Professional Documents
Culture Documents
Krotkie Odpowiedzi Na Wielkie P - Stephen Hawking PDF
Krotkie Odpowiedzi Na Wielkie P - Stephen Hawking PDF
Tytuł oryginału
Brief Answers to the Big Questions
ISBN 978-83-8116-547-1
Redakcja
Zofia Domańska
Wydanie 1
Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i
zabezpieczony znakiem wodnym (watermark).
Pozdrowienia
Eddie
Wstęp
Kip S. Thorne
*
Podobnie jak cudowny czas 1974/1975 stanowił zaledwie początek mojego
zaangażowania w poszukiwanie fal grawitacyjnych, dla Stephena był on
punktem wyjścia w dążeniu do szczegółowego poznania praw grawitacji
kwantowej i tego, co prawa te mówią o informacji i chaotyczności związanej
z czarnymi dziurami, jak również o osobliwości, z której wyłonił się nasz
wszechświat, oraz o prawdziwej naturze osobliwości kryjących się we
wnętrzu czarnych dziur, czyli o początku i końcu czasu.
To są wielkie pytania. Bardzo wielkie.
Zawsze unikałem wielkich pytań. Uważam, że brak mi odpowiednich
umiejętności, mądrości i pewności siebie, by się za nie zabierać. Stephena,
przeciwnie, wielkie pytania niezmiennie pociągały, niezależnie od tego, czy
były fundamentalnie związane z jego badaniami naukowymi, czy też nie. On
miał niezbędne umiejętności, mądrość i pewność siebie.
Niniejsza książka jest zbiorem jego odpowiedzi na wielkie pytania,
odpowiedzi, nad którymi pracował do samego końca.
Odpowiedzi Stephena na sześć z dziesięciu pytań są głęboko zakorzenione
w jego poglądach naukowych (Czy istnieje Bóg? Jak to się wszystko
zaczęło? Czy da się przewidywać przyszłość? Co jest wewnątrz czarnej
dziury? Czy możliwa jest podróż w czasie? Czy możemy kształtować naszą
przyszłość?). Znajdziecie tu jego dogłębne analizy kwestii, które
zasygnalizowałem w tym wstępie, ale i wiele, wiele więcej.
Jego odpowiedzi na pozostałe cztery wielkie pytania nie mają równie
mocnego oparcia w nauce (Czy ludzkość przetrwa na Ziemi? Czy są inne
istoty rozumne we wszechświecie? Czy powinniśmy skolonizować kosmos?
Czy sztuczna inteligencja zdominuje ludzką?). Niemniej wykazuje w nich
głęboką mądrość i kreatywność, czego mogliśmy się po nim spodziewać.
Mam nadzieję, że odpowiedzi te okażą się dla was równie inspirujące
i odkrywcze jak dla mnie. Dobrej lektury!
lipiec 2018
Dlaczego musimy zadawać wielkie
pytania
Ludzie od zawsze chcieli poznać odpowiedzi na wielkie pytania. Skąd się
wzięliśmy? Jak powstał wszechświat? Jaki jest sens i zamysł wszystkiego, co
istnieje? Czy jest jeszcze ktoś we wszechświecie oprócz nas? Powstałe
w zamierzchłych czasach mity o stworzeniu wydają się nam obecnie mniej
istotne i wiarygodne. Zastąpiliśmy je rozmaitymi narracjami, które zasługują
co najwyżej na miano przesądów, od Nowej Ery po Star Treka. Tymczasem
autentyczna nauka potrafi zadziwiać znacznie bardziej niż fantastyka i daje
o wiele więcej satysfakcji.
Jestem naukowcem. I jako naukowca głęboko fascynuje mnie fizyka,
kosmologia, wszechświat oraz przyszłość ludzkości. Moi rodzice wpoili mi,
bym wykazywał nieustanną ciekawość świata i, podobnie jak mój ojciec,
badał go, usiłując zgłębić liczne kwestie, jakie stawia przed nami nauka.
Przez całe życie podróżowałem po wszechświecie — w mojej głowie.
Uznałem, że to w fizyce teoretycznej znajdę odpowiedzi na najważniejsze
pytania. W pewnym momencie doszedłem do wniosku, że będę świadkiem
kresu fizyki, jaką znamy, ale teraz sądzę, iż niezwykłe odkrycia będą w niej
dokonywane długo po moim odejściu. Jesteśmy blisko niektórych
odpowiedzi, ale jeszcze do nich nie doszliśmy.
Problem polega na tym, że większość ludzi żywi przekonanie, iż
prawdziwa nauka jest zbyt trudna i skomplikowana, by mogli ją zrozumieć.
Ale moim zdaniem nie mają racji. W istocie badanie fundamentalnych praw
rządzących wszechświatem wymaga poświęcenia mnóstwa czasu, którego
ludzie na ogół nie mają; zresztą świat szybko przestałby funkcjonować,
gdybyśmy wszyscy zajęli się fizyką teoretyczną. Niemniej większość jest
w stanie zrozumieć i docenić jej podstawowe idee, jeśli zostaną
przedstawione jasno, bez użycia równań, co uważam za w pełni możliwe, i co
z wielką satysfakcją robiłem przez całe życie.
Pisałem już wcześniej o swoim życiu, ale warto, bym teraz, gdy
rozmyślam o mojej fascynacji wielkimi pytaniami, niektóre z tych rzeczy
przypomniał. Niezwykłe było dla mnie to, że mogłem prowadzić badania
w zakresie fizyki teoretycznej. Nasz obraz wszechświata zmienił się znacznie
w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat i jestem szczęśliwy, że w jakiejś mierze
się do tego przyczyniłem. Do najwspanialszych aspektów ery kosmicznej
należy nowa perspektywa, jaką uzyskała ludzkość. Gdy patrzymy na Ziemię
z kosmosu, widzimy siebie jako całość. Widzimy jedność, a nie podziały.
Ten prosty obraz ma jednak mocną wymowę — wszyscy żyjemy na jednej
planecie.
Pragnę dołączyć swój głos do tych, którzy wzywają do natychmiastowego
działania, by rozwiązać zasadnicze problemy, przed jakimi stanęła nasza
globalna społeczność. Wybiegając myślą w przyszłość, mam nadzieję, że
nawet kiedy mnie już nie będzie, ludzie u władzy wykażą dostatecznie wiele
kreatywności, odwagi i zdolności przywódczych. Oby sprostali konieczności
obierania zrównoważonych celów rozwoju i w swych działaniach kierowali
się nie interesem własnym, lecz nas wszystkich. Mam pełną świadomość, jak
cenny jest czas. Liczy się każda chwila. Należy podjąć niezbędne kroki już
teraz.
*
Urodziłem się dokładnie trzysta lat po śmierci Galileusza i chętnie napawam
się myślą, że ta zbieżność dat zadecydowała o tym, jak potoczyło się moje
naukowe życie. Jednakże, według moich szacunków, tego samego dnia
urodziło się około dwustu tysięcy innych dzieci; doprawdy nie wiadomo, czy
którekolwiek z nich zainteresowało się później astronomią.
Dzieciństwo spędziłem w wysokim, wąskim domu w stylu wiktoriańskim
w dzielnicy Highgate w Londynie, który moi rodzice kupili bardzo tanio
podczas drugiej wojny światowej, gdy wszyscy spodziewali się, że Londyn
zostanie zrównany z ziemią przez bombardowania. Faktycznie raz rakieta
V2 spadła kilka domów dalej. W tym czasie matka ze mną i moją siostrą
przebywała poza Londynem, a mój ojciec szczęśliwie nie ucierpiał. Potem
całe lata w dole ulicy ział ogromny lej bombowy, w którym często bawiłem
się z moim przyjacielem, Howardem. Przypatrywaliśmy się skutkom
eksplozji z tą samą ciekawością, jaka cechowała mnie przez całe moje
późniejsze życie.
W 1950 roku miejsce pracy mojego ojca zostało przeniesione na północne
obrzeża Londynu, do nowo zbudowanego National Institute for Medical
Research w Mill Hill, zatem moja rodzina przeprowadziła się do pobliskiego
miasta St Albans, słynącego ze swej katedry. Tam zapisano mnie do szkoły
średniej dla dziewcząt (High School for Girls), która wbrew swej nazwie
przyjmowała także chłopców w wieku do dziesięciu lat. Później poszedłem
do St Albans School. Pod względem ocen lokowałem się z reguły mniej
więcej w połowie klasy — to była bardzo zdolna klasa — a jednak koledzy
nadali mi ksywę „Einstein”, być może zatem dostrzegli we mnie zadatki na
coś więcej. Gdy miałem dwanaście lat, jeden z moich przyjaciół założył się
z innym przyjacielem o torebkę cukierków, że nic ze mnie nie będzie.
W St Albans miałem sześciu czy siedmiu bliskich przyjaciół. Pamiętam,
jak toczyłem z nimi długie dyskusje i spory na przeróżne tematy, od zdalnie
sterowanych modeli po religię. Jedną z głębokich kwestii, jakie
poruszaliśmy, było pochodzenie wszechświata i to, czy potrzebny był Bóg,
aby go stworzyć i nadać mu bieg. Dowiedziałem się w owym czasie, że
światło dochodzące od odległych galaktyk jest przesunięte ku czerwonemu
krańcowi widma, co miałoby oznaczać, iż wszechświat się rozszerza. Byłem
jednak pewien, że ten efekt musi mieć jakieś inne wytłumaczenie. Może
światło w drodze do nas się męczy i dlatego staje się bardziej czerwone?
Zasadniczo niezmienny i wieczny wszechświat wydawał mi się czymś
znacznie bardziej naturalnym. (Dopiero później, po odkryciu mikrofalowego
promieniowania tła nieba, gdy od dwóch lat pracowałem nad doktoratem,
uświadomiłem sobie, że się myliłem).
Zawsze bardzo interesowało mnie, jak działają rozmaite mechanizmy,
i często rozbierałem je, by się przekonać, co jest w środku, ale z reguły nie
udawało mi się ich potem z powrotem złożyć. Moja sprawność manualna
pozostawała daleko w tyle za umiejętnościami teoretycznymi. Ojciec
rozbudzał we mnie zainteresowanie nauką i bardzo mu zależało, bym poszedł
na Oksford lub Cambridge. On sam studiował w University College
w Oksfordzie, sądził więc, że powinienem się starać dostać właśnie tam.
W owym czasie University College nie miało żadnego stypendialnego
miejsca z matematyki, nie miałem zatem innego wyjścia, tylko ubiegać się
o stypendium z nauk przyrodniczych. Ku mojemu zaskoczeniu przyznano mi
je.
Dominującą postawą u tych, którzy studiowali wtedy w Oksfordzie, była
głęboka awersja do pracy. Miałeś albo mieć świetne wyniki bez wkładania
w to wysiłku, albo pogodzić się ze swoimi ograniczeniami i zakończyć studia
z najniższą oceną. Stanowiło to dla mnie zachętę, by robić jak najmniej. Nie
jestem wcale z tego dumny — opisuję jedynie moje ówczesne nastawienie,
podzielane przez większość studentów. Jedną z konsekwencji choroby była
diametralna zmiana mojego podejścia. Gdy człowiek staje wobec
perspektywy przedwczesnej śmierci, uświadamia sobie, jak wiele rzeczy
chciałby jeszcze w życiu zrobić, zanim się ono skończy.
Skoro nie przykładałem się do pracy, planowałem przebrnąć przez
egzamin końcowy, opuszczając wszelkie pytania wymagające wiedzy
o faktach, a skupiając się na fizyce teoretycznej. Ale w nocy przed
egzaminem nie mogłem zasnąć i w rezultacie nie poszło mi bardzo dobrze.
Jako że byłem na granicy pomiędzy oceną celującą i bardzo dobrą, komisja
postanowiła ze mną porozmawiać, by ustalić ostateczny stopień. Podczas
rozmowy egzaminatorzy zapytali o moje plany na przyszłość. Odparłem, że
zamierzam pracować naukowo, i jeśli wypadnę celująco, pójdę do
Cambridge, a jeśli tylko bardzo dobrze, pozostanę w Oksfordzie. Dali mi
ocenę celującą.
Na czas długich wakacji po moich egzaminach końcowych kolegium
oferowało pewną liczbę niewysokich grantów podróżnych. Pomyślałem
sobie, że będę miał tym większą szansę na otrzymanie takiego grantu, im
dalszy wyjazd zaproponuję, powiedziałem zatem, że chcę pojechać do Iranu.
I tak latem 1962 roku wyruszyłem w podróż, najpierw pociągiem do
Stambułu, następnie do Erzuerum we wschodniej Turcji, a potem do Tabrizu,
Teheranu, Isfahanu, Shiraz i Persepolis, starożytnej stolicy królów perskich.
W drodze powrotnej ja i mój towarzysz podróży, Richard Chiin, przeżyliśmy
trzęsienie ziemi Bouin-Zahra, potężny kataklizm o sile 7,1 w skali Richtera,
który pochłonął ponad dwanaście tysięcy ofiar. Musiałem być wtedy gdzieś
blisko epicentrum, ale nie zdawałem sobie z niczego sprawy, ponieważ źle
się czułem, jadąc właśnie autobusem po irańskich drogach, które były bardzo
wyboiste.
