Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 174

Stephen Hawking

Krótkie odpowiedzi na wielkie pytania

Tytuł oryginału
Brief Answers to the Big Questions

ISBN 978-83-8116-547-1

Copyright © Spacetime Publications Limited 2018


Foreword © Eddie Redmayne 2018
Introduction © Kip S. Thorne 2018
Afterword © Lucy Hawking 2018
All rights reserved
Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., 2018

Photograph of the adult Stephen Hawking © Andre Pattenden


Cover photo is from the artist Nicolai Howalt work „Light Break”/Courtesy Martin Asbæk
Gallery & Bruce Silverstein

Redakcja
Zofia Domańska

Wydanie 1

Zysk i S-ka Wydawnictwo


ul. Wielka 10, 61-774 Poznań
tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67
faks 61 852 63 26
dział handlowy, tel./faks 61 855 06 90
sklep@zysk.com.pl
www.zysk.com.pl

Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i
zabezpieczony znakiem wodnym (watermark).

Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości


lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest
zabronione.

Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.


Spis treści
Okładka
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Słowo od wydawcy angielskiego
Przedmowa
Wstęp
Dlaczego musimy zadawać wielkie pytania
1. Czy istnieje Bóg?
2. Jak to się wszystko zaczęło?
3. Czy są inne istoty rozumne we wszechświecie?
4. Czy da się przewidywać przyszłość?
5. Co jest wewnątrz czarnej dziury?
6. Czy możliwa jest podróż w czasie?
7. Czy ludzkość przetrwa na Ziemi?
8. Czy powinniśmy skolonizować kosmos?
9. Czy sztuczna inteligencja zdominuje ludzką?
10. Czy możemy kształtować naszą przyszłość?
Posłowie
Podziękowania
Słowo od wydawcy angielskiego
Stephen Hawking był często proszony przez naukowców, przedsiębiorców,
ważne osobistości z kręgów biznesu, przywódców politycznych
i przedstawicieli opinii publicznej o przemyślenia, komentarze i spekulacje
dotyczące aktualnych „wielkich pytań”. Prowadził on obszerne prywatne
archiwum swoich wypowiedzi, które miały postać przemówień, wywiadów,
esejów i odpowiedzi na pytania.
Książka ta jest oparta właśnie na tym archiwum, a Hawking pracował nad
nią tuż przed śmiercią. Została ona dokończona wspólnym wysiłkiem jego
akademickich współpracowników, członków rodziny oraz fundacji Stephen
Hawking Estate.
Część należnych za nią honorariów zostanie przekazana na cele
charytatywne.
Przedmowa
Eddie Redmayne

