę ci mówić, zanim zrozumiesz?
- Rozumiem, paaani! Sssłucham tylko rozkazów paaana! Nikt poza tobą nie może tu
wejść!
- Ojca nie ma! Próbuję go uratować, a ona może w tym pomóc! - Sharissa machnęła
ręką w stronę zdezorientowanej Melenei.
- Uspokój się, skarbie - rzekła słodko czarodziejka. - Jestem pewna, że Sirvak
chciał
dobrze. Nie możesz oczekiwać, że złamie rozkazy Dru. Ostatecznie... - dodała,
uśmiechając
się do zdenerwowanego famulusa - ma ograniczoną wyobraźnię, ograniczony umysł.
Sirvak syknął na intruza. Sharissa oniemiałaby ze zdumienia, gdyby dowiedziała
się o
wszystkim, co się działo w „ograniczonym umyśle” zwierzaka. Choć famulus był
potężny, nie
mógł się równać z Meleneą. Dysponując wsparciem w postaci systemów obronnych
zamku,
mógłby dotrzymać jej placu, a nawet ją pokonać, lecz gdyby tylko znalazła się
wewnątrz, był
zdany wyłącznie na siebie. Nie chciał zdradzać Sharissie, co jest mu wiadomo na
temat
czarodziejki, bo bał się o jej życie. Z doświadczenia wiedział, że Melenea nie
zawahałaby się
przed zabiciem ich obojga. W takim stanie rzeczy skrzydlaty zwierz mógł tylko
czekać i nie
tracić nadziei.
Wina leżała po stronie Dru i nawet on musiał to przyznać. Nie chcąc wtajemniczać
córki w swoje dawne romanse, zakazał famulusowi wspominania o takich osobach,
jak
piękna, ale groźna czarodziejka. I teraz to polecenie miało przyczynić się do
ich zguby. Sirvak
zasyczał, wyrażając nie tyle swój stosunek do stojącej przed nim Melenei, ile
własną
bezsilność. Nie potrafił ochronić swojej podopiecznej!
Sharissa, nieświadoma zamętu panującego w głowie zwierzaka, uciszyła go
spojrzeniem.
- Dość tego! Powiedziałeś, że masz coś, co pomoże nam znaleźć ojca. Co to
takiego?
Stworzenie przeniosło spojrzenie ze swojej pani na nienawistnego gościa i z
powrotem. Jego dziwaczne oblicze zdradzało frustrację.
- Sirvak, mówimy o życiu mojego ojca! Famulus niechętnie wyznał:
- Kryształy. Wszystkie informacje ssssą w kryształach. Można przewidzieć, kiedy
znów się otworzy rozdarcie. Być może.
Było jasne, że stworzenie jest niezbyt pewne swego. Sharissa też nie była
zbytnio
przekonana do tego pomysłu. Melenea obserwowała ich w milczeniu, czekając, jak
się
zdawało, na dalsze wyjaśnienia. Sharissa przypomniała sobie, że przecież jej
przyjaciółka nie
wie o eksperymencie ojca, więc wyjaśniła go dokładnie. Szczegółowo opowiedziała
o
kryształach, które rejestrowały magiczną energię i widoki, żeby Dru mógł
przestudiować je w
wolnym czasie.
Melenea była zafascynowana.
- Kochany, wspaniały Dru! Zawsze wiedziałam, że jest błyskotliwym wynalazcą. Ile
możliwości oferuje takie rozwiązanie! Zdajesz sobie sprawę, jaką przewagę może
zapewnić
nad rywalami?
Sharissa nigdy nie rozpatrywała tego od tej strony, ale rozumiała, że porównując
magiczne wzory Nimth i Smoczego Królestwa, czarnoksiężnik mógłby nauczyć się
lepszego
wykorzystywania naturalnych mocy. W tej chwili jednakże nie to było
najważniejsze.
- Sirvak ma rację - powiedziała, zapominając o komentarzu Melenei. - Kryształy
mogą
doprowadzić nas do następnego rozdarcia, kolejnego ukazania się świata za
zasłoną. Mogą
nawet wskazać nam w miarę bezpieczne wejście.
W oczach czarodziejki zapłonął ogień. Sharissa uznała ten widok za fascynujący i
niepokojący zarazem. Nigdy dotąd nie widziała czegoś takiego. Melenea mogła
nauczyć ją
tylu nowych rzeczy...
- Shari, kochanie, być może masz rację! Czyż to nie lepsze od pomysłu Barakasa?
Wiesz, byłby wściekły, gdyby się dowiedział.
Słowa czarodziejki potwierdziły jej domysły. Wiedziała, że nie może wtajemniczyć
Tezerenee w osiągnięcia ojca, niezależnie od tego, jakiej pomocy mogliby jej
udzielić w
zamian. Była pewna, że razem z Meleneą osiągną cel na własną rękę.
- Może pokażesz mi kryształy, skarbie? - Melenea złapała ją za ramiona. Jej
zaangażowanie podniosło Sharissę na duchu.
W tej chwili Sirvak poderwał głowę i wrzasnął na coś niewidzialnego.
- Ostrzeżenie, paaani! Ktoś ssstoi w granicach włości paaana!
- Pozwól, niech zobaczę. - Melenea odsunęła się od Sharissy i spojrzała pustym
wzrokiem w przestrzeń. Kiedy jej oczy znów się skupiły, uśmiechnęła się
wymuszenie. - Tó
twój zakapturzony cień. Próbuje znaleźć lukę w obronach Dru.
- Gerrod?
„Podejrzewają” - pomyślała Sharissa z nagłą paniką. Potem uświadomiła sobie, że
to
niemożliwe. Nie, Gerrod przybył tu najprawdopodobniej dlatego, że ojciec kazał
mu
sprowadzić ją z powrotem. Przez chwilę mu współczuła, ale nie na tyle, by się
poddać.
- Nie zdoła wejść. Ojciec starannie opracował czary ochronne. Melenea zadumała
się.
- Gdyby chodziło o tego narwańca Reegana, byłabym skłonna ci uwierzyć, ale
Gerrod
jest bystry... i podstępny. Może przechytrzyć czary.
- Nie wtedy, gdy nad całością czuwa Sirvak. - Sharissa odwróciła się do
famulusa. -
Dopilnuj, żeby nie zdołał wejść.
Magiczne stworzenie sprawiało wrażenie zdenerwowanego. Zdawało się, że chce coś
powiedzieć, ale w końcu skłoniło głowę na znak posłuszeństwa i wymruczało:
- Jak każesz, paaani.
- Idź już. Na co czekasz?
Famulus z ociąganiem wzbił się w powietrze. Z nieodgadnioną miną zerknął na
Meleneę i odleciał.
- Dokąd poleciał?
- Ma swoją wieżę, z której lubi prowadzić obserwacje.
- Lubi? Dziwne, famulus z charakterem! Ach, nieomal zapomniałam! Przecież
stworzył go Dru, więc nie powinnam się dziwić.
Sharissa uśmiechnęła się, uznając jej słowa za komplement, potem wskazała
wyjście
na korytarz.
- Tędy. Ominiemy żelaznego golema.
- Chodźmy. Niech Gerrod dobija się, dopóki nie straci sił. - Melenea chciała się
teleportować. Kiedy nic się nie stało, ponowiła próbę.
Dopiero wtedy Sharissa przypomniała sobie o wcześniejszych kłopotach, jakie
napotkała wraz z ojcem.
- Niedaleko stąd było rozdarcie. Jego obecność utrudnia niektóre czary. W końcu
uznaliśmy, że łatwiej iść pieszo. Myślę, że ojciec polubił wysiłek fizyczny.
- Naprawdę? - Melenea nie była przekonana, ale wreszcie wzruszyła ramionami. -
Przez pewien czas to może stanowić miłą odmianę. Dobrze, chodźmy więc, słodka
Shari.
Sharissa paplała bez chwili przerwy. Wreszcie mogła porozmawiać o rzeczach, o
których nie mówiła nawet z ojcem. Melenea okazywała żywe zainteresowanie. Od
czasu do
czasu zadawała pytania, wtrącała parę słów i słuchała pilnie jej opowieści o
matce.
- Ojciec mówił, że jestem do niej podobna. Tak wyglądała w czasie, gdy się
poznali.
Nie wiem, czy to ma jakieś znaczenie, bo przecież wszyscy bez ustanku zmieniają
powierzchowność. Nie pamiętam jej. Zginęła w jakimś pojedynku. Taka bezsensowna
śmierć.
- Sharissa spojrzała na swoją towarzyszkę. - Wiem, że sprawiam wrażenie
beztroskiej,
ale taka nie jestem. To tylko dlatego, że mama zginęła dawno temu i w zasadzie
wcale jej nie
znałam.
Czarodziejka przyciągnęła ją do siebie.
- Rozumiem. Należy uodpornić się na próby, na jakie wystawia nas życie. Uważać
wszystko, choćby było ogromnie smutne, za swego rodzaju grę. To jedyny sposób,
by
zachować chęć do życia po pierwszych czterech czy pięciu stuleciach. Gdy
zaczęłam patrzeć
na życie w ten sposób, stwierdziłam, że jest o wiele bardziej zgodne z
oczekiwaniami.
- Gra? - Sharissa miała kłopoty z uznaniem wydarzeń paru ostatnich dni za
elementy
gry, ale Melenea miała na poparcie swoich słów stulecia doświadczenia. Może gdy
będzie po
wszystkim
- jeżeli to się skończy - spróbuje skorzystać z jej rady. Stanęły przed
pracownią Dru.
Spróbowały wejść, ale coś nie chciało ich wpuścić.
- Nie rozumiem. - Panna Zeree wysunęła się przed swoją towarzyszkę i wyciągnęła
rękę. Nie napotkała oporu i weszła do środka. Melenea podniosła rękę i chciała
pójść w jej
ślady, ale została odepchnięta. Z irytacją skubnęła opadający na policzek kosmyk
włosów.
- Kolejny środek ostrożności Dru, śliczna Shari - oznajmiła. Jej uśmiech był
trochę
wymuszony.
- Tak mi przykro. - Córka Dru sięgnęła umysłem i zakłóciła czar na tyle, by
Melenea
mogła wejść do pracowni. - Przyzwyczaiłam się do zabezpieczeń tak bardzo, że
czasami o
nich zapominam, choć myślę, że to jest nowe. Jest nastrojone tylko na ojca i
mnie i podlega
zmianom zachodzącym w Nimth. Odkryłam to, zanim... zanim ojciec odszedł i...
Melenea znów stała przy niej, nie skąpiąc jakże potrzebnych słów otuchy.
Sharissa
zastanawiała się, dlaczego czarodziejka od lat nie bywała w ich domu, ale nie
śmiała o to
zapytać. Uważała ją niemal za siostrę albo nawet matkę i nie chciała zrywać
więzi, która się
między nimi zrodziła.
- Och, kochany Dru! To niewiarygodne! Pocieszycielskie ramiona odsunęły się
bezceremonialnie. Melenea szybko przeszła na drugą stronę komnaty, do skupiska
magicznych kryształów. Przyglądała się wszystkim razem i każdemu z osobna,
komentując
szeptem ich układ i kolory. Znała się na kryształach, to było oczywiste.
Nadzieja z nową siłą
wezbrała w sercu Sharissy; rozumiała wiele z tego, co nauczył ją ojciec, ale z
wieloma
rzeczami jeszcze nie umiała sobie poradzić. Może Melenea będzie wiedziała, co
zrobić.
Po paru długich, dręczących minutach czarodziejka powiedziała:
- Widmowe krainy... Ukryty świat, jak nazwał go Dru, oddziałuje na Nimth,
prawda?
Myślę, że bardziej, niż zakładano.
Rozumiała! Sharissa skwapliwie pokiwała głową i powiedziała:
- Wdziera się w paru miejscach, takich jak wzgórze, a wówczas nie można
przewidzieć, jak zadziałają czary. Dlatego ojciec tak długo zwlekał z
teleportacją.
Melenea pokiwała głową. Sharissa wcześniej zrelacjonowała jej przebieg wydarzeń
pod wzgórzem, na nowo przeżywając każdą dręczącą chwilę. Wspominanie sprawiało
jej ból,
ale Melenea chciała poznać szczegóły wypadku.
- Zastanawiam się...
- Co?
Czarodziejka potrząsnęła głową.
- Nic. Tylko tak sobie rozmyślam, skarbie.
Sharissa pokazała jej poprawki, które wprowadziła w układzie kryształów.
- Tutaj zmieniłam dzieło ojca. Melenea aż sapnęła za zdumienia.
- Taki wzór nie powinien się utrzymać.
- Ojciec powiedział to samo, ale kiedy przyjrzał się uważniej, zobaczył, że ten
drugi
świat wdziera się do naszego. Z tego powodu popędziliśmy na wzgórze i... -
urwała.
- Nie trap się tym więcej. - Melenea z uśmiechem krążyła wokół skupiska
kryształów.
Uśmiech ten niepodobny był do wcześniejszych. Wyrażał satysfakcję, ogromną
satysfakcję.
Sharissa zastanowiła się, czy czarodziejka znalazła sposób na uratowanie jej
ojca. - Myślę,
śliczna Shari, że powinnaś dodać coś tutaj. - Smukły, wytworny palec wskazał sam
środek
spirali. - I tutaj. - Palec wskazał miejsce pod sufitem.
- Jesteś pewna? - W miejscach wskazanych przez Meleneę można było wprowadzić
zmiany, ale Sharissa nie potrafiła doszukać się w nich sensu.
Promienny uśmiech zgasł.
- Oczywiście, Shari! Nie ośmielę się posunąć ani kroku dalej, dopóki nie
umieścisz
kryształów w tych dwóch punktach.
- Zgoda. - Sharissa podeszła do szkatułki, która stała na stole. Znała chroniący
ją czar
zamykający, gdyż otwierała ją często w przeszłości. Drewnianą skrzynkę zdobiły
wymyślne
spirale, a na środku wieczka widniało godło Dru Zeree. Ojciec trzymał w niej
kryształy
używane przy pracy. - Nie... - Chciała powiedzieć Melenei, że nie zna kształtu
ani barwy
potrzebnych kryształów, ale przeszkodził jej głos, który wdarł się w jej myśli.
Był to Sirvak.
- Paaani, Tezerenee Gerrod odchodzi. Tak szybko? To do niego nie pasowało.
- Jesteś pewien?
Odpowiedziała jej cisza, którą uznała za potwierdzenie. Po chwili famulus
podjął:
- Nie ma go na zewnątrz, paaani. Chroniłem dom najlepiej, jak uznałem za
możliwe.
Stwierdzenie zabrzmiało nieco dziwnie, ale Sharissa zrozumiała.
- Bądź czujny, Sirvaku. Może ponowić próbę. Rób, co trzeba, żeby ochronić zamek.
Od
ciebie zależy los mojego ojca.
- Robią, co trzeba, paaani. Paaani, nie mogą wejść do pracowni paaana.
- Wpuszczą ci, gdy będziesz mi potrzebny. W tej chwili byłoby to stratą czasu,
Sirvaku,
i nie jest konieczne. Jeśli nie będę mogła obejść się bez pomocy, wezwę ojcowe
cienioluby.
Cienioluby, stworzenia gnieżdżące się w krokwiach pod sufitem pracowni, były
pomocnikami Dru, dodatkowymi parami rąk podczas przeprowadzania eksperymentów.
- Sssą sssłabe, paaani, a ja...
- To wszystko, Sirvaku!
- Robię, co trzeba dla paaana i ciebie, paaani - powtórzył Sirvak przed
przerwaniem
kontaktu.
Sharissę zaintrygowały ostatnie słowa... nie, nie słowa, tylko ton Sirvaka. W
głosie
czarnozłocistego zwierza pobrzmiewał fatalizm.
- Shari, kochanie? Kryształy!
- Sirvak nawiązał połączenie, Meleneo. Gerrod odstąpił od zamku, zapewne wrócił
do
władców Tezerenee.
- Tak? - Melenea uśmiechnęła się lekko. - Uważaj na niego, Shari. Nie ulega
wątpliwości, że jest najbardziej przebiegły z nich wszystkich. Nigdy nie wolno
ufać jego
słowom i czynom.
Słowa czarodziejki potwierdziły zdanie, jakie Sharissa wyrobiła sobie o
zakapturzonym Vraadzie. Gerrod był Vraadem i Tezerenee. Czy mogła istnieć gorsza
kombinacja?
- Kryształy, kochanie. - Melenea szarpnęła kosmyk włosów układający się na
policzku. Zdawało się, że z trudem hamuje narastające podniecenie.
Sharissa uznała zachowanie przyjaciółki za oznakę bliskiego powodzenia. Tym
szybciej musiała wiedzieć, które kryształy będą jej potrzebne.
- Które mam wybrać?
- Wszystko jedno.
Sharissa poderwała głowę i spojrzała na swoją towarzyszkę.
- A rozmiar i kolor? Nie można umieścić byle czego! Możesz zniszczyć pracę ojca
i
już nigdy go nie znajdziemy!
Wyniosła czarodziejka paroma krokami pokonała dzielącą je przestrzeń i złapała
Sharissę za ramiona. Mocniej, niż Sharissa by sobie życzyła.
- Shari, kochane maleństwo, znam się na kryształach. Nie martw się. Masz. -
Melenea
wyjęła ze szkatułki dwa największe kryształy, niebieski i bezbarwny. - Nie ma
powodu do
obaw. Te będą pasować doskonale.
Zaniepokojona tym beztroskim wyborem Sharissa patrzyła, jak czarodziejka odwraca
się do jaskrawo oświetlonego skupiska i niedbałym ruchem rzuca dwa nowe
kryształy.
Błękitny natychmiast wzleciał pod sam sufit. Przejrzysty w tym czasie
przedzierał się między
innymi kamieniami, stawiającymi opór z niemalże ludzką determinacją. Sharissa
śledziła
pchany wolą Melenei kryształ, który wreszcie zajął miejsce w strukturze jednej
spirali.
Wcześniej, gdy samodzielnie wprowadziła zmiany, ojciec po uważnym zbadaniu
rezultatu pochwalił jej decyzję. Teraz przez dłuższy czas wpatrywała się w
spiralę i nijak nie
mogła zrozumieć, czemu miałoby służyć dodanie dwóch nowych kryształów. Gdy
powiedziała o tym Melenei, ta obdarzyła ją współczującym uśmiechem.
- Z czasem wszystko stanie się jasne. Obiecuję. A teraz jeszcze jedna sprawa.
Chciałabym, żebyś usunęła kryształy zawierające informacje o miejscu, w którym
zniknął
biedny Dru.
To było dość łatwe. Szczęśliwa, że może aktywnie uczestniczyć w ratowaniu ojca -
i
zadowolona, że tym razem rozumie, co robi
- Sharissa stanęła przy Melenei. Umiejętnie wezwała wskazane magiczne klejnoty i
z
uśmiechem patrzyła, jak wyrywają się z układu i płyną do jej wyciągniętej ręki.
Wyjęła
zamienniki ze szkatułki. Nowe kryształy płynnie wpasowały się w wolne miejsca.
Przyjaciółka pochwaliła jej wprawę.
- Jesteś cudownie zwinna, słodka Shari! Gdybym miała córkę, nie mogłabym być
bardziej dumna. Dru tak dobrze cię wychował.
Sharissa spłoniła się pod wpływem tego gradu komplementów. Dotychczas słyszała
tylko pochwały z ust ojca.
- Teraz - mówiła Melenea, wyciągając gładką, bladą dłoń
- daj mi kryształy i możemy ruszać w drogę.
- W drogę? - Sharissa niemal upuściła klejnoty. - Dokąd? Biorąc dziewczynę za
rękę,
czarodziejka odparła:
- Najlepiej będzie zrobić to w mojej pracowni, skarbie. Znam sposoby, o których,
nie
wątpię, nie wie nawet Dru... Poza tym tam będzie bezpieczniej, gdyby rozgniewany
Barakas
przysłał Gerroda z orszakiem niezliczonych krewniaków. Rozumiesz, o czym mówię?
Sharissa rozumiała. Nikt nie wiedział, że Melenea jej pomaga. Tezerenee rzucą
się na
zamek jej ojca, tracąc czas, podczas gdy one będą zgłębiać tajemnice kryształów.
To miało
sens i po raz kolejny podziękowała losowi za zesłanie troskliwej i zapobiegliwej
przyjaciółki.
- Będą też potrzebne notatki ojca. Są w jego prywatnych komnatach, zaraz je
przyniosę.
- Doskonale. W tym czasie ja skorzystam z okazji i rozejrzę się po pracowni.
Sprawdzę, czy nie ma tu jeszcze czegoś, co mogłoby przysłużyć się naszemu
celowi. -
Melenea ścisnęła mocno rękę Sharissy. - Niebawem zobaczysz Dru!
Sharissa wybiegła z pokoju, pragnąc jak najszybciej zabrać notatki i wrócić.
Przejęta
myślą o rychłym spotkaniu z ojcem, nie zauważyła cienia, który różnił się od
innych.
- Sharissa.
Potknęła się i wsparła o ścianę, nie wierząc własnym uszom. Omiotła wzrokiem
korytarz za plecami, wreszcie dostrzegając cień, który nie był cieniem.
Miała nadzieję, że to, na co patrzy, jest tylko wytworem jej spanikowanej
wyobraźni.
- Gerrod!
- Sharisso Zeree, wysłuchaj mnie! Sirvak mówi, że... „Sirvak!” Czyżby famulus ją
zdradził? To niemożliwe... chyba że Gerrod, przebiegły, jak mówiła Melenea,
zapanował nad
umysłem stworzenia i uczynił je swoim niewolnikiem.
- Nie zbliżaj się, Tezerenee!
- Głuptas z ciebie! Ojciec chronił cię nazbyt dobrze. Nie masz pojęcia, jaki
charakter
mają Vraadowie. Gdybyś tylko...
Sharissa wykorzystała gadatliwość niespodziewanego przybysza, wyminęła go i
biegiem zawróciła do pracowni ojca. Gerrod dał się zaskoczyć; zapewne uważał ją
za słabe,
rozhisteryzowane dziecko i nie spodziewał się takiej śmiałej, wcale nie
magicznej akcji. Miał
jednak wyjątkowy refleks, więc wymknęła mu się w ostatniej chwili.
- Sharissa! Nie! Wracaj! Porozmawiaj z Sirvakiem!
Nie poświęciła uwagi słowom zakapturzonego Vraada, bo wiedziała, że famulus stał
się bezmyślnym wyrazicielem jego woli. Osądziła, że jej jedyną nadzieją jest
Melenea i
ucieczka z zamku.
Gdy dobiegała do drzwi, za którymi Gerrod nie mógłby jej dosięgnąć, poczuła
mrowienie w otaczającym ją powietrzu. Tezerenee rzucał czar. Nie dbając, gdzie
wyląduje,
Sharissa wskoczyła do pokoju.
- Meleneo...
- Shari, zdejmij ze mnie to robactwo!
Wokół czarodziejki unosiła się chmara cieniolubów, nie większych od łat
ciemności.
Rój przesuwał się z jednej strony na drugą, gdy próbowała się bronić. Parę plam
na podłodze
mówiło o losie tych, które wpadły w jej ręce.
Sharissa bez trudu wytłumaczyła sobie ich zachowanie. Za pośrednictwem Sirvaka
Gerrod uzyskał kontrolę nad cieniolubami. Zamek już nie był bezpiecznym
miejscem;
Tezerenee zagrażał nawet tej komnacie, do której biegła z nadzieją, że tutaj w
końcu będzie
mogła spokojnie zebrać myśli.
- Sharissa! - Gerrod stanął w drzwiach, bezskutecznie napierając na niewidzialną
barierę.
Sharissa nie miała pojęcia, jak długo wytrzyma zabezpieczenie. Starając się nie
myśleć o zagrożeniu, odwróciła się w stronę przyjaciółki. Czarne jak heban
stworzenia
pierzchły, posłuszne jej woli, choć uczyniły to z wyraźną niechęcią. Młoda
czarodziejka nie
poświęciła im jednej myśli. Podbiegła do Melenei, chcąc zobaczyć, czy
przyjaciółka nie
została ranna.
Parę draśnięć szpeciło skórę bladą jak kość słoniowa, ale Melenea nie baczyła na
obrażenia. Mocno złapała Sharissę za rękę i przyciągnęła do siebie.
- Idziemy! Trzymaj się mnie!
- Zeree! Nie wierz...
Sharissa nie usłyszała dalszych słów Gerroda, gdyż zamek zniknął i nagle
znalazła się
w posiadłości Melenei.
- Klęskaklęskaklęskaklęska...
Gerrod walczył z paniką, która siała spustoszenie w umyśle Sirvaka - zwierzakowi
puściły nerwy w chwili, gdy Melenea zabrała jego panią. Wreszcie udało mu się
doprowadzić
go do stanu względnej przytomności, ale sam z trudem tłumił lęk o pannę Zeree.
Nie
przepadał za nią, lecz jego zdaniem nikt nie zasługiwał na „opiekę”
czarodziejki... może z
wyjątkiem Reegana, który z pewnością byłby zachwycony.
- Sirvak, wysłuchaj mnie!
Udało mu się przekonać famulusa, że przymierze z nim niesie największą nadzieję.
Sirvak nie czynił wstrętów głównie dlatego, że znał wielmożną Meleneę. Była to
kwestia typu
„wróg mojego wroga...” Niezależnie od powodów sojuszu, obaj liczyli na
przydybanie
Sharissy w czasie, gdy skłonna będzie ich wysłuchać. Gerrod był rozgoryczony
porażką, gdyż
wynikała ona wyłącznie z jego winy. Przypomniały mu się słowa ojca i zastanawiał
się, czy
przypadkiem Barakas nie wygarnął mu prawdy.
W gruncie rzeczy nie miało to znaczenia. Nie wykonał zadania i nie mógł wracać
do
domu z pustymi rękami. Jego jedyną szansą stała się hipotetyczna droga Dru Zeree
do
ukrytego świata. Kiedy władca Tezerenee dał do zrozumienia, że go nie zabierze,
wcale nie
żartował.
- Klęska...
Famulus był dużo spokojniejszy, ale nie na wiele mógł się przydać. Obmyślenie
planu
spadło na barki Gerroda.
Wprawdzie nie mógł wejść do pracowni, ale przez krótki czas podpatrywał kobiety.
Sharissa wspomniała o wcześniejszych pracach Dru nad widokami i siłami wiążącymi
oba
światy. Może w rym kryło się rozwiązanie.
- Sirvak!
Gerrod traktował famulusa tak, jak wężosmoki w siedzibie klanu. Skrzydlate
stworzenie zareagowało jak na wezwanie własnego pana.
- Posłuchaj uważnie - zaczął - może zdołamy uratować twojego pana i panią... nie
wspominając o mnie - dodał po namyśle. Nie miał innego wyboru. - Oto, co musimy
zrobić...
IX
Dru ocknął się o świcie. Nawet nie wiedział, kiedy stracił przytomność.
Ostatnim, co
pamiętał, było nagłe lądowanie ptakoludów, które otoczyły go szczelnym kręgiem.
Próbował
coś zrobić, ale poruszał się w zwolnionym tempie i było za późno na jakiekolwiek
działanie.
Potem zemdlał.
Naprężył więzy. Wcześniej próba posłużenia się czarami zaowocowała najpierw
łomotem w głowie, a potem przeraźliwym brzęczeniem, które ucichło dopiero po
paru
minutach. Dru zrezygnował po drugiej próbie i pogodził się z losem. Skoro
ucieczka z
niewoli nie wchodziła w rachubę, postanowił zaspokoić wiecznie nienasyconą
ciekawość. W
blasku porannego słońca przyjrzał się brunatnym przeciwnikom i osądził, że
prawie wszyscy
są samcami. Żaden osobnik nie miał widocznych cech płciowych, ale cztery były
niższe i
smuklejsze od pozostałych. Nie mając innych przesłanek, założył, że to samice.
Jeśli miał
rację, ptakoludy były wielkimi zwolennikami równouprawnienia, bo cztery mniejsze
pracowały na równi z innymi i tratowano je z takim samym szacunkiem.
Skrzydlaci byli nieco lepiej zaznajomieni z tą okolicą, o czym świadczyły ich
nerwowe ruchy i nieustanna czujność, ale wokół rozciągały się nieznane krainy.
Poza tym z
pewnością o wiele lepiej czuli się wśród drzew, górskich zboczy i, oczywiście, w
przestworzach. Na opuszczone miasto patrzyli z podziwem, lecz również z lękiem,
choć
emocje starali się skrywać pod maską arogancji godnej samego Barakasa. Dru
spróbował ich
zagadnąć, ale jedynie oberwał po twarzy i usłyszał niezrozumiałe skrzeczenie. Z
ich gestów
wynikało, że mogliby się z nim porozumieć, lecz zastanawiali się, czy jest to
konieczne. W
końcu postanowili powlec go z sobą.
Dru rozmyślał o bestii, przed którą go uratowali. Sądząc z ich reakcji, jej
śmierć była
powodem do świętowania., Jak uśmiercenie odwiecznego wroga” - pomyślał. Nie
byłby
zaskoczony, gdyby te dwie okropne rasy toczyły wojnę. Niewiele o nich wiedział,
lecz
wydawało się, że żadna nie jest lepsza od jego ziomków, a wśród Vraadow
przelewanie krwi
zaliczało się do ulubionych sposobów spędzania czasu.
Nie ulegało wątpliwości, że skrzydlaci zabili także tę wcześniej znalezioną
istotę,
która, jak założył, była przedstawicielem odkrytych przez Barakasa elfów.
Pogrążony w
zadumie, na chwilę zapomniał o swoim nieciekawym położeniu. Najbardziej
interesowało go,
dlaczego jego pancerny napastnik i przedstawiciele dwóch innych ras przybyli w
to miejsce.
Czego szukali? Z konieczności musiał ograniczyć się do czystych spekulacji, ale
był całkiem
pewien, że jest na właściwej drodze.
W miarę, jak zbliżali się do celu - celu ptakołudów i z braku innego wyboru
również
jego - Dru coraz częściej myślał o Mroku. Szybko przepędził z głowy fantastyczny
pomysł,
że to skrzydlaci spowodowali apatię jego towarzysza; z pewnością nie zostawiliby
takiego
zagrożenia na swoich tyłach. Nie byli też odpowiedzialni za dziwne zachowanie
jego konia.
Nie poświęcili mu najmniejszej uwagi. Widocznie konie występowały tutaj
pospolicie i
widok jednego włóczącego się samopas w sąsiedztwie starożytnego miasta nie był
niczym
niezwykłym. Wierzchowiec oddalił się w czasie omdlenia swego właściciela. Jego
szlak biegł
na północ, ale nie mogąc prześledzić tropu, Dru nic więcej nie mógł powiedzieć.
Z bliska ruiny wyglądały jeszcze bardziej imponująco. Zewnętrzne mury,
gdzieniegdzie zachowane w nienaruszonym stanie, sięgały na wysokość
pięciokrotnie
przewyższającą wzrost czarnoksiężnika. Baszty - te, które się nie zawaliły -
były znacznie
wyższe i porównywalne z dziełami Vraadow. Przetrwało niewiele napisów czy ozdób;
wytarły je wichry i deszcze tysiącleci. Miasto było niewiarygodnie stare.
Prawdopodobnie
leżało w gruzach już w czasach, gdy pojawiła się rasa Vraadow.
Oddział zatrzymał się niedaleko bramy miejskiej. Wyglądało na to, że skrzydlaci
przygotowują się psychicznie do wejścia w ruiny. Gdy ruszyli, tylko Dru poczuł
drżenie
ziemi, lecz będąc przyzwyczajony do nieustannych wstrząsów Nimth, ledwo zwrócił
na nie
uwagę.
Ziemia rozstąpiła się i wielkie, szponiaste łapy sięgnęły po idących.
Dru odskoczył jak oparzony, w jednaj chwili rozpoznając atakujące ich
stworzenia.
Potwór, który próbował go zabić, nie był sam, choć ptakoludy dopiero teraz mogły
się o tym
przekonać. Dru przeklął ich brak przezorności, umykając przed drugą łapą, która
wyłoniła się
z ziemi przy jego prawej nodze. Skrzydlaci powinni dokładniej sprawdzić teren;
założył, że
wiedzieli dość, by to zrobić. Niestety, jak paru jego dawnych rywali, byli
chorobliwie
zadufani w sobie, sądząc, że panują nad sytuacją. Teraz sytuacja groziła
zapanowaniem nad
nimi.
Jeden z wyższych ptakoludów wrzasnął z bólu i zapadł się pod ziemię, choć
szczelina
o poszarpanych skrajach była zbyt mała, żeby go pomieścić. Dru z przerażeniem i
grozą
patrzył, jak skrzydlata postać przemienia się w bezkształtną masę splątanych
kończyn i krwi,
która powoli, strasznie powoli wsiąkała w glebę. Zdwoił wysiłki, by umknąć
wyciągających
się po niego pazurów. Żałował, że nie może zrobić tego, co poniewczasie robili
skrzydlaci:
wzbić się w niebo.
Z czternastu ptakoludów wszystkim poza tym jednym pechowcem udało się umknąć.
Paru już w locie sięgnęło do medalionów.
Okazało się, że w powietrzu wcale nie jest bezpieczniej. Spod ziemi zaczął
wyłazić,
rycząc wyzywająco, potwór o długim pysku. Jeszcze nie wygramolił się na
powierzchnię, gdy
w stronę skrzydlatych poszybowała włócznia. Rzut był celny i drugi ptakolud
pożegnał się z
życiem, upadając na ziemię nie dalej niż o dwa kroki od bezbronnego Vraada.
Włócznia
przebiła piersi ofiary na wylot i sterczała jak drzewce proporca.
Skrzydlaci wreszcie przeszli do kontrataku. Dru zesztywniał, spodziewając się
paskudnego czaru mumifikacji, który miał już okazję oglądać. Stało się coś
innego. Gdy tylko
potwór wygramolił się z ziemi, wokół niego utworzyła się mgła. Zdumiony
czarnoksiężnik
zmarszczył czoło. Zamierzona ofiara zahukała pogardliwie i machnęła łapą, żeby
rozproszyć
opary. Mgła jednak nie zniknęła, tylko zgęstniała i to tak szybko, że w
przeciągu paru
oddechów mieszkaniec wnętrza ziemi zniknął za jej zasłoną. Po paru kolejnych
oddechach
wiatr, który dotąd bezskutecznie bił w mgłę, przepędził magiczne opary.
Po wielkim potworze nie został ślad. Jakby wcale nie istniał. O jego obecności
świadczyła tylko dziura w miejscu, gdzie wygrzebał się na powierzchnię.
Kolejna skrzydlata istota padła ofiarą celnie rzuconej włóczni, ale na tym
skończyło
się szczęście napastników. Dwóch, którzy wyszli spod ziemi, spotkał ten sam los,
co
pierwszego; czwarty rozlał się w obrzydliwie cuchnącą breję parę kroków przed
Dru.
Potyczka dobiegła końca. Albo skrzydlaci zabili wszystkich przeciwników, albo
mieszkańcy
podziemi zrezygnowali z ataku.
Ocalałe stworzenia opadły w parach na ziemię, by zająć się poległymi. Dwa
oddzieliły
się od reszty i złapały czarnoksiężnika pod ręce. Uniosły go wysoko w powietrze,
zanim
zdążył nabrać tchu, by zaprotestować. W towarzystwie trzeciego poszybowały do
miasta,
przelatując nad zrujnowaną bramą.
Dru został bezceremonialnie rzucony na niegdyś porządnie utrzymaną ulicę,
obecnie
będącą rumowiskiem gładkich, spękanych płyt.
Vraad miał dość takiego traktowania, miał dość krępujących go więzów i
bezradnego
patrzenia śmierci w oczy. Odwrócił się do skrzydlatych i, niemal prosząc się o
kolejne lanie,
wrzasnął:
- Słuchajcie! Nie wiem, czego szukacie, ale powiedzcie mi, może zdołam wam
pomóc! Przynajmniej bądźcie uprzejmi ze mną porozmawiać! Może wiem coś, czego wy
nie
wiecie. Żądam, żebyście mnie wysłuchali!
Wątpił, czy wie coś, co mogłoby być dla nich ważne, lecz nie zamierzał się z tym
zdradzać. Ptakoludy przekrzywiły głowy i spojrżały na niego jednym okiem.
Przeszyty ich
nieruchomym spojrzeniem Dru niecierpliwie przestąpił z nogi na nogę. Bez
ostrzeżenia, z
prędkością, która zaparła mu dech w piersiach, dwa ptakoludy przybliżyły się i
złapały go pod
ręce. Niepewny, co zamierzają zrobić, zaczął się z nimi szamotać. Były tak
silne, że równie
dobrze mógłby być oseskiem próbującym pokonać wściekłego wilka. Trzeci, gdy
tylko się
upewnił, że jeniec jest unieruchomiony, podszedł powoli, zatrzymał się o
wyciągnięcie ręki i
spojrzał wyniośle.
Opatrzona szponami ręka śmignęła w powietrzu tak szybko, że Vraad nie zdążył się
przestraszyć. Przywódca sięgnął do jego głowy i przycisnął smukłą dłoń do czoła.
Otoczenie uległo zmianie. Zamiast ruin niegdyś dumnego miasta Dru zobaczył
mroczną, niepokojącą scenerię. Skądś wiedział, że to jaskinia w jednym z
łańcuchów
górskich... za wielkim morzem? Tak, to prawda. W świecie za zasłoną, do którego
przyniósł
go Mrok, istniał nie tylko ten kontynent. Miał więc rację, zakładając, że
ptakoludy są tutaj
obce. Miały za sobą długą, znojną podróż i, zanim dotarły do wybrzeży tego lądu,
ich liczba
zmniejszyła się o jedną trzecią. Dru dowiedział się tego wszystkiego z doznań i
obrazów
przemykających przez jego głowę.
Widok stał się bardziej wyrazisty i Dru zobaczył, że grota jest ogromną komnatą,
niegdyś pełniącą rolę sali tronowej lub świątyni. Oświetlało ją przyćmione
światło padające z
niewidocznego źródła. W sali stały dziwaczne kamienne posągi, które zdawały się
żyć
własnym życiem. Tylko niektóre wyobrażały ludzi. Kunszt, z jakim je wykonano,
świadczył o
talencie pradawnych mistrzów. Vraad doszukał się czegoś znajomego w wysokich
posągach i
w samej komnacie, czegoś kojarzącego się ze zrujnowanym miastem, jak gdyby mimo
dzielącej je przestrzeni miasto i jaskinia były dziełem tej samej rasy.
- A więc o to chodzi, prawda? - rzekł do skrzydlatego przywódcy, choć w tej
chwili go
nie widział. - Znaleźliście jaskinię i dotarliście tutaj śladami jej twórców.
Wrażenie, które go przeniknęło, w jakiś sposób wskazywało na przytaknięcie. Dru
nie
starał się zrozumieć procesu interpretacji doznań, ponieważ zajęłoby to zbyt
dużo czasu.
Wiedział tylko, że wysnuł słuszny wniosek, gdyż skrzydlate stworzenie przyznało
mu rację.
Dru patrzył, jak postać, w której poznał siebie, przeszukuje miasto razem z...
Sheeka?
Nazwa znów się powtórzyła, Sheeka, ale jakby nie pasowała. Poszukiwacze... tak,
zadecydował czarnoksiężnik, oni byli Poszukiwaczami. Nazwa brzmiała sensownie,
podobnie
jak w przypadku imienia Mroku, i bardziej mu odpowiadała.
Poszukiwacze znaleźli w jaskini coś, co skłoniło ich do przedsięwzięcia podróży
na
drugi kontynent (przywódca Poszukiwaczy starannie zataił przed nim charakter
znaleziska).
Na nieszczęście w to samo miejsce ściągnęli również ich zaciekli rywale, kopacze
ziemi. Dru
był ciekaw, jak się nazywają, ale skrzydlaty opisywał ich tylko za pomocą
obraźliwych
symboli, z których żaden nie przemawiał do jego wyobraźni. Dowiedział się, że ta
druga rasa
jest starsza od Poszukiwaczy i że jej moc słabnie, choć nie dość szybko, by
ptakoludy nie
miały z nimi problemów. Dru liczył się z tym, że informacje dotyczące pancernych
olbrzymów mogą być wypaczone przez pychę przywódcy, ale póki co, wziął je za
dobrą
monetę.
Obraz zmienił się niespodziewanie. Vraad ujrzał rozległe siedlisko, będące
połączeniem wytworów rąk i umysłów z dziełami natury. Świat Poszukiwaczy
zafascynował
go bardziej niż powód ich przybycia do tej części świata. Skrzydlaci
wkomponowali swoje
kwatery mieszkalne między drzewa i wzgórza w sposób tak wysublimowany, że żaden
Vraad
nie zrobiłby tego lepiej. Ptakoludy były po części stworzeniami naziemnymi, więc
nic
dziwnego, że ich budowle przypominały siedziby Vraadow. Podobne kolonie
pokrywały
większą część tamtego lądu, pozwalając rasie rozmnażać się bez niszczenia
przyrody.
Wspominając los własnego świata, Dru pozazdrościł Poszukiwaczom tego daru
współistnienia z naturą.
Przywódca zdjął rękę z jego czoła. Dru zyskał jeszcze potwierdzenie następnego
domysłu: wyższe osobniki rzeczywiście były samcami.
Choć próby odczytania bardziej subtelnych min ptakoludów w najlepszym wypadku
sprowadzały się do zgadywanki, czarnoksiężnik dostrzegł na twarzy przywódcy coś,
co
wyglądało na pogardę i zdumienie. Wtedy po raz pierwszy przyszło mu na myśl, że
unikalna
metoda komunikacji Poszukiwaczy może działać w obie strony. Nieświadomie
zdradził im
informacje o swoim pochodzeniu, łącznie z najważniejszym faktem, że nie jest
mieszkańcem
tego świata!
Poszukiwacze nie potrzebowali fizycznego kontaktu, żeby porozumieć się między
sobą, ponieważ w oczach tych, który go trzymali, też pojawiła się odraza. Dni
wiedział, że
rozmyślają o Nimth i żałosnym stanie niegdyś wspaniałego świata. Domyślał się,
co myślą o
nim, jednym ze sprawców katastrofalnych zniszczeń.
Później nie był już przesłuchiwany, co trochę go zaskoczyło. Najwyraźniej
skrzydlaci
uważali, że przedmiot ich poszukiwań jest dużo ważniejszy od przedstawiciela
dekadenckiej
rasy z innego świata. Kiedy pozostali członkowie oddziału przefrunęli nad murami
i
wylądowali, tym razem uważnie przyglądając się ziemi pod nogami, przywódca nie
dał im
czasu na zastanowienie się nad tym, co wydobył z umysłu jeńca. Na podstawie
zmiany, jaka
zaszła w oczach podwładnych Dru domyślił się, że przywódca podzielił się z nimi
informacjami. Wcześniej ich spojrzenia wyrażały tylko pogardę dla kogoś, kto nie
należy do
ich,Jepszej” rasy; teraz wyniosłość nacechowana była bezbrzeżną odrazą, jaką
Vraadowie
rezerwowali dla wyjątkowych zwyrodnialców.
Oddział ruszył głębiej w ruiny miasta. Dru szedł w środku, trzymany pod ręce
przez
dwóch strażników. Od czasu do czasu jeden z Poszukiwaczy wzbijał się na parę
minut w
powietrze, by z lotu ptaka lustrować otoczenie. Stopniowo skręcali ku wschodowi,
gdzie
wznosiły się największe budowle. Były tak wielkie, że z łatwością mogłyby
pomieścić parę
tysięcy Vraadow, czyli całą rasę czarnoksiężników.
Zbliżało się południe, gdy trafili na spękany i zasłany gruzem plac przed
wielkim
gmachem, który skrzydlaci uznali za cel swojej wędrówki. Dru zastanowił się
przelotnie, co
się dzieje z Mrokiem - jeżeli coś się działo. Miał nadzieję, że jego przemiana
dobiegnie
końca, zanim Poszukiwacze znajdą swój łup i dojdą do wniosku, że jeniec nie jest
im do
niczego potrzebny.
Jeden z ptakoludów zaskrzeczał i pochylił się, żeby wydobyć coś z rumowiska.
Wieża
stojąca przy placu zawaliła się i gruz rozsypał się po otwartej przestrzeni
placu, utrudniając
przejście. Wśród zwałów zauważył resztki posągów, które niegdyś stały przed
gmachem.
Między płytami ziały zdradliwe szczeliny, stanowiące jedno z możliwych
niebezpieczeństw.
Dru był pewien, że Poszukiwacza nie zainteresował fragment rozkruszonej rzeźby.
To
byłoby zbyt proste. Po chwili okazało się, że ptakolud znalazł zdobioną dziwnymi
symbolami
skórzaną sakiewkę. Dru nie zdołał przyjrzeć się jej dokładnie, ale uznał, że
pasuje do stroju
martwego elfa - jeżeli to rzeczywiście był elf. Prawdopodobne miał rację.
Poszukiwacze
okazywali wyraźne zdenerwowanie. Dru miotał się między rozbudzoną na nowo
nadzieją a
narastającym strachem. Ten trzeci gatunek istot mógł go uratować, pod warunkiem,
że
przeżyje ewentualne starcie i że zwycięzcy okażą się bardziej przyjaźni od
skrzydlatych. W
tej chwili gotów był postawić na obcych.
Po znalezieniu sakiewki Poszukiwacze zmienili taktykę. Już stracili trzech
towarzyszy
- nie wspominając o tych, którzy zginęli w trakcie przeprawy przez morze - i nie
mogli sobie
pozwolić na dalsze uszczuplenie oddziału. Z tego powodu Dru, dotąd idący w
środku, nagle
znalazł się z przodu. Szedł w odległości pozwalającej na łatwe powalenie, gdyby
spróbował
ucieczki, i pełnił rolę przymusowego zwiadowcy. Poszukiwacze trzymali w rękach
wiszące
na piersiach medaliony. Rozglądali się ptasim sposobem - jednym okiem
spoglądając przed
siebie, a drugim omiatając otaczające ich rumowisko. Czujnie wypatrywali
potencjalnej
zasadzki.
Nic się nie stało. Dru bezpiecznie dotarł do gmachu i odwrócił się, nie wiedząc,
czy
ma wejść na schody. Bezgłośna odpowiedź dowódcy zatrzymała go na miejscu.
Poszukiwacze zgromadzili się na stopniach. Czarnoksiężnik znów znalazł się pod
czujnym
obstrzałem spojrzeń dwóch z nich, zapewne tych samych, którzy pilnowali go
wcześniej.
Nadal miał kłopoty z odróżnianiem skrzydlatych; po nawiązaniu mentalnego
kontaktu umiał
zidentyfikować tylko przywódcę.
Po chwili milczącej debaty, której przebiegu Vraad mógł się tylko domyślać,
pchnięto
go w górę schodów. Choć stopnie zachowały się we względnie nienaruszonym stanie,
nie
brakowało miejsc, które potrzebowały tylko lekkiej zachęty, żeby się zarwać. Tak
też się stało
parę razy, więc wspinaczka trwała dwa razy dłużej, niż powinna. Vraadowi
brakowało tchu,
gdy wreszcie stanęli na szczycie.
Silne ramiona odciągnęły go od drzwi budowli. Dru zwymyślał ptakoluda, który
niemalże zrzucił go ze schodów.
- Co teraz? - burknął bardziej do siebie niż do skrzydlatego, który go
sponiewierał.
Poszukiwacz, a raczej Poszukiwaczka, wysunęła się przed niego i kopnęła
pordzewiałe szczątki niegdyś imponujących podwoi. Płyty rozpadły się z
trzaskiem, który
zawibrował nie tylko w uszach Dru, ale odbił się echem po całej budowli. Wzbił
się pył,
tworząc miniaturową burzę. Kiedy osiadł, Poszukiwacze pchnęli jeńca w stronę
wejścia.
Poszukiwaczka stanęła z boku, podczas gdy Dru przestępował próg, zastanawiając
się, co go
za nim czeka. Vraadowie zastawiliby niezliczone śmiercionośne pułapki, które
nawet tysiące
lat po ich śmierci czekałyby na intruzów. Jak na swój wiek ruiny były w
doskonałym stanie i
podobnie mogło być z pułapkami. Obawy wysokiego Vraada pogłębiły się, gdy
zrozumiał, że
skrzydlaci traktują go jak ofiarne jagnię.
Jak się okazało, budowniczowie tego gmachu nie mieli charakteru Vraadow, gdyż
nic
go nie powaliło, żaden starożytny czar nie odarł go ze skóry, metalowy grot nie
przebił mu
piersi. Budowla, a przynajmniej wielka sień, wydawała się bezpieczna. Dru chciał
odetchnąć
z ulgą, ale nie zdążył, ponieważ skrzydlaci pchnęli go dalej, pragnąc zbadać
wnętrze.
Gdy wszedł do pierwszej sali, mrocznego pomieszczenia bez okien, zobaczył
wlepione w siebie smocze oczy i paszczę rozdziawioną tak szeroko, że mogłaby
połknąć cały
oddział. Zmartwiał, przekonany, że w końcu stanął twarzą w twarz z jednym ze
smoków
władcy Tezerenee. Dopiero gdy któryś z Poszukiwaczy „wezwał” światło, zrozumiał,
że ma
przed sobą kamienne wyobrażenie ogromnego stworzenia. Nikt go nie ponaglał;
skrzydlaci
byli równie oszołomieni widokiem.
W porównaniu ze smokami z jego świata, wielkimi, niezdarnymi bestiami, które
służyły klanowi Tezerenee za wierzchowce, ten zdawał się być prawdziwym
monarchą.
Nieznany artysta przedstawił go ze złożonymi skrzydłami, zapewne chcąc uniknąć
kłopotów
z równowagą posągu, ale mimo to w oczach Vraada smok prezentował się jako
największy i
najbardziej majestatyczny przedstawiciel gatunku. Ten kolos dysponował siłą i
inteligencją.
Intencje rzeźbiarza nie budziły wątpliwości: posąg wyobrażał władcę, z którym
mogli
mierzyć się jedynie najsilniejsi, najbardziej przebiegli przeciwnicy.
Znów nasunęło się pytanie, co stało się z rasą, która tutaj kiedyś panowała?
W szeregach Poszukiwaczy narosło podniecenie; poznali rząd przedmiotów
ustawionych na podeście przed kolosalnym posągiem. Dru zauważył je dopiero
teraz, gdyż
wbrew jego woli stale przyciągały go oczy giganta.
Podest wyglądał jak wystawa. Mimo upływu niezliczonych lat maleńkie posążki
nadal
stały jeden obok drugiego. Dru nie był tym zdziwiony, gdyż całe miasto, choć
legło w
gruzach, było wyjątkowo dobrze zachowane. Prócz smoka i statuetek, które
wydawały się
dziwnie znajome, w sali nie było nic więcej, lecz nie sprawiała ona wrażenia
pustej. Ściany,
podłogę, nawet zakrzywiony strop pokrywały fantastyczne malowidła. Przedstawiały
światy i
rasy, większość z których Dru po raz pierwszy widział na oczy. Wśród
wyobrażonych istot
rozpoznał Poszukiwacza i jego opancerzonego wroga. Osądził, że jedna z postaci
reprezentuje
elfy, a inna przypomina jego rasę - Vraadow. „Co to za miejsce?”
Tylko on poświęcał uwagę przedstawicielom niezliczonych ras. Poszukiwacze byli
zainteresowani figurkami, piszczeli jak podekscytowane dzieci... jak Sharissa.
Dru zastanowił się, czy jest bezpieczna. Jeśli przebywa w zamku, to Sirvak ma
nad nią
pieczę. Ale dobrze znał swoją córkę i wiedział, że nie usiedzi w jednym miejscu,
bezczynnie
czekając na jego powrót. Będzie chciała dowiedzieć się, co go spotkało. Zmartwił
się, gdyż
łatwo mogła przyciągnąć uwagę któregoś z rywali, a zwłaszcza Tezerenee. Być może
Tezerenee docenią jego pracę i zrozumieją, że dzięki niej mają szansę uciec z
umierającego
Nimth, lecz równie dobrze Barakas może zniszczyć jego dokonania, by w ten sposób
zachować przewagę nad „wspólnikiem”. Był na to dostatecznie szalony.
Dru usłyszał trzask i odwrócił się, żeby sprawdzić, co się dzieje. Czterej
skrzydlaci,
łącznie w przywódcą, oglądali posążki. Pilność, z jaką badali najdrobniejsze
szczegóły,
wymownie świadczyła o ich zainteresowaniu. Nagle coś ich rozwścieczyło.
Przywódca złapał
figurkę i rzucił ją w posąg smoczego władcy (tak Dru zwał w myślach kolosa).
Statuetka
rozbiła się, siejąc gradem odłamków po sali, ale posąg nie doznał szwanku.
Czarnoksiężnik w milczeniu przyglądał się tej scenie. Rozczarowani badacze
zostawili
figurki w spokoju i wrócili do pozostałych. Przywódca z rozgoryczoną i gniewną
miną
wskazał wyjście i dał znak, że Dru ma ich wyprowadzić. Vraad jeszcze raz rzucił
okiem na
majestatyczny posąg i znów odniósł wrażenie, że smok odpowiedział mu
spojrzeniem.
Przywódca Poszukiwaczy stracił cierpliwość i machnął szponiastą ręką. Dru
zatoczył się,
czując smak krwi na języku, i runąłby na ziemię, gdyby nie dwaj strażnicy.
Podtrzymywali
go, póki nie doszedł do siebie, a wtedy pchnęli do przodu i ruszyli parę kroków
za nim.
Po wyjściu z pierwszej sali zwiedzili tuzin następnych, o wiele mniej
interesujących.
W niektórych piętrzyły się zwały zaprawy i kamieni z zarwanych stropów, a w
innych, choć
zachowały się w lepszym stanie, zalegały tylko grube warstwy kurzu. Jeśli były
miejscem
ostatniego spoczynku tutejszych mieszkańców, to nawet szkielety rozpadły się w
proch.
Nie napotkali śladów innych intruzów, choć niewykluczone, że ktoś tu zaglądał.
Wypatrzenie czegokolwiek wśród stert gruzu, przez które się przedzierali, było
po prostu
niemożliwe. Dru cierpiał, bo mając związane ręce, nie mógł się podpierać i
ilekroć się
potknął, nieuchronnie padał na twarz. Skrzydlaci patrzyli pod nogi i często nie
mogli go
podtrzymać. Nim sprawdzili dolną kondygnację, niezliczone siniaki i skaleczenia
poznaczyły
jego twarz i ciało. Gdyby tylko ptakoludy dały mu szansę, bez większego trudu
uleczyłby
obrażenia, ale im nie zależało na jego zdrowiu. Świadom ich obojętności
zastanawiał się,
dlaczego jeszcze go nie zabiły.
Słońce zbliżało się do kresu swej codziennej wędrówki. Przywódca stał się
jeszcze
bardziej rozdrażniony i jego nastrój udzielił się pozostałym Poszukiwaczom. Dru
już się tym
nie przejmował; chciał tylko położyć się, zasnąć i zbudzić się w swoim perłowym
zamku.
Chciał, żeby przejście między Nimth a tym światem okazało się tylko sennym
rojeniem,
nawet gdyby w efekcie miał bić czołem przed Barakasem i jego klanem.
Schody niegdyś wiodące na wyższą kondygnację przemieniły się w usypisko kamieni
i ten widok do reszty wyczerpał cierpliwość skrzydlatych. Na znak przywódcy
czterech
wzbiło się w powietrze. Dru wyrwał się na chwilę z ponurych rozmyślań i patrzył,
jak nikną
w otworze, do którego prowadziły schody. Choć rozdzielanie się nie było
rozsądne, gdyż w
pobliżu mogli czyhać wrogowie, skrzydlaci postanowili w ten sposób przyspieszyć
poszukiwania.
Siedmiu pozostałych, wlokąc z sobą wycieńczonego czarnoksiężnika, kontynuowało
przeszukiwanie dolnej kondygnacji. Z desperacją przesiewali gruz w każdej
komnacie zaraz
po wejściu. Pod czujnym okiem przywódcy, który w tym czasie pilnował Dru,
podnosili
wszystko, co wydawało się nie na miejscu wśród zwałów kamieni. Niektóre z
wygrzebanych
przedmiotów rozbudziły ich nadzieję. Vraad przyglądał im się z ciekawością i
rozpoznał parę
z nich, lecz niczego nie dał po sobie poznać. Powoli uświadamiał sobie, że
starożytni
mieszkańcy miasta dysponowali ogromną wiedzą. Doskonale znali się na magii
kryształów, o
czym świadczyły lśniące fragmenty, które skrzydlaci odrzucali ze wzgardą.
Szukali czegoś
innego; interesowały ich wyobrażenia smoków, zwierząt i istot trochę podobnych
do ludzi.
Przywódca, który stale trzymał go pod rękę, nagle przekrzywił głowę, jakby
czegoś
nasłuchiwał. Dru nadstawił ucha, ale usłyszał tylko grzechot gruzu: Poszukiwacze
odrzucali
fragmenty stropu, by pogrzebać głębiej w rumowisku. Po chwili oni także
przerwali pracę i
wytężyli słuch.
Dru słyszał tylko bicie własnego serca. Dopiero po chwili zrozumiał, że skoro
inni
także słyszą ciche stukanie, to on nie może być jego źródłem. Nie, odgłosy
napływały od
strony głównej sieni i z każdą chwilą brzmiały wyraźniej.
Poszukiwacze wyprostowali się i popatrzyli na przywódcę. On spojrzał na Dru,
potem
szarpnął go i pchnął w kierunku drzwi. Potykając się, Dru wypadł na korytarz.
Niepokojące
rytmiczne dźwięki stawały się coraz głośniejsze. W pewien sposób były znajome,
jak
widziane wcześniej kamienne statuetki. Dru usiłował przypomnieć sobie, co wydaje
takie
odgłosy, ale brutalne pchnięcie położyło kres próbie uporządkowania myśli. Nie
mając innego
wyboru - co zdarzało się niepokojąco często jak na gust kogoś, kto przez
stulecia żył w
przekonaniu, że może robić, co tylko zechce - Dru szedł powoli korytarzem w
kierunku
źródła hałasu. Ptakoludy podążały za nim, rozdzielając się po drodze. Dwa wzbiły
się w
powietrze i szybowały pod samym sufitem.
Echa tłukły się chaotycznie po rozległej budowli i w pewnej chwili
czarnoksiężnik
stracił orientację. Już nie wiedział, gdzie znajduje się źródło odgłosów.
Odwrócił się do
przywódcy, który chyba zrozumiał jego rozterkę, bo wskazał mu drogę.
- Wielkie dzięki - szepnął Dru z przekąsem. Przywódca przekreślił jego cichą
nadzieję
na uniknięcie konfrontacji z tym, co hałasowało w gmachu. Vraad odrzucił
możliwość, że jest
to mieszkaniec podziemi; wielki stwór, świadom obecności odwiecznych wrogów,
poruszałby
się niemal bezgłośnie. Nie sądził także, że są to elfy, których zresztą dotąd
nie spotkał. One
też byłyby ostrożniejsze.
Cóż zatem mogło być na tyle śmiałe, by poczynać sobie tak beztrosko w miejscu
pełnym możliwych niebezpieczeństw?
Dru był już tak blisko sieni, że łoskot uniemożliwił mu dalsze rozważania. Ptasi
przywódca zacisnął szponiastą rękę na jego szyi, przemieniając go w żywą tarczę.
Razem
weszli do sieni, a za nimi wsunęli się pozostali, jak marionetki wprawiane w
ruch jednym
sznurkiem.
Ptakolud zadygotał, niemal uwalniając jeńca. Dru wcale się nie zdziwił.
Przez sień kroczył kary ogier, ciemniejszy od najczarniejszej nocy, wspanialszy
i
większy od wszystkich rumaków, jakie Dru w życiu widział. Gdy się zatrzymał,
hałas ucichł.
Ogier, wyższy od człowieka i ptakoludów, dumnie potrząsnął głową, aż zafalowała
bujna
grzywa. Popatrzył na stojące przed nim postacie tak, jakby były pyłkami kurzu,
które należy
uprzątnąć, i uderzył kopytem w twardą jak skała posadzkę.
Dru chciał się cofnąć, ale natknął się na sparaliżowanego ze strachu przywódcę.
Ogier
bił kopytem w kamień... żłobiąc w nim szczelinę!
Rumak poderwał wysoko głowę, ale nie zarżał, tylko wybuchnął śmiechem,
rozbawiony ich konsternacją.
Lochivan przestał krzyczeć w chwili, gdy poczuł dotyk czyichś rąk. Wiedział, że
skompromitował się przed klanem. Wycie wichury i widok burzowego nieba nie
poprawiały
mu samopoczucia.
- Nie przejmuj się swoją reakcją na przeprawę - szepnął Esad, jego brat. -
Większość z
nas krzyczała, a wszyscy odczuwali ból. Nikt nie piśnie o tym słowa, gdy zjawi
się ojciec.
Vraad spojrzał na swoje nagie ciało, wreszcie czując uderzenia wiatru.
- Moje ubranie... - spojrzał na Esada. Brat miał na sobie zbroję taką samą jak
ta, którą
zmuszony był zostawić w Nimth... wraz ze starym ciałem. Bez wątpienia zbroja i
cała reszta
została wyczarowana, ale dlaczego on nie mógł zrobić tego samego? Dlaczego magia
stawiała
opór?
- Odziali mnie pierwsi przybysze - wyjaśnił drugi Tezerenee, odgadując jego
myśli. -
Wymaga to wielkiego zachodu i często potrzebna jest pomoc paru osób, żeby
zakończyć czar.
- Choć hełm prawie zupełnie zasłaniał jego twarz, było jasne, że skrzywił się z
wysiłku.
Lochivan wstał i potrząsnął głową, aż kasztanowoszare włosy opadły mu na oczy.
Znów był ubrany w wygodną tkaninę i smoczą łuskę. Skinieniem podziękował
krewniakom
za pomoc.
- Wszystkim się udało?
- Tak.
Dziwna nuta w tonie Esada sprawiła, że Lochivan uważnie przyjrzał się zebranym.
On
był dziesiąty z grupy, a przed nim stało dziewięć osób. Niby wszystko w
porządku, jednak
głos Esada zdradzał zaniepokojenie. Lochivan wiedział, że nie on jest przyczyną.
- Powiedz mi, bracie, co cię trapi?
- Brakuje wielu golemów.
- Brakuje? - Vraad okręcił się dokoła i zatrzymał wzrok na nieruchomych
kształtach.
Na ich widok zrobiło mu się niedobrze, choć nie przyznałby tego przed innymi.
Ciało, jego
ciało jeszcze niedawno było jednym z tych...
Policzył golemy i zrozumiał, że Esad powiedział prawdę; pozostała może setka
cielistych tworów, podczas gdy wcześniejsze meldunki mówiły o ponad dwustu.
- Smoki! - warknął Lochivan, wspominając bestie, z których powstały golemy. -
Ephraim drogo zapłaci za zdradę! Gdy odszedł wraz ze swoją bandą, smoki wróciły
i
pożarły...
- Nie - odezwała się jedna z sióstr, wysoka, szczupła kobieta, która swym
kształtnym
ciałem oddawała hołd figurze matki. Miała na imię Tamara, jeśli Lochivana pamięć
nie
myliła. Urodziła się jakieś osiem czy dziewięć stuleci przed nim i Esadem.