Następne kilka dni spędziliśmy w Tabrizie, gdzie ja dochodziłem do
zdrowia po ciężkiej czerwonce i złamaniu żebra, którego doznałem
w autobusie, gdy rzuciło mną o oparcie z przodu, a ja wciąż nie wiedziałem,
że to trzęsienie, bo żaden z nas nie rozumiał współpasażerów krzyczących
w języku farsi. Dopiero w Stambule dowiedzieliśmy się, co się wydarzyło.
Wysłałem pocztówkę do moich rodziców, którzy niepokoili się o mnie od
dziesięciu dni, ponieważ ostatnią rzeczą, której się ode mnie dowiedzieli,
było to, że jadę w rejon kataklizmu w dniu, kiedy do niego doszło. Pomimo
trzęsienia ziemi dobrze wspominam pobyt w Iranie. Wielka ciekawość świata
może człowieka narazić na niebezpieczeństwo, ale to był prawdopodobnie
jedyny raz w moim życiu, kiedy tak rzeczywiście było.
W wieku dwudziestu lat w październiku 1962 roku przybyłem do
Cambridge na wydział matematyki stosowanej i fizyki teoretycznej.
Chciałem pracować pod kierunkiem Freda Hoyle’a, najsłynniejszego
w owym czasie brytyjskiego astronoma. Określam go jako astronoma,
ponieważ kosmologii nie uznawano wtedy za pełnoprawną dziedzinę nauki.
Jednakże Hoyle miał już wystarczająco dużo studentów i ku mojemu
ogromnemu rozczarowaniu przydzielono mnie do Dennisa Sciamy, o którym
nic wcześniej nie słyszałem. Ale być może dobrze się stało, że nie dostałem
się do Hoyle’a, ponieważ byłbym zmuszony bronić jego teorii stanu
stacjonarnego, co byłoby zadaniem trudniejszym niż obecne negocjowanie
brexitu. Na początek przeczytałem kilka starych podręczników traktujących
o ogólnej teorii względności, bo — jak zawsze — pociągały mnie wielkie
pytania.
Ci z was, którzy oglądali film, w którym Eddie Redmayne gra bardziej
przystojną wersję mnie, zapewne pamiętają, że w trakcie trzeciego roku
w Oksfordzie zauważyłem, że zacząłem się stawać coraz bardziej niezdarny.
Raz czy dwa razy się przewróciłem, nie wiedząc dlaczego, i stwierdziłem, że
nie jestem już w stanie prawidłowo wiosłować. Stało się oczywiste, że coś
jest ze mną nie w porządku, i byłem mocno niezadowolony, gdy lekarz
nakazał mi, bym przestał pić piwo.
Zima po moim przyjeździe do Cambridge była bardzo mroźna. W domu
w St Albans podczas przerwy bożonarodzeniowej dałem się namówić matce,
żeby pójść się poślizgać na pobliskim jeziorze, pomimo iż wiedziałem, że
mogę nie dać rady. Faktycznie upadłem jak długi i miałem ogromne
trudności, by stanąć z powrotem na nogi. Matka zauważyła, że coś mi jest,
i zabrała mnie do lekarza.
Spędziłem kilka tygodni w St. Bartholomew Hospital w Londynie, gdzie
poddano mnie wielu testom. W 1962 roku testy były bardziej prymitywne niż
są obecnie. Z ramienia pobrano mi próbkę mięśnia. Powtykano we mnie
rozmaite elektrody i do kręgosłupa wstrzyknięto płyn kontrastowy,
a następnie lekarze obserwowali na ekranie rentgenowskim, jak przemieszcza
się on w górę i w dół podczas pochylania łóżka. Nie powiedzieli wprost, co
mi dolega, ale mogłem się domyślić, że chodzi o coś bardzo paskudnego,
i nie zadawałem żadnych pytań. Z rozmów, jakie prowadzili między sobą,
wywnioskowałem, że to, cokolwiek „to” było, może się jedynie pogorszyć,
a oni nic nie mogą zrobić poza aplikowaniem mi witamin. W rzeczy samej
lekarz, który przeprowadzał testy, postawił na mnie krzyżyk i nigdy więcej
go nie widziałem.
Już nie pamiętam dokładnie, kiedy się wreszcie dowiedziałem, że
rozpoznano u mnie stwardnienie zanikowe boczne (ALS — amyotrophic
lateral sclerosis), jedną z postaci choroby neuronu ruchowego, w której
komórki nerwowe w mózgu i w rdzeniu kręgowym obumierają, a następnie
zabliźniają się, czyli twardnieją. Dowiedziałem się również, że ludzie z tą
chorobą stopniowo tracą sprawność ruchową, przestają mówić, jeść
i w końcu oddychać.
Moja choroba wydawała się postępować błyskawicznie. Co zrozumiałe,
wpędziło mnie to w depresję i nie widziałem sensu, by dalej pracować nad
doktoratem, ponieważ nie wiedziałem, czy będę żył na tyle długo, by go
ukończyć. Ale gdy mój stan się częściowo ustabilizował, entuzjazm
badawczy powrócił. Po tym, jak zredukowałem swoje oczekiwania do zera,
każdy kolejny dzień stanowił dar od losu i zacząłem doceniać wszystko, co
mam. Tam, gdzie jest życie, jest i nadzieja.
Oczywiście była też młoda kobieta imieniem Jane, którą poznałem na
jednym z przyjęć. Była głęboko przekonana, że wspólnie przezwyciężymy
moją przypadłość. Jej determinacja była dla mnie źródłem nadziei. Zaręczyny
podniosły mnie na duchu i zdałem sobie sprawę, że skoro mamy się pobrać,
muszę skończyć doktorat, aby móc się zatrudnić na uczelni. I jak zawsze
napędzały mnie wielkie pytania. Zabrałem się ostro do pracy, która sprawiała
mi wielką satysfakcję.
Aby mieć się z czego utrzymać podczas studiów, wnioskowałem
o stypendium badawcze w Gonville and Caius College. Ku mojemu
wielkiemu zaskoczeniu wybrano mnie i odtąd już cały czas byłem
stypendystą w Caius. Stanowiło to punkt zwrotny w moim życiu, gdyż
oznaczało, że mogę kontynuować swoje badania mimo postępującej
niesprawności oraz że Jane i ja będziemy mogli się pobrać, co uczyniliśmy
w lipcu 1965 roku. Nasze pierwsze dziecko, Robert, urodziło się po dwóch
latach małżeństwa. Drugie, Lucy, trzy lata później, a trzecie, Timothy,
w 1979 roku.
Jako ojciec starałem się wpoić dzieciom, jak ważne jest stawianie pytań —
zawsze. Mój syn, Tim, opowiedział raz w jednym z wywiadów, jak kiedyś
zadał pytanie, które, jak sądzę, uważał wtedy za nieco głupie. Chciał
wiedzieć, czy wokół nas znajduje się wiele maleńkich wszechświatów.
Powiedziałem mu, aby nigdy nie obawiał się występować z jakąś ideą lub
hipotezą, choćby nie wiadomo, jak durna (to jego określenie, nie moje)
mogła się ona wydawać.
*
Wielkim pytaniem w kosmologii na początku lat sześćdziesiątych XX wieku
było: Czy wszechświat miał początek? Wielu naukowców instynktownie
odrzucało tę ideę, gdyż uważali, że początek wszechświata byłby miejscem,
gdzie załamuje się nauka. Trzeba by odwoływać się do religii i ręki Boga,
aby wyjaśnić, jak do tego doszło. To było ewidentnie pytanie natury
fundamentalnej i dlatego właśnie było dla mnie ważne ukończenie doktoratu.
Roger Penrose wykazał wcześniej, że gdy tylko umierająca gwiazda
skurczy się do pewnej wartości promienia, nieuchronnie będzie się kurczyć
dalej, w wyniku czego powstanie osobliwość, to znaczy punkt, w którym
czas i przestrzeń się kończą. Zdałem sobie sprawę, że skoro niewątpliwie
wiemy już, iż nic nie jest w stanie zapobiec skolapsowaniu masywnej zimnej
gwiazdy pod wpływem własnej grawitacji do punktu osobliwego
o nieskończonej gęstości, podobne argumenty można zastosować do
ekspansji wszechświata. W tym przypadku byłem w stanie udowodnić, że
istnieją osobliwości, gdzie czasoprzestrzeń ma swój początek.
W 1970 roku, kilka dni po narodzinach mojej córki Lucy, doznałem
olśnienia. Kładąc się pewnego wieczoru do łóżka, co przez moją ułomność
zajmowało mi wiele czasu, uświadomiłem sobie, że mogę do czarnych dziur
zastosować teorię struktur kauzalnych, którą sformułowałem na potrzeby
twierdzeń o osobliwościach. Jeśli obowiązuje ogólna teoria względności
i gęstość energii jest dodatnia, horyzont zdarzeń — powierzchnia graniczna
czarnej dziury — ma tę właściwość, że jego pole wzrasta za każdym razem,
gdy do czarnej dziury wpadnie kolejna porcja materii lub promieniowania.
Ponadto jeśli dwie czarne dziury zderzą się i połączą ze sobą, to
powierzchnia horyzontu zdarzeń wokół powstałej w ten sposób pojedynczej
czarnej dziury jest większa niż suma powierzchni horyzontów zdarzeń obu
czarnych dziur, które uczestniczyły w kolizji.
To była złota era, kiedy rozwiązaliśmy większość zasadniczych
problemów w teorii czarnych dziur, zanim jeszcze uzyskano jakiekolwiek
obserwacyjne potwierdzenie ich istnienia. W istocie poczyniliśmy tak wielkie
postępy przy użyciu klasycznej ogólnej teorii względności, że w 1973 roku
po opublikowaniu napisanej wspólnie z George’em Ellisem książki The
Large Scale Structure of Space-Time [Wielkoskalowa struktura
czasoprzestrzeni] nie bardzo miałem co robić. Wcześniej wraz z Penrose’em
wykazaliśmy, że ogólna teoria względności załamuje się w osobliwościach,
zatem narzucającym się kolejnym krokiem byłaby unifikacja ogólnej teorii
względności — opisującej zjawiska w bardzo dużej skali — z mechaniką
kwantową — opisującą zjawiska w bardzo małej skali. W szczególności
ciekawiło mnie, czy mogą istnieć atomy, których jądro byłoby maleńką
pierwotną czarną dziurą zachowaną od początku wszechświata. Moje badania
ujawniły głębokie, zaskakujące powiązania między grawitacją
a termodynamiką, nauką o cieple, i rozwiązały paradoks, o którym
bezskutecznie dyskutowano od trzydziestu lat: Jak promieniowanie pozostałe
po kurczącej się czarnej dziurze może unieść pełną informację o materii,
z której ona powstała? Odkryłem, że informacja ta nie jest tracona, ale nie da
się jej odzyskać w jakiejkolwiek użytecznej postaci — podobnie jak z dymu
i popiołu pozostałych po spalonej encyklopedii nie odzyskamy książki.
Aby znaleźć odpowiedź, postanowiłem obliczyć, jak pola kwantowe lub
cząstki rozpraszają się na czarnej dziurze. Spodziewałem się, że część fali
padającej zostanie pochłonięta, a pozostała część ulegnie rozproszeniu. Ale
ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu stwierdziłem coś, co miało charakter
emisji pochodzącej od samej czarnej dziury. Z początku sądziłem, że
musiałem popełnić jakiś błąd w obliczeniach. Ale o tym, że do takiej emisji
faktycznie dochodzi, przekonało mnie to, że była ona dokładnie tym, czego
było trzeba do utożsamienia pola powierzchni horyzontu zdarzeń z entropią
czarnej dziury. Entropia ta, stanowiąca miarę nieuporządkowania układu,
opisywana jest prostym wzorem
w którym występuje pole powierzchni horyzontu oraz trzy fundamentalne
stałe przyrody — prędkość światła c, stała grawitacji Newtona G i stała
Plancka ℏ. Owa emisja termiczna czarnej dziury nazywana jest obecnie
promieniowaniem Hawkinga i jestem dumny z tego, że ją odkryłem.
W 1974 roku wybrano mnie do Royal Society. Wybór ten był
zaskoczeniem dla członków mojego wydziału z uwagi na mój młody wiek
i to, że byłem zaledwie asystentem. Jednak w ciągu trzech lat dostałem awans
na profesora. Moje badania nad czarnymi dziurami dały mi nadzieję, że
odkryjemy teorię wszystkiego, co stanowiło dla mnie bodziec do dalszej
pracy.
W tym samym roku mój przyjaciel, Kip Thorne, zaprosił mnie wraz
z rodziną oraz grupą badaczy zajmujących się ogólną teorią względności do
California Institute of Technology (Caltech). Od czterech lat używałem
napędzanego ręcznie wózka inwalidzkiego, jak również niebieskiego
elektrycznego wózka na trzech kołach, który poruszał się z prędkością wolno
jadącego roweru i którym czasem nielegalnie przewoziłem pasażerów.
Podczas pobytu w Kalifornii mieszkaliśmy w należącym do Caltechu domu
w stylu kolonialnym nieopodal kampusu, gdzie mogłem po raz pierwszy
przez cały czas korzystać z wózka elektrycznego. Zapewniało mi to dość
dużą niezależność, zwłaszcza że w Stanach Zjednoczonych budynki
i chodniki są znacznie bardziej przystosowane pod względem dostępu dla
niepełnosprawnych niż w Wielkiej Brytanii.