Kiedy pierwszy raz spotkałem Stephena Hawkinga, byłem pod wrażeniem


zarówno jego nadzwyczajnej siły wewnętrznej, jak i wrażliwości. Pełne
determinacji spojrzenie jego oczu zestawione ze sparaliżowanym ciałem było
mi znane już wcześniej, gdyż przygotowując się do roli Stephena w filmie
Teoria wszystkiego, poświęciłem kilka miesięcy na zapoznanie się z jego
pracami i zrozumienie wszelkich aspektów jego kalectwa, aby należycie
pokazać przy użyciu mojego ciała rozwój choroby neuronu ruchowego na
przestrzeni lat.
A jednak gdy w końcu osobiście poznałem Stephena, ikonicznego
uczonego o fenomenalnym talencie, komunikującego się z otoczeniem za
pomocą syntezatora mowy oraz ruchu nadzwyczaj ekspresywnych brwi,
dosłownie wbiło mnie w podłogę. Normalnie jestem gadatliwy i gdy podczas
rozmowy zapada cisza, czuję się nieswojo, natomiast Stephen do perfekcji
opanował posługiwanie się długimi momentami ciszy, podczas których
uważnie wpatrywał się w rozmówcę. Nieco wytrącony z równowagi
zacząłem mówić mu o tym, że nasze urodziny dzieli zaledwie kilka dni,
wskutek czego należymy do tego samego znaku zodiaku. Po upływie kilku
minut Stephen odpowiedział: „Jestem astronomem, nie astrologiem”. Nalegał
również, bym zwracał się do niego po imieniu i nie tytułował go profesorem.
A mówiono mi to wcześniej…
Sposobność zagrania postaci Stephena była czymś nadzwyczajnym. W roli
tej zafascynował mnie kontrast między jego zewnętrznymi sukcesami
w pracy badawczej a wewnętrzną walką z chorobą, na którą zapadł w wieku
dwudziestu kilku lat. Była to jedyna w swoim rodzaju, bogata
i skomplikowania historia ludzkich wysiłków, życia rodzinnego, wybitnych
osiągnięć naukowych oraz niesamowitego uporu w pokonywaniu piętrzących
się przeszkód. Chcieliśmy w filmie pokazać nie tylko drogę Stephena do
odkryć naukowych, lecz także niezłomny charakter i odwagę zarówno jego
samego, jak i wszystkich osób, które się nim opiekowały.
Ale równie ważne było pokazanie Stephena od jeszcze innej strony. Był on
wręcz urodzonym showmanem. W zwiastunie filmu ostatecznie znalazły się
trzy wizerunki, do których się odwoływałem. Pierwszym była fotografia
Einsteina z wystawionym językiem — podobne usposobienie do żartów
cechowało również Hawkinga. Drugi to dżoker z talii kart, wyobrażony
w postaci lalkarza, ponieważ uważam, że w stosunkach z ludźmi to Stephen
pociągał za wszystkie sznurki. Trzecim było zdjęcie Jamesa Deana. To
właśnie utkwiło mi w pamięci z chwil spędzonych w jego obecności — błysk
w oku i przewrotne poczucie humoru.
Największą presją dla aktora, który gra człowieka żyjącego, jest chęć
znalezienia uznania w jego własnych oczach. W przypadku Stephena
chodziło również o znalezienie uznania w oczach jego rodziny, która tak
chętnie służyła mi pomocą w przygotowaniach do roli. Przed udaniem się na
pokaz filmu Stephen powiedział do mnie: „Powiem ci potem, co o nim sądzę.
Że było dobrze. Albo że źle”. Odparłem, że gdyby okazało się „źle”, niech
lepiej po prostu powie „źle” i oszczędzi mi krytycznych szczegółów.
Wielkodusznie Stephen stwierdził, że film mu się podobał. Wzruszył się
podczas jego oglądania, niemniej wyraził głośno opinię, że powinno w nim
być więcej o fizyce, a mniej o uczuciach. Nie sposób było z tym
polemizować.
Od czasu Teorii wszystkiego pozostaję w kontakcie z rodziną Hawkingów.
Czułem się zaszczycony, gdy poproszono mnie o przeczytanie fragmentu
Biblii na pogrzebie Stephena. Choć niewiarygodnie smutny, był to wspaniały
dzień, pełen miłości, wspomnień radosnych momentów i refleksji
związanych z tym najdzielniejszym z ludzi, który wskazywał światu drogę
poprzez swoje dokonania naukowe oraz apele, by rozpoznawać potrzeby
osób niepełnosprawnych i stwarzać im odpowiednie warunki do rozwijania
swoich zdolności.
Straciliśmy prawdziwie piękny umysł, fenomenalnego uczonego
i najzabawniejszego człowieka, jakiego miałem okazję spotkać. Jednakże, jak
ogłosiła rodzina po śmierci Stephena, jego dzieło i spuścizna będą żyć nadal,
a zatem z uczuciem smutku, ale zarazem z wielką przyjemnością zachęcam
wszystkich do zapoznania się z tym zbiorem tekstów Stephena na rozmaite
fascynujące tematy. Mam nadzieję, że dostarczą wam one wiele satysfakcji
oraz że — jak mu tego życzył Barack Obama — Stephen dobrze się teraz
bawi pośród gwiazd.