Czasami trudno
było spamiętać wszystkich członków klanu, nie wspominając o tych, którzy do
niego nie
należeli. - Nie - powtórzyła. - To nie smoki. Nie ma śladów, nie ma krwi. Ciała
zniknęły w
sposób zbyt uporządkowany, jak gdyby złodzieje podchodzili kolejno i zabierali
je jedno po
drugim.
- Logan przeprawi się za kwadrans - przypomniał im Esad. - Powinniśmy się
przygotować do przeprowadzenia go na tę stronę zasłony. Jeśli tego nie
dopilnujemy, jego ka
może zabłądzić.
Prawdę mówiąc ryzyko było niewielkie, dopóki ci w Nimth nadzorowali przeprawę;
Lochivan i Tamara wiedzieli, że Esad próbuje oderwać ich od tematu, który uznał
za
krępujący. Ojciec wpadnie we wściekłość i będzie chciał na kimś ją wyładować.
Prawdziwy
winowajca, Ephraim, znajdował się poza jego zasięgiem, ale oni nie.
Lochivan potrząsnął głową.
- Należy powiadomić ojca o kłopocie. Im później to zrobimy, tym gorsze będą
skutki.
- Musimy czekać na Logana - przypomniała Tamara. - Potrzeba co najmniej
jedenastu
osób, by nawiązać porządną łączność przez zasłonę. Każde słowo wysłane w tej
chwili
zostanie zniekształcone. Zależy mi na absolutnej jasności meldunku.
Burza, efekt uboczny przeprawy, szybko cichła. Patrząc na cudowny błękit
wyłaniający się zza ciemnoszarych burzowych chmur, ostatni przybysz z Nimth
przeklął
zwodniczy spokój, który go otaczał. W każdej innej sytuacji byłby zachwycony
widokiem
nieba, bo nigdy nie widział tak czystego błękitu. Niestety, przygnębiały go
myśli o ostatnich
problemach i o tym, że być może podporządkowanie Smoczego Królestwa władzy
Barakasa
wcale nie będzie łatwe.
- Dobrze. - Mimowolnie stanął w ulubionej pozie głowy rodu. Jego krewniacy nie
zwrócili na to większej uwagi, gdyż sami często naśladowali patriarchę. - Mamy
kwadrans na
zadecydowanie, co dokładne powiedzieć ojcu... i jak ustrzec się przed jego
gniewem.
Dru zaczął coś mówić i stwierdził, że usta odmawiają mu posłuszeństwa. Tubalny
śmiech ucichł, lecz echo brzmiało jeszcze przez parę sekund. Hebanowy rumak
przybliżył się
i wbił w skrzydlatych błękitne oczy, które mroziły każdego, kto w nie spojrzał.
Znów się
zaśmiał, a ten niski, szyderczy chichot przyprawiał o ciarki i urągał tym,
którzy go słyszeli.
Jeden z Poszukiwaczy podniósł medalion i skupił jego moc na demonicznym koniu.
Dru rozpoznał straszliwą mgłę. Opary zaczęły spowijać ofiarę dokładnie tak samo,
jak
wcześniej bezradnego mieszkańca wnętrza ziemi. W czasie potrzebnym na
zaczerpnięcie
oddechu ogier zniknął z oczu. Vraad już wyczuwał triumf skrzydlatych.
Hebanowy rumak kłusem wynurzył się z mgły. Dru miał wrażenie, że poświęca jej
mniej więcej tyle uwagi, ile on wdychanemu powietrzu.
- Jeśli stać was tylko na tyle... - ryknął, a Vraad osłupiał, bo od razu poznał
ten głos -
nie powinniście w ogóle zaczynać!
Zanosząc się śmiechem, byt, który nazwał się Mrokiem, mrugnął do związanego
czarnoksiężnika.
- Nie powinieneś uciekać, maleńki Dru! Dotknęło mnie wielkie strapienie, kiedy
ujrzałem, że cię nie ma! Ja czekałem, gdy ty spałeś! - zakończył z wyrzutem.
Dwie brunatne postacie przyskoczyły do mieszkańca Pustki i zamierzyły się
szponami, kiedy ten skupiał uwagę na człowieku.
- Uważaj...
Przywódca trzasnął Vraada na odlew, nie pozwalając mu na dokończenie
ostrzeżenia.
Mimo to potężny ogier zrozumiał dość, by odwrócić głowę, choć było za późno na
uniknięcie
ataku.
Pierwszy skrzydlaty poderwał szponiastą stopę, chcąc z rozpędu rozpłatać brzuch
zuchwałemu stworzeniu. Z konsternacją stwierdził, że ciało ofiary nie stawia
oporu. Pozostali
Poszukiwacze ze zgrozą w oczach patrzyli, jak napastnik traci równowagę,
przewraca się i
wsiąka w czarny brzuch widmowego rumaka. Niedoszły zabójca z wrzaskiem pogrążył
się w
Mroku. Wyglądało to tak, jakby wpadał w bezdenną studnię, która wciągała go
coraz głębiej
mimo jego rozpaczliwych wysiłków. W mgnieniu oka zniknął bez śladu, wchłonięty
przez
Mrok.
Poszukiwacze zaskrzeczeli chrapliwie.
135
„To miał na myśli, gdy mówił, że mnie weźmie” - uświadomił sobie Dru, gdy
odzyskał zdolność rozumowania. Z trudem przełknął ślinę, rad, że uniknął takiego
losu.
Drugi skrzydlaty napastnik, który nie zdążył wyhamować pędu, dołączył do swego
brata i zniknął jeszcze szybciej niż on. Po pierwszym dramatycznym wydarzeniu
jego śmierć
wydawała się niemal zwyczajna, choć nie mniej straszna. Tak oto w niecałą minutę
Mrok
unicestwił - pochłonął? - dwóch przeciwników bez zadawania ciosu.
- Kto następny? Jeśli nie ma chętnych, wystarczy, że uwolnicie mojego
przyjaciela!
Co ty na to? - Cienisty rumak odwrócił głowę do Dru. Kiedy indziej myśl o
rozmawianiu z
koniem przyprawiłaby czarnoksiężnika o śmiech, ale nie w tej chwili. Nie było
nic
zabawnego w zdumiewającym ogierze, który stał przed Poszukiwaczami.
Przywódca spojrzał na Dru, na swoich towarzyszy, a potem na rumaka. Zdjął szpony
z
szyi jeńca, za co Vraad był niezmiernie wdzięczny. Pęta z rąk znikły równie
szybko.
Skrzydlaci jak jeden mąż rozpostarli skrzydła i wzbili się w powietrze.
Rezygnując z
poszukiwań, błyskawicznie odlecieli tymi samymi drzwiami, którymi tu weszli.
Mrok
odprowadzał ich wzrokiem, otwarcie prowokując do stawienia mu czoła. Gdy ostatni
znikał
za drzwiami, ryknął rozdzierającym uszy śmiechem, raz jeszcze szydząc z
umykającego
wroga.
- Ależ to zabawne! Jedna przygoda po drugiej! Zawsze będę twoim dłużnikiem, Dru!
Czarnoksiężnik bez słowa osunął się na podłogę. Wreszcie mógł odpocząć bez
narażania się na bolesne szturchance dozorców. Mrok przykłusował do niego, nadal
zaśmiewając się do rozpuku. Dru pokręcił głową, zdumiony tym niedorzecznym
widokiem,
ledwo wierząc w nową powierzchowność groźnego bytu i pomyślny obrót wypadków.
- Na szczęście zostawiłeś ślad, którym mogłem podążyć, przyjacielu Dru. Te
stworzenia nie wydawały się przyjazne. Śmiem przypuszczać, że chciały cię
skrzywdzić.
- Masz całkowitą rację. - Zmęczony Vraad wiedział, że powinien ruszyć dalej, ale
okazja spokojnego odpoczynku była zbyt kusząca.
- Nie powiedziałeś nic o mojej nowej postaci! Czyż nie jest wyjątkowa? Zaprawdę,
doznania i ruch wywierają kolosalne wrażenie! Mam ochotę popędzić jak szalony i
nigdy nie
zwalniać... Prawdę mówiąc, wyhamowanie pędu wymagało nieco zachodu, gdy dotarłem
do
tego miejsca. - Cienisty rumak powiódł wzrokiem po otaczających go ruinach. Jego
uwagę
pochłonęły cuda starożytnego świata.
- Jak... jak to się stało, że przybrałeś taką postać? Mrok parsknął, przywołany
do
rzeczywistości.
- To przepyszne stworzenie podeszło do mnie, gdy się rozwinąłem. Byłem
odmieniony, ale nadal nie wiedziałem, jaką przybrać formę. Pomyślałem, że
upodobnię się do
ciebie, ale zauroczyła mnie ta fantastyczna istota. Zastanawiałem się, jak by to
było poruszać
się tak jak ona, żyć jak ona. - Hebanowy ogier zaśmiał się cicho. - Była
ogromnie ujmująca!
Ukazałem jej to, co chciałem, a wówczas pozwoliła mi się dokładnie obejrzeć.
Potem, kiedy
przybrałem nową postać, wskazała mi ścieżkę, którą odszedłeś. Jak nazywasz takie
wspaniałe
stworzenie?
Entuzjazm Vraada gasł z każdym słowem Mroku.
- Koń. Mój lud takie zwierzę nazywa koniem. - Ale przecież żaden koń nie był
taki
zmyślny, przynajmniej żaden z tych wychowanych przez niego. Dru był pewien, że
zwierzę
napotkane przez Mrok należało do niego. Dlaczego zatem zachowywało się inaczej
niż
zwyczajny koń? Skąd się wzięła jego nadzwyczajna inteligencja? - Gdzie on jest?
- Co? - mruknął Mrok z roztargnieniem i potrząsnął głową, aż grzywa uderzyła go
po
karku. Odpowiedział dopiero po chwili: - Odszedł! Nie wiem, dokąd. „Koń”! Podoba
mi się,
ale czegoś brakuje!
Dru zaciekawił się.
- Czego?
Widmowy ogier popatrzył na swego małego towarzysza jak na osobę niespełna
rozumu.
137
- To chyba oczywiste! Mam zupełnie nową postać! Muszę mieć nowe imię!
Czas i miejsce były mało odpowiednie na takie rzeczy i Dru chciał mu o tym
przypomnieć, ale cienisty rumak już wyrzucał z siebie słowa, szukając
odpowiedniego
przymiotnika.
- Potężny... zdumiewający... majestatyczny... olśniewający...
- Mroku... - Zmęczony czarnoksiężnik podniósł się, próbując przerwać tę
wyliczankę.
Bez powodzenia.
- Mroczny? Hmmm... Przerażający... cienisty... czarny... - Lodowato niebieskie
oczy
skupiły się na człowieku. - Co powiesz na „Czarny Koń”? Podoba mi się stare
imię, ale to jest
bardziej adekwatne.
- Opisuje... twoją naturę. - Dru nie pokusił się choćby o wzmiankę, jakie
skojarzenia
budzi takie imię. Nikt nie ośmieliłby się żartować na ten temat, nie w przypadku
takiej istoty.
- Zatem niechaj będzie Czarny Koń! - Ogromny ogier wykrzyknął swoje imię, aż
echo
poniosło się po ruinach. - Czarny Koń! Czarny Koń!
Czarnoksiężnik zaklął w duchu, desperacko próbując uciszyć rozhukanego
towarzysza. Za późno. Jeśli w mieście ktoś był - a na pewno byli Poszukiwacze,
czający się
dokoła i czekający na okazję - to już wiedział, gdzie oni są.
Zadowolony z nowego imienia Mrok wreszcie okazał, że raczy go wysłuchać. Dru
miał nadzieję, że to imię wystarczy mu na dłużej niż poprzednie.
Gdy tylko magia Poszukiwaczy przestała tłumić jego zdolności i zmysły, coraz
bardziej stawał się świadom aury otaczającej, a nawet przytłaczającej starożytną
warownię.
Budowla, w której stali, była wyjątkowo mocno skąpana w czarach dawno wymarłej
rasy.
Moc magiczna przypominała siły naturalne, ale była dużo bardziej skondensowana,
jakby
mieszkańcy miasta przesycili je czystą mocą zaczerpniętą ze swojego świata. Dru
nie byłby
tym zaskoczony; Vraadowie postępowali podobnie, choć nie na tak wielką skalę.
- Ci, którzy mnie pojmali, Poszukiwacze, szukali czegoś w tych ruinach.
Wyczuwasz
coś niezwykłego?
138
Czarny Koń wciągnął powietrze w chrapy, co na chwilę zbiło Dru z tropu. Potem
ogier odparł:
- W pobliżu jest wielkie skupisko mocy, a nawet kilka takich skupisk. Przesuwają
się.
- Moc przesuwa się sama z siebie? - Dru nigdy nie natknął się na coś takiego w
Nimth.
Wędrujące skupiska czarodziejskiej energii?
- Na to wygląda. Co to za miejsce, mały Dru? To najwspanialszy widok, jaki jak
dotąd
mi pokazałeś! Tyle solidności, pod pewnymi względami przypadkowej, pod innymi
zaś takiej
uporządkowanej! - Pochodząc z miejsca, gdzie materia występowała niemal tak
rzadko jak
czyste niebo w Nimth, Czarny Koń nie wiedział, czym są ruiny.
Vraad najlepiej jak umiał, przedstawił swoją teorię dotyczącą opuszczonego
miasta.
Czarny Koń był tak zainteresowany, że przerwał mu tylko dwa razy; ciekawiły go
zwłaszcza
przykłady upływu czasu, z którego zrozumieniem nadal miał kłopoty. Po drugim
pytaniu ze
złością zrezygnował z indagacji i już bez słowa raczył się słuchaniem tego, co
dla niego było
po prostu ekscytującą opowieścią.
Kiedy opowieść dobiegła końca, Dru westchnął. Być może Czarny Koń uważał jego
teorię wyłącznie za wspaniałą historyjkę, ale przynajmniej prawie wszystko
zrozumiał.
- Niejeden raz ci mówiłem, przyjacielu Dru, że to twój świat! Może nie chciałeś
trafić
dokładnie w to miejsce, ale pragnąłeś znaleźć się właśnie tutaj!
Dru z rezygnacją wzruszył ramionami. Przeczenie nie miało sensu. Może później
wróci do tematu.
- A teraz - mówił Czarny Koń - gdzie znajdziemy ten ich „cel”?
- Gdzie? - Czarnoksiężnik nie miał czasu, żeby się nad tym zastanowić. Dopiero
teraz
odzyskał jasność myśli w stopniu umożliwiającym planowanie przyszłości... A
ważnym jej
aspektem było znalezienie drogi powrotnej do Nimth, z pomocą czy bez pomocy
Czarnego
Konia. Skrzydlaci wierzyli, że to, czego szukają, jest
139
ogromnie ważne, więc cel ich poszukiwań mógł zawierać jakąś potrzebną mu
wskazówkę. Jeśli ktoś wiedział cokolwiek o zasłonie i Nimth, to przede wszystkim
budowniczowie tego gmachu. Prostując się, Dru uśmiechnął się smętnie. - Tak,
musimy to
znaleźć. Myśleli, że to coś jest tutaj, ale sądzę, że powinniśmy rozpocząć
poszukiwania gdzieś
indziej.
Mrocznemu rumakowi rozbłysły oczy. Już był gotów do kontynuowania zabawy w
odkrywców.
- Od czego więc mamy zacząć?
- Ja nie wykrywam skupisk mocy, które ty wyczuwasz, i wątpię, czy Poszukiwacze
mogą to zrobić. Powiedz mi, czy układają się w jakiś wzór, na przykład koło?
Czarny Koń potrząsnął głową.
- Nie mają wzoru. Zdradzają pewną logikę, lecz nie poruszają się regularnymi
ścieżkami.
Vraadowi nie spodobało się, że jego towarzysz mówi o skupiskach mocy jak o
istotach obdarzonych inteligencją. Miał dość kłopotów z zaakceptowaniem żywej
plamy
czerni w kształcie konia.
Zastanowił się głębiej.
- Czy jest jakiś obszar, którego unikają lub wokół którego się gromadzą?
Odpowiedź widmowego ogiera spowodowała dramatyczny przybór nadziei w sercu
Vraada.
- Jest miejsce, do którego się przybliżają, a potem oddalają. Nie ma takiego,
którego
by unikali. Oni... - Błękitne oczy odrobinę przygasły.
- Co?
- Nie wiem. Coś mi umyka. Zaciekawiony, ale przezorny Dru zapytał:
- Czy któreś z tych skupisk przesunęło się w pobliżu nas?
- Wszystkie były w tym miejscu od czasu mojego przybycia. Niektóre nawet w
czasie
naszej rozmowy przeszły przez tę komnatę.
- Co takiego? - Vraad otwarł w zdumieniu usta i trwał tak przez dłuższą chwilę.
Wreszcie zdołał wyartykułować następne pytanie: - Dlaczego mi nie...? - Zamknął
usta i
zbeształ się w duchu. Czarny Koń pod wieloma względami był prostoduszną istotą;
Dru
zapomniał o tym z powodu bezwzględnego rozprawienia się z dwoma ptakoludami. -
Dajmy
temu spokój. Nie powiedziałeś mi, bo nie zapytałem, a ty nie wyczułeś w tym nic
niebezpiecznego, mam rację?
- Ależ skąd! Zupełnie o tym zapomniałem! Przypomniałem sobie dopiero wtedy, gdy
mnie zapytałeś. Z niewiadomego powodu moja pamięć stała się zawodna. Czy to z
powodu
stanu, który nazywasz „wyczerpaniem”?
- Możliwe. - Strapiony czarnoksiężnik wątpił, czy przyczyną zaników pamięci
rzeczywiście jest zmęczenie. Na ile zdążył się zorientować, jego przyjaciel z
zaświatów był
odporny na wyczerpanie. Ukryty świat po raz kolejny występował przeciwko
intruzom.
- Pójdziemy tam?
- Tam? - Dru zapomniał o wspomnianym przez niego miejscu, w którym mogło
znajdować się to, czego z taką determinacją szukali Poszukiwacze. - Wiesz, gdzie
to jest?
- Mały Dru! Znajdę to miejsce z łatwością! Ma własną aurę, która znacznie różni
się
od tutejszej.
- Tak? - Dru był zaintrygowany. Wstał, chcąc ruszyć w drogę, ale mięśnie
zgłosiły
sprzeciw. - Muszę trochę odsapnąć. Nie mam siły, żeby w tej chwili przedzierać
się przez to
rumowisko.
- Nie musisz tego robić, skoro to cię męczy! Wdrap się na mój grzbiet, a ja
poniosę cię
do miejsca przeznaczenia.
- Na twój grzbiet? - Myśl o dwóch połkniętych w całości Poszukiwaczach
wystarczyła, żeby Dru z miejsca odrzucił taki obłędny pomysł. - To...
Czarny Koń wybuchnął śmiechem.
- Biedny, naiwny Dru! Mój grzbiet będzie twardy, obiecuję! Zapewniasz mi zbyt
wiele rozrywek, żebym miał wchłonąć cię jak innych! Jesteś moim przyjacielem!
Wspięcie się na grzbiet cienistego rumaka okazało się dla zmęczonego
czarnoksiężnika nie lada wyzwaniem, również dlatego, że Czarny Koń nie miał uzdy
ani
siodła. Niektórzy Vraadowie, jak
141
na przykład Sharissa, jeździli na oklep, gdy taka naszła ich fantazja. Dru wolał
wygodę. Ale gdy tylko usadowił się na grzbiecie, nie mógł narzekać. Czarny Koń
nie był
zbudowany dokładnie tak samo jak zwierzę, które imitował. Mimo muskularnego
wyglądu
grzbiet miał miękki jak wyściełany fotel, wygodniejszy od siodła. Dru żałował,
że wszystkie
konie nie są do niego podobne. Zadecydował, że w każdym, którego wychowa,
wprowadzi
drobne magiczne poprawki.
Uznanie Czarnego Konia za fantastycznego rumaka z zaświatów było dużo łatwiejsze
niż pogodzenie się z koncepcją, że ma do czynienia z inteligentną plamą czerni.
Oczywiście,
takie podejście nie oznaczało, że zamierzał zapomnieć o prawdziwej naturze
niematerialnego
bytu. Po prostu myślenie o Czarnym Koniu jako o istocie fizycznej - zwłaszcza
teraz, gdy
siedział na jej grzbiecie - budziło mniejsze opory.
Monstrualny ogier ruszył przez gruzy do wyjścia starożytnej budowli. Dru lękał
się, że
Poszukiwacze mogli zastawić jakąś pułapkę, ale Czarny Koń nie wykrył nic
podejrzanego.
Vraad wolałby, żeby jego zmysły były mniej zawodne. I tak miał szczęście, że
wyczuł aurę
surowej mocy, która okrywała większą część miasta. Zastanawiał się, czy kiedyś
taka tarcza
osłaniała całą warownię. Jej twórca byłby wówczas panem własnego świata, do
którego nikt
nie miał wstępu - ani z którego nikt nie mógł wyjść - bez jego pozwolenia.
,3ezcelowe dywagacje” - skarcił się w duchu. Lepiej mieć oko na okoliczne ruiny
na
wypadek, gdyby kryło się w nich zagrożenie, którego Czarny Koń nie wypatrzy w
porę.
Jednak nie miał pojęcia, co mógłby wtedy zrobić; we własne zdolności wierzył
mniej więcej
tak samo jak w to, że Poszukiwacze nie przypuszczą na nich ataku.
- Ale dziwne! - Gromki głos cienistego rumaka odbił się echem wśród ruin.
- Co takiego? - Dru rozejrzał się, wypatrując Poszukiwaczy, elfów czy
czegokolwiek,
co usprawiedliwiłoby okrzyk towarzysza.
- Mignęła mi jakaś postać, z kształtu podobna do ciebie. Nic więcej nie mogę ci
powiedzieć.
142
Może elf. Czy jednak widok elfa mógłby zdziwić Czarnego Konia?
- Dlaczego uznałeś ją za dziwną?
- Bo jej nie poczułem. Ani śladu obecności. Ani śladu... życia
- Iluzja?
Czarny Koń najwyraźniej już znał to określenie, bo gwałtownie pokręcił głową.
- Nie. Chyba wyczułem... czary.
- Gdzie to było? - Vraad przeklął swoje ułomne zmysły. Z ich powodu nie miał
pojęcia, na co się zanosi, dopóki nie trafiał w sam wir wydarzeń.
- Wprost przed nami. Stało na naszej drodze. Czarnoksiężnik odruchowo sięgnął do
pasa i pożałował, że nie zabrał miecza. Choć w świecie Nimth prawie wszystko
załatwiano za
pomocą czarów, wielu Vraadow amatorsko zajmowało się fizycznym rozwiązywaniem
problemów, zwłaszcza gdy chodziło o osobiste porachunki. Dru biegle posługiwał
się
wieloma rodzajami broni białej i nawet zabił jednego rywala w pojedynku na
miecze.
- Patrzyłem przed siebie. Nic nie zauważyłem.
- Za tą wysoką, przechyloną na bok konstrukcją.
„Wysoka konstrukcja” była widoczną w dali wieżą, która częściowo zwaliła się na
mniejsze budynki po obu stronach ulicy. Czarnoksiężnik zobaczył tylko tyle, że
mogą mieć
kłopoty z jej wyminięciem, jeżeli nie wybiorą innej drogi. Czarny Koń widocznie
miał dużo
lepszy wzrok. Vraad nie był dostatecznie zdesperowany, by pokusić się o
eksperymentowanie
z własnymi oczami.
Burczenie w brzuchu przypomniało mu o innych sprawach, o które również musiał
zadbać, jeśli chciał kontynuować poznawanie tego świata. Poszukiwacze dali mu
jeść, lecz
były to tylko jakieś wstrętne ochłapy, które smakowały tak, jakby mięso przez
parę lat leżało
w soli. Jedyna zaleta posiłku polegała na tym, że na pewien czas Dru zapomniał o
głodzie.
Czarny Koń raźno kłusował obraną trasą, ani trochę nie wzruszony tajemniczym
wyglądem okolicy. Był przeświadczony o swojej zdolności do rozprawienia się z
wszelkimi
przeszkodami i coraz
143
bardziej pochłonięty zabawą w odkrywcę. Na chwilę przystanął przed posągiem,
który
jakimś cudem wyszedł zwycięsko z próby czasu. Statua wyróżniała się jedynie tym,
że
przetrwała w nienaruszonym stanie. Wyobrażała smoka, podobnego do kamiennego
olbrzyma, którego Dru widział, będąc w niewoli u ptakoludów; obie rzeźby różniły
się tylko
rozmiarem. W pobliżu walało się parę obalonych posągów i niektóre postacie
jeszcze dawały
się rozpoznać. Jedna wyobrażała wilka, inna człowieka w długiej szacie. Reszta
uległa zbyt
poważnym zniszczeniom, ale Dru miał wrażenie, że dostrzega w rumowisku gryfa i
kota.
Wreszcie dotarli do miejsca, gdzie potwierdziły się wcześniejsze obawy Vraada:
zwalona wieża tarasowała ulicę. Wolny przesmyk był zbyt wąski dla niego, co tu
więc mówić
o wielkim ogierze.
Czarny Koń szukał przejścia wolnego od gruzu, kiedy natknęli się na elfkę.
Była młoda - choć w przypadku elfów wygląd mógł mieć tyle samo wspólnego z
rzeczywistym wiekiem co w przypadku Vraadów - muskularna i miała proste srebrne
włosy,
które sięgałyby jej do talii, gdyby stała. Niestety, już nigdy nie miała stanąć.
Nie żyła, a szpic
włóczni wystający z piersi w jednoznaczny sposób wskazywał, kto ją zamordował.
Dru
zastanowił się, kiedy zginęła; krew zdążyła zakrzepnąć, ale ofiara wyglądała
niemal jak żywa,
nie mogła więc umrzeć dawno temu.
- Co to? - zapytał niewinnie Czarny Koń, zaciekawiony nową istotą.
- Elfka. - Czarnoksiężnik przypomniał sobie, że jeszcze niedawno marzył o
pojmaniu
elfa i poddaniu go sekcji. Myśl o tamtym pragnieniu, o tamtym Dru, przyprawiła
go o
mdłości. - Już od tysięcy lat nie ma ich w Nimth.
- Oczywiście, że są. Ona jest tutaj.
Dru powstrzymał się od komentarza. W tej chwili nie miał ochoty wykłócać się,
czy
są w Nimth, czy nie. Zeskoczył na ziemię i obejrzał zwłoki, szukając jakichś
wskazówek,
jakichś strzępów informacji, które pomogłyby mu zrozumieć sytuację. Na
nieszczęście elfka
miała tylko ubranie i nóż. Vraad zabrał go z radością. Był maleńki, ale co broń,
to broń.
Pewien, że nie znajdzie nic więcej, wdrapał się na Czarnego Konia i powiedział:
- Stwory, które ją zabiły, mają zwyczaj wyłazić z ziemi. Dobrze byłoby o tym
pamiętać... na wszelki wypadek.
- Jak sobie życzysz, mały Dni.
Czarnoksiężnik już miał zaproponować, żeby ruszyli w dalszą drogę, gdy musnęło
go
coś zimnego. Zadrżał. Odwrócił się i rozejrzał, lecz nic nie zobaczył. Był
jednak zbyt
doświadczony, by uznać, że wyobraźnia płata mu figle.
- Czarny Koniu, czy było coś w pobliżu?
- Przeszło przez nas jedno ze skupisk mocy. Myślę, że chciało dowiedzieć się
czegoś
więcej.
- Chciało dowiedzieć się...?
- Ono żyje. Takim życiem, jakie przypisujesz mnie. Dru chwycił mocno grzywę
towarzysza.
- Myśli? Dlaczego nie powiedziałeś mi wcześniej? Ja...
- Nie wiedziałem, dopóki przeze mnie nie przeszło. Wtedy poczułem głód wiedzy.
Fascynujące! Twój świat chyba nigdy nie przestanie mnie zdumiewać! Ruszamy
dalej?
- Nie... - Dru nie dokończył, bo Czarny Koń ruszył z kopyta natychmiast po
zadaniu
pytania. Nie był ciekaw opinii swego małego przyjaciela. Czarnoksiężnik zamknął
usta i
otworzył zmysły, na ile było to możliwe. Dziwne, nie napotkał oporu, być może
dlatego, że
tym razem próbował współpracować z tym światem. Niewyraźnie wyczuł masywne
skupiska
mocy i ich celowe ruchy, choć na pozór ruch mógł wydawać się przypadkowy. Dru
wiedział,
że muszą zbliżać się do miejsca, o którym mówił Czarny Koń. Cokolwiek tam
znajdą...
- Zrobiłeś się bardzo cichy, przyjacielu Dru! Przecież jesteś cały!
Zmęczonego czarnoksiężnika ogarniało coraz większe zaniepokojenie. Jakby każdy
okruch gruzu miał oczy i uszy i śledził każdy ich krok.
145
- Czuję się jak ślepe jagnię, które ma wejść do jamy milczących, głodnych
wilków.
„Wilki”.
Dru drgnął. Czarny Koń sprężył się.
- Coraz bardziej skupiają się w jednym miejscu!
Vraad pokiwał głową, wyczuwając przytłaczający ogrom czystej mocy. Choć budowle
nadal zasłaniały widok, wiedział, że są blisko, bardzo blisko... i że to w tym
niewidzialnym
miejscu koncentruje się moc.
„Wilki”.
Znowu! Jakby sam wiatr przemówił!
- Coś się dzieje, przyjacielu Dru! Przygotuj się! Przygotuj się? Czarnoksiężnik
chciałby wiedzieć, jak i na co.
Zmysły ostrzegały go, że niebezpieczeństwo czyha ze wszystkich stron, również w
górze i pod nimi. Skoro nie mógł polegać na swojej magii, czy miał prawo brać
pod rozwagę
walkę przeciwko...
Przeciwko ruinom miasta.
Wstrząs był znacznie silniejszy od tego, który zapowiedział pojawienie się
opancerzonych mieszkańców podziemi. To, co wprawiło ziemię w drżenie, musiało
być dużo
większe.
Budowla stojąca przed nimi dosłownie eksplodowała, ale fragmenty zamiast spaść
na
nich, jak grad wzbiły się wysoko w niebo. Za nimi poszybował gruz z ulicy,
łącząc się w locie
w wielkie bryły. Nic nie zostało oszczędzone; zaprawa, kawałki marmuru ze
strzaskanych
posągów, nawet fragmenty wieży, którą przed chwilą minęli... wszystko poleciało
w
powietrze.
Czarny Koń spłoszył się. Jego odwaga też miała swoje granice. Gdyby nie miał
ochoty
puścić się szaleńczym cwałem, Dru podsunąłby mu ten pomysł. Niestety, było za
późno. Jak
zaczarowani wpatrywali się w postać, która formowała się wprost przed nimi.
Wyższa od
nakrytego kopułą gmachu, gdzie demoniczny rumak wyratował swojego towarzysza,
miała
cztery kończyny, ogon złożony po części z kolumny i, jeśli wytężyło się
wyobraźnię,
kanciasty łeb.
Dopiero kiedy rozwarła się parodia pyska, odsłaniając zęby z ostrych, połamanych
kamieni, Dru rozpoznał zwierzę.
146
Był to, jak szeptem podpowiadał wiatr, wilk... wysoki na ponad czterdzieści
stóp.
XI
- Podoba ci się mój dom, słodka Shari?
- Jest taki... żywy! - odparła dziewczyna.
Zamek Melenei, przynajmniej ta część, którą miała okazję zobaczyć, skąpany był w
szarym świetle i ozdobiony błyszczącymi kryształami. Wszystko pokrywał jedwab,
wszędzie
skakały i tańczyły figurki o fantazyjnych kształtach. Na podłodze leżał futrzany
kobierzec tak
gruby, że córka Dru miała ochotę od razu się na nim wyciągnąć. Przestronną
komnatę
rozjaśniał blask świec, których płomienie różniły się wielkością i kolorami. Na
ścianie
pyszniła się panorama przedstawiająca kobiety i mężczyzn konkurujących z różnych
zadziwiających grach. Naprzeciwko wejścia widniał vraadzki symbol hazardu,
używany
najczęściej jako zapowiedź pojedynku. Była to pierwsza rzecz, ku której zwracały
się oczy
wchodzącego. Godło składało się z dwóch masek, jednej płaczącej, drugiej
uśmiechniętej,
przy czym pierwsza częściowo przysłaniała drugą. Sharissa wiedziała, że maski
reprezentują
podstawowe cechy charakteru Vraadow.
Ojciec podsumował to w swój szczególny sposób:,.Kiedy twój wróg ostentacyjnie
okazuje słabość, strzeż swoich tyłów. Kiedy sprzymierzeniec staje się nazbyt
przyjazny,
zaufaj wrogowi”.
Sharissa nie była pewna, czy podoba jej się to, co wynikało z definicji ojca,
ale nie
kwestionowała jej prawdziwości.
- Usiądź, skarbie! Wypocznij. Wiem, jak okropne rzeczy spotkały cię ostatnio.
Poza
tym ja muszę poczynić pewne przygotowania.
- Doprawdy, nie mogłabym... - Wbrew własnym słowom Sharissa marzyła o
odpoczynku, o śnie. Bezustanne strapienie, wyścig z czasem, strach, że być może
wszystko na
próżno i ojciec już nie żyje, zebrały swoje żniwo.
- Nalegam. - Melenea pchnęła ją w tył. Gdy Sharissa upadała, gęsty, kudłaty
dywan
wydął się i w okamgnieniu przybrał kształt wygodnej sofy. Miłe w dotyku futro
zachęcało do
odpoczynku. - Obiecuję, że nie zapomnę o tobie, Shari. Możesz być pewna.
Sharissa nie mogła się oprzeć. Umościła się wygodnie i sennie pokiwała głową.
- Doskonale - powiedziała czarodziejka z uśmiechem. Podniosła rękę, wnętrzem
dłoni
w górę, i zacisnęła ją w pięść. Kiedy rozchyliła dłoń, leżała na niej mała
sakiewka. Otworzyła
ją i wyjęła maleńką piszczącą figurkę.
Sharissa, choć zaciekawiona, do czego zmierza jej przyjaciółka, mogła się tylko
przyglądać. Patrzyła spod na wpół przymkniętych powiek. Gdy maleńkie stworzenie
postawione na podłodze zaczęło szybko rosnąć, szeroko otworzyła oczy. Miała
wrażenie, że
śni.
- Śmiało, Cabal - powiedziała Melenea do stworzenia, błękitnozielonego wilka już
wysokiego jak ona. Zwierz miał kły długości przedramienia. Sharissa była pewna,
że jest ich
ponad tysiąc.
Wilk przestał rosnąć, gdy o stopę przewyższył Meleneę. Sharissa już wiedziała,
że ma
przed sobą jej famulusa.
- Żyję, żeby ci służyć, pani. - Głos wilka ogromnie przypominał gardłowe
warczenie.
- Mamy gościa, Cabalu. Nazywa się Sharissa Zeree. - Melenea z uśmiechem
odwróciła się do dziewczyny. - To Cabal, słodka Shari. Będzie cię pilnować,
żebyś mogła
spokojnie wypocząć. Cabal dopilnuje, żeby nie spotkało cię nic złego.
- Będę mógł się z nią pobawić, pani? - zapytał Cabal. Jego spojrzenie
sugerowało, że
uważa Sharissę nie tyle za towarzyszkę zabawy, ile za smakowity kąsek.
- Może później. Mam dla ciebie zadanie. Będziesz strzec Sharissę, dbać o jej
bezpieczeństwo.
- Będę posłuszny, pani. Moje życie zależy od ciebie.
- Tak być powinno. - Melenea poklepała wilka po wielkiej
148
głowie, potem przysunęła się do Sharissy, która na próżno próbowała się
podnieść.
Piękna czarodziejka przysiadła obok niej i pogładziła jej włosy. - Nie musisz
wstawać. -
Sharissa miała wrażenie, że glos Melenei dobiega z drugiego końca długiego
tunelu. - Śpij.
Później się tobą zajmę.
Sharissa zaśmiała się trochę histerycznie, bo usta czarodziejki połaskotały ją w
czoło.
Patrzyła, jak Melenea podnosi się i uśmiecha do siebie. W ręku trzymała
kryształy zabrane z
pracowni ojca. Fałszywą nutą w tym pozornie zwyczajnym obrazie był uśmiech, gdyż
zupełnie brakowało mu ciepła. Córka Dru poruszyła się niespokojnie, natychmiast
zapominając o odpoczynku.
Melenea zniknęła, nim zdążyła przyjrzeć jej się ponownie. Parę kroków od sofy
leżał
famulus Cabal, nie spuszczając z niej oka. Widok olbrzymiego wilka pogłębił jej
niepokój.
Przewróciła się na drugi bok, żeby po otworzeniu oczu zobaczyć coś innego.
Ujrzała maski.
Zdenerwowana, bardziej rozbudzona niż śpiąca, na siłę zacisnęła powieki. Gdzie
jak
gdzie, ale w zamku Melenei powinna czuć się bezpiecznie i spokojnie. Powinna
zażyć
odpoczynku, którego tak bardzo potrzebowała. Wystarczy zaczekać, aż znów ogarnie

zmęczenie. To wszystko.
Wielki Cabal ułożył się na podłodze i wbił wzrok w podopieczną. Szeroko
rozdziawił
paszczę i ziewnął z nudów. Jego ślepia błyszczały w blasku świec, czarne, bez
źrenic, nigdy
nie mrugające.
Na zewnątrz zbierało się na burzę. W okaleczonym przez magię Nimth burze
występowały często - zwłaszcza w pobliżu włości Melenei, która rzucała czary
niemalże bez
powodu - ale nigdy nie przynosiły deszczu. Tutaj nigdy nie padało. Sharissa bez
przykrości
słuchała odgłosów burzy, choć wiedziała, że jest ona produktem zdegenerowanej
natury
Nimth. Grzmoty uśmierzyły jej troski i ukołysały ją do snu.
Kamienny potwór zatrzasnął szczęki, siejąc okruchami zaprawy i marmuru.
Rozkruszał się bez przerwy, ale wzlatujące z ziemi kawałki skał natychmiast
uzupełniały
nadwątlone miejsca.
149
- Ruszaj stąd! Uciekaj!
Nieproszone słowa tłukły mu się pod czaszką. Vraada korciło, żeby ich posłuchać,
ale
głęboko zakorzeniona duma powstrzymywała go od ucieczki.
Czarny Koń potrząsał głową, jak gdyby próbując uwolnić się od hałasu.
Czarnoksiężnik przypuszczał, że jego towarzysz słyszy te same słowa, słowa
podsuwane im
przez stojące przed nimi stworzenie.
- Strach! Śmierć!
Jakby na dany znak olbrzym skoczył w ich stronę, kłapiąc potężnymi szczękami.
Grad
pyłu i okruchów posypał się na Dru. Na szczęście żaden z odłamków nie był dość
duży, by
zrobić mu krzywdę.
- Okrążyli nas, przyjacielu Dru! Jeden z nich przybrał tę postać! Moim zdaniem
to
interesujące, ale także irytujące! Musi tak krzyczeć w naszych głowach? Tak
bardzo mu
zależy, żeby nas przestraszyć?
Czarnoksiężnik też zadawał sobie to pytanie. Stwór, choć ogromny i najwyraźniej
silny, trzymał się na dystans. Dlaczego? Jeśli chciał ich unicestwić, z
pewnością nic nie stało
mu na przeszkodzie.
Czarny Koń powiedział, że jedna z niewidzialnych istot - Dru nie mógł już dłużej
uważać ich po prostu za skupiska czarodziejskiej mocy - przybrała tę postać.
Istoty wiedziały
o nich co najmniej od czasu wizyty w wielkiej, kolistej budowli, a jednak
wcześniej się nie
ujawniły. To znaczyło, że strzegły miejsca, do którego się zbliżyli, ale czy
strażnicy nie
użyliby siły?
Nie wiadomo dlaczego Dru podejrzewał, że nie mogą albo nie chcą tego zrobić.
Taki
domysł rodził następne pytanie: jeśli nie chciały, to jak daleko mógłby się
posunąć bez
narażania się na jakąś gwałtowną reakcję?
- Idź dalej, Czarny Koniu.
- Prosto na naszego osobliwego przyjaciela? Mały Dru, nigdy nie przestaniesz
mnie
bawić! - Hebanowy ogier ruszył z gromkim śmiechem.
150
- Wilki! Ząby, które rozdzierają! Poszarpane ciała! Krew!
Dru nie przejmował się słowami, każdemu jednak towarzyszył obraz jego zwłok, a
raczej żałosnych szczątków rozrzuconych po całym mieście. Widział, jak wilk
kamiennymi
zębami miażdży jego kości. Starał się panować nad strachem, ale niepokój
narastał w miarę
zbliżania się do niesamowitego straszydła.
Kiedy znaleźli się w odległości dwudziestu stóp, potwór rozsypał się na kawałki.
Spadające okruchy wzbiły tumany pyłu. Dru przez parę sekund zanosił się kaszlem,
nie mogąc złapać tchu w tej chmurze. Czarny Koń zatrzymał się świadom, że
czarnoksiężnik
ledwo trzyma się na jego grzbiecie i może spaść przy pierwszym niepewnym kroku.
Coraz
lepiej rozumiał ludzkie ułomności.
Po pewnym czasie pył osiadł, odsłaniając zaskakujący widok
- zaskakujący dlatego, że Dru nie dostrzegł w nim nic, co zasługiwałoby na
ochronę.
Jednak w tej odległości czuł obecność niewidzialnych istot i ich rozterkę, jak
gdyby nie
wiedziały, co począć z dwoma przybyszami. Zdawało się, że wiedzą o
niewiarygodnej
potędze Czarnego Konia. Dru wyobraził sobie zastęp sług podobnych do jego
cieniolubów,
które pełniły różne role, ale nie były stworzone do walki. Cienioluby
zaatakowałyby jego
wrogów, gdyby nikt inny nie chronił pracowni, ale atak byłby nie zorganizowany,
gdyż miały
nikłe pojęcie o sztuce wojennej. Uznał, że strażnicy... nie, opiekunowie tego
miejsca są do
nich podobni.
- Mądrość - szepnął mu w głowie głos inny niż ten pierwszy.
- Zrozumienie.
- Anomalia - rzekł drugi. - Zaburzenie.
Czarny Koń ryknął na niewidzialnych mówców, wykrzykując zdania, które w miarę
dokładnie wyrażały poglądy Dru.
- Dość tych głosów w mojej głowie! Mówcie do nas albo znikajcie! Dalejże! Boicie
się nas?
Czarnoksiężnik odgadł, że właśnie o to chodzi. Opiekunowie bali się ich. Nie
tylko
dlatego, że dotarli tak daleko, ale dlatego, że byli obcy.
- Precz z nimi! - To był pierwszy głos, ten, który zaczerpnął
151
z głowy Vraada myśli o wilku i próbował przestraszyć go z ich pomocą. - Precz!
- Nie - rzekł chłodno ten, który wspominał o mądrości. Zdawało się, że każdy z
opiekunów ma inny charakter albo może cechę dominującą. W tle rozbrzmiewało
więcej
głosów, ale zdaniem Dru te trzy zaliczały się do najważniejszych.
- Nie wtrącać się - powiedział ten, który mówił o anomaliach. Zdawało się, że
przypomina o czymś pozostałym. - Wszystko musi pozostać bez zmian.
Czarny Koń kopnął gruz, zły, że istoty nie chcą rozmawiać bezpośrednio z nimi.
Czarnoksiężnik ostrzegawczo przyłożył rękę do jego szyi i szepnął mu do ucha:
- Uspokój się. Myślę, że zaraz ustąpią.
- Dlaczego mieliby to robić? - zapytał o wiele za głośno Czarny Koń. Vraad
skrzywił
się, świadom, że opiekunowie musieli go usłyszeć. Z drugiej strony nie miało to
znaczenia,
gdyż wnikając w umysł z taką łatwością, musieli wiedzieć, co powiedział.
- Nie przeszkadzać - powtórzyły chórem liczne głosy i z tymi słowy wycofały się
z
jego głowy i okolicy. Zniknęły w jednej chwili. Dru nie wykrył już ich śladu.
- Odeszli - oświadczył Czarny Koń bez potrzeby. - I dobrze! Zrobili się mało
zabawni,
gdy jeden z nich porzucił tę fascynującą formę!
Dobry humor hebanowego ogiera zmniejszył napięcie. Dru pochylił się i spojrzał
na
mało atrakcyjny obszar, nad którym mieli pieczę opiekunowie. W dalszym ciągu nie
dostrzegał nic godnego uwagi i wykrywał tylko odrobinę mocy.
- Wiesz, dokąd poszli? - zapytał Czarnego Konia.
- Nie wyczuwam ich - odparł rumak.
- Co myślisz o tym miejscu przed nami? Czujesz coś?
- Tylko to, co wcześniej.
Wysoki czarnoksiężnik wyprostował się i potarł szczękę, która, jak zauważył z
opóźnieniem, zdążyła porosnąć szczeciną.
- Możemy pójdziemy tam i sprawdzimy, czego tak pilnie strzegą?
152
- Oczywiście! Czyżbyś brał pod uwagę jakąś inną możliwość? - Nie posiadając się
ze
zdumienia, że jego towarzysz mógł pomyśleć o odwrocie, Czarny Koń ruszył przez
rumowisko.
Dni kręcił głową we wszystkie strony. Spodziewał się powrotu opiekunów, tym
razem
z czymś więcej niż tylko czczymi pogróżkami. Kim były te istoty? Z pewnością nie
budowniczymi miasta. Jeśli były podobne do famulusów, jak sądził, dlaczego
trwały tu tak
długo po odejściu swoich panów?
Powietrze zamigotało, jakby łuszcząc się i odpadając płatami. Dopiero po
dłuższej
chwili czarnoksiężnik poznał to, co leżało przed nimi. Na widok nowego fenomenu
Czarny
Koń, wiecznie ciekawy, z miejsca przyspieszył kroku.
- Czarny Koniu, nie! Stój!
Demoniczny wierzchowiec zatrzymał się parę stóp od rozmigotanej luki, rozdarcia
w
rzeczywistości.
- O co chodzi? Nie widzę tu nic niebezpiecznego! Boisz się tego?
- Przypomina... Przypomina to, co badałem na chwilę przed wpadnięciem w Pustkę.
- Aha! Może zatem dostarczy cię do domu, skoro stale się skarżysz, że ja tego
nie
zrobiłem! Wchodzimy?
Dru jeszcze nie brał na poważnie możliwości, że rozdarcie może być dokładnie
tym,
czego szukał. Nie było widać, dokąd prowadzi. Najpewniej chcąc zobaczyć, co leży
po
drugiej stronie, należałoby w nim stanąć. A jednak nadzieja na powrót do
Sharissy istniała i
Dru uchwycił się jej kurczowo.
- Wchodzimy. - Mocniej przytrzymał się grzywy i wzniósł modły do paru mniej
odrażających przodków. Modlił się, żeby ta decyzja nie okazała się ostatnim
błędem w jego
życiu.
Czarny Koń wszedł w rozdarcie, które jakby rozszerzyło się zapraszająco.
Z początku Dru był świadom tylko jaskrawego światła, jak gdyby patrzył prosto w
słońce. Po chwili, gdy oczy przyzwyczajały się do blasku, usłyszał dźwięki. Był
zaskoczony,
bo dopiero teraz uświadomił sobie, że przez chwilę panowała niczym nie zmącona
153
cisza. Zaraz po słuchu odzyskał zmysł dotyku i powonienia. Poczuł chłodny
podmuch
i zapach kwiatów. Usłyszał śpiew ptaków, których nie było w wymarłym mieście.
Wreszcie odzyskał wzrok. Nim zdołał się odezwać, Czarny Rumak zagrzmiał:
- Światy w światach! Twój dom jest fantastyczny, mały Dru! Nigdy mi się nie
sprzykrzy!
Vraad, przeciwnie, był już zmęczony tymi ciągłymi niespodziankami. Jednak jego
obecne zdumienie wcale nie ustępowało temu, jakiego doświadczył wówczas, gdy
spotkał
swego cienistego towarzysza, trafił do świata za zasłoną i odkrył wymarłe miasto
- czy tutaj
nic nie mogło być proste i zwyczajne? Jak gdyby ktoś obmyślił to wszystko jako
grę czy też
wielki eksperyment.
Już nie stali w starożytnej, zrujnowanej warowni, tylko u stóp trawiastego
wzgórza, na
którym wznosił się piękny, ani trochę nie zniszczony zamek. Proporce łopotały na
wietrze,
nowe i czyste, nie wystrzępione ani nie spłowiałe. Z dołu widać było tylko
spiralne wieże;
inne zabudowania kryły się za wysokim murem. Nieskazitelnie gładka murawa na
stokach
wzgórza wyglądała tak, jakby została przystrzyżona zaledwie wczoraj.
Dru nawet się nie zawahał. To wszystko trwało zbyt długo jak dla jego starganych
nerwów. Zależało mu na szybkim zdobyciu odpowiedzi, nie wspominając o takich
drobiazgach, jak jedzenie, picie i odpoczynek.
- Wchodzimy do środka. Natychmiast. Hebanowy rumak nie odpowiedział, ale jego
śmiech poniósł się po zboczu, gdy stanął dęba i ruszył w stronę zamku. Stanęli
przed bramą,
nim Dru zdążył mrugnąć. Gdy odzyskał dech, zastanowił się, jaką szybkość może
rozwinąć
jego czarny towarzysz. Postanowił, że wypyta go dokładnie we właściwym czasie.
Teraz
pierwszeństwo miał ten jakże nowy zamek.
Brama stała otworem. Dru nie wykrył magii ani niczyjej obecności, ale nauczony
przykrym doświadczeniem wolał nie polegać na własnych zmysłach. Czarny Koń nie
miał
ochoty stać pod bramą. W czasie potrzebnym na zaczerpnięcie oddechu pokonał
przestrzeń
dzielącą go od dziedzińca, również będącego w doskonałym stanie. Mieszkańcy
mogli
przechadzać się po nim jeszcze tego samego dnia rano. Gdyby ktoś zapytał Vraada
o zdanie,
tak właśnie było.
Fantazyjnie ukształtowane krzewy i klomby z wielobarwnymi kwiatami pogłębiały
wrażenie, że weszli do domu pod chwilową nieobecność właścicieli. Dru spoglądał
z
podziwem na marmurowe ławki; mimochodem zapamiętał ich styl, by wykorzystać go
później, gdy Vraadowie osiedlą się w swoim nowym świecie... jeżeli do tego
dojdzie.
Zatrzymaj się - szepnął do Czarnego Konia. Widmowy rumak stanął i Dru zsunął się
na ziemię. Wolał zwiedzać zamek na własnych nogach.
Jeden świat w drugim, drugi świat w trzecim... - mówił Czarny Koń. - Ależ byłoby
zabawnie, gdybyśmy znaleźli wejście do następnego! Wyobraź sobie, gdyby tak
ciągnęły się
w nieskończoność!
Wolę nie! Chcę wrócić do Nimth... do mojego Nimth - dodał szybko, bo jego
towarzysz już szykował się do riposty. Przyjrzał się budowlom i skręcił w stronę
największej,
której wieże widzieli zza murów. - Zaczniemy stamtąd.
Nie czekając na Czarnego Konia, ruszył przez dziedziniec. Usłyszał śmiech za
plecami.
- Czyżby teraz niecierpliwość stała się cnotą?
Dru nawet się nie obejrzał i niemal biegiem minął otwarte drzwi; wpadł do
środka,
gdzie znalazł się w roziskrzonym korytarzu. Czarny Koń zjawił się zaraz za nim,
a jego
kopyta stukały tak samo jak wówczas, gdy wszedł do kolistego gmachu. Echa niosły
się
głośno po wnętrzu.
Z niewiadomego powodu Vraad wstydził się za bezceremonialne zachowanie
Czarnego Konia. Był niezmiernie ujęty spokojem tego zamku. Miał wrażenie, że
stukot kopyt
pogwałcił ciszę, która panowała tutaj niepodzielnie od niezliczonych tysiącleci.
W zamku
było zupełnie inaczej niż w zrujnowanym mieście. Tam wyczuwał duchy wspomnień i
resztki
mocy. Tutaj panował błogi spokój, rzecz
155
niezwykła dla Vraada. Chciałby po śmierci spocząć w takim właśnie miejscu. Tutaj
mógłby...
Czarnoksiężnik zadrżał. Czarny Koń zatrzymał się przy nim i zapytał:
- Coś się stało?
- Nie. Nic takiego. - Poza tym, że mało brakowało, a położyłby się tam, gdzie
stał, i
czekał na śmierć.
Bardziej ostrożnie ruszył dalej. W drugim końcu korytarza znajdowały się masywne
żelazne podwoje, dwa razy wyższe od niego. Dru wyczuwał, że drzwi mają wielkie
znaczenie. Za nimi kryły się odpowiedzi na niezliczone pytania kłębiące się w
jego głowie.
Jedno z pytań brzmiało, czy zdoła zrozumieć odpowiedzi, ale na razie tym się nie
trapił.
Czarnoksiężnik położył rękę w miejscu zetknięcia się połówek drzwi i pchnął
delikatnie. Zawiasy zajęczały, ale skrzydła nawet nie drgnęły. Pchnął mocniej, z
tym samym
skutkiem.
Odsunął się i ze złością rzucił się na przeszkodę. Jedyną nagrodą za trudy było
obite
ramię. Chociaż podwojom brakowało widocznego zamknięcia, nie mógł ich rozchylić.
- Może gdybym... - zaczął Czamy Koń.
- Nie! - Tę jedną rzecz czarnoksiężnik chciał zrobić sam. Był zły i zmęczony, do
głosu
doszedł jego vraadzki temperament. Szkarłatna furia przejęła władzę nad ciałem.
Wykrzykując słowa, których później nie mógł sobie przypomnieć, wzniósł lewą rękę
i
trzasnął w masywne metalowe podwoje.
Iskra, która skoczyła z jego pięści, rozprzestrzeniła się na całe drzwi, które
wreszcie
otwarły się na oścież... choć określenie „otwarły” mogło wydać się trochę
mylące. Dru ledwo
wierzył własnym oczom. Skrzydła rozchyliły się gwałtownie, zataczając łuki, a
potem
zerwały się z zawiasów. Obaj - Dru z przerażeniem, mroczny rumak zaś z
narastającym
rozbawieniem - patrzyli, jak połówki drzwi koziołkują i przewracają się z
głośnym hukiem,
który ostatecznie roztrzaskał wspomnienie panującego tutaj spokoju.
- Dobra robota - skomentował Czarny Koń uszczypliwie.
156
Szybko wykształcił w sobie dryg do sarkazmu typowy dla wszystkich Vraadow.
- To nie... ja nie... - Dru wlepił oczy we własną pięść, potem spojrzał na
wyważone
drzwi.
- Może cię zainteresuje fakt, że granice tego miejsca poniosły uszczerbek z
powodu
twojego chłodnego, opanowanego sposobu bycia.
Dru odwrócił się i zlustrował ściany korytarza, które pokryły się skomplikowaną
pajęczyną pęknięć. Podobna sieć, przypominająca rozwidlające się gałęzie,
rysowała się na
podłodze i na suficie, z którego sypały się kawałki tynku.
- Ja to zrobiłem?
- Wygląda to na reakcję na twoją moc. Zauważyłem opór, ale przezwyciężyłeś go.
Jego szaleństwo pokonało opór stawiany przez ukryty świat... to znaczy, jeżeli
nadal
znajdowali się w ukrytym świecie. Vraad zastanowił się, jaki byłby efekt
wyładowania
wściekłości w zrujnowanym mieście. Nasuwało się również pytanie o efekty
uboczne. Czy
skutek był podobny do tego, na jaki narażone było Nimth za każdym razem, gdy
Vraadowie
korzystali ze swoich talentów? Czy właśnie w taki sposób zaczęła się śmierć jego
świata? Czy
Vraadowie tak samo zniszczą swój nowy dom?
Zbyt wiele pytań. Dru warknął i odwrócił się w stronę komnaty, do której wejście
otworzyła mu furia.
Rozwarł szeroko oczy i zaschło mu w ustach. Wyglądało na to, że świat za zasłoną
ma
w zapasie niezliczone niespodzianki.
W komnacie klęczało ponad sto postaci odzianych w luźne szaty, które upodobniały
ich do bezkształtnych worków. Zwróceni plecami do wejścia, patrzyli na
błyszczący kryształ
w środku pentagramu, który zajmował całą podłogę. Kryształ tkwił na mosiężnym
postumencie w kształcie piramidy. Jak w przypadku całego zamku, zęby czasu nie
naruszyły
ani węzła sił - bo zdaniem czarnoksiężnika taką właśnie rolę pełnił kryształ -
ani jego
podstawy.
Dru cofnął się o krok. Postacie nawet nie drgnęły mimo hałasu
157
i zniszczeń, jakie spowodował. Tkwiły nieruchomo wzdłuż ramion pentagramu,
tworząc drugi symbol na wierzchu tego wyrytego w kamieniu.
- Skąd oni się wzięli? - zapytał szeptem Czarnego Konia. Wiedział, że nie było
ich,
gdy drzwi się przewróciły.
Jego towarzysz nie odpowiedział. Vraad spojrzał na niego, lecz końskie oblicze
niewiele zdradzało. Mroczny rumak toczył oczami po komnacie, jakby miał problemy
ze
wzrokiem i nie widział nawet klęczących postaci. Dru powtórzył pytanie i uzyskał
równie
milczącą odpowiedź.
Vraada podniosła na duchu świadomość, że w każdej chwili może wezwać swoją
straszliwą moc, choć skutki wezwania mogły okazać się tragiczne dla tego świata.
Wszedł do
komnaty. Nie starał się iść po cichu, ponieważ było mało prawdopodobne, by ktoś,
kto nie
usłyszał rumoru wielkich metalowych drzwi, zwrócił uwagę na jego kroki.
Przebadał komnatę wyższymi zmysłami. Linie mocy krzyżowały się dokładnie tam,
gdzie stał kryształ. Były też podrzędne linie, słabsze, naśladujące wzór
pentagramu... i
przeszywające na wskroś każdą z zakapturzonych postaci.
Dru zamrugał i spojrzał zezem, przywracając normalny poziom wzroku. Zastygłe w
medytacji postacie budziły niezbyt przyjemne skojarzenia - skojarzenia z tym, co
działo się w
Nimth.
- Co robisz? - zapytał Czarny Koń.
Dru usłyszał niepewne kroki; jego towarzysz wchodził za nim do komnaty.
- Nie wiem - mruknął, przegarniając włosy ręką. Podszedł do najbliższej z
postaci.
Czy odjęło mu rozum, że tak ryzykował?
Wyciągnął lewą rękę, tym razem spokojnie, i dotknął ramienia postaci.
Próbował dotknąć. Dłoń przeszła na wylot, jak przez pień w widmowym lesie. Dru
nabrał odwagi i śmiało pomachał ręką, próbując wywołać jakąś reakcję.
- Oni nie istnieją - powiedział wreszcie cienistemu rumakowi. - Są duchami...
nie... są
wspomnieniami.
158
- Wspomnieniami?
Zafascynowany czarnoksiężnik pokiwał głową i okrążył postać, którą próbował
dotknąć. Zajrzał pod kaptur. Zobaczył męskie oblicze, pod pewnymi względami
niepokojące.
Rysy były zbliżone do vraadzkich, ale nie do końca. Elfie też nie. Otwarte oczy
zdradzały
wiek znacznie większy, niż można by wnosić z wyglądu twarzy. Prawdę mówiąc, w
porównaniu z tym mężczyzną każdy Vraad był oseskiem.
- Gdy staniesz między nimi, poczujesz resztki ich mocy. Była tak potężna, że
wizerunki postaci odcisnęły się w tym świecie i przetrwały mimo upływu
niezliczonych
tysiącleci. Można powiedzieć, że wypaliły się w tkaninie rzeczywistości. Myślę,
że moje
czary, vraadzkie czary, wystarczyłyby, aby w ten sposób utrwalić swój wizerunek.
- Ja wiem tylko jedno - parsknął majestatyczny ogier. - Ich widok odbiera mi
odwagę.
- Było to niezwykle szczere wyznanie. - Nie mogę doszukać się sensu w ich
istnieniu.
Dru oglądał fantomy. Przystojnych mężczyzn i urodziwe kobiety łączyło wyraźne
podobieństwo, jakby należeli do jednego wielkiego klanu skoligaconego bardziej
niż
Tezerenee. Wszyscy patrzyli na węzeł sił, a widok ich pustych oczu wystarczał,
by zmrozić
krew w żyłach nawet liczącemu wiele tysiącleci czarnoksiężnikowi.
- Spójrz na te fantastyczne wizerunki, które nazywasz obrazami... Czy nie było
ich
również w zrujnowanym mieście?
Słowa Czarnego Konia przełamały czar, który przykuwał uwagę Dru do tych
prastarych widm. Vraad podniósł głowę. Był zły na siebie, że pochłonięty
fantomami z
przeszłości nawet nie rozejrzał się w poszukiwaniu czegoś, co mogło okazać się
dużo
ważniejsze dla jego aktualnych potrzeb.
Zaokrąglony strop płynnie łączył się ze ścianami, ale nie to było istotne.
Obrazy
pokrywające wszystkie powierzchnie nasuwały myśl o innym miejscu, w którym
smoczy
władca patrzył kamiennymi oczami na skrzydlatych i ich zaintrygowanego jeńca.
Dru znów miał okazję obejrzeć niezliczone małe światy, każdy
159
wyobrażony z własnym przedstawicielem. Zobaczył Poszukiwacza i jego
opancerzonego wroga, elfa, człowieka podobnego do Vraada, stwora, który wyglądał
jak
salamandra chodząca na dwóch nogach... Wydawało się, że jest ich tutaj więcej
niż w tamtej
budowli.
Wprost nad węzłem sił znajdowała się największa i jedyna ilustracja bez żywej
postaci. Przedstawiała miasto, bardzo znajome mimo różnic, jakie w nim zaszły w
wyniku
upływu czasu.
Umysł Vraada pracował szybko. Narastało w nim pewne podejrzenie. Spojrzał na
węzeł sił, a raczej na podłogę pod spodem.
Widniał tam wizerunek innego świata, większy od tego na górze. Środek obrazu
zajmował zamek uderzająco podobny do tego, w którym się znajdowali.
- Chodźmy zobaczyć coś innego! Znudziło mi się tutaj!
- Jeszcze nie. - Dni znowu spojrzał na fantomy, teraz jakby przejrzyste, a potem
popatrzył na światy nad i pod nimi. Istniała niezaprzeczalna analogia między
tym, co tutaj
widział, a wnioskami, do których doszedł w trakcie badania podróży ka. Jeśli
jednak
otaczające go wizerunki ras i ich światów stanowiły potwierdzenie jego domysłów,
to
mieszkańcy tego miejsca musieli być dla Vraadów tym, kim Vraadowie byli dla
owadów czy,
jeszcze dosadniej, zwyczajnych ziarenek piasku.
Dni chciał znaleźć się zupełnie gdzie indziej, gdziekolwiek, byle jak najdalej
od tych
starożytnych mistrzów mocy.
- Idziemy. Natychmiast.
- Jak sobie życzysz.
Roztrzęsiony czarnoksiężnik szybko wdrapał się na grzbiet karego rumaka, który
odwrócił się i pokłusował do wyjścia. W przeciągu niecałego oddechu znaleźli się
na
dziedzińcu. Jeszcze jeden oddech, a minęli bramę warowni i kierowali się tam,
gdzie było
rozdarcie.