Gdy w 1975 roku powróciliśmy z Caltechu, początkowo byłem dość
przybity. W Anglii wszystko wydało mi się ogromnie zaściankowe
i krępujące ludzką aktywność w porównaniu z amerykańską postawą „to da
się zrobić”. W owym czasie wszędzie było pełno martwych drzew,
porażonych przez holenderską chorobę wiązu, a w całym kraju raz po raz
wybuchały strajki. Niemniej nastrój poprawiał mi się, gdy moja praca
przynosiła efekty, a w 1979 roku zostałem profesorem matematyki na
katedrze Lucasa piastowanej wcześniej przez Isaaca Newtona i Paula Diraca.
W latach siedemdziesiątych zajmowałem się głównie czarnymi dziurami,
lecz ponownie zainteresowałem się kosmologią, gdy wysunięto koncepcję, że
wszechświat w początkach swojej ewolucji przeszedł przez fazę inflacji,
gwałtownej ekspansji, podczas której jego rozmiary zwiększały się
eksponencjalnie, podobnie jak ceny w Wielkiej Brytanii wobec perspektywy
brexitu. Przez pewien czas pracowałem również z Jimem Hartle’em
i wspólnie zaproponowaliśmy teorię początku wszechświata, której
nadaliśmy nazwę „model bez granic”.
Na początku lat osiemdziesiątych mój stan nadal się pogarszał
i doznawałem trwających dość długo napadów krztuszenia się, ponieważ
wskutek osłabienia mięśni krtani w trakcie posiłków jedzenie dostawało się
do płuc. W 1985 roku podczas wyjazdu do CERN, Europejskiej Organizacji
Badań Jądrowych w Szwajcarii, nabawiłem się zapalenia płuc. Był to
krytyczny moment w moim życiu. Pospiesznie przewieziono mnie do szpitala
kantonalnego w Lucernie i podłączono do aparatury napowietrzającej.
Lekarze powiedzieli Jane, że sprawy zaszły tak daleko, iż nic nie da się już
zrobić, i zaproponowali jej, że odłączą mnie od aparatury, bym umarł. Ale
Jane stanowczo się sprzeciwiła i zorganizowała przewiezienie mnie karetką
powietrzną do Addenbrooke Hospital w Cambridge.
Jak możecie sobie wyobrazić, był to dla mnie bardzo ciężki okres, ale na
szczęście dzięki usilnym staraniom lekarzy z Addenbrooke zostałem
przywrócony do stanu, w jakim byłem przed wizytą w Szwajcarii. Ponieważ
jednak moja krtań nadal przepuszczała jedzenie i ślinę do płuc, konieczne
stało się przeprowadzenie tracheotomii. Większość z was zapewne wie, że po
takiej operacji traci się zdolność mówienia. Głos jest czymś bardzo ważnym
u człowieka. Jeśli jest bełkotliwy — jak mój wówczas — ludzie często
myślą, że jesteś umysłowo upośledzony i tak się do ciebie odnoszą. Przed
tracheotomią moja mowa była tak niewyraźna, że jedynie ci, którzy dobrze
mnie znali, mogli mnie zrozumieć, w tym moje dzieci. Przez jakiś czas po
tracheotomii jedynym sposobem, w jaki mogłem się porozumiewać, było
literowanie słów, litera po literze, przez uniesienie brwi, gdy ktoś wskazał
właściwą literę na karcie z alfabetem.
Na szczęście pewien informatyk z Kalifornii, Walt Woltosz,
dowiedziawszy się o moich problemach, przysłał mi napisany przez siebie
program komputerowy o nazwie Equalizer. Umożliwiał on wybieranie za
pomocą trzymanego w ręku przycisku całych słów z szeregu menu na
monitorze zamontowanym na moim wózku. Od tamtego czasu metoda ta
została znacznie udoskonalona. Obecnie używam stworzonego przez firmę
Intel syntezatora mowy o nazwie Acat, którym steruję za pośrednictwem
maleńkiego czujnika w okularach rejestrującego ruchy moich policzków. Jest
on połączony z telefonem komórkowym, co zapewnia mi dostęp do Internetu.
Mogę śmiało twierdzić, że jestem najlepiej skomunikowanym człowiekiem
na świecie. Niemniej zachowałem sobie oryginalne urządzenie, po części
dlatego, że nie znam innego, które by tak dobrze układało słowa w zdania,
a po części dlatego, że do tej pory utożsamiam się z tym głosem, pomimo
jego amerykańskiego akcentu.
Idea napisania popularnonaukowej książki o wszechświecie przyszła mi po
raz pierwszy do głowy w 1982 roku, mniej więcej w czasie, gdy pracowałem
nad hipotezą wszechświata bez granic. Pomyślałem wtedy, że mógłbym
w ten sposób zarobić trochę pieniędzy, co pomoże mi opłacić szkołę dla
moich dzieci i sprostać wzrastającym kosztom opieki nade mną, jednak
głównym powodem była chęć pokazania, jak daleko, moim zdaniem,
doszliśmy w poznaniu wszechświata — że być może jesteśmy już bardzo
blisko kompletnej teorii opisującej wszechświat jako całość i wszystko, co
w nim istnieje. Niezależnie od tego, jak ważne jest zadawanie pytań
i znajdowanie na nie odpowiedzi, czułem, że jako naukowiec jestem
zobowiązany zakomunikować światu to, co ustaliliśmy.
Jakże adekwatnie, pierwsze wydanie Krótkiej historii czasu ukazało się
w prima aprilis, 1 kwietnia 1988 roku. W rzeczy samej książka miała
początkowo nosić tytuł „Od Wielkiego Wybuchu do czarnych dziur: krótka
historia czasu”. Ostatecznie postanowiono go skrócić, a cała reszta jest
historią.
Zupełnie nie spodziewałem się, że Krótka historia czasu tak dobrze będzie
się sprzedawać. Niewątpliwie przyczyniła się do tego przemawiająca do
wszystkich opowieść o tym, jak pomimo mojej choroby udało mi się zostać
fizykiem teoretycznym i znanym autorem. Jeśli nawet nie każdy ją doczytał
do końca bądź wszystko z niej zrozumiał, to przynajmniej zmierzył się
z jednym z wielkich pytań ludzkiej egzystencji i dowiedział się, że żyjemy
we wszechświecie podlegającym racjonalnym prawom, które dzięki nauce
możemy odkryć i zrozumieć.
W kręgach naukowych jestem po prostu jednym z wielu fizyków, lecz
w oczach opinii publicznej zyskałem status bodaj najbardziej znanego
uczonego na świecie. Stało się tak po części dlatego, że naukowcy,
z wyjątkiem Einsteina, nie cieszą się taką popularnością jak gwiazdy rocka,
a po części dlatego, że wpasowałem się w stereotyp ułomnego geniusza. Nie
mogę się ukryć, zakładając perukę i ciemne okulary — wózek inwalidzki od
razu zdradza, kim jestem. Bycie powszechnie znaną i łatwo rozpoznawalną
osobą ma swoje plusy i minusy, niemniej plusy znacznie przeważają nad
minusami. Mój widok wydaje się autentycznie cieszyć ludzi. Przed
największą widownią wystąpiłem, otwierając w 2012 roku Igrzyska
Paraolimpijskie w Londynie.
Prowadziłem niezwykłe życie na tej planecie, a jednocześnie
przemierzałem wszechświat, posługując się własnym umysłem i prawami
fizyki. Dotarłem do najdalszych krańców naszej Galaktyki, penetrowałem
czarną dziurę, potem podążyłem wstecz aż do początku czasu. Na Ziemi
przeżywałem wzloty i upadki, okresy burzliwe i spokojne, sukcesy
i cierpienie. Bywałem zarówno biedny, jak i bogaty. Moje ciało było
sprawne, a potem unieruchomione. Raz mnie chwalono, raz krytykowano, ale
nigdy nie ignorowano. Miałem ogromny przywilej, że poprzez moje badania
przyczyniłem się do poznania wszechświata. Ale to byłby zaiste pusty
wszechświat, gdyby nie było w nim ludzi, których kocham i którzy mnie
kochają. Bez nich cała jego cudowność nic by dla mnie nie znaczyła.
Jakie są szanse na to, że natkniemy się na jakieś inne formy życia, gdy
będziemy eksplorować naszą Galaktykę? Jeśli rozumowanie dotyczące skali
czasowej pojawienia się życia na Ziemi jest prawidłowe, powinno być wiele
innych gwiazd z planetami, na których występuje życie. Niektóre z tych
układów gwiazdowych mogły się uformować pięć miliardów lat wcześniej
niż Ziemia. Dlaczego zatem w Galaktyce nie roi się od samprojektujących się
mechanicznych lub biologicznych form życia? Dlaczego Ziemia nie została
przez nie odwiedzona, a nawet skolonizowana? Notabene sceptycznie
traktuję przypuszczenia, jakoby UFO były statkami przybyszów z kosmosu,
ponieważ uważam, że jakiekolwiek wizyty kosmitów byłyby znacznie
bardziej ewidentne i prawdopodobnie znacznie bardziej dla nas przykre.
Dlaczego więc nikt nas dotychczas nie odwiedził? Być może
prawdopodobieństwo samorzutnego zrodzenia się życia jest tak znikome, że
Ziemia stanowi jedną jedyną planetę w całej Galaktyce — bądź w całej
obserwowalnej części wszechświata — na której do tego doszło. Inną
możliwością jest to, że choć istnieje spore prawdopodobieństwo powstania
układów samoreprodukujących się jak komórki, większość tych form życia
w swej ewolucji nie osiągnęła stadium istot rozumnych. Zwykliśmy uważać
życie rozumne za nieuniknioną konsekwencję ewolucji, ale może tak wcale
nie jest. Mając na uwadze zasadę antropiczną, powinniśmy do takich
stwierdzeń podchodzić ostrożnie. Niewykluczone, że ewolucją rządzi
przypadek i życie rozumne jest tylko jednym z wielu jej możliwych
rezultatów.
Nie jest nawet oczywiste, czy dysponowanie rozumem jest w dłuższej
perspektywie korzystne dla przetrwania. Bakterie i inne organizmy
jednokomórkowe zapewne przeżyją, gdy wszelkie inne życie na Ziemi
zostanie unicestwione w wyniku naszych działań. Być może powstanie istot
rozumnych stanowiło nieoczywiste stadium rozwoju życia na Ziemi.
Z chronologii ewolucji wynika, że zajęło bardzo wiele czasu — dwa i pół
miliarda lat — przejście od pojedynczych komórek do organizmów
wielokomórkowych, co jest niezbędnym warunkiem wyłonienia się
wyższych funkcji mentalnych. Stanowi to sporą część całkowitego
dostępnego czasu, zanim Słońce zacznie ekspandować, potwierdzałoby zatem
hipotezę, że prawdopodobieństwo przyjęcia przez życie postaci rozumnej jest
niskie. W takim wypadku moglibyśmy oczekiwać występowania wielu
innych form życia w Galaktyce, ale nie istot rozumnych.
Innym powodem tego, że życie nie osiągnie stadium istot rozumnych,
mógłby być upadek na planetę komety lub planetoidy. W 1994 roku
obserwowaliśmy, jak w wyniku uderzenia komety Shoemaker-Levy
w Jowisza powstało wiele olbrzymich kul ognistych. Przypuszcza się, że to
właśnie kolizja znacznie mniejszego ciała kosmicznego z Ziemią była
przyczyną wymarcia dinozaurów. Kilka małych gatunków pierwszych
ssaków przetrwało, ale ewentualne organizmy wielkości człowieka niemal na
pewno również zniknęłyby z powierzchni Ziemi. Trudno powiedzieć, jak
często dochodzi do takich kataklizmów, ale sensownym oszacowaniem
byłoby, że średnio raz na dwadzieścia milionów lat. Jeśli ta wartość jest
poprawna, oznaczałoby to, że rozumne życie na Ziemi rozwinęło się tylko
dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, że nie doznała ona żadnej
poważnej kolizji przez ostatnie sześćdziesiąt sześć milionów lat. Być może
na innych planetach w naszej Galaktyce, na których rozwinęło się życie, nie
było wystarczająco długiego okresu spokoju, aby zdążyło ono wyewoluować
do postaci rozumnej.
Trzecią możliwością jest, że wprawdzie istnieje spore
prawdopodobieństwo powstania życia i rozwoju istot rozumnych, lecz istoty
te po pewnym czasie destabilizują swój ekosystem, doprowadzając do
własnej zagłady. Byłaby to perspektywa wielce pesymistyczna i żywię
ogromną nadzieję, że nie jest prawdziwa.
Opowiadam się za czwartą możliwością, mianowicie że są inne istoty
rozumne w kosmosie, lecz po prostu nas do tej pory nie zauważyły.
W 2015 roku brałem udział w rozpoczęciu programu Breakthrough Listen
Initiatives, w ramach którego są prowadzone poszukiwania rozumnego życia
pozaziemskiego przy wykorzystaniu obserwacji w zakresie radiowym. Ma on
zapewniony dostęp do najnowszej aparatury, wysokie finansowanie i tysiące
godzin badań przy użyciu radioteleskopów. Jest to największy jak dotąd
naukowy program badawczy mający na celu wykrycie oznak istnienia
cywilizacji poza Ziemią. Z kolei uczestnicy programu Breakthrough Message
z różnych krajów współzawodniczą w przygotowaniu przesłania, które
mogłoby być odczytane przez bardziej zaawansowaną cywilizację.
Powinniśmy jednak się spieszyć z odpowiedzią, zanim wejdziemy na nieco
wyższy szczebel rozwoju. Bezpośredni kontakt z wyższą cywilizacją na
naszym aktualnym etapie mógłby przypominać spotkanie rdzennych
mieszkańców Ameryki z Kolumbem — i nie sądzę, by oni uważali, że dobrze
na tym wyszli.