Pozdrowienia
Eddie
Wstęp
Kip S. Thorne

Stephena Hawkinga spotkałem po raz pierwszy w lipcu 1965 roku na


konferencji „General Relativity and Gravitation”. Był on wówczas w trakcie
studiów doktoranckich, a ja właśnie skończyłem swoje na Princeton
University. Wśród uczestników konferencji rozeszła się pogłoska, jakoby
Stephen znalazł przekonujący argument, że nasz wszechświat musiał powstać
w skończonym czasie w przeszłości. Innymi słowy, że nie mógł istnieć od
zawsze.
Zatem z jakąś setką ludzi wcisnąłem się do salki przewidzianej na
czterdziestu słuchaczy, aby posłuchać Stephena. Chodził o lasce, a jego
mowa była trochę niewyraźna, ale nie widać było u niego większych
symptomów choroby neuronu ruchowego, którą zdiagnozowano u niego dwa
lata wcześniej. Jego umysł nie ucierpiał zaś w najmniejszym stopniu. Jego
klarowne rozumowanie było oparte na ogólnej teorii względności Einsteina,
na obserwacjach astronomów, że nasz wszechświat się rozszerza, oraz na
kilku prostych założeniach, które wyglądały wielce prawdopodobnie
i wykorzystywały kilka technik matematycznych opracowanych niedawno
przez Rogera Penrose’a. Zestawiając to wszystko w sprytny i przekonujący
sposób, Stephen wyprowadził wniosek, że nasz wszechświat musiał mieć
początek w jakimś osobliwym punkcie mniej więcej dziesięć miliardów lat
temu. (W ciągu następnej dekady Stephen i Roger, połączywszy swe siły,
mieli posunąć się dalej, dowodząc bardziej przekonująco, że w tym punkcie
osobliwym zaczął się czas, a następnie jeszcze bardziej przekonująco, że
w środku każdej czarnej dziury tkwi osobliwość, w której czas się kończy).
Wyszedłem wówczas z wykładu Stephena pod przemożnym wrażeniem
nie tylko zaprezentowanego rozumowania i konkluzji, ale, co istotniejsze,
wnikliwości i kreatywności jego umysłu. Odszukałem go zatem i spędziliśmy
godzinę na prywatnej rozmowie. To był początek przyjaźni na całe życie,
przyjaźni opartej nie tylko na wspólnych zainteresowaniach naukowych, lecz
także na dobrej komitywie i niezwykłej zdolności zrozumienia jeden
drugiego jako człowieka. Wkrótce więcej czasu poświęcaliśmy na rozmowy
o życiu, naszych miłościach, a nawet o śmierci niż o nauce, jakkolwiek nauka
była w znacznej mierze spoiwem, które nas łączyło.
We wrześniu 1973 roku zabrałem Stephena i jego żonę, Jane, do Moskwy.
Od 1968 roku, pomimo trwającej zimnej wojny, spędzałem co drugi rok
około miesiąca w Moskwie, prowadząc wspólne badania z grupą kierowaną
przez Jakowa Zeldowicza. Zeldowicz był wybitnym astrofizykiem, a zarazem
ojcem radzieckiej bomby termojądrowej. Ze względu na znajomość tajemnic
programu jądrowego ZSRR nie wolno mu było wyjeżdżać do zachodniej
Europy ani do Ameryki. Bardzo mu zależało na dyskusjach ze Stephenem;
skoro zatem nie mógł przyjechać do Stephena, my pojechaliśmy do niego.
Podczas pobytu w Moskwie Stephen zadziwił Zeldowicza i setki innych
naukowców swoimi pomysłami naukowymi, sam z kolei dowiedział się
niektórych rzeczy od Zeldowicza. Najbardziej utkwiło mi w pamięci jedno
popołudnie, które Stephen i ja spędziliśmy z Zeldowiczem i jego
doktorantem Aleksiejem Starobinskim w pokoju Stephena w hotelu
„Rossija”. Zeldowicz objaśnił nam w sposób intuicyjny istotne odkrycie,
jakiego obaj dokonali, natomiast Starobinski przedstawił je od strony
matematycznej.
Aby czarna dziura mogła rotować, potrzebna jest energia. To już
wiedzieliśmy. Czarna dziura, wyjaśnili nam, może wykorzystać energię
rotacji do kreacji cząstek, które ulatując, uniosą tę energię ze sobą. Było to