W zamku prawdopodobnie kryło się znacznie więcej rzeczy, które powinien zbadać,
ale ta odrobina, którą zobaczył, w połączeniu z tym, czego się domyślał, w
zupełności mu
wystarczała. Musiał istnieć inny sposób powrotu do Nimth. Dni nie chciał mieć
nic
160
wspólnego ze wspomnieniami uwięzionymi w tym miejscu. Nawet zrujnowane miasto
- miasto tych, których widział w postaci fantomów - było lepsze.
Okropna myśl wpadła mu do głowy.
- Czarny Koniu! Widzisz drogę, którą tu wjechaliśmy?
- Nie! - Mimo niewiarygodnej prędkości, z jaką pędził mieszkaniec Pustki, jego
głos
nie zdradzał śladu zadyszki. Czasami Dru zapominał, że jego towarzysz nie musi
oddychać. -
Ale chyba jesteśmy blisko tego miejsca!
- Co zrobimy, jeśli...
Dziura otworzyła się przed nimi i połknęła ich z zapierającą dech prędkością.
Vraad
nie zdążył nawet skończyć zdania.
-...trafimy gdzie indziej? - wydukał.
Znów znaleźli się wśród ruin, ale tym razem nie byli sami. Czekali na nich
Poszukiwacze, którzy najwyraźniej podążali ich tropem. Mieli z sobą jeńca, który
na próżno
się z nimi szamotał. Była to elfka.
XII
Nad Nimth zapadła noc. Z nią nadszedł początek końca, przynajmniej tak uważał
Gerrod. Tezerenee na krótko wrócił do warowni klanu - groźnie prezentującej się
żelaznej
budowli, która, gdyby ktoś zapytał go o zdanie, idealnie odzwierciedlała
charakter
mieszkańców. Był to zimny gmach, mrożący ciało i duszę. Wężosmoki i smocze młode
uganiały się po tych częściach warowni, skąd zwykle były przepędzane. Fruwały
między
sztandarami z głowami smoków, podczas gdy starsze bestie spały w swoich
zagrodach. Poza
zestawem potężnych magicznych środków obrony ponad tuzin jeźdźców stale
patrolował
granice włości.
Ale nie teraz. Warownia została opuszczona na zawsze, choć na pierwszy rzut oka
wydawało się, że mieszkańcy mają zamiar
161
powrócić. Osobiste drobiazgi leżały tam, gdzie je zostawiono. Kurz osiadał na
rozłożonych mapach i księgach. Na stołach leżało jedzenie, które miało się stać
pożywką dla
pleśni. Nawet projekty, takie jak ten, nad którym pracowali razem z Rendelem,
zostały
porzucone. Tezerenee nie mogli niczego zabrać.
Gerrodowi zależało na notatkach Rendela. Starszy brat więcej niż on wiedział o
świecie za zasłoną. Nie dzielił się z nim całą swoją wiedzą i Gerrod wątpił, czy
rzeczywiście
byli sobie tak bliscy, jak niegdyś przypuszczał. „Zostawiłeś mnie z całą resztą,
drogi bracie” -
pomyślał. Miał tylko nadzieję, że Rendel zostawił również swoją pracę. Całkiem
możliwe, że
zniszczył wszystko, żeby jak najdłużej zachować przewagę, jaką zapewniły mu
badania.
Dopisało mu szczęście. Nie dość, że notatki łatwo dały się znaleźć, to jeszcze
były
uporządkowane tak metodycznie, że w ciągu paru sekund odszukał potrzebne
rozdziały.
Najwyraźniej Rendelowi nie zależało na zachowaniu tajemnicy. Jego wnioski były
zgodne z
tymi, które wysnuł Dru Zeree, a nawet wzbogaciły je o parę informacji, których
nie zawierały
zapiski obcego. Być może Zeree umyślnie ich nie zamieścił, gdyż dotyczyły
okolicy, w której
Melenea stworzyła swój dom. Gerrod pozwolił sobie na przelotny, triumfalny
uśmiech i
zamknął księgę. Wiedział, że były też inne notatki, dużo lepiej ukryte, ale nie
miał czasu na
poszukiwania. Musi wystarczyć to, co zdobył.
- To ty.
- Matko! - Gerrod odwrócił się gwałtownie. Nie miał pojęcia, jak się do niego
podkradła, i zastanawiał się, czy byli z nią inni, których również nie wykrył.
- Wróciłam, żeby jeszcze raz zobaczyć nasz dom. Głupi sentymentalizm, prawda,
mój
synu? - Jej zagadkowa mina sugerowała szyderstwo i szczerość.
- Niektórzy nie chcieliby go oglądać - odparł obojętnie, mając nadzieję, że
matka
wyciągnie własne wnioski.
- Plan się sypie, Gerrodzie.
Tak przypuszczał, ale zadrżał, słysząc potwierdzenie z ust jednej z niewielu
osób,
którym ufał.
162
- Co się dzieje?
Jej uśmiech nie wyrażał wesołości, tylko gorzką ironię.
- Wydaje się, że golemy zniknęły. Nie wszystkie, ale wiele z nich.
- Ile pozostało, matko? - Od czasu ostatniego spotkania z ojcem Gerrod czuł na
szyi
pętlę, która teraz zaczęła go dusić.
- Ledwie wystarczy dla klanu. Aby uśpić podejrzenia, Barakas już wybrał paru
obcych.
- A ja?
- Na razie jest jeszcze dla ciebie miejsce. Wiesz, że gniew ojca powinien spaść
na
Rendela, nie na ciebie?
- Wiem. - Gerrod uśmiechnął się ponuro. Wprawdzie Rendel był matczynym
ulubieńcem, ale nie widział powodu, by maskować swoje uczucia.
- W końcu obaj jesteście jego synami, Gerrodzie.
- Skoro już mówimy o drogim ojcu, czego zresztą wolałbym uniknąć, to możesz mu
powiedzieć, że mała Zeree jest w zamku Melenei. To nie moja wina. Czarodziejka
zmusiła ją
do odejścia. - Nie wiedział, czy powiedział prawdę, czy skłamał, ale w ten
sposób zrzucał z
siebie część odpowiedzialności. Może nawet dostanie się Reeganowi, zabawce w
rękach
Melenei.
- Mniejsza z tym, Gerrodzie. Nie ma czasu, by jej szukać. W obecnej sytuacji i
tak nie
wystarczyłoby dla niej miejsca. - Mina Alcii zdradzała odrobinę współczucia, ale
władczyni
nie była skłonna poświęcić któregoś z własnych dzieci dla dobra córki Dru.
Gardziła Meleneą
jak nikim innym, ale pierwszeństwo miały ważniejsze sprawy. - Sądzę, że Barakas
pragnie
jak najszybciej zakończyć przeprawę. Niektórzy z obcych już podnoszą wrzawę.
Zgromadzenie zostało przerwane.
Gerrod potarł szczękę.
- Ile osób czeka na przeprawę?
- Ojciec chce, żeby do brzasku wszyscy znaleźli się w Smoczym Królestwie. On
będzie ostatni.
- Cóż za akt odwagi! Wielmożna Alcia skarciła go wzrokiem.
163
- Nie mogę obiecać, że do końca będzie trzymał miejsce dla ciebie.
- W takim razie pal go licho, mamo! - Gerrod cisnąłby w kąt notatki, ale
przypomniał
sobie w porę, że zawierają ogromnie ważne informacje. - Będzie mi lepiej z dala
od niego!
Władczyni Tezerenee otuliła się płaszczem. W migotliwym świetle płaszcz wyglądał
jak całun.
- Może i tak, mój synu.
Gerrod został sam. Warcząc, schował księgę głęboko w zanadrze płaszcza i również
odszedł, zostawiając twierdzę Tezerenee i możliwe, że własną przyszłość, na
łasce
okaleczonego Nimth.
Podczas gdy w małym ukrytym świecie był jeszcze dzień, tutaj panowała noc. W
chwili powrotu do zrujnowanego miasta zmęczenie i głód czarnoksiężnika
zwiększyły się
stukrotnie, jak gdyby przebywanie w innym miejscu przyspieszyło upływ czasu. Dru
miał
kłopoty z koncentracją, choć zawisło nad nim śmiertelne niebezpieczeństwo.
Wiedział, że nie
będzie miał nawet chwili na złapanie oddechu, a jego ciało osiągnęło kres
wytrzymałości.
Modlił się, żeby Czarny Koń nadal był w formie, ponieważ inaczej czekała ich
nieuchronna
zguba.
Zajęci swoim jeńcem Poszukiwacze z opóźnieniem dostrzegli przybyłych. Elfka
pierwsza zauważyła wysoką postać na demonicznym wierzchowcu i nie potrafiła
ukryć
zaskoczenia. Jej mina uprzedziła skrzydlatych o zagrożeniu. Dru wiedział, że w
bladej
poświacie jednego księżyca w pełni jego towarzysz musi prezentować się niezwykle
groźnie,
ale pozory i rzeczywistość często nie szły w parze. Mocniej uchwycił się grzywy
Czarnego
Konia, żeby uchronić się od upadku, i szepnął:
- Musisz się z nimi rozprawić! Ze mnie nie będziesz miał większego pożytku.
Śmiech mrocznego rumaka poniósł się przez noc, echa zahuczały niesamowicie w
szczątkach niegdyś potężnego miasta.
- Nie ma się czym przejmować! Trzymaj się mocno!
- Nie skrzywdź elfki! - zawołał Dru. Bał się, że jeniec Poszukiwaczy, być może
mogący zweryfikować jego domysły na temat światów w światach, zginie w
następstwie
ataku hebanowego ogiera.
- Czy to maleństwo nazywasz elfką? Nie ma obawy! Jeszcze nie zasługuje na moją
uwagę!
Dru zadrżał. Jego towarzysz, który z każdą chwilą czuł się lepiej w swojej nowej
postaci i w nowej roli, stawał się coraz bardziej przerażający.
Skrzydlaci rozpierzchli się. Dwaj próbowali unieść jeńca w niebo. Elfka walczyła
z
nimi, wykrzykując słowa, których Dru, kurczowo trzymający się grzywy ogiera, nie
mógł
zrozumieć. Jedna z Poszukiwaczek nie wzbiła się w powietrze, tylko stojąc na
ziemi,
niezdarnie manipulowała medalionem. Czarny Koń przebiegł przez nią.
Czarnoksiężnikowi
przytulonemu do jego grzbietu mignęła przerażona twarz... a potem skrzydlata
zniknęła.
- Ha! A niech to... - Dalsze słowa nie padły.
Dru usłyszał ostry świst, a potem został wyrzucony w powietrze; mocny chwyt za
grzywę należał do przeszłości. Płucom zabrakło powietrza, żeby wrzasnąć, więc
czekał w
milczeniu, aż ziemia poderwie się na jego spotkanie i trzaśnie w jego ciało.
Myślał wyłącznie
o nieuniknionym bólu i obrażeniach. Błysnęły dwa księżyce, jasna pełna tarcza i
nikły rąbek,
jeden szkarłatny, drugi blady jak śmierć, i ich obraz utrwalił się w jego umyśle
na moment
przed zderzeniem z’ ziemią.
- Nie - powiedział głos w jego głowie.
Ziemia zadrwiła ze swojej ofiary. Dru miał wrażenie, że wszystko zamarzło. Choć
miał otwarte oczy, widział tylko wspomnienie księżyców. Uświadomił sobie, że
zapadła
głucha cisza i zastanowił się, co się stało z Poszukiwaczami i z Czarnym Koniem.
- Nie wtrącać się - rozbrzmiał drugi znajomy głos.
- My nie mamy najmniejszego zamiaru - zapewnił trzeci niemal gorliwie.
- A my mamy - rzekł pierwszy. - Wszyscy muszą przyjść do tego świata. Jeśli się
nie
wtrącimy, cały plan spełznie na niczym.
Dru słyszał, jak inne głosy przedstawiają swoje racje za i przeciw. Choć zdawało
się,
że spór toczy się w nieskończoność, zdezorientowany czarnoksiężnik wiedział, że
minęło
tylko parę sekund, nim osiągnięto porozumienie. Zwolennicy pierwszego głosu
zyskali
minimalną przewagę.
To była ostatnia rzecz, jaką sobie uświadomił, nim ten świat wraz ze wszystkimi
innymi stracił dla niego znaczenie.
- Jesteś Vraadem.
Czarnoksiężnik dumnie pokiwał głową. Nie miał pojęcia, gdzie jest ani jak trafił
tutaj
z chaosu panującego w starożytnym mieście. Rozejrzał się, lecz zobaczył tylko
krzesło, na
którym siedział, i własne ciało. Czuł się wypoczęty, zdolny do walki z
najpotężniejszym
przeciwnikiem, ale był za mądry, żeby próbować ataku.
- On nie może być Vraadem! Oni są wybrakowani!
To był ponownie drugi głos. Wysoki czarnoksiężnik spojrzał wyzywająco w ciemność
i oznajmił:
- Jestem Vraadem! Jestem Dru Zeree!
- On ma życie! - zadrwiła trzecia istota.
Z trzech mówców ten budził w Dru największą niechęć. Zbyt mocno przypominał
Meleneę i jej gierki, traktowanie wszystkiego w życiu jak jakąś pokręconą grę.
- Gra... Podoba mi się! Braliśmy udział w długiej, nudnej grze... - skomentował
trzeci
wesoło. - Ale to już koniec!
Kropelki zimnego potu zrosiły czoło Dru. Staranniej osłonił myśli, choć
przypuszczał,
że na próżno się wysila. Moc tych istot umniejszała nawet potęgę jego
towarzysza.
- Co to takiego? - zapytał pierwszy.
Kiedy czarnoksiężnik wreszcie zrozumiał, czego dotyczy pytanie, pokręcił głową.
Uznał, że udzielenie odpowiedzi nie może mu już bardziej zaszkodzić.
- Nie jestem pewien. Spotkałem Czarnego Konia w nicości, którą nazywam Pustką.
Wydaje się, że pochodzi stamtąd.
Zapadła cisza, jakby istoty zastanawiały się nad jego myślami i słowami,
przynajmniej
takie odnosił wrażenie. Nie skarciły go, gdy odezwał się głośno, więc teraz się
zastanawiał,
czy podobnie
166
jak Czarny Koń miały swoje ograniczenia czy po prostu uznały, że poczuje się
lepiej,
słysząc własny głos w miejscu, w którym nie istniały inne hałasy.
- Jak on się tu znalazł? - zapytał drugi głos. Ten z całej trójki wydawał się
najbardziej
niezdecydowany.
- Przecież widziałeś - przypomniał pierwszy. Chyba było im obojętne, że Dru
przysłuchuje się ich rozmowie.
- Miało być zupełnie inaczej.
- Minęło zbyt dużo czasu. Wiesz, że czas upływa, a wraz z jego biegiem wszystko
się
zmienia.
- A nam nie wolno nic robić! Nigdy! - wtrącił trzeci z oburzeniem. - Nam, którzy
mamy
moc, by zrobić wszystko!
- Nie to jest naszym celem. - Odpowiedź napłynęła z kilku umysłów naraz i
Vraadowi
skojarzyła się z litanią powtarzaną z pokolenia na pokolenie.
- Już nie ma celu!
- Może tak - odparł pierwszy. - Może nie. Może ci Vraadowie dostarczą tego,
czego
potrzebowali panowie.
- Czego? - wybuchnął Dru. Z miejsca pożałował, że się odezwał. Z tej rozmowy
dowiadywał się więcej, niż śmiał marzyć, więc niepotrzebnie ją przerywał.
- Wszyscy muszą wrócić do siebie z wyczyszczonymi umysłami. - Był to nowy głos.
Trzeci, ten który zdawał się dowodzić niewidzialnymi istotami, odparł:
- Usunięcie wiedzy z umysłów Sheeka i Queli wcale nie będzie łatwe. Nie możemy
też
tknąć elfów, którzy służą jak my, choć nie wiedzą, dlaczego. Czy chcesz, żebyśmy
wtrącili się
jeszcze bardziej niż dotychczas?
- Nie ma innego wyboru! - rzekł groźnie trzeci głos, uprzedzając możliwych
oponentów. - Czas przejąć kontrolę.
- Nie!
Dru wrzasnął i złapał się za głowę w daremnej próbie uwolnienia się od
niezliczonych
krzyczących głosów. Opadł bezwładnie na oparcie krzesła.
167
- Tle się czujesz? Zrobiliśmy ci krzywdę? - Był to pierwszy głos, wyraźnie
zatroskany.
Troska tak bardzo zaskoczyła Dni, że niemal zapomniał o bólu.
- Nic... Nic mi nie jest... zważywszy okoliczności.
- Nie chcemy sprawiać bólu.
Vraad pomyślał, że nie wszystkie istoty zgadzają się z tym oświadczeniem. Nie
musiał
zgadywać, która nie miałaby nic przeciwko powiększeniu jego udręki.
- Gdzie ja jestem? - zapytał, decydując, że pora przejąć kontrolę nad sytuacją.
- W jednym z wielu kawałków świata, które wycięli panowie. Ten nigdy nie był
używany, więc uznaliśmy, że najlepiej sprowadzić cię tutaj.
- A... trudno mi rozmawiać z niczym! Możecie się pokazać? - Wyobraził sobie coś
podobnego do wilka z gruzu. - Ale nie w takiej postaci, proszę.
Nastała chwila wahania, kryjąca również zakłopotanie, jak zauważył
czarnoksiężnik.
- Dobrze.
Coś rozbłysło w ciemności. Po jakimś czasie Dru rozpoznał dwoje złocistych oczu
i
dostrzegł niewyraźne zarysy jakiejś wielkiej bestii. Wyglądała jakby znajomo,
ale nie mógł
skojarzyć, gdzie już ją widział.
- To smoczy władca, na którego natknąłeś się w pierwszym mieście zamieszkałym
przez dawnych, gdy było ich wielu. Przybrałem tę postać, bo patrzyłeś na nią z
podziwem.
Dodam zapach, jeśli sobie życzysz.
Dru wspomniał woń licznych wężosmoków i smoków Tezerenee.
- Wystarczy sama postać.
Fałszywy smok pochylił na wpół widoczną głowę.
- Byłeś ciekaw losu innych. Śpią.
- Nawet...
- Nawet tajemniczy byt, który zwiesz Czarnym Koniem, Nie jest stworzeniem
dawnych.
Pochodzi z pogranicza między Pustką, jak ją nazywasz, a prawdziwym światem.
Dotąd go nie
znaliśmy.
168
- Dlaczego wybraliście mnie?
Postać poruszyła się, rozpościerając niematerialne skrzydła.
- Jesteś najbliższy panom. Sheeka - ty nazywasz ich Poszukiwaczami - nie stali
się
tacy, jacy powinni się stać. Wkrótce dołączą do Queli na długiej liście porażek.
A wtedy już
nic nie zostanie.
Dru miał ochotę wstać, ale nie był pewien, czy pod nogami znajdzie podłogę.
Wiercił
się niespokojnie na krześle.
- Poszukiwacze rządzą tym światem?
- Największym kontynentem.
- Mówisz tak, jakby dostali go od was. Niemal widział, jak istota potrząsa
głową.
- Panowie opracowali plan. Stworzyli maleńkie światy i wszystkie po kolei
otwierały
się na ten świat, prawdziwy świat. Panowie mieli nadzieję, że na jednym z nich
powstaną
następcy ich rasy.
Istota przekazywała informacje w prosty, beznamiętny sposób i z tego powodu Dru
chłonął słowa bez trudu, ałe zrozumienie ich to zupełnie inna sprawa. Siedział
bez ruchu,
zastanawiając się nad zawartą w nic wiedzą.
- Dobrze zrozumiałeś. Miejsca, z których pochodzą Sheeka i Quele, a także ty, są
cząstkami tego świata.
- Nimth... Nimth... nie jest prawdziwe?
,.Niemożliwe!” - chciał zawołać czarnoksiężnik. Ojczyzna Vraadów miałaby być
tworem sztucznym i tymczasowym? Swoistym zoo?
Wyczuwał wokół siebie smutek, co pogłębiło jego przerażenie. Z grozą uświadomił
sobie, że rasa potężnych Vraadow, którzy uważali się za stworzonych do
supremacji,
wyhodowana została w klatce jako zabawka dla innej rasy!
- Nie w klatce - zaznaczył z naciskiem widmowy smok. - Bardziej w wylęgarni
sukcesorów panów. Byli starzy, a ich rasa zmęczona. Ale nie chcieli odejść bez
zostawiania
spuścizny, więc wybrali następców i pracowali nad ich ulepszeniem. Potem
osadzili ich w
stworzonych dla nich światach i pozwolili się rozwijać. Sam zobacz, jak to się
odbyło.
169
Smok pogrążył się w ciemności. W jego miejscu pojawił się maleńki obrazek, który
powiększał się, stopniowo wypełniając pole widzenia. W końcu Dru miał wrażenie,
że znalazł
się w innym miejscu, w innym czasie. Pod pewnymi względami doświadczenie to
przypominało mentalną łączność z Poszukiwaczami, ale teraz nie było przymusu.
Nie musiał
oglądać tego, co roztaczało się przed jego oczami.
Ale nie miał zamiaru rezygnować z takiej okazji.
Ujrzał istoty, które mógł nazwać ludźmi, i wiele innych, które nie należały do
ludzkiego rodzaju. Starożytna rasa stworzyła wszelkie możliwe do pomyślenia
kombinacje.
Niektóre były tak ohydne, że nawet Dru, który widział niemało w swoim długim,
szarym
życiu, wzdrygnął się ze wstrętem. I zdumiał się, że ktoś powołał do istnienia
takie
okropieństwa.
Wiele prób zakończyło się fiaskiem. Istniały dziesiątki pustych małych światów,
stworzonych z cząstek rzeczywistości jednego prawdziwego świata. Z każdym
wiązała się
nadzieja, ale nadzieje te zgasły z takiego czy innego powodu, czasami wskutek
wielkich
wojen, które zniszczyły wszystko, co tylko można było zniszczyć. W wielu
przypadkach,
nawet gdyby dana rasa przetrwała, eksperyment uznany zostałby za porażkę, bo
dawnym
zależało na wykształceniu pewnych określonych cech u swoich dzieci. Większość z
tych
„porażek” unicestwiła się sama, z wyjątkiem jednej... na razie.
Dru bez pytania wiedział, że tą jedną porażką, która jeszcze nie zdążyła
doprowadzić
do samozagłady, jest rasa z Nimth. Jednakże czas tego świata już się kończył.
- A co z tymi, którym się udało?
- Byli tacy, którzy dojrzeli do drugiego etapu - odparł fałszywy smok. Przed
oczami
Dru przemknęły obrazy różnych cywilizacji. Rozpoznał tylko dwie. Poszukiwaczy i
ich
wrogów, podobne do pancerników istoty zwane Quelami.
- Ale mówiłeś...
- Nie spełnili pokładanych w nich nadziei. Quele istnieją, ale nic poza tym. Już
nigdy
nie osiągną dawnej wielkości. Poszukiwacze
170
sami spowodowali własny upadek. Ich arogancja w połączeniu ze zbiorową
świadomością sprawiła, że nie chcieli wyjść naprzeciw ostatecznej zmianie. Co do
elfów...
przeżyją i pomogą nam, ale brak im motywacji, by wznieść się na wyższy poziom. Z
tego
powodu oni również są straceni dla planu.
- My też sprawiliśmy warn zawód.
- Może tak, może nie. Z czasem...
- Z czasem oni także wymrą - szepnął ten, który nieodmiennie pozbawiał Vraada
nadziei.
- Ich agonia już się zaczęła - dodał czwarty głos.
Dru potrząsnął głową, próbując przepędzić denerwujące echa.
- Nie! - Głos fałszywego smoka zagłuszył wszystkie inne. - Jeszcze jest czas.
- Już dość się nawtrącaliśmy - zawołał czwarty, ale z mniejszą pewnością siebie.
- Pozwólcie mi zrobić, co trzeba...
Czarnoksiężnik znów znalazł się w zupełnej ciemności, gdy istoty wdały się w
rozmowę nie przeznaczoną dla jego uszu.
Miał tyle pytań, ale wątpił, czy kiedykolwiek uzyska odpowiedzi. Jednak...
Rozmyślania popadły w zapomnienie, gdy świat powrócił.
Słońce płonęło na niebie. Dru bał się, że już nigdy nie będzie mu dane ujrzeć
tej
jasnej, świetlistej tarczy.
- Zajęliśmy się Poszukiwaczami, którzy tutaj przyszli. Nie myśl już o nich. -
Mówił
pierwszy głos, ale smoka nie było widać.
- On też nie będzie tu potrzebny. Posłuchaj, Dru Zeree z rasy Vraadow. - Słowom
istoty towarzyszył szum wiatru. - Odesłałem byt zwany Czarnym Koniem do jego
ojczyzny.
Nie powinien tu przychodzić. Nie należy do tego świata.
- Nie zrobił warn nic złego!
Silny podmuch rzucił w twarz Dru chmurę kurzu, oślepiając go i dławiąc na parę
sekund.
- Jemu też nie stała się krzywda. Po prostu umieściliśmy go tam, gdzie być
powinien.
Jego obecność była dodatkowym czynnikiem zwiększającym chaos w świecie, który
kazano
nam chronić.
171
- Wtrącacie się bez większych oporów, choć mieliście tego nie robić! - warknął
Vraad.
Czarny Koń pomógł mu, parę razy uratował życie. Tak bezduszne usunięcie go do
Pustki było
nieuczciwe.
- Zostawiam ci elfa, Vraadzie. To wszystko, co mogą dla ciebie zrobić. Teraz
sprawą
najwyższej wagi jest wyłom, który twoja rasa uczyniła w swoich granicach. Muszę
zbadać, co
można zrobić, żeby przywrócić dawny porządek. Jeśli Vraadowie mają odnieść
sukces, muszą
podążyć ścieżką wyznaczoną przez dawnych.
Dru nie mógł się powstrzymać od dodania jeszcze jednej kąśliwej uwagi przed
odejściem swego „dobroczyńcy”.
- Dawny porządek? Jeśli go przywrócicie, nadzieje waszych panów rozwieją się jak
mgła i tylko tyle będziecie z tego mieli. W tej chwili wchodzimy do tego świata.
Za późno, by
cokolwiek odwrócić!
Rozgoryczony czarnoksiężnik drgnął, słysząc szyderczy śmiech. Wiedział, że nie
jest
to śmiech sługi, z którym rozmawiał. Wiedział, którą z istot bawi jego złe
samopoczucie.
- To będzie łatwiejsze, niż ci się wydaje!
Znów został sam. Wiatr nagle ucichł - znak, że opiekunowie odeszli.
Usłyszał jęk i przypomniał sobie, że obiecali mu towarzystwo.
- Nie... nie jesteś elfem ani jednym z tych potworów, prawda? Vraad odwrócił
się.
- Oczywiście, że nie, jak widzisz.
Była drobniejsza od martwej kobiety, którą widział wcześniej, i miała włosy
związane
rzemykiem, ale poza tym wyglądała tak samo. Zlustrowała go, wreszcie wbiła wzrok
w jego
twarz. Dru nie przypuszczał, by kierował nią podziw dla jego urody.
Elfka wstała, podwajając dzielącą ich odległość. Jej słowa ociekały nienawiścią.
- Myśleliśmy, że uwolniliśmy się od was na zawsze! Wszystkie nasze starania
poszły
na marne! Już nie mamy gdzie się ukryć! Nie ma nadziei na obrócenie na naszą
korzyść
eksperymentu tych obłąkanych czarnoksiężników!
172
W jej lewej ręce błysnął nóż. Poruszała się tak szybko, że Dru gotów był
przysiąc, iż
w grę wchodzi magia.
- Ale zabicie cię sprawi mi trochę satysfakcji!
XIII
„Poświęciłem swoją przyszłość... w imię czego? Dla dobra głupiej córki jakiegoś
obcego!”
Gerrod klęczał za pagórkiem na skrajach włości Melenei. Jeśli jego obliczenia
oparte
na pracy brata były poprawne, czarodziejka przypuszczalnie nie zdawała sobie
sprawy z jego
obecności. Ten teren leżał w środku jednego z największych niestabilnych
obszarów, który
dorównywał niemal temu, gdzie zniknął Dru Zeree. Widmowa kraina ukazywała się od
czasu
do czasu i zakapturzony Tezerenee wiedział, że w tym miejscu Smocze Królestwo
wdziera się
do Nimth. Być może w końcu zmiażdży umierający świat. To przynajmniej skróci
jego
cierpienia.
Ale nie rozwiąże problemu kolonizacji krainy, która, jak przeczuwał, nie chciała
mieć
nic wspólnego z rasą Vraadow. Prawdopodobnie właśnie dlatego w ciągu paru
godzin, jakie
upłynęły od czasu ostatniego spotkania z matką, trzymał się z dala od miasta.
Najpewniej
przyjdzie mu zapłacić życiem za rezygnację z przeprawy, ale nie dbał o to na
tyle, by
zrezygnować z planu uratowania córki Zeree.
Istniały też inne powody. Możliwe, że obłędnemu lękowi przed ukrytym światem
dorównywało poczucie własnej godności. Ojciec zakwestionował jego przydatność i
Gerrod,
będący wszak nieodrodnym Tezerenee, wpadł w pułapkę honoru. Miał zamiar
dotrzymać
słowa, nawet gdyby oznaczało to jego zgubę.
Zaklął pod nosem. Mógł bez końca wyliczać powody, które wpłynęły na jego decyzję
- choć nawet on musiałby przyznać, że niektóre były, łagodnie mówiąc, niejasne -
ale to nie
uwolni Sharissy Zeree z rąk żmijowatej Melenei.
173
- Paaanie Gerrrodzie! - zaskrzeczał Sirvak, skulony u jego boku. Zdaniem
Tezerenee
zwierzak nadal był na wpół przytomny. - Być może ona już nie żyje! Nie żyje!
- Nie, Sirvaku. A teraz bądź cicho.
Trzeba przyznać, że trochę brakowało mu pewności siebie. Wszystko trwało
znacznie
dłużej, niż by sobie tego życzył. Wstał dzień, choć w Nimth trudno było mówić o
dniu w
pełnym tego słowa znaczeniu, nim nabrał względnej wiary w powodzenie swojego
planu.
Wszystko zależało od tego, w jakim stopniu zaburzenia stabilności wpłynęły na
stan domu
czarodziejki.
- W miarę możliwości trzeba załatwić to bez czarów - przypomniał Sirvakowi. - Z
magii skorzystamy tylko w ostateczności.
Sirvak siłą rzeczy miał zadać pierwszy cios. Umiał fruwać. Gerrod musiał dokonać
drobnej teleportacji, a potem zdać się na własne nogi.
- Rozumiem, paaanie Gerrrodzie. - Nagle zapał zapłonął w rozbieganych oczach
famulusa. W zamku była jego pani. Miał do pomocy potężnego sprzymierzeńca,
któremu ufał
na tyle, na ile można było zaufać Vraadowi. Gerrod dopilnuje, by wypełnił swoje
zadanie
albo zginął podczas próby jego realizacji.
W innych okolicznościach Tezerenee nie obawiałby się o siebie. Nawet Melenea
podchodziła z respektem do klanu smoka. W obliczu groźby wybuchu anarchii (być
może już
do niej doszło), bez cienia skrupułów gotowa będzie uśmiercić i jego, i
Sharissę. Co gorsza,
śmierć mogła okazać się powolna. Gerrod nie zapominał o talentach czarodziejki.
Jeśli się
pomylił w swoich przypuszczeniach, jej siedziba okaże się potężną pułapką
czekającą na
ofiarę.
Cienisty widok drugiego świata stawał się coraz bardziej wyraźny.
- Ruszaj!
Sirvak wzbił się w powietrze i po chwili zniknął z pola widzenia.
Czekanie doprowadzało Gerroda do szału. Żywa wyobraźnia podsuwała mu każde
niedociągnięcie w planie, każde przeoczone zagrożenie. Pamięć przywodziła
wspomnienia
dawnych gier Melenei. Zadrżał.
Odetchnął z ulgą, kiedy wreszcie nadeszła jego kolej wkroczenia do akcji. Wstał,
myśląc o ojcu.
- Nacierać bez uników, zadawać wrogowi bezpośredni cios. Jak powiedziała matka,
ostatecznie jestem twoim synem.
Przystąpił do teleportacji.
Sharissa zbudziła się ze świadomością, że przespała parę godzin, ale ledwo
powstrzymała się od kontynuowania drzemki. Z wysiłkiem zwalczyła chęć ułożenia
się do
snu i usiadła na sofie.
W pobliżu coś się przesunęło. Przetarła zaspane oczy i zobaczyła ogromnego
Cabala,
famulusa Melenei. Wielki niebieskozielony wilk ziewnął, po raz kolejny pokazując
jej
niezliczone ostre zęby.
- Pani każe ci leżeć. Odpoczywać. - Chrapliwy głos zranił jej uszy i załomotał w
głowie.
- Już wypoczęłam. Jest dzień, prawda? - Przysunęła się bliżej skraju futrzanego
łóżka.
W głowie jej przejaśniało.
Cabal nie odpowiedział. W przeciwieństwie do Sirvaka, który był stworzeniem
prawie
niezależnym, wilk zdawał się stanowić jedność ze swoją panią. Co takiego
powiedział do
Melenei? Słowa napływały powoli, ale wreszcie Sharissa przypomniała sobie
wypowiedź
famulusa.,3ędę posłuszny, pani. Moje życie zależy od ciebie”, albo coś
zbliżonego. Zdanie
miało mało przyjemny wydźwięk. Niemal wskazywało, że Cabal liczy się z pewną
śmiercią w
przypadku, gdyby nie spełnił obowiązku. Coś takiego nie pasowało do opinii, jaką
Sharissa
wyrobiła sobie o Melenei.
Ośmieliła się wstać, choć wilk bacznie śledził każdy jej ruch. Przez chwilę
myślała, że
rzuci się na nią, ale tylko zmienił pozycję, chcąc lepiej ją widzieć. Mimo woli
zachowywała
ostrożność, choć myśl, że w zamku Melenei może spotkać ją coś złego, wydawała
się
absurdalna.
- Cabalu, gdzie jest Melenea?
- Pani wypoczywa. Ciężko pracowała. Ty też powinnaś odpocząć. Śpij, dopóki pani
nie przyjdzie.
175
- Nie jestem zmęczona.
Była to prawda. Gdy tylko wstała z miękkiego, kuszącego posłania, zupełnie się
rozbudziła. Niemal jakby samo leżenie na sofie zachęcało do drzemki.
Cabal nie powiedział nic więcej, ale nadal odgrywał rolę strażnika.
Sharissa kręciła się po komnacie, podziwiając posągi i inne ozdoby. W chwili
przybycia poświęciła otoczeniu tylko przelotne spojrzenie. Teraz mogła obejrzeć
je
szczegółowo. Tańczące posążki wydawały się zabawne - dopóki nie przyjrzała im
się z bliska.
Okazało się, że maleńkie twarzyczki wykrzywione są w grymasie, jakby figurki nie
miały
najmniejszej ochoty uczestniczyć w zabawie. Doszukała się też nowego sensu w ich
ruchach.
Zdawało się, że nie tyle tańczą, ile uciekają albo przynajmniej próbują
ucieczki. Bez
powodzenia, oczywiście.
Zaniepokojona tym widokiem odwróciła się i podeszła do okna. Wychodziło w stronę
jej domu i choć wiedziała, że z zamku Melenei nie można zobaczyć włości Zeree,
nie mogła
oprzeć się pokusie.
Niebo pokrywała jedna wielka chmura zgniłej zieleni, która kłębiła się i
skręcała, w
trakcie ruchu nabierając siły. Zanosiło się na potężną burzę. Młoda czarodziejka
na chwilę
zrezygnowała z patrzenia w stronę rodzinnego domu i poświęciła uwagę rodzącej
się burzy.
Przypuszczała, że jej środek znajduje się nad stolicą Vraadów. Zastanawiała się,
co ją
spowodowało. Taką wielką magiczną burzę mogły wywołać jedynie bezprecedensowo
potężne czary. Dzięki badaniom ojca nauczyła się dość, by rozumieć ten
mechanizm. Wątpiła,
by przeprawa była jedynym czynnikiem wyzwalającym. Nie, w mieście musiało dziać
się coś
więcej.
Jej uwagę przyciągnęła maleńka postać dzielnie zmagająca się z narastającą
wichurą.
Po chwili straciła ją z oczu. Zamrugała i spojrzała jeszcze raz. Na Nimth żyły
jeszcze dzikie
zwierzęta, wynaturzone jak sam świat, ale to stworzenie wyglądało znajomo.
Pewnie,
pomyślała po paru minutach bezowocnego wypatrywania, pobożne życzenia kazały jej
uwierzyć, że widziała Sirvaka. Famulus był dla niej stracony. Stał się bezwolną
marionetką w
rękach groźnego Gerroda. Zakapturzony Tezerenee bez wątpienia zabrał go wraz z
wynikami
wszystkich badań jej ojca i zaniósł w darze do patriarchy. Nie miał już powodu,
żeby jej
szukać; Tezerenee nie potrzebowali jej podczas przeprawy.
Za jej plecami rozległo się warczenie Cabala.
- O co chodzi? - zapytała, odwracając się w jego stronę. Famulus podniósł się i
młoda
czarodziejka niemal zachłysnęła się na widok jego imponującego cielska.
Pochłonięta innymi
sprawami zapomniała, jak ogromna jest ta bestia. Piętrzyła się nad nią niczym
wieża. Łapą
wielkości jej głowy drapała podłogę. Węszyła i warczała, odsłaniając wielkie
zębiska. Choć
popatrywała w jej stronę, Sharissa wiedziała, że to nie na nią warczy.
Przez okno wpadło czarnozłociste stworzenie, wrzeszcząc wyzywająco w locie ku
straszliwemu wilkowi.
- Sirvak!
Osłonięta rękawicą dłoń zakryła jej usta.
- Przyszliśmy, żeby uratować cię przed tobą samą, Sharisso Zeree! Nie pozwól, by
twój ulubieniec zginął z powodu twojej niewiedzy i naiwności!
„Gerrod!” Sharissa szarpała się dziko, kopiąc Tezerenee po goleniu. Zaskoczony
jej
zajadłością, niemal ją puścił. Zaklął głośno i dodał coś, czego nie zrozumiała.
Dzikie wrzaski powiadomiły ją, że toczy się walka. Sharissa z grozą patrzyła,
jak
Sirvak rzuca się na Cabala. Mniejszy famulus wyglądał wzruszająco bezbronnie w
porównaniu z olbrzymem Melenei. Bała się, że zostanie rozdarty na strzępy z taką
łatwością,
z jaką Cabal mógłby podrzeć jedną z draperii. A jednak skrzydlatemu stworzeniu
jakimś
cudem udało się uniknąć wilczych zębów i zadać wielkiej bestii potężny cios.
Cabal
potrząsnął zranionym łbem i ryknął, wściekły, że takie maleństwo dało mu się we
znaki.
- Nie walcz ze mną, Zeree! - syknął Gerrod. - Dla odmiany spróbuj pomyśleć!
Sharissa nie przestawała walczyć. Kosztem wielkiego wysiłku uwolniła prawą rękę
i
rzuciła najszybsze, najprostsze zaklęcie, które mogło pomóc jej w zmaganiach z
napastnikiem.
Tezerenee puścił ją, oślepiony jaskrawym rozbłyskiem. Sharissa odskoczyła jak
oparzona. Musiała znaleźć Meleneę. Czarodziejka o wiele lepiej poradzi sobie z
zakapturzonym porywaczem. Sharissa wiedziała, że sama nie ma szans w starciu z
Gerrodem.
Ale ucieczka okazała się trudna. Drzwi trasował wielki Cabal zajęty walką z
Sirvakiem; istniało ryzyko, że zmiażdży ją przez przypadek.
- Bodaj cię smok porwał, głupia...
W trakcie szamotaniny Gerrodowi zsunął się kaptur i z wyrazu jego
arystokratycznego
oblicza rozwścieczona Sharissa odgadła chęć pokrzyżowania jej planów ucieczki.
- Paaani! Nie! Posłuchaj Sirvaka!
Zatrzymała się, słysząc błagalny ton, i spojrzała na ojcowego famulusa... który,
przejęty jej losem, zapomniał o własnym bezpieczeństwie.
Potężne szczęki Cabala zatrzasnęły się na jego prawej przedniej łapie.
Błękitnozielony
wilk mocno zacisnął zęby. Sirvak wrzasnął z bólu i wyrwał się, brocząc krwią z
kikuta. Cabal
zaśmiał się i połknął odgryzioną kończynę.
- Dobre mięsko - mruknął. - Chodź, posmakuję coś więcej.
- Poznasz smak własnej krwi! - zawył Sirvak. Zaczął migotać, co znaczyło, że
zaraz
posłuży się czarami.
- Sirvak, nie! - Gerrod, podobnie jak Sharissa, która nie skorzystała z
chwilowej
przewagi, patrzył na starcie dwóch famulusów.
Cabal tymczasem przygotował własny magiczny atak. Wilcza sylwetka zafalowała,
jakby nie była całkiem prawdziwa. Dwa snopy sił skoczyły ku sobie i spotkały się
między
przeciwnikami. Będąc tworami sztucznymi, famulusy używały w czasie walki
najbardziej
prymitywnych czarów. Prymitywnych, ale bardzo niebezpiecznych. Sharissa
wiedziała, że
Sirvak potrafi zniszczyć sporą część domu Melenei i założyła, że Cabal posiada
co najmniej
takie same zdolności. Choć wierzyła, że famulus jej ojca jest teraz posłuszny
nowemu panu,
nadal się o niego bała. Zraniony Sirvak nie mógł się mierzyć ze stworzeniem
Melenei.
Drogo zapłaciła za tę chwilę rozterki. Gerrod znów ją pochwycił, tym razem tak
mocno, że nie miała co marzyć o odzyskaniu wolności. Tezerenee szarpnął ją za
włosy i
zmusił do spojrzenia mu w oczy.
- Wbrew twojej woli, Zeree, zamierzamy uratować cię przed wiedźmą, którą uważasz
za swoją przyjaciółkę! Czy ojciec nigdy ci nie mówił, dlaczego zakazał jej
widywania się z
tobą?
- Nie wiem, o czym mówisz, i wcale mnie to nie obchodzi! - Sharissa próbowała
splunąć mu w twarz, ale Tezerenee w porę odwrócił głowę.
- Pewnego dnia to cię zainteresuje!
- Co my tu mamy? Cabal! Dlaczego ich wpuściłeś?
- Melenea! - szepnął Gerrod z wręcz namacalnym obrzydzeniem.
Ogromny famulus cofnął się w chwili przybycia swojej pani. Dyszał chrapliwie,
jakby
czarnoksięskie zmagania zebrały niezauważalne dotąd żniwo. Sharissa zauważyła,
że Sirvak
też wygląda nie najlepiej, być może z powodu rany. Wprawdzie opatrzył ją z
pomocą magii,
ale nadal musiała okropnie mu doskwierać.
- Będę ci wdzięczna za uwolnienie dziewczyny, która jest moim gościem,
Tezerenee.
- I pozostawienie jej tobie? Nie sądzę. Nawet taka naiwna głuptaska zasługuje na
los
lepszy od twojej kurateli!
Zaskoczona czarodziejka wybuchnęła melodyjnym śmiechem, który, gdyby Gerrod
nie znał jej reputacji, mógłby uśpić czujność.
- Powinna zaufać tobie? Myślę, że Sharissa wie, kto jest jej przyjacielem. -
Odziana w
lśniący jedwab, który wcale nie starał się okrywać jej ciała, Melenea podeszła
do
błękitnozielonego wilka i objęła go ręką za szyję. - Robię dla niej, co w mojej
mocy.
Prawdopodobnie jestem jedyną osobą, która może uratować jej ojca.
- Znalazłaś coś? - Sharissa z miejsca zapomniała o Gerrodzie, który nadal ją
trzymał.
Nadzieja na uratowanie ojca przyćmiła myśl o kłopotliwym położeniu.
- Ależ oczywiście, słodka Shari.
- Nie słuchaj jej! - szepnął gorączkowo zakapturzony mężczyzna. - Ona może ci
zaoferować jedynie powolną i bolesną śmierć po tym, jak już się tobą znudzi!
Zapytaj
Sirvaka, co mu o niej wiadomo!
- Zapytaj Sirvaka, a to dopiero! Shari wie, że panujesz nad umysłem tego
nieszczęsnego stworzenia. - Twarz Melenei wyrażała głębokie współczucie dla
famulusa. -
Obawiam się, że już nigdy nie będziesz mogła mu zaufać, skarbie. Lepiej go
zniszczyć.
Sirvak zaskrzeczał.
- Nie, paaani! Sirvak jest dobry! Sirvak chce cię chronić!
Z prędkością godną najściglejszego rumaka ze stajni Sharissy Melenea wyciągnęła
rękę w stronę famulusa. Sirvak wrzasnął z bólu i zajarzył się błękitnym
blaskiem. Sharissa
sapnęła i ze zdwojoną energią zaczęła walczyć” o wolność.
- Pożałuję tego, wiem, że pożałuję! - wymruczał Gerrod. Odepchnął ją, wskazał
palcem na wijącego się w powietrzu czarnozłotego zwierzaka i wypowiedział coś
bezgłośnie.
Sharissa upadła na sofę i ze zdumieniem patrzyła, jak Gerrod ratuje życie
Sirvakowi.
Dlaczego to robił? Nie miał najmniejszego powodu. Wprawdzie famulus posiadał
rozległą
wiedzę, ale przecież notatki ojca, do których Tezerenee z pewnością miał dostęp,
zawierały o
wiele więcej informacji.
- Cabal!
Słysząc swoje imię z ust pani, wielki wilk rzucił się na otulonego płaszczem
Vraada.
Zaskoczony Gerrod zbyt późno spróbował się osłonić. Sharissa nie bardzo wiedząc,
co nią
powoduje, uderzyła w chwili, gdy ogromny famulus wybijał się do skoku.
Cabal zawisł w powietrzu, jakby złapany w niewidzialną sieć. Daremnie kłapał
szczękami, walcząc z oplątującą go nicością. Po chwili spadł na podłogę, wyjąc z
bólu i
poczucia niemocy.
Warownia zadygotała.
- Wiedziałem! - Gerrod wyciągnął ręce i ruszył w jej stronę. Sharissa stała jak
wryta.
Miała mętlik w głowie. Nadal ufała Melenei, ale wzruszył ją niemal samobójczy
akt młodego
Tezerenee. Gerrod pospieszył na ratunek Sirvakowi, który przecież do niczego nie
był mu
potrzebny. Jeśli w jego słowach tkwiło choć ziarno prawdy...
180
- Coś ty zrobił, Tezerenee? - zapytała ostro Melenea. Wstrząs pchnął ją na
Cabala.
Famulusowi udało się zachować równowagę. Sharissa natomiast turlała się
bezradnie po
dywanie, gdyż zamek nie przestawał dygotać.
- Dodałem kroplę, która przelała już pełną czarę, wiedźmo!
- Gerrod chciał złapać Sharissę, ale udało się jej wymknąć. Melenea nie
wiedziała, o
co chodzi, jednak Sharissa zrozumiała sens wypowiedzi Tezerenee. Zamek stał
blisko
niestabilnego obszaru. Jej przyjaciółka stale korzystała z czarów, jakby nic się
nie zmieniło,
jakby Vraadowie nadal w pełni panowali nad Nimth. Gerrod musiał przewidzieć
skutek takiej
koncentracji mocy i wiedział, że magiczne starcie pogorszy już zły stan rzeczy.
Nie mógł
dokładnie określić czasu wystąpienia wstrząsów, ale zapewne przejrzał prace jej
ojca i
zorientował się, że prawdopodobieństwo wystąpienia kataklizmu jest bardzo
wysokie.
Sirvak krążył nad jej głową. Powoli bił skrzydłami, z trudem utrzymując się w
powietrzu, ale nie dbał o własne bezpieczeństwo. Przedkładał życie Sharissy nad
własne
magiczne istnienie.
- Paaani! Jesteś ranna? - zapytał z niekłamaną troską.
- Nie, Sirvaku, nic mi nie jest. - Sharissa już nie wierzyła, że famulus jest
marionetką
Gerroda. Albo uwolnił się spod władzy mrocznego Vraada, albo nigdy mu nie
podlegał. Jeśli
prawdą było to drugie, wtedy szczerość Melenei stawała pod znakiem zapytania.
- Sirvak! Czy Gerrod mówi prawdę?
- Shari, kochanie, nie możesz...
- Mówi prrrawdę! - wrzasnął fruwający zwierzak co sił w płucach, żeby zagłuszyć
słowa czarodziejki. - Ona jest zła! Ona kocha tylko ból, paaani! Ból innych! To
leży w jej
naturze!
Zarwała się część sufitu. Sharissa instynktownie odturlała się jak najdalej od
spadających kawałków. W ten sposób zbliżyła się do Melenei.
- Cabal! - zawołała czarodziejka.
Śmiertelnie groźny famulus w jednej chwili stanął nad Sharissa, a jego gorący,
smrodliwy oddech owionął jej twarz. Dziewczyna skrzywiła się i spróbowała uciec
od tego
fetoru.
181
Wilk wybuchnął śmiechem.
- Pobaw się z Cabalem!
- Nie, Cabal! - rozkazała Melenea. - Ostrożnie.
Ogromna bestia wykrzywiła pysk z grymasie irytacji, nisko pochyliła łeb i
złapała
Sharissę za ramię. Szczęki zacisnęły się mocno, nie na tyle jednak, żeby zadać
wielki ból, ale
wystarczająco, by powstrzymać ofiarę od walki.
- Paaani! - Sirvak opadł niżej, lecz nie ośmielił się zaatakować. Cabal bez
wysiłku
odgryzł mu łapę; bez większego trudu mógłby wyrwać rękę Sharissie. Atak tylko
pogorszyłby
jej dramatyczne położenie.
Łoskot gromu niemal ją ogłuszył. Kilka posążków zeskoczyło z postumentów i
rzuciło
się do ucieczki drzwiami i oknami. Sharissa patrzyła, jak piedestały topią się
niczym masło.
- Przynieś ją, Cabal.
Famulus chciał to zrobić, ale podłoga pod jego łapami nagle stała się miękka.
Natychmiast stracił swobodę ruchów. Warknął głucho, przez cały czas trzymając
swojego
więźnia, i spróbował uwolnić przednią łapę. Z uwagi na znacznie mniejszy ciężar
Sharissa nie
miała takich problemów. Przeciągnęła wolną ręką po podłodze, która teraz
bardziej
przypominała miękkie masło niż marmur. Ojciec uprzedzał, że nawarstwianie się
stuleci
bezmyślnego używania magii spowoduje powstanie fal rozkiełznanej energii.
Niedługo
wszystko wróci do normy, ale fale będą się powtarzać, aż w końcu obszar ten
wymknie się
spod kontroli i już nic nie odwróci zachodzących tu zmian.
- Na krew Nimth! - Melenea potarła rękę, która kryła się w nagle ożywionym
rękawie.
Wydawało się, że materiał chce przywrzeć do jej dłoni jak usta w pocałunku.
Czarodziejka,
nie bacząc na względy przyzwoitości, zdarła z siebie niepokorne odzienie i
cisnęła je w kąt.
Suknia wiła się po podłodze, próbując do niej wrócić. Melenea skrzywiła ze
złości piękną
twarz i wskazała na nią palcem. Suknia znieruchomiała, ale nowy czar tylko
powiększył
ogólne spustoszenie. Komnata zaczęła się przechylać.
Coś trzasnęło. Cabal otworzył paszczę i puścił rękę Sharissy.
Młoda czarodziejka upadła, wbijając łokieć w grząską podłogę. Na szczęście
poradziła
sobie znacznie lepiej od ciężkiego famulusa. Cabal wył i warczał; zaślepiony
wściekłością i
bólem nie widział, że w wyniku oszalałej szamotaniny zapada się coraz głębiej.
Gerrod stał
tuż poza zasięgiem jego zębów z resztkami połamanego stołka z rękach i uśmiechem
satysfakcji na ledwie widocznej twarzy. Podczas gdy Cabal zajęty był wyciąganiem
łap z
podłogi, zakapturzony Vraad zaszedł go z boku i znienacka uderzył stołkiem w
nos. Zapewne
był to jedyny sposób ratunku bez narażania Sharissy na utratę ręki.
- Paaani! - Sirvak przysiadł na oparciu sofy, a raczej na jej smętnych
resztkach.
Magicznie uformowany mebel do połowy wtopił się w dywan i wyglądał jak
bezkształtna
bryła. Sirvak ostrożnie balansował na tej grzędzie. Brak przedniej łapy
utrudniał mu zadanie.
- Chodź, paaani! Zaufaj Sirvakowi!
Sharissa wreszcie mu uwierzyła. Piękne, czarnozłote zwierzę było prawdopodobnie
jedyną istotą, której mogła zaufać. Wprawdzie Gerrod posiał w niej wątpliwości
co do
zamierzeń Melenei, ale jego własne nadal pozostawały zagadką. Jednego mogła być
pewna:
Sirvak, nawet jeśli współpracował z Tezerenee, pozostał wierny jej i jej ojcu.
- Moja zabawka! Jesteś niegrzeczna! - Cabal zdołał wyciągnąć łapę z grząskiej
podłogi i starał się dotrzeć do swej ofiary.
Gerrod zniknął bez śladu. Sharissa bała się o niego; przecież uwolnił ją ze
szczęk tego
straszliwego stworzenia.
Gdy ogromna łapa wyciągnęła się w jej stronę, Sirvak sfrunął z sofy i, znowu nie
dbając o własne bezpieczeństwo, z ferworem przypuścił atak. Cabal kłapnął
zębami, ale nadal
był częściowo unieruchomiony, więc nie mógł dobrze wymierzyć. Sirvak zrobił
unik. Gdy
stało się jasne, że błękitnozielony potwór nie może go dosięgnąć, przybliżył się
błyskawicznie
i szarpnął go zębami.
Cabal ryknął z bólu. Zębaty dziób famulusa głęboko wbił się w jego łapę. Sirvak
wyrwał kawałek ciała i szybko odfrunął. Wprawdzie nie w pełni zrewanżował się za
utratę
łapy, ale jego triumfalny krzyk i wycie Cabala świadczyły o powadze zadanej
rany.
183
Sharissa poczuła, że podłoga twardnieje. Wszystko wracało do normy - jeżeli było
to
możliwe w świecie tak nienormalnym, jak Nimth. Teraz musiała podjąć decyzję.
Albo
zostanie i zawierzy Melenei, albo odejdzie i wzorem Sirvaka zaufa Gerrodowi.
Taki
ograniczony wybór nie spełniał jej oczekiwań. Żałowała, że nie ma tu ojca, który
zadecydowałby za nią.
,3yć może nie żyje!” Jej los zależał wyłącznie od niej. Kiedy ojciec zniknął,
pozwoliła
Gerrodowi zabrać się do Tezerenee. Jej pierwsze próby odzyskania niezależności
sprowadzały się do tego, że odmówiła podzielenia się informacjami z
apodyktycznym
patriarchą Barakasem. Na nieszczęście w chwili, gdy postanowiła wziąć sprawy we
własne
ręce, zjawiła się Melenea, znana jej z czasów dzieciństwa. I pozwoliła, by
czarodziejka
dyrygowała nią jak małym dzieckiem. Nikim więcej.
„Kryształy. Muszę znaleźć kryształy! Nie mogę odejść bez nich!” Ale tylko
Melenea
wiedziała, gdzie one są. Tylko Melenea miała dostęp do magicznych kamieni, które
mogły
doprowadzić ją do ojca. Kryształy zawierały klucz otwierający drzwi między Nimth
a
ukrytym światem. Wiedziała, że bez nich nie może odejść, niezależnie od
zagrożenia, jakie
stanowiła czarodziejka - jeśli Gerrod mówił prawdę.
- Niech cię licho! Tylko nie to!
Ledwo poznała zmieniony ze złości głos Tezerenee. Ułamek sekundy później coś
uderzyło ją od tyłu i rzuciło twarzą na dywan. Sirvak wyskrzeczał jej imię.
Ktoś złapał ją na ręce.
- Wynosimy się stąd, natychmiast!
Nim zdążyła zaprotestować, Gerrod okręcił ich płaszczem i rzucił czar
teleportacji.
Sharissa wiedziała, że powinna ostrzec go przed czymś, ale z powodu bólu w
plecach i w
głowie nie mogła sobie przypomnieć, o co chodzi. Po chwili już było za późno.
Poczuła, jak
komnata obraca się wokół nich, roztapia i przeobraża w jakieś inne miejsce.
- Smocza krew! - zaklął Gerrod. - Nie tu chciałem się znaleźć!
184
- Masz... masz szczęście, że się w ogóle znalazłeś - wysapała. - Mogliśmy trafić
do
świata za zasłoną... albo gdzieś jeszcze dalej!
Gerrod zaśmiał się z goryczą.
- Być może to byłoby lepsze dla nas obojga! Rozejrzyj się!
- Nie mogę... zaczekaj... ćmi mi się w oczach. - Po podstępnym ciosie zadanym
przez
rzekomą przyjaciółkę oczy odmówiły jej posłuszeństwa. Czar teleportacji tylko
pogorszył
sprawę. Na szczęście, gdy ból zelżał, Sharissa odzyskała wzrok. - Gdzie my
jesteśmy...
Serkadion Manee!
- Myślę, że zdrada ojca trochę rozgniewała porzuconych Vraadów. - W głosie
Gerroda
pobrzmiewała niedwuznaczna drwina.
Stali na głównym, obecnie zdewastowanym placu stolicy Vraadów, gdzie ledwie
przed paroma dniami zaczęli napływać pierwsi uczestnicy walnego zgromadzenia.
Miasto
zostało zniszczone przez swoich twórców, którzy, jak podejrzewała Sharissa,
potraktują
Tezerenee i ją, córkę domniemanego sprzymierzeńca patriarchy, z jeszcze bardziej
niszczycielską furią.
XIV
Barakas, władca i patriarcha Tezerenee, klanu smoka, patrzył na to, co miało być
początkiem jego nowego imperium. Odeszły w przeszłość czasy starego świata,
który musiał
dzielić z tyloma pysznymi i szalonymi obcymi. Teraz miał u swego boku tylko
garstkę
obcych, przy czym wszyscy jedli mu z ręki. W większości były to kobiety, bo
patriarcha
zdawał sobie sprawę, że tworzenie nowej cywilizacji wymaga świeżej krwi. W Nimth
z
powodu braku miejsca nie dopuszczał do zbytniego rozmnożenia się klanu. Tutaj
ograniczenia nie były konieczne.
- Tam są te góry. - Machnął ręką w stronę tych samych szczytów, ku którym parę
dni
wcześniej wyprawił się Rendel. - Chcę je zbadać.
185
Reegan zrobił zaskoczoną minę.
- Nie mamy latających smoków, a nasze moce działają w przypadkowy sposób, ojcze.
- Nie mów mi tego, co jest oczywiste, Reegan. Nie interesuje mnie, jak to
zrobisz, ale
masz wypełnić moje rozkazy. Do tego zostałeś wyszkolony. Dopilnuj, żeby zrobiono
to,
czego sobie życzę. - Choć Barakas wyglądał niemal pogodnie, najstarszy syn
wyczytał w jego
oczach coś zupełnie innego. Skłonił się szybko i popędził do swoich braci, by
szukać u nich
rady.
Wielmożna Alcia przerwała rozmowę z kobietą, która nie była ani jej córką, ani
siostrzenicą - Barakas uważał, że nie musi znać wszystkich swoich poddanych,
dopóki robili
to, co im kazał - i podeszła do niego. Władca Tezerenee rozglądał się po
okolicznych
równinach i lasach.
- Aż zarumieniłeś się z podniecenia - powiedziała.
- Mam cały świat do podbicia. Mam ludzi czekających na rozkazy. Czegóż więcej mi
trzeba?
- Syna?
Barakas popatrzył na nią z niesmakiem.
- Którego, żono? Rendela, który zdradził nas w chwili, gdy znalazł się po tej
stronie
zasłony, czy może Gerroda, któremu nie udało się wypełnić moich poleceń?
- Nie mogę powiedzieć nic na temat Rendela, ale Gerrod zrobił, co mu kazałeś. Po
prostu nie raczyłeś tego zauważyć. Może zainteresuje cię wiadomość, że spotkałam
go w
naszej starej warowni. Czas szybko uciekał, ale on był zdecydowany znaleźć córkę
Dru
Zeree, jak mu poleciłeś. Nie baczył też na fakt, że zapewne gościła u Melenei.
- Dłużej nie mogłem czekać, Alcio. Widziałaś, jak się zachowywali Vraadowie.
Jeszcze trochę, a nawet my nie zdążylibyśmy przeprawić się w porę. - Oczy głowy
klanu
przesunęły się na Lochivana, który starał się wyglądać na ogromnie zajętego.
Nadal bał się
gniewu ojca, choć ani on, ani nikt inny nie mógł zapobiec zniknięciu golemów. To
Rendel
ponosił winę. - Lochivan!
186
- Ojcze! - Mimo trawiącego go lęku syn władcy Tezerenee podbiegł i padł na
kolana. -
Masz dla mnie jakieś zadanie?
- Tutaj urządzimy obóz. Wytycz granice. Poza tym potrzebujemy smoków. Gdybyś...
Lochivan i wielmożna Alcia spojrzeli na patriarchę, ciekawi, dlaczego przestał
mówić.
- Tam! - Barakas wskazał palcem na czubek pobliskiego drzewa. Okropny,
przeraźliwy wrzask zawibrował w uszach wszystkich Tezerenee, niemal mrożąc ich
do szpiku
kości. Odwrócili się, jak gdyby zahipnotyzowani tym przenikliwym dźwiękiem.
Na ziemię spadł uskrzydlony tułów. Wylądował z głuchym łupnięciem, bezwładnie
jak zepsuta szmaciana lalka. Władca Tezerenee nie musiał podchodzić bliżej, by
poznać, że
szczątki mają ptasie i ludzkie cechy. Najpewniej stwór szpiegował ich, a więc
musiał być
również inteligentny. Ciekawe, jak długo ich obserwował, zapewne wraz ze swoimi
pobratymcami. Tezerenee mogli odnieść wrażenie, że Barakas doskonale znał
kryjówkę
szpiega, ale w rzeczywistości dopisało mu szczęście: zauważył ruch w koronie
drzewa, gdy
omiatał spojrzeniem tę część swojego nowego królestwa. Ale nikt nie musiał o tym
wiedzieć.
Barakas zaklął i potarł rękę, którą rzucił swój zabójczy czar. Przeszywał ją
ostry ból,
jakby został trafiony rykoszetem swojego magicznego pocisku. Jeżeli dobrze
wiedział, nie
istniała metoda pozwalająca na takie odwrócenie ataku.
- Lochivan! - Skwapliwość, z jaką jego syn zerwał się z kolan, odrobinę ukoiła
cierpienie Barakasa. - To wroga okolica! W lesie kryje się nieprzyjaciel!
Natychmiast
oczyścić teren z innych szpiegów!
- Nie ośmielimy się zaufać naszej mocy, ojcze. Już trzy osoby, które próbowały
użyć
czarów, zostały ranne. Coś jest nie w porządku z magią tego świata.
Barakas puścił obolałą rękę, jakby nie odniosła żadnych obrażeń.