4. Czy da się przewidywać przyszłość?
W pradawnych czasach świat musiał się wydawać dość
nieprzewidywalnym miejscem. Katastrofy takie jak powodzie, epidemie,
trzęsienia ziemi i erupcje wulkanów następowały nieoczekiwanie i bez
widocznej przyczyny. Ludzie pierwotni przypisywali tego rodzaju zjawiska
naturalne działaniom całego panteonu bogów i bogiń, którzy dawali w ten
sposób upust swoim kaprysom i zmiennym nastrojom. Nie było żadnej
możliwości, by przewidzieć, co zrobią; można było co najwyżej starać się
zyskać sobie ich przychylność poprzez składanie ofiar bądź właściwe
postępowanie. Wielu ludzi wciąż częściowo podziela tę wiarę i próbuje
paktować z losem. Przyrzekają lepiej się prowadzić albo lepiej traktować
bliźnich, jeśli tylko dostaną piątkę na studiach lub zdadzą egzamin na prawo
jazdy.
Stopniowo jednak ludzie rozpoznawali pewne prawidłowości
w przyrodzie. Były one najbardziej wyraźne w przypadku ruchów ciał na
sferze niebieskiej. Stąd pierwsza spośród dziedzin nauki rozwinęła się
astronomia. Ścisłe matematyczne podstawy nadał jej ponad trzysta lat temu
Newton, którego teorię powszechnego ciążenia wciąż stosujemy do
wyznaczania trajektorii niemal wszystkich ciał niebieskich. Wzorując się na
astronomii, odkryto, że inne zjawiska naturalne również przebiegają zgodnie
z jednoznacznie określonymi prawami. W ten sposób zrodziła się idea
naukowego determinizmu, którą bodaj pierwszy publicznie wyraził francuski
uczony Pierre Simon de Laplace. Zamierzałem przytoczyć wam słowa
Laplace’a w oryginalnym brzmieniu, ale on niczym Proust miał zwyczaj
posługiwać się niezmiernie długimi i skomplikowanymi zdaniami. Uznałem,
że lepiej będzie, jeśli sparafrazuję ten cytat. Istotą jego wypowiedzi było to,
że gdybyśmy znali położenia i prędkości wszystkich cząstek we
wszechświecie w danym momencie czasu, bylibyśmy w stanie obliczyć ich
zachowanie się w każdym innym momencie zarówno w przeszłości, jak
i w przyszłości. Istnieje anegdota, przypuszczalnie apokryficzna, że gdy
Napoleon zapytał Laplace’a, gdzie w jego systemie jest miejsce na Boga,
odpowiedział on cesarzowi: „Sire, ta hipoteza nie była mi potrzebna”. Moim
zdaniem Laplace nie chciał przez to powiedzieć, że Bóg jako taki nie istnieje,
lecz tylko to, że nie wtrąca się w ogóle do praw przyrody. Taką postawę
powinien zajmować każdy naukowiec. Prawo nauki nie zasługiwałoby na
miano prawa, gdyby obowiązywało tylko wtedy, gdy jakaś nadprzyrodzona
istota postanowi pozostawić rzeczy swojemu biegowi i powstrzymać się od
ingerencji.
Pogląd, że stan wszechświata w jednej chwili determinuje ów stan
w każdym innym czasie, od czasów Laplace’a zyskał rangę myśli
przewodniej nauki. Wynika z niego, że jesteśmy w stanie przewidzieć
przyszłość, przynajmniej w teorii. W praktyce jednak możliwość
przewidywania przez nas przyszłości jest poważnie ograniczona poprzez
złożoność równań i to, że często cechuje je aspekt zwany chaosem. Ci z was,
którzy widzieli film Park Jurajski, zapewne wiedzą, że drobne zaburzenie
w jednym miejscu powoduje dużą zmianę w innym. Motyl machający
skrzydełkami w Australii może wywołać deszcz w Parku Centralnym
w Nowym Jorku. Sęk w tym, że nie ma to charakteru powtarzalnego.
Następnym razem, gdy motyl poruszy skrzydełkami, mnóstwo innych rzeczy,
które również wpływają na pogodę, będzie inne. To właśnie chaotyczność
wchodzących w grę zjawisk sprawia, że prognozy pogody się nie sprawdzają.
Mimo tych praktycznych trudności determinizm pozostawał oficjalnym
dogmatem nauki przez całe XIX stulecie. Natomiast w XX wieku powstały
dwie teorie, które pokazały, że wizja Laplace’a — do końca przewidywalna
przyszłość — jest zasadniczo nierealna. Idea kwantów została wysunięta
w 1900 roku przez niemieckiego fizyka Maxa Plancka jako hipoteza ad hoc,
aby rozwiązać intrygujący paradoks. Zgodnie z klasycznym
dziewiętnastowiecznym ujęciem, ukształtowanym jeszcze w czasach
Laplace’a, gorące ciało, na przykład rozgrzany do czerwoności kawałek
metalu, promieniuje, emitując energię w postaci fal radiowych, podczerwieni,
światła widzialnego, ultrafioletu, promieni rentgenowskich i promieni gamma
z jednakową intensywnością w każdym z tych zakresów. Oznaczałoby to nie
tylko, że wszyscy umarlibyśmy na raka skóry, ale i że wszystko we
wszechświecie powinno mieć taką samą temperaturę, co jest zdecydowanie
sprzeczne ze stanem faktycznym.
Jednak Planck wykazał, że da się uniknąć tej katastrofy, jeśli porzuci się
ideę, iż emitowana energia może przyjmować dowolną wartość, i założy, iż
występuje ona w postaci oddzielnych pakietów określonej wielkości, czyli
kwantów. To jest tak jak z cukrem w supermarkecie, którego nie można
kupić luzem, a jedynie w kilogramowych opakowaniach. Kwanty
promieniowania ultrafioletowego i rentgenowskiego mają wyższą energię niż
kwanty podczerwieni lub światła widzialnego. Oznacza to, że jeśli ciało nie
ma wysokiej temperatury jak Słońce, nie ma też wystarczającej energii, by
wyemitować choć jeden kwant ultrafioletu lub promieniowania
rentgenowskiego. Zatem nasza twarz nie opali się od filiżanki gorącej kawy.
Sam Planck uważał koncepcję kwantów za chwyt matematyczny
niemający żadnej realności fizycznej, cokolwiek by to miało oznaczać.
Jednakże fizycy zaczęli wynajdować inne zjawiska, które dawały się
wyjaśnić jedynie w kategoriach parametrów przybierających dyskretne, czyli
skwantowane wartości, a nie zmieniających się w sposób ciągły. Stwierdzono
na przykład, że cząstki elementarne zachowują się niczym małe bąki wirujące
wokół własnej osi, przy czym wartość spinu, czyli momentu pędu,
odpowiadająca temu ruchowi obrotowemu, nie może być dowolna, lecz
stanowi wielokrotność jednostki podstawowej. Ze względu na to, że ta
jednostka jest bardzo mała, nie zauważamy, iż zwalnianie zwykłego bąka ma
charakter szybkiej sekwencji dyskretnych kroków, a nie procesu ciągłego,
natomiast w przypadku bąków tak małych jak rozmiary atomu dyskretna
natura spinu odgrywa bardzo istotną rolę.
Upłynęło nieco czasu, zanim ludzie uświadomili sobie, jakie są
konsekwencje kwantowej natury świata dla determinizmu. Dopiero
w 1927 roku inny niemiecki fizyk, Werner Heisenberg, wykazał, że nie da się
dokładnie zmierzyć jednocześnie położenia i prędkości cząstki. Aby
zobaczyć, gdzie znajduje się cząstka, trzeba ją oświetlić. Tymczasem według
Plancka nie możemy użyć dowolnie małej ilości światła; musi to być co
najmniej jeden kwant, co zakłóca ruch cząstki, zmieniając jej prędkość
w nieprzewidywalny sposób. Aby zwiększyć dokładność wyznaczenia
położenia, musielibyśmy użyć promieniowania o najmniejszych długościach
fali, jak ultrafiolet bądź promienie rentgenowskie i gamma. Ale znów
zgodnie z teorią Plancka kwanty tych rodzajów promieniowania mają energię
wyższą od kwantów światła widzialnego, a zatem jeszcze bardziej wpłyną na
prędkość cząstki. Jest to sytuacja beznadziejna — im bardziej precyzyjnie
usiłujemy zmierzyć położenie cząstki, tym mniej dokładnie znamy jej
prędkość, i vice versa. Heisenberg wyraził to w sformułowanej przez siebie
zasadzie nieoznaczoności: iloczyn nieoznaczoności położenia cząstki
i nieoznaczoności jej prędkości jest zawsze większy od pewnej wartości —
zwanej stałą Plancka — podzielonej przez dwukrotność masy cząstki.
Wizja naukowego determinizmu Laplace’a wymagała znajomości zarówno
położeń, jak i prędkości cząstek we wszechświecie w określonym momencie,
zatem zasada nieoznaczoności Heisenberga zadała jej poważny cios. Jak
możemy przewidzieć stan przyszły, skoro nie znamy dokładnych położeń
i prędkości cząstek obecnie? Choćby nasz komputer dysponował nie
wiadomo jak wielką mocą obliczeniową, jeśli wprowadzimy do niego
badziewne dane, otrzymamy badziewne prognozy.
Einstein, daleki od zaakceptowania tego, że przyrodą miałby rządzić
przypadek, wyraził to w swym słynnym powiedzeniu „Pan Bóg nie gra
w kości”. Najwyraźniej uważał, że nieoznaczoność ma charakter jedynie
doraźny poznawczo i istnieje głębszy poziom rzeczywistości, w którym
cząstki mają dobrze określone położenia i prędkości oraz poruszają się
zgodnie z deterministycznymi prawami w duchu Laplace’a. Ów poziom
mógłby być znany Bogu, natomiast ze względu na kwantową naturę światła
my nie jesteśmy w stanie go dostrzec, możemy co najwyżej wnioskować
pośrednio.
Stanowisko Einsteina nazwalibyśmy obecnie teorią ukrytych zmiennych.
Tego rodzaju koncepcje mogły się zrazu wydawać najbardziej oczywistym
sposobem pogodzenia zasady nieoznaczoności z dotychczasową fizyką i do
dziś stanowią zrąb mentalnego obrazu wszechświata wielu naukowców oraz
niemal wszystkich filozofów nauki. A jednak są błędne. Brytyjski fizyk John
Bell podał test empiryczny pozwalający na sfalsyfikowanie teorii ukrytych
zmiennych. Gdy z całą starannością przeprowadzono go, wyniki okazały się
z nią niezgodne. Wygląda zatem na to, że nawet Bóg podlega ograniczeniom
narzuconym przez zasadę nieoznaczoności i nie może znać jednocześnie
położenia i prędkości cząstek. Dowody empiryczne przemawiają za tym, że
Pan Bóg jest notorycznym hazardzistą i rzuca kośćmi przy każdej
nadarzającej się okazji.
Inni naukowcy znacznie chętniej niż Einstein skłaniali się ku
zmodyfikowaniu klasycznego dziewiętnastowiecznego pojmowania
determinizmu. Powstała nowa teoria, mechanika kwantowa, będąca dziełem
Heisenberga, Erwina Schrödingera i brytyjskiego fizyka Paula Diraca, który
był jednym z moim poprzedników na katedrze Lucasa w Cambridge. Jednak
nawet dziś, po upływie prawie siedemdziesięciu lat, mechanika kwantowa nie
doczekała się powszechnego zrozumienia i uznania. A tymczasem powinna
ona obchodzić nas wszystkich, ponieważ ukazywany przez nią obraz jest
zdecydowanie odmienny od klasycznej wizji rzeczywistości fizycznej.
W mechanice kwantowej cząstki nie mają konkretnych położeń ani
prędkości, lecz są reprezentowane przez coś, co nazywamy funkcją falową.
Przypisuje ona każdemu punktowi przestrzeni wartość prawdopodobieństwa
znalezienia cząstki w tym właśnie punkcie. Tempo zmiany funkcji falowej od
punktu do punktu jest prędkością cząstki. Jeśli funkcja ta wykazuje silne
wąskie maksimum, oznacza to, że nieoznaczoność położenia cząstki jest
niewielka. Ale wówczas zmienia się ona gwałtownie w otoczeniu tego
maksimum w jedną i w drugą stronę, czyli mamy do czynienia z dużą
nieoznaczonością prędkości. Analogicznie można mieć funkcję, w której
nieoznaczoność prędkości jest mała, co wymusza dużą nieoznaczoność
położenia.
Funkcja falowa zawiera kompletny opis cząstki, zarówno jej położenie, jak
i prędkość. Jeżeli znamy funkcję w danym momencie, to jej wartości dla
każdego innego czasu są wyznaczone przez równanie, które nosi nazwę
równania Schrödingera. Zatem wciąż mamy coś na kształt determinizmu,
lecz nie jest to taki determinizm, jaki miał na myśli Laplace, gdyż zamiast
przewidywania położeń i prędkości cząstek, jesteśmy w stanie co najwyżej
obliczać funkcję falową, czyli otrzymywać jedynie połowę tego, co
mogliśmy uzyskać w klasycznym dziewiętnastowiecznym ujęciu.