coś nowego i zaskakującego, jednak nie aż tak bardzo zaskakującego. Gdy
jakieś ciało ma energię kinetyczną, przyroda zazwyczaj znajduje jakąś drogę
pozbawienia go tej energii. Znane są nam już inne sposoby utraty energii
rotacji przez czarną dziurę. To był po prostu kolejny sposób — co prawda
dość nieoczekiwany.
Wielką korzyścią z tego rodzaju rozmów jest to, że kierują myśl na nowe
tory. I tak właśnie było u Stephena. Roztrząsał odkrycie Zeldowicza
i Starobinskiego przez kilka miesięcy, przyglądając mu się to z jednej, to
z drugiej strony, aż pewnego dnia nasunęło mu ono do głowy doprawdy
radykalną hipotezę — gdy czarna dziura przestanie rotować, wciąż może
emitować cząstki. Jest w stanie promieniować, jak gdyby była ciałem
gorącym, niczym Słońce, ale nie bardzo gorącym, zaledwie lekko ciepłym.
Im większa masa czarnej dziury, tym niższa jej temperatura. Czarna dziura
o masie Słońca ma temperaturę 0,00000006 kelwina, czyli sześć
stumilionowych stopnia powyżej zera bezwzględnego. Wzór na obliczanie tej
temperatury został obecnie wyryty na nagrobku Stephena w opactwie
westminsterskim w Londynie, gdzie spoczywają jego prochy, obok Isaaca
Newtona i Charlesa Darwina.
Temperatura Hawkinga czarnej dziury oraz promieniowanie Hawkinga
(jak je nazwano) były czymś naprawdę radykalnym — być może najbardziej
radykalnym odkryciem w fizyce teoretycznej drugiej połowy XX wieku.
Pojęcia te otworzyły nam oczy na głęboki związek pomiędzy ogólną teorią
względności (czarne dziury), termodynamiką (fizyczną teorią procesów
cieplnych) oraz fizyką kwantową (kreacja cząstek tam, gdzie ich wcześniej
nie było). Na przykład pozwoliły one Stephenowi wykazać, że czarna dziura
ma entropię, co oznacza, że gdzieś we wnętrzu lub w otoczeniu czarnej
dziury mamy do czynienia z chaosem. Wywnioskował on, że wielkość
entropii (logarytm miary chaosu) czarnej dziury jest proporcjonalna do pola
jej powierzchni. Podany przez niego wzór na entropię czarnej dziury zostanie
z kolei wyryty na kamieniu upamiętniającym Stephena w Gonville and Caius
College w Cambridge, gdzie pracował.
Przez ostatnie czterdzieści pięć lat zarówno Stephen, jak i setki innych
fizyków usiłowało zrozumieć dokładną naturę chaotyczności czarnych dziur.
Jest to zagadnienie, które pozwala uzyskać wgląd w aspekty łączenia
mechaniki kwantowej z ogólną teorią względności — czyli wciąż tajemnicze
prawa grawitacji kwantowej.
Jesienią 1974 roku Stephen przyjechał ze swoimi doktorantami i rodziną
(żoną Jane i dwójką dzieci, Robertem i Lucy) na rok do Pasadeny
w Kalifornii, aby wraz ze studentami uczestniczyć w życiu intelektualnym
mojej uczelni, Caltechu, oraz na jakiś czas połączyć siły z moim zespołem
badawczym. Był to cudowny rok, który przypadł w apogeum okresu
zwanego potem złotą epoką badań nad czarnymi dziurami.
Podczas owego roku Stephen, jego studenci i niektórzy z moich studentów
usiłowali głębiej rozpracować kwestie dotyczące czarnych dziur. W pewnej
mierze uczestniczyłem w tym również ja, niemniej obecność Stephena i jego
przewodnia rola w badaniach naszego połączonego zespołu nad czarnymi
dziurami pozwoliła mi podjąć nowy kierunek badawczy, o którym myślałem
od kilku lat, a dotyczący fal grawitacyjnych.
Istnieją jedynie dwie kategorie fal, które są w stanie przemierzać
wszechświat, przynosząc nam informację o dalekich obiektach — fale
elektromagnetyczne (obejmujące światło widzialne, promieniowanie
rentgenowskie, promieniowanie gamma, mikrofale, fale radiowe…) oraz fale
grawitacyjne.