- Nic nie poczułem. Czar zadziałał tak, jak powinien. - Oczywiście, nie była to
prawda; miał zamiar ująć żywcem stworzenie
187
kryjące się w koronie drzewa, a następnie poddać je przesłuchaniu, lub, gdyby
okazało
się tylko zwierzęciem, zbadać je pod kątem wykorzystania jako źródła pożywienia
albo
rozrywki. Z niewiadomego powodu czar okazał się znacznie silniejszy, co najmniej
stukrotnie. - Wydałem rozkaz, a ty masz go wypełnić. To twój obowiązek.
- Ojcze. - Lochivan skłonił się i odszedł. Jego ruchy zdradzały, że wolałby
usłyszeć
najsroższą reprymendę niż takie polecenie. Był jednak Tezerenee, więc spełni
wolę Barakasa
niezależnie od kosztów.
Władca Tezerenee skinął ręką na stojących w pobliżu dwóch członków klanu,
jeszcze
oszołomionych jego niedawnym wyczynem. Mieli hełmy na głowach, nie mógł więc
osądzić,
czy są jego dziećmi czy dalszymi krewnymi. Nie miało to znaczenia, dopóki
wykonywali
swoje obowiązki.
- Przynieście to truchło. Chcę poznać naszego przeciwnika. Wielmożna Alcia
spróbowała skierować temat rozmowy z powrotem na Gerroda.
- Gdybyś tylko...
Przerwał jej wielkopańskim ruchem dłoni okrytej rękawicą.
- Gerrod nie żyje. Wszyscy w Nimth nie żyją... albo tyle z nich pożytku, co z
martwych. Nie chcę więcej o nich słyszeć. - Jego następne słowa zdradzały
zniecierpliwienie.
- Musimy przygotować się do pierwszej bitwy. Przyniesie nam chwałę!
Wielmożna Alcia zmarszczyła czoło, patrząc w ślad za małżonkiem, który poszedł
obejrzeć okaleczone zwłoki. Barakas znalazł nowych towarzyszy zabawy,
prawdziwych
przeciwników. Nic nie oderwie go od celu, jaki sobie wyznaczył. Rola zdobywcy
bardzo mu
odpowiadała. Gerrod stał się dla niego wspomnieniem, które szybko popadnie w
niepamięć.
Patrząc na bezwładne szczątki wleczone w stronę patriarchy i myśląc o tym, jakie
inne
niebezpieczeństwa ma w zapasie ten nowy świat, władczyni Tezerenee zastanowiła
się, czy
przypadkiem sam klan nie stanie się niedługo takim właśnie blednącym
wspomnieniem.
188
- Może tak byłoby najlepiej - szepnęła i odeszła, by pokierować ludźmi, którzy
przygotowywali obozowisko do obrony.
Dni i elfka stali naprzeciwko siebie i mierzyli się wzrokiem. Biorąc pod uwagę
jej
prędkość, Dru wątpił w swoje szansę. Mało prawdopodobne, by zdążył rzucić na nią
czar,
zanim ona rzuci w niego nożem. Zastanawiał się również, jakie czary mogłyby
odeprzeć jej
atak, ponieważ legendy zawsze sugerowały, że rasa elfów dogłębnie opanowała
wiedzę
magiczną. Nie przypuszczał, by miała tylko nóż do obrony; nie wyobrażał sobie,
by
ktokolwiek chciał rzucić się na czarnoksiężnika ze zwyczajnym kawałkiem żelaza.
Nikt nie
był na tyle głupi.
Następna sprawa wpadła mu do głowy, gdy przygotowywał się na najgorsze.
Wiedział, że minęło sporo czasu, gdyż słońce stało wysoko na niebie, lecz nie
przypominał
sobie, by spał albo jadł. Mimo to był w pełni wypoczęty i ani trochę nie głodny.
Podziękował
opiekunom za tę drobną łaskę; być może chcieli, żeby w chwili śmierci był w
dobrej formie.
- Co ci powiedzieli? - zapytała niespodziewanie elfka, nadal trzymając nóż
gotowy do
zadania ciosu.
Niemal się roześmiał. Pytania w takiej chwili? Prędzej spodziewałby się czegoś
takiego po sobie, gdyby istoty, o których mówiła, nie zaprzątały mu myśli.
- Opowiedzieli mi o tym miejscu... i o Nimth.
- Rozpada się, prawda? Nimth.
Przeniósł spojrzenie z jej zielonych oczu w kształcie migdałów na nóż, a po
chwili
podniósł wzrok.
- Owszem.
- Zniszczyliście Nimth. Zniszczyliście ten świat tak, jak niszczycie wszystko
prócz
siebie samych.
- Tak.
Zdumienie złagodziło jej gniewną minę.
- Przyznajesz mi rację? Skąd tyle dobrych chęci? Co ty knujesz?
- Nie mam powodów, by się z tobą wadzić, elfko. Jeśli żywię do kogoś urazę, to
do
naszych byłych gospodarzy.
189
- Myślisz, że jestem głupia, bo z nożem staję przeciwko Vraadowi? Wiem, jakie
niepewne są twoje czary. Mieliśmy podobne kłopoty z magią, przez krótki czas po
przybyciu
do tego świata. Mogę zabić cię w czasie jednego oddechu.
Dru nie miał powodów, żeby jej nie wierzyć. Jej płynne, pełne wdzięku ruchy
zdradzały mistrzowskie umiejętności. Gdyby jednak doszło do walki, znał parę
sztuczek, o
których ona nie mogła wiedzieć.
- Opiekunowie zaaranżowali nasze spotkanie, żebyśmy mogli sobie pomóc.
- Albo pozabijać się wzajemnie i w ten sposób zaoszczędzić im kłopotu z
pozbyciem
się dwóch kolejnych istot, które wiedzą o tym miejscu.
Czarnoksiężnik brał pod uwagę taką możliwość, ale postanowił to przemilczeć.
Nawet
nie zapytał, co naprawdę stało się z Poszukiwaczami. Elfka nie była głupia.
- Czy zatem mamy to zrobić? Chciałabyś mnie zabić? Zawahała się.
- To jakiś podstęp?
- Ależ nie. Wolę zawiązać przymierze niż walczyć. - Dmuchnął wiatr, włosy opadły
mu na oczy. Odgarnął je, zastanawiając się, czy ten powiew może być znakiem, że
gdzieś w
pobliżu przebywa paru opiekunów, których nie wyczuwa zmysłami. Być może Czarny
Koń
został wypędzony z tego świata właśnie dlatego, że umiał ich wykryć, przez co
stanowił
potencjalne zagrożenie dla nich i dla ich dziedzictwa.
- Jesteś Vraadem.
Czyżby w jej tonie pobrzmiewała nutka niepewności?
- Obciążenie dziedziczne.
Uśmiechnęła się z jego żartu, a jemu aż zakręciło się w głowie. Przywykły do
nienaturalnej i zimnej urody swojej rasy nie był przygotowany na piękno, jakie
miała do
zaoferowania sama natura. Zapomniał języka w gębie i zwyczajnie wytrzeszczył
oczy. Chyba
tylko Sharissa mogła konkurować z nią pod względem urody.
„Sharissa i jej matka...”
Nóż nagle znalazł się przy jego gardle.
190
- Mogłabym cię teraz zabić. Nawet nie próbuj się ruszać. Wpadł w taki zachwyt,
że...
Coś z nim było nie w porządku.
Nie, nie z nim, tylko z tym światem. Dru nie przeżyłby wszystkich tych stuleci,
gdyby
w krytycznych chwilach rozmyślał o niebieskich migdałach. Nie, z pewnością ten
świat
mieszał mu w głowie. A jednak, uświadomił sobie, elfka rzeczywiście przypomina
jego żonę i
córkę, więc może...
Kiedy Vraad nie zwrócił uwagi na stalową śmierć łaskoczącą go w szyję, elfka
opuściła nóż i, po krótkim biciu się z myślami, schowała go do pochwy.
- Jeśli pragniesz przymierza, nie widzę powodów, by cię zabijać. Na razie.
Możesz
nazywać mnie Xiri. To nie jest moje imię urodzinowe.
- Xiri. - Vraad nie zapytał, o co dokładnie jej chodzi. Elfie zwyczaje były
tajemnicą
dla jego rasy, która mogła opierać się tylko na odrobinie wiedzy przekazywanej
przez
tysiąclecia z pokolenia na pokolenie. Nawet Serkadion Manee, który miał ambicję
zawarcia w
swoich kronikach całokształtu znanej mu wiedzy, poskąpił informacji na temat tej
drugiej
liczącej się rasy w historii Nimth. - Mów mi Dru, Xiri. To moje urodzinowe imię,
jeśli chcesz
wiedzieć. Skąd wiesz, że jestem Vraadem?
- Nie stąd, że jestem taka stara, by pamiętać twoją hardą rasę - odrzekła z
odrobiną
humoru. - Ci, którzy przyszli tu pierwsi, dopilnowali, żebyśmy nie zapomnieli o
naszych
wrogach. - Spojrzała na niego taksująco. - Nie wyglądasz na wyjątkowo groźnego.
Jesteś
wysoki i trochę zbyt pewny siebie, to wszystko.
- Wśród mojej rasy nie brakuje takich, którzy spełniliby twoje najgorsze
oczekiwania.
Razem wziąwszy, doskonale pasujemy do opisów, jakie pozostawili warn przodkowie,
i
właśnie dlatego musimy uciekać z Nimth. - To dziwne, pomyślał, jak łatwo z nią
rozmawiać,
choć ledwie parę oddechów wcześniej miała ochotę poderżnąć mu gardło.
- Tam jest tak okropnie?
Patrząc na ruiny cywilizacji dużo starszej od vraadzkiej, Dru wyobraził sobie
Nimth
za parę tysięcy lat.
191
- Te ruiny wyglądają malowniczo w porównaniu z tym, co zostawimy po sobie w
spadku.
- A teraz przybyliście tutaj, by rozsiać swoją truciznę. - W głosie Xiri znów
zabrzmiała wrogość, ale nie była skierowana przeciwko Dni. - Ten świat na to nie
pozwoli.
Czarnoksiężnik zadrżał.
- Dlaczego tak mówisz?
Xiri ruszyła przed siebie. Wydawało się, że w ten sposób chce wyładować nadmiar
energii. Dru bez namysłu podążył za nią. Był wyższy prawie o dwie głowy i na
jego jeden
krok ona stawiała niemal dwa, ale musiał stale przyspieszać, żeby nie zostać w
tyle.
- Chcesz powiedzieć, że tego nie czujesz? Nie czujesz, że ta ziemia żyje?
Czuł. Niejednokrotnie. Był również przekonany, że jakaś tajemnicza siłą
ściągnęła go
do tego świata, a potem posłużyła się jego wierzchowcem, by sprowadzić go w to
miejsce.
Jeśli jego domysły były prawdą, to nie zjawił się w tym świecie przez przypadek.
Nie był
tylko pewien, czy ma z tego powodu się cieszyć czy też martwić.
- Widzę, że czujesz. - Xiri skorzystała z zadumy Dru, by uważnie przyjrzeć się
jego
twarzy. Wyczytała w niej odpowiedź, której nie wyraził słowami.
- Czy... czy opiekunowie o tym wiedzą? Wzruszyła ramionami.
- Jestem równie nowa na tym kontynencie jak ty. Możliwe. Być może to, co
wyczuwamy, jest do nich podobne. Może to kolejny „opiekun”, jak ich nazywasz. -
Xiri
zastanowiła się nad tym określeniem. - Opiekunowie. Przypuszczam, że to słowo
opisuje ich
lepiej niż inne.
Szli ścieżką, która prowadziła mniej więcej w stronę miejsca, gdzie Dru jako
jeniec
skrzydlatych wszedł do miasta. Nie pytał, czy elfka ma jakiś powód, by zmierzać
akurat w
tym kierunku; dowiadywał się zbyt wielu nowych rzeczy, by zawracać sobie głowę
dodatkowymi. Stwierdził, że towarzystwo Xiri sprawia mu dużą przyjemność. Była
bardziej
sympatyczna i szczera niż większość Vraadow... oczywiście wtedy, kiedy nie
próbowała go
zabić.
192
- Od kiedy mieszkają tutaj elfy?
- Od tysięcy lat. Prawdę mówiąc, nie mierzymy czasu tak dokładnie jak wy.
Zaczerpnął powietrza przed zadaniem następnego pytania. W tej chwili byli w
dobrej
komitywie, ale wiedział, że niektórych tematów lepiej nie poruszać. Jej
umiejętność
obchodzenia się z nożem wywarła na nim ogromne wrażenie. Mimo wszystko to
pytanie
musiał zadać.
- Jak uciekliście z Nimth?
Ku jego zdumieniu i uldze Xiri nie okazała zdenerwowania.
- To kwestia sporna. Niektórzy twierdzą, że znaleźliśmy dziurę w tkaninie Nimth,
przez którą dostaliśmy się tutaj. Inni utrzymują, że dziura została otwarta
specjalnie dla nas.
Myślę, że ten, kto zorganizował to wszystko, popełnił poważny błąd. Nie
powinniśmy znaleźć
się w tym samym miejscu co wy. Naprawienie tego błędu zabierze dużo czasu.
„Prawdopodobnie jest bliska prawdy” - skonstatował przygnębiony czarnoksiężnik.
- Co powiedzieli ci opiekunowie? Mnie dali do zrozumienia, że przypominam ich
pradawnych panów. Myślałem, że rozmawiali tylko ze mną.
- Wystarczająco dużo. - Mrużąc oczy, Xiri opowiedziała mu, co ją spotkało. Jej
przeżycia były podobne, ale wnosiły mniej informacji. Elfka dowiedziała się o
istnieniu
dawnej rasy, która uznała jej plemię za wybrakowane i skazała je na życie w
miejscu, gdzie
panowali inni, tacy jak Poszukiwacze, a przed nimi Quele. Opiekunowie nie
powiedzieli jej
nic więcej, nawet tego, że spotka się z Vraadem. Lud elfów od dawna żywił
przekonanie, że
Vraadowie zostali na Nimth, by tam stanąć w obliczu ostatecznej samozagłady.
Widok Dru
był dla Xiri wielkim wstrząsem. Jego obecność oznaczała, że wbrew pobożnym
życzeniom
elfy nie uwolniły się od zła.
Kiedy skończyła, Dru opowiedział jej swoją historię, łącznie w wypadkami, które
doprowadziły go do miasta. Z powodów, które uznał za usprawiedliwione, nie
wspomniał o
ostatnim świecie,
193
w którym znalazł pamiątki po starszej rasie. Chciał zapomnieć o tym miejscu.
Zamek
z widmami wspomnień, jeszcze niedawno będący ostoją błogiego spokoju, teraz
budził w nim
grozę. Znalazł tam zbyt wiele analogii do przeprawy i jej możliwych następstw.
- Jestem sama, Dru - oznajmiła znienacka Xiri.
- Inni...
- Nie żyją. Niektórzy zginęli w trakcie przeprawy, ponieważ morza oddzielające
ten
kontynent od naszego są niezwykle burzliwe, a reszta w pazurach ptaków lub
pancerników.
- Jak wrócisz?
Stanęła przed nim i spojrzała mu w oczy. Wśród tego ogromu zniszczeń oboje
wydawali się bardzo mali. Czarnoksiężnik miał ochotę schować się w jakiejś
kryjówce, co
było bardzo nievraadzka reakcją. Nawet przy założeniu, że od dwudziestu lat, a
szczególnie
od paru ostatnich dni, nie utożsamiał się z Vraadami.
- Naprawdę nie mam pojęcia.
Roześmiał się mimo woli. Gdy elfka sięgnęła do noża u boku i zapytała go o
przyczynę wesołości, przyznał, że jest w podobnym położeniu. Oboje byli obcy na
ziemi,
która ich nie chciała, i nie wiedzieli, jak wrócić do swoich domów.
Teleportowanie się przez
ogromne morze raczej nie wchodziło w rachubę, nawet gdyby był u szczytu mocy.
Poza tym
nie znał tamtego kontynentu; widział tylko widmowe obrazy, a teleportacja na
ślepo,
zwłaszcza na taką odległość, zawsze okazywała się zdradliwa. Łatwo było trafić w
niewłaściwe miejsce, na przykład na dno morza.
Xiri usiadła. Nie dbała o to, że grunt jest zasłany potłuczonym marmurem.
Siedziała w
takim skupieniu, jakby to była najważniejsza rzecz, jaką miała do zrobienia.
Nieświadomie
bawiła się sakiewką podobną do tej, którą znalazł jeden z Poszukiwaczy. Widniał
na niej
rysunek przypominający słońce. Dru nie był pewien, czy to ozdoba, czy symbol
religijny.
Postanowił nie pytać.
- Co więc zrobimy? - zapytała monotonnym tonem.
Jeśli była typowym przedstawicielem rasy elfów, Dru potrafił zrozumieć, dlaczego
opiekunowie uznali ich za wybrakowanych. Xiri miała zmienne usposobienie, w
jednej chwili
gotowa była go
194
uśmiercić, a w następnej iść z nim ręka w rękę. Obecne pogrążenie się w apatii
stanowiło niespodziankę, ale niezbyt wielką, gdy wzięło się pod uwagę jej
zachowanie w
czasie krótkiej przecież znajomości. Xiii była intrygująca... bardziej niż inne
kobiety, które
poznał w swym długim życiu.
- Dokąd idziemy? - zapytał. Założył, że Xiri zmierzała do jakiegoś celu.
- Nie wiem. Zależało mi na oddaleniu się od opiekunów. - Gorycz zabarwiła jej
następne słowa. - Nie chciałam ich narażać na uwłaczający kontakt z moją jakże
niedoskonałą
osobą. - Xiri zacisnęła sakiewkę w dłoni. - Całe nasze starania na nic.
- Poszukiwacze i... Quele nie znaleźli tego, czego szukali. To powinno być coś
ważnego. - Czarnoksiężnik wiedział, że rozgryzienie tej tajemnicy sprawiłoby mu
pewną
satysfakcję.
Xiri spojrzała na niego. Vraadowi zrobiło się nieswojo, gdy zobaczył jej minę.
- Chcieli zyskać władzę nad mocą sprawczą, która stworzyła to wszystko. Znaleźli
jaskinie pozostawione przez budowniczych miasta. Tam odkryli część prawdy o tym
świecie i
zapragnęli dowiedzieć się więcej, ale to wymaga odszukania źródła wiedzy.
Dru już wiedział, z czym skojarzyły mu się posążki w komnacie smoczego władcy.
Były podobne do wyobrażeń, które przywódca Poszukiwaczy pokazał mu za pomocą
unikalnej metody porozumiewania się skrzydlatych.
- Znaleźli więc komnatę wyrzeźbioną w skale przez dawnych władców tego świata.
Czy ten świat ma jakąś nazwę?
- Ja jej nie znam. Nie uznaliśmy za właściwe nazywanie go w naszym języku.
„W takim razie równie dobrze może być zwany Smoczym Królestwem” - pomyślał
Dru drwiąco. Nie powiedział tego na głos, żeby nie rozgniewać Xiri.
- Jakiemu celowi służyła ta komnata?
- Nie wiem. Tamtą częścią kontynentu władają Poszukiwacze. Nie wiadomo, skąd
Quele dowiedziały się tego samego, ale nie ulega wątpliwości, że wiedzą.
195
Elfka wstała, prężąc smukłe nogi. Dru łypnął na nią koso. Nie zadawał się z
kobietami
od czasu tego idiotycznego pojedynku, w którym zginęła jego żona. Znów zwrócił
uwagę, że
Xiri przypomina...
Tak bardzo starał się zapomnieć ojej śmierci, zapomnieć o cierpieniu, jakiego
doświadczył, że zapomniał, jak miała na imię.
- Coś nie w porządku?
- Nie, nic - burknął. Zawstydził się i poczerwieniał. - Pamięć mnie zawodzi, to
wszystko.
- Rozumiem.
Rzeczywiście, w pewnym sensie rozumiała. To było widać. Wiedziała, że powód jego
zakłopotania musiał być bardzo osobisty. Na jej korzyść świadczyło to, że w
przeciwieństwie
do Melenei nie próbowała dla czystej rozrywki rozdrapywać jego ran. Po prostu
spojrzała w
błękitne niebo i powiedziała:
- Słońce zajdzie, a my będziemy tu tkwić i zastanawiać się, co zrobić.
Dru zawahał się. Być może klucz, który umożliwi im powrót do domu, krył się w
rozdarciu na pustym placu. Nie miał ochoty tam wracać, ale czuł, że rozdarcie
być może jest
ich jedyną nadzieją. Nawet jeśli Sharissa przybyła wraz ze wszystkimi do tego
świata, nie
zdoła go znaleźć. Nie tutaj.
Musieli wrócić, choć to mogło rozgniewać opiekunów. Być może dojdą do
przekonania, że warto złamać zasady, byle tylko pozbyć się elfki i uprzykrzonego
Vraada.
- Mam propozycję - oznajmił Dru.
Kiedy elfka czekała na ciąg dalszy z cierpliwym uśmiechem, który podkreślał
subtelne
rysy jej bladej twarzy, zmusił się do postawienia pytania:
- Pamiętasz, jak mnie zobaczyłaś?
- Tak. Wystraszyłam się twojego wierzchowca. Nigdy nie widziałam takiego
zwierzęcia. Wszystkie twoje konie są takie?
Myśl o stajni pełnej Czarnych Koni zmniejszyła napięcie i niemal przyprawiła
Vraada
o uśmiech.
- Ależ nie. Pytałem, czy pamiętasz, jak się pojawiłem.
196
- Nie widziałam. Przyjęłam, że wyjechałeś zza budynku. Zapomniał, że skrzydlaci
ujrzeli ich w ostatniej chwili przed stratowaniem przez Czarnego Konia. Pokręcił
głową.
- Nie, było inaczej. Wyłoniliśmy się z rozdarcia w rzeczywistości. Z dziury,
jeśli
wolisz.
- Z dziury? - Podniosła się zwinnie. - Znalazłeś dziurę taką jak ta, z której
jakoby
skorzystał mój lud?
- Niedokładnie. Ta wiedzie do miejsca, w którym żyli... inicjatorzy... tego
eksperymentu. Być może tam znajduje się klucz do kontroli nad wszystkim.
Xiri spojrzała w kierunku otwartej przestrzeni, gdzie po raz pierwszy zobaczyła
Dru.
- Poszukiwacze nie mieli pojęcia, że byli tak blisko celu. - Odwróciła się do
wysokiego Vraada i zapytała podejrzliwie: - Dlaczego nie powiedziałeś mi o tym
wcześniej?
Był taki czas w życiu mistrza czarnej magii, gdy nic nie mogło go zawstydzić.
Teraz
miał wrażenie, że rumieniec bez przerwy pali mu policzki.
- Bałem się... nie chciałem tam wracać.
- Co tam było? - Jej podejrzliwość z miejsca przerodziła się we współczucie.
Xiri
słyszała o jego rasie różne rzeczy, ale nie było wśród nich skłonności do
rumieńców
zawstydzenia.
Teraz on zwrócił oczy w kierunku tego okropnego miejsca.
- Wspomnienia po ostatnich przedstawicielach rasy. Prawda o Nimth. Wrażenie, że
Vraadowie są do nich podobni i że czeka ich podobny los. Śmierć.
- Z czasem wszystkie rasy wymierają. Quele, Poszukiwacze i ich poprzednicy są
tego
dobitnym przykładem. - Xiri obrzuciła miasto pełnym pogardy spojrzeniem i
dodała: - My,
elfy, wprawdzie nie spełniliśmy oczekiwań, ale przeżyliśmy wiele innych ras.
- Nie wierzę w śmierć mojej rasy, chyba że umrze sama rzeczywistość. - Dru
zacisnął
pięści. - Znajdę to miejsce bez najmniejszych kłopotów. Nigdy go nie zapomnę.
- A opiekunowie?
197
Spojrzał jej w oczy. Nie znalazł w nich strachu, tylko szczerą troskę.
- To ty przypomniałaś mi, że nie mamy wyboru. Miałem nadzieję, że wiesz, jak
dostać
się tam, gdzie żyje mój... gdzie żyje twój lud.
Xiri położyła mu rękę na ramieniu.
- Wiem, że Vraadowie zjawili się na drugim kontynencie. Nie mogłeś tego ukryć,
Dru.
Będziemy mieć z nimi do czynienia, gdy wrócimy do domu.
Nie powiedziała, jeśli”, co trochę podniosło go na duchu, choć był pewien, że
użyła
słowa „gdy” bardziej z myślą o sobie. Oboje woleli się nie zastanawiać, co
będzie, jeśli
opiekunowie zadecydują, że można usunąć ich wbrew prawu ustanowionemu przez
pradawnych panów.
- Nie jesteś taki zły jak na odwiecznego i straszliwego wroga - oznajmiła
znienacka
Xiri. - Mógłbyś być elfem, gdyby nie twój wzrost i dziwne oblicze.
- A ty - odparł, spoglądając przez ramię na miasto - jesteś daleka od mistycznej
skrytości. Myślałem, że to cecha elfów.
- Nie brakuje wśród nas takich, którzy zamykają się w sobie, ale większość
nauczyła
się otwartości. Stwierdziliśmy, że teraz znacznie lepiej się dogadujemy. Kiedyś
omal nie
doszło do wojny domowej z powodu tego surowego, pompatycznego stylu bycia.
- Co jej zapobiegło?
Wysunęła się przed niego i ruszyła tak szybkim krokiem, że z ledwością za nią
nadążał.
- Starsi przypomnieli nam o Vraadach i oznajmili, że zachowujemy się dokładnie
tak
samo.
Dru widział tylko tył jej głowy, ale nie mógł oprzeć się wrażeniu, że jego
towarzyszka
się uśmiecha.
W czasie drogi powrotnej nie wyczuli niczyjej obecności. Xiri zaznaczyła, że to
o
niczym nie świadczy, a Dru skwapliwie przyznał jej rację. Spodziewał się, że w
każdej chwili
magiczne istoty mogą stanąć im na drodze i rzucić jak szmaciane lalki tam, gdzie
rzuciły
skrzydlatych.
198
„Swoją drogą ciekawe, co zrobiły z Poszukiwaczami”. Xiri zamarła.
- Czekaj.
- O co chodzi? - Dru rozejrzał się, lecz nie zobaczył nic podejrzanego.
- Zdaje się, że mignęła mi czyjaś sylwetka, jakby elfa lub Vraada, ale kiedy
zamrugałam, już jej nie było.
Czarny Koń widział coś podobnego... w tej samej okolicy. Kto tu był?
- Nie Poszukiwacza albo Quela?
- Nie. Poznałabym Shee... Poszukiwacza, jak wolisz, bez trudu. Nie, przypominała
człowieka, ale jakby czegoś mu brakowało. - Wzruszyła ramionami. - Nie umiem
tego
wyjaśnić.
Dru szedł bardziej ostrożnie, wypatrując kłopotów. Irytowało go niemal
beztroskie
zachowanie Xiii. Elfka uznała, że ukradkowe przemykanie na nic się nie zda.
Postawiła na
szybki, bezpośredni marsz do celu. Dru rozumiał ją coraz lepiej i wiedział, że
nie odwiedzie
jej od robienia tego, co uważała za słuszne.
Nim zdążył przygotować się psychicznie, już byli na miejscu: na placu, gdzie
czekało
rozdarcie.
- Nic nie widzę.
- Widziałaś coś, zanim się pojawiłem?
- Nie. Ale denerwuje mnie, że nic nie widać. To wbrew naturze.
- Gdyby rozdarcie rzucało się w oczy, Poszukiwacze znaleźliby je pierwsi.
- Ale czy opiekunowie by ich wpuścili? - zapytała.
Było to jedno z licznych pytań, na które nie umiał odpowiedzieć. Magiczne istoty
postanowiły ingerować prawdopodobnie z powodu liczby intruzów, nie dlatego, że w
ogóle
ktoś się pojawił. Po pierwszej próbie odstraszenia zostawiły Dru i Czarnego
Konia w spokoju;
cechował je nieco naiwny sposób myślenia, skoro liczyły, że dwóch nieproszonych
gości
odejdzie po zamanifestowaniu im swojej potęgi. Czarnoksiężnik nie mógł się
nadziwić, że te
nieledwie boskie istoty podlegają jakimś prawom. Wprawdzie były sługami swoich
starożytnych panów, ale panowie ci dawno odeszli.
199
Zdumiewające, że nadal wypełniały swoje obowiązki i dopiero teraz zaczęły
pojawiać
się wyłomy w ich zwartych szeregach. Jeśli jednak jeden groźny opiekun mógł być
jakimś
wyznacznikiem, to Dru obawiał się, że przyszłość okaże się znacznie bardziej
niebezpieczna,
niż wyobrażali sobie uciekinierzy z Nimth.
- Jak na razie nikt nas nie zatrzymał. Równie dobrze możemy iść dalej -
zaproponowała Xiri.
Dru zrozumiał delikatny przytyk. Nieświadomie cofnął się o parę kroków, jakby
głęboki strach przejmował władzę nad jego ciałem.
- Tędy. - Czarnoksiężnik z wielką niechęcią wprawił nogi w ruch, prowadząc swoją
elfią towarzyszkę tam, gdzie według jego oceny znajdowało się rozdarcie.
Widzieli tylko ruiny. Dru zaczął się martwić, że przegapił lukę, godzinami będą
kręcić
się po tym terenie i znajdą tylko gruz. Xiri uzna go za wariata...
- Tam! - krzyknęła niemal z radością.
Zobaczył maleńkie rozdarcie tuż poniżej poziomu wzroku. Ukazywało inny świat,
cudowny świat.
- Mówiłem! Mówiłem, że wrócą! Należy ich usunąć! Dziki wrzask rzucił oboje
odkrywców na kolana. Dru bez trudu zidentyfikował istotę, której krzyk niemalże
rozsadzał
mu mózg.
- Me wolno! - odparł głos, który Vraad nazywał czwartym. Pobrzmiewał w nim brak
przekonania, jak gdyby również ta istota przestała wierzyć w możliwość
nieingerencji.
- Mieli swoją szansą! Zawiedli nasze zaufanie! - ryknął pierwszy. Dru ściskał
rękami
skronie, jakby się bał, że za chwilę czaszka rozleci się na kawałki. - Oni...
Przejaśniało mu w głowie.
Xiri podniosła się, drżąc na całym ciele.
- Co się stało? Gdzie oni się podziali? Czarnoksiężnik potrząsnął głową i
natychmiast
tego pożałował, bo świat zawirował jak szalony. Po mentalnej ingerencji
opiekunów nie
zostało śladu. Jakby zostali odcięci... albo uciekli.
- Coś ich wystraszyło.
200
Świat przestał wirować.
Dru i jego towarzyszka jednocześnie usłyszeli szuranie. Xiri była szybsza i
pierwsza
odwróciła głowę. Vraad zobaczył jej skonsternowaną minę i też się odwrócił,
ciekaw, jaką
nową niespodziankę ma dla nich ten rzekomo spokojny świat.
Przybysz wlókł się w ich stronę. Miał prostą szatę, długą do samej ziemi, i
kaptur
naciągnięty na głowę. Potykał się i szedł tak, jakby nie do końca wiedział,
gdzie idzie. Dru
uznał, że nic w tym dziwnego, ponieważ obcy nie miał oczu. Nie miał też uszu,
nosa, ust ani
włosów... prawdę mówiąc, jego głowa wyglądała jak kula.
Jeden z golemów Barakasa, jakby większy, ale niewątpliwie golem.
„Skąd on się tu wziął? Przecież celem przeprawy miał być drugi kontynent”.
Pytanie uleciało mu z głowy wraz ze wszystkimi innymi myślami, gdy do pierwszego
golema dołączył drugi, a potem trzeci.
Wychodziły z ruin ze wszystkich stron, zmierzając w stronę Vraada, elfki i
rozdarcia.
XV
Pazury uderzyły w jego pokiereszowaną twarz, rysując nowe krwawe pręgi.
Rendel nie krzyknął. Przestał krzyczeć po pierwszym dniu. Co wcale nie znaczyło,
że
ból się zmniejszył.
Obrazy zmieniały się w jego udręczonej głowie. Ludzie w ciemnych zbrojach ze
smoczej łuski, co najmniej setka. Śmierć członka stada, które obserwowało obcych
i
przekazywało informacje. Zrozumienie, że skrzydlaci są podobni do niego.
- Do czego... jestem... warn potrzebny?
Zdawało się, że są wszystkowiedzący. Dlaczego się nim zajmowali? Czyżby nie
wiedzieli, że zdradził swoją rasę, pragnąc w typowo vraadzki sposób wynieść się
nad innych?
Rendel zadrżał lekko na myśl o czekających go torturach, a także dlatego, że
odarli go z
ubrania i wilgotne, zimne powietrze siało spustoszenie w jego organizmie.
Pan gniazda cofnął rękę i odsunął się. Dwie skrzydlate przyniosły więźniowi wodę
i
kawałek mięsa. Rendel widział swoje otoczenie jak przez mgłę, ale to mu nie
przeszkadzało.
Już wiedział, jak wygląda gniazdo, skupisko naturalnych grot w głębi góry, którą
nazwał
Kivan Grath. Jeśli właściwie zinterpretował pokazane mu obrazy, tutaj mieściła
się główna
siedziba ptasiego ludu od czasu porażek poniesionych w wojnie z tymi, którzy
wyglądali jak
pancerniki na dwóch nogach. Wprawdzie skrzydlaci nadal panowali nad większą
częścią
kontynentu, ale ich wrogowie mieli paskudny zwyczaj organizowania samobójczych
ataków
spod ziemi. Akcje te spowodowały zniszczenie wielu pomniejszych osiedli tej
rasy. Ich celem
wcale nie było uśmiercanie wojowników; największe straty ponosiło młodsze
pokolenie
skrzydlatych. Ofiarami padały przede wszystkim młode, jeszcze nie umiejące
latać. Gniazda
można odbudować, ale znacznie trudniej odrodzić rasę.
Rendela nie obchodziły wojny jego porywaczy. Interesowało go tylko to, czym wódz
kusił go od czasu przybycia do jaskini i co jak na ironię stało się milczącym
świadkiem jego
cierpienia. Tuż za kręgiem ptasich ludzi, którzy nadzorowali przesłuchanie,
wznosiły się
ogromne strzeliste posągi. Ludzie - ptaki wiedzieli, że kryje się w nich moc
dużo starsza od
ich własnej mocy. Próbowali ją wykorzystać, a także zlokalizować pierwotną
siedzibę ich
twórców. Wysłali oddział na poszukiwania, ale siedziba mieściła się po drugiej
stronie
szerokiej wody, więc nie mieli pojęcia, czy zwiadowcy odnoszą sukcesy. Rendel
miał
nieszczęście się przekonać, że pan gniazda coraz bardziej niecierpliwi się z
powodu braku
wiadomości. Już dwukrotnie wyładował na nim swoją złość.
Gdy skrzydlate skończyły karmić go i poić, powtórzył pytanie:
- Do czego jestem warn potrzebny?
Jeden ze skrzydlatych, starszy, sądząc ze znacznych ubytków piór, przekrzywił
głowę.
Skierował oko na wodza i skrzeczał do
202
niego przez parę sekund. Odpowiedź była krótka i zwięzła. I równie denerwująca.
Wszyscy obecni w jaskini natychmiast padli na kolana, rozpostarli skrzydła i,
wygładzając
pióra, wbili wzrok w ziemię. W ten sposób dawali wyraz swojemu zaufaniu do
wodza, który
w tym czasie mógłby powalić każdego z nich. Oczywiście, był to znak poddaństwa.
I zgody
na każdy plan, jaki... wykluje się w jego głowie, pomyślał Rendel drwiąco. Plan,
w którym on
miał odegrać niepoślednią rolę.
Domyślił się, o co chodzi, jeszcze zanim wódz nawiązał z nim kontakt. Tym razem
był zadowolony. Być może tędy wiodła jedyna droga do wolności.
Zobaczył sceny z obozowiska swojego klanu. W oczy rzucał się widziany z lotu
ptaka
niebezpieczny, ogromny potwór, który mógł być tylko jego ojcem. Rendel w
odpowiedzi
wysłał własne obrazy. Ojciec jako przywódca. Ojciec jako potężny czarnoksiężnik.
Ojciec
jako przeciwnik, który zmiażdży pod butami ciała skrzydlatych i wbije smoczy
proporzec w
ich zbroczone krwią piersi.
Przeraźliwe wrzaski wypełniły jaskinię i tłukły się echem tak długo, że omal nie
ogłuchł. Domyślił się, że całe gniazdo obejrzało obrazy, które zaprezentował
przywódcy.
Nowy obraz wdarł się do jego umysłu z taką siłą, że niemal stracił przytomność.
Przedstawiał zwłoki Tezerenee rozrzucone po okolicy: skrwawione szczątki były
wszystkim,
co pozostało z niegdyś dumnego klanu. Smoczy proporzec stał, a jakże, ale w
gardle samego
patriarchy.
- Śliczna wizja - wykrztusił Rendel - ale niełatwo będzie ją urzeczywistnić.
Po chwili zobaczył siebie. Był wolnym człowiekiem, pracującym ramę w ramię z
mieszkańcami gniazda nad rozwiązaniem zagadek starożytnych panów. Skrzydlaci
podzielili
się z nim swoimi odkryciami. Mieszkał we własnym zamku, masywnej konstrukcji,
która po
części została zbudowana, a po części wyrosła z ziemi. Zamek był pamiątką po
starszej rasie i
ludzie - ptaki tylko przywrócili mu dawną świetność. Na razie brakowało jedynie
właściciela.
Skrzydlaci chcieli, żeby zdradził swój klan i pomógł im zorganizować zasadzkę, w
której Tezerenee zostaną wybici do nogi. W zamian oferowali to, czego pragnął od
chwili,
gdy zjawił się w tym świecie: własną posiadłość i dostęp do tajemnic.
Rendel ani przez chwilę nie wierzył, że będzie mu dane dożyć dnia, w którym
spełnią
swoją obietnicę. Pozwolą mu żyć, dopóki nie rozwiążą wspólnie zagadki posągów
martwej od
dawna rasy. Nigdy nie ujrzy obiecanej mu ziemi.
Mimo to pokiwał głową na znak zgody, mając nadzieję, że zrozumieją ten gest.
Widocznie tak było, bo poczuł aprobatę wodza. Człowiek - ptak zdjął rękę z jego
twarzy i
przywołał kobiety, które go karmiły. Inny, wysoki samiec, odwiązał go od ściany
i
podtrzymał, gdy nogi się pod nim ugięły. Kobiety chwyciły go pod ramiona i
odciągnęły od
starszyzny. Były zaskakująco silne, choć znacznie drobniejsze od niego.
Zawlokły go w kąt i pomogły mu położyć się na macie. Mata była miękka, taka
miękka... Każda jego kość niemal z krzykiem sprzeciwiała się najbardziej
nieznacznemu
ruchowi. Pomyślał, że po przebudzeniu będzie sztywny jak deska. Jeśli się
obudzi.
Kiedy się ułożył, skrzydlate odeszły. Ich miejsce zajęły cztery inne. Jedna
przyniosła
miskę. Choć karmiono go skąpo, nie był głodny; chciał tylko spać przez całą
wieczność.
Skrzydlate stanęły parami z obu stron posłania. Jedna podsunęła miskę
pozostałym,
które nabrały w ręce gęstej papki. Krople pociekły na Rendela.
- Smocza krew! Uważajcie, gdzie ścieka ta breja!
„Co one robiła?”
Obłożyły papką jego nagie ciało. Wycieńczony Rendel na próżno się buntował. Były
silne i miały dużą wprawę. Każda trzymała go jedną ręką, a nacierała drugą. W
ten sposób
wymasowały go całego.
Było to doświadczenie niezbyt przyjemne, bo od czasu do czasu ostre szpony
przypominały mu, że masażystki należą do groźnej rasy ludzi - ptaków. Zapadając
w sen,
zrozumiał, że wcale nie poddawały go kolejnej torturze. Wtarta w skórę
tajemnicza substancja
już teraz uśmierzała ból. Jego porywacze chcieli jak najszybciej postawić go na
nogi. To
miało sens; nie mogli czekać, aż sam
204
wydobrzeje. Nie mieli czasu do stracenia, jeśli choć trochę znał swojego ojca.
Patriarcha nie spocznie, dopóki nie pokona wroga. Ptaki tymczasem miały nadzieję
na
szybkie i łatwe zwycięstwo z pomocą gotowego do współpracy jeńca.
Ostatnie świadome myśli Rendela dotyczyły tego, co zrobi, gdy nadejdzie właściwa
pora. Zasnął z uśmiechem na ustach.
Golemy brnęły w ich stronę jak ożywione straszydła ze złego snu. Xiri wyciągnęła
nóż i mruczała coś pod nosem. Co one tutaj robiły? Jak przebyły wzburzone morze?
- Widziałam... - wydukała elfka - jednego z nich! Co to takiego?
- Golemy. - Dru patrzył, jak jeden przewraca się i wstaje. Po chwili zrozumiał,
że
poruszają się nie tyle jak ślepcy w obcym sobie miejscu, ale raczej jak dzieci,
które jeszcze
niezbyt dobrze opanowały sztukę chodzenia. Przypomniał sobie pierwsze kroki
własnej córki
i dostrzegł znaczne podobieństwo. Nierówności podłoża z pewnością utrudniały
sprawę.
Ale dostrzegł coś więcej. Golemy nadciągały ze wszystkich stron w kierunku
jednego
miejsca, jakby przyciągane przez jakiś wielki skarb.
- Xiri! Złap mnie za rękę!
Był rad, gdy bez namysłu wypełniła jego polecenie. Ostrożnie ruszył w stronę
luki w
tyralierze golemów.
- Bądź gotowa na wszystko!
Nie miał zamiaru przeszkadzać golemom w marszu, tylko pilnował, żeby nie znaleźć
się na drodze żadnego z nich. Jak podejrzewał, zmierzały nie do nich, tylko w
kierunku
rozdarcia.
Xiri stłumiła sapnięcie, gdy jedna z postaci musnęła jej plecy.
- Wcale nie idą do nas!
- Nie. Chcą dotrzeć do tego, co leży za rozdarciem.
- Nazwałeś je golemami. Znasz je.
Minęła ich ostatnia z potykających się postaci. Pierwsza już zbliżała się do
rozdarcia.
Zafascynowany Dru puścił rękę elfki i postąpił krok w stronę szeregu miarowo
idących
golemów.
205
- To nasze dzieło. Dzieło Tezerenee. Miałem z nimi do czynienia. Miały stać się
naszymi nowymi ciałami po przeniesieniu ka do tego świata. Nimth stykało się z
tym
światem, z ukrytym światem, jak go nazywam, ale fizyczne przejście nie było
możliwe.
- W takim razie to twoi ziomkowie. - Potrząsnęła nożem, zastanawiając się, czy
go nie
użyć. Skórę miała bledszą niż kreda.
Dru potrząsnął głową i ruszył w kierunku rozdarcia. Gdy się przekonał, że golemy
zostawią ich w spokoju, zaciekawił się, czego szukają.
- Nie, one nie są Vraadami. W takim wypadku byłyby podobne do mnie.
- W takim razie, czym są?
- Myślę, że powinniśmy pójść za nimi. - Zamek na wzgórzu budził w nim głęboką
niechęć, lecz nagle osobiste odczucia znalazły się na drugim planie.
- Wiesz - powiedziała Xiri, opuszczając nóż, ale nie chowając go do pochwy - że
to
ich wystraszyli się strażnicy?
- Wiem. - Dru miał pewną teorię, ale nie chciał zdradzać jej elfce. Bał się.
Ledwo sam
w nią wierzył.
Pierwszy z golemów, poruszający się już znacznie pewniej, przekroczył rozdarcie
i
zniknął. Pozostałe ustawiły się w kolejce i parami wchodziły za nim.
Czarnoksiężnik
porównał je w myślach do parady makabrycznych marionetek. Szybko znikały po
drugiej
stronie, nie wahając się ani przez chwilę. Gdy ostatni wszedł do pradawnego
królestwa
twórców, zostali sami na zniszczonym placu.
- Czekamy? - zapytała Xiri.
Dru zdał sobie sprawę, że znów się waha, tym razem bardziej z nabożnej czci niż
ze
strachu. Mimo to wiedział, że każda chwila zwłoki powiększa ryzyko, że po
drugiej stronie
wydarzy się coś, czego nie zobaczą.
- Za mną.
Ponownie złapała go za rękę. Kiedy spojrzał na nią, uśmiechnęła się niepewnie i
powiedziała:
- Nie chciałabym znaleźć się sama tam, gdzie nigdy wcześniej nie byłam.
206
Mógłby zapewnić ją, że coś takiego się nie zdarzy, że oboje znajdą się na łące u
stóp
wzgórza. Mógł jej to powiedzieć, ale tego nie zrobił.
- No to idziemy.
Wrażenie było podobne do tego, jakiego doświadczył wcześniej: oślepiająca
jasność i
opóźnione zrozumienie, że w czasie przejścia ucichły wszelkie dźwięki.
- Rheena! - Xiri zamarła, gdy tylko stanęli w świecie zamku. Patrzyła na ptaki
fruwające wesoło w powietrzu i na zadbaną murawę. - Niezwykle piękne! Jakby ktoś
to
wszystko urządził z rozmysłem!
Zdaniem Dru nie mijała się z prawdą. W jej towarzystwie upajał się tym widokiem.
Gdyby nie obecność zdeterminowanych golemów, mógłby zapomnieć o strachu. One
jednak
przypominały mu, czego może się spodziewać.
Nieświadome otaczającego je piękna pozbawione twarzy postacie całkiem zwinnie
wspinały się pod górę. Im bardziej zbliżały się do zamku, tym pewniejsze stawały
się ich
ruchy. Było jasne, że przyświeca im jakiś cel.
- Znają to miejsce. - Xiri pierwsza wyraziła to, co oboje wiedzieli od pewnego
czasu. -
Zachowują się tak, jakby wracały do domu.
- Myślę, że tak jest. - Dru wspomniał widma postaci skupionych wokół kryształu
na
pentagramie. Ilu ich było? Ilu więcej istniało prócz nich? Nie miał czasu, żeby
sprawdzić
resztę masywnej budowli.
- Opiekunowie? - Ton głosu zdradzał, że elfka chce, by przyznał jej rację, choć
żadne
z nich w to nie wierzyło.
Dru wzruszył ramionami, starając się nie zostawać daleko w tyle za goleniami.
Xiri
wyszła na prowadzenie.
- Wątpię, choć tego nie wykluczam. Myślę jednak, że obecność opiekunów w
zrujnowanym mieście wskazuje, czym naprawdę są te istoty. Jeżeli się dobrze
orientuję, ich
wizyta w tym miejscu tylko to potwierdza.
Zbliżali się do szczytu wzgórza. Zakapturzone postacie już znikały w otwartej
bramie.
Vraad i elfka widzieli, jak rozpraszają się po wejściu w obręb murów.
Zachowywały się jak u
siebie w domu.
- Sądzę, że to mówi samo za siebie - szepnął Dru. Odetchnął głęboko i dodał: -
Myślę,
że wreszcie wrócili gospodarze.
Nie można było zaprzeczyć. Czarnoksiężnik i jego towarzyszka weszli w ślad za
ostatnimi postaciami na dziedziniec. W milczeniu przyglądali się, jak twory
Barakasa
wchodzą do różnych zabudowań, wspinają się po schodach albo tylko patrzą dokoła
nieistniejącymi oczami. Żaden z nich nie zwracał uwagi na dwójkę intruzów.
Dru wreszcie odzyskał nieco zimnej krwi, pochylił się w stronę elfki i szepnął:
- Tam jest komnata, do której chcemy dotrzeć. - Wskazał budynek, który odwiedził
wraz z Czarnym Koniem w czasie poprzedniej wizyty. W jego wnętrzu znikło już
wiele
beztwarzych istot.
- Tam? - Xiri mówiła bez przekonania, nadal zdumiona i zdenerwowana
przebywaniem wśród kręcących się wokół niej istot. Dru znał golemy z okresu
pobytu wśród
Tezerenee, więc nawet jeśli nie czuł się wśród nich swobodnie, to przynajmniej
był
przyzwyczajony do ich widoku.
- Tam widziałem kryształ. W komnacie światów.
- W porządku. - Elfka podniosła nóż. Dru miał wrażenie, że w pewnej chwili
schowała
go do pochwy, ale dokładnie nie pamiętał. Złapał ją za rękę.
- Wątpię, czy to przyniesie dobre skutki. Może nawet nam zaszkodzić. - Obdarzył

uśmiechem, który podniósł ją na duchu nie bardziej niż jego. - Myślałem, że to
ja pochodzę z
krwiożerczej rasy, nie ty.
- Jak mówiłam, zmieniliśmy się od czasu ucieczki z Nimth. - Mimo to schowała
broń.
- Ale co do noża masz rację, Vraadzie.
Szli przez dziedziniec powoli, z jednej strony z ostrożności, a z drugiej z
powodu
fascynacji, z jaką Xiri przyglądała się krzewom rzeźbionym na kształt żywych
obrazów.
- Przypominają mi moją wioskę - wyszeptała z uśmiechem.
208
- Są wśród nas tacy, którzy umieją nakłaniać drzewa i krzewy do przybierania
nowych, fantazyjnych kształtów.
- Czy Poszukiwacze też tak robią? - Dru wspomniał ich wyjątkowe gniazda, będące
połączeniem elementów sztucznych i naturalnych. Te, które pokazał mu przywódca
skrzydlatych, przypominały dzieła sztuki.
- W pewnym sensie. Jednakże, jak Vraadowie, nie umieją współpracować z naturą.
Żądają dużo więcej. - Jej usta zacisnęły się w wąską łinię, co znaczyło, że na
ten temat nie
powie już ani słowa więcej.
Nikt nie zastąpił im drogi, gdy stanęli w otwartych drzwiach, a potem weszli na
długi
korytarz. Elfka z trwożnym podziwem patrzyła na wspaniałości tego pomieszczenia,
jakby
spodziewając się, że lada moment wszystko zniknie. Korytarz nie był bogato
zdobiony, wręcz
przeciwnie, ale surowy majestat wzbudzał zachwyt i skłaniał do refleksji nad
mistrzostwem
budowniczych.
Dru był ledwie odrobinę mniej przejęty, choć już tu był. Prowadząc Xiri w głąb
korytarza, zauważył boczne wejście, którego, gotów był przysiąc, nie było w
czasie jego
pierwszej bytności w zamku.
Wiedziony ciekawością skręcił w tamtą stronę i niemal zderzył się z jedną z
milczących postaci, która właśnie stamtąd wychodziła. Wraz z Xiri odprowadzał ją
czujnym
wzrokiem, dopóki nie wyszła z zamku. Z zaciekawieniem zajrzał do komnaty... i aż
sapnął.
- Co tam jest? - Xiri wyminęła go i wyciągnęła szyję. Komnata, nieskazitelnie
czysta i
zalana jaskrawym światłem, była urządzona dokładnie tak samo, jak sala smoczego
władcy,
do której Dru został wepchnięty przez Poszukiwaczy. A jednak w porównaniu z tą
tamta
komnata była zaledwie bladym wspomnieniem. Tutaj smoczy władca pysznił się w
całym
swoim majestacie, niemalże gotów wzbić się w powietrze. Podczas gdy tamten
sprawiał
wrażenie żywego, ten wyglądał, jakby przysiadł na chwilę, chcąc zastanowić się
nad
następnym ruchem. Nawet naprężone mięśnie, wyrzeźbione przez dawnego mistrza z
niezrównanym artyzmem, podkreślały jego gotowość do lotu.
Na podwyższeniu stały te same posążki. Widząc je w lepszym
209
oświetleniu, Dru uświadomił sobie, że przypominają wielkie figury, które znał z
mentalnej wiadomości przekazanej mu przez przywódcę Poszukiwaczy. Poznał nawet
statuetkę, którą skrzydlaty rozbił w gniewie.
Ośmielony dotychczasowym szczęściem, przestąpił próg. Chciał dowiedzieć się
czegoś więcej. Xiri, też ogromnie zaciekawiona, nie tylko weszła za nim, ale
wyminęła go i
podeszła szybko do maleńkich figurek. Wyciągnęła ręce, by wziąć jedną z nich.
- Czekaj! - Podbiegł do niej, święcie przekonany, że wszystkie golemy w zamku
wpadną tu hurmem, gotowe ukarać nieproszonych gości. Wierzył, że wcielili się w
nie
przedstawiciele starożytnej rasy twórców, którzy z pewnością dysponowali
specjalnymi
środkami represji wobec intruzów zakłócających spokój. Same posążki też mogły
być
chronione setkami różnych czarów, również zabójczych, choć golemy raczej nie
miały czasu
na zastawienie magicznych pułapek. Dru zdawał sobie sprawę, że być może vraadzka
paranoja bierze w nim górę nad zdrowym rozsądkiem, ale rozumiał też, że oboje z
Xiri
niewiele wiedzą o twórcach i ich mocy - z wyjątkiem tego, że w porównaniu z nimi
rasa
Vraadow przypominała dzieci.
Xiri zatrzymała się, gdy krzyknął. Natychmiast zrozumiała przyczynę jego obaw i
z
irytacją zmarszczyła czoło.
- Nie jestem taka głupia, żeby dotykać czegoś, czego najpierw dokładnie nie
obejrzę.
Zawstydzony, zaczerwieniony Dru stanął u jej boku. Powiedział jej o
podobieństwie
figurek do tych, które znaleźli w zrujnowanym mieście i do posągów, które
odkryli jego
porywacze. Wspominał też o rozbiciu posążka i wskazał ten, który według niego
był jego
odpowiednikiem. Xiri była zirytowana postępkiem Poszukiwacza; jej zdaniem
wszystkie
wytwory rasy założycieli powinny być traktowane z najwyższym szacunkiem.
- Gdy patrzy się na nie z bliska, wyglądają prawie jak żywe. - Przysunęła ręce
do
posążków, ale nie na tyle blisko, by dotknąć któregoś z nich. Nie miała ochoty
wpaść między
nie bodaj przypadkiem.
210
Dru pochwalił w duchu jej ostrożność.
- Nie przypominam sobie, by tamte wywoływały podobne wrażenie. - Choć
Poszukiwacze nie pozwolili mu ich obejrzeć, był pewien, że wyczułby otaczającą
je aurę z
miejsca, w którym kazali mu stanąć. - Zastanawiam się... - Przyjrzał się
uważniej. Szczegóły
postaci zostały oddane z tak pieczołowitą precyzją, że niemal wierzył, iż gryf,
na którego
patrzył, schwyci go za palce. - Zastanawiam się, co teraz robią.
Szuranie uprzedziło ich o wejściu kilku postaci. Były identyczne do tego
stopnia, że
mogły być kopiami jednego wzorca, a nawet wykonywały te same ruchy. Było jasne,
że się
porozumiewały. Dru przypuszczał, że stosują metodę zbliżoną do tej, którą
posługiwali się
Poszukiwacze. To podobieństwo wcale nie podnosiło na duchu. Najbardziej
denerwująca była
cisza.
Trzy postacie szły miarowym krokiem w ich stronę.
- Chyba chcą coś zrobić z posążkami. - Dru mimo woli zniżył głos do szeptu. -
Może
dowiemy się, jakiemu celowi służy ta komnata.
Zajęli miejsca po obu stronach podwyższenia, na którym stały posążki. Dru był
pewien, że dopóki nie będą w niczym przeszkadzać, przybysze zignorują ich jak
wcześniej.
Dwóch z nich odwróciło się w jego stronę. Druga para skręciła ku Xiri.
Elfka błyskawicznie otrząsnęła się z początkowego osłupienia i sięgnęła po nóż.
Z
grozą patrzyła, jak golem przyspiesza i łapie ją za rękę. Nie zdążyła nawet
wyjąć noża z
pochwy. Uderzyła golema drugą ręką, ale cios, który ogłuszyłby większość
przeciwników,
nawet nie spowolnił jego ruchów.
Czarnoksiężnik miał problem innej natury. Opadły go rozbudzone na nowo
wątpliwości. Miotał się między chęcią obrony przed niewiarygodnie starą mocą a
lękiem
przed możliwymi następstwami użycia własnej magicznej siły w miejscu, gdzie
czary mogły
bardziej zaszkodzić niż pomóc.
Drogo zapłacił za tę chwilę wahania. Golemy złapały go za ręce, a jeden
przyłożył mu
dłoń do skroni. Dru miał wrażenie, że
211
jego głowa robi się dwa razy większa. Usiłował skupić się na zaklęciu, lecz
umysł nie
chciał go słuchać. Druga i trzecia próba też spełzła na niczym. Golemy
skutecznie
zablokowały jego umiejętności. Za każdym razem, gdy próbował się bronić, jego
uwagę
zaprzątał jakiś drobiazg. Ledwo przyjmował do wiadomości fakt, że jest więźniem.
Zaplanowanie ucieczki nie wchodziło w rachubę. Razem z Xiri wyprowadzono go z
komnaty
smoczego władcy. Beztwarze istoty nie postępowały brutalnie; stosowały tylko
tyle siły, ile
było trzeba, żeby panować nad więźniami. Dru poznał, dokąd zmierzają, i
uśmiechnął się
ponuro.
- Zabierają nas tam, gdzie chcieliśmy pójść. Do komnaty światów.
- Jak myślisz, co zrobią? - Elfka zamknęła oczy, złość wykrzywiła jej skądinąd
idealne
rysy. Wyznała, że ona też powstrzymała się od użycia magii. - Dlaczego tak nagle
zwrócili na
nas uwagę? Niczego nie dotykaliśmy. Nic nie zrobiliśmy.
Tym razem Dsu nie miał gotowej odpowiedzi. Golemy stanowiły zupełną zagadkę.
Wszystko, co się z nimi wiązało, było tajemnicze. Dlaczego wrócili po tak długim
czasie i
dlaczego w taki sposób? A przede wszystkim, dlaczego tak bardzo wystraszyli
opiekunów?
Jeśli byli panami wracającymi do domu, czyż słudzy nie powinni się cieszyć?
Zdawało się, że
z paroma wyjątkami opiekunowie nadal są lojalni, choć panowie opuścili ich przed
tysiącami
lat.
Gdy maszerowali w kierunku masywnych drzwi komnaty światów - drzwi, które
zdemolował w ataku wściekłości były teraz nowe, błyszczące i otwarte na oścież -
Dru
zauważył zmiany w samym korytarzu. Korytarz był jakby wyższy i pełen drzwi,
których, jak
tych pierwszych, wcale sobie nie przypominał. „Przebudowa? - zastanowił się z
przelotnym
rozbawieniem. - Dlaczego nie? Minęło ładnych parę lat”.
Rozbawienie nie trwało długo. W drzwiach dołączyły do nich dwie następne
beztwarze istoty. Te, które prowadziły jeńców, puściły ich, ale nie odeszły.
Vraad i elfka ani
przez chwilę nie myśleli o walce czy ucieczce. Oboje wiedzieli, że mają znikome
szansę.
Jeden z przybyłych wyciągnął rękę i dał znak, że czarnoksiężnik
212
powinien pójść za nim. Drugi odwrócił się do Xiri i powtórzył gest.
Dru zerknął na swoją towarzyszkę, która spojrzała mu w oczy z niepewnością
odzwierciedlającą jego własne odczucia. Nim zdążyli zamienić słowo, ci dwaj
spotkani w
wejściu odwrócili się i weszli do komnaty, zaraz za progiem rozchodząc się w
różne strony.
Nikt nie popchnął więźniów, ale dotychczasowi dozorcy wymownie wskazali na
oddalające
się postacie. Dru i Xiri pospieszyli w ślad za swoimi przewodnikami.
- Rheena!
Okrzyk, jedyny dźwięk poza ciężkim tupotem butów Dru, zawibrował w komnacie.
Elfka, która wodziła wzrokiem po ścianach i suficie, wpadła na swojego
przewodnika.
Natychmiast odskoczyła, bojąc się kary. Golem odzyskał równowagę, nie zwracając
na nią
najmniejszej uwagi. Szedł dalej, przez cały czas naśladując tempo i ruchy
przewodnika Dru.
Zatrzymali się po przeciwnych stronach komnaty. Czarnoksiężnik i elfka
popatrzyli na
siebie. Dru wzruszył ramionami w odpowiedzi na zaniepokojone spojrzenie Xiri.
Poza dwoma, którzy wprowadzili ich do środka, i trzema, którzy stali przy
drzwiach,
w komnacie były tylko cztery inne golemy. Widmowe wizerunki starożytnych
zniknęły. Jak
gdyby przestały być potrzebne, gdy do zamku wrócili prawdziwi właściciele, mimo
że
odmienieni.
Ci czterej klęczeli na środku komnaty przed kryształem, jakby poddając go
drobiazgowej inspekcji. Jeden dotknął czubka, co sprawiło, że węzeł sił zapłonął
przyćmionym światłem. Istoty były chyba zadowolone z efektu, ponieważ wstały i
cofnęły się
o krok, jak gdyby na coś czekając.
Ani ich, ani więźniów nie spotkało rozczarowanie.
Dru pochylił się, starając się nie przyciągać uwagi swojego przewodnika. Węzeł
sił
falował, jak stworzony z dymu, a nie z kryształu i metalu. Cztery istoty
odsunęły się jeszcze
bardziej. Czarnoksiężnik uznał, że zrobiły to z uwagi na wymogi jakiegoś
rytuału, nie ze
strachu.
213
Kryształ już nie był widoczny; zniknął w niewielkim szarym wirze. Wir jednak nie
przypominał typowego leja, tylko jakby z grubsza ciosany prostokąt. Po chwili
Dru
zrozumiał, że to wcale nie jest wir - zmylił go ruch maleńkich sylwetek
biegających po
powierzchni w nie kończącym się pościgu. Kryształ przechodził metamorfozę,
przemieniał
się w coś zupełnie innego. Dru zastanowił się, czy on też mógłby spowodować taką
przemianę, czy też próba zakończyłaby się jego śmiercią.
Xiri pochwyciła jego spojrzenie. Ściągnęła brwi i wskazała dziwny kształt
rosnący na
środku pokoju. Tego się nie spodziewała. Vraad był równie zdumiony.
Ci czterej, którzy zainicjowali przemianę, stanęli jeszcze dalej, by zrobić
miejsce
przedmiotowi - a może był to famulus bądź jakiś demon. Postąpili mądrze, bo po
paru
sekundach prostokątny kształt niemal o połowę przewyższył tych, którzy go
wezwali. Gdy
rósł, podobnie działo się z postaciami biegającymi po jego ramie. Były czarne i
mogły być
gadzie, choć prędkość, z jaką się poruszały, wykluczała pewność. W zasadzie
widać było
tylko rozmyte smugi. Vraad mógł na nie patrzeć nie dłużej niż przez mgnienie
oka, gdyż
żołądek podchodził mu do gardła. Nie miał ochoty poddać ich bliższym oględzinom.
Ogarnął wzrokiem całą konstrukcję i wreszcie poznał, z czym mają do czynienia.
Xiri
wspomniała, że jej przodkowie znaleźli dziurę... albo że dziura znalazła ich.
Podobnie jak
wszystkie inne dzieła starożytnej rasy, to też miało swego rodzaju życie,
zbliżone do
egzystencji Czarnego Konia. Z pewnością nie takie, jak ona czy on.
Była to brama. Nie, nie brama. Nazywanie tego pulsującego, magicznego portalu po
prostu bramą było niestosowne. To była Brama. Żyła, więc określenie stawało się
imieniem.
Dru odważył się przesunąć o parę kroków. Niezależnie od tego, pod jakim kątem na
nią
patrzył, zawsze wydawała się zwrócona w jego stronę. Wiedział, że Xiri postrzega
ją tak
samo.