Jakkolwiek mechanika kwantowa prowadzi do nieoznaczoności, gdy
próbujemy wyznaczać zarazem położenie i prędkość, wciąż pozwala
przewidywać w sposób pewny konkretny zestaw położenia i prędkości.
Jednak nawet ten poziom pewności wydaje się zagrożony przez najnowsze
odkrycia. Problem wynika z tego, że grawitacja może odkształcać
czasoprzestrzeń do tego stopnia, iż powstają obszary przestrzenne zasadniczo
niedostępne dla naszych obserwacji.
Obszarami takimi są wnętrza czarnych dziur. Oznacza to, że nie możemy
— nawet teoretycznie — obserwować cząstek, które wpadły do czarnej
dziury, a tym bardziej mierzyć ich położeń lub prędkości. Jest kwestią
sporną, czy faktycznie wprowadza to większą nieprzewidywalność ponad tę,
z którą mamy do czynienia w mechanice kwantowej.
Podsumowując, w klasycznym determinizmie pochodzącym od Laplace’a
przyszłe ruchy cząstek były całkowicie wyznaczone przez ich położenia
i prędkości w danym momencie. Ujęcie to musiało zostać zmodyfikowane,
kiedy Heisenberg sformułował swoją zasadę nieoznaczoności, która głosiła,
że niemożliwe jest jednoczesne dokładne zmierzenie położenia i prędkości
cząstki. Wciąż jednak było możliwe przewidywanie konkretnego zestawu
położenia i prędkości. Ale niewykluczone, że nawet prognozowanie w tak
ograniczonym zakresie przestanie być możliwe po uwzględnieniu istnienia
czarnych dziur.
5. Co jest wewnątrz czarnej dziury?
Mawia się, że rzeczywistość bywa dziwniejsza od fikcji, i nigdzie nie
potwierdza się to bardziej niż w przypadku czarnych dziur, które są
obiektami bardziej osobliwymi niż wszelkie wymysły autorów fantastyki
naukowej, a jednak ich istnienie jest niekwestionowanym faktem naukowym.
Pierwszy czarne dziury rozważał w 1783 roku John Michell z Cambridge.
Rozumował on następująco: jeśli wystrzelimy jakieś ciało, na przykład kulę
armatnią, pionowo do góry, jej ruch będzie coraz bardziej spowalniany przez
grawitację. Ostatecznie kula przestanie się wznosić i zacznie spadać. Jeśli
jednak początkowa prędkość kuli przekroczy pewną krytyczną wartość,
zwaną prędkością ucieczki, siła grawitacji nie zdoła powstrzymać ciała
i odleci ono w przestrzeń. Prędkość ucieczki wynosi nieco ponad
11 kilometrów na sekundę na Ziemi, a na Słońcu około 617 kilometrów na
sekundę. Obie te wartości są znacznie wyższe od prędkości kuli armatniej,
ale niskie w porównaniu z prędkością światła — 300 tysięcy kilometrów na
sekundę. Zatem światło nie ma problemu z wydostaniem się z Ziemi lub ze
Słońca. Jednak Michell suponował, że istnieją gwiazdy znacznie
masywniejsze niż Słońce, na których prędkości ucieczki przewyższają
prędkość światła. Takich gwiazd nie bylibyśmy w stanie zobaczyć, ponieważ
wszelkie wysyłane przez nie światło byłoby ściągane z powrotem przez ich
potężną grawitację. Michell nazwał je ciemnymi gwiazdami, a obecnie
określamy je terminem „czarne dziury”.
Aby je zrozumieć, musimy zacząć od grawitacji. Grawitacja opisywana
jest przez ogólną teorię względności Einsteina, która stanowi teorię zarówno
przestrzeni i czasu, jak i grawitacji. To, w jaki sposób zachowują się
przestrzeń i czas, wyznaczone jest przez układ równań zwany równaniami
Einsteina, które podał on w 1915 roku. Jakkolwiek grawitacja jest
zdecydowanie najsłabszym ze znanych oddziaływań fizycznych, ma ona
przewagę nad innymi oddziaływaniami pod dwoma względami. Po pierwsze,
działa na dużych odległościach. Ziemia jest utrzymywana na orbicie przez
Słońce odległe o 150 milionów kilometrów, a Słońce obiega środek
Galaktyki znajdujący się w odległości około dziesięciu tysięcy lat świetlnych.
Po drugie, grawitacja działa zawsze przyciągająco, w odróżnieniu od sił
elektromagnetycznych, które mogą przyciągać albo odpychać. Te dwie cechy
oznaczają, że w przypadku dostatecznie dużej gwiazdy przyciąganie
grawitacyjne może zdominować wszystkie inne oddziaływania, w wyniku
czego zapadnie się ona w sobie. Pomimo to trwało bardzo długo, zanim
społeczność naukowa uświadomiła sobie, że masywne gwiazdy mogą
skolapsować pod wpływem własnej grawitacji, i ustaliła, jak będzie się
zachowywał powstały w ten sposób obiekt. Nawet Albert Einstein napisał
w 1939 roku artykuł, w którym utrzymywał, że kolaps gwiazdy nie był
możliwy, ponieważ materia da się ścisnąć jedynie do pewnych granic. Wielu
naukowców podzielało to instynktowne przekonanie Einsteina. Ważnym
wyjątkiem był Amerykanin John Wheeler, którego z wielu względów można
zaliczyć do protagonistów historii czarnych dziur. W swych pracach z lat
pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku podkreślał, że wiele gwiazd
u kresu swej ewolucji skolapsuje, i rozważał problemy, jakie to rodzi dla
fizyki teoretycznej. Przewidział również wiele właściwości obiektów
powstających w wyniku kolapsu, czyli czarnych dziur.
Normalna gwiazda przez większość swojego życia - w ciągu wielu
miliardów lat — równoważy swą grawitację ciśnieniem termodynamicznym
podtrzymywanym przez reakcje termojądrowe, w których wodór przekształca
się w hel. W końcu zasób paliwa jądrowego wyczerpuje się i gwiazda
zaczyna się kurczyć. Niekiedy jednak ponownie osiąga stan równowagi jako
biały karzeł, pozostałość jądra gwiazdowego o dużej gęstości. Jednakże
w 1930 roku Subrahmanyan Chandrasekhar wykazał, że maksymalna masa
białego karła to około 1,4 masy Słońca. Podobną masę maksymalną wyliczył
rosyjski fizyk Lew Landau dla gwiazdy zbudowanej wyłącznie z neutronów.
Jaki zatem miałby być los tych niezliczonych gwiazd o masie większej od
maksymalnej masy białego karła, gdy wyczerpią swoje paliwo jądrowe?
Problemem tym zajmował się Robert Oppenheimer, który później zasłynął ze
swej pracy nad bombą atomową. W kilku artykułach opublikowanych
w 1939 roku wraz z George’em Volkoffem i Hartlandem Snyderem wykazał
on, że ciśnienie termodynamiczne nie może zapewnić stabilności takiej
gwiazdy i wówczas jednorodna sferycznie symetryczna gwiazda skolapsuje
do pojedynczego punktu o nieskończonej gęstości. Taki punkt nazywamy
osobliwością. Wszystkie nasze teorie dotyczące przestrzeni są formułowane
przy założeniu, że czasoprzestrzeń jest jednorodna i niemal płaska, zatem
załamują się one w osobliwości, gdzie krzywizna czasoprzestrzeni staje się
nieskończona. W istocie osobliwość stanowi kres przestrzeni i czasu jako
takich. I to właśnie wzbudzało tak wielki sprzeciw Einsteina.
Gdy wybuchła druga wojna światowa, większość naukowców, w tym
Robert Oppenheimer, przerzuciła się na fizykę jądrową i kwestia kolapsu
grawitacyjnego została niemal zupełnie zapomniana. Zainteresowanie tym
tematem odżyło po odkryciu obiektów kosmicznych zwanych kwazarami.
Pierwszy kwazar, 3C 273, zaobserwowano w 1963 roku, a wkrótce potem
wiele innych. Były one bardzo jasne pomimo ich dużej odległości od Ziemi.
Olbrzymiej ilości emitowanej przez nie energii nie dało się wyjaśnić
reakcjami termojądrowymi, ponieważ przekształcały one na energię zaledwie
drobny ułamek swojej energii spoczynkowej. Jedyną inną możliwością była
energia grawitacyjna uwalniana podczas kolapsu.
Grawitacyjny kolaps gwiazd został odkryty na nowo. Gdy do niego
dochodzi, grawitacja zapadającego się ciała wciąga wszelką materię
z otoczenia. Wiadomo było, że jednorodna sferyczna gwiazda skurczy się do
punktu o nieskończonej gęstości, czyli osobliwości. Ale co się dzieje, jeśli
gwiazda nie jest jednorodna i sferyczna? Czy niesymetryczny rozkład materii
gwiazdy spowoduje nierównomierny kolaps i nie dojdzie do powstania
osobliwości? W ważnej pracy z 1965 roku Roger Penrose dowiódł, że tak czy
owak skończy ona w osobliwości, wykorzystując wyłącznie fakt, że
grawitacja działa zawsze przyciągająco.
Równania Einsteina przestają obowiązywać w osobliwości, co oznacza, że
w tym punkcie o nieskończonej gęstości nie da się przewidywać przyszłości.
Załamanie się możliwości przewidywania nie ma żadnego wpływu na nas,
jeśli osobliwości nie są nagie, to znaczy nieprzesłonięte przed światem
zewnętrznym. Penrose zaproponował hipotezę kosmicznego cenzora —
wszelkie osobliwości powstałe w wyniku kolapsu gwiazd lub jakichkolwiek
innych ciał są ukryte we wnętrzu czarnych dziur. Czarna dziura jest obszarem
przestrzeni, gdzie panuje tak silne pole grawitacyjne, że światło nie może się
z niego wydostać na zewnątrz. Hipoteza ta niemal na pewno jest prawdą,
gdyż mimo licznych prób nie udało się jej do tej pory obalić.
Gdy w 1967 roku John Wheeler wprowadził termin „czarna dziura”,
zastąpiło ono wcześniej używane określenie „zamrożona gwiazda”.
Neologizm Wheelera podkreślał, że obiekty te są interesujące same w sobie,
niezależnie od sposobu ich powstania. Nowa nazwa szybko się przyjęła.
Z zewnątrz nie da się zobaczyć, co znajduje się wewnątrz czarnej dziury.
Cokolwiek do nich wrzucimy i jakkolwiek powstały, czarne dziury zawsze
wyglądają tak samo. John Wheeler wyraził to w formie znanej zasady, że
„czarna dziura nie ma włosów”.
Czarna dziura ma powierzchnię brzegową zwaną horyzontem zdarzeń, na
której grawitacja ma dokładnie wartość wystarczającą do zawrócenia
promieni światła i niedopuszczenia do ich wydostania się na zewnątrz. Jako
że nic nie może poruszać się szybciej od światła, wszystko inne również
zostaje wciągnięte z powrotem. Przekraczanie horyzontu zdarzeń przypomina
nieco przepływanie wodospadu Niagara w kajaku. Dopóki jesteśmy u góry,
mamy jeszcze szansę na ucieczkę, jeśli będziemy dostatecznie szybko
wiosłować, ale gdy przekroczymy skraj, nie ma już możliwości powrotu.
W miarę jak zbliżamy się do wodospadu, prąd wody staje się coraz silniejszy,
pociągając silniej za dziób kajaka niż za rufę, co grozi jego rozerwaniem. Tak
samo jest w przypadku czarnych dziur. Jeśli będziemy spadać do czarnej
dziury nogami do przodu, grawitacja będzie działać silniej na nasze nogi niż
na głowę. W konsekwencji będziemy rozciągani wzdłuż i zgniatani
w poprzek. Jeśli mamy do czynienia z czarną dziurą o masie kilku mas
Słońca, zostaniemy rozerwani i przerobieni na spaghetti, zanim dotrzemy do
horyzontu. Ale przy wpadaniu do znacznie większej czarnej dziury, takiej
o masie ponad miliona mas Słońca, przyciąganie grawitacyjne będzie działać
jednakowo na całe nasze ciało i pozostaniemy w jednym kawałku. Gdybyśmy
zatem chcieli eksplorować wnętrze czarnej dziury, upewnijmy się najpierw,
czy jest ona odpowiednio duża. Mogłaby to być na przykład czarna dziura
o masie około czterech milionów mas Słońca, która znajduje się w centrum
naszej Galaktyki — Drogi Mlecznej.
Chociaż my sami, spadając do czarnej dziury, nie zauważylibyśmy nic
szczególnego, ktoś obserwujący nas z daleka nigdy nie zobaczyłby, jak
przekraczamy horyzont zdarzeń, lecz że poruszamy się coraz wolniej
i wolniej, by w końcu zawisnąć tuż przed nim. Z jego punktu widzenia nasz
obraz stawałby się coraz ciemniejszy i coraz bardziej poczerwieniony, aż
praktycznie zniknęlibyśmy mu z oczu. Dla świata zewnętrznego
przepadlibyśmy na zawsze.