Fale elektromagnetyczne stanowią oscylacje pól elektrycznych
i magnetycznych, które przemieszczają się z prędkością światła. Gdy
napotkają na swojej drodze cząstki naładowane elektrycznie, na przykład
elektrony w antenie radiowej lub telewizyjnej, wprawiają je w drgania,
przekazując im w ten sposób informację, jaką niosą. Drgania te mogą zostać
następnie wzmocnione i przekazane na wejście głośnika lub monitora
telewizyjnego, gdzie informacja ulega przetworzeniu na postać możliwą do
percepcji przez człowieka.
Fale grawitacyjne, według Einsteina, stanowią rozchodzące się
odkształcenie przestrzeni o charakterze oscylacyjnym — przestrzeń ulega
lokalnie na przemian rozciąganiu i ściskaniu. W 1972 roku Rainer (Rai)
Weiss z Massachusetts Institute of Technology skonstruował detektor fal
grawitacyjnych, w którym zwierciadła znajdujące się na końcach i w miejscu
zetknięcia dwóch rur połączonych w kształt litery L są odpychane od siebie
w jednej odnodze przez zaburzenie rozciągające przestrzeń, natomiast
popychane ku sobie w drugiej odnodze przez zaburzenie ściskające
przestrzeń. Rai zaproponował, by do pomiaru wielkości tych oscylacji
zastosować wiązki laserowe. Światło lasera rejestruje wówczas informację
niesioną przez falę grawitacyjną, a następnie sygnał ten zostaje wzmocniony
i poddany obróbce komputerowej, aby mógł być odczytany przez człowieka.
Zmianę paradygmatu badawczego, jaka może nastąpić w konsekwencji
wykrycia fal grawitacyjnych, można porównać do zapoczątkowania
współczesnej astronomii opartej na obserwacjach promieniowania
elektromagnetycznego prowadzonych przez Galileusza, który zbudował
niewielki teleskop optyczny i skierował go na Jowisza, dzięki czemu odkrył
cztery największe księżyce tej planety. W ciągu czterystu lat od czasów
Galileusza astronomia całkowicie zrewolucjonizowała naszą wiedzę
o wszechświecie, wykorzystując nie tylko światło tak jak on, ale i inne
rodzaje fal elektromagnetycznych.
W 1972 roku wraz z moimi studentami zacząłem się zastanawiać, czego
moglibyśmy się dowiedzieć o wszechświecie za pośrednictwem fal
grawitacyjnych, tworząc w ten sposób własną wizję astronomii grawitacyjnej.
Ponieważ fale grawitacyjne polegają na odkształceniu przestrzeni, ich
źródłem są głównie obiekty kosmiczne, które same w całości lub w części
składają się z zakrzywionej czasoprzestrzeni, czyli przede wszystkim czarne
dziury. Doszliśmy zatem do wniosku, że fale grawitacyjne nadają się idealnie
do empirycznego badania i testowania koncepcji Stephena dotyczących
czarnych dziur.
Patrząc w szerszej perspektywie, uważaliśmy, że fale grawitacyjne są
czymś tak radykalnie odmiennym od fal elektromagnetycznych, iż niemal na
pewno staną się podstawą kolejnego przewrotu poznawczego w badaniach
wszechświata, porównywalnego być może z rewolucją elektromagnetyczną
dokonaną przez Galileusza — jeśli te nieuchwytne fale uda się wykryć
i rejestrować. Ale to było bardzo wielkie „jeśli”. Szacowaliśmy, że fale
grawitacyjne docierające do Ziemi są tak słabe, że pod ich wpływem
zwierciadła na końcach rur w instalacji Raia Weissa poruszą się tam
i z powrotem względem siebie o nie więcej niż jedną setną średnicy protonu
(co odpowiada jednej dziesięciomilionowej rozmiarów atomu), nawet gdy są
odległe od siebie o kilka kilometrów. Zmierzenie tak znikomych przesunięć
było zadaniem ogromnie trudnym.
Zatem podczas owego cudownego roku, gdy zespoły Stephena i mój
połączyły swoje siły, spędzałem większość czasu na rozpatrywaniu
technicznych możliwości