Zerkając na obrazy na ścianach i suficie, zrozumiał, jak założyciele
przechodzili stąd
do swoich światów.
214
„Nimth”.
Zatrzymał spojrzenie na wyobrażeniu swojego świata i wbił je w figurę Vraada, a
wówczas ogarnęło go nieodparte pragnienie spojrzenia na Bramę.
- Serkadion Manee!
Brama stała się wejściem do innego świata. Dru bez pytania wiedział, że to jego
świat.
Przewodnik odsunął się od niego i ruszył w stronę czekającej Bramy. Pomykające
po
niej stworzenia jakby zwolniły, choć nadal trudno było skupić na nich wzrok.
Golem zatrzymał się o długość ramienia od Bramy prowadzącej do świata Dru.
Szybko machnął ręką.
Nimth znikło, zastąpione przez... nic. Więcej niż nic. Czarnoksiężnik wiedział,
dokąd
prowadzą drzwi. Z przerażeniem poznał Pustkę.
Beztwarza istota, która stała obok niego, odwróciła się i ruchem ręki kazała mu
wejść
w nicość widoczną w otworze Bramy.
XVI
Wielu rozwścieczonych Vraadow jeszcze szalało w ruinach stołecznego miasta, ale
większość odeszła. Nie ufając swoim pobratymcom, wrócili do prywatnych siedzib,
by tam
dąsać się i rozmyślać nad tym, jak wyprowadzono ich w pole. Rozżaleni, snujący
plany
zemsty, najpewniej nigdy nie pomyślą o ratunku... do czego całkiem zdolni
okazali się
Tezerenee.
Ci nieliczni, którzy pozostali w mieście, szukali zbłąkanych sprzymierzeńców
smoczego klanu albo po prostu sposobu na wyładowanie gniewu. To ogromnie
strapiło
Gerroda. Po pierwszej nieudanej próbie teleportacji nie miał zamiaru w
najbliższej
przyszłości poważyć się na drugą. Sharissa podzielała jego obawy, więc oboje
ukryli się przed
spragnionymi krwi czarnoksiężnikami. Znaleźli schronienie w maleńkiej spiżarni w
płaskim,
czarnym budynku stojącym po drugiej stronie miasta niż gmach, w którym wielmożny
Barakas wygłosił wiele płomiennych mów o współpracy - łącznie z tą, w której
obiecał, że
wszyscy Vraadowie zostaną przesiedleni do nowego świata.
Co dziwne, córka Dru pierwsza miała dość bezczynności. Podeszła do
zakapturzonego
towarzysza i stanęła nad nim, krzyżując ręce na piersiach.
- Wielki i potężny Tezerenee! Pomyśleć, że bałam się ciebie! Co teraz zrobimy?
Jak
mogłeś zostawić Sirvaka?
Gerrod nie znał odpowiedzi na pierwsze pytanie, a na drugie odpowiadał już co
najmniej tuzin razy w ciągu ledwie paru minut. To zresztą nie powstrzymało
Sharissy od
powtarzania swojej kwestii. Po zniknięciu ojca miała tylko jego famulusa.
Bezpowrotnie
straciła zaufanie do Melenei, co zresztą zdaniem młodego Tezerenee było jedyną
korzyścią
wynikającą z całego zdarzenia.
- Mówiłem ci, dzieciaku! Sirvak wyfrunął przez okno w chwili, gdy złapałem cię w
ramiona! Zapewne wrócił do twojego zamku i czeka tam na nas! - Spiorunował ją
równie
wściekłym wzrokiem. - Postaraj się pamiętać o tym chociaż przez parę sekund,
dobrze?
Muszę pomyśleć!
- Może któryś z tych szaleńców z wdzięczności za zdradę pospieszy ci z pomocą!
Od
chwili, gdy znaleźliśmy to schronienie, nie robisz nic innego, tylko myślisz!
Już miał się odgryźć, gdy uświadomił sobie, że dziewczyna mówi prawdę.
Zachowywał się jak ci, którymi zawsze pogardzał. Ale ta mała Zeree wcale mu nie
pomagała.
Szeroko rozłożył ręce i odparł:
- Powitam z radością każdy mistrzowski plan opracowany w czasie, jaki poświęcasz
na wymyślanie mi od najgorszych.
Sharissa zacisnęła usta i obrzuciła go spojrzeniem, które według wszelkich reguł
powinno przepalić mu głowę na wylot.
- Tak myślałem. - Rozzłoszczony jej słowami i narastającym wstydem Gerrod bez
skrupułów wykorzystywał zdobytą przewagę.
216
- Zauważyłeś coś? - zapytała, przerywając błogą ciszę, którą udało mu się
wywalczyć.
- Poza twoją niezdolnością do zachowania milczenia przez czas potrzebny na jeden
oddech?
Zignorowała jego uszczypliwą uwagę.
- Biorąc pod uwagę wściekłość Vraadow, miasto powinno być w znacznie gorszym
stanie.
- Myślę, że wykonują robotę godną podziwu.
- Chodzi mi o to, że są w takim samym położeniu jak my! Nie mogą polegać na
swoich czarach!
Gerrod wyprostował ramiona. Poczuł się bardzo głupio. Gdy przystępował do zmagań
z Meleneą, w pełni zdawał sobie sprawę z zawodności magii, bo czarodziejka
mieszkała w
pobliżu niestabilnego obszaru. Nie brał pod uwagę Nimth jako całości. „Spać,
muszę się
przespać!” To dlatego nie mógł jasno myśleć. Kiedy spał po raz ostatni?
- I co z tego? Jakie wnioski?
- Nie wiem. - Sharissa była zbita z tropu. Tezerenee znów się zgarbił.
- Strata czasu!
- Gdybyśmy wrócili do domu, mogłabym coś zrobić. Nie zrezygnuję z szukania ojca.
Wiem, że gdzieś żyje!
„Wieczny optymizm dziecka” - pomyślał Gerrod z rozgoryczeniem. Rozdrażniło go to
siedzenie tutaj z założonymi rękami. Był przyzwyczajony do działania -
oczywiście, nie bez
namysłu - ale co mógł zrobić? Sprawa z Meleneą nie była zakończona; zbyt dobrze
znał
czarodziejkę, by założyć, że bezczynnie będzie czekać na koniec Nimth. Nie,
wykonał
mistrzowski ruch, ale teraz nadeszła jej kolej. Być może tkwił w tej norze ze
strachu, nie
dlatego, że nie wiedział, co począć. Już podjął decyzję. Wprawdzie gardził
towarzystwem
swojego klanu, ale ukryty świat oznaczał dalsze życie. Teraz, gdy miał pod
opieką dziecko
Zeree, przedostanie się na drugą stronę stało się celem nadrzędnym.
Zakapturzony Vraad miał nadzieję, że dziewczyna wie więcej,
217
niż mu powiedziała, lecz nie o to chodziło. Wszystkie informacje leżały jak na
dłoni,
tylko... „Ależ ze mnie głupiec!” - pomyślał.
Słysząc głośny i dźwięczny śmiech, Sharissa spojrzała na niego z paniką w
oczach.
Nie miała pojęcia, co go tak rozbawiło. Nie rozumiała, że śmiech wyrażał ulgę i
drwinę z
samego siebie. Że też był taki ślepy! Uradowany Gerrod poderwał się, złapał
Sharissę w
ramiona i przytulił ją mocno. Gdy wreszcie ją puścił, nawet nie drgnęła,
skamieniała ze
zdumienia.
To nie była tak do końca jego wina. Tezerenee przychodzili na świat z klapkami
na
oczach; była to jedna z wrodzonych i dominujących cech całej rasy. Vraad, który
głęboko w
coś wierzył albo desperacko czegoś potrzebował, koncentrował się na tej rzeczy
tak
obsesyjnie, że nie zwracał uwagi na setkę bardziej rozsądnych rozwiązań czy
przekonań.
Właśnie ta cecha była przyczyną tylu waśni trwających przez całe stulecia.
Właśnie dlatego
tylko nieliczni Vraadowie utrzymywali kontakty z innymi dłużej niż przez parę
lat. Upór ten
w końcu miał stać się przyczyną śmierci Nimth i jego mieszkańców, bo ratunek
wymagał
zapomnienia o dumie i nawiązania współpracy z innymi.
- Idziemy! Idziemy! Nawet gdybyśmy musieli wrócić do twojego zamku!
- Dlaczego? Co wymyśliłeś? - Sharissa uśmiechała się, zarażona jego entuzjazmem
i
marzeniem o powrocie do perłowej siedziby.
- Oboje nie mieliśmy racji. Ty chciałaś znaleźć sposób na sprowadzenie swojego
ojca
do Nimth. Ja też. Dlaczego?
- Ja... bo on jest moim ojcem! Gerrod westchnął.
- I martwiłaś się o niego. Świetnie. Pozwolisz mi ująć to inaczej? Powiedz mi,
co miał
nadzieję osiągnąć Dru?
- Liczył, że znajdzie inną drogę do świata za... aha!
- I znalazł! Musi tam być! Po co sprowadzać go tutaj, skoro sami możemy pójść do
niego? Jeśli mistrzowi Zeree się udało, dla nas przejście powinno być równie
łatwe!
Strach zeszpecił jej delikatne rysy. Gerrod wiedział, że dziewczyna nie jest ani
brzydka, ani złośliwa, lecz jakimś sposobem zawsze udawało jej się go zirytować.
Sam nie
umiał tego wyjaśnić.
- Jak to było?
Sharissa opisała mu odejście ojca, łącznie z jego rozpaczliwą próbą ucieczki.
Gerrod natychmiast dostrzegł problem.
- W takim razie powinniśmy pilnować się, żeby w czasie przeprawy nie korzystać z
teleportacji. W ten sposób zostają tylko dwa problemy.
Podniesiona na duchu - i skłonna obdarzyć go zaufaniem, gdy wysunął konkretną
propozycję dotyczącą jej ojca - Sharissa odpowiedziała:
- Jeden to czas otworzenia się przejścia. Nie wiemy, jak długo będziemy musieli
czekać... jeśli w ogóle się otworzy.
- Ach, otworzy się.
Zaznajomiwszy się z notatkami Dru Zeree i brata, Gerrod zyskał ogromną wiedzę o
niestabilnych regionach Nimth. Wiedział, że szybko się powiększają. Śmierć Nimth
miała
nastąpić znacznie szybciej, niż zakładał jego ojciec. Oczywiście, świat przetrwa
dłużej niż
wszyscy Vraadowie, bo połączenie rozkiełznanej magii z głupotą mieszkańców
uniemożliwi
im przetrwanie.
- Nie sądzę, abyśmy musieli długo czekać.
Ruszył do drzwi, decydując, że położenie jeszcze nie jest tak rozpaczliwe, by
uciekać
się do czarów. Sharissa zatrzymała go pytaniem:
- Jaki jest drugi problem?
Gerrod obejrzał się na nią ze zdziwieniem.
- Utrzymanie się przy życiu na tyle długo, by tam dotrzeć.
Dru pokręcił głową, patrząc na istotę, która stała przy Bramie. Jeśli nie będzie
innego
wyboru, skoczy na nią z pięściami i zębami. Być może nie zdoła rzucić czaru, ale
nie da się
bez sprzeciwu zapędzić do Pustki.
Golem znów machnął ręką... i wbrew własnej woli Vraad ruszył ku Bramie.
219
Coś błysnęło w komnacie. Idealnie wymierzony metaliczny pocisk mknął w kierunku
golema, który dostałby prosto w szyję... gdyby pocisk dotarł do celu.
Niecałą stopę od niego nóż, którym Xiri rzuciła w rozpaczliwej próbie ocalenia
Dru,
zastygł w powietrzu, a potem spadł. Nawet nie zagrzechotał, uderzając w podłogę.
Żaden z
golemów nie odwrócił się w stronę elfki. Skupiali uwagę na Vraadzie, który już
dochodził do
Bramy.
Dru zatrzymał się dwa czy trzy kroki od nieskończonej nicości. W czasie tego
krótkiego, przymusowego spaceru skąpał się we własnym pocie. Gdzieś w Pustce
błąkał się
Czarny Koń, zapewne szukając drogi powrotnej, chyba że opiekunowie złamali
kolejną
zasadę i usunęli tę wiedzę z jego umysłu. Nadzieja była nikła, ale jeśli każą mu
wejść, być
może cienisty rumak znowu go znajdzie.
Jeśli nie, będzie unosić się tam przez całą wieczność.
Przygotował się, czekając na ostatnie pchnięcie, które wrzuci go w Pustkę. Kiedy
nie
nastąpiło, spróbował spojrzeć na golema, który wprawił jego ciało w ruch i
doprowadził do
tego miejsca. Było to niemożliwe; mógł poruszać oczami, ale głowa nawet nie
drgnęła. Stał
przed Bramą jak sparaliżowany.
Kiedy odzyskał swobodę ruchów, był taki zaskoczony, że niemal sam skazał się na
los, który, jak myślał, gotują mu beztwarze golemy. W ostatniej chwili golem
złapał go za
szatę i odciągnął od złowieszczego portalu. Brama zamknęła drogę do Pustki.
Cieniste
stworzenia znowu przyspieszyły, ścigając się po jej powierzchni.
- Dru! - Xiri zamknęła go w uścisku godnym Poszukiwacza. Żaden z „gospodarzy”
nie poruszył się, by ich rozdzielić, więc przywierali do siebie kurczowo.
Wreszcie elfka
szepnęła: - Myślałam, że każą ci wejść prosto w... w...
- To Pustka. Szeroko otworzyła oczy.
- Jak myślisz, dlaczego narazili cię na tę udrękę? Wzruszył ramionami. Jeśli to
nie
było konieczne, nie miał zamiaru osądzać, jakie pobudki kierowały panami tego
miejsca. Ich
220
zwyczaje były mu równie obce jak zwyczaje Poszukiwaczy, a może nawet bardziej.
Golemy rozdzieliły ich. Dwóch - możliwe, że byli to wcześniejsi przewodnicy -
złapało ich pod ręce i poprowadziło ku drzwiom. Vraad i elfka pozwolili na to
bez sprzeciwu.
Byli zaskoczeni, ale szczęśliwi, że oddalają się od Bramy i jej potencjalnie
zabójczych
możliwości.
Przewodnicy szybko wyprowadzili ich z komnaty światów z powrotem na imponujący
korytarz. Po paru krokach stało się jasne, że zamierzają dostarczyć swoich
podopiecznych z
powrotem do komnaty smoczego władcy. Dru i jego towarzyszka wymienili zdumione
spojrzenia.
Zostali wprowadzeni do środka.
Nic się tutaj nie zmieniło i czarnoksiężnik był tym rozczarowany. Prawie
spodziewał
się, że ogromny smoczy władca nagle usiądzie, spojrzy im w oczy i przemówi.
Patrzył na
nich, a jakże, lecz tak samo, jak jego odpowiednik w zrujnowanym mieście. Życie,
jakiego
doszukiwał się w posągu czarnoksiężnik, było jedynie wytworem jego rozbudzonej
wyobraźni.
Do komnaty weszła druga para beztwarzych istot. Vraada zaczęło irytować to, że
nie
potrafi ich odróżnić. Gdyby nie widział na własne oczy, ile golemów weszło przez
rozdarcie
do zamku, mógłby się zastanawiać, czy przypadkiem nie jest ich zaledwie kilka i
czy nie
biegają w tę i z powrotem tylko po to, by wprowadzić w błąd swoich więźniów.
Czarnoksiężnik wiedział, że to głupie, ale obecna sytuacja powoli zaczynała go
przerastać.
Bał się, że w pewnej chwili z własnej woli wybierze Pustkę zamiast dalszego
pobytu wśród
beztwarzych.
Golemy podeszły do posążków i przesunęły nad nimi rękami. Wybrały parę statuetek
i
schowały je w fałdach szat. Z wyraźną satysfakcją cofnęły się i wskazały
pozostałe figurki.
Przewodnicy podprowadzili do nich Dru i Xiii.
- Chcą, żebyśmy też wybrali - szepnęła elfka.
Miała rację. Jeden z niepokojących towarzyszy po kolei wskazał na fantastyczne
posążki, a potem na dwoje stropionych więźniów.
221
Dru przyjrzał się statuetkom. Wybrać jedną z nich, w porządku, ale z jakiego
powodu
i z jakim skutkiem? Czy niewłaściwy wybór nie będzie równoznaczny z wyrokiem
śmierci?
Posążki w większości wyobrażały magiczne stworzenia. Dru zobaczył gryfa, smoka,
jednorożca, gnoma, elfa - tutaj zerknął na Xiii - i inne, których nie umiał
nazwać. Były tam
zwierzęta i parę ludzkich postaci.
- Ja pierwsza. - Xiri nie czekała na odpowiedź. Wyciągnęła rękę i złapała elfa.
Rozsądny, bezpieczny wybór. Oboje spodziewali się jakiejś reakcji, ale nic się
nie stało.
Wreszcie jeden z golemów wziął posążek z jej rąk i odstawił go na miejsce.
Czarnoksiężnik wstrzymał oddech, próbując podjąć decyzję. Wydawało się, że
polecenie golemów nie ma jakiegoś szczególnego celu. Korciło go, żeby wziąć
posążek
najbardziej przypominający Vraada, ale z różnych powodów postanowił tego nie
robić. Znów
zerknął na gryfa, myśląc, jak bardzo przypomina Sirvaka, i niemal go podniósł.
Potem jego
oczy zatrzymały się na smoku, miniaturowej wersji ogromnego posągu.
Beztwarzy czekali cierpliwie, gdy się zastanawiał, ale wiedział, że wkrótce musi
podjąć decyzję. Jego ręka zawisła nad smokiem, potem przesunęła się nad gryfa.
Nagle odsunął się od posążków. Spojrzał w oczy - których, oczywiście, nie było -
jednego z gospodarzy i powiedział:
- Nie wybiorę. Nie chcę stąd niczego.
- Interesujący wybór.
Komnata zniknęła. Dru, Xiri i ich milczący towarzysze znaleźli się w ciemności.
Czarnoksiężnik bez pytania wiedział, gdzie jest, zwłaszcza kiedy zobaczył dwoje
błyszczących oczu i majaczący w mroku zarys głowy wielkiego smoka.
Głos w jego głowie należał do istoty, która w czasie ostatniego spotkania nie
poskąpiła mu słów nadziei.
- Wróciłeś.
Ze spojrzenia, jakim obrzuciła go Xiri, jasno wynikało, że elfka została
dopuszczona
do udziału w rozmowie.
- Tak, oba wybory rzutują na wynik - dodał z umiarkowaną
222
satysfakcją opiekun, którego Dru nazywał pierwszym wśród rozkazujących. - Są
zadowoleni z waszego wyboru, choć również skonsternowan i.
Jakby w odpowiedzi na słowa fałszywego smoka beztwarzy odsunęli się od Vraada i
elfki na wyciągnięcie ręki.
- Są waszymi panami? Czy moje przypuszczenie jest słuszne?
Zapadła cisza, która odebrała czarnoksiężnikowi dopiero co odzyskaną pewność
siebie. Po dłuższej chwili na wpół widoczna istota odparła:
- Tak i nie.
- Tak i nie? - nie wytrzymała Xiri. - Jak mogą być waszymi panami, a zarazem
nimi
nie być?
- Aby to wyjaśnić, musiałbym wrócić do ich ostatecznego odejścia... do przeprawy
pod
pewnymi względami podobnej do tej, którą przedsięwzięli Vraadowie.
Słowa opiekuna rozjaśniały i zarazem zaciemniały obraz sytuacji.
- Jeśli ci pozwolą, zrób to.
- Me jestem dokładnie pewien, czy mi pozwalają, czy też po prostu jest im to
obojętne.
Istoty, które zamieszkały w waszych golemach, są cieniem naszych dawnych panów.
Porozumiewamy się z nimi niemal tak samo słabo jak wy. Większość z nas stara się
zrozumieć, poznać swoje miejsce. Niektórzy dowodzą, że ten stan rzeczy świadczy,
iż teraz
jesteśmy panami samych siebie.
Dru skrzywił się. Wiedział, o kim mówi smok.
- Odbiegam od tematu.
Dru nie był pewien, co pobrzmiewa w głosie opiekuna. Złość na siebie? Niepokój?
Opiekun okazywał pewność siebie, ale wcale jej nie posiadał.
- Byli nieliczni, gdy w końcu stało się jasne, że nie dożyją czasów, by zobaczyć
spełnienie - albo klęskę - swojego marzenia. Kazali nam zająć swoje miejsce i
wypełniać ich
rolę, lecz nasze możliwości były ograniczone.
Czarnoksiężnikowi trudno było uwierzyć, że takim istotom mogło brakować mocy.
One same były mocą, w jeszcze większym stopniu niż Czarny Koń.
223
- Jesteśmy... aspektami ich umysłów. Cząstkami cech osobowości. Twoje określenie
„famulus” jest jak najbardziej trafne. Stworzyli nas na swoje podobieństwo, żeby
przetrwały
ich cechy, gdyby wydarzyło się najgorsze.
Vraad zastanowił się, jaką cechę reprezentował buntowniczy opiekun i czy była
ona
dominująca.
- Nadszedł czas - mówiła widmowa postać - kiedy panowie stanęli przed
ograniczonym wyborem. Mogli skorzystać z Bramy i szukać czegoś, czegokolwiek, co
wskrzesi
ich siłę życiową, da im energię do dalszego życia. Taki wybór rokował
niepowodzenie i
możliwe, że jeszcze szybszy koniec. Drugi wybór dawał większą nadzieję, ale tak
samo jak
pierwszy miał oznaczać koniec wszystkiego, co stworzyli przez milenia.
Zdecydowali się na drugie rozwiązanie. Choć przestali istnieć w dawnej formie,
nadal
mogli kierować realizacją swojego wielkiego planu i mieć wpływ na jego
ostateczny wynik.
Dzięki temu prawdziwy świat mógł jeszcze pewnego dnia powitać następców starszej
rasy.
Dru przerwał rozmówcy mimo nieprzyjemnego uczucia, że beztwarzy spojrzeli na
niego z wyjątkowym zainteresowaniem.
- Nie mają imienia? Stale mówisz „oni” i „im”, ale powiedz, jak się nazywają?
Odczuł zakłopotanie opiekuna.
- Minęło tyle czasu, mały człowieku, że zapomnieliśmy. Nawet my nie jesteśmy
nieśmiertelni, choć może tak się wydawać. Ubywa nas z upływem stuleci. Nadejdzie
czas, gdy
przeminiemy jak zamierający wiatr.
- A czy oni nie znają swojego imienia? - zapytała Xiri, przez cały czas mając
oko na
golemy.
- Mówię warn to, co pozwalają mi powiedzieć. Nie znam odpowiedzi na to pytanie.
Ty,
Vraadzie, wspominałeś o ka i o tym, że jego podróż umożliwia przeniesienie się
tam, gdzie nie
może dotrzeć ciało. Tak postąpili starsi. Widziałeś pentagram w miejscu, które
nazywasz
komnatą światów. Trafna nazwa, bowiem dzięki Bramie mogli obserwować swoje
dzieła albo
się do nich przenosić. Ale ostatnim razem postanowili zrobić coś innego.
Wymierająca
224
I
rasa liczyła nie więcej niż tysiąc osób - tysiąc z dawnych milionów - gdy
wreszcie
powzięto ostateczną decyzję - Ton brzmiał tęsknie, gdy opiekun rozpamiętywał
świetność
tych zamierzchłych czasów. - W stuosobowych grupach wchodzili do komnaty światów
i już z
niego nie wychodzili - Dopiero gdy ostatnia grupa przygotowała się do wejścia,
założyciele
raczyli wyznać swój plan swoim sługom, swoim famulusom. Baliśmy się o nich, ale
byliśmy
tylko sługami, więc posłuchaliśmy bez słowa, gdy kazali nam wrócić do naszych
obowiązków i
nie przeszkadzać. Nie wolno nam było się wtrącać, chyba że na wyraźny rozkaz.
Ich plan
wzbudził w nas wielkie przerażenie, bo panowie mieli znaleźć się poza naszym
zasięgiem,
zostawić nas samych, bez rady i przewodnictwa. Widzisz, jak w przypadku twojej
rasy,
Vraadzie, ich ka, ich dusze, zostały uwolnione z cielesnej powłoki. - Myśl o
setce widm
przyprawiła Dru i elfkę o ciarki, ale oboje zachowali milczenie. - Twój lud
stworzył dla siebie
nowe ciała, żeby żyć w nich dalej, tak jak zawsze. Założyciele obmyślili inne
rozwiązanie.
Postanowili znaleźć naczynie, które pomieści ich zbiorową świadomość, naczynie
będące
czymś więcej niż ciało, czymś dużo, dużo więcej. Uznali, że w ten sposób zawsze
będą mogli
czuwać nad światem, który ich zrodził. Mieli stać się cząstką swego świata tak
jak drzewa,
pola, zwierzęta. Dru nie wytrzymał i znów przerwał:
- Ziemia! Sama ziemia! Uczucie, że ten świat będzie się bronić, nie było więc
wytworem mojej wyobraźni.
- Ziemia, Ty, elfko, kiedy mówiłaś, że ta ziemia żyje, byłaś bliższa prawdy, niż
myślisz.
Tak. Ziemia ma rozum, choć pojęty inaczej, niż ty go pojmujesz - Wie, co robią
ci, którzy na
niej żyją i stara się obracać wszystkie wydarzenia na swoją korzyść. Myślę
jednak, że taka
przemiana wywarła wpływ na naszych stwórców, bo ziemia stała się inna. Jest i
nie jest
naszym panem. Do czasu waszego przybycia myśleliśmy, że ziemia umarła, że
założyciele
umarli wbrew swojej determinacji. Byliśmy zadufanymi w sobie głupcami.
Subtelność nie jest
naszą mocną stroną. Nie umieliśmy dostrzec tego, co robi ziemia... nawet kiedy
zapragnęła
cię tutaj sprowadzić, Vraadzie.
225
- Mnie?
Smok poruszył się, jakby nie wiedział, co powiedzieć.
- Ciebie albo twój lud. Panowie postanowili dać rasie Vraadów drugą szansą.
- Więc osłabienie barier między Nimth a tym światem nie było waszym dziełem?
- Nie. - Opiekun znów umilkł. Kiedy przemówił, jego głos stawał się coraz
cichszy. -
Powiedziałem tyle, ile pozwolili mi wyznać moi panowie.
- A co ma do rzeczy wybór, jakiego kazali nam dokonać? Co reprezentują posążki?
Śmiech, trochę szyderczy, zahuczał echem w głowie Dru.
- Nie wiem. Jeśli wy się dowiecie, z przyjemnością poznam odpowiedź.
Wokół nich zmaterializowała się komnata smoczego władcy. Golem położył rękę na
ramieniu osłupiałego czarnoksiężnika. Dru odwrócił się i dosłownie warknął na
niego.
- Czego? Czym jeszcze chcecie nas zadziwić i zmieszać? Czy w ogóle rozumiecie,
co
robicie? Czyżby zostały z was ledwie cienie tego, czym niegdyś byliście, że
postępujecie bez
odrobiny zastanowienia? Dlaczego w ogóle wróciliście?
Znał odpowiedź na ostatnie pytanie, przynajmniej tak mu się wydawało. Opiekun
powiedział, że Vraadowie dostali drugą szansę. Jeśli zawiodą, eksperyment
zakończy się
porażką i marzenia starożytnych spełzną na niczym. Dlatego panowie postanowili
osobiście
czuwać nad przebiegiem planu. Dzięki skradzionym golemom ziemia zyskała ręce,
gdyby
konieczna była ingerencja fizyczna. Mogło też być tak, że jakaś cząstka tej
wielkiej
świadomości zatęskniła za życiem w solidnym ciele.
Dru nie posunął się dalej w swoich domysłach, bo beztwarzy - nazywał ich tak z
braku
lepszego określenia - dali do zrozumienia, że chcą, by wraz z elfką znów udał
się z nimi.
Oboje przystali na to bez słowa, nie mając większego wyboru. Xiri szła ramię w
ramię z Dru,
ale w drodze nawet na siebie nie spojrzeli.
Wrócili do komnaty światów.
226
W drzwiach Dru i jego towarzyszka wreszcie wymienili nic nie rozumiejące
spojrzenia. Czy będą tak chodzić w tę i z powrotem między dwoma komnatami,
dopóki nie
zwalą się z nóg?
Nie musieli czekać na odpowiedź. Ujrzeli ją jak na dłoni. Przed nimi stała
Brama, a jej
rozmigotane wnętrze bardziej przypominało rozdziawioną paszczę drapieżnika niż
wejście do
innych światów.
Dru przeczuwał, że tym razem wykonanie wyroku nie zostanie odwołane w ostatniej
chwili. Świat wybrany przez zakapturzone postacie stanie się ich nowym domem.
Xiri zrozumiała to w tej samej chwili, bo skoczyła na przewodnika, żeby uwolnić
Dru
i siebie. Jak w przypadku wcześniejszej próby ataku nożem, golem nawet nie
odwrócił głowy.
Elfka, mimo prędkości i oczywistych zdolności do walki, odbiła się od jego boku
i wpadła na
czarnoksiężnika. Dru mógł tylko ją podtrzymać, żeby oboje nie przewrócili się na
podłogę.
Gdy odzyskali równowagę, przewodnicy złapali ich pod ręce. Więźniowie
stwierdzili, że od
tej chwili nie mają nic do powiedzenia. Stracili władzę nad swoimi ciałami.
Bezwolnie idąc
krok w krok z przewodnikami, podeszli do cierpliwie czekającej Bramy.
Czarnoksiężnik żałował, że nie zostali w tamtej komnacie, ale wiedział, że
fałszywy
smok miał już niewiele do powiedzenia. Opiekunowie przyzwyczaili się do ślepego
posłuszeństwa i choć posunęli się do tego, że zaczęli kwestionować swoją
uległość, to nie
wystarczało, żeby uratować dwoje obcych.
- Vraadzie! - rozbrzmiał głos opiekuna - smoka. - Pokładają w tobie wiarą.
To było wszystko. Jedna z pustych twarzy spojrzała w bok, jak gdyby coś
wskazując.
Dru czuł, że opiekun wycofał się jakby ze strachu.
„Pokładają we mnie wiarę? - powtórzył w duchu. - Co to znaczy?”
Brama zamigotała, co spowodowało nowe ożywienie mrocznych mieszkańców.
Biegali, jeśli to było możliwe, jeszcze szybciej niż wcześniej.
Czarnoksiężnik zobaczył Nimth. Zaczerpnął powietrza, pewien,
227
że zaraz ukaże się Pustka lub jakieś inne miejsce, lecz minęła minuta, a nadal
widział
swój świat.
Miał wrócić do Nimth... a panowie pokładali w nim wiarę. Czego się po nim
spodziewali?
- Czy to... czy to Nimth?
- Tak. - Dru popatrzył na Xiri. - Chcą, żebym tam poszedł. Chyba mam sprowadzić
Vraadow do tego świata.
Ten pomysł nie przypadł jej do gustu, choć oboje wiedzieli, że już nie darzy go
nienawiścią. On jednak był Vraadem. Sam jej powiedział, że jego rasa jest
okropna.
- Zmienią się, gdy trochę tu pobędą. Muszą. Ten świat nie zaakceptuje ich, jeśli
tego
nie zrobią.
- A co będzie ze mną? O tym nie pomyślał.
- Pewnie odeślą cię do twojego ludu. Możesz przygotować ich na nasze przybycie.
-
Vraad uśmiechnął się cynicznie. - Jeśli nie są tacy żądni krwi jak ty,
powinniśmy się dogadać.
- Nie zamierzam wracać do swojego ludu, jeszcze nie. - Xiri spojrzała mu w oczy
z
iście vraadzka determinacją. - Myślę, że będzie lepiej, gdy udam się z tobą do
Nimth.
- Zastanów się. W tej chwili roi się tam od rozeźlonych Vraadow. Nie teraz.
- Tak. - Złapała go za rękę. Nie mógłby się uwolnić, nawet gdyby chciał. -
Teraz. Z
tobą. Chcę zobaczyć, jak to się skończy.
Dru podniósł głowę i napotkał niewidzące spojrzenie jednego ze starożytnych.
Czuł,
że mimo braku oczu istota ta jest świadoma każdego ruchu, każdego wyrazu twarzy.
Golem
widział więcej niż ci, którzy mieli doskonały wzrok.
- Wchodzimy - powiedział do przewodnika.
Ku jego zaskoczeniu głowa skłoniła się lekko na znak zgody. Droga była wolna.
Brama czekała, pulsując, jak się zdawało Vraadowi, zgodnie z szybkim biciem jego
serca.
Mocno zaciskając w dłoni rękę Xiri, przeprowadził elfkę przez Bramę na zdradliwą
ziemię Nimth.
XVII
Tezerenee zamierzali uderzyć pierwsi, zaskoczyć wroga w czasie snu. Oddział
wysłany przez Barakasa na rozpoznanie w góry wrócił przedwcześnie, przynosząc
wieści o
odkryciu gniazda - ogromnej jaskini ludzi - ptaków.
Wielmożny Barakas wysłuchał meldunku i, powoli zaciskając pięść, powiedział:
- Zmiażdżymy ich, gdy jeszcze się sposobią! Przygotować smoki do lotu!
Klan smoka dysponował tylko sześcioma przedstawicielami swojego totemu, nie
licząc ośmiu małych wężosmoków, które przedostały się tutaj za sprawą czystego
przypadku.
Wężosmoki były dobrymi zwierzętami myśliwskimi i stróżami - pierwszy, złamany
przez
treserów, został podarowany głowie rodu jako symbol szczęścia - ale nie nadawały
się do
walki z takim wrogiem. Z sześciu smoków tylko cztery były ułożone, a jeden z
nich tak
mocno walczył z czarami, że pomieszało mu się w głowie. Łamanie woli,
pozwalające
Tezerenee szybko i skutecznie okiełznać i wyszkolić bestie, tutaj, w Smoczym
Królestwie,
okazało się nieprzewidywalne w skutkach. Treserzy nie mogli osiągnąć pożądanej
precyzji i
po wyrządzeniu nieodwracalnych szkód jednemu smokowi zaprzestali pracy nad
pozostałymi,
licząc na znalezienie innego sposobu.
Tak oto w bój miała ruszyć niezbyt imponująca armada, ale wojownicy należeli do
klanu Tezerenee i tylko to miało znaczenie.
Po zbadaniu zwłok Barakas wiedział, że skrzydlaci są istotami dziennym jak jego
ludzie. Można by zaskoczyć ich w czasie snu. Co jakiś czas Tezerenee bawili się
w swoje gry
wojenne, w trakcie symulowanych ataków przygotowując się do zadawania takich
właśnie
ciosów. Choć prawdopodobnie ptaki co najmniej dwukrotnie przewyższały
liczebnością
wojowników w smoczych hełmach, przewaga miała spoczywać po stronie klanu.
- Jesteśmy silni. Jesteśmy niezwyciężeni. Imię Tezerenee oznacza potęgę! - rzekł
Barakas. W przeszłości klan często słyszał to rytualne zawołanie, ale patriarcha
wyrzekł je z
takim ferworem, że nabrało jakby nowego znaczenia.
Na nieszczęście skrzydlaci zaatakowali, gdy Tezerenee byli jeszcze w trakcie
przygotowań.
Ich tutejszy fort był niczym więcej jak ciemną szopą, zawierającą tylko jedno
wspólne
pomieszczenie, otoczoną żałosnym pasem na współ wyrośniętego muru. To było
wszystko, co
mogli osiągnąć w obecnych okolicznościach. Większość Tezerenee była zajęta na
zewnątrz.
Esad, uhonorowany wątpliwym zaszczytem dosiadania jednego z trzech smoków,
oswajał
wielką zieloną bestię ze swoim zapachem. Wraz z pozostałymi jeźdźcami mieli
powalić warty
wystawione przez skrzydlatych, a także dopilnować, by ludzie - ptaki nie
uzyskali przewagi w
powietrzu. Wątpił, czy zdoła wykonać zadanie, lecz strach przed ojcem nie
pozwolił mu
zgłosić sprzeciwu.
W pewnej chwili podniósł głowę i zobaczył skrzydlatą sylwetkę na tle wąskiego
sierpa bladego księżyca.
- Smocza krew! - Tezerenee zostawił swojego wierzchowca i popędził do fortu. Nie
podniósł alarmu, żeby w ten sposób zapewnić klanowi choć minimalną przewagę.
Wiedział,
że jeśli zginie, zanim zdąży kogoś powiadomić, wina za klęskę spadnie na jego
martwą
głowę.
Wpadł na kobietę w zbroi. Złapał ją za ramiona i szepnął:
- Ptaki atakują! Powiadom wszystkich, ale po cichu! Pokiwała głową i odsunęła
się od
niego.
Błękitna błyskawica trafiła ją w trakcie robienia kroku. Została po niej tylko
cienka
smużka dymu.
Esad z grozą zrozumiał, że czas ciszy przeminął.
- Do broni! Atak z powietrza!
W powietrzu zaroiły się czarne sylwetki, pomykające w nikłej poświacie dwóch
księżyców.
Pozwolili mu patrzeć, gdy zaczęli to, co miało położyć kres rasie Vraadow.
Traktowali
go dobrze, bo przecież korzystali z jego wiedzy o taktyce Tezerenee i mogli
jeszcze go
potrzebować, jednak nadal był więźniem. Udawali, że uważają go za
sprzymierzeńca, ale
dziw, że zadawali sobie ten trud, bo przecież pozbawili go mocy i ani na chwilę
nie spuszczali
z oka.
Mimo wszystko Rendel był zadowolony, choć wolał tego nie okazywać. Humor
poprawiła mu nie myśl o unicestwieniu jego rasy, ale szansa na zrealizowanie
własnych
planów. Jaskinia opustoszała; przekazane panu gniazda dobrze wyćwiczone słowa -
obrazy? -
że w starciu z Tezerenee potrzebni są prawie wszyscy zdolni do walki, odniosły
pożądany
skutek. Kłamstwo to niezbyt daleko odbiegało od prawdy. Nawet z przewagą w
postaci
pierwszego ciosu i dominacji na nocnym niebie, ptaki poniosą ciężkie straty.
Tezerenee nie
dadzą się pobić bez walki... wcale nie zginą, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z
planem.
Rendel, mając wybór, wolał ludzkich poddanych od pierzastych stworów.
Opiekunowie zabrali młode, które jeszcze nie dorosły do walki, na niższy poziom
jaskiń na wypadek, gdyby gniazdo znalazło się w niebezpieczeństwie. Vraad posiał
ziarna
strachu w czasie łączności z tymi, których z braku lepszego określenia nazywał
radą
starszych. Skrzydlaci uznali, że warto zachować ostrożność. Poszło tak dobrze,
że Rendel
ledwo skrywał zadowolenie. W wyniku swoich ukradkowych zabiegów został w grocie
tylko
z paroma strażnikami.
Było ich trzech. Kilku innych kręciło się po górach i wokół wylotu jaskini, ale
na tym
koniec. Aroganckie stworzenia rzeczywiście uwierzyły, że zdołały przechytrzyć
swojego
jeńca. Patrząc na pilnujących go przedstawicieli skrzydlatych, Rendel zdumiewał
się, że ich
rasa wybiła się nad inne w Smoczym Królestwie. Dwaj byli wysokimi, muskularnymi
wojownikami; jeden dowodził patrolem, który go pojmał. Trzeci strażnik,
łysiejący ptakolud,
zabierał głos w czasie pertraktacji. Wodza nie było w jaskini, bo postanowił
osobiście
kierować atakiem. Jego postawa zyskałaby uznanie w oczach Barakasa, ale Rendela
wprawiła
w milczące rozbawienie. Narażanie najwyższego wodza nie miało sensu. Niech
podwładni
ponoszą straty. Zawsze było ich więcej.
Dowódca patrolu zaskrzeczał. Rendel odwrócił się od błyszczącego kryształu, w
którym oglądał przebieg ataku na Tezerenee, i pozwolił skrzydlatemu się dotknąć.
Nawiązali
więź.
Zobaczył, jak dwa ptaki padają ofiarą wierzchowca smoczego jeźdźca i poczuł falę
gniewu. Domyślał się, że skrzydlaty pokazał mu tylko jeden przykład zaciekłej
obrony
Tezerenee. Jego „sprzymierzeńcy” widzieli w ciemności lepiej od niego albo też
mentalna
więź była silniejsza, niż przypuszczał, bo oglądał scenę, której nie widział w
krysztale.
Mniejsza z tym; wierzył skrzydlatemu, kiedy ten mówił o smokach i ich
straszliwej sile. Trzy
latające smoki, znacznie większe od Vraadow czy ptasich ludzi, siały
spustoszenie w
szeregach napastników. Skrzydlaci wojownicy powstrzymywali się od używania
medalionów
z obawy przed trafieniem swoich towarzyszy. Smoki, choć ogromne, były szybkie i
zwinne.
Powalenie takiej bestii wymagało pewnej ręki i wielkiej śmiałości.
Rendel w odpowiedzi przesłał obraz, w którym przedstawił swój lud jako
niedościgłych wojowników. Nie zakwestionował otwarcie zdolności skrzydlatych,
ale to
zasugerował. Jak się spodziewał, wielki ptakolud wpadł we wściekłość. Zdjął rękę
z jego
czoła i pociągnął go ku sobie, aż ostry jak brzytwa dziób znalazł się o włos od
jego pobladłej
twarzy. Tezerenee potknął się i wpadł na wściekłego strażnika, który odepchnął
go z wielką
siłą i dosłownie wyrzucił w powietrze. Rendel wylądował parę kroków dalej. Z
zaskoczeniem
stwierdził, że dwaj pozostali nie zwracają na niego uwagi, zajęci oglądaniem
sceny w
krysztale. Widocznie uznali, że już nie potrzebują jego wiedzy. Nie miał zamiaru
przekonywać ich, że jest inaczej. Tylko starszy miał go na oku.
Czarnoksiężnik pozbierał się na nogi i udał, że otrzepuje ubranie. Przeklęty, na
wpół
wyliniały ptak nadal się na niego gapił. Rendel podniósł rękę do ust i
zakaszlał, patrząc na
całą trójkę.
Starszy skierował uwagę na obrazy bitwy i dopiero po chwili przyszło mu na myśl,
że
mimo osłabienia czarów nie wolno ufać więźniowi. Wodniste, ale bystre oko znów
zwróciło
się w jego stronę.
O mgnienie oka za późno. Tezerenee potrzebował jednej chwili bez nadzoru.
Barakas
nauczył go pewnej pożytecznej rzeczy, mianowicie wykorzystywania wszelkich
możliwych
środków do osiągnięcia celu. Wprawdzie zaplanował, że sprowokuje atak jednego ze
strażników, jednak chciał zrobić to trochę później. Okoliczności wyprzedziły
jego zamysły,
ale zadziałały na jego korzyść.
Skierował medalion w stronę trzech strażników, zanim najstarszy zdał sobie
sprawę z
zagrożenia.
Rendel przesuwał palcami po medalionie. Nie miał pojęcia, jaki rodzaj zabójczej
siły
został w nim zamknięty przez jego twórcę i w gruncie rzeczy wcale go to nie
obchodziło, ale
wiedział, że ma do dyspozycji śmiercionośną broń. Z jej pomocą musiał pozbyć się
trzech
sprężonych przed nim postaci. Skrzydlaci myśleli, że nie umie się z nim
obchodzić, ale on
pilnie ich obserwował i wiedział, jak należy przesuwać palcami po wypukłościach,
żeby
skupić moc. Trud się opłacił. Skoncentrował się, by wyzwolić magię medalionu, i
czekał na
rozpaczliwe krzyki tych, którzy poważyli się uczynić go swoim niewolnikiem. Nic
się nie
stało.
Rozbawienie w oczach tego, któremu ukradł magiczny przedmiot, mówiło samo za
siebie. Łup Rendela był pustym naczyniem, bezużyteczną ozdobą. Pozwolili mu się
podejść,
pozwolili mu wybrać czas własnej śmierci. Gdy poczerwieniał z gniewu - z gniewu
na siebie,
że okazał się takim bezwolnym pionkiem - zdumiał się, jak bardzo te stworzenia
podobne są
do klanu smoka. Jak często Barakas stosował podobne metody?
Dowódca patrolu postąpił w jego stronę. Ostre jak igły szpony wysunęły się,
gotowe
do rozdzierania ciała, dziób rozchylił się w grymasie, który skojarzył mu się z
zimnym
uśmiechem. Rozległ się niski, wibrujący dźwięk, jakby śmiech.
Rendelowi zostało tylko jedno: ucieczka. Przeciwnik zagradzał drogę do wyjścia z
jaskini, miał więc tylko jeden wybór. Zamierzał uciec do niższych tuneli i
zgubić się w
podziemnym labiryncie.
Nagle zmaterializowała się przed nim groźna postać. Skrzydlaty przefrunął nad
jego
głową i zastąpił drogę. Rendel zaklął i skoczył pomiędzy kamienne posągi.
Chciałby
wiedzieć, jak wyzwolić moc, którą w nich wyczuwał. Ptaki próbowały zrobić to
niezliczoną
ilość
233
razy, bez powodzenia. Dlatego wysłały zwiadowców za morza. Tam prawdopodobnie
znajdował się klucz do zrozumienia i wykorzystania pierwotnych sił drzemiących w
każdej z
tych figur.
Pazury uderzyły w kamień, o włos mijając jego szyję. Rendel wrzasnął i
przeskoczył
za posąg przedstawiający muskularną, rogatą bestię, która wyglądała tak, jakby
skamieniała
podczas kontemplowania własnej śmiertelności. Rzeźba zakołysała się, kiedy się
na nią
zatoczył, gdyż stała w miejscu nadwątlonym przez jakiś dawny wstrząs.
To nieuczciwe, pomyślał z przerażeniem. W normalnych warunkach rozdarłby swoich
prześladowców na kawałki najprostszym zaklęciem. Niestety, skrzydlaci nałożyli
na niego
czar, który przytępił jego zdolności. Dali do zrozumienia, że uwolnią go, gdy
okaże się godny
zaufania. Myślał, że sobie z tym poradzi, ale przecenił swoje możliwości. I w
konsekwencji
zostanie rozdarty na strzępy przez tego dziwoląga z piekła rodem.
Wrzasnął, gdy para pazurzastych łap rozdarła mu płaszcz i koszulę razem ze skórą
na
plecach. Skrzydlaci zabrali mu zbroję ze smoczej łuski i dali proste odzienie.
Teraz rozumiał,
dlaczego. Szpony nie zdałyby się na wiele przeciwko pancerzowi, a wyglądało na
to, że
zaplanowali dla niego długą, bolesną śmierć.
Gdy skrzydlaty poderwał się do ataku, który mógł okazać się ostatnim, Rendel
przypadł do kamiennej figury, desperacko próbując przebić się przez nią lub
wspiąć się...
właściwie nie był pewien, co chce zrobić.
Starożytna rzeźba zachwiała się i przechyliła.
Nie wiadomo, kto był bardziej przerażony, Rendel czy jego oprawcy. Umysł
czarnoksiężnika pracował gorączkowo. Strach przed śmiercią nie przepędził myśli,
że niszczy
rzeczy, dla których narażał życie. Rendel chwycił posąg w bezsensownej próbie
powstrzymania upadku wielkiego kamiennego bloku.
- Nie! - Tezerenee odskoczył w ostatniej chwili. Posąg obalił się na sąsiednią
figurę i
pchnął ją w stronę kolejnej. W komnacie wezbrało poczucie straszliwego bólu i
straty.
Skrzydlaci rozpierzchli się, jakby fizycznie odepchnięci przez śmiertelne spazmy
234
mieszkańców kamieni. Rendel wyobraził sobie efekt domina, w którym ponad połowa
posągów przemienia się w gruz. Zalała go powódź udręki, która miała stać się
udziałem
pierwotnych duchów - jeśli to rzeczywiście one mieszkały w posągach.
Miał szczęście. Drugi posąg przewrócił się i rozpadł na kawałki w obłoku pyłu,
nie
potrącając następnego. Rendel walcząc o oddech, usłyszał, jak skądś z góry
dobiega
chrapliwy kaszel. Spojrzał przez chmurę pyłu i zobaczył dwa ptaki chwiejnie
lecące w jego
stronę. Zabawa dobiegała końca. Czarnoksiężnik wiedział, że zaraz umrze, ale
miał pewną
satysfakcję. Choć to on był sprawcą zniszczeń, zapłacą za nie jego trzej
strażnicy. Skrzydlaci
rządzili się prostymi i surowymi prawami.
Pył stale wypełniał mu płuca. Dlaczego ta chmura nie osiada? Rendel podniósł się
z
nadzieją, że jeszcze na chwilę odwlecze wykonanie wyroku, kiedy gruz zaczął się
ruszać. Nie
w wyniku zwyczajnego wstrząsu. Kawałki posągów poruszały się same z siebie, nie
w
następstwie trzęsienia ziemi... Czy naturalny wstrząs mógłby wystąpić dokładnie
w tym
miejscu, w którym leżały?
Walczyły w nim nadzieja i strach, żadna emocja nie brała góry. Z początku
pomyślał,
że byty zamknięte w posągach przeżyły i teraz spieszą z pomocą temu, kto je
uwolnił.
Odrzucił ten pomysł. Odczuł śmierć tajemniczych istot i wiedział, że to, co
poruszało
kamieniami, było czymś zupełnie innym niż one. Odsunął się w pośpiechu, bo
rumowisko
wznosiło się coraz wyżej.
Pierwotna siła przepełniła wielką grotę, siła pełna życia i zarazem go
pozbawiona.
Przypominała moc posągów, które przypadkowo zniszczył, lecz jednocześnie
znacznie się
różniła. Była czymś więcej. Rendel stwierdził, że nie obchodzi go jej charakter;
wiedział
tylko, że musi być tym, czego tak usilnie szukał.
- Mój! Jesteś mój! - zawołał zmęczony, ale triumfujący czarnoksiężnik. Ból,
który go
przenikał, popadł w zapomnienie. - Chodź do mnie! Przepełnij mnie mocą, która
należy do
mnie! - Wezwał moc przez przypadek, jak sądził, ale musiał ją sobie
podporządkować.
Wbrew jego żądaniom siła nie chciała go posłuchać. Ziemia
235
i fragmenty posągów poszybowały w górę, niemal sięgając stropu jaskini. Jaskrawe
światło spłoszyło kryjące się w zakamarkach liczne maleńkie stworzenia.
Skrzydlaci, którzy
skamienieli na ten widok, w końcu odzyskali zdolność ruchu. Zapomnieli o
Rendelu. Oni
także pragnęli skarbu pozostawionego tutaj przez starożytnych. Ten, kto go
posiądzie, stanie
się nowym władcą nie tylko tego lądu, ale całego świata.
- Czy nigdy nie skończy się cliaos, jaki wznieca twój rodzaj? W mroku zamajaczył
niewyraźny, zwierzęcy kształt. Stopiona skała wylewała się z trzewi ziemi,
łącząc się z glebą i
kamieniami w twór mający pozory życia. Choć w powietrzu latało mnóstwo odłamków,
ani
jeden okruch, ani jedna kropla płynnej skały nie spadła na Tezerenee. Nawet
posągi, stojące
tak blisko środka, pozostały nietknięte.
- Czy rzeczywiście dla takich jak ty jest jeszcze nadzieja?
Choć nikt nie patrzył w jego stronę - chyba że w środku bezładnej sterty były
jakieś
oczy - Rendel wiedział, że pytanie skierowane jest do niego.
- Przestań gadać! Ja tutaj rządzę! Ja jestem tym, który osądza! - Wątpliwości
sprawiły,
że głos mu zadrżał.
Rozpostarły się ogniste skrzydła, złożone prawie wyłącznie z płonącej skały.
Pysk
czegoś, co jeszcze niedawno było rogatą bestią, przemienił się w paszczę
zupełnie innego
potwora. Z każdym kolejnym oddechem stwór wyglądał coraz bardziej znajomo.
- Masz tupet... i nic więcej. Nie będą cię słuchać. Ich zresztą też nie.
Mówił o skrzydlatych. Rendel drgnął, zastanawiając się, jak mógł zapomnieć o
atakujących go stworzeniach. Rozejrzał się, ale trzej strażnicy zniknęli.
- Zostali posłani gdzie indziej i będą tam czekać, dopóki czegoś z nimi nie
zrobimy. To
po ciebie przyszedłem, Vraadzie, na rozkaz tych, którzy tu rządzą.
- Nie możesz mnie stąd zabrać! Nie teraz! Po co włożyłem tyle pracy w
umożliwienie
przeprawy? Postawiłem wszystko na jedną kartę, przychodząc w to miejsce, choć
wiedziałem,
że tutaj czai się niebezpieczeństwo! - Rendel zdawał sobie sprawę, że plecie bez
sensu, ale w
ten sposób zyskiwał na czasie. Jego umysł pracował na najwyższych obrotach,
szukając
wyjścia z opresji. Został uratowany od śmierci przez... nie miał pojęcia, co to
było. Wiedział
tylko, że wybawca odgrodził go od tego, co prawem należało do niego.
- Mały człowieku, znalazłem wiele cech godnych podziwu w pewnym przedstawicielu
twojej rasy, ale w tobie dostrzegam niewiele dobrego. Nie prowokuj mnie, żebym
zrobił coś,
czego później pożałują. Już wtrąciłem się bardziej, niż zamierzałem. Zniszczenie
tego miejsca,
zniszczenie tych, którzy przede mną i moimi braćmi służyli naszym panom - możesz
nazywać
ich żywiołami - było przypadkowe, ale twoje pragnienie wykorzystania ich do
własnych celów
- nie.
Rendel już nie myślał o chwale, która miała stać się jego udziałem. Zastanawiał
się,
czy ujdzie stąd z życiem.
Smok opuścił makabryczną głowę, a płonąca skała nadawała mu pozór dyszącej
ogniem bestii. Głowa wypełniła całe pole widzenia Tezerenee.
- Już nie musisz się zastanawiać, maty człowieku. Rozwarły się fałszywe szczęki.
Rendel zamknął oczy i wrzasnął.
XVIII
- Do czego to prowadzi? Czy Vraad zostawia po sobie tylko zgliszcza?
Dru nie mógł odpowiedzieć Xiri, nie od razu. Brama, za sprawą kaprysu jej
twórców
czy, jak osobiście uważał, własnego, wpuściła ich do Nimth w pobliżu stolicy
Vraadow.
Zmaterializowali się na stoku wzgórza. Choć panowała noc, ziemię spowijał
padający z nieba
nikły blask, jakby zorza po zachodzie słońca. W tej poświacie nawet stąd było
widać, że w
mieście wydarzył się jakiś kataklizm. Dru już wiedział, że nie była to
katastrofa naturalna.
Zniszczenia były zbyt systematyczne. Ktoś chciał zrównać z ziemią jedyną rzecz,
jaka
jednoczyła poszczególnych członków jego rasy. Zaklął cicho, przejęty smutkiem i
wstydem.
- Nigdy dotąd nie widziałam takiego odcienia zieleni - szepnęła elfka. - Mam
wrażenie, że ta zgnilizna pożera duszę Nimth.
Patrzyła w niebo na szalejący wir, który sięgał po krańce horyzontu. Zbierało
się na
potężną burzę. Dru nie chciał, by zaskoczyła ich na zewnątrz, bo z nieba Nimth
już od dawna
nie spadało nic tak zwyczajnego i nieszkodliwego jak woda.
- Złap mnie za rękę.
Elfka zrobiła to skwapliwie, nie szczędząc siły. W tym chaosie czarnoksiężnik
też był
rad z kontaktu z drugą osobą.
- Chcesz się teleportować? - zapytała Xiri. Pokiwał głową.
- W każdym razie spróbuję. Muszę zaryzykować. Czas ucieka. Nimth wprawdzie
dzisiaj nie umrze, ale my możemy.
Xiri znów spojrzała w górę.
- Niebo?
- Ta poświata z chmur jest nowym zjawiskiem... bardzo nowym, jak myślę. Poza tym
zanosi się na burzę. Z nieba nie spadnie zwyczajny deszcz, jak możesz się
spodziewać. Od lat
nie mieliśmy ulewy. Jeśli burza uderzy, będzie to atak magiczny.
- Co znaczy, że skutki mogą być różne. Koniecznie muszą być złe?
Kolistym ruchem ręki wskazał to, co leżało przed nimi.
- Rozejrzyj się. Widzisz jakieś dobre skutki dotychczasowych poczynań Vraadow?
Miał rację, ale elfkę zaniepokoiło coś innego.
- Czy twój czar nie pogorszy sytuacji? Czy nie zadziała jak katalizator?
- Możliwe, ale mamy niewielki wybór. Ałbo użyję czarów, albo pójdziemy pieszo.
Wysunęła dłoń z jego ręki. Widać było, że zmaga się sama z sobą.
238
- Jest inny sposób.
- Ciekawe, jaki. Xiri spuściła oczy.
- Mogłabym spróbować swoich sił. Odzyskałam moc, jak ty. Przejęty nagłym
uwolnieniem z rąk założycieli, Dru zapomniał, że jego towarzyszka też posiada
magiczne
umiejętności.
- Czego ci potrzeba? Xiri uśmiechnęła się.
- Może szczęścia?
Odsunął się od niej, gdy się koncentrowała. Naturalne siły Nimth - jeśli w
przypadku
nienaturalnego świata można było używać takiego określenia - zareagowały na jej
wezwanie.
Używała magii inaczej niż jego rasa, bardziej delikatnie, a poza tym nie tyle
czerpała moc, co
o nią prosiła. Przed elfką rozbłysło światło. Dru potarł brodę, próbując
zrozumieć niuanse jej
czarów. Czy magia Vraadow powinna rozwinąć się w tym kierunku?
Potem usłyszał sapnięcie i zobaczył, że Xiri osuwa się na ziemię. Wyglądało na
to, że
zamiast spełnić jej życzenia, Nimth niemal świadomie próbowało zapobiec czarowi.
Z
szybkością wyćwiczoną przez stulecia ostrożnej praktyki, Dru przejął kontrolę
nad czarem.
Moc walczyła nie jak żyjąca istota, ale tak, jak wzburzona rzeka może zmagać się
z
nadwątloną zaporą. Dru naginał czar inaczej, niż gdyby był jego inicjatorem.
Wytężał siły,
żeby stworzyć hybrydę z dwóch odmiennych magii, hybrydę istniejącą przynajmniej
przez
czas potrzebny na ukończenie czaru. Wątpił, czy można by połączyć je na stałe
bez
powodowania katastrofy.
Wreszcie po długiej chwili straszliwego wysiłku ukazał się przed nimi
błyszczący,
kolisty portal. Nadzorując siłę czaru, Dru pomógł Xiri stanąć na nogi.
- Powinno mi się udać! Dru wiedział lepiej.
- Próbowałaś użyć sił wiążących Nimth tak, jak tych we własnym świecie. Nimth
już
nie podlega prawom natury, jeżeli w ogóle kiedykolwiek podlegało. My, Vraadowie,
sprawiliśmy, że nasz świat stał się bardzo podobny do nas. Złośliwy i zaborczy.
Ale
239
sprawiłaś się znakomicie - dodał na pocieszenie. - Sam nie dałbym rady.
- Jeszcze nie przeszliśmy. Na razie wstrzymaj się z gratulacjami.
Przejście przez portal było tylko odrobinę mniej denerwujące niż wejście w
żyjącą
bramę założycieli. Vraadowi mignęła ścieżka ogromnie podobna do tej, którą
Czarny Koń
uciekł z Pustki, a potem znów stanęli na powierzchni jego ojczystego świata.
Stali na placu, na który spoglądał zaledwie... Szybko zrezygnował z próby
policzenia
dni, jakie minęły od czasu jego niespodziewanego zniknięcia. Całkowite rozbicie
w pył
masywnych budowli musiało wymagać godzin, nie dni. Oglądane z bliska zniszczenia
sprawiały wstrząsające wrażenie. Dru starannie unikał wzroku Xiri.
- Miasto starszych zniszczyły upływające tysiąclecia - szepnął, wstydząc się za
swoją
rasę. - Z tego miasta już za parę lat nie zostanie kamień na kamieniu.
- Ruiny to ruiny - powiedziała Xiri. Widać było, że nie wierzy we własne słowa,
ale
chciała podnieść na duchu swojego towarzysza. - Co chcesz tu znaleźć?
- Nic. Miałem nadzieję, że kogoś tu zastanę. Wszyscy nie mogli się przeprawić.
Nie
tylu i nie tak szybko. Miasto zniszczyli ci, którzy pozostali... ci, którym mam
pomóc.
- Co zrobimy?
Xiri źle się czuła w tym mrocznym i brzydkim miejscu. Dru też nie chciał dłużej
tu
przebywać. Wcześniej miał nadzieję, że miasto jeszcze nie umarło, a magia, która
umożliwiała mu służenie Vraadom, choć częściowo spełnia swe zadanie. Wyższe
zmysły
poinformowały go, że nic się nie zachowało. Nie będzie jedzenia ani wody.
„Zdaje się, że już nigdy nie zjem normalnego posiłku!” - pomyślał. Opiekunowie i
ich
panowie niejeden raz uśmierzyli jego głód i pragnienie, ale tutaj nie było ani
jednych, ani
drugich. Dru zerknął na swoją towarzyszkę. Czy czary Xiri mogłyby dostarczyć im
niezbędnej żywności?
- Możesz wyczarować jedzenie i picie? Zastanowiła się.
- Chyba tak, ale być może jest lepszy sposób.
- Jaki?
- Jeśli połączymy siły, jak wcześniej, powinno pójść znacznie łatwiej.
Zdaniem Dru taki pomysł miał mniej więcej tyle samo sensu, co wszystkie inne od
dłuższego czasu.
- Spróbujmy. Przed ruszeniem w dalszą drogę powinniśmy sprawdzić, czy umiemy
sobie poradzić z tym problemem. Lepiej poznać prawdę teraz niż w jakiejś
bardziej
dramatycznej chwili.
Tym razem on zaczął pierwszy, zdecydowany od samego początku zapanować nad
siłami Nimth. Powolna praca irytowała go; miał wrażenie, że na nowo uczy się
czarów. Po
chwili namysłu osądził, że właśnie tak jest.
- Mam - powiedział.
Xiri pokiwała głową i nakłoniła moc do współpracy. Ścisły nadzór Dru zapobiegł
magicznemu atakowi podobnemu do tego, jaki miał miejsce podczas przygotowań do
teleportacji. Czuł, jak elfka nakłania siłę wiążącą do wykonania zadania.
Czarnoksiężnik zamrugał. Czar zakończył się tak niespodziewanie, że zakręciło mu
się w głowie. Xiri też była oszołomiona. Dru spojrzał na spękaną powierzchnię
placu.
Wysepka prowiantu, na który składał się bochenek chleba, parę owoców, kawałek
mięsa i dzbanek jakiegoś napoju, stanowiła absurdalny widok wśród tego morza
ruin.
- Lepiej, niż myślałem - powiedział z uśmiechem. Podzielili wszystko na równe
porcje, z wyjątkiem zawartości dzbanka, gdyż nie mieli kubków. Dru był
zaskoczony, gdy
Xiri zatopiła zęby w mięsie. Myślał, że spożywanie ciała zwierzęcia, nawet jeśli
w tym
przypadku było to mięso pochodzenia magicznego, budzi w niej wstręt.