Krótko po narodzinach mojej córki, Lucy, doznałem olśnienia i odkryłem
twierdzenie o powierzchni. O ile ogólna teoria względności jest słuszna
i gęstość energii dodatnia, a tak zazwyczaj jest, o tyle pole horyzontu
zdarzeń, czyli powierzchni granicznej czarnej dziury, ma tę właściwość, że
zawsze zwiększa się, gdy wpadnie do niej kolejna porcja materii lub
promieniowania. Co więcej, jeżeli w wyniku kolizji dwóch czarnych dziur
połączą się one w jedną, pole horyzontu zdarzeń powstałej w ten sposób
czarnej dziury będzie większe niż suma pól horyzontów zdarzeń obu
istniejących wcześniej czarnych dziur. Twierdzenie o powierzchni może
zostać potwierdzone empirycznie przez LIGO (Laser Interferometer
Gravitational-Wave Observatory), w którym 14 września 2015 roku
zarejestrowano fale grawitacyjne pochodzące od dwóch czarnych dziur, które
zderzyły się i połączyły ze sobą. Na podstawie kształtu fali można oszacować
ich masy i momenty pędu, które na mocy twierdzenia o braku włosów
wyznaczają pola ich horyzontów zdarzeń.
Te właściwości sugerują, że zachodzi analogia pomiędzy polem
powierzchni horyzontu czarnej dziury a znanym z konwencjonalnej fizyki
klasycznej termodynamicznym pojęciem entropii. Entropię można uważać za
miarę nieuporządkowania układu fizycznego bądź, równoważnie,
niemożliwości określenia jego dokładnego stanu. Słynne drugie prawo
termodynamiki głosi, że entropia zawsze zwiększa się z czasem. Moje
odkrycie było pierwszym zwiastunem tego zasadniczego związku.
Analogię pomiędzy właściwościami czarnych dziur a prawami
termodynamiki można jeszcze bardziej rozszerzyć. Pierwsze prawo
termodynamiki mówi, że małej zmianie entropii jakiegoś układu towarzyszy
proporcjonalna do niej zmiana energii tego układu. Brandon Carter, Jim
Bardeen i ja znaleźliśmy podobne prawo wiążące zmianę masy czarnej dziury
ze zmianą pola jej horyzontu zdarzeń. W tym przypadku współczynnik
proporcjonalności zawiera parametr zwany grawitacją powierzchniową, który
jest miarą natężenia pola grawitacyjnego na powierzchni horyzontu. Jeśli się
przyjmie, że pole horyzontu zdarzeń jest odpowiednikiem entropii, to
wygląda na to, że grawitacja powierzchniowa odpowiada temperaturze.
Analogia ta jest tym mocniejsza, że grawitacja powierzchniowa ma
jednakową wartość w każdym punkcie horyzontu, podobnie jak temperatura
jest taka sama w całym ciele pozostającym w równowadze
termodynamicznej.
Pomimo ewidentnego podobieństwa pomiędzy entropią a polem horyzontu
zdarzeń nie jest oczywiste, jak pole to można utożsamić z entropią samej
czarnej dziury. Co w ogóle należałoby rozumieć przez pojęcie „entropia
czarnej dziury”? Istotną wskazówkę podał w 1972 roku Jacob Bekenstein,
wówczas doktorant w Princeton University. Brzmiała ona następująco: gdy
w wyniku kolapsu grawitacyjnego powstanie czarna dziura, szybko osiągnie
ona stan równowagi charakteryzujący się trzema parametrami — masą,
momentem pędu i ładunkiem elektrycznym.
Wygląda zatem na to, że końcowy stan czarnej dziury jest niezależny od
tego, czy ciało, które uległo kolapsowi, złożone było z materii, czy
z antymaterii, ani czy miało symetrię sferyczną, czy kształt wysoce
nieregularny. Innymi słowy, czarna dziura o danej masie, momencie pędu
i ładunku elektrycznym powstała ewentualnie z którejkolwiek z wielkiej
liczby rozmaitych konfiguracji materii, a tym samym z wielkiej liczby
różnych typów gwiazd. W rzeczy samej, jeśli nie uwzględni się efektów
kwantowych, konfiguracji tych będzie nieskończenie wiele, ponieważ czarna
dziura mogła powstać w wyniku kolapsu obłoku zawierającego
nieograniczenie wielką liczbę cząstek o nieograniczenie małej masie. Ale czy
liczba możliwych konfiguracji naprawdę jest nieskończona?
Jak wiadomo, mechanika kwantowa zawiera zasadę nieoznaczoności, która
stwierdza niemożliwość jednoczesnego wyznaczenia położenia i prędkości
jakiegokolwiek ciała. Jeśli zmierzymy dokładnie, gdzie coś się znajduje, to
jego prędkość staje się nieokreślona, a jeśli dokonamy pomiaru prędkości, to
z kolei nieokreślone będzie położenie. W praktyce oznacza to niemożliwość
zlokalizowania czegokolwiek. Przypuśćmy, że chcemy zmierzyć wielkość
poruszającego się ciała — wówczas musimy ustalić, gdzie znajdują się jego
końce. Jednak tego nigdy nie jesteśmy w stanie zrobić dokładnie, ponieważ
wymagałoby to jednoczesnego pomiaru położenia ciała i jego prędkości.
W konsekwencji rozmiarów ciała nie da się wyznaczyć. Możemy co
najwyżej stwierdzić, że zasada nieoznaczoności uniemożliwia określenie,
jakie rozmiary ma ciało. Ale okazuje się, że zasada ta nakłada również
ograniczenie na wielkość ciał. Po krótkich obliczeniach można się przekonać,
że dla danej masy ciała istnieje jego minimalny rozmiar, który jest mały dla
ciał masywnych, lecz gdy bierzemy pod uwagę ciała o coraz mniejszej masie,
staje się on coraz większy i większy. Można przyjąć, że jest to konsekwencja
faktu, że w mechanice kwantowej ciało zachowuje się albo jak fala, albo jak
cząstka. Im mniejsza jego masa, tym fala ma większą długość i jest bardziej
rozciągnięta przestrzennie, natomiast im większa masa, tym mniejsza długość
fali i będzie się ono wydawało bardziej zwarte. Według ogólnej teorii
względności oznacza to, iż jedynie ciała powyżej pewnej wartości masy
mogą się przekształcić w czarne dziury. Wartość ta odpowiada mniej więcej
masie ziarnka soli. Skutkuje to również tym, że liczba konfiguracji, z których
ewentualnie powstanie czarna dziura o danej masie, danym momencie pędu
i ładunku elektrycznym, choć bardzo duża, może być skończona. Jacob
Bekenstein zasugerował, że na podstawie tej skończonej liczby można
określić, jak rozumieć entropię czarnej dziury. Byłaby to ilość informacji,
która wydaje się bezpowrotnie utracona podczas kolapsu przy powstawaniu
czarnej dziury.
Na pozór dyskwalifikującym defektem propozycji Bekensteina było to, że
skoro czarna dziura ma entropię, która jest proporcjonalna do pola horyzontu
zdarzeń, to powinna mieć również niezerową temperaturę proporcjonalną do
jej grawitacji powierzchniowej. Wynikałoby z tego, że czarna dziura może
pozostawać w stanie równowagi termodynamicznej z promieniowaniem
cieplnym o temperaturze różnej od zera. Tymczasem zgodnie z ujęciem
klasycznym taka równowaga jest wykluczona, ponieważ czarna dziura
pochłania wszelkie padające na nią promieniowanie cieplne, a z definicji
sama nie jest w stanie niczego emitować. Skoro nie może emitować niczego,
nie może emitować też ciepła.
Zrodziło to paradoks dotyczący natury czarnych dziur, tych
niewiarygodnie gęstych obiektów powstających w wyniku kolapsu gwiazd.
Z jednej teorii wynikało, że czarne dziury o identycznych właściwościach
mogą się utworzyć z nieskończonej liczby gwiazd różnego typu, podczas gdy
z innej — że liczba ta jest skończona. To jest w istocie problem informacji,
jeśli przyjmiemy, że każda cząstka i każde oddziaływanie we wszechświecie
niesie informację.
Ponieważ czarne dziury nie mają włosów, jak to ujął John Wheeler, nie
można z zewnątrz stwierdzić, co znajduje się wewnątrz czarnej dziury, poza
jej masą, ładunkiem elektrycznym i momentem pędu. Oznacza to, że czarna
dziura musi zawierać mnóstwo informacji, które są ukryte przed światem
zewnętrznym. Niemniej istnieje ograniczenie na ilość informacji, jaką można
zmieścić w jakimś obszarze przestrzeni. Informacja wymaga energii,
a energia jest równoważna masie, zgodnie ze słynnym równaniem Einsteina
E = mc2. Jeśli zatem w jakimś obszarze przestrzeni jest za dużo informacji,
skolapsuje on do postaci czarnej dziury o wielkości proporcjonalnej do ilości
tej informacji. To jest tak jak z upychaniem coraz większej liczby książek
w bibliotece, aż w końcu półki się załamią i biblioteka przemieni się w czarną
dziurę.
Jeśli ilość informacji ukrytej wewnątrz czarnej dziury zależy od jej
wielkości, to na podstawie ogólnych zasad fizyki można by oczekiwać, że
czarna dziura będzie miała niezerową temperaturę i będzie promieniowała
niczym kawałek rozżarzonego metalu. To jest jednak niemożliwe, skoro —
jak wiadomo — nic nie może się wydostać z czarnej dziury. A raczej tak
przedtem sądzono.
Problem ten utrzymywał się aż do początku 1974 roku, kiedy zacząłem
badać, jak zachowywałaby się materia w pobliżu czarnej dziury według
mechaniki kwantowej. Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu stwierdziłem, że
czarna dziura wydaje się emitować cząstki ze stałym natężeniem. Podobnie
jak wszyscy inni w owym czasie akceptowałem tezę, że czarna dziura nie
może emitować niczego. Dlatego włożyłem wiele wysiłku w to, by
wyeliminować ów kłopotliwy efekt. Jednak im bardziej go rozważałem, tym
bardziej nie chciał on zniknąć i w końcu musiałem się z nim pogodzić. Tym,
co ostatecznie przekonało mnie o realnym charakterze tego zjawiska, było to,
że jego widmo było dokładnie widmem termicznym. Z moich obliczeń
wynikało, że czarna dziura kreuje i emituje cząstki oraz promieniowanie, jak
gdyby była normalnym rozgrzanym ciałem o temperaturze proporcjonalnej
do grawitacji powierzchniowej i odwrotnie proporcjonalnej do jej masy. To
uczyniło kontrowersyjną dotąd sugestię Jacoba Bekensteina, iż czarna dziura
ma skończoną wartość entropii, w pełni spójną logicznie, ponieważ
oznaczało, że może ona pozostawać w równowadze termodynamicznej
w skończonej temperaturze wyższej od zera.
Wydaje się, że tym, co się dzieje, gdy czasoprzestrzeń staje się na tyle
odkształcona, że już prawie umożliwia przeniesienie się w przeszłość, jest to,
iż cząstki wirtualne stają się omal cząstkami rzeczywistymi poruszającymi
się po zamkniętych trajektoriach. Gęstość wirtualnych cząstek i ich energii
jest wtedy bardzo duża, co oznacza, że prawdopodobieństwo tych historii
skrajnie maleje. Najwyraźniej jakiś urząd ochrony chronologii czuwa, aby
świat był przyjaznym miejscem dla historyków. Niemniej problematyka
odkształceń czasu i przestrzeni jest wciąż w powijakach. Zgodnie z jedną
z wersji teorii strun, znanej jako M-teoria, która jest naszą największą
nadzieją na zunifikowanie ogólnej teorii względności i mechaniki kwantowej,
czasoprzestrzeń powinna mieć jedenaście wymiarów, a nie jedynie cztery,
których bezpośrednio doświadczamy. Jednakże siedem z owych jedenastu
wymiarów jest zwiniętych tak ciasno, że ich nie zauważamy, natomiast
pozostałe cztery wymiary są zasadniczo płaskie i składają się na to, co
nazywamy czasoprzestrzenią. Jeśli ten obraz jest poprawny, być może
będziemy kiedyś potrafili doprowadzić do wymieszania tych czterech
płaskich wymiarów z siedmioma wysoce kompaktowymi. Co w ten sposób
powstanie, tego jeszcze nie wiemy, ale niewątpliwie otworzy to ekscytujące
możliwości.
Konkludując, szybkie przemieszczanie się w przestrzeni i podróż wstecz
w czasie nie dają się wykluczyć na podstawie obecnego stanu naszej wiedzy.
Powodowałyby one poważne logiczne problemy, stąd musimy wierzyć, że
istnieje jakieś prawo ochrony chronologii niedopuszczające do tego, by
ludzie wybierali się w przeszłość i zabijali własnych rodziców. Jednak
miłośnicy fantastyki naukowej nie powinni tracić nadziei. Być może
w sukurs przyjdzie im M-teoria.
1 Przełożyła Katarzyna Bratkowska.
7. Czy ludzkość przetrwa na Ziemi?
W styczniu 2018 roku „Bulletin of the Atomic Scientists”, czasopismo
założone przez kilku fizyków, którzy w ramach Manhattan Project budowali
pierwsze bomby atomowe, przesunęło wskazówki zegara zagłady, wskaźnika
bliskości katastrofy — militarnej lub ekologicznej — zagrażającej naszej
planecie, do przodu do dwóch minut przed północą.
Zegar ten ma interesującą historię. Powstał on w 1947 roku, kiedy era
atomowa dopiero się rozpoczęła. Robert Oppenheimer, dyrektor naukowy
Manhattan Project, wspominał potem o pierwszej próbie eksplozji bomby
atomowej przed dwoma laty w lipcu 1945 roku: „Wiedzieliśmy, że teraz
świat nie będzie już taki sam. Kilku ludzi zaśmiało się, kilku rozpłakało,
większość milczała. Przyszły mi na myśl słowa z hinduskiej księgi,
Bhagawadgity: »I stałem się Śmiercią, niszczycielem światów«”.
W 1947 roku zegar zagłady został nastawiony na siedem minut przed
północą. Obecnie znaleźliśmy się bliżej globalnej katastrofy niż
kiedykolwiek od tamtego czasu, nie licząc początkowego okresu zimnej
wojny w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych XX wieku. Zegar zagłady
i jego wskazania mają oczywiście znaczenie czysto symboliczne, jednak
czuję się w obowiązku zwrócić uwagę, że tego rodzaju alarmy ostrzegawcze
podnoszone przez naukowców, których ostatnio do takiego kroku skłoniło
wyborcze zwycięstwo Donalda Trumpa, muszą być traktowane poważnie.
Czy wizja tykającego zegara lub wręcz obwieszczanie, że czas ludzkości
dobiega już końca, jest podejściem realistycznym czy alarmistycznym? Czy
tego rodzaju przestrogi są uzasadnione, czy też nie?
Mam do czasu bardzo osobisty stosunek. Po pierwsze, moja bestsellerowa
książka, głównie dzięki której stałem się znany poza środowiskiem
naukowym, nosiła tytuł Krótka historia czasu. Stąd niektórzy mogą sobie
wyobrażać, że jestem ekspertem od czasu, choć oczywiście obecnie miano
eksperta niekoniecznie jest chwalebne. Po drugie, jako ktoś, komu w wieku
dwudziestu siedmiu lat lekarze oznajmili, że ma przed sobą co najwyżej pięć
lat życia, i któremu stuknęło siedemdziesiąt sześć lat w 2018 roku, mogę się
uważać za eksperta od czasu w innym, znacznie bardziej intymnym sensie.
Mam przykrą, wręcz dojmującą świadomość upływu czasu i przeżyłem
większość swojego życia w poczuciu, że czas, jaki został mi dany, jest, jak to
mówią, na kredyt.
Niewątpliwie jest faktem, że nasz świat jest dzisiaj bardziej politycznie
niestabilny niż kiedykolwiek za mojej pamięci. Ogromna rzesza ludzi czuje
się wyalienowana zarówno pod względem ekonomicznym, jak i społecznym.
To popycha ich w ramiona populistycznych — a przynajmniej mniej
popularnych — polityków, którzy mają niewielkie doświadczenie
w rządzeniu i których umiejętność podejmowania na chłodno decyzji
w krytycznych momentach stoi wciąż pod wielkim znakiem zapytania. Być
może zatem wskazówki zegara zagłady powinny zostać przesunięte jeszcze
bliżej północy, gdyż perspektywa, że nierozważne lub wręcz wynikające ze
złej woli działania ludzi doprowadzą do Armageddonu, staje się coraz
bardziej realna.
Ziemi zagraża tyle niebezpieczeństw w rozmaitych sferach, że trudno mi
być optymistą. Zagrożenia te są zbyt poważne i zbyt liczne.
Po pierwsze, Ziemia staje się dla nas za mała. Nasze fizyczne zasoby są
uszczuplane w zatrważającym tempie. Zafundowaliśmy naszej planecie
katastrofalną zmianę klimatu. Rosnące temperatury, kurczenie się polarnych
czap lodowych, wylesienie, przeludnienie, choroby, wojny, głód, niedobory
wody pitnej i zdziesiątkowanie gatunków zwierzęcych — wszystko to są
problemy możliwe do rozwiązania, ale jak dotąd ich nie rozwiązaliśmy.
Globalnemu ociepleniu jesteśmy winni my wszyscy. Chcemy
samochodów, podróży i wyższego poziomu życia. Sęk w tym, że gdy ludzie
zorientują się, co się dzieje, może już być za późno. Gdy teraz stanęliśmy
u progu drugiej ery nuklearnej i fazy bezprecedensowych zmian
klimatycznych, na naukowcach ciąży szczególny obowiązek raz jeszcze
uświadamiać opinii publicznej i przywódcom politycznym, co grozi
ludzkości. Jako naukowcy zarówno dobrze znamy niebezpieczeństwo
związane z bronią jądrową oraz jej niszczycielskie skutki, jak i coraz lepiej
poznajemy, jak działalność człowieka i zdobycze techniki wpływają na
klimat w sposób, który może nieodwracalnie odmienić życie na Ziemi. Jako
obywatele świata czujemy powinność, by dzielić się tą wiedzą i ukazywać
opinii publicznej możliwe do uniknięcia czynniki ryzyka, z którymi mamy do
czynienia każdego dnia. Przewidujemy, że sprawy mogą przybrać najgorszy
obrót, jeśli rządy i społeczeństwa nie podejmą natychmiast działań w celu
wyeliminowania broni jądrowej i zapobieżenia dalszym zmianom klimatu.
Jednocześnie wielu z tych samych polityków kwestionuje antropogeniczne
przyczyny zmian klimatycznych, a co najmniej zdolność człowieka do ich
odwrócenia, i to właśnie w momencie, gdy świat stanął wobec perspektywy
serii poważnych kryzysów dotyczących środowiska. Zachodzi obawa, że
globalne ocieplenie przybierze charakter samonapędzający się, o ile już się to
nie stało. Topnienie czap polarnych w Arktyce i na Antarktydzie zmniejsza
ilość energii słonecznej odbijanej z powrotem w przestrzeń, jeszcze bardziej
podnosząc temperaturę. Zmiana klimatu może doprowadzić do zamierania
dżungli amazońskiej i innych lasów tropikalnych, a zatem do
wyeliminowania jednego z głównych czynników usuwania dwutlenku węgla
z atmosfery. Z kolei wzrost temperatury mórz może skutkować emisją
dużych ilości dwutlenku węgla. Oba te zjawiska zwiększyłyby efekt
cieplarniany, a zatem nasiliłyby globalne ocieplenie, co mogłoby z czasem
doprowadzić do zapanowania na Ziemi klimatu takiego jak na Wenus —
deszczów wrzącego kwasu siarkowego przy temperaturze 250 °C —
w którym ludzie nie zdołaliby przeżyć. Musimy pójść dalej niż protokół
z Kioto, międzynarodowe porozumienie podpisane w 1997 roku, i radykalnie
zredukować emisje węglowe już teraz. Dysponujemy odpowiednimi
rozwiązaniami technologicznymi, potrzeba jedynie woli politycznej.
Jesteśmy w swej masie bezmyślnymi ignorantami. Gdy w naszych
dziejach dochodziło do podobnych kryzysów, zawsze były gdzieś jeszcze
jakieś ziemie nadające się do skolonizowania. Tak postąpił Kolumb, kiedy
w 1492 roku odkrył Nowy Świat. Ale teraz nie ma już żadnego nowego
świata. Żadnej utopii kryjącej się za rogiem. Jest nam na Ziemi coraz
ciaśniej, a jedynym miejscem, gdzie moglibyśmy się ewentualnie przenieść,
są inne globy.
Wszechświat jest pełen zagrożeń. Gwiazdy pochłaniają planety, supernowe
emitują w przestrzeń śmiercionośne promieniowanie, czarne dziury zderzają
się ze sobą, a planetoidy śmigają w tę i we w tę z prędkością setek
kilometrów na sekundę. Zgoda, wszystko to sprawia, że kosmos nie
prezentuje się zbyt przyjaźnie, ale właśnie z tych powodów powinniśmy
opuścić Ziemię, zamiast tkwić na niej bez końca. Upadek planetoidy byłby
czymś, przed czym nie jesteśmy w stanie się uchronić. Ostatnie takie potężne
kolizje miały miejsce mniej więcej sześćdziesiąt sześć milionów lat temu,
kiedy to przypuszczalnie doprowadziły do wyginięcia dinozaurów,
i niechybnie wydarzą się znowu. To nie jest wymysł katastrofistów, mówią
o tym prawa fizyki i rachunek prawdopodobieństwa.
W chwili obecnej wojna jądrowa wciąż stanowi największe zagrożenie dla
ludzkości, ale o tym niemal nie pamiętamy. Wprawdzie Rosja i Stany
Zjednoczone nie trzymają już palca na przycisku atomowym, ale
przypuśćmy, że dojdzie do jakiejś awarii albo coś z arsenałów jądrowych,
jakimi wciąż dysponuje wiele państw, dostanie się w ręce terrorystów.
Ryzyko to się zwiększa, gdy nowy kraj uzyskuje broń jądrową. Nawet po
zakończeniu zimnej wojny wciąż na świecie jest dość nagromadzonej broni
jądrowej, by zabić nas wszystkich, a każde kolejne mocarstwo jądrowe
przyczynia się do destabilizacji świata. Z czasem zagrożenie jądrowe być
może zmaleje, ale pojawią się inne, zatem musimy się mieć na baczności.
Tak czy owak, uważam za prawie nieuniknione, że bądź to konflikt
jądrowy, bądź katastrofa ekologiczna obróci Ziemię w perzynę w pewnym
momencie w ciągu najbliższego tysiąclecia, co w skali geologicznej jest
zaledwie mgnieniem oka. Żywię zarówno głęboką nadzieję, jak
i przekonanie, że do tego czasu nasza przemyślna rasa znajdzie jakiś sposób
na wyrwanie się z dusznych okowów Ziemi, dzięki czemu przetrwa tę
katastrofę. Można przypuścić, że nie uda się to milionom innych gatunków
zamieszkujących Ziemię i jako ludzkość będziemy je mieli na sumieniu.
Sądzę, że postępujemy lekkomyślnie, wykazując obojętność wobec naszej
przyszłości na Ziemi. Na chwilę obecną nie mamy gdzie pójść, ale na dłuższą
metę ludzkość nie powinna trzymać wszystkich jajek w jednym koszyku, czy
raczej na jednej planecie. Mam jedynie nadzieję, że koszyk nie wypadnie
nam z rąk, zanim się nauczymy, jak przenieść się w kosmos. Niemniej
z natury jesteśmy eksploratorami wiedzionymi ciekawością. To jest czysto
ludzka cecha. To ciekawość popychała podróżników do wyruszenia w drogę,
by się naocznie przekonać, że Ziemia nie jest płaska, i ta właśnie cecha
kierowała nasze myśli ku gwiazdom, budząc w nas pragnienie, by do nich
polecieć. A kiedykolwiek dokonujemy kolejnego wielkiego skoku, takiego
jak lądowanie na Księżycu, uwznioślamy rodzaj ludzki, zbliżamy do siebie
ludzi i narody, inicjujemy nowe odkrycia i nowe technologie. Emigracja
z Ziemi może się dokonać jedynie zgodnym wysiłkiem podjętym w skali
globalnej — powinni w nim uczestniczyć wszyscy. Musimy rozbudzić na
nowo ekscytację, którą przeżywaliśmy u zarania ery lotów kosmicznych
w latach sześćdziesiątych XX wieku. Niezbędna technologia jest już niemal
w naszym zasięgu. Najwyższy czas na eksplorację innych układów
słonecznych. Kolonizacja kosmosu stanowi być może jedyny sposób na
uratowanie nas przed nami samymi. Jestem pewien, że musimy opuścić
Ziemię, bo jeśli tu zostaniemy, grozi to unicestwieniem ludzkości.
*
Zatem, nie licząc moich nadziei na eksplorację kosmosu, jak będzie
wyglądała przyszłość i jak nauka mogłaby nam służyć pomocą?
Popularna wizja roli nauki w przyszłości przedstawiona jest w serialach
fantastycznonaukowych, takich jak Star Trek. Twórcy Star Treka przekonali
mnie do wystąpienia w nim, i nawet nie musieli mnie długo namawiać.
Rola ta była dla mnie świetną zabawą, ale wspominam o niej, by
powiedzieć rzecz ważną. Niemal wszystkie wizje przyszłości, jakie powstały,
począwszy od H.G. Wellsa, miały zasadniczo charakter statyczny.
Pokazywały społeczeństwo na ogół znacznie bardziej zaawansowane od
naszego pod względem poziomu nauki, techniki i ustroju politycznego (to
ostatnie bodaj najłatwiej osiągnąć). W okresie pomiędzy chwilą obecną
a przyszłą musiały zachodzić wielkie zmiany wraz z towarzyszącymi im
napięciami i konfliktami, niemniej w prezentowanym nam czasie przyszłym
zakłada się, że osiągnięto we wszystkich dziedzinach stan bliski
doskonałości.
Kwestionuję ten obraz, gdyż zadaję sobie pytanie, czy kiedykolwiek
osiągniemy ostateczny kres postępu nauki i techniki. W żadnym momencie
w ciągu mniej więcej dziesięciu tysięcy lat, które upłynęły od ostatniej epoki
lodowcowej, ludzkość nie znajdowała się przez dłuższy czas na jednakowym
poziomie rozwoju pod względem posiadanej wiedzy i stosowanych
rozwiązań technicznych. Niejednokrotnie się trochę cofała, jak w czasach po
upadku Cesarstwa Rzymskiego, którym nadaliśmy miano średniowiecza.
Jednak liczba ludności świata, którą można uznać za miarę naszych
technicznych umiejętności pozwalających chronić życie i wyżywić się,
wzrastała nieustannie, z kilkoma wahnięciami, jak epidemia czarnej śmierci.
W ciągu ostatnich dwustu lat wzrost ten przybierał wielokrotnie charakter
eksponencjalny — w rezultacie liczba mieszkańców kuli ziemskiej skoczyła
od 1 miliarda do około 7,6 miliarda. Innymi miarami rozwoju technicznego
w obecnych czasach jest zużycie energii elektrycznej lub liczba artykułów
naukowych, które również wykazują wzrost bliski eksponencjalnemu.