- Jedzenie mięsa nie przynosi ujmy mojej duchowej naturze - powiedziała po
przełknięciu kęsa. - W przeciwieństwie do marnowania pokarmu. W diecie roślinnej
brakuje
paru potrzebnych drobiazgów. Znam takich, którzy twierdzą, że jedynie przez
wystrzeganie
się mięsa możemy osiągnąć wyższy szczebel rozwoju,
241
ale zauważyłam, że zwykle z biegiem czasu ubywa im sił i rozumu. - Palcami
oderwała następny kawałek. - Ja dziękuję stworzeniu, które dostarcza mi
pożywienia, choć w
tym przypadku nie jest to możliwe, gdyż mięso nie pochodzi z żywego zwierzęcia.
Okazało się, że dzbanek zawiera wino o smaku, który Dru uznał za znajomy. Po
paru
łykach uzmysłowił sobie, że przecież sam takie wcześniej wyczarowywał. Zaczął
się
zastanawiać, czy czar nie uległ podszeptom jego umysłu. Po chwili zadecydował,
że
rozpatrzenie tej kwestii należy odłożyć na spokojniejszą chwilę.
Po paru minutach skończyli jeść. Dru zauważył, że jedzenie i picie
zmaterializowało
się w ilości dokładnie zaspokajającej ich obecne potrzeby. Miał ochotę zapytać
Xiri, czy to
zaplanowała, czy czar sam zadziałał w ten sposób, ale tę kwestię też należało
odłożyć na
później. Wstał i ruszył w kierunku swoich włości. Pragnął popędzić tam jak na
skrzydłach,
żeby sprawdzić, co się dzieje z Sharissą. Powinna przeprawić się do nowego
świata, ale słowa
opiekuna - w połączeniu z tym, co widział na własne oczy - świadczyły, że
Barakas zostawił
wielu Vraadow. Jeżeli sama nie poszła do pentagramu, Tezerenee najpewniej o niej
zapomnieli. Dru uważał, że jego córka nadal jest w Nimth, choć nie umiał
uzasadnić swego
przekonania.
- Dru! Ktoś jest w pobliżu!
Czarnoksiężnik też wyczuł czyjąś obecność. Niemal jakby intruz dosłownie wpadł
do
miasta... i dlaczego nie, skoro był Vraadem?
Ktoś wybuchnął śmiechem. Śmiech był głośny i trochę histeryczny. Poznali, że to
mężczyzna i wiedzieli, że zmaterializował się zaledwie parę kroków dalej. Jakby
ich szukał.
- Co zrobimy? - zapytała Xiri. Zdała się na niego, bo to był jego świat, jego
szaleństwo. Niewiele wiedziała o Vraadach i miała taką minę, jakby wolała nie
zmieniać tego
stanu rzeczy.
- Zobaczymy, kto to taki. - Dru wiedział, że to ryzykowna decyzja, ale dzięki
temu
mogli lepiej zorientować się w sytuacji. Czuł, że we dwójkę mają zdecydowaną
przewagę nad
przybyszem, który zresztą mógł okazać się przyjaźnie nastawiony. Było to mało
prawdopodobne, ale nie wykluczone.
242
W rzeczywistości kierowała nim ciekawość, choć nie przyznałby się do tego, nie
po
tym wszystkim, przez co przeszedł. Niespodziewane przeniesienie do ojczystego
świata tylko
na chwilę ostudziło jego zapał do poznawania nowego.
Z ostrożnością, którą rodzi wyłącznie doświadczenie, Dru i elfka przedzierali
się przez
rumowisko w kierunku, z którego nadbiegł śmiech. Nie starali się zachowywać
nadzwyczajnej ciszy. Obcy krzyczał na całe gardło i wątpili, czy usłyszałby ich,
nawet gdyby
stanęli za jego plecami i wrzasnęli co sił w płucach.
Xiri wyjrzała zza węgła pozbawionej dachu budowli, w której, jeśli Vraada pamięć
nie
zwodziła, po raz pierwszy omawiał z patriarchą swoją teorię podróży ka. Pierwsza
zobaczyła
sprawcę hałasu.
- Siedzi i śmieje się!
Dru wyjrzał i wstrzymał oddech.
- Rendel?
Rzeczywiście był to Rendel. Miał na sobie łachmany i wyglądał tak, jakby wstał z
grobu. Siedział na resztkach strzaskanej ławy. Przed chwilą przestał krzyczeć i
teraz ciszę
zakłócało tylko głośne sapanie. Tezerenee łapczywie chwytał powietrze, szykując
się do
następnej rundy szaleństwa. Co on tutaj robił i skąd się wziął?
- Znasz go?
Wysoki Vraad nie zwrócił uwagi, że elfka stoi plecami do niego, i w milczeniu
pokiwał głową.
- Idę do niego - powiedział po chwili.
- Nie powinieneś!
Zignorował jej słowa. Wyszedł zza rogu i ruszył w stronę Rendela z pewnością
siebie,
która, jak doskonale wiedział, była z gruntu fałszywa. Kiedy zobaczył, że
Tezerenee zaraz
wybuchnie śmiechem, zawołał:
- Rendel! To ja, Dru Zeree!
Drugi Vraad skoczył na równe nogi i potrząsnął głową. Bezgłośnie poruszał
ustami.
- Rendel, jestem prawdziwy. Gdzie byłeś? Co ci się przytrafiło?
243
- Co mi się przytrafiło? - Rendel z trudem pohamował śmiech. - Powinieneś
zapytać,
co mnie ominęło!
Dru starał się zachować obojętny ton.
- Niech ci będzie. Co się stało?
- Wszystko mi odebrał. - Oczy poturbowanego Tezerenee zdradzały, że w jego
głowie
rozsądek zmaga się z szaleństwem. - Wszystko zabrał! Tak ciężko pracowałem, tak
wiele
poświęciłem!
- Kto? Kto ci to zabrał? - Dru interesowała nie tyle strata poniesiona przez
Rendela, ile
moc, która przeniosła go z ukrytego świata do mrocznego Nimth.
- Smok. Wzniósł się z głębi ziemi... tylko że to nie był smok! To była ziemia!
Smok stworzony z ziemi? Jeden z opiekunów. Ten z upodobaniem, jak się wydawało,
do przybierania owej szczególnej postaci.
- Opiekun cię tu przyniósł?
Jeśli Rendel zwrócił uwagę za poufałość, z jaką Dru mówił o starożytnym
famulusie,
to tego nie okazał.
- Przysłał mnie tutaj. Powiedział, że już wtrącił się bardziej, niż powinien.
Oznajmił,
że jeśli uda mi się wrócić z Nimth do... tam, gdzie byłem, wtedy będę mógł tam
zostać. -
Spojrzał w oczy wysokiemu Vraadowi. - Ale to przecież niemożliwe! Nie ma drogi
powrotnej! Jesteśmy tutaj uwięzieni, mistrzu Dru!
Czarnoksiężnik o kasztanowosrebrnych włosach zawahał się przed zabraniem głosu.
Zastanawiał się, czy jego słowa nadwątlą, czy też wzmocnią rozum Rendela. I nie
miał
pewności, czy naprawdę chce podzielić się z nim swoimi domysłami.
Rendel okręcił się strzępami płaszcza i przysiadł na ławie. Nie wiadomo, czy
chciał
wybuchnąć obłąkańczym śmiechem, ale Dru wolał zainterweniować. Obawiał się, że
jeszcze
jedna dawka tego ryku, a sam wpadnie w szaleństwo.
- Być może jest droga... ale musisz mnie wysłuchać.
- Nie ma drogi!
Dru stanął trochę bliżej.
- Wszedłem do ukrytego świata i wróciłem. To możliwe. Po raz pierwszy nadzieja
rozjaśniła pokiereszowaną twarz Tezerenee. Dru zachodził w głowę, jakie
okropieństwa
przydarzyły mu się w drugim świecie.
- Możliwe?
- Owszem.
Rendel wyprostował plecy i z odrobiną dawnej buty oznajmił:
- W takim razie jeszcze możemy wygrać.
Dru zobaczył jego rozszerzone oczy i domyślił się, że Tezerenee w końcu zauważył
Xiri. Twarz Rendela wykrzywiła się w przelotnym grymasie.
- Kto to?
- Xiri. Moja przyjaciółka i towarzyszka podróży. - Zdaniem Dru wyjaśnienie
zabrzmiało głupio i nieudolnie, ale nie miał zamiaru porywać się na próbę
definiowania
związku między nim a Xiri, zwłaszcza gdy sam nie był pewien jego charakteru. -
Pochodzi z
rasy elfów. Poznaliśmy się po drugiej stronie, kiedy oboje byliśmy w
niebezpieczeństwie.
- Elfy. - Rendel popatrzył na nią jak na okaz rzadkiego zwierzęcia. -
Zapomniałem o
elfach.
- My o Vraadach nie zapomnieliśmy - odparła Xiri lodowato.
- Rozumiem. - Z każdą sekundą Rendel stawał się coraz bardziej pewny siebie.
Dru zastanawiał się, czy nie popełnił błędu. Jego zmartwienie zmniejszyło się
odrobinę, gdy jasnowłosy Vraad odwrócił się do niego i zapytał:
- Co z tą drogą? Jak ją znalazłeś? Możemy przejść bez trudu?
- Droga znalazła mnie. - Dru opisał swoje mimowolne przejście i osobliwy powrót.
Rendel z błyskiem w oczach wysłuchał relacji z rozmowy o założycielach.
Wiadomość, że golemy służą teraz zupełnie komu innemu, przyprawiła go o pusty
śmiech.
- Ojciec musiał być wściekły.
- Pewnie tak. - Dru starał się zdusić narastające podejrzenia. - Myślałem, że
spotkałeś
Barakasa i całą resztę.
- Okoliczności zmusiły mnie do oddalenia się od miejsca ich przybycia. - Rendel
nie
chciał dodać nic więcej.
245
Na podstawie obecnej powściągliwości i wcześniejszych słów, wyrzeczonych przez
Tezerenee w stanie chwilowego zamroczenia, Dru zaczął sobie formować obraz
prawdy. Nie
była to prawda, którą powitałby z utęsknieniem.
- Dobrze. - Tezerenee skrzyżował ręce na piersiach. Nadal miał na sobie
łachmany, ale
już nie wyglądał jak chodzący trup. Jego postawa zdradzała człowieka w pełni
panującego
nad sobą. - Co teraz?
- Trzeba znaleźć każdego, kto tu został. Musimy przejść wszyscy. Mam wrażenie,
że
już niedługo nasz świat zostanie odcięty i pozostawiony własnemu losowi. Nie
chcę tu zostać
i umierać razem z nim.
- Ja też nie - warknął Rendel. Zdawało się, że jego gniew skierowany jest na
kogoś,
kogo tu nie ma. Najpewniej wściekał się na opiekuna, który przeniósł go z
powrotem do
umierającego świata. - Mam propozycję.
- Jaką? - Xiri przysunęła się do Dru jakby na znak, że wraz z nim tworzy jeden
front.
Ani ona, ani on nie chcieli, żeby Tezerenee uzyskał przewagę. Nie mieli do niego
zaufania.
- Zamiast ich szukać, ściągnijmy ich do nas.
- Dlaczego mieliby przychodzić? - Dru potarł brodę. - Przyszli tu raz, licząc na
nowe
życie, i zostali zdradzeni. Dlaczego mieliby przyjść po raz drugi?
Rendel rozplótł ręce i wskazał na siebie. Złośliwy uśmiech wykrzywił jego rysy.
- Powiedz im, że masz Tezerenee, mnie, a przybiegną z prędkością, jaką może
nadać
im tylko żądza zemsty.
Ofiarował się na przynętę, co mogło zakończyć się powolną, koszmarną śmiercią.
Dru
nie darzył go sympatią, ale podziwiał jego odwagę.
- Zrzucą całą winę na ciebie - zauważyła elfka bez potrzeby.
- Boisz się o mnie, mała? Niech zrzucą, jeśli to sprawi im przyjemność. Zapomną
o
urazach, kiedy pokażemy im, że istnieje prawdziwa droga. Droga, dzięki której
nie zostaną
dłużnikami mojego ojca.
246
- Tylko naszymi. Twoimi - dodał Dni.
- Może będą czuli się zobowiązani wobec ciebie, obcy, ale nie wobec elfki ani
mnie.
Nawiasem mówiąc, będziesz musiał dobrze ją chronić. A mój udział w
przedsięwzięciu tylko
zmaże moją winę.
- On ma rację, Dru.
- Wiem. - Czarnoksiężnik nie ufał Rendelowi, bo wiedział, że Tezerenee zbyt
wiele
rzeczy przemilczał. Ale jego plan miał sens. Dalsza debata spowodowałaby tylko
stratę czasu,
którego już teraz nie mieli w nadmiarze.
- Pozostaje tylko jedno pytanie - podjął Rendel. - Jak skontaktować się z
resztą? To
będzie żmudne i długotrwale zadanie. Moje czary działają w sposób przypadkowy,
twoje
zapewne także.
Dru spojrzał na Xiii, która odpowiedziała mu uśmiechem.
- Umiemy obejść tę niedogodność. Zaciekawiony Rendel patrzył to na nią, to na
niego.
- Naprawdę?
Nie mogli wykonać czaru bez wyznania mu prawdy. Każda próba zachowania
tajemnicy tylko osłabiłaby więź, jaką udało im się stworzyć. Dru nie życzył
sobie żadnych
zatargów z Tezerenee i przyznawał sam przed sobą, że ze wszystkich Vraadow on
dysponuje
największą wiedzą na temat ukrytego świata - wiedzą, która jeszcze mogła się
przydać.
- Cofnij się - polecił.
Zaintrygowany Tezerenee posłuchał go bez słowa. Dru i Xiri usiedli, żeby tym
lepiej
skoncentrować się na nowym zadaniu. Dru wątpił, czy samotnie lub z innym Vraadem
mógłby się go podjąć z bodaj cieniem nadziei na powodzenie. Nawet z Rendelem
miałby
nieliche kłopoty. Och, wezwanie rozeszłoby się po Nimth, ale nie tak wyraźnie
ani tak daleko.
Poza tym, kto by mu uwierzył, gdyby wyszło na jaw, że domniemany jeniec służy mu
pomocą?
Choć praca nad czarem była dużo bardziej skomplikowana z powodu obszaru, jaki
chcieli ogarnąć, poszło łatwiej niż wcześniej. Wysłali nie słowa, tylko ciągi
powtarzających
się obrazów i wrażeń. Dru miał zamiar wysłać zwyczajną wiadomość, ale Xiri,
odpowiedzialna za tę część zadania, wykonała je po swojemu, według elfich
zwyczajów. W
gruncie rzeczy nie miało to większego znaczenia, dopóki zachowany został sens
przesłania,
ale ten sposób jak na gust czarnoksiężnika zbyt mocno kojarzył się z metodą
stosowaną przez
Poszukiwaczy.
Rzuciwszy okiem na nagle pobladłą twarz Rendela, Dru zastanowił się, jak dobrze
Tezerenee zna skrzydlatych.
Miał nadzieję, że Sharissa zgłosi się pierwsza. Niestety, mijały kolejne minuty,
a
córka nie podjęła próby nawiązania kontaktu, choć przecież musiała odebrać
wiadomość.
Wreszcie doczekali się odpowiedzi na wezwanie. Dru miał wrażenie, że burza,
którą
obserwował z niepokojem, uderzyła wściekle, grożąc rozerwaniem Nimth na strzępy.
Resztki najwyższej wieży zadygotały, jakby budząc się do życia. Parę kawałków
posypało się na zniszczony plac. Błękitny ogień strzelił nad północnozachodnią
częścią
miasta, paląc litą skałę jak suche drewno. Gwałtowny wicher zachwiał jedną z
mniejszych
zewnętrznych baszt. W ziemi powstały szczeliny. Rendel uśmiechnął się ponuro,
doskonale
wiedząc, kto tak pilnie spieszy po jego głowę. Dru patrzył w kierunku źródła
ataku, czekając,
aż przybysz ujawni swoją tożsamość.
Zmaterializował się przed nimi nie jeden Vraad ani nie dwóch. Dru niemal
wybuchnął
śmiechem. Jeśli poza chęcią przeżycia istniał inny motyw, który mógł związać
odwiecznych
wrogów, to tylko chęć zemsty.
Patrzyło na nich parę dziesiątków oczu. Stawiło się co najmniej trzydziestu
Vraadow,
w większości najpotężniejszych czarnoksiężników, a wiódł ich ten, który darzył
Tezerenee
wyjątkową nienawiścią: Vraad, który powinien być martwy.
- Silesti - syknął Rendel. - Gdzie podziewa się Dekkar?
Dru z drgnieniem uświadomił sobie, że Tezerenee nie wie, iż patriarcha rozkazał
Dekkarowi i Silestiemu zakończyć waśń. Był pewien, że obaj zginęli, ale jeśli
odziany w
czerń Vraad rzeczywiście był tym, na kogo wyglądał, to Rendelowi groziło
dodatkowe
niebezpieczeństwo. Silesti zaliczał się do najgroźniejszych czarnoksiężników;
trwający przez
milenia konflikt tylko podniósł jego umiejętności, a kondycja Nimth wyraźnie ich
nie
pomniejszała, jeśli jego przybycie mogło być jakimś dowodem. Nie ulegało
wątpliwości, że
to on sprowadził z sobą pozostałych.
- Dru Zeree. - Silesti lekko skinął głową na powitanie. - Myślałem, że te gady
cię
załatwiły. - Oczy miał szeroko otwarte i jasne. Nosił ten sam ciemny, elegancki
strój, który
miał na sobie w chwili, gdy Barakas wydał wyrok na niego i Dekkara. W jego
powierzchowności zaszła tylko jedna zmiana: miał na ramieniu mały tęczowy
grzebień, który,
jak przypominał sobie Dru, niegdyś był godłem jego odwiecznego rywala. Silesti w
ten
sposób oddawał hołd godnemu przeciwnikowi.
- Zgubiłem się z własnej winy.
Przywódca gromady Vraadow wzruszył ramionami.
- Na rozmowę na ten temat będziemy mieć tyle czasu, ile da nam Nimth. W tej
chwili
interesuje mnie jedynie to, co interesuje wszystkich. On.
Trzeba przyznać, że Rendel po prostu przyjął jego słowa do wiadomości i nawet
nie
mrugnął. Dru wiedział, że na jego miejscu brałby pod uwagę wszystkie możliwości
ucieczki.
- Zanim coś zrobisz, Silesti, mam propozycję.
- Chcesz rozprawić się z nim pierwszy? Proszę bardzo! Zasłużyłeś na to, tylko
dopilnuj, żeby przeżył. - Wskazał na Vraadow, którzy mieli niemal identyczne
miny. Gdyby
spojrzenia mogły zabijać, po Rendelu zostałaby tylko kupka popiołu.
- Nie o to mi chodzi. - Należało rozegrać to dyplomatycznie. Jeśli słowa nie
ułagodzą
rozeźlonych czarnoksiężników, wtedy on i Xiri podzielą los Rendela. Dru
odetchnął głęboko
i, zanim niespokojny pomruk przybrał na sile, zarzucił przynętę.- Znam drogę
ucieczki.
Większość twarzy rozjaśniła nadzieja, ale niejedna pociemniała. Już raz zostali
zdradzeni, a ponieważ byli Vraadami, z łatwością mogli założyć, że ktoś inny
knuje podobną
zdradę. Silesti zachował nieodgadniony wyraz twarzy, ale policzki mu
poczerwieniały.
- Zaintrygowałeś nas. Powiedz coś więcej.
249
Ktoś w grupie zaprotestował, ale szybko zamilkł, uciszony jednym spojrzeniem
rzecznika Vraadow.
Żałując, że brakuje mu krasomówczego talentu głowy klanu, Dru szczegółowo
przedstawił swój nieszczęśliwy wypadek i późniejsze perypetie. Miny Vraadow
zmieniały się
w miarę, jak rosły i opadały emocje. Czarnoksiężnik powiedział im jak najmniej o
opiekunach
i ich panach. Zadecydował, że jeszcze nie pora mówić tak pysznym ludziom, że są
nieudanym
eksperymentem, ale podkreślił, że starsza rasa podziela ich pragnienie
przeżycia. Kiedy
skończył, Vraadowie zaczęli się naradzać.
Dru ścisnął rękę Xiii i napotkał czujne spojrzenie Rendela. Nikt nie mógł
zgadnąć, czy
ta żądna krwi banda im uwierzyła. Dru był gotów bronić siebie i Xiri wszelkimi
środkami, a i
Rendel nie sprzeda tanio swego życia.
Co było do przewidzenia, decyzję zebranych oznajmił Silesti. Jego spojrzenie
przesunęło się z Dru na Rendela, gdy zaczął:
- Gdybyś był tym... - gwałtownym wyrzutem dłoni wskazał Tezerenee - już byśmy
sycili uszy twoimi wrzaskami. Ponieważ jednak chodzi o ciebie, przynajmniej ja
jestem
skłonny ci zaufać. Ten gad... dlaczego go oszczędziłeś?
- Rendel jest uwięziony tutaj tak samo jak my. I wie o tamtym świecie więcej niż
ja. -
Akurat to było kwestią sporną, ale Dru nie zamierzał im tego mówić. - Będzie nam
potrzebny,
gdy staniemy przed Barakasem. A może chcesz zacząć życie w nowym świecie od
walki z
Tezerenee?
Ludzie Silestiego, choć rozgniewani, nie byli głupi. Zgodzili się oszczędzić
Rendela.
- Ale ci, których jeszcze tu nie ma, mogą mieć inne zdanie - powiedział
przywódca.
- Tak między nami, myślę, że się podporządkują. Czyż w tej chwili życie nie jest
ważniejsze? Czy ktokolwiek z was chce zostać w tym piekle, jakie stworzyliśmy?
Nikt się nie zgłosił. Nawet Silesti wyglądał na zmęczonego, gdy Dru przygasił
jego
żądzę zemsty. Ta silna emocja przydawała Vraadom energii. Jak poradzą sobie ci
słabsi?
250
Wszyscy patrzyli w milczeniu na wysokiego Vraada. Czekali, aż powie im, co mają
zrobić. Dru był w rozterce. Dlaczego właśnie on miałby im pomóc? Zależało mu
tylko na
odnalezieniu córki i opuszczeniu tego miejsca. Od kiedy to zaczął się troszczyć
o swą
niegodziwą rasę?
- Potrzebuję pomocy. Od was, jeśli to możliwe. W ciągu paru godzin przybędzie tu
wielu innych, a ja nie mam zamiaru wykłócać się z nimi wszystkimi. Może nawet
trzeba
będzie sprowadzić tych, którzy nadal rozczulają się nad sobą, i przekonać ich,
że mówię
prawdę. Zakładając, że wy mi wierzycie. To chory żart. Jeśli kłamię, wiecie, że
nie mam
dokąd uciec. Przysięgam, że mówię prawdę. Daję warn słowo, że... - urwał. Takie
poręczenie
było zbyt podobne do obietnicy złożonej przez Barakasa. Dru nie chciał im
przypominać, co
się stało, gdy ostatnim razem zawierzyli słowu honoru. - Ja was nie zawiodę -
dokończył,
żałując, że nie przyszło mu na myśl nic lepszego.
- Już wyraziliśmy zgodę, Zeree - skomentował Silesti. - Powinieneś domyślić się
tego
z faktu, że Tezerenee jeszcze nie został obłupiony ze skóry.
Dru pokiwał głową i odetchnął z ulgą. Wiedział, co teraz trzeba powiedzieć:
- Proszę cię, Silesti, o pomoc w realizacji kolejnych etapów przedsięwzięcia.
Pierś przywódcy nabrzmiała z dumy. Wyraził zgodę lekkim skinieniem głowy. Oczy
mu błyszczały.
Dru nie mógł wykonać lepszego ruchu. Przewodzenie tej bandzie świadczyło, że
Silesti ma niezbędny autorytet i siłę. W ten sposób plan nabierze pozorów
współpracy.
Włączenie innych ugruntuje wiarę Vraadow w jego powodzenie. Dru, na chwilę
uwolniony
spod ostrzału spojrzeń, spróbował się odprężyć. Daremny trud. Miał zbyt wiele do
zrobienia i
nadal martwił się o Sharissę. Spodziewał się, że przybędzie jako jedna z
pierwszych. Trosk
wcale nie ubywało. Czy to się nigdy nie skończy?
- Mój ojciec nie poradziłby sobie lepiej. - Rendel stanął za plecami zatopionego
w
myślach czarnoksiężnika. Xiri przesunęła
251
się, żeby znaleźć się dalej od Tezerenee. - Ale całkiem sporo zataiłeś, prawda?
- I co z tego, jeśli nawet? Ujawnienie niektórych informacji spowodowałoby twoją
śmierć, a może też i naszą.
Rendel wzruszył ramionami.
- To tylko luźna uwaga. - Uśmiechnął się protekcjonalnie. - Zasłużyłeś na mój
podziw.
Dru miał pewne zastrzeżenia co do sposobu, w jaki traktował go Tezerenee.
- Nie przypuszczałem, że będziesz taki zadowolony.
- Dlaczego nie? - Rendel z widocznym wysiłkiem wyczarował szmaragdowy strój ze
smoczej łuski wraz z błyszczącym płaszczem, który falował nawet wtedy, gdy nie
było
wiatru. Był ogromnie dumny z efektu. Znów się uśmiechnął. - Wbrew woli istoty,
którą
nazywasz opiekunem, przejdę na drugą stronę. Zdobędę to, co prawowicie mi się
należy.
Dru chciałby podzielać jego wiarę. Słowa jasnowłosego maga wzbudziły w nim
strach, że podróż do ukrytego świata wcale nie będzie łatwa.
Strach, że samo Nimth nie pozwoli im odejść.
XIX
Minęła noc, choć trudno było dać temu wiarę, bo niebo wcale się nie zmieniło.
Burza
przybierała na sile, ale jeszcze nie wyzwoliła pełni swojej furii. Blask z
zielonej masy chmur
skąpał Nimth w parodii zachodu słońca. Xiri zmusiła Dru do odpoczynku i udało mu
się
przespać godzinę, lecz w gruncie rzeczy niewiele mu to pomogło. Zbyt wiele
zmartwień
spadło na jego skołataną chaotycznymi myślami głowę. Vraadow przybywało, a
Sharissy
nadal nie było. Nie mógł dłużej leżeć, więc chodził wśród nich i wypytywał o nią
tych, którzy
ją znali. Ten i ów nawet nie zadał sobie
252
trudu, żeby się zastanowić. Poniekąd nie mógł ich winić. Zależało im wyłącznie
na jak
najszybszym opuszczeniu Nimth. Poza tym Vraadowie zniżali się do wypytywania o
miejsce
pobytu swojego potomstwa jedynie wtedy, gdy liczyli się z możliwością
przypuszczenia
przez nie ataku na własne włości.
Dopiero gdy Dru zobaczył, że brakuje również Melenei, domyślił się, dlaczego
córka
jeszcze do niego nie dotarła.
- Muszę odejść - wyszeptał do Xiri. - Oboje musimy odejść. Jest pewna
czarodziejka,
zwana Melenea. - Nie pamiętał, czy wspominał elfce o byłej kochance, ale to nie
miało
znaczenia. Nawet jeśli coś napomknął, teraz musiał powiedzieć to wprost - Ona
jest Vraadern
w najgorszym znaczeniu tego słowa. Jej całe życie obraca się wokół tego, co
nazywa grą, ale
co inni często zwą obłędem.
Wrócił Tezerenee. W jego oczach płonął gniew i wcale niemały strach. W miarę,
jak
przybywało Vraadow, jemu ubywało pewności siebie. Tylko obecność Dru i dane
słowo
powstrzymywały rosnący tłum od próby samosądu.
- Wybierasz się dokądś? Nie radzę - przestrzegł Rendel, ściszając głos, żeby nie
usłyszał go nikt z Vraadow. Przez cały czas kręcił się w pobliżu, czerpiąc
otuchę z samej
obecności Dru. Był niemile widzianym, podsłuchującym cieniem. Dru żałował, że
wtajemniczył go w swoje plany. - Nie waż się odchodzić, dopóki nie znajdę się po
drugiej
stronie!
Stanęli twarzą w twarz.
- Próżno zakładać, że Tezerenee zrozumie, co znaczy troska o syna lub córkę, ale
ta
niewiedza nie daje ci prawa do rozporządzania moją osobą!
- Mam im powiedzieć, że zamierzasz zostawić ich na łasce losu? Wątpię, czy w
takim
wypadku musiałbym martwić się o własną skórę! Rzuciliby się na ciebie,
przybłędo! Na
ciebie i na twoją elfkę!
Xiri już nieraz udowodniła, że nie brakuje jej odwagi, ale teraz pobladła pod
wpływem
jadowitego spojrzenia Rendela. Jej oczy przemieliły się w sztylety, gdy starała
się udawać, że
jego opinia wcale jej nie obchodzi.
253
- Dobiorą się do ciebie, smoku, nie łudź się! Nie dam się zastraszyć! Nie
chciałbyś
mieć we mnie wroga.
Rendel zmienił taktykę.
- Opiekunowie wysłali cię do Nimth z pewnym zadaniem. Nie można było temu
zaprzeczyć. Dni odetchnął głęboko.
- Rendel, nawet nie wiem, co mam zrobić. Mogę się tylko domyślać, że powinienem
przeprowadzić wszystkich przez znane mi rozdarcie, to na granicach mojej ziemi.
- To wszystko? - Tezerenee roześmiał się tak głośno, że parę głów obróciło się w
ich
stronę. - Ja ich tam zabiorę! Proszę bardzo, ruszaj na poszukiwanie swojej
zguby. Dopilnuję,
żeby wszyscy bezpiecznie przeszli na drugą stronę.
Na podstawie nieznacznej, ale widocznej zmiany w wyrazie twarzy Dru odgadł
zamiary Rendela. Tezerenee chciał, żeby inni Vraadowie stali się jego
dłużnikami. Wysoki
czarnoksiężnik zastanowił się nad jego głupotą. Większość Vraadow nawet po
przeprawie
będzie marzyć o zdobyciu jego głowy, najlepiej w postaci wielu krwawych
kawałków. Rendel
należał do znienawidzonego klanu i dawał im okazję do wywarcia zemsty.
- Jeśli ktoś miałby ich poprowadzić, to tylko Silesti - podsunęła Xiri. Nadal
nie
cierpiała Vraadow, ale jeśli poza Dru był wśród nich ktoś, komu mogłaby zaufać,
to tylko
posępny Silesti. Dru przyznał jej rację. Wkład Silestiego w nowy plan zwiększał
się z każdą
kolejną osobą, która zasilała szeregi Vraadow. Wyglądało na to, że posępny mag
jest
urodzonym przywódcą. Wszyscy postrzegali go jako symbol oporu przeciwko
Tezerenee.
Barakas próbował go zabić, jak głosiła plotka, ale bez powodzenia.
Silesti doskonale sprawdzał się jako przywódca, co dla Dru było niejakim
wstrząsem -
jak zresztą również dla ponurego czarnoksiężnika. Dru zastanowił się, czy
Silesti w ten
sposób zapełnia próżnię, która powstała w wyniku gwałtownego zakończenia
trwającego
przez całe życie konfliktu z Dekkarem. Był ciekaw, jak udało mu się przeżyć.
Silesti tego nie
wyjawił, a nikt nie miał odwagi zapytać. Obecnie zresztą nie miało to większego
znaczenia.
Dla Dru ważne było, że obaj darzyli się zaufaniem i szacunkiem.
254
Gdyby przywołał na myśl ostatnią rozmowę z odzianym w czerń Vraadem, krótką
wymianę zdań na temat kwestii poruszonych przez paru przybyłych, mógłby nawet
posunąć
się do stwierdzenia, że się polubili... odrobinę.
- To będzie Silesti.
Mało brakowało, a Rendel straciłby maskę opanowania. Wściekłość wybuchła w nim
jak pożar i nie mógł powstrzymać się od krzyku:
- Jak sobie życzysz! Pogadamy w Smoczym Królestwie. Odwróciwszy się, napotkał
spojrzenia Silestiego i paru innych, którzy żywo interesowali się jego rozmową z
Dru. Było
jasne, że liczą na rozłam między nimi, by bez przeszkód wyładować na Rendelu
swój gniew.
Tezerenee przystanął, szacując ich emocje, i cofnął się z powrotem do Dru. Nie
patrząc mu w oczy, wyszeptał zimno:
- Będę na ciebie czekać, Zeree. Będę czekać na was wszystkich, żebyście
pokłonili się
przede mną, nie przed moim ojcem.
Jasnowłosy czarnoksiężnik wyminął Dru i odszedł w stronę wyludnionych dzielnic
miasta.
- Może ktoś przydybie go samego i bezbronnego wśród ruin
- powiedziała Xiri, patrząc z niesmakiem za oddalającym się Tezerenee. - Co miał
na
myśli?
Odejście Tezerenee wywołało poruszenie wśród Vraadow. Silesti podbiegł do Dru i
Xiri.
- Co się dzieje? Dokąd polazł ten gad? Wraca?
Dru dopiero teraz zrozumiał, o co chodziło Rendelowi. Przeszukanie miasta nic mu
nie da.
- Odszedł. Nie chce być z nami.
- Ucieknie do Smoczego Królestwa? - zapytał ponury mag. Nie znając innej nazwy,
Vraadowie przyswoili sobie tę ukutą przez Barakasa.
„Twoje pierwsze zwycięstwo, patriarcho!” - pomyślał Dru z odrobiną cierpkiego
humoru.
- Możliwe. Rendel wie, dokąd zamierzałem pójść, wie też sporo o ukrytym świecie
i
jego wnikaniu w nasz świat. Mimo to... - Olśniła go pewna myśl, której dotąd nie
brał pod
uwagę. - Mogę się mylić co do miejsca położenia rozdarcia. To, w które wpadłem,
wcale nie
musi być właściwe. Być może Rendel wstąpił na ścieżkę śmierci!
- Jeśli zostanie tutaj... - Silesti uśmiechnął się na tę myśl. - Byłoby to
niezwykłe
zrządzenie losu! Gorsze od najgorszych tortur! Nimth zada mu śmierć dużo wolniej
niż my!
- Może uciec na drugą stronę, jeśli rozdarcie okaże się otwarte - zaznaczyła
Xiri.
Silesti jeszcze nie przyzwyczaił się do elfki. Ponieważ była bliską przyjaciółką
Dru,
starał się traktować ją z odrobiną należnego szacunku.
- Wytropimy go w wolnym czasie, gdy tylko wreszcie znajdziemy się w nowym
domu.
Dru zyskał potrzebną okazję. Rendelem można będzie się zająć wtedy, gdy wszyscy
będą bezpieczni, ale Sharissa nie mogła dłużej czekać.
- Chyba dobrze będzie sprawdzić, czy jest inna droga. Teraz wiem, czego szukać.
Jeśli
znane mi przejście jest zamknięte lub jeśli otwiera się tylko raz na jakiś czas,
należy to
sprawdzić, zanim poprowadzimy tam innych. Czy znasz paru godnych zaufania ludzi,
którzy
zgodzą się z tobą współpracować? Takich, którzy przez jakiś czas podtrzymają
wiarę
pozostałych? Zrobienie tego, co zamierzam, może potrwać do rana.
Ponury Vraad spochmurniał jeszcze bardziej.
- Wydaje się, że chcesz nas zostawić.
- Nie będzie mnie przez pewien czas, to wszystko. Mam wiele do zrobienia. Zależy
mi
na pomyślnej przeprawie.
- Zbyt nisko mnie oceniasz. - Silesti ściągnął brwi. - Albo może mi nie ufasz.
Twoja
troska o córkę jest powszechnie znana. Dziewczyna nie zjawiła się i chcesz ją
odnaleźć, o to
naprawdę ci chodzi. Wypytywałeś o Meleneę, a wiem, że jej także jeszcze nie ma.
Czarodziejka uwięziła Sharissę - też wyciągnąłbym taki wniosek. Zawsze była
mściwą i
groźną jędzą, cuchnącą na odległość swoimi szalonymi grami! Tylko ona mogłaby
się bawić,
gdy świat się wali.
256
„W przeciwieństwie do reszty Vraadow” - pomyślał Dru z odrobiną
usprawiedliwionego krytycyzmu. Czy po zdradzie wielmożnego Barakasa bodaj
spróbowali
obmyślić plan ucieczki? Raczej nie. Oczywiście, nie wyjawił tych myśli
Silestiemu. To
byłoby nieuczciwe. Dru też nie był niewiniątkiem. Dopiero od dwudziestu lat
próbował się
zmienić.
- Chodzi mi o powodzenie przeprawy, Silesti. Chcę sprawdzić, czy wszystko w
porządku, zanim podejmiemy próbę. Obaj wiemy, co się stanie, jeśli ludzie
uznają, że znów
zostali zdradzeni.
- Wraz z tobą padnę ofiarą ich zjednoczonej wściekłości. - Silesti obdarzył go
nikłym
uśmiechem, który bardziej pasowałby do zwierzęcia prowadzonego na rzeź. -
Naprawdę nie
mam wyboru, prawda? Zabieraj tę swoją diabliczkę i zadbaj, żebyśmy mieli dokąd
pójść. To
wszystko, co mnie obchodzi. - W jego głosie pobrzmiewał fatalizm. - Jeśli nie
wrócisz w
porę, zrobię, co w mojej mocy, żeby stanąć na czele tłumu, który pójdzie cię
szukać.
Pogróżka stropiła Xiri, ale Dru uznał ją za normalną. Czas uciekał, więc tylko
pokrótce zaznajomił Silestiego z zasadami drugiej przeprawy, starając się nie
mówić zbyt
dużo o opiekunie, który mu pomógł. Miał nadzieję, że wie, co robi. Opiekun
powiedział, że
ma przyprowadzić Vraadow do ukrytego świata, lecz nawet słowem nie wspomniał, że
rozdarcie na granicy jego włości jest tym właściwym ani że może istnieć jakaś
zupełnie inna
droga. Magiczna istota podsunęła parę pomysłów, ale...
Z siłą zrodzoną z gniewu Dru przepędził z głowy zmartwienia i mniej ważne myśli.
Jeśli ulegnie własnym lękom, będzie przegrany nawet wtedy, gdy Meienea czy
Rendel nie
przyłożą ręki do jego klęski.
Kiedy skończył mówić, Silesti pokiwał głową.
- Rozumiem. Nadzwyczajne! - zawołał. Zdumienie wzięło górę nad jego ponurym
nastrojem. - Pomyśleć, że przez cały czas mieliśmy drogę ucieczki przed oczami i
myśleliśmy, że to tylko anomalia, element długiej śmierci Nimth! Ale dlaczego
tamci nas
odszukali?
- Odpowiedź musi zaczekać, dopóki się nie przeprawimy.
257
- Nie chcesz mi powiedzieć? Jak sobie życzysz. Możesz na mnie liczyć, Zeree,
jeśli
tylko sprawisz, że będzie mi dane ujrzeć obrzydliwy pysk smoczego władcy.
Wysoki czarnoksiężnik otwarł w zdumieniu usta. Dopiero po chwili zrozumiał, że
Silesti mówi o Barakasie, nie o posągu, do którego upodobnił się opiekun.
- Na co czekasz? - zapytał Silesti. - Chyba ty wiesz najlepiej, jak szybko czas
ucieka.
Narastające poczucie winy sprawiło, że Dru zaproponował Vraadowi ostatnią szansę
wycofania się, choć modlił się, by ten z niej nie skorzystał.
- Chodzi o kilka tysięcy ludzi, Silesti. Mówimy o wszystkich naszych rodakach.
Nie
możemy nikogo zostawić.
- Mam pewne pojęcie o liczbach. Będą tutaj. Może znajdzie się paru takich,
którzy
będą chcieli zostać w Nimth, ale spróbujemy nakłonić ich do zmiany zdania.
Chociaż każdy
taki dureń nie zasługuje na pomoc. - Silesti po chwili milczenia dodał: -
Postaram się dać
wszystkim zajęcie i uzasadnię opóźnienie. Doskonale! - Nabrawszy pewności
siebie, nagląco
pomachał ręką. - Wszystko załatwione. Idźcie już! I żebyście tu byli, gdy
nadejdzie czas... bo
nie mogę zaręczyć, co się stanie, jeśli się nie zjawicie!
Dwaj Vraadowie przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Silesti przypomniał Dru o
niestałości i czupurności rasy Vraadow. Żaden z nich też nie mógłby powiedzieć,
że jest
wolny od tych przywar.
Ponury mag pierwszy przerwał kontakt wzrokowy. Odwrócił się do odejścia i rzucił
przez ramię:
- Znajdź tę wiedźmę i przyprowadź swoją córkę! Mam nadzieję, że twoja latorośl
nie
odwdzięczy ci się z typowo vraadzka uprzejmością, kiedy wreszcie postanowi się
usamodzielnić!
Dru przez chwilę patrzył, jak Silesti idzie w stronę rosnącego tłumu, a potem
zabrał
Xiri i ruszyli w drogę. Kiedy zostali sami, elfka odwróciła się do niego z
pytaniem w oczach.
Chciała, żeby wyjaśnił jej ostatnie zdanie ponurego czarnoksiężnika.
- Dobrze, że Vraadowie żyją tak długo - rzekł ściszonym
258
głosem. - Większość ich potomków ginie podczas próby zamordowania przynajmniej
jednego z rodziców.
Pod wpływem jej przerażonego spojrzenia znów się zarumienił.
- Tak, założyciele i opiekunowie muszą być naprawdę bardzo zdesperowani, skoro
myślą, że jesteśmy ich jedyną nadzieją na przyszłość. Myślałem, że już to wiesz.
- Nie wyglądasz na takiego potwora! Nie mógłbyś... - Choć było to przeczenie,
brzmiało jak pytanie.
Brak odpowiedzi był wystarczająco wymowną odpowiedzią.
Znaleźli budynek z zachowanym fragmentem dachu i schronili się na czas
opracowywania czaru, który miał przenieść ich do zamku Melenei. Dru stanął
naprzeciwko
Xiri, unikając jej spojrzenia, i złapał ją za ręce. Był coraz bardziej zmęczony,
ale jeszcze nie
nadszedł czas na odpoczynek. Xiri chwyciła go mocno, nie ze złością, ale raczej
na znak
zrozumienia. Dru poczuł się jak zmartwychwstały. Pocałował ją w czubek głowy tuż
przed
teleportacją.
Środek szalejącej burzy wydawałby się przyjemnym miejscem w porównaniu z tym,
w którym się znaleźli. Przewrócili się, gdy wstrząs zakołysał ziemią. Dru miał
wrażenie, że
grunt faluje jak morze. Obok jego zakurzonej twarzy przemknęła żaba z drobnymi
ludzkimi
nóżkami. Cieszył się, że nie zobaczył tego, co przepełzło mu po plecach. Xiri
kaszlała,
próbując pozbyć się pyłu z płuc.
- Na Rheenę, co tu się dzieje? - wykrztusiła.
Dru zmienił pozycję i stwierdził, że chyba oczy mu zwariowały. To było pierwsze
i
najbardziej rozsądne wyjaśnienie. Niemal chciał, żeby zgasł nikły blask nieba,
byle nie musiał
patrzeć na to, co działo się dokoła niego.
Zmaterializowali się w pewnej odległości od zamierzonego miejsca przeznaczenia,
ale
ta niewielka rozbieżność prawdopodobnie ocaliła im życie. Warownia Melenei była
tylko
chaotycznym wspomnieniem tego, co pamiętał. Mury i sięgające chmur wieże
skręcały się i
kołysały niczym węże z marmuru i kości słoniowej. Cała budowla dygotała jak
żywa. Wokół
pełzały różne niestworzone dziwadła, które do tej chwili istniały tylko w
podświadomości
Vraada. Magia oszalała, okolica stała się niewiarygodnie niestabilna. Dru
powinien
przewidzieć, że ziemie Melenei ulegną zagładzie jako jedne z pierwszych.
Czarodziejka
zawsze poczynała sobie z czarami bez ograniczeń, prześcigając nawet Tezerenee.
Co gorsza,
widzieli zaledwie pierwszy etap destrukcji. Nie sposób było przewidzieć, co się
stanie
później, ale jedno nie budziło wątpliwości: nic nie zdoła temu zapobiec. Na
oczach
osłupiałego Dru jedna ze ścian pokryła się dziesiątkami ust, które na wyścigi
bełkotały jakieś
bezsensowne słowa. Ziemia przewalała się i bryzgała jak miękka glina, wzgórza
wznosiły się
i opadały chaotycznie. Wokół przemykały jakieś wynaturzone stworzenia. Rośliny,
poskręcane tak, jak było to możliwe tylko w Nimth, kiełkowały, rosły, próbowały
ich
dosięgnąć, potem więdły i umierały... a wszystko to w mgnieniu oka.
W zamku zapewne nikogo nie było. Mało prawdopodobne, by Melenea nadal
przebywała w budowli, która już nie słuchała jej rozkazów. Na szczęście to
znaczyło, że
Sharissy również tam nie ma... jeśli rzeczywiście trafiła w niewolę, Melenea nie
porzuci jej na
pastwę losu. Podstępna czarodziejka prowadziła jedną ze swoich gier i Sharissa
stała się
cennym pionkiem. Przynętą. Gra, w której Dru nieświadomie zaczął brać udział w
czasie, gdy
był jej kochankiem, tak naprawdę jeszcze się nie skończyła, nie dla Melenei. Dru
śmiał
sprzeciwić się jej jak nikt inny. Gra skończy się dopiero wtedy, gdy
czarodziejka
podporządkuje go swojej woli.
„Albo gdy ja cię zabiję” - pomyślał. To zakończyłoby jej gry raz na zawsze.
Podjąwszy ponurą decyzję, Dru wstał i pomógł Xiii podnieść się z ziemi.
- Zapewne wróciły do moich włości. Melenea będzie tam na nas czekać, gotowa do
ostatniego ruchu.
- Ta kobieta musi być szalona!
- Bardziej niż każdy inny Vraad. Długowieczność ma swoją cenę. Może dlatego
młodzi próbują mordować swoich rodziców. Albo podświadomie chronią ich przed
większym
szaleństwem, albo chronią siebie przed podobnym losem. Osiągnięcie dojrzałości
jest
wystarczająco obłędne.
Jedna z niebosiężnych baszt przekręciła się w ich stronę i zawisła nad nimi
niczym
ogromny wąż. Melenea zawsze była dumna ze swojego dzieła. Żadne inne budowle nie
pięły
się tak wysoko, nawet w stolicy. Dni i Xiri oniemieli na widok wieży, która
zachowywała się
jak żywe stworzenie.
- Czas odejść - szepnął Dru. - Serkadion Manee! Obym miał rację!
- A jeśli Sharissy nie ma w twoim zamku?
Twarz mu pobielała i wiedział, że jego mina mrozi elfce krew w żyłach. W tej
chwili
o to nie dbał.
- Wtedy Melenea pozna... Błękitnozielona sierść przysłoniła im świat.
Xiri została rzucona w bok i plasnęła jak mokra ścierka o ruchliwe podłoże.
Ogromny
przybysz nie zwrócił na nią uwagi. Dru spojrzał w paszczę pełną zębów.
- Pani powiedziała, że ktoś przyjdzie, czarnoksiężniku! Powiedziała, że mogę się
zabawić! - Ogromny wilk pochylił się nad potłuczonym magiem. - Ty jesteś Dru
Zeree.
Wybornie! Wcześniej nie pozwalała mi na zabawę z tobą, ale teraz jej nie ma!
Pani
powiedziała, że mogę bawić się z każdym, kto przyjdzie!
Dru zapomniał o Cabalu, choć teraz wydawało się dziwne, że mógł wymazać z
pamięci wspomnienie tego potwora. Wilk przypomniał mu o swoim istnieniu w dość
bolesny
sposób. Cabal wyglądał tak, jak powinna wyglądać Melenea. Był jej alter ego. Dru
przypomniał sobie również coś innego. Melenea unicestwiła famulusa w ataku
gniewu, kiedy
ten, korzystając z jego drzemki, próbował się nim zająć. Zniszczyła Cabala, ani
trochę nie
przejmując się tym, że zawsze był jej wiernym sługą. Dlatego o nim zapomniał;
Cabal już nie
istniał.
Ale to, co się nad nim piętrzyło, zdecydowanie nie było iluzją. Dru czuł na
policzkach
gorący, przyprawiający o mdłości oddech.
Cabal właściwie odczytał jego minę, bo wybuchnął śmiechem.
- Kawał czasu, tak. Pamiętasz. Spłatała niezłego figla, nie mówiąc ci o mnie. To
prawda, pani karała mnie często, ale zawsze były inne Cabale!
- Jestem legionem! - zawołał identycznie brzmiący głos. Drugi Cabal wyłonił się
z
kryjówki i dołączył do pierwszego.
Najpierw spojrzał z zainteresowaniem na leżącą bezwładnie elfkę, potem zwrócił
łakome spojrzenie na Vraada.
Dru nie powinien być zaskoczony, że było ich więcej; to było typowe dla Melenei.
Ile
ich miała? Dru wyobraził sobie nieskończony szereg wielkich, błękitnozielonych
wilków,
każdy będący kopią jej zwyrodniałej osobowości.
Jednakże mimo swojej siły famulusy miały również słabe strony - słabe strony
czarodziejki. W tym leżała jedyna nadzieja. Xiri straciła przytomność, więc Dru
nie mógł
uciec, nawet gdyby czar teleportacji zadziałał za pierwszym razem.
Wieże zamku wykręciły się w ich stronę jak węże przyciągnięte ruchem
potencjalnej
ofiary. Dru błyskawicznie obmyślił szalony, desperacki plan.
- No to który pobawi się ze mną pierwszy? - zapytał, starając się okazywać nie
strach,
tylko zaciekawienie. Ich reakcja miała pokazać, w jakim stopniu mają charakter
swojej pani.
- Ja cię złapię! Ja pierwszy! - wrzasnął ten, który ich przewrócił.
Drugi warknął.
- To ja ich wypatrzyłem! Pozwoliłem ci zadać pierwszy cios, ale ja pierwszy się
z
nimi zabawię!
- Weź sobie elfkę!
- Nie! - Drugi Cabal zmrużył oczy, patrząc na bezradnego czarodzieja jak na
smakowity kąsek. - Chcę jego! On jest mój!
- Jak tylko z nim skończę!
- Nie sądzę, bym nadawał się do czegokolwiek po zabawie z pierwszym z was -
wtrącił Dru pospiesznie, gdy zobaczył, że drugi na poważnie rozważa propozycję
pierwszego.
- Chcę mieć go jako pierwszy! - oznajmił w końcu drugi.
Bliźniacze kolosy zwróciły się ku sobie i wyszczerzyły niezliczone zęby.
Przypuszczenia Dru okazały się słuszne: Cabale były zaborcze jak Melenea. Na tym
polegała
pospolita wada famulusów.
262
Poza nielicznymi wyjątkami takimi jak Sirvak, którego Dru w miarę możliwości
obdarzy! odrębnym umysłem, osobowość większości famulusów idealnie
odzwierciedlała
osobowość ich panów i pań. Cabal był wyjątkowo skrajnym przypadkiem.
- Ja pierwszy!
- Ja!
Pierwszy kłapnął zębami na drugiego. Drugi kłapnął zębami na pierwszego. Każdy
chciał zmusić swojego bliźniaka do ustąpienia, co było niemożliwe, gdyż obaj
byli jednakowo
uparci. Melenea nigdy by nie ustąpiła i Dru miał nadzieję, że famulusy wezmą z
niej
przykład.
- Mój! - wrzasnęły obie bestie. Jednocześnie skoczyły ku sobie i zderzyły się w
powietrzu, gryząc się i drapiąc. Dru odczołgał się pospiesznie, by uniknąć
zmiażdżenia przez
spadające cielska.
Oba Cabale wylądowały na czterech łapach i zwarły się w walce. Identyczne blizny
zdobiły ich łopatki i krew ściekała im z pysków, gdy próbowały wzajemnie
rozedrzeć sobie
gardła.”Nie ma gorszego wroga niż własne ja” - pomyślał Dru, z fascynacją i
strachem
patrząc na zmagania. Nadal nie miał odwagi na próbę ucieczki. Był pewien, że gdy
tylko
wykona jakiś ruch, famulusy natychmiast zapomną o pojedynku i zgodnie rzucą się
na niego.
Walczące bestie odsunęły się od siebie, z pyskami umazanymi krwią. Były
stworzeniami magicznymi, ale z krwi i kości, gdyż tylko w takiej postaci mogły
spełniać
swoją rolę. Okrążyły się czujnie, obnażając kły i próbując się zastraszyć.
Xiri poruszyła się. Dru ucieszył się, bo to znaczyło, że elfka żyje.
Jednocześnie
wzrosły jego obawy, bo ruch mógł przyciągnąć uwagę wilków. Mogły przerwać walkę
i
zadbać, żeby nie próbowała uciekać.
Cabale znów zwarły się w walce. Były równe siłą, więc mogły walczyć przez wiele
dni bez przerwy i żaden nie uzyskałby przewagi. Dru raczej nie mógł czekać tak
długo.
Gdyby Nimth było takie jak dawniej, przed wiekami lub przed paroma miesiącami,
rozprawiłby się z Cabalami w mgnieniu oka. Niestety, obecnie magiczne
umiejętności
przynosiły niewiele dobrego, więc podwójny famulus Melenei mógł z łatwością mu
dorównać
lub nawet uzyskać przewagę.
Dru zerknął na wijące się wieże i na ten widok zgasła ostatnia iskierka nadziei
w jego
sercu. Zamek nadal zachowywał się jak żywe stworzenie. Dwie mniejsze baszty
mocowały
się przykładem famulusów. Część budowli jakby się rozpływała, ale nie była
płynna,
ponieważ mury i zabudowania częściowo zachowały pierwotny wygląd. Dru z
przyjemnością
poświęciłby się badaniu tego fenomenu, jak zresztą wielu innych, ale nie w tej
chwili.
Wilki kotłowały się w kłębowisku sierści, krwi i pyłu, warcząc dość głośno, by
bolały
uszy. Niepodobna było ich rozróżnić, ale to nie miało większego znaczenia. W
pewnej chwili
dwa olbrzymy uderzyły w niską skarpę. Posypały się okruchy, którym natychmiast
wyrosły
ręce i nogi. Ponad setka magicznych maszkar rozpierzchła się, by uniknąć
dalszego
rozkruszenia.
Nawet gdyby famulusy nie przerwały walki, by się nimi zająć, po jakim czasie
padną
ofiarami rozkiełznanej mocy? Dru nie miał pojęcia, na ile elfy są odporne na
taki chaos.
Kilka żywych wież zwróciło uwagę na famulusy. Dru przyjrzał się rozkołysanym
wężowym cielskom i zastygł w bezruchu. Cabałe odskoczyły od siebie. Każdy
zwrócił jedno
czujne ślepie na Vraada, jakby ostrzegając, żeby nie próbował uciekać. Dru udał
przerażenie,
co okazało się nad wyraz łatwe, gdyż rzeczywiście czuł strach.
Bliźniacze wilki, zadowolone z jego biernej postawy, cofnęły się o parę kroków.
Nie
przerwały walki, tylko szukały pewniejszego miejsca do przypuszczenia ataku. Nie
miały
większego wyboru. Jedynie ukształtowanie terenu mogło zapewnić jednemu z nich
przewagę,
która przełamie impas będący wynikiem ich identycznej siły.
- Dru. - Szept był ledwie słyszalny w panującym hałasie. Czarnoksiężnik
zamrugał,
próbując nie okazać szoku.
- Xiii?
- Co zrobimy? Nie będą walczyć bez końca.
Znając charakter Melenei, to wcale nie było to takie pewne, ale nie mogli
czekać, żeby
się o tym przekonać. Musieli uciec stąd jak najprędzej. Nie tylko dla własnego
dobra, ale żeby
pomóc Sharissie.
264
I
- Możemy ich prześcignąć? Dru pokręcił głową i wyszeptał:
- Dopędzą nas nawet na połamanych nogach i z rozpłatanymi brzuchami. Melenea
dobrze zna się na czarach. Braki w osobowości i inteligencji nadrabiają siłą. Są
tysiąc razy
szybsze od zwierząt, które przypominają.
- Co zrobimy? - Po raz pierwszy Xiri załamał się głos.
Dru chciał podejść do niej i przytulić, co zresztą jemu też poprawiłoby
samopoczucie.
Zamiast tego spojrzał na niemal hipnotycznie kołyszące się wieże.
- Miejmy nadzieję, że to już niedługo.
Nim zdążyła zapytać, o co mu chodzi, famulusy zajęły pozycje. Jeden Cabal
uplasował się na pagórku, który stale się rozkruszał. Drugi wybrał niższe, ale
bardziej stabilne
miejsce. Oba liczyły, że teren zapewni im przewagę. Oba miały nadzieję, że
przeciwnik się
potknie i upadnie, a wówczas będzie można skoczyć na niego, zmiażdżyć go pod
sobą i bez
przeszkód sięgnąć do jego gardła.
Gdy dwa potwory zbliżały się do siebie, Dru zauważył ruch od strony żywego
zamku.
Z szybkością, której nie dorównałyby nawet wilki, największa baszta uderzyła na
szarżujące bestie. Nie miała paszczy, choć mogło tak się wydawać, ale jej obwód
i spiczasty
szczyt załatwiły sprawę. Żywa wieża runęła z takim impetem, że wbiła się głęboko
w ziemię.
Podniosła się prawie od razu, pozostawiając głęboki krater.
Wilki nawet nie zdążyły jej zauważyć.
Dru już pędził, mając nadzieję, że poczynania tej wieży na chwilę powstrzymają
inne.
Xiri zerwała się, zanim do niej dotarł, i oboje pognali co sił w nogach. Nie
oglądali się za
siebie, nawet kiedy usłyszeli złowieszczy świst powietrza.
Potężna fala uderzeniowa pchnęła ich do przodu i rzuciła na ziemię. Dru wywinął
kozła i zobaczył, jak parę kroków za nimi podnosi się druga wieża.
Drugi atak przyniósł jedną korzyść: Dru i Xiri znaleźli się poza zasięgiem
morderczych baszt. Leżeli tam, gdzie upadli, dopóki ich serca nie zaczęły bić w
tempie
zbliżonym do normalnego. Za
265
nimi wieże zaczęły roztapiać się jak wosk wrzucony do ognia. Mimo to najwyższa
podjęła jeszcze jedną próbę, żeby ich dosięgnąć. Byli o wiele za daleko. Po
chwili upadła po
raz ostatni, nie mogąc dłużej utrzymać się na półpłynnej podstawie. Przez parę
sekund
miotała się na boki jak potwór wstrząsany przedśmiertnymi drgawkami.
- To... było... - Xiii zaczerpnęła powietrza i zaczęła jeszcze raz: - To było...
Brakuje
mi słów.
- Zdumiewające, zaskakujące, straszne, okropne, obłędne, niewiarygodne,
nieprawdopodobne... - Dru uśmiechnął się blado. - Możesz wymieniać bez końca. To
jedyny
sposób na opisanie tego, co widzieliśmy.
Zmrużyła oczy, czegoś wypatrując.
- Myślisz, że te stworzenia nie żyją?
- Cabale? Wątpię, czy zostało z nich coś, co mogłoby nam zagrozić. A już się
bałem,
że to się nigdy nie stanie.
Jej oczy zogromniały jak spodki.
- Wiedziałeś, że zamek je zaatakuje?
- Wieża przypominała węża, który rzuca się na to, co się porusza. Miałem
nadzieję, że
rozprawi się z nimi, zanim dojdą do porozumienia.
- A gdyby tak się nie stało?
Podniósł się i spojrzał ponuro na krater, jedyną pamiątkę po wilkach.
- Wolę o tym nie myśleć. Miejmy nadzieję, że były tylko te dwa.
- Musimy stąd odejść - powiedziała Xiii. Wolała znaleźć się jak najdalej od tych
wynaturzonych stworzeń. - Ale dokąd?
Dru nadal rozmyślał o famulusach i zastanawiał się, czy Melenea naprawdę
chciała,
żeby go zabiły. Wiedział, że jest zbyt zaborcza, by oddawać go w cudze ręce,
nawet jeśli
kierowała nimi jej wola. Zajadły atak famulusów stanowił ostateczne
potwierdzenie, że
czarodziejki nie ma w warowni.
- Melenea musi być w moim zamku, jak już mówiłem. W moim domu. Czy jest jakieś
inne miejsce, w którym upokorzenie mnie
266
i odebranie wszystkiego, na czym mi zależy, sprawiłoby jej większą satysfakcję?
- Kiedyś musiała cię kochać - szepnęła Xiri z wahaniem. Dru zdrętwiał. Skąd jej
to
przyszło do głowy?
- Melenea nikogo nie kocha. Myślałem, że to oczywiste.
- Dlaczego zatem tak bardzo interesuje się tobą? Domyślam się, że w ciągu
stuleci
poznała wielu mężczyzn.
- Tracimy czas! - warknął Dru, chwytając ręce Xiri brutalniej, niż zamierzał.
Nie
stawiała oporu, wiedząc, że jego złość szybko przeminie i że jest zły na siebie,
nie na nią.
Za nimi zamek Melenei zaczął się zapadać. Topił się, a zarazem nie topił;
bardziej
przypominał zmoczony, rozpływający się rysunek niż prawdziwy zamek. Tak potężna
była
rozpętana moc...
Jeśli ten stan rzeczy zapowiadał coś gorszego, nie chcieli tego oglądać.
Zamknęli oczy
i uderzenie serca później znaleźli się w innym miejscu.
XX
Niepokojący obraz nakładających się światów był prawdopodobnie najbardziej
przyjemnym widokiem, jaki Dru miał okazję oglądać od długiego czasu. Ukryty
świat padł
ofiarą paradoksu; widmowe obrazy były jedną z nielicznych stabilnych rzeczy,
które jeszcze
pamiętał. Podczas gdy wszystko inne ulegało chaotycznym przemianom, region,
gdzie
rozpoczęła się jego przypadkowa podróż do Pustki, był niemal taki sam jak w
chwili tego
zdarzenia.
- To jest... piękne. - Xiri musnęła ręką źdźbła widmowej trawy. - Jakbym
widziała
ducha lasu i łąki.
- Ale nie wystarczy. - Widok świata za zasłoną był zbyt niewyraźny, za bardzo
przypominał liczne obrazy, które badał dawniej. Nawet z tej odległości widział,
że rozdarcie
jest tylko cieniem wcześniejszego. Nie umiał powiedzieć, czy obraz widmowej
krainy
267
spłowieje w nicość czy też wyostrzy się do tego stopnia, że stanie się bardziej
prawdziwy niż fragment Nimth, na który się nakładał. Jedno było jasne: tutaj nie
znajdą
przejścia do świata założycieli. Może później, ale nie teraz.
Dru wyobraził sobie kilka tysięcy mściwych twarzy i zadrżał na myśl o tym, jaką
karę
wymierzą mu Vraadowie, jeśli jego obietnica okaże się tak złudna jak widok lasu
w oddali.
- Nie widzę go.
Nie musiał pytać, o kogo jej chodzi. Rendelowi wystarczył jeden rzut oka, by
zorientować się, że tędy nie można uciec. Dru nie spodziewał się, że go tu
zastanie, choć na
wszelki wypadek dokładnie zlustrował otoczenie. Nie musiał się martwić.
Tezerenee
postanowił ruszyć w swoją stronę.
Czarnoksiężnik niecierpliwie przestąpił z nogi na nogę. Chciał stąd odejść.
Musiał
wypełnić obowiązek wobec innych Vraadow; powrót do domu był konieczny nie tylko
przez
wzgląd na niego, ale także na nich. Fakt, że bardziej przejmował się losem
Sharissy niż całej
swojej rasy, nie trapił go w najmniejszym stopniu.
Sięgnął umysłem, szukając więzi.
- Sirvak?
Xiri przyglądała mu się z zainteresowaniem i niepokojem. Dru wcześniej
opowiedział
jej o Sirvaku i jego roli w pilnowaniu perłowego zamku przed intruzami.
Dru zmarszczył czoło. Sirvak nieczęsto zgłaszał się z takim opóźnieniem. Łącząca
ich
więź była bardzo silna... przynajmniej jeszcze niedawno. Skupił się mocniej i
odkrył zaledwie
jedną nić, która zestrajała jego umysł z umysłem stworzenia. Koniec nici od
strony famulusa
stanowił zagadkę. Obraz był zamazany, jakby Sirvaka tak naprawdę wcale nie było.
Vraada
opadło zaniepokojenie. Zawołał jeszcze raz, wytężając wolę do granic.
Po długiej, szarpiącej nerwy ciszy w jego głowie rozbrzmiał daleki, niepewny
głos.
- Paaanie?
Po minie Xiri poznał, że elfka wie o nawiązaniu łączności. Zapewne na jego
twarzy
malował się podobny wyraz ulgi.
268
- Sirvak! Co się z tobą dzieje? Dlaczego nie odpowiedziałeś? Sharissie nic się
nie
stało?
- Paaanie, kłopoty! Musisz przyjść!
- Co z Sharissą? - Dru zdał sobie sprawę, że krzyczy. W ciągu paru sekund, jakie
upłynęły od nawiązania kontaktu ze stworzeniem, wpadł w stan głębokiej
frustracji. Dlaczego
Sirvak był zdenerwowany? Dlaczego nie odpowiedział na pytanie o Sharissę? - Idę!
Czekaj
na mnie przy wejściu do pracowni!
- Paaanie, nie! Niebezpieczeństwo! Sirvak cię wprowadzi! Wyjaśni, gdy będziesz
bezpieczny!
- Zgoda! Pospiesz się! - Dru przerwał połączenie, zaniepokojony i bardzo zły.
Złapał
Xiii za rękę. - Mój famulus teleportuje nas do domu. Sprawia wrażenie ogromnie
wzburzonego.
- W związku z twoją córką?
- Zapewne. Nie chciał powiedzieć o niej ani słowa, stale powtarzał o kłopotach.
Ja...
Nimth znikło. Nastąpił chaos. Zdezorientowany Dru na chwilę zawisł w ciemnej
otchłani. Sam nie wiedział, jak to się stało, ale puścił rękę Xiri. Uświadomił
sobie, że nie
wspomniał o niej Sirvakowi. Czyżby famulus zostawił ją na zewnątrz?
- Sirvak? Xiri? - Miał kłopoty ze skupieniem wzroku. - Sirvak? Co to za czar? Co
się
dzieje? Xiri?
Po chwili poczuł dotyk delikatnej dłoni.
- Cicho, Dru. Jestem tutaj.
Zamrugał, powoli dostrzegając niewyraźne kształty. Zarysy wyostrzyły się i po
chwili
zobaczył ściany, drzwi, lampy i, po lewej stronie, swoją elfią towarzyszkę.
- Jak się czujesz? - zapytała z troską w głosie. Oczy miała roziskrzone, jakby
teleportacja sprawiła jej prawdziwą przyjemność.
- Lepiej niż za pierwszym razem. Nie czułaś dezorientacji? Nie miałaś wrażenia,
że
jakaś siła nie pozwala ci ruszyć się z miejsca?
- Trochę. Może nie odczuwam efektów tak mocno, bo jestem elfem - powiedziała z
odrobiną rozbawienia.
Dru nie widział w tym nic zabawnego. Odwrócił się i rozejrzał, szukając
złotoczarnej
postaci skrzydlatego famulusa. Sirvaka nie było.
- Sirvak?
- Paaanie?
- Gdzie się podziewasz? - Dru pozwolił, by fala wzbierającej w nim złości omyła
nieusłuchanego zwierzaka.
- Idę.
Czarnoksiężnik był zbity z tropu ogromną niechęcią, jaka brzmiała w jego głosie.
Nie
omieszkałby zapytać o przyczynę, ale Xiri akurat w tej chwili zapytała:
- Co tam jest, Dru? - Przysunęła się bliżej, niemal przywarła do jego ramienia.
Dru z zaskoczeniem stwierdził, że jej bliskość nie tyle sprawiła mu przyjemność,
ile
wywołała niepokój. Odwrócił się i spojrzał tam, gdzie wskazywała. Wejście do
pracowni.
- To nasz cel. Tutaj czeka klucz otwierający wejście do widmowych krain ukrytego
świata. Powinien... - Urwał i wyciągnął rękę z stronę wejścia. - Otwarte!
- Oczywiście.
- Nie o tym myślę! Sirvak!
Famulus nie odpowiedział. Dru wpadł do niczym nie chronionej pracowni, czując,
jak
strach skręca mu wnętrzności. Udoskonalił magiczną barykadę tarasującą wejście
do jednej ze
swych najważniejszych komnat i uaktywnił ją przed opuszczeniem zamku. Według
wszelkich
reguł tylko on i Sharissa mogli tu wchodzić i żadne z nich nie zdejmowało czaru
nawet wtedy,
gdy w zamku działały wszystkie inne zabezpieczenia. Czy brak ochrony miał coś
wspólnego
z niebezpieczeństwem, o którym wspomniał Sirvak w swoich nieskładnych
wypowiedziach?
No i gdzie on się podziewał? Gdzie była Sharissa, poza nim jedyna osoba, która
miała
swobodny dostęp do pracowni?
Kiedy Dru zobaczył skulone ciało przykryte długim płaszczem, pomyślał, że w
końcu
spełniły się jego najgorsze obawy. Potem przyjrzał się uważniej i poznał, że na
podłodze leży
mężczyzna.
Rendel.
Ciało spoczywało w nienaturalnej pozycji, która świadczyła, że
270
Tezerenee nie żyje. Dru podszedł bliżej, ostrożnie, bo nadal nie wiedział, co go
zabiło.
Był ogromnie ciekaw, jak intruz zdołał wedrzeć się do strzeżonej komnaty.
Dotknął ciała. Było jeszcze ciepłe, co nie powinno dziwić, bo przecież Rendel
opuścił
stołeczne miasto niedługo przed nimi. Rysy Vraada zastygły w wyrazie
zaskoczenia, jak
gdyby nawet on nie mógł uwierzyć, że coś w nieodwołalny sposób uniemożliwia mu
powrót
do ukrytego świata. Dru nie żałował dumnego Tezerenee. Rendel był inteligentny,
ale rozdęte
ego zaćmiewało mu zdrowy rozsądek. Nie dopuszczał do siebie myśli, że ten sposób
bycia
może stać się przyczyną jego nagłego końca. Nigdy nie dopuszczał do siebie
myśli, że coś
może go przerosnąć.
Dru zastanawiał się, czego Tezerenee pragnął tak bardzo, że zapomniał o
ostrożności.
Jeśli przedmiot jego zabiegów znajdował się gdzieś w świecie za zasłoną, to
pewnego dnia
upomni się o niego ktoś inny. Dru miał nadzieję, że nie będzie go wówczas w
pobliżu. To, co
stało się obsesją Tezerenee, mogło okazać się niebezpieczne dla wszystkich
innych.
Odsunął się od trupa i zobaczył pęknięty błękitny kryształ, nie większy od
orzecha,
leżący w zgięciu ręki Rendela. Zwłoki natychmiast popadły w zapomnienie.
- Serkadion Manee! - Dru miał nadzieję, że się myli. Wystarczyło lekko odwrócić
głowę, by przekonać się, że miał rację.
Spiralne wzory i orbitujące kryształy stanowiły żałosny widok. Praca, która
miała
udzielić mu potrzebnych odpowiedzi, została zniszczona. Parę kryształów nadal
się unosiło,
ale zataczały obłędne kręgi, które nie miały odrobiny sensu. Liczne kamienie
zaścielały
podłogę. Spiralne wzory jeszcze istniały, lecz nie nadawały się do naprawy.
Rendel zniszczył
nie tylko coś, co było uwieńczeniem jego badań, ale również drogowskaz
wskazujący
najbliższe wejście do ukrytego świata.
Mistrz magii ściągnął brwi. Patrząc na uszkodzone spirale, zrozumiał, że było
inaczej.
Rendel nie zniszczył kryształów; kryształy zabiły jego. Ale jak? Eksperyment
powinien być
nieszkodliwy, a jednak wyzwolił dość mocy, by unicestwić intruza.
- Sirvak! - wrzasnął Dru. Kierowała nim złość, nie przekonanie, że głośne
wzywanie
famulusa okaże się skuteczniejsze od nawiązywania więzi mentalnej.
- Paaanie...
Złotoczarny zwierzak wpadł do pracowni, szerokim łukiem ominął Xiri i przysiadł
na
stole. Mrużąc oczy z bólu, popatrzył na elfkę. Wyglądał okropnie. Dru przyjrzał
mu się,
zaskoczony jego stanem. Futro i pióra miał zmierzwione, pozlepiane błotem i
krwią, a na
domiar brakowało mu przedniej łapy. Dru ochłonął z gniewu, gdy tylko wyobraził
sobie
przyczynę takich obrażeń.
Sirvak z trudem rozpostarł wystrzępione skrzydła.
- Paaanie.
Xiri podeszła do Dru, złapała go pod rękę i popatrzyła na famulusa. Sirvak
syknął na
nią i skulił się, gdy czarnoksiężnik skarcił go wzrokiem. Elfka uśmiechnęła się
lekko.
- Co tu się stało, Sirvak? - zapytał Dru. - Gdzie jest Sharissa? Jak Rendel się
tu dostał i
co go zabiło? Mów!
Famulus otworzył zębaty dziób i zaskrzeczał z frustracji. Wbijał wzrok w Xiri,
choć
było jasne, że nie może ścierpieć jej obecności. Dru wiedział, że powoduje nim
zaszczepiona
nieufność względem obcych, ale przecież powinien odróżniać jego przyjaciół od
osób pokroju
Melenei.
- Czekam.
- Odpowiedz swojemu panu, famulusie - przynagliła elfka z uśmiechem.
- Paaani Sharissa, paaanie. To przez nią on... - wskazał Rendela - tu wszedł.
- Co go zabiło? Mój eksperyment? Zmrużone oczy Sirvaka śledziły każdy ruch Xiri.
- Taaak. Eksperyment.
Tego się obawiał. Nie wątpił, że pułapka została zastawiona na niego, co
znaczyło, że
Melenea była tutaj przynajmniej raz. Czy Sharissa ją wpuściła? Przypomniał
sobie, że zakazał
famulusowi opowiadać córce o romansie z czarodziejką. Wina znów leżała po jego
stronie. W
zaistniałych okolicznościach Sirvak spisał się jak najlepiej.
272
- Gdzie jest Sharissa?
- Sirvak nie wie.
- Nie wiesz? - Opanował się, gdy poturbowany zwierzak ze wstydu opuścił powieki.
-
Przepraszam, Sirvaku. Kiedy widziałeś ją po raz ostatni?
Famulus szeroko otworzył błyszczące oczy.
- Pani była z Tezerenee! Zakapturzonym. Jak ten. Dru rzucił okiem na ciało
Rendela i
zapytał:
- Z Gerrodem? Chcesz powiedzieć, że była z Gerrodem?
- Z Gerrodem, taaak.
- Czy ten Gerrod jest podobny do swojego brata? - zapytała Xiri.
- Podobny, ale chyba nie taki zły. - Dru obejrzał rany Sirvaka. Famulus
wcześniej
walczył z wężosmokami, ale żaden nie zadał mu takich obrażeń. Musiał mieć do
czynienia z
większą bestią, taką jak Cabal. Zaraz, zaraz... Coś tu nie pasowało. - I nie
masz pojęcia, co się
z nimi stało?
- Nie, paaanie. - Sirvak był zły na siebie. Stale patrzył z nienawiścią na
towarzyszkę
swojego pana. Dru pogłaskał go po głowie, próbując go uspokoić.
- Jest strasznie pokiereszowany - powiedziała elfka, patrząc na blizny i kikut
łapy. -
Może będzie lepiej, gdy go zniszczysz i zrobisz sobie nowego.
Dru bez słowa spojrzał Sirvakowi w oczy. Złocistoczarny zwierzak opuścił powieki
i
zadrżał. Czarnoksiężnik pochylił się nad nim i cichym, przyjaznym tonem zapytał:
- Sirvaku, zrobisz coś dla mnie?
- Panie? - Famulus popatrzył na niego. Głos mu się łamał ze zmęczenia i bólu.
- Chcę, żebyś udał się na poszukiwania. Żebyś znalazł Sharissę.
- Paaanie...
- Rób, co mówię.
Sirvak zawahał się. Spojrzał na elfkę, potem na Dru. Coś się w nim zmieniło.
Rozpostarł skrzydła i poruszył się niespokojnie.
273
- Będę posłuszny.
- Zawsze wiesz, na czym mi zależy, Sirvaku. Ufam, że tym razem też tak jest.
Famulus opuścił głowę.
- Sirvak cię nie zawiedzie.
Dru i Xiri cofnęli się, gdy niegdyś wspaniałe zwierzę z trudem machnęło
skrzydłami i
niezdarnie wzbiło się w powietrze.
- Jesteś pewien, że poradzi sobie z tym zadaniem? - zapytała Xiri. - Jest ledwo
żywy.
- Pozory często mylą - odparł. - Sirvak zrobi, co trzeba, niezależnie od
obecnych
ułomności.
- A co my zrobimy tymczasem? - Objęła go w pasie. - Co zrobimy z nim?
Mówiła o Rendelu. Dru nie zawracał sobie głowy nieruchomym ciałem.
- Zamek zajmie się jego szczątkami. Podobnie jak Sirvak, jest wobec mnie
bezgranicznie lojalny.
Wygięte w dół kąciki ust zdradziły, że Xiri nie jest pewna znaczenia odpowiedzi,
ale
nie powiedziała nic więcej. Razem z Dru ruszyła do wyjścia.
- Czyżbym wzbudził w tobie jakieś wątpliwości? - zapytał, gdy wyszli na
korytarz.
- Co? - Elfka zgubiła krok, gdy usłyszała pytanie.
- Czy wzbudziłem wątpliwości? Czy nadal chcesz być z Vraadem? Z kimś należącym
do przeklętej rasy?
- Nie jesteś taki zły. - Xiri pogładziła go po policzku. Dru patrzył na
korytarz, którym
zmierzali.
- Nie, są dużo gorsi ode mnie.
- Melenea.
- I Barakas, choć on był raczej powściągliwy. Zastanawiam się, czy ma już swoje
imperium, czy też Poszukiwacze zostawili jego kości na żer ścierwojadom.
Widziałaś ich
miasto? Jak wygląda?
Skręcili w drugi korytarz. Niedaleko stąd był teatr, w którym Sharissa
dyrygowała
stworzonymi przez siebie tancerzami.
274
Elfka wzruszyła ramionami.
- Nie powiem ci zbyt wiele. Oni mnie nie obchodzą.
- Brzydkie miejsca z żelaza i kamienia wyrastające z ziemi jak wrzody, jeśli
dobrze
pamiętam twoje słowa.
Uśmiechnęła się, nie chcąc podejmować tematu.
- Rozumiesz więc, dlaczego nie lubię o nich mówić. Okropne miejsca.
- Tak.
- Dokąd idziemy, Dru? Westchnął i ścisnął jej rękę.
- Chcę pokazać ci inną stronę siebie. Chcę pokazać ci teatr, który zbudowałem
dla
córki... i mojej żony.
- Daleko jeszcze? - Pominęła milczeniem wzmiankę o żonie, ale widział, że w
pewien
sposób jego słowa ją dotknęły.
- Nie. Jesteśmy na miejscu! - W rzeczywistości teatr znajdował się dużo dalej,
ale Dru
postanowił zaryzykować i użyć czarów. Im prędzej będzie miał to za sobą, tym
lepiej. Zamek
spełnił jego polecenie.
Dru zażyczył sobie, żeby sala ukazała się w najprostszej formie, z miękką,
pokrytą
piaskiem podłogą i pustymi zakrzywionymi ścianami. Pod pewnymi względami
przypominała
miniaturową wersję komnaty światów, pomijając brak obrazów na ścianach i
suficie.
- Jest tu coś więcej?
- Dużo więcej. - Machnął wolną ręką i miejsce piasku zajęła marmurowa posadzka z
ułożonych na przemian czarnych i białych kwadratów. - Nie umiem ci powiedzieć,
dlaczego
potrzebowaliśmy oddzielnej komnaty, żeby robić to, co można robić wszędzie
indziej. Po
prostu oboje z Sharissą uznaliśmy, że tak będzie lepiej.
Pokiwał ręką w lewo i w prawo. Lekkie drżenie wstrząsnęło komnatą, ale czar
zadziałał. Kilka postaci, ludzkich i nie ludzkich, pojawiło się na czarnych i
białych
kwadratach.
- Czy twój lud zna szachy? - Krótko opisał, na czym polega gra.
Pokiwała głową, ale nie patrzyła na niego. Dużo bardziej interesowały ją figury
na
olbrzymiej szachownicy.
275
- Znamy, ale nie takie. - Xiri ruszyła w stronę najbliższej figury,
przysadzistej,
opancerzonej postaci z berłem w dłoni i okrutnym uśmiechem na twarzy. - To są
pionki, a
tu... jest tu coś...
Dru zamrugał i szachownica zmalała. Spoczywała na szklanym stole, przy którym
stały dwie miękkie kanapy dla graczy.
- Dlaczego to zrobiłeś? - burknęła Xiri. Natychmiast opamiętała się i posłała mu
przepraszający us’miech.
- Nie spodobałoby ci się to, co byś zobaczyła. Zagramy partyjkę?
- Partyjkę? Teraz? Kiedy trzeba znaleźć Sharissę? Podszedł do niej, wplótł rękę
w jej
długie włosy.
- Myślałem, że lubisz gry. Jej twarz skamieniała.
- Ty wiesz!
Złapał ją mocno za włosy.
- Twierdząc, że mnie znasz, Meleneo, zapominasz, że również ja znam ciebie.
Roześmiała się. Jej postać zmieniła się bez ostrzeżenia i Dru stwierdził, że
trzyma w
ręku iluzję. Melenea objęła go błyskawicznie i mocno pocałowała w usta. Był to
długi
pocałunek. Gdy wreszcie zdołał się wyrwać, jego twarz przybrała barwę podobną do
jej
włosów.
- Nie, Meleneo. To koniec. Nigdy nie należałem do twojego świata. To już
przeszłość.
- Skoro tak mówisz, kochanie. Stąd to dziwne pytanie o Poszukiwaczy...
Zaskoczyłeś
mnie, ale wydaje mi się, że już wcześniej narosły w tobie podejrzenia.
- Tylko upewniłem się, że nie jesteś Xiri. Marnie rozegrałaś swoją grę.
Wiedziałaś to,
czego ona nie mogła wiedzieć. O tym, że Rendel i Gerrod byli braćmi. Najgorsze,
że nie
umiałaś zapanować nad swoją osobowością. Dałem ci szansę. Sirvak chciał mi
powiedzieć, że
jest pod twoim wpływem. Domyśliłem się tego od razu, gdy poznałem, że byłaś
wcześniej w
moim zamku, ale Sirvak nie mógł cię zdemaskować. - Dru odwrócił się i niemal
zachęcając
Meleneę do wykonania jakiegoś ruchu, podszedł do szachownicy.
276
Wziął w rękę jedną z figur, tę, którą chciała obejrzeć z bliska. - Odesłałem go
z
zamku, bo już dość wycierpiał i wiem, że ty ponosisz za to winę. Wiedziałem, że
ze mną nie
pójdzie ci tak łatwo.
- Wiesz, kochanie, zawsze lubiłeś dużo gadać. - Wygładziła rękami ubranie. - A
tyle
mogliśmy razem osiągnąć. - Wyciągnęła ręce w jego stronę. - Rozegrać tyle gier.
- Posłała mu
całusa.
Czar uderzył z siłą wściekłego ogiera, rzucając go na stolik z szachownicą.
Figury
rozleciały się we wszystkie strony. Dru podniósł się z uśmiechem. Melenea
cofnęła się o
krok.
- Tak, wiem, że to miało być coś więcej niż zły wiatr. Różnica między nami,
Meleneo,
polega na tym, że ja umiem w trakcie rozmowy zastawiać ochronne czary, a ty
tylko gadasz. -
Podniósł pionek z podłogi. - Zapytam tylko raz. Masz Sharissę?
- Oczywiście! - Splotła ręce na piersiach i spojrzała na niego triumfalnie. Nic
jej nie
zrobi, jeśli będzie wiedział, że życie Sharissy jest w niebezpieczeństwie.
Dru pokręcił głową.
- Zła odpowiedź. Mówiłem, że znam cię tak dobrze, jak ty mnie. Gdybyś miała moją
córkę, byłabyś bardziej wymowna. Opisałabyś obrazowo, co zamierzasz z nią
zrobić.
- Paaanie!
- Tak, Sirvaku?
- Sirvak znowu jest twój! To Melenea! Uważaj!
- Wiem, przyjacielu.
- Ona zabrała panią Sharissę do swojego domu! Pan Gerrod pomógł Sirvakowi ją
uwolnić, choć z nami walczyła! Sirvak nie zdołał uciec, ale pani uciekła!
Radość i zimna nienawiść zabarwiła następne słowa czarodzieja.
- Dziękuję, Sirvaku. Dziękuję, że mówisz mi o wszystkim.
- Sirvak uzyskał przebaczenie? - Zwierzak bał się, że zostanie ukarany za to, że
pozwolił, by czarodziejka nim owładnęła.
- Oczywiście. Jeszcze jedno. Gdzie jest ta, która ze mną przyszła? Elfka...
kobieta?
- Chodzi wokół domu, szukając wejścia. Paaanie, jej czary są dziwne.
277
- Wpuść ją Sirvaku. Przyprowadź ją do mnie. Chcę, żeby była bezpieczna.
- Jak każesz, paaanie. - Skrzydlate stworzenie zerwało więź, żeby zająć się
nowym
zadaniem.
Dru obdarzył Meleneę uprzejmym uśmiechem, zadowolony, że reaguje tak, jak on
tamtego dnia na schodach w mieście Vraadow. Jego bezgłośna rozmowa z famulusem
trwała
może przez jeden, dwa oddechy, nie dłużej.
- Nie zostało ci nic, by mnie skusić, nic, by mi zagrozić. Czy możesz podać mi
choć
jeden powód, Meleneo, dla którego miałbym dłużej znosić twoją obecność?
Była przestraszona zmianą, jaka w nim zaszła, ale wiedział, że jest daleka od
złożenia
broni. Melenea zawsze miała nową kartę w rękawie, jeszcze jeden ruch w zapasie.
Nie rozczarowała go.
- Może to?
Trzymała w ręku dwa błyszczące kryształy.
- Skąd je masz?
Czarodziejka zyskała przewagę i była w pełni tego świadoma. Dru nie spodziewał
się,
że zobaczy u niej te najważniejsze kamienie. Myślał, że zostały zniszczone, gdy
Rendel
wpadł w pułapkę.
- Podarowało mi je twoje kochane, ufne dziecko na chwilę przed tym, nim
zostawiło
mnie samą. Wtedy przygotowałam swoją małą niespodziankę i zapewniłam sobie
swobodny
wstęp do twojego zamku... Oczywiście, ten twój mały kundel trochę mi dopomógł.
Ale
powinnam wiedzieć, że w końcu nie będę mogła na nim polegać.
- Na Sirvaku można polegać. Twój błąd polegał na tym, że nie rozumiałaś, jak
niezależny jest jego umysł... zupełnie niepodobny do twojego drugiego ja,
Cabala.
Ustawiła kryształy na czubkach palców.
- Mów, co tylko chcesz, twoja sprawa. I co, kochanie? Spełniłam wszystkie twoje
oczekiwania? Chcesz odzyskać te błyskotki? A może mam je rozbić?
Poruszyła ręką i kamienie zachwiały się. W ostatniej chwili przygięła palce i
utrzymała je w powietrzu.
278
- Wiesz, Dru, pułapka nie została zastawiona na ciebie. Byłam pewna, że do zamku
dostanie się ten zakapturzony szczeniak, Gerrod. Jest taki uparty! Uznałam, że
to będzie
wyborna sztuczka. Jest bardzo podobny do ciebie, wiesz. Czyżbyś aż tak blisko
zadawał się z
wielmożną Alcią? To z pewnością wyjaśniałoby różnice między nim a Reeganem.
Dru nie zaszczycił jej odpowiedzią. Przekrzywiła głowę na bok.
- Nie przeczysz? Nie przytakujesz? Zupełnie ani słowa?
- Oddaj mi te kryształy, Meleneo. - Zachował obojętny ton głosu. Nie pozwoli, by
grała na jego emocjach.
- Oczywiście. Proszę. - Melenea przekręciła rękę wnętrzem dłoni w dół.
Zawiódł go refleks. Mając nadzieję, że z Nimth nie musi walczyć tak mocno jak z
czarodziejką, Dru oplótł kryształy pomniejszym czarem. Dał się zaskoczyć.
Czarodziejka
znała go jak nikt inny i natychmiast wykorzystała nadarzającą się okazję. Tym
razem atak był
bardziej subtelny, bardziej emocjonalny. Atak na ciało zostałby prawdopodobnie
odparty z
małym wysiłkiem, ten na umysł z jeszcze mniejszym, ale czar dotknął najmniej
bronionej
części Dru Zeree.
Jego wspomnień.
- Cordalene! - szepnął.
Miała na imię Cordalene. Choć świadomy umysł wymazał z pamięci imię żony,
podświadomość nie zapomniała. Cordalene miała podobne zainteresowania i to go
ujęło.
Znajomość, która zaczęła się przypadkowo jak wiele innych, przerodziła się w
długi romans
uwieńczony przypieczętowaniem więzi. Stałe związki należały wśród Vraadow do
rzadkości,
choć od czasu do czasu trafiały się takie pary. Cordalene była wysoka, szczupła,
miała
ciemnoniebieskie włosy, które sięgały do ziemi, ale kurz nigdy nie plamił ich
piękna. Oboje,
pyszni i mściwi, nie różnili się od innych Vraadow. Dru musiał rozprawić się z
dwoma
czarnoksiężnikami, którzy zainteresowali się jego żoną. Wprawdzie Cordalene
odtrąciła
zalotników, ale, co było typowe, żaden z nich nie uwierzył w jej szczerość.
279
Cordalene stała przed nim, czekając, aż weźmie ją w ramiona. Spróbował to
zrobić.
Rozsypała się w proch. Opętany zaklęciem Melenei, wyczarował jej podobiznę tak,
jak Sharissa wyczarowywała tancerzy.
Gdzieś daleko Melenea śmiała się z jego usiłowań, śmiała się z daremnych prób
pochwycenia słodkich wspomnienia. Czarnoksiężnik zawrzał gniewem. Na chwilę
przejaśniło
mu się w oczach i zobaczył szydzącą z niego czarodziejkę. Wyciągnął ręce, chcąc
jej
dosięgnąć.
Zatracił się w drugim wspomnieniu. Ujrzał Sharissę jako niemowlę. Przeżył na
nowo
wstrząs, z jakim oboje z Cordalene odkryli, że teraz troszczą się nie tylko o
siebie, ale
również o dziecko. Większość Vraadow oddawała swoje potomstwo w ręce magicznych
sług,
golemów i im podobnych. Być może stąd brała się nienawiść między pokoleniami.
Sharissa krzyknęła i Dru wziął ją w ramiona. Rozpuściła się w powietrzu. Kolejny
wytwór teatru, który, jak niejasno zdawał sobie sprawę, istniał w jego zamku.
- Idealne! - wymruczała Melenea gdzieś poza zasięgiem jego wzroku. - Cudownie
miejsce do zakończenia gry! Myślałam, że może mnie ucieszyć jedynie widok udręki
na
twojej twarzy, ale o wiele lepsze jest oglądanie radości, która przemienia się w
rozpacz, gdy
odzyskujesz i tracisz wszystko, co kochałeś!
Mało brakowało, a zacisnąłby ręce na jej szyi. Melenea cofnęła się szybko i, nim
zdążył ponowić próbę, pokazała mu dzień pojedynku.
- Serkadion Manee! Nie, błagam, nie! - Nie mógł temu zapobiec.
Cordalene walczyła z jakąś bezimienną przeciwniczką, która również nie żyła:
zginęła
w innej potyczce, która odbyła się zaledwie trzy dni po pierwszej.
Walkę zobaczył w postaci szybko pomykających, rozmytych plam, bo obraz nie
opierał się na wspomnieniach; nie widział samego pojedynku. Ale wbrew staraniom
ujrzał
nieuchronne zakończenie. Zwinięta kula, jaka została z Cordalene, w niczym nie
przypominała szczątków istoty ludzkiej. Dni pamiętał, jak później wraz z
Sharissą odizolował
się od świata i dopiero po długim czasie wyszedł na poszukiwanie zabójczym żony.
Żądza
zemsty nie została zaspokojona.
Wtedy odwrócił się do Melenei.
- Melenea - mruknął.
To ona przywołała wspomnienia, to ona kazała mu cierpieć na nowo. Mgła, obrazy -
te w jego umyśle i te, które stworzył czarami - przepadły jak zdmuchnięte
wiatrem. Została
tylko jedna postać. Ta, która nie zdawała sobie sprawy z własnej śmiertelności.
- Melenea... - Przeszył ją wzrokiem.
Czarodziejka wreszcie zrozumiała, że Dru już nie jest więźniem pułapki ułud, ale
było
za późno. Nie miała drogi odwrotu. Dru, gdy tylko odzyskał jasność myśli,
zamknął
wszystkie wyjścia.
- Melenea - zaczął po raz trzeci. - Omotałaś mnie w czasie, gdy została ze mnie
pusta
skorupa. Nie wiesz, jaki byłem przed poznaniem Cordalene. Nigdy tak naprawdę nie
uważałaś mnie za Vraada, choć możesz temu przeczyć.
Jej uśmiech zgasł. Dni czuł, jak Melenea szarpie siły Nimth, próbując otworzyć
drogę
ku wolności.
- Nie powinnaś kazać mi przeżywać tego wszystkiego tak realistycznie. W ten
sposób
przypominałaś mi o zagrożeniu, jakim zawsze będziesz dla Sharissy. - Pokiwał
głową z nie
udawanym smutkiem, żałując, że wyzwoliła w nim Vraada. - Nie mogę na to
pozwolić.
Nie mogąc uciec, uderzyła kolejnym czarem. Był mniej wyrafinowany, ale zabójczy.
Dru odbił go z łatwością. Zimny gniew, jaki w nim roznieciła, napędzał jego
wolę.
Rozumiał jednak, że im dłużej będzie zwlekać, tym wyższą cenę przyjdzie mu
zapłacić.
Musiał skończyć, zanim stanie się najgorsze.
Uderzała raz za razem; jej czary zróżnicowane pod względem formy i siły już
dawno
unicestwiłyby każdego, kto nie znał jej tak dobrze. Kiedy wyczerpała znaczną
część mocy,
Dru pochwycił ją i pozbawił zdolności do ruchu czy choćby oddychania. Wiedział,
281
że nie umrze; czar zapobiegnie śmierci. Chciał, żeby wiedziała, jaka jest
bezradna.
- Lubisz gry, Meleneo? Ja też, ale bardziej finezyjne, bardziej pomysłowe. Na
przykład szachy. Znalazłem dla ciebie odpowiednie miejsce. Dołączysz do moich
dawnych
adwersarzy, który zagrażali temu, co należało do mnie, i poniewczasie przekonali
się, że
wcale nie jestem taki nieszkodliwy, gdy chodzi o obronę mojego domu.
Podniósł figurę szachową i rzucił jej, gdy stała skamieniała. W ostatniej chwili
zdjął
czar. Za sprawą czystego trafu czarodziejka złapała przedmiot. Popatrzyła na
figurę nie
rozumiejącym wzrokiem, potem przeniosła wyzywające spojrzenie na Dru. Umiała
grać po
swojemu w każdych okolicznościach. Jej przeciwnicy nigdy nie byli wolni od
słabości,
których nie potrafiłaby wykryć.
- Nie tym razem - wyszeptał Dru. Wskazał figurę w jej dłoni. - Wydaje się, że w
tamtej dostrzegłaś coś znajomego. A w tej?
Melenea spojrzała z wyniosłym uśmiechem na maleńkie, oddane w najdrobniejszych
szczegółach oblicze. Jej oczy rozszerzyły się, a usta zaokrągliły, gdy sapnęła.
Figura
wysunęła się z jej ręki i podskoczyła na podłodze.
- Poznajesz? Niektórym pozwoliłem zachować tę samą postać, choć inni zyskali
formę
bardziej odpowiednią do swoich charakterów. Będą żyć długo po moim odejściu...
jako
pionki, choć niegdyś byli graczami. Jak ty.
- Dru... ty... - Już nie była ponętna. Melenea stała się odrażającą jędzą.
Dru wyczuł zbliżającego się Sirvaka. Towarzyszyła mu Xiri. Sirvak chciał
nawiązać
kontakt, ale Dru odmówił. Najpierw musiał skończyć grę z Melenea.
- Pomyślałby kto, że to cię rozczuli, moja słodka Meleneo. Czyż nie powtarzałaś
z
uporem, że życie jest grą?
Xiri nie mogła go zobaczyć w takim stanie. Dru wykonał szybki gest i szachy
ustawiły
się na szklanym stole. Figury zajęły pozycje wyjściowe i dopiero teraz okazało
się, że jedno
pole jest wolne.
Jeszcze chwila. To było wszystko, czego potrzebował. Jeszcze chwila, by uzyskać
pełną kontrolę nad swoją mocą. Spojrzał
282
na Meleneę, dawną kochankę i obecnego wroga, i wskazał pusty kwadrat.
- Wybór należy do ciebie - rzekł powoli, przedłużając jej cierpienie tak, jak
niedawno
ona przedłużała jego ból. - Jaką figurą chcesz zostać?
Kiedy przybył Sirvak z Xiri, Dru skończył podziwiać szachownicę i chował figury.
Szachy były jedną z niewielu rzeczy, które postanowił zabrać z sobą do drugiego
świata.
Lepiej od wszystkiego innego miały mu przypominać o tym, co pozostawił.
- Dru! - Roztrzęsiona elfka objęła go mocno. Czarnoksiężnik stał przez chwilę
bez
ruchu, potem wziął ją w ramiona z równym zapałem i pocałował w czubek głowy.
- Czy elfy mają stałych partnerów? - wyszeptał.
- Tak. - Pochyliła głowę, więc mógł całować ją tylko po włosach. Kiedy wreszcie
odsunęli się od siebie, Xiri rozejrzała się dokoła. - Sirvak mówił o
niebezpieczeństwie, o tej
Melenei! Co się z nią stało? Czy ty...
- Zaprosiłem ją do nowej gry. Będzie nią zaprzątnięta przez całkiem długi czas.
-
Oderwał spojrzenie od zaciekawionej twarzy Xiri i skierował je na Sirvaka, który
spojrzał na
niego ze zrozumieniem nieosiągalnym dla nikogo innego, nawet dla Xiri i
Sharissy.
- Paaanie - wyskrzeczał famulus. - Paaani jest niedaleko. Pan Gerrod jest z nią.
„»Pan« Gerrod?”
Niski, długi grzmot wstrząsnął murami perłowej budowli.
- Burza wreszcie się rozpętała.
To oznaczało początek końca rasy Vraadow. Będą musieli narazić się na skutki
żywiołu, jeśli chcieli stąd odejść. Obejmując Xiri, Dru otworzył rękę i
przyjrzał się
kryształom, które podniósł z podłogi. Wiedział, że są bezużyteczne. Melenea
wydobyła z nich
ich zawartość. Nie mógł jej wypytać; posiadane przez nią informacje znalazły się
poza jego
zasięgiem. Rendel mógłby im pomóc, gdyż posiadał rozległą wiedzę na temat dwóch
światów, ale padł ofiarą pośpiechu. Chyba że...
283
Odsunął się od Xiii.
- Sirvak! Pokaż mi, gdzie są Sharissa i Gerrod.
Przed jego oczami rozbłysnął obraz, który ukazywał Sharissę i Gerroda na
granicach
włości. Sprowadzenie ich byłoby drobnostką, zważywszy, że jeszcze wrzały w nim
resztki
wcześniejszego gniewu. Wiedział jednak, że czary rzucane w czasie walki z
Meleneą
znacznie pogorszyły sytuację, dlatego zwrócił się do Xiii.
- Pokieruj mną. - Kusiło go, żeby mimo wszystko sięgnąć do mocy Nimth, ale
pohamował się. - Chcę ich tu sprowadzić.
Jego gniewne emocje w połączeniu z jej przejęciem przyniosły szybkie rezultaty.
Gerrod z otwartymi ustami patrzył na czarnoksiężnika i jego towarzyszkę. Skraj
kaptura
przysłaniał mu oczy, ale nie ulegało wątpliwości, że są równie szeroko otwarte
jak usta.
Sharissa błyskawiczne zorientowała się w sytuacji, zatrzymała wzrok na ojcu i
podbiegła do
niego, by zamknąć go w ramionach.
- Ojcze! Myślałam, że nie żyjesz! Melenea! Wiesz, że ona... Zakrył ręką jej
usta.
- Cicho, Sharisso. Porozmawiamy później. Wybacz, muszę zamienić parę słów z
twoim przyjacielem.
- Ze mną? - Usta Gerroda wykrzywiły się w przepraszającym grymasie, choć nie
został o nic oskarżony.
Dru zakonotował sobie w pamięci, by po uporaniu się z obecnym problemem zapytać
Tezerenee, skąd się wzięło jego poczucie winy.
- Z tobą, Gerrodzie. - Podszedł do nieruchomego Vraada i przyjaźnie złapał go za
ramiona. - Musimy pogadać o różnych rzeczach... na przykład o twoim bracie, o
ukrytym
świecie, i dlaczego nadal tu jesteś. A przede wszystkim o tym, jak się stąd
wynieść.
- Stąd? Chcesz powiedzieć...
- Tak, i myślę, że masz informacje, których potrzebuję... których wszyscy
potrzebujemy, albo przynajmniej wiesz, gdzie je zdobyć. - Dru umilkł i odwrócił
się do
pozostałych. - Sharisso, Xiri, wybaczcie mi ten brak delikatności. Myślę, że
potraficie to
zrozumieć. Zajmijcie się sobą, porozmawiajcie. Chciałbym, żebyście się jak
najlepiej
poznały.
284
Kobiety spojrzały na siebie z nieukrywaną ciekawością.
- Sirvak!
- Panie?
- Twoje rany. Czy są...
- Ja się nim zajmę, Dru - zgłosiła się Xiii. Popatrzyła na Sharissę. - Z twoją
pomocą,
jeśli nie masz nic przeciwko.
- Oczywiście.
Dru z zadowoleniem pokiwał głową. Xiii już nawiązywała przyjacielskie stosunki z
jego córką.
- Dobrze. Kiedy wydobrzejesz, Sirvaku, zrób coś dla mnie. - Wyjął coś z ukrytej
kieszonki. - Masz!
Famulus przysiadł na zadnich łapach i przedmą złapał przedmiot. Popatrzył na
maleńką figurkę.
- Co to jest? - Sharissa pochyliła się bliżej. I skrzywiła się z odrazy. -
Podobny do
Cabala! Jak dwie krople wody!
Xiii też przyjrzała się figurce i podniosła wzrok na Dru. Czarnoksiężnik
domyślił się,
że elfka dostrzegła dużo więcej nad powierzchowne szczegóły.
- Istne dzieło sztuki. Wygląda niemal jak żywy.
- Część moich szachów. Pionek, którego brakowało. Niech Sirvak dołączy go do
reszty. Zamierzam zabrać je z sobą.
- Przecież nie grasz w szachy! - zawołała Sharissa.
- Wiążą się z nimi wspomnienia, które chcę zachować - oświadczył, już odwracając
się do Gerroda. - Chodź, Tezerenee. Musimy porozmawiać o twoim bracie.
Sharissa i elfka patrzyły za oddalającym się Dru, więc nie zauważyły wyrazu
zadowolenia malującego się na zwierzęcym obliczu Sirvaka. Famulus rzucił figurkę
na
szachownicę i patrzył, jak podskakuje, a w końcu zastyga w bezruchu wśród
innych.
XXI
Słońce wzeszło nad Smoczym Królestwem wielmożnego Barakasa. Patriarcha patrzył
na płonącą tarczę z gorzką nienawiścią.
Klan został zdziesiątkowany. Połowa ludzi zginęła lub umierała, jedna trzecia
pozostałych odniosła rany. W nocy, choć po niebie płynęły dwa księżyce, władca
Tezerenee
nie potrafił ocenić ogromu strat.
„Taktyka Tezerenee...” - myślał, gdy promienie słońca zalśniły na pancerzach
poległych. Znali taktykę Tezerenee.
To mógł być tylko Rendel. Wśród tych, których brakowało, jedynie on byłby chętny
do podzielenia się swoją wiedzą z wrogiem. Gerrod, oczywiście, został w Nimth;
on zresztą
nie mógłby być źródłem informacji. Ephraim i jego grupa, sprawcy klęski
przeprawy, też
mogli ponosić winę, ale ta zdrada zbyt mocno pachniała Rendelem. Poza tym
Barakas
wykreślił ich z listy podejrzanych, ponieważ ze słów Gerroda wynikało, że
Ephraim popadł w
obłęd. Patriarcha nie wątpił, że ten świat skosztował krwi Tezerenee na długo
przed ich
starciem ze skrzydlatymi. W ten sposób wśród żywych podejrzanych zostawał tylko
Rendel,
ale Barakas obiecał sobie, że syn długo nie pożyje, jeśli tylko wpadnie mu w
ręce. Egzekucja
będzie powolna i głęboko przemyślana.
- Ojcze! - Lochivan, nadal w bojowym stroju (choć ptaki zakończyły bitwę o
wschodzie słońca), ukląkł u stóp patriarchy.
- Ilu, Lochivanie?
- Czterdziestu dwóch. Jeszcze trzech jest jedną nogą w grobie. „Nie tak źle, jak
się
wydawało” - pomyślał Barakas z krzywym uśmiechem. Zostało ich ponad
sześćdziesięciu.
Niewielu jak na armię zdobywców, zwłaszcza że nie mógł wysłać w pole wszystkich
tych,
którzy byli sprawni. Ale musi wystarczyć. Przeżyli noc śmierci i powitali dzień
ze
świadomością, że mimo przewagi liczebnej ptaki poniosły ciężkie straty. Zginęło
ich dwa
razy więcej niż Tezerenee. Szkoda, że Vraadowie byli tacy nieliczni. Nie mieli
szans w
przypadku wojny na wyczerpanie.
„Gdyby tylko zadziałała nasza magia...” - pomyślał. Skrzydlaci bez przeszkód
używali
swoich talizmanów, głównie dlatego, że klanowi smoka brakowało odpowiedniej
przeciwmagii. Dopiero uciekając się do najsilniejszych emocji, Tezerenee
zyskiwali pewność,
że ich czary zadziałają tak, jak powinny. Ostatnia noc nie odbiegała od normy.
Ten świat
pozwalał działać czarom z Nimth, ale wymagało to znacznego wysiłku.
„Przetrwaliśmy. Zwyciężymy”. Słowa te po raz pierwszy zabrzmiały pusto nawet dla
głowy klanu. Czy przeżyją następny nocny atak? Jak dadzą sobie radę, jeśli ich
dni i noce
sprowadzą się do nieustannej walki o przetrwanie? Nie wątpił, że klan ma
zaledwie jeden
dzień na wypoczynek i dokonanie napraw. Gdyby był wodzem ludzi - ptaków,
podzieliłby
siły, tworząc dwie armie - jedną nocną i jedną dzienną. Nękałby wroga, żeby nie
dać mu
czasu na odzyskanie sił. Wycinał najsłabszych z szeregów, dopóki nie zostałby
nikt do
wybicia.
Władca Tezerenee wiedział, że należy opuścić to miejsce i znaleźć
bezpieczniejsze,
gdzie mogliby odzyskać siły, ale nie było dokąd pójść. Ta ziemia należała do
skrzydlatych,
wyjąwszy niedobitki jakiejś innej cywilizacji potworów. Elfy przeżyły, bo
szanowały ludzi -
ptaków i nie sprawiały kłopotów. Barakas bez zbytniego wysiłku potrafił sobie
wyobrazić, jak
klan oddaje hołd rządzącym tu straszydłom. Wiedział, że do tego dążą skrzydlaci.
Nie mogli
dopuścić do umocnienia się rasy Vraadow w tym świecie, bo to oznaczałoby kres
ich
panowania.
Oto więc jaki będzie koniec rasy Vraadow, skonkludował, patrząc w kierunku gór,
gdzie wycofał się nieprzyjaciel.
„Ale jeszcze damy się we znaki tym pierzastym odmieńcom. Długo popamiętają
smoczy sztandar. Będę nawiedzał ich przyszłe pokolenia jak koszmar”. Ta myśl
sprawiła mu
ponurą satysfakcję, jak gdyby teraz śmierć jego ludzi nabrała sensu. Mimo
wszystko nie
przestawał myśleć, że gdyby tylko ich czary były pewniejsze albo gdyby byli
bardziej liczni...
Zamknął oczy, gdy coś musnęło jego zmysły. Drobna, ale wyraźna fala, jakieś
zakłócenia w naturze Smoczego Królestwa,
287
jak gdyby ten świat przestał być spójną całością. Znajome uczucie, a może
bardziej
posmak, którym rozkoszował się przez krótką chwilę. Poznał, że to Nimth jest
źródłem
zaburzenia.
- Lochivan. - Jego syn, nadal na klęczkach, podniósł się na dźwięk swego
imienia.
Wprawdzie Barakas mianował Reegana swoim następcą, ale poważne zadania z reguły
poruczał Lochivanowi. - Lochivan, wyczułeś coś na wschodzie? Coś z Nimth?
- Ojcze, odczułem czyjąś obecność i być może pochodzi ona z Nimth, lecz nie
mógłbym przysiąc.
- Dobrze powiedziane. Możesz to sprawdzić?
- Myślę, że tak. Co to jest, ojcze?
Barakas pogładził brodę. Patrzył z zadumą na rzeczy istniejące tylko w jego
umyśle.
- Z Nimth może nadejść nasze wybawienie albo nasza śmierć. Lochivan wspomniał
tych wszystkich, których zostawili w umierającym świecie, i powstrzymał się od
komentarza.
- Dowiedz się, o co chodzi, ale bądź ostrożny. Być może zagrożenie ze strony
skrzydlatych spadnie na drugi plan. Idź już!
Po odejściu syna władca Tezerenee zachichotał pod nosem. Czyż nie byłaby to
ironia
losu, gdyby sprawdziły się jego przypuszczenia? Możliwe, że przez przypadek
osiągnął to, o
czym zawsze marzył: zjednoczył rasę Vraadow, tworząc jedną siłę zmierzającą do
jednego
celu.
- Jaka szkoda - mruknął.
Nimth szalało z wściekłości, grzmotami i błyskawicami dając wyraz
niezadowoleniu.
Grunt drżał nieustannie, zmieniało się ukształtowanie terenu. Nad ziemią
zbierała się dziwna
mgła, która nie wróżyła nic dobrego. Paru żądnych przygód czarnoksiężników
poszło ją
zbadać, bo w tym czasie wśród Vraadow przeważała jeszcze wiara w
nieśmiertelność. Wiara,
jak wszystko inne w Nimth, legła w gruzach, gdy stało się jasne, że zwiadowcy
już nie
powrócą.
Tysiące ludzi znalazły pewną ochronę w siedzibie Dru, ale wszędzie dokoła
szalała
burza, rozprzestrzeniając swoją zatrutą magię. Zamek już nie słuchał rozkazów.
Pewna
czarodziejka zginęła,
288
zmiażdżona między dwiema ścianami, które zamknęły się z zaskakującą prędkością.
Po tym wypadku nikt inny nie pokusił się o próbę stworzenia prywatnej komnaty.
Wbrew
swoim upodobaniom Vraadowie zostali skazani na towarzystwo innych. Tylko razem
czuli
się bezpiecznie, gdy czekali na swoją kolej, by przejść do nowej ojczyzny.
Ze szczytu najwyższej wieży pan zamku patrzył na kolejne etapy przeprawy.
Towarzyszył mu mężczyzna otulony szczelnie fałdami obszernego płaszcza. Tuż za
granicą
włości Zeree zaczynał się ukryty świat. Jego pojawienie się było nie lada
niespodzianką dla
obu obserwatorów. Ich wyliczenia mówiły, że przejście znów się otworzy, i
rzeczywiście tak
się stało. Nie przewidzieli jednak, że rozdarcie będzie dwa razy większe od
perłowego zamku.
Dru zastanawiał się, czy to założyciele przyłożyli do tego ręki.
- Smocza krew! - zaklął zakapturzony Gerrod,. patrząc, jak niknie ostatnia
grupa. -
Zapiera dech w piersiach!
Dru przyznał mu rację. Raz widział przeprawę do widmowej krainy, ale poniekąd od
środka, jako że sam w niej uczestniczył. Oglądanie zmian od zewnątrz sprawiło,
że dopiero
teraz w pełni zrozumiał przerażenie Sharissy. Grupa Vraadow zaczęła przeprawę od
wjazdu
na widmową łąkę, tak jak on zrobił to niedawno. Jeźdźcy poruszali się wśród
fantomów
innego świata. Żywe ciała stapiały się z przejrzystą nierzeczywistością.
Taki był początek. Im dalej jechali, tym mniej wyraźna stawała się różnica
między
nimi a otoczeniem. W połowie drogi do lasu sylwetki jeźdźców zaczęły się
rozmywać, jakby
obserwatorów zawodził wzrok. Efekt jednakże nie był winą oczu - po prostu tych,
na których
patrzyli, po trosze ubywało. Nim pokonali połowę pozostałej odległości,
zniszczony krajobraz
Nimth prześwitywał przez ich sylwetki jak przez las i łąkę.
Kiedy jeźdźcy dotarli do lasu, byli już częściowo w drugim świecie.
- Przeszli - powiedział Gerrod. Mówił to za każdym razem, gdy znikała kolejna
grupa.
Zapewne bał się, że coś uniemożliwi przeprawę, zanim przyjdzie jego kolej na
opuszczenie
Nimth. Dru
289
był zaskoczony jego wiedzą o ukrytym świecie i o kontaktach z Nimth, nie
wspominając o siłach siejących spustoszenie w ojczyźnie Vraadow. Zakapturzony
Tezerenee
nie tylko przejrzał większą cześć notatek brata, ale w czasie długiej podróży do
zamku
omówił z Sharissą jego dokonania. Uzupełniwszy zdobytą wiedzę wnioskami z
własnych
badań, dorównywał mu teraz pod niejednym względem.
Tezerenee nadal traktował z lękliwą rezerwą byłego sojusznika swego ojca. Wyznał
mu przyczynę swoich obaw i wyjaśnił, dlaczego Sharissą nie odebrała jego
wezwania. Dru
zapewnił, że nie żywi urazy, ale Gerrod nadal nie wykluczał możliwości, że Zeree
zwróci się
przeciwko niemu.
Opowiedział mu, jak razem z Sharissą wędrowali do jego zamku. Licząc się z
ryzykiem utraty kontroli nad czarami, do czego doszło w posiadłości Melenei,
postanowili
używać ich jak najrzadziej. Wyjątkiem było zdobywanie pożywienia. Oboje pieszo
pokonali
większą część drogi, ograniczając teleportację i latanie do terenów najbardziej
stabilnych.
Wyczerpani długą wędrówką, wreszcie przystanęli na odpoczynek. Sharissą była w
gorszym stanie, bo do tej pory żyła niemalże pod kloszem. Gerrod pozwolił jej
spać, a sam
czuwał. W tym czasie Dru wysłał wezwanie do Vraadow, mówiąc im o Rendelu.
- Wystraszyłem się, mistrzu Zeree - przyznał młody Tezerenee, kryjąc twarz w
głębi
kaptura. - Wprawdzie pomogłem twojej córce, ale jestem Vraadem. Czy uznałbyś
moje
wytłumaczenie za wystarczający powód, by darować mi życie, gdybyś, podobnie jak
cała
reszta, polował na dzieci smoczego władcy?
W końcu Gerrod doszedł do wniosku, że musi stawić czoło Dru, choćby dlatego, że
tylko on mógł znać drogę ucieczki z Nimth. Samotnie nie zdołałby odtworzyć
metody, jaką
posłużyli się Tezerenee. Zresztą nie był pewien, czy chciałby to zrobić. Myśl o
połączeniu
umysłów Vraadow z ciałami smoczego pochodzenia zawsze budziła w nim niechęć,
jakby w
efekcie powstały jakieś potworne hybrydy.
- Ilu już przeszło? - zapytał Gerrod, przerywając rozmyślania wysokiemu
Vraadowi. -
Ilu jeszcze zostało?
290
- Jedna trzecia jest już po drugiej stronie, może trochę więcej. Vraadowie
przeprawiali
się w stuosobowych grupach, co było niezamierzonym, choć symbolicznym
nawiązaniem do
migracji założycieli. Zabierali z sobą tyle dobytku, ile mogły udźwignąć ich
zwierzęta, i
wchodzili w region pograniczny w chwili, gdy poprzednia grupa znikała w lesie. W
ten
sposób udało się zapobiec zamieszaniu i wybuchowi paniki wśród tych, którzy
czekali na
swoją kolej.
- Dobrze, że jesteśmy nieliczni. Gdyby było nas więcej niż parę tysięcy, nigdy
nie
udałoby się zorganizować przeprawy - dodał Dru.
- Czy tam będzie tak samo?
- Wątpię.
Gerrodowi zależało na bardziej obszernej odpowiedzi, ale Dru zamilkł. Było zbyt
wiele znaków zapytania.
- Co się stało z Meleneą?
Dru starał się o tym zapomnieć, ale młodszy Vraad nie dawał mu spokoju. Już
trzeci
raz zapytał o czarodziejkę. Zapewne nie mógł pogodzić się z myślą, że już jej
nie ma. Dru
potrafił to zrozumieć; czasami czuł się tak, jakby nadal na niego patrzyła.
- Boisz się, że możesz do niej dołączyć?
Jego towarzysz przełknął ślinę. Dru zażartował, ale Gerrod nadal był niespokojny
o
swój los.
- Nie, nie! - zapewnił szybko. - Tylko... tylko... - Spojrzał na Dru, który bez
powodzenia próbował znaleźć pod kapturem jego oczy. - Nie opuszcza mnie
wrażenie, że
zostawiła dla nas jakąś ostatnią niespodziankę. Taką jak to, co zabiło Rendela.
Gerrod nie przejął się zbytnio śmiercią brata. Dru nie był tym zdziwiony.
Zaniepokoiło go, że Tezerenee też ma złe przeczucia. Czy rzeczywiście
czarodziejka zemści
się na nich na długo po tym, jak wymierzył jej sprawiedliwość?
Jakiś ruch na dole przyciągnął uwagę obserwatorów. Zbliżał się jeździec - wracał
z
drugiego świata i pędził do zamku tak, jakby wróg deptał mu po piętach.
- Tiel Bokalee - powiedział Gerrod. - Jest jednym z nowych psów Silestiego. -
Sijesti
dał do zrozumienia, że nie będzie się zniżać do poziomu młodego Tezerenee. Z
najwyższą
niechęcią przyznał, że Rendel nie ma nic wspólnego z klanem smoka i że został
zdradzony
przez patriarchę jak cała reszta Vraadow, i na tym poprzestał.
Przybysz, który nie wyróżniał się niczym szczególnym wśród urodziwych Vraadow,
zsiadał z konia, gdy Dru i Gerrod zeszli na dziedziniec. Ręka mu zadygotała,
jakby coś go
uderzyło. Było to wynikiem ostatniego z pomniejszych ataków burzy; wszystkim
zebranym
na dziedzińcu w różnym stopniu dokuczał ból, który przychodził i odchodził bez
ostrzeżenia.
Dru rozejrzał się i doszedł do wniosku, że może jednak ten atak wcale nie
zaliczał się do
pomniejszych. Jakiś Vraad zapadł w śpiączkę, a palący ból w głowie zniszczył mu
mózg. Nikt
nie rokował jego powrotu do zdrowia, ale Dru mimo to zamierzał go zabrać.
- Dru Zeree. - Tiel Bokalee przywitał go ukłonem. Gerroda zaszczycił jedynie
szybkim spojrzeniem, nic więcej. - Mamy gościa. Kogoś ze smoczego klanu.
Gerrod odwrócił się, choć gdyby tego nie zrobił, i tak nikt nie mógłby odczytać
jego
emocji.
Dru przed udzieleniem odpowiedzi zastanowił się nad możliwościami. Osądził, że
nie
pora wszczynać wojnę z Tezerenee.
- Co na to Silesti?
- Silestu uparł się, że decyzja należy do ciebie. Zgodzi się na wszystko, co
postanowisz. - Było widać, że Bokalee jest innego zdania.
- To znaczy, że musisz przejść. - Gerrodowi zadrżał głos. - To moi przeklęci
krewni.
Pójdę z tobą i sprawdzę, czy niczego nie knują.
Młody Tezerenee nie podał prawdziwego powodu. Podobnie jak wcześniej
Rendelowi, nie podobała mu się myśl o rozdzieleniu z jedyną osobą, która
chroniła go przed
żądnym zemsty tłumem. Dla każdego innego Vraada jeden Tezerenee nie różnił się
od
drugiego.
- A kto dopilnuje przeprawy?
292
- Sharissa może to zrobić. Pomoże jej famulus i ta... ta twoja elfla znajoma. -
Gerrod
wskazał następna grupę Vraadow, która już ruszyła w stronę lasu. - Wszystko
pójdzie
sprawnie, bo wreszcie zrozumieli, na czym polega współpraca. Twoja córka nie
będzie miała
dużo do pracy. Najsroższe uderzenie burzy jeszcze przed nami - dodał, drżąc z
ostrego,
nagłego bólu. - Całe szczęście. Powinniśmy zdążyć, zanim dotrze do twoich ziem.
Lepiej,
żeby nikogo już tu nie było, gdy rozpęta się na dobre.
Dni zapiekły ręce.
- Zatem załatwmy to jak najszybciej. Daj mi chwilę na skontaktowanie się z
córką.
- Przyprowadzę wierzchowce.
Dru z roztargnieniem pokiwał głową, już szukając umysłem Sharissy.
- Sharissa?
- Ojcze?
- Musimy z Gerrodem przejść na drugą stronę. Przybył jakiś Tezerenee. Chcę,
żebyś
pod moją nieobecność miała oko na wszystko. Xiri i Sirvak ci pomogą, jestem
pewien.
Opadł ją strach, to było oczywiste, ale trzymała go w ryzach.
- Rozumiem. Nie wydarzy się nic okropnego?
- Nie sądzę, by Tezerenee rwali sią do bitwy. Skoro wysłali emisariusza, to
znaczy, że
chcą paktować. Barakas nie kwapiłby się do rozmowy, gdyby miał miażdżącą
przewagę.
- W takim razie życzę powodzenia.
- Powiadom Xiri i Sirvaka. Uważaj na burzę. To, czego teraz doświadczamy, to
zaledwie preludium. Najgorsze jeszcze przed nami. Gdyby zanosiło się na to, że
burza
rozszaleje się nad okolicą, zanim wszyscy przejdą... - Umilkł na czas jednego
oddechu,
zastanawiając się, co zrobi Sharissa zdana wyłącznie na siebie. Nawet on miałby
kłopoty z
podjęciem decyzji. Wreszcie dokończył zdanie: - Wypraw ich jak najszybciej, ale
nie
wszystkich jednocześnie. Pośpiech zebrałby więcej ofiar niż burza.
- Przecież zdążysz wrócić, prawda?
- Powinienem.
293
Zerwał kontakt, mając nadzieję, że jego emocje nie wywarły na nią wpływu. W
obliczu coraz gwałtowniejszej burzy, pozbawiony jakiegokolwiek wsparcia ze
strony
opiekunów, stopniowo tracił pewność siebie. Spodziewał się, że nawiążą z nim
kontakt.
Czyżby zwlekali umyślnie, pragnąc przekonać się, czy Vraadom wystarczy rozsądku
na
samodzielne wypełnienie zadania? Poczynania opiekunów i ich enigmatycznych panów
miały
tak mało sensu...
- Stój, przeklęty!
Rumak Tiela Bokalee, karę zwierzę, które budową i temperamentem przypomniało
Dru Czarnego Konia - czy mieszkaniec Pustki znajdzie kiedyś drogę powrotu? -
stanęło dęba
i uderzyło w ziemię kopytami. Tiel klął, ponieważ chcąc nad nim zapanować,
zamiast czarów
musiał używać siły. Każde dodatkowe stosowanie magii mogło zwiększyć potęgę
coraz
częstszych ataków burzy, a tego nikt sobie nie życzył.
Coś małego przemknęło pod nogami Dru. Czarnoksiężnik chciał się temu przyjrzeć,
ale ból przeszył mu kolana. Niemal upadł na bruk dziedzińca. Myśli o szczurach
albo
magicznych stworkach natychmiast spadły na drugie miejsce. Liczyło się tylko
przetrwanie
bólu.
Na szczęście atak okazał się miłosiernie krótki i nie spowodował przykrych
następstw,
pomijając strach przed upadkiem i potłuczeniem. Gerrod, który właśnie wrócił z
parą
wierzchowców, puścił wodze i podbiegł do Dru.
- Nic ci nie jest? Co się stało? Usłyszałem rżenie konia...
- Spłoszył się. Coś małego, pewnie pomiot burzy, jak mój ból. - Dru wspomniał
chaos
w zamku Melenei i uświadomił sobie, że jest znacznie mniej czasu, niż wyliczył.
- Dajmy
temu spokój. Ruszajmy.
Z Bokalee na czele opuścili zamek i niedługo później weszli na cieniste widmowe
ziemie.
„Nie będę się bać” - powtarzał sobie Dru przez całą drogę. Nie mógł zapomnieć
pierwszego mimowolnego przejścia i chaosu, który później nastąpił. Nie miał
pojęcia, czy
rozdarcie będzie otwarte w nieskończoność. Opiekun powiedział mu, że przejście
między
294
światami powstało z woli umysłu ziemi, zbiorowej jaźni dawnych członków rasy
założycieli, ale ani razu nie wspomniał, że nadal nad nim panują. Jeden nawet
przyznał, że w
ogóle nie rozumieją beztwarzych wcieleń swoich panów. Dru nie wykluczał
możliwości, że
gdyby starożytnych naszła ochota poddać swoich potencjalnych następców dalszym
próbom,
mogliby w dowolnej chwili zapieczętować Nimth. W ten sposób mogliby sprawdzić,
czy
Vraadowie są dość inteligentni, by znaleźć inne wyjście. Nie opuszczało go
niemiłe
podejrzenie, że założyciele nie tak znów bardzo różnią się od jego rasy.
Nagle rozbłysło słońce, niemal go oślepiając. Dru zamrugał i rozejrzał się. Już
byli po
drugiej stronie. Osaczony przez strach, nawet nie zauważył samego przejścia.”Nie
ma czego
żałować” - osądził.