W istocie mamy obecnie tak zawyżone oczekiwania, że niektórzy ludzie
czują się oszukani przez polityków i naukowców, gdyż nie zrealizowała się
żadna z utopijnych wizji przyszłości. Na przykład film 2001: Odyseja
kosmiczna pokazywał, że mamy bazę na Księżycu i wysyłamy statek
z ludzką, czy też raczej należałoby powiedzieć rozumną, załogą na Jowisza.
Nic nie wskazuje, by postęp naukowy i techniczny miał w bliskiej
przyszłości ulec radykalnemu zahamowaniu i zatrzymać się. A już na pewno
nie do czasów Star Treka, które są odległe zaledwie o 350 lat. Niemniej
aktualne tempo wzrostu nie może się utrzymać przez następne tysiąclecie.
W przeciwnym wypadku około roku 2600 ludzie na kuli ziemskiej będą stali
ramię przy ramieniu, a zapotrzebowanie na elektryczność dojdzie do takiego
poziomu, że nasza planeta rozgrzeje się do czerwoności. Gdybyśmy zaczęli
układać nowo opublikowane książki w rzędzie jedna obok drugiej, przy
obecnym tempie ich produkcji musielibyśmy się poruszać z prędkością stu
pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, aby dotrzymać kroku przyrastającemu
rzędowi. Oczywiście w 2600 roku nowe dzieła literackie i naukowe będą
miały wyłącznie formę elektroniczną, a nie drukowaną. Niemniej, gdyby
eksponencjalny wzrost trwał dalej, w mojej działce fizyki teoretycznej
publikowano by dziesięć artykułów na sekundę i nikt nie nadążałby z ich
czytaniem.
Jest jasne, że wzrostu eksponencjalnego nie da się kontynuować bez
końca. Cóż się zatem stanie? Jedną z możliwości jest, że jakiś kataklizm,
choćby wywołana przez nas samych wojna jądrowa, zetrze ludzkość
z powierzchni Ziemi. A jeśli nawet nie unicestwimy siebie bez reszty, może
być tak, że popadniemy w stadium zezwierzęcenia i barbarzyństwa, jak
w początkowej scenie Terminatora.
Jak będzie się rozwijać nasza nauka i technika w ciągu następnego
tysiąclecia? Na to pytanie bardzo trudno odpowiedzieć. Zaryzykuję jednak
i przedstawię swoje własne prognozy na przyszłość. Jest pewna szansa, że się
one sprawdzą w odniesieniu do następnych stu lat, ale jeśli chodzi o resztę
tysiąclecia, są to wyłącznie czyste spekulacje.
Nauka we współczesnym rozumieniu zaczęła się mniej więcej w tym
samym czasie co kolonizacja przez Europejczyków Ameryki Północnej, i pod
koniec XIX stulecia wydawało się, że jesteśmy już bliscy całkowitego
zrozumienia wszechświata w kategoriach tego, co obecnie określamy jako
fizykę klasyczną. Ale, jak wiemy, w XX wieku okazało się, że energia
występuje w nieciągłych porcjach zwanych kwantami, a Max Planck i inni
sformułowali teorię nowego typu, której nadano nazwę mechanika
kwantowa. Ukazywała ona diametralnie odmienną wizję świata, w którym
rzeczy nie mają jednej konkretnej historii, lecz każdą możliwą historię
z określonym prawdopodobieństwem. Gdy schodzimy na poziom
indywidualnych cząstek, ich możliwe historie muszą obejmować trajektorie
przebywane szybciej od światła, a nawet trajektorie biegnące wstecz
w czasie. Przy czym tego rodzaju trajektorie nie są czymś z kategorii aniołów
na łebku szpilki, lecz mają obserwowalne konsekwencje. Nawet to, co
wydaje się nam próżnią, jest pełne cząstek poruszających się po zapętlonych
trajektoriach czasoprzestrzennych, to znaczy przemieszczają się do przodu
w czasie z jednej strony pętli i do tyłu w czasie z drugiej strony.
Sęk w tym, że ponieważ czasoprzestrzeń ma nieskończenie wiele punktów,
istnieje nieskończenie wiele możliwych zapętlonych trajektorii cząstek,
a nieskończenie wiele zapętlonych trajektorii cząstek miałoby nieskończoną
ilość energii, wskutek czego przestrzeń i czas zwinęłyby się do pojedynczego
punktu. Nawet autorzy fantastyki naukowej nie wymyślili czegoś równie
osobliwego. Poradzenie sobie z ową nieskończoną energią wymaga sporej
dawki naprawdę kreatywnej księgowości i większość wysiłku w fizyce
teoretycznej w ciągu ostatnich dwudziestu lat włożono w poszukiwanie
teorii, w której wszystkie te zapętlone trajektorie czasoprzestrzenne
wzajemnie by się znosiły. Tylko wówczas bylibyśmy w stanie zunifikować
mechanikę kwantową z ogólną teorią względności Einsteina, uzyskując pełną
teorię zawierającą fundamentalne prawa rządzące wszechświatem.
Jakie są widoki na to, że tą teorią będziemy dysponować w następnym
tysiącleciu? Powiedziałbym, że bardzo dobre, ale w końcu jestem optymistą.
W 1980 roku stwierdziłem, że moim zdaniem zachodzi szansa 50 na 50, że
pełną jednolitą teorię odkryjemy w ciągu dwudziestu lat. Od tamtego czasu
dokonaliśmy znacznych postępów w tym kierunku, lecz nie wygląda na to,
byśmy byli bliżej teorii ostatecznej. Czy Święty Graal fizyki zawsze będzie
się nam wymykał z rąk? Nie sądzę, by tak było.
Na początku XX wieku rozumieliśmy świat w skali fizyki klasycznej,
która daje dobre wyniki aż do mniej więcej jednej setnej milimetra. Badania
w zakresie fizyki atomu w ciągu pierwszych trzydziestu lat owego stulecia
dostarczyły nam wiedzy o tym, co się dzieje na odległościach rzędu jednej
milionowej milimetra. Od tego czasu fizyka jądrowa i fizyka wysokich
energii przeniosły nas do skali mniejszej o kolejny czynnik rzędu miliarda.
Mogłoby się wydawać, że można to kontynuować w nieskończoność,
docierając do struktur coraz to mniejszych i mniejszych. Jednakże ów proces
odsłaniania kolejnych warstw rzeczywistości fizycznej ma swój kres,
podobnie jak w przypadku włożonych jedna w drugą rosyjskich matrioszek.
W końcu wyjmujemy najmniejszą lalkę, której nie da się już rozebrać.
W fizyce tę najmniejszą lalkę nazywamy długością Plancka i odpowiada ona
milimetrowi podzielonemu przez sto tysięcy miliardów miliardów miliardów.
Nie jesteśmy w stanie zbudować akceleratorów, które pozwoliłyby nam
badać, co się dzieje na tak małych odległościach, gdyż musiałyby być
większe od Układu Słonecznego, i nie ma żadnych szans, by ich budowę
udało się zatwierdzić w obecnej sytuacji finansowej. Na szczęście niektóre
konsekwencje naszych teorii mogą być badane przy użyciu aparatury
znacznie mniej imponujących rozmiarów.
Nie jest możliwe zejście na poziom długości Plancka w laboratorium,
jakkolwiek jesteśmy w stanie badać Wielki Wybuch, aby uzyskać
empiryczne dane dla wyższych energii i mniejszych skal długości niż
osiągalne na Ziemi. Jednakże przy poszukiwaniach ostatecznej teorii
wszystkiego będziemy musieli w znacznym stopniu odwoływać się do
matematycznego piękna i spójności logicznej.
Przedstawiona w Star Treku wizja przyszłości, w której osiągamy
zaawansowany, lecz zasadniczo statyczny poziom, może się okazać
prawdziwa w odniesieniu do naszej znajomości fundamentalnych praw, które
rządzą wszechświatem. Nie sądzę jednak, byśmy kiedykolwiek osiągnęli stan
stacjonarny pod względem wykorzystania tych praw. Teoria ostateczna nie
będzie nakładała żadnych ograniczeń na złożoność systemów, jakie możemy
zbudować, i to właśnie w zakresie tej złożoności, moim zdaniem, dokona się
najistotniejszy rozwój w ciągu następnego tysiąclecia.
*
Zdecydowanie najbardziej złożonymi systemami, jakimi dysponujemy, są
nasze własne ciała. Życie przypuszczalnie zrodziło się w pierwotnych
oceanach, który pokrywały powierzchnię Ziemi przed czterema miliardami
lat. Jak faktycznie do tego doszło, nie wiemy. Być może w wyniku
przypadkowych zderzeń atomów utworzyły się makromolekuły, które były
w stanie się powielać i łączyć w bardziej złożone struktury. Wiemy jednak,
że trzy i pół miliarda lat temu pojawiła się wysoce złożona cząsteczka DNA
będąca podstawą wszelkiego życia na Ziemi. Ma ona strukturę podwójnej
helisy, którą w 1953 roku odkryli Francis Crick i James Watson
w laboratorium Cavendisha w Cambridge. Łańcuchy podwójnej helisy
połączone są parami kwasów nukleinowych, co przypomina szczeble
w spiralnej drabinie. Istnieją cztery rodzaje kwasów nukleinowych: cytozyna,
guanina, adenina i tymina. Porządek, w którym poszczególne kwasy
nukleinowe występują w tej spiralnej drabinie, koduje informację genetyczną,
dzięki czemu cząsteczka DNA może dać początek nowemu organizmowi
i powielić się. Gdy DNA wykonuje własne kopie, występują losowe pomyłki
w porządku kwasów nukleinowych wzdłuż spirali. W większości
przypadków uniemożliwiają one dalsze powielanie się DNA i takie błędy
genetyczne, czy też mutacje, jak się je nazywa, po prostu wymierają.
Jednakże zdarza się, że dany błąd, czyli mutacja, w istocie zwiększa szansę
na to, by DNA przetrwało i powieliło się. W ten sposób informacja zawarta
w sekwencji kwasów nukleinowych stopniowo ewoluuje i zwiększa swoją
złożoność. Ten dobór naturalny mutacji odkrył w 1858 roku inny uczony
z Cambridge, Charles Darwin, choć nie był on wówczas w stanie podać jego
mechanizmu.
Jako że ewolucja biologiczna jest w zasadzie błądzeniem losowym po
przestrzeni wszystkich genetycznych możliwości, dokonuje się ona w bardzo
wolnym tempie. Stopień złożoności, czyli liczba bitów informacji
zakodowanej w DNA, odpowiada mniej więcej liczbie kwasów
nukleinowych w tej cząsteczce. Każdy bit informacji można uważać za
odpowiedź na jedno pytanie tak/nie. Przez pierwsze dwa miliardy lat tempo
narastania stopnia złożoności DNA musiało być rzędu jednego bitu
informacji na sto lat, lecz potem stopniowo zwiększyło się do około jednego
bitu rocznie w ciągu ostatnich kilku milionów lat. Tymczasem teraz jesteśmy
u progu nowej ery, w której będziemy potrafili zwiększać złożoność naszego
DNA bez oglądania się na powolny proces ewolucji biologicznej. W ciągu
ostatnich dziesięciu tysięcy lat ludzkie DNA zmieniło się jedynie niewiele.
Ale w następnym tysiącleciu prawdopodobnie uda się nam zmodyfikować je
gruntownie. Oczywiście wielu ludzi nadal będzie wzywać do zabronienia
inżynierii genetycznej u człowieka, lecz wątpię, by doprowadzili do
wprowadzenia takiego zakazu. Inżynieria genetyczna roślin i zwierząt będzie
dozwolona ze względów gospodarczych, trudno więc będzie uniknąć tego, by
ktoś nie próbował jej zastosować do ludzi. Jeśli na świecie nie zapanuje
ustrój totalitarny, niechybnie gdzieś na świecie zaczną powstawać pierwsze
ulepszone wersje człowieka.
lipiec 2018
Podziękowania
Fundacja Stephena Hawkinga pragnie podziękować Kipowi Thorne’owi,
Eddiemu Redmayne’owi, Paulowi Daviesowi, Sethowi Shostakowi,
Stephanie Shirley, Tomowi Nabarro, Martinowi Reesowi, Malcolmowi -
Perry’emu, Paulowi Shellardowi, Robertowi Kirby’emu, Nickowi Daviesowi,
Kate Craigie, Chrisowi Simmsowi, Dougowi Abramsowi, Jennifer Hershey,
Anne Speyer, Anthei Bain, Jonathanowi Woodowi, Elizabeth Forrester,
Jurijowi Milnerowi, Thomasowi Hertogowi, Ma Huatengowi, Benowi
Bowiemu i Fay Dowker za ich pomoc przy powstawaniu tej książki.
Stephen Hawking był dobrze znany z naukowej i artystycznej współpracy
w ciągu całej swojej kariery, od wspólnej pracy z innymi fizykami nad
przełomowymi artykułami naukowymi po współpracę ze scenarzystami,
między innymi Simpsonów. W swych późniejszych latach Stephen wymagał
coraz większego wsparcia innych osób — wsparcia zarówno o charakterze
technicznym, jak i komunikacyjnym. Fundacja pragnie podziękować
wszystkim, którzy pomagali Stephenowi w komunikowaniu się ze światem.