Wszędzie byli Vraadowie, to pierwsze rzuciło mu się w oczy. Mężczyźni i kobiety
stali, siedzieli lub spacerowali po lesie i łące. Jedyną ich cechą wspólną było
niedowierzanie -
jakby nie mogli uwierzyć, że niebo jest błękitne, a wiatr nie ryczy, tylko
delikatnie szemrze w
koronach drzew. Nikt nie pomyślał o zbudowaniu wielkiej fortecy - chyba że już
próbowali i
doznali porażki - i wydawało się, że nikt się nie wyłamał i nie odszedł na
spotkanie własnego
losu. Przeciwnie, jeszcze bardziej niż w siedzibie Dru Vraadowie zainteresowani
byli
towarzystwem. Tam trzymali się razem z braku innego wyboru; tutaj wiązało ich
narastające
poczucie braku bezpieczeństwa. Przyzwyczajeni do rządzenia wszystkim, co im
podlegało,
mieli kłopoty z zaakceptowaniem tego nowego i bardzo opornego świata.
Z dala od wszystkich stał samotny, wyraźnie zdenerwowany Tezerenee. Hełm
przysłaniał jego twarz, ale Gerrod poznał go, bo podniósł rękę i zawołał:
- Lochivan!
- Gerrod? - Opancerzony mężczyzna odprężył się nieco, pewnie myśląc, że skoro
obcy
tolerują jego krewniaka, to jemu też nic nie grozi.
Silesti przechadzał się nieopodal, dość blisko, by Tezerenee wiedział, że jest
tutaj z
jego powodu, i dość daleko, by smoczy wojownik dobrze się zastanowił przed
porwaniem się
na próbę ataku. Posępny Vraad przywitał Dru i umilkł, jakby dając do
zrozumienia, że
wysłucha rozmowy, ale nie będzie w niej uczestniczyć. Wszystko spoczywało w
rękach Dru.
Mistrz magii i Gerrod zsiedli z koni. Podeszli do Lochivana.
- Jakże się miewa nasz ukochany ojciec? - zapytał młody Tezerenee z głębokim,
kąśliwym sarkazmem.
Oczy Lochivana, widoczne w wąskich szczelinach hełmu, zamknęły się ze
zmęczeniem.
- Oszalał z gniewu, a może po prostu odjęło mu rozum bez powodu. Zostaliśmy
zdradzeni, Gerrodzie, zdradzeni przez Rendela. Rzucił nas na pastwę ptasim
stworzeniom!
- Jakże stosownie! Wszak zdrady rodzinne w klanie smoka występują na porządku
dziennym!
Dru uciszył towarzysza krótkim ruchem dłoni.
- Powiedziałeś „ptasim stworzeniom”? Są podobne do ludzi?
- Bardzo. Posłużyli się taktyką Tezerenee i ojciec jest przekonany, że to
Rendel...
- Ha, nie musisz wymyślać mu kary za tę zbrodnię - wtrącił Gerrod. - Rendel jest
bardzo, ale to bardzo martwy.
- Nie ma na to czasu! Po co przysłał cię Barakas?
Drugi Tezerenee znów się stropił, teraz jednak z innego powodu.
- Właściwie... Właściwie to nie on. Wysłał mnie, żebym się dowiedział, co się
stało i
czy nie czeka nas śmierć z rąk naszych współplemieńców. Kiedy... Kiedy
zobaczyłem, co się
dzieje, wyszedłem z kryjówki. - Tu zerknął ukradkiem na Silestiego. - On spotkał
się ze mną i
powiedział, że wyśle wieści do prawdziwego dobroczyńcy, który zadecyduje o moim
losie. Z
pewnością miał na myśli ciebie.
Dru odwrócił się i napotkał spojrzenie Silestiego. Ponury Vraad skrzywił się,
jakby
już odgadł jego decyzję. Dru przyjrzał się uważnie Iuxhivanowi, próbując
zobaczyć w nim
człowieka, nie Tezerenee.
- Po co tu przyszedłeś?
Ixjchivan pozwolił sobie na lekki uśmiech. Choć nadal nękały
296
go wątpliwości, wiedział, że ten obcy go wysłucha. Klan jeszcze nie stracił
szansy na
przetrwanie.
- Pomóż nam. Pomóż nam odeprzeć ptaki i zająć ich ziemie. Musisz to zrobić. To
także twój dom. Potrzebujesz naszych umiejętności, a my potrzebujemy waszej
siły.
- To propozycja twoja czy twojego ojca?
- Moja, ma się rozumieć.
Gerrod parsknął, ale nie powiedział słowa.
- Twoja propozycja... - mruknął Dru, trochę zaskoczony. - Twoja propozycja i
każda,
którą mógł wysunąć twój ojciec, zostanie odrzucona. Nie będziemy dla was
zdobywać tego
świata.
Silesti uśmiechnął się. Obaj Tezerenee byli zbici z tropu. Dru wskazał zebrane
wokół
tłumy.
- Myślisz, że mógłbym kazać im walczyć dla Tezerenee? Myślisz, że oni chcą
walczyć? Czy tak to wygląda?
- Wszyscy zginiemy, jeśli się nie zjednoczymy!
- To nowy... nie, to jest prawdziwy świat. Rządzi się własnymi prawami.
Rzucaliście
czary? Czy uzyskaliście pożądane rezultaty? Widzę po twoich oczach, że nie.
- Łącząc siły...
- To nic nie da. Większa część tego kontynentu jest opanowana przez
Poszukiwaczy. -
Słysząc z ust Dru nieznaną im nazwę, Tezerenee unieśli brwi, ale żaden mu nie
przerwał. -
Starliście się tylko z jedną grupą. Nawet razem jesteśmy zbyt nieliczni, by ich
pokonać. Ale
nasz dzień nadejdzie, jeśłi dobrze zrozumiałem.
- Musimy przeżyć do tego dnia! - zaprotestował Lochivan, wzrokiem szukając
wsparcia u brata.
Gerrod wzruszył ramionami, ale spróbował:
- Myślę, mistrzu Zeree, że powinniśmy być otwarci na propozycje. Zgodzić się na
wszystko, by uratować klan.
- Gdybym wiedział, co zrobić, sam bym coś zaproponował. Nadal zależy mi na losie
tych, którym pomogłem przejść. Nie miałbym nic przeciwko, gdyby wraz z nami
przetrwali
również Tezerenee.
„Za dużo tego gdybania - pomyślał Dru. - Ale gdyby opiekunowie pomogli nam ten
jeden raz, o więcej nie mógłbym prosić”.
297
- Przychylimy się do twojej prośby - odparł nagle znajomy głos w jego głowie. -
W
uznaniu dla twoich zasług, nie dla takich jak oni.
Dru rozejrzał się. Vraadowie stali bez ruchu, wszyscy patrzyli na niego. Również
usłyszeli głos i wiedzieli, do kogo przemawia.
- Dlaczego teraz? Dlaczego wróciliście po wszystkim, co już zdążyłem zrobić?
Odczuł zmartwienie i dezorientację. Ten opiekun już nie był pewien swego miejsca
w
świecie.
- Ci, którzy wrócili, coraz rzadziej z nami rozmawiają. Nadal przyświeca im cel,
dla
którego zostaliśmy stworzeni i któremu służyliśmy, ale już nie rozumiemy ich i
przestajemy się
nimi przejmować. Są naszymi panami i zarazem czymś innym. Nie wiemy, czy mamy
być im
posłuszni. Przynajmniej jeden spośród nas już się wyłamał, a inni proponują
wycofanie się z
tej płaszczyzny i czekanie na posunięcie beztwarzych.
- Czy przysłali cię twoi... czy przysłali cię beztwarzy?
- Sam powziąłem decyzję - Złamałem stare prawa, jakim podlegaliśmy, i kiedy
tylko
udzielę ci pomocy, odejdę wraz z resztą. Uważam, że zasługujesz na pewne
względy. Twoje
przymioty zwróciły uwagę założycieli na całą rasę. Tyle się nie zmieniło od tych
pierwszych
dni, kiedy starali się wychować swoich następców. Dlatego w końcu spełnię swój
obowiązek.
- Co zrobisz? - Dru nie przypuszczał, by cokolwiek mogło odwieść patriarchę od
marzeń o podboju.
- Widziałem w twoich myślach tego Barakasa, władcę Tezerenee. Może sprzeciwiać
się twojej decyzji, ale nie sprzeciwi się woli swojego boga.
- Teraz jesteś bogiem? - zapytał drugi głos znikąd. - Czy tak wypełniasz swoje
obowiązki? Wydaje się, że boskość już nie jest naszą mocną stroną.
Vraadowie otaczający Dru skamienieli, słuchając sprzeczki potężnych istot,
których
nie widzieli ani nie wyczuwali, tylko słyszeli w swoich głowach. Mistrz magii
bez trudu
przypisał głosom odpowiednie wizerunki. Oczami wyobraźni ujrzał smoka stojącego
298
naprzeciwko wilka, który dziwnym trafem mocno przypominał Cabała.
- To moja sprawa - powiadomił wilka fałszywy smok.
- Jestem tu, by cię wspierać - odparł skromnie wilk. - Pragnę tego samego, co
ty... być
panem, nie sługą.
- Ja nadal służę, na swój sposób! Robię to wszystko w celu ukończenia
pierwotnego
zadania nałożonego na nas wtedy, gdy jeszcze mieliśmy panów takich, jakich
dobrze
znaliśmy!
- To również moje pragnienie. I ich, jeśli wolno mi dodać. Choć Dru nie wyczuwał
obecności opiekunów, wiedział, że do dwóch pierwszych dołączył trzeci.
- Zatem wszyscy jesteście zgodni? - zapytał smok z wahaniem. - Co będzie, gdy
już się
dokona? Macie jakieś propozycje?
- Dru, co się dzieje? - zawołał Silesti.
Inni Vraadowie stali i patrzyli w niebo, jak gdyby tam mogli zobaczyć istoty
decydujące o ich losie. Jeszcze niedawno myśleli, że przybyli do nowej ojczyzny,
a teraz
zastanawiali się, czy tylko nie odroczyli godziny zagłady.
- Cicho, głupcze! - warknął Gerrod, ale i on spojrzał na wysokiego
czarnoksiężnika,
czekając na odpowiedź.
W tym czasie opiekunowie przystali na zaproponowany plan. Dru niewiele rozumiał;
wiedział tylko, że zbuntowali się przeciwko istotom, które niegdyś były ich
niekwestionowanymi panami.
- To nie bunt, mały człowieku, choć niektórzy mogą tak uważać - powiedział ten,
który
go faworyzował.
Ciemniejszy poruszył się, ale nie odpowiedział. Fałszywy smok mówił dalej:
- Twój lud musi odbyć ostatnią podróż do miejsca, w którym urośnie w siłę i
rozum.
Tam zostawimy was samych. Nie powinniśmy się wtrącać, to niewłaściwe.
- Możemy ingerować tylko wtedy, gdy jest to nieuniknione - szepnął wilk w głowie
Dru. - Tylko w razie konieczności.
Ogromnie przypominał Meleneę tonem głosu i charakterem. Dru zastanowił się, czy
przypadkiem opiekun nie sięga do jego wspomnień, kształtując swoją osobowość.
Potrafił
wyobrazić sobie
299
tylko tych, którzy z nim rozmawiali. Reszta przypominała mrówki, odczuwające i
reagujące identycznie mimo wcześniejszych twierdzeń o indywidualności.
Opiekunowie powzięli decyzję. Będzie musiał natychmiast wrócić do Nimth i
przekazać ją tym, którzy jeszcze tam przebywali, ale jeśli...
- Oni wiedzą - wtrącił opiekun. - Wszyscy Vraadowie z wyjątkiem Tezerenee już
wiedzą - Tak postanowiono.
- Po co w takim razie jesteśmy warn potrzebni? - burknął Dru. Wbrew wysiłkom
jego
głos zdradzał bezradność i rozgoryczenie. Po co tak się starał?
- Ponieważ gdyby nie ty, nie wtrącilibyśmy się, a wówczas rasa Vraadow zostałaby
skazana na wymarcie, po raz drugi i ostatni ponosząc porażkę..
- Prawo założycieli - zachichotał wilk.
- Będę wam potrzebny podczas rozmów z Tezerenee - oznajmił Dru na głos, żeby
wszyscy słyszeli. - Barakas ufa mi bardziej niż komukolwiek innemu, nawet
spośród swoich
krewnych. Przekonam go, że Tezerenee mogą dołączyć do rasy Vraadow bez strachu
przed
odwetem.
„Miejmy nadzieję” - dodał w myślach. Możliwe, że opiekunowie usłyszeli ten
bezgłośny komentarz, bo ton fałszywego smoka stał się mniej poważny.
- Nie można osiągnąć celu bez ciebie... i jego.
Gerrod drgnął i twarz, ledwo widoczna pod kapturem, pobladła mu z przerażenia.
- Mnie?
- Ciebie - potwierdził smok.
W tej chwili świat zamigotał. Dru, który na wpół się tego spodziewał, i Gerrod,
który
został zupełnie zaskoczony, znaleźli się na pobojowisku... przed zdumionym, ale
równie
groźnym wielmożnym Barakasem Tezerenee.
XXII
- Dru Zeree. Gerrod. Przez myśl mi nie przeszło, że was jeszcze zobaczę.
- Tak, wielka szkoda, prawda, ojcze? - parsknął syn głowy rodu.
- Lepiej nie odzywaj się do mnie w ten sposób.
Dru zignorował tę wymianę zdań, patrząc na jeszcze nie uprzątnięte pobojowisko.
Wokół leżały ciała Vraadow i Poszukiwaczy. Nie dziwiło go, że skrzydlaci
ponieśli ciężkie
straty, ale wiedział, że Tezerenee nie przeżyją drugiego poważnego ataku.
Zostało ich bardzo
niewielu.
- Lochivan przyszedł do ciebie, prawda, Zeree? - zapytał władca Tezerenee. Oczy
mu
rozbłysły, gdy zobaczył, że Dru rachuje poległych Tezerenee. - Nerwy go
zawiodły.
- Odzyskał zdrowy rozsądek, ojcze zdobywco!
- Gerrod, bądź cicho. - Dru zachodził w głowę, dlaczego opiekun przydzielił mu
zakapturzonego Vraada. Sam nie dał znaku życia; wyczułby jego obecność. Dlaczego
jeszcze
nie objawił się Barakasowi?
Młodszy Tezerenee uciszył się. Patriarcha patrzył na nich gniewnie, jakby
zastanawiając się, po co tu przyszli. Dru na jakiś czas uśmierzył sprzeczkę,
mógł więc mówić
bez przeszkód.
- Przeprawiliśmy się, Barakasie.
- To widać.
Parę zbrojnych Tezerenee przesuwało się w stronę rozmawiającej trójki. Niektórzy
wskazywali na Gerroda. Dni zaczął rozumieć sens jego obecności. Gerrod był
jednym z nich,
ale został porzucony w Nimth. Teraz stał wśród nich, twarzą w twarz z ojcem.
Pełnił rolę
latarni sygnałowej, czegoś, co znali i rozpoznawali z daleka.
- Inaczej niż wy - podjął Dru. - Znaleźliśmy prawdziwą ścieżkę, którą można
przejść
we własnym ciele. Nadchodzą inni. Niedługo cała rasa Vraadow znajdzie się po tej
stronie.
Twarz patriarchy była blada jak kość.
- Zasłużyłeś na moje gratulacje, ale powoli tracę cierpliwość. Powiedz mi, po co
naprawdę tu przyszedłeś? Omówić warunki kapitulacji? Tego chcesz? Myślisz, że
powierzymy swoje życie w ręce tych, którzy z przyjemnością rozpięliby nas na
kole i poddali
najwymyślniejszym torturom?
Wizja roztoczona przez głowę rodu była przerażająca, ale Dru nie mógł
zaprzeczyć, że
nie brakowało takich, którzy z radością wprowadziliby w czyn jego słowa.
Wiedział też, że
Vraadowie są zdolni do innych rzeczy.
- Niech przeszłość zginie wraz z Nimth, Tezerenee! Nadszedł czas, by rasa
Vraadow
stała się jednym ludem, nie luźnym zbiorowiskiem zepsutych i okrutnych
osobników.
Smoczy wojownicy, mężczyźni i kobiety, kręgiem otoczyli rozmawiających. Barakas
spiorunował ich wzrokiem, ale nie rozkazał wrócić do grzebania poległych.
- Nam niczego nie potrzeba. Klan przeżyje!
- Czy to nazywasz życiem? - zawołał ktoś wyzywająco. Głowy odwróciły się ku
wielmożnej Alcii, która wystąpiła na środek kręgu. Nadal była wojowniczką,
piękną i
wytworną, ale jej twarz zdradzała zmęczenie. - Ile dzieci, które podobno
kochasz, musi
umrzeć? Anrek i Hyria nie żyją! - Jej chłodna fasada zaczęła kruszyć się na ich
oczach.
Dru nie mógł skojarzyć imion, podobnie zresztą jak sam patriarcha. Barakas
machnął
ręką i wrócił do losu, jaki rzekomo miał spotkać Tezerenee z rąk ich kuzynów.
- Możemy przedłużyć sobie życie, wracając do kojca, z którego się wyrwaliśmy,
obcy,
ale co to będzie za życie, skoro możesz zaproponować nam tylko cierpienie?
- Nie mogę ci obiecać, że twój klan zostanie przyjęty bez sprzeciwu. Jeśli to
zrobię,
nie będę miał pretensji, gdy odwrócisz się i odejdziesz. Ja zrobiłbym to samo.
- Wszystko się zmieniło, ojcze - wtrącił Gerrod. - Ludzie w większości też, choć
wątpię, czy potrafią zapomnieć o twojej zdradzie.
- To robota Rendela! Gdybym mógł... - Barakas zamknął usta. Mina wielmożnej
Alcii
ostrzegła go, że ściągnie nieszczęście na własną głowę, jeśli nadal będzie
pomstować na syna.
Dru zerknął na Gerroda, który w odpowiedzi wzruszył ramionami. Twarz
przysłonięta
kapturem nie zdradzała emocji. Obaj uznali, że pora nie jest odpowiednia na
mówienie o
śmierci Rendela.
- Cała ta rozmowa jest bez sensu! - Barakas wyprostował się na całą imponującą
wysokość. Jego autorytet był nieledwie przytłaczający. Wszyscy cofnęli się lub
wrośli w
ziemię - z wyjątkiem Dru. On już raz stawił czoło wielkiemu niczym niedźwiedź
Vraadowi i
miał to powtórzyć. - Bez sensu! Wszyscy zginiemy, chyba że połączymy siły!
Musimy
ujarzmić ten świat, wydrzeć ziemię straszydłom, straszydłom, które się tu
rozpleniły! Nie
mamy dokąd pójść!
Dru nagle usłyszał głos opiekuna, który zwracał się tylko do niego:
- Jeszcze nie mów mu o mnie, jeszcze nie pora! Powiedz tylko, że jest inne
miejsce i że
możecie tam dotrzeć. Niech wysłucha wszystkiego przed...
„Przed czym?” Gładząc palcami srebrne pasemko, które przydał sobie, jak mu się
zdawało, z tysiąc lat temu, Dru rzekł do Barakasa:
- Za morzami na wschodzie leży ląd. Możemy tam dotrzeć i zapewnić, że
Poszukiwacze - skrzydlaci - nie będą nas niepokoić. Znajdziemy tam ziemię, która
da się
ujarzmić, i czas na odświeżenie sił. I na ponowną naukę naszych magicznych
umiejętności. W
tym świecie musimy podążyć ścieżkami innymi niż te, które obróciły Nimth w
rozkładającą
się skorupę.
Tezerenee i garstka obcych, którzy przybyli wraz z nimi i przeżyli atak,
obrzucali się
pełnymi nadziei spojrzeniami i szeptem komentowali słowa Dru. Barakas
zastanawiał się nad
odpowiedzią.
- Jego odpowiedź będzie taka sama - rzekł opiekun do Dru. - On podąża własną
ścieżką i nie umie z niej zawrócić bez narażania na uszczerbek swojej dumy i
autorytetu. -
Ton opiekuna zdradzał zaskoczenie. - Woli, żeby wszyscy zginęli, tocząc do końca
przegraną
walką. Zbyt często widywałem takie postawy. Między innymi z tego powodu w ciągu
eonów
doszło do niezliczonych porażek.
- Co możemy zrobić?
- Zwlekać jeszcze przez jakiś czas. Barakas będzie miał powód, żeby przystać na
twoje
warunki.
- Co to znaczy? - zapytał czarnoksiężnik. Odpowiedziała mu cisza. Przeniknął go
chłód. Opiekun planował pokaz siły, coś więcej niż nagłe pojawienie się zjawy z
gruzów.
Choć taki widok powinien wystarczyć. Na nim zrobił wrażenie. Ale przypomniał
sobie, że
gdy tylko poznał, iż wilk nie zaatakuje, jego strach i zdumienie zmalało. Ten
opiekun chciał
dać Barakasowi lekcję, ale jaką?
- Zdradziłeś się, Zeree - powiedział patriarcha z nową, nie wiadomo skąd wziętą
siłą.
Jego ludzie podupadli na duchu. Byli tak bardzo przyzwyczajeni do jego rządów,
że nikt się
nie odezwał, choć na szali ważyła się ich własna przyszłość, ich własne życie. -
Vraadowie
zawsze opierali swe życie na magii. Wszyscy Vraadowie z wyjątkiem Tezerenee! -
Barakas
triumfalnie powiódł wzrokiem po zebranych. - Nie potrafilibyście przeżyć nawet
tam, gdzie
nie zagrażałby wam wróg. Żaden z was nie wie, jak przetrwać bez pomocy czarów!
Choroby,
głód, wypadki, zła pogoda... Nie rozumiecie takich rzeczy! Jeśli ktoś kogoś
potrzebuje, to wy
nas! Potrzebujecie naszej wiedzy, naszych umiejętności przeżycia! To wy musicie
zapytać,
czy możecie dołączyć do nas!
- Nie do wiary! - mruknął Gerrod. - Jochivan wysunął tę samą bezczelną
propozycję!
Tylu zginęło, śmierć zagląda wam w oczy, a ty śmiesz wysuwać żądania!
- Bądź w pogotowiu! - uprzedził opiekun, ale nie zdradził swoich planów.
Powietrze wypełnił aż nazbyt dobrze znajomy szum wielkich skrzydeł.
- Wracają! - krzyknął jeden z Tezerenee. Jego głos nie zdradzał zapału bitewnego
ani
nawet stanowczości, tylko zmęczenie. W czasie wszystkich bitew w Nimth nigdy nie
starli się
z tak licznym prawdziwym wrogiem.
- Barakasie... - zaczął Dru.
- Nadszedł czas wywijania mieczem, nie językiem, Zeree!
Ucieczka jest niemożliwa, ponieważ umieją zapobiec teleportacji swoimi
przeklętymi
medalionami!
Tezerenee gorączkowo przygotowywali się do bitwy. Przyprowadzono dwa latające
smoki. W rękach wojowników zmaterializował się oręż wszelkiego rodzaju. Łucznicy
zajmowali pozycje. Parę osób robiło, co tylko mogło, by uzyskać siłę woli
wystarczającą do
rzucenia udanych czarów.
Wielmożna Alcia została z wysokim Vraadem, gdy jej małżonek pospieszył do swoich
oddziałów.
- Mistrzu Zeree, jeśli możesz nam pomóc, jak dałeś do zrozumienia, najwyższa
pora to
zrobić! Jeśli nie, umrzesz wraz z nami!
Gerrod odwrócił się do Dru.
- W co nas wpakował ten przeklęty strzęp żyjącej magii? Nie wystarczyłoby
zrzucić
nas z wysoka i patrzeć, czy zdołamy opracować czar przed rozbiciem się o ziemię?
- Czekaj spokojnie. - Łatwo powiedzieć, ale nawet Vraadowi trudno było uwierzyć,
że
nie zostali na łasce losu.
- Cóż za pesymistyczna gromada - rzekł długo oczekiwany głos. - Czas się
objawić.
- Co to było? - zapytała wstrząśnięta władczyni Tezerenee, rozglądając się w
daremnej
próbie ujrzenia czegoś, co nie było widzialne. - Co takiego wyczuwam?
Poszukiwacze opadli z nieba w liczbie, która odebrała odwagę nawet
najdzielniejszym
Vraadom. Nawet Barakas zawahał się, przybity potęgą wroga. Tezerenee czekała
nieuchronna
śmierć. Również w pełni sił nie mogliby liczyć na pokonanie takiej armii.
Przeciwnik zasilił
szeregi posiłkami z odległych gniazd. Taktyka Poszukiwaczy różniła się od
ludzkiej.
Zamierzali zmiażdżyć najeźdźców i wybić ich do nogi, nie zdziesiątkować.
Ziemia wybuchła. Tylko Dru wiedział, co się dzieje. Reszta miała wrażenie, że
świat
postanowił zetrzeć ze swojej powierzchni denerwujące stworzenia, które próbowały
wzniecić
na nim spustoszenie. Nawet Gerrod spojrzał pod nogi tak, jakby się spodziewał,
że ziemia się
pod nim rozstąpi.
Stopiona skała z trzewi Barakasowego Smoczego Królestwa - Dru stwierdził, że z
braku innego wyboru nawet on przywykł do używania tej nazwy - wzniosła się we
wściekłym
gejzerze. Zdawało się, że jeszcze chwila, a wrząca lawa spadnie na wszystkich
skrzydlatych i
Vraadow.
Nastąpił chaos. Ludzie rozbiegli się w poszukiwaniu schronienia, Poszukiwacze
gorączkowo usiłowali utrzymać się wysoko w powietrzu, z dala od gorącej skały.
Dru
zastanawiał się, co też ziemia myśli o tym pokazie siły. Z zadziwiającym
spokojem znosiła
takie bezceremonialne traktowanie. Przecież musiała wiedzieć, co się dzieje;
musiała
wiedzieć, że jeden z jej byłych sług łamie prawa ustanowione przez założycieli,
których
umysły zjednoczyły się w jej wielki umysł. I może wiedziała. Może poczynania
opiekunów
nie były tak rewolucyjne, jak myśleli oni sami. Dru zdążył się zorientować, że
starożytni byli
mistrzami w manipulowaniu innymi.
Powoli dla wszystkich stawało się jasne, że w tym płomienistym gejzerze jest coś
wyjątkowego i niepokojącego. Nikt nie został poparzony; właśnie uświadamiali
sobie, że
burza śmierci wcale nie miała miejsca. Ich uwagę zaczynał przyciągać niewyraźny
kształt.
Dru już go poznał. Widok wywarł piorunujące wrażenie na Tezerenee i
Poszukiwaczach.
Obie strony wiedziały, że nie jest on dziełem przeciwnika.
Tęcza barw zatańczyła wokół konturów wielkiej bestii, którą upodobał sobie jeden
z
opiekunów. Smok też zdawał się mienić, jakby sam zrodził się z tęczy. - Koniec
wojny.
Słowa wyrzeczone zostały tonem tak obojętnym, jakby bliskie starcie stanowiło
jedną
z pomniejszych trosk wszechwładnego mówcy. Dru pozwolił sobie na przelotny,
ukradkowy
uśmiech. Opiekun miał wyczucie dramatyzmu; wybrał idealną chwilę na
zakomunikowanie
wiadomości. Teraz rozumiał, dlaczego opiekun tak długo zwlekał - wiedział, że
Poszukiwacze uderzą, może nawet zaplanował wszystko w ten sposób, by Dru i
Gerrod
przybyli tylko parę minut przed atakiem. Przedstawienie przeznaczone było nie
tylko dla
Vraadow. Opiekun dopilnował, żeby skrzydlaci nie poważyli się drugi raz przebyć
morza w
celu odkrycia tajemnic założycieli.
Być może Poszukiwacze już zrozumieli przesłanie, ponieważ próbowali się wycofać.
Najwyraźniej mieli ochotę ukryć się w swoich gniazdach i nie wystawiać z nich
dziobów,
dopóki niebezpieczeństwo nie zostanie zażegnane.
Ognista głowa zwróciła się w stronę wysokiego ptakoluda, który dowodził atakiem.
Smok przeszył go palącym spojrzeniem.
- Znasz moc, którą jestem. Albo zostanę wysłuchany, albo gniazda już nigdy nie
zaznają spokoju.
Poszukiwacze zastygli w powietrzu, ledwo poruszając skrzydłami i starając się
wyglądać nieszkodliwie jak gołąbki. Znali potęgę piętrzącej się przed nimi
istoty, gdyż
powiązali ją z posągami w jaskini, i nie byli na tyle głupi, by nie
podporządkować się jej woli.
- Byłoby najlepiej, gdyby ta ziemia została oczyszczona z was wszystkich!
Powróciłby
spokój. Równowaga zostałaby zachowana.
Strach zjednoczył Vraadow i Poszukiwaczy. Rozległy się okrzyki i niezrozumiałe
skrzeczenie.
Fałszywy smok spojrzał z góry na drobne figurki ludzi.
- Niewiele rzeczy przemawia na waszą korzyść, ale ten, który do was przybył,
ubił targ
bądący gwarancją waszego dalszego istnienia.
Parę tuzinów Vraadow spojrzało na Dru z rozbudzonym na nowo zdumieniem. Nawet
Barakas popatrzył na swojego byłego sprzymierzeńca z wahaniem... i dlaczego nie?
Czyż nie
uczynił ze smoka totemu klanu, czyż nie podkreślał jego potęgi tak bardzo, że w
ciągu stuleci
uwierzył we własne słowa?
- Jeszcze nie nadszedł wasz czas do życia na tym ladzie. Może w przyszłości,
kiedy
przystosujecie się do tej ziemi... albo ziemia zmusi was, żebyście się
przystosowali.
Zostaniecie przeniesieni tam, gdzie przebywa reszta waszej rasy.
Paru Tezerenee energicznie pokiwało głowami, biorąc słowa opiekuna za boskie
prawo. Gerrod stojący obok Dru parsknął.
- Uznali to stworzenie za swego prawdziwego pana - szepnął ze złośliwym
zadowoleniem.
- Co do was - smocza głowa odwróciła się do Poszukiwaczy. - Przyszłość
zadecyduje
o waszym losie. Wracajcie do swoich gniazd i postarajcie się żyć tak, aby
przetrwać.
Zostawcie w spokoju te istoty, nie szukajcie tajemnic starożytnych. Musicie
zadowolić sią
samą ziemią. To jedyne ostrzeżenie, jakie otrzymacie. Wiedząc, że zostali
odprawieni,
skrzydlaci pierzchli w panice. Dru wątpił, czy czegoś się nauczą. Prawdopodobnie
będą
unikać lądu leżącego na wschodzie, ale nawet bóstwo, zresztą fałszywe, nie mogło
wymóc na
nich zmiany przyzwyczajeń.
- Niech ten naznaczony srebrem powiedzie was do waszego ludu i waszego domu -
podjął fałszywy smok jeszcze bardziej władczym tonem. - Pamiętajcie, że są tam
ci, którzy
czuwają nad tą ziemią. Lepiej, żebyście ją uszanowali.
Barakasem targał lęk, ale jeszcze nie miał zamiaru rezygnować. Ośmielił się
postąpić
w stronę ognistej zjawy i spojrzeć w to, co uchodziło za jej oczy.
- Przelaliśmy tu krew! Krew Tezerenee! Musimy pomścić wyrządzone krzywdy!
Przecież ta ziemia ma być nasza! Sam tak powiedziałeś! Po co więc czekać?
- Wszystko w swoim czasie. Wasz czas dopiero nadejdzie. Krew, o której mówisz,
powinna ci to powiedzieć. Niepotrzebna śmierć nie przynosi honoru. - Potem
opiekun
wypowiedział słowa skierowane tylko do Dru. - Obawiam się, że będziesz musiał
mieć go na
oku, gdy wraz z innymi odejdę z waszego życia. Myślę, że wbrew moim staraniom
ten człowiek
nie pozwoli, by lata mijały w pokoju.
- To było do przewidzenia - odparł Dru.
Władca Tezerenee umilkł, dumając nad słowami fałszywego smoka. Było jasne, że
sama obecność imponującej istoty wywiera na nim efekt, niezależnie od
wypowiadanych
słów. Wreszcie pokiwał głową.
- Tak. Chylę czoła przed twoją mądrością. - Ogromny Tezerenee przykląkł na znak
pokory. - Sławiony niechaj będzie Smok z Głębin, który poprowadzi nas ku naszemu
przeznaczeniu!
Dru z oszołomieniem patrzył, jak Tezerenee jeden po drugim biorą przykład z
patriarchy. Tylko dwie osoby nie padły na kolana, on i Gerrod, który, kręcąc
głową, spoglądał
na swoich krewniaków.
- Dru Zeree, musisz pojednać te dwie grupy. Dasz rade.?
- Mogą tylko spróbować.
Smok nisko pochylił głowę, przyjmując odpowiedź do wiadomości.
- W takim razie ruszamy. I ruszyli.
W jednej chwili tłoczyli się w obozie, który omal nie stał się ostatnim
bastionem
Tezerenee, a chwilę później Dru stwierdził, że stoi w lesie niedaleko widmowego
obszaru
wiodącego do Nimth. Zdewastowany krajobraz Nimth nakładał się na łąki i drzewa.
Mistrz
magii miał nadzieję, że już nigdy nie będzie mu dane oglądać tego rozkładającego
się świata
od drugiej strony zasłony.
Zobaczył innych Vraadow. W pobliżu stał Silesti z kilkoma pomocnikami.
Towarzyszył im Lochivan, którego mina wyrażała niemałą udrękę. Było jasne, że
czekali na
powrót wysłanników.
Gerrod zmaterializował się niedługo po nim, a zaraz potem pojawili się krewniacy
zakapturzonego Tezerenee. Choć w chwili nagłej przeprawy wszyscy klęczeli, teraz
stali,
wyjąwszy oczywiście tych, którzy odnieśli poważne rany w starciu ze
skrzydlatymi. Barakas
błyskawicznie zorientował się w sytuacji i zajął miejsce u boku dawnego
sojusznika.
Silesti nastroszył się na widok patriarchy. Vraadowie skupili się wokół niego.
Lochivan na wszelki wypadek zastygł w bezruchu; nie chciał, żeby jego ruch
został mylnie
zinterpretowany.
Wszystko zależało od Dru. Wysoki Vraad wszedł w słowo władcy Tezerenee i
Silestiemu, którzy jednocześnie zaczęli coś mówić.
- Dość tego! Zemsta nigdy nie przyniosła nam nic dobrego! Silesti, szanujemy się
wzajemnie, ale obaj robiliśmy rzeczy równie okropne jak Tezerenee! Na ich
miejscu
postąpiłbyś tak samo! Mam rację?
Wiedział, że tak, gdy Silesti nie odpowiedział. Mimo wszystko było za wcześnie,
by
składać sobie gratulacje. Vraadowie i Tezerenee jeszcze mogli skoczyć sobie do
gardeł.
- Jesteście w nowym świecie, jedni i drudzy! To nie Nimth. Ten świat nie pozwoli
wam się zniszczyć - prędzej spróbuje was w tym wyręczyć. - Dru zagrał ostatnią
kartą, która
miała uderzyć w to, w co wierzyli obaj przeciwnicy. - Weźcie pod uwagę potęgę
opiekunów.
Przenieśli nas z taką łatwością, jak my przenosimy garść piasku. Oni żądają
pokoju. Który z
was chciałby sprawić im zawód... i tłumaczyć się, gdy przyjdą zapytać o
przyczynę?
Silesti głośno przełknął ślinę. Widział, jak jeden Vraad po drugim byli
przenoszeni do
miejsca wybranego przez opiekunów. Nie mógł kwestionować potęgi czegoś, co bez
wysiłku
przemieszczało grupy czarnoksiężników.
Stojący naprzeciwko niego Barakas też się zastanawiał. Jak powiedział opiekun,
trzeba będzie w przyszłości mieć go na oku. Władca Tezerenee przeniósł
spojrzenie z
Silestiego i Dru na poległych wojowników. Widział na własne oczy, jak smok
poradził sobie
ze skrzydlatymi i jak przeniósł wszystkich na drugi kontynent. A jednak nie
wyrzekł się
marzenia o podboju, nawet teraz.
- Nie oferuję przyjaźni - odparł wreszcie - ale proponuję współpracę. Silesti,
nie
miałem zamiaru porzucać rasy Vraadow, ale skoro winowajca pochodzi z mojego
rodu, biorę
odpowiedzialność na siebie.
Nikt nigdy nie słyszał z ust władcy smoczego klanu oświadczenia tak bliskiego
przeprosinom. Silesti wiedział to doskonale.
- Ja też proponuję współpracę... pod warunkiem, że Dru Zeree zostanie najwyższym
rozjemcą.
Choć Dru spodziewał się czegoś takiego, rozpaczliwie pragnął odmówić. Zrobił
więcej niż trzeba dla dobra rasy Vraadow. Teraz chciał odpocząć i tylko tego
pragnął. Jednak
zdawał sobie sprawę, że problematyczny triumwirat, który tutaj się zawiązywał,
ma większe
szansę na przetrwanie niż pozostawione bez dozoru przymierze między dwoma
rywalami. Nie
po raz pierwszy utrzymanie pokoju będzie zależało od niego.
Barakas pokiwał głową. Spojrzał na Dru i zdążył zobaczyć, że czarnoksiężnik nie
jest
zachwycony propozycją Silestiego.
- Zgadzam się, jeśli mistrz Dru też wyrazi zgodę. Dru nie miał wyboru.
- Zgadzam się.
Nikt nawet nie zaproponował, żeby podali sobie ręce.
Dru powoli wypuścił powietrze, rad, że wreszcie jest po wszystkim. Mógł zająć
się
innymi sprawami, myślenie o których skręcało mu wnętrzności przez cały czas
układów z
Tezerenee.
- Silesti! Czy moja córka i moja... moja narzeczona przeprawiły się bezpiecznie?
Silesti przestąpił z nogi na nogę. Wyglądał nie jak mistrz czarnoksiężnik, ale
jak
dziecko przyłapane na psocie.
- Nikt nie zjawił się po grupie, która przybyła zaraz po tobie. Wysłałem
Bokalee, by
sprawdził, co się dzieje. - Vraad miał zakłopotaną minę. - Jeszcze nie wrócił.
- Nie wrócił? A ty nic mi nie powiedziałeś?
Dru rozejrzał się, szukając wierzchowca. Najbliżej stał skrzydlaty smok należący
do
jednego z nowych popleczników Silestiego. Bez słowa popędził w jego stronę.
- Mistrzu Dru! - zawołał Gerrod. - Zaczekaj!
- Zeree! - ryknął patriarcha.
W tej chwili nie mieli dla niego znaczenia. Przeniesienie rasy Vraadow do
prawdziwego świata i załagodzenie, jeśli nie zlikwidowanie rozdźwięku między
Tezerenee a
całą resztą też będzie niewiele znaczyć, jeśli Sharissie i Xiri nie uda się
przejść przed
odcięciem Nimth przez opiekunów.
- Daj mi to! - rozkazał. Zaskoczony jeździec podał mu wodze. Dru skoczył na
grzbiet
smoka i poderwał go w górę. Zwierz walczył przez chwilę, buntując się przeciwko
nieznajomemu, ale żelazna wola Dru zmusiła go do posłuszeństwa. Rozpościerając
potężne
skrzydła, stwór szybko wzbił się w niebo.
Dru niewiele zapamiętał z przeprawy, jeszcze mniej niż ostatnio. Patrzył na
nałożone
krajobrazy niewidzącym wzrokiem. Widział tylko Sharissę, Xiri i wiernego
Sirvaka. Smok,
który wznowił walkę, gdy zrozumiał, że jego nowy jeździec zamierza wrócić do
widmowych
krain, teraz pędził co sił w skrzydłach, nie tyle ze strachu przed
czarnoksiężnikiem, ile przed
niespokojną okolicą.
Nimth powitało Dru burzą, w porównaniu z którą jego wściekłość wydawała się
drobiazgiem.
Nie doceniał jej prędkości i siły. Wokół szalały trąby powietrzne, pioruny
wybijały w
ziemi kratery. Dru dostrzegł coś, co mogło być osmalonymi szczątkami jednego lub
kilku
Vraadow, ale leciał zbyt wysoko, a pogoda była zbyt okropna, żeby tracić czas na
przyjrzenie
się z bliska. Modlił się, żeby wśród martwych nie było tych, których szukał.
Mgła, która reprezentowała największe zło magicznej burzy, jeszcze nie dotarła
do
zamku, lecz zbliżała się szybko. Dru zdawał sobie sprawę, że jeśli dotychczasowe
zjawiska
były tylko forpocztą, to nikt nie ujdzie stąd z życiem, gdy uderzą główne siły
burzy.
Nagle kropelki spryskały jeźdźca i smoka. Mag pomyślał, że wbrew wszystkiemu
naprawdę pada deszcz. Myśl pierzchła w chwili, gdy wierzchowiec ryknął z bólu, a
Dru
stwierdził, że płyn wypala mu dziury w ubraniu.
Gdy kierował ranne zwierzę na dziedziniec, dostrzegł paru Vraadow uwijających
się
jak w ukropie. Próbowali zorganizować ostatnią przeprawę. Zostało jeszcze
kilkaset osób i
niejedną czekała śmierć, zanim grupa wyruszy w drogę. Z zadowoleniem zobaczył,
że
wszyscy są w miarę zdyscyplinowani. Już zaznajomili się ze skutkami żrącego
deszczu,
ponieważ większość przypominała żywe sterty ubrań i zbroi.
Zastanowił się, czy rzeczywiście pomylił się w obliczeniach. A może coś
zwiększyło
siłę burzy?
Ludzie uskoczyli w pośpiechu, gdy lądował. Przekazał ryczące zwierzę pod opiekę
Vraada, który mimo zagrożenia został na dziedzińcu.
- Kiedy będziecie gotowi do wymarszu?
- Za parę minut! Jak najszybciej! - odparła okutana szczelnie postać.
- Gdzie moja córka?
- Nikt jej nie widział!
Dru zostawił wierzchowca usłużnemu Vraadowi i wpadł do względnie bezpiecznego
wnętrza zamku.
- Sharissa! Xiri! Sirvak!
Bez odpowiedzi. Spróbował dosięgnąć ich umysłem. Liczył się z tym, że Xiri może
nie odpowiedzieć, bo dotąd nie kontaktowali się w ten sposób, ale miał nadzieję,
że córka lub
famulus...
- Paaanie?
- Sirvak, gdzie jesteś?
- W twojej pracowni. Paaani Sharissa i paaani Xiri próbują opóźnić najgorsze
uderzenie burzy! Coś zakłóca równowagę, mówi paaani Sharisssa!
- Powiedz im, że już idę! - polecił, pędząc w stronę pracowni.
- Wiedzą.
Dru zerwał więź, by zastanowić się nad położeniem. Sharissa i Xiri porwały się
na
przegraną sprawę, ale jeśli zyskają choć odrobinę czasu, to powinno wystarczyć.
Za parę
minut Vraadowie odejdą, a niedługo później przyjdzie kolej na ich trójkę -
czwórkę, wliczając
Sirvaka.
Biegł po schodach, gdy uświadomił sobie, że przecież tutaj nie powinno być
żadnych
schodów. Rozejrzał się, łapczywie chwytając powietrze. Oddalał się od miejsca,
do którego
chciał dotrzeć. Zdolność zamku do spełniania zachcianek pana wyszła daleko poza
granice,
które ustanowił. Zamek zmieniał się niemalże w przypadkowy sposób. Istniało
ryzyko, że
nigdy nie dotrze do komnaty, w której pracowały Sharissa i Xiri.
- Sirvak?
Bez odpowiedzi. Coś przeszkodziło w nawiązaniu połączenia. Coś zablokowało mu
umysł.
I coś, ogromne coś, zatarasowało mu drogę. Dru zdążył zobaczyć zęby,
błękitnozieloną sierść i oczy, które aż nazbyt dobrze przypomniały mu
czarodziejkę, gdy
potężna łapa uderzyła go w bok i pchnęła na ścianę. Jak się wydawało, ściana
powstała ledwie
przed chwilą, po to, by uniemożliwić mu ucieczkę. Vraad osunął się na podłogę.
Kości
zagrzechotały mu w następstwie zderzenia, głowa zagroziła pęknięciem na dwoje, a
oczy
odmówiły posłuszeństwa. Ledwo widział zbliżającego się napastnika.
- Gdzie moja pani, skarbie? - zapytał Cabal, naśladując Meleneę. - Musi
zobaczyć, co
Cabal zrobił, by sprawić jej przyjemność!
Ogromny wilk skoczył. Dru dostrzegł na jego łapie rozległą ranę, której rozmiar
pasował do dzioba Sirvaka.
- Cabal może zabawić się z tobą długo albo krótko, maleńki! Powiedz, co zrobiłeś
z
panią, a zabawa będzie krótka!
Dru spróbował zagrać na zwłokę w nadziei, że w głowie przejaśni mu się na tyle,
by
móc się obronić.
- Skąd się tu... skąd się tu wziąłeś? Gdzie byłeś? Nie widzieliśmy cię.
Jak podejrzewał, Cabalowi nie brakowało próżności Melenei.
- Pani nosiła Cabala w sakiewce! Wypuściła Cabala, gdy tu przyszła, i kazała mu
siać
spustoszenie! - Przed oczami Dru błysnęły rzędy niezliczonych zębów. - Cabal
użył swojej
magii, żeby przywołać burzę! Burza słucha Cabala tak, jak Cabal jest posłuszny
wielmożnej
Melenei! - Na wzmiankę o pani potwór przypomniał sobie, czego chce od leżącego u
jego
stóp czarnoksiężnika. - Gdzie jest pani?
„Teraz! - pomyślał Dru. - Muszę uderzyć teraz, gdy jest zajęty rozmyślaniem o
Melenei!” Spróbował się skupić, ale Cabal natychmiast trzasnął go zranioną łapą.
Zaskowyczał, lecz gdyby spróbował użyć zdrowej łapy, z pewnością straciłby
równowagę. W
przeciwieństwie do Dru, który opiekował się Sirvakiem, Melenea nie zadawała
sobie trudu
uzdrowienia swojego stworzenia. Po co? Zawsze mogła wezwać następne.
- Błąd, zdrajco. Skoro nie chcesz odpowiedzieć, musisz pobawić się z Cabalem. -
Wilk szeroko rozdziawił paszczę, chcąc złapać Vraada za nogi i trochę go
pomęczyć.
- Paaanie! Uciekaj!
Skrzydlaty zwierzak rzucił się ku oczom nic nie podejrzewającego potwora i
uderzył
długimi szponami. Większy famulus zawył z bólu, gdy krew zalała mu pysk.
- Boli! Moje oczy!
Cabal rzucił się jak szalony. Sirvak, pragnący zapewnić Dru jak największe
szansę,
czekał chwilę za długo. Zdrowa łapa wilka wystrzeliła w górę jak strzała,
pochwyciła go i
ściągnęła w dół. Cabal opuścił łapę i przygniótł Sirvaka do podłogi.
Dru dowlókł się do schodów, ale kiedy zobaczył, co się dzieje, próbował
zareagować.
Głowa pękała mu z bólu, więc nie mógł skupić się wystarczająco, żeby zrobić coś
więcej poza
wrzaśnięciem:
- Sirvak!
Czarnozłoty famulus zdążył tylko pisnąć, nim Cabal go zmiażdżył.
- Sirvak, nie! - rozbrzmiał przerażony głos Sharissy. Dziewczyna stała za
ogromnym
wilkiem. Z grozą w oczach patrzyła na śmierć stworzenia, które w dzieciństwie
nazywała
swoim przyjacielem.
Wilk zbyt długo wspierał się na zranionej kończynie, a poza tym trzymał pod łapą
szczątki Sirvaka. Stracił równowagę, chcąc się odwrócić i pochwycić Sharissę.
Zsunął się do
połowy schodów, niemal pociągając za sobą Dru.
- Gdzie jesteś? - zawołał, starając się odzyskać równowagę. - Chodź pobawić się
z
Cabalem!
Był ślepy. Pod tym względem Sirvak spełnił swoje zadanie. Cabal wprawdzie mógł
ich zwęszyć, ale nie mógł zobaczyć.
Sharissa nie dbała o to, czy potwór widzi ją czy nie. Dru podniósł głowę i
zobaczył, że
jego córka wraz z Xiri wchodzi na schody. Jej twarz miała zimny, bezwzględny
wyraz. Po raz
pierwszy wyglądała jak nieodrodna córka rasy Vraadow.
Ku przerażeniu jej ojca i elfki zawołała do zabójcy balansującego na stopniach:
- Stoję nad tobą, Cabalu! Jestem tutaj! Pobaw się ze mną!
- Sharissa, uciekaj! - wrzasnął Dru jak szalony. Miał nadzieję, że dzięki temu
ściągnie
uwagę wilka na siebie. W głowie mu przejaśniało. Jeśli Cabal nie ruszy się
choćby przez
chwilę...
- Mów do mnie, Shari, kochanie! - krzyknął Cabal, znów naśladując swoją panią.
- Zrobię coś więcej! - Sharissa była wściekła, i wściekłość przydała jej sił.
- Chodź... - Nie dowiedzieli się, co chciał powiedzieć Cabal, bo jego ciało
spowiły
jęzory ognia. Potwór ryknął z bólu i zdumienia. Tylko jego trawiły płomienie.
Nawet Dni,
który leżał o długość ręki od magicznego zabójcy, nie czuł żaru.
Cabal zdobył się na ostatni wysiłek, pragnąc ocalić skórę. Jego czar wypadł
żałośnie i
nie spełnił zadania. Wilk upadł, zanosząc się rozpaczliwym wyciem. Ogień zgasł
dopiero
wtedy, gdy po ostatnim słudze Melenei nie został ślad. Dru teraz zrozumiał,
dlaczego nie
mógł się opędzić wrażeniu, że czarodziejka jeszcze nie powiedziała ostatniego
słowa.
Przeczucie go nie omyliło. Podejrzewał, że maleńkie stworzenie, które przebiegło
mu pod
nogami, mogło być famulusem. W tej postaci Cabal mógł niepostrzeżenie
przemieszczać się z
miejsca na miejsce, siejąc spustoszenie, jak kazała pani.
Było po wszystkim.
Sharissa zachwiała się z wyczerpania i rozpaczy. Upadłaby, gdyby nie pomocne
ramię
Xiri. Ojciec i córka popatrzyli na siebie. Dru pokiwał głową i uśmiechnął się,
choć wiedział,
że żadne z nich nie czuje się szczęśliwe.
Potężny grzmot oznajmił, że burza ani myśli przycichnąć, choć Cabal już jej nie
potęgował. Złowieszczy trzask przywołał ich do rzeczywistości i przypomniał o
grozie
położenia.
- Musimy odejść stąd jak najszybciej - zadecydował Dru, podnosząc się powoli i
chwiejnie z podłogi. - Zabierzcie, co potrzeba, i chodźcie ze mną.
Sharissa nie mogła mówić, ale popatrzyła na Xiri. Elfka była niezwykle poważna.
- Sirvak zajął się wszystkim. Na dole czekają ostatnie z twoich koni.
Wiedzieliśmy, że
nie możemy ociągać się zbyt długo. Próbowaliśmy skontaktować się z tobą, chcąc
ci
powiedzieć, żebyś nie ruszał się z miejsca, że idziemy do ciebie, ale nie
mogliśmy cię
znaleźć. - Wskazała na drobiny popiołu, świadectwo śmierci Cabala w płomieniach.
-
Przypuszczam, że to on uniemożliwił połączenie. Sirvak zaproponował, że poleci
na
poszukiwania. Obawiał się najgorszego.
- W takim razie nie ma co zwlekać. Idźcie do koni. - Wbrew staraniom Dru słowa
zabrzmiały zbyt oschle.
- A ty, ojcze? - zapytała Sharissa, wreszcie stając o własnych siłach. Z szeroko
otwartymi oczami wyglądała trochę nieprzytomnie.
- Znajdę coś właściwego na całun - odparł cicho, sprawdzając, czy sam utrzyma
się na
nogach. Spojrzał wymownie na szczątki swego najwierniejszego sługi. - Choć
Sirvak umarł w
Nimth, ten świat nie dostanie jego ciała. Nie pozwolę na to.
Sharissa podziękowała mu bladym uśmiechem i pozwoliła, by Xiii sprowadziła ją po
schodach. Dru zaczekał, aż zostanie sam na scenie tragicznych wydarzeń. Ukląkł
przy
Sirvaku i podniósł jego zmaltretowane szczątki. Zastanawiając się nad godnym
okryciem dla
jedynej istoty, która naprawdę znała ból jego duszy i serca, ponieważ od chwili
powstania
była jego częścią, szepnął:
- Pora ruszać do domu, Sirvaku. Pora odpocząć... nareszcie.
XXIII
Piątego dnia nowego życia Vraadowie byli cali i zdrowi. Tezerenee, choć niemile
widziani przez większość, okazali się niezwykle pomocni. Ich niepospolity talent
do robienia
różnych rzeczy bez korzystania z magii sprawił, że stali się nauczycielami
pozostałych.
Zaskarbili sobie niechętny szacunek, który, na co liczył Dru, mógł przerodzić
się w większą
akceptację. Nie miał jednak zamiaru niczego przyspieszać.
Zamieszkali w ruinach miasta starożytnych. Uzgodnili, że zamiast budować nowy
dom, odbudują ten, który zastali. Niewielu mówiło o wyniesieniu się z miasta, by
założyć
osobne siedziby. Miejsca było aż nadto. Miasto pięło się wysoko nad ziemię i
sięgało głęboko
pod powierzchnię. Wiele budynków było połączonych podziemnymi przejściami i
komnatami, których zbadanie miało zająć całe miesiące, a może nawet lata.
Podziemia
sprawiały wrażenie bezpiecznych, ale Dru nie miał ochoty się tam zapuszczać.
Zbagatelizował swoje uprzedzenia, kładąc je na karb vraadzkiej nieufności. Po
niezliczonych
stuleciach życia we własnym świecie trudno było od razu pogodzić się z nowymi
warunkami.
Nie tylko on tak uważał, ale ani on, ani nikt inny nie zamieniłby
teraźniejszości na przeszłość.
Silesti dalej pracował nad zorganizowaniem rasy Vraadow. Triumwirat na razie
sprawdzał się doskonale. Dru stale się zastanawiał, jak długo się utrzyma. Córka
powiedziała
mu, że jest niepoprawnym pesymistą.
Sharissa cieszyła się dużą popularnością. Utrzymywała szerokie kontakty, a jej
wyrozumiałość i pewność siebie podnosiły na duchu tych, którzy mieli kłopoty z
przystosowaniem się do licznych zmian.
Na czarach nadal nie można było polegać. Dru radził sobie lepiej od innych,
ucząc się
użytkowania magii od nowej żony.
On i jego elfia małżonka stali teraz niedaleko miejsca, gdzie było rozdarcie,
przez
które weszli do ostatniej siedziby założycieli. Dru przychodził tutaj
codziennie, spodziewając
się znaleźć wejście. Był ciekaw, czy beztwarzy zaplanowali przyszłość dla
Vraadow czy też
po prostu zamierzali zostawić uchodźców własnemu losowi. Jak dotąd przychodził
na próżno.
Nie znalazł śladu rozdarcia, choć dokładnie sprawdzał okolicę. Wejście zostało
zamknięte.
Dzisiaj jednak było inaczej. Kiedy zbudził się rankiem, znajomy głos wdarł się
do
jego umysłu:
- Przyjdź tam, gdzie spotkaliśmy się po raz pierwszy, mały człowieku. Bądę
czekać.
Sharissa, która sporządzała plan miasta dla nowych mieszkańców, już wyszła.
Orientowała się tutaj lepiej od wszystkich i Vraadowie szukali u niej rady, gdy
planowali
wyprawę do jakiejś dzielnicy. Dru cieszył się, że jego córka znalazła swoje
miejsce po latach
życia w izolacji, na którą skazał ją dla jej dobra.
Gerrod był poza jego żoną jedyną osobą, z którą potrafił się dogadać.
Zakapturzony
Vraad trzymał się z dala od innych. Vraadowie porzuceni przez klan nie darzyli
go
zaufaniem, a Tezerenee, którzy nadal podlegali Barakasowi, nie chcieli się z nim
zadawać.
Jak na gust swego ojca Gerrod wykazywał zbyt wielką niezależność. Patriarcha nie
chciał, by
stał się złym przykładem dla reszty klanu. Dru zaproponował młodemu Vraadowi
stanowisko
swojego zastępcy, ale Gerrod wolał życie samotnika. Pracował również nad
udoskonaleniem
swoich zdolności, choć prawdopodobnie nie miał szans, by dorównać elfom. Dru
zdawał
sobie sprawę, że kwestia efektywnego używania magii na razie pozostaje nie
rozstrzygnięta,
podobnie jak wiele innych problemów, z którymi się borykali.
Elfka stała z nim na środku zniszczonego placu. Teraz miała na imię Ariela. Nie
wyjawiła wcześniej swego urodzinowego imienia, bo w myśl tradycji swego klanu
mogła
zdradzić sekret tylko temu, kogo wybierze na towarzysza życia. W chwili prawdy
po
zawarciu związku wyznała Dru, że wspomniała mu o swojej tajemnicy, bo od
pierwszej
chwili coś ją do niego ciągnęło, chociaż był znienawidzonym Vraadem.
Dru wyczuł obecność opiekuna, zanim ten przemówił.
- Znamy obyczaj zaślubin, gdyż przestrzegali go założyciele. Składam
powinszowania.
I wyrazy współczucia, w naszym najlepszym rozumieniu, z powodu śmierci wiernego
sługi.
- Dziękuję. - Na pustym placu Dru wolał mówić na głos, choć rozmawiał z
niewidzialną istotą. Żałował, że opiekun wspominał o Sirvaku; po pięciu dniach
ból wcale nie
zmalał. Dru bezskutecznie z nim walczył.
- Wysiłek, z jakim przykładasz się do pracy nad poprawą swojej rasy, zasługują
na
pochwałę, mały człowieku.
Dru domyślał się, że opiekun zmierza do jakiegoś określonego celu. Przytulił
Xiri -
Ariele - jakby w każdej chwili mogła zostać mu odebrana.
- Opuścimy teraz tę płaszczyznę, Dru Zeree, ale będziemy was obserwować.
Pytanie,
jak traktować tych, którzy są i zarazem nie są naszymi panami, pozostaje bez
odpowiedzi i być
może już nigdy się jej nie doczeka. Być może też to rozumiesz. Wielce możliwe,
że beztwarzy
sami przystąpią do działania, lecz jeśli w tej chwili to ich przerasta, musimy
ich zastąpić. Oto,
co postanowiliśmy. Nikt nie będzie im przeszkadzać ani nie poważy się ich
skrzywdzić
obojętnie jakim sposobem. Wszyscy twoi ludzie zbudzą się jutro z tą
świadomością.
- Dlaczego mnie wezwałeś, skoro macie zamiar wszystkich powiadomić?
- Wyjaśnią to za chwilę. - Opiekun zawahał się, potem szybko podjął: - Nimth
zostało
odcięte. Nie można zniszczyć go bez wywoływania następstw w tym świecie. Nikt
nigdy, dla
dobra was wszystkich, nie powinien szukać drogi do starej ojczyzny. Chaos, który
tam panuje,
spowodowałby tylko kłopoty.
Podporządkowane się temu zaleceniu nie powinno być trudne. Dru zastanowił się,
po
co ktoś miałby wracać do tego oszalałego świata. I kto mógłby tego zapragnąć.
- A teraz odpowiem na twoje pytanie. Wezwanie cię tutaj nie było moim pomysłem.
Wypełniam ich wolę i być może źle ich zrozumiałem.
- Ich? - zapytała Ariela. Jej ton wskazywał, że doskonale wie, o kim mówi
opiekun.
Przed nimi zmaterializowała się Brama, wysoka i przerażająca. Ciemne, gadzie
sylwetki pędziły po niej jak zwykle, ale tym razem ani na chwilę nie odrywały
wzroku od
stojących w pobliżu postaci.
Z paszczy Bramy wyłoniły się dwie beztwarze istoty. Niepodobna było je rozróżnić
i
Dru zadecydował, że nawet nie warto próbować. Obie stanęły naprzeciwko niego i
Arieli.
Czekały.
Opiekun przerwał ciszę.
- Chcą cię uczyć. Chcą, żebyś otoczył opieką tę ziemią. A nade wszystko, jak mi
się
wydaje, chcą żebyś wraz z nimi pilnował, by nie nastąpił koniec przyszłości.
Dru wyczuwał, że to prawda. Nie był pewien, czy stojące przed nim istoty podjęły
próbę przekazania mu swoich życzeń, czy tylko odczytał je z ich postawy.
Wiedział tylko, że
je zrozumiał, w pewnym stopniu. On i jemu podobni mieli zostać swego rodzaju
opiekunami,
jak fałszywy smok i jego rodzaj.
- Nie, kimś znacznie więcej - dodała istota. - Nadal będziesz aktywnie
uczestniczyć w
rozwoju przyszłości. Jesteś zbyt ważny, aby cię wykluczyć. Pozostali jeszcze nie
są gotowi, by
pozostawić ich własnemu losowi Pod pewnymi wzglądami będą ci zazdrościć. Masz
przed
sobą cel, przeznaczenie. Wraz ze swoim ludem będziesz zmieniać się i dojrzewać,
podczas gdy
my już nie możemy tego robić.
Czarnoksiężnik odwrócił się do żony. Wiedział, jaka byłaby jego decyzja, gdyby
jej
nie spotkał. Teraz jednak musiał liczyć się z jej zdaniem.
- Wybierzemy się w ostatnią podróż?
Uśmiechnęła się do niego, gotowa podjąć wyzwanie pod warunkiem, że będą razem.
- Jak najbardziej... przebrzydły Vraadzie.
Beztwarzy rozstąpili się. Dru w ostatniej chwili spojrzał w niebo, jakby mógł
ujrzeć
tam opiekuna.
- Co z Czarnym Koniem? Na myśl o nim opadają mnie wyrzuty sumienia. Nie
mieliście prawa odsyłać go do Pustki, nawet jeśli stamtąd pochodzi.
- Jeśli mieszkaniec Pustki, jak nazwałeś to miejsce, wróci, nie wypędzimy go...
a
myślą, że ten, którego zwiesz Czarnym Koniem, powróci na pewno. Być może nawet
tam,
dokąd się udajesz, będziesz mógł mu w tym pomóc.
- Jeszcze jedno. Myślisz, że naszej rasie się uda? Naprawdę wiążesz z nami
jakieś
nadzieje?
- Tak. - Głos opiekuna przycichał. - Zadanie zostało wykonane. Co ważniejsze,
oni też.
Dru obdarzył odchodzącą istotę pełnym wdzięczności uśmiechem. Kiedy już nie
wyczuwał jej obecności, odwrócił się do żony, która okazała swoją gotowość,
ściskając go za
rękę.
Weszli w Bramę i znaleźli się w komnacie światów.
Tłoczyły się tutaj beztwarze, zakapturzone postacie. Ku zaskoczeniu Dru skłoniły
się
przed nimi. Jeden z beztwarzych, być może przywódca w ich rozumieniu, podszedł
do niego i
wyciągnął częściowo ukształtowaną rękę w jednoznacznym geście.
Dru uścisnął ją i pokiwał głową, ponieważ z jakiegoś powodu nareszcie poczuł się
naprawdę jak w domu.

You might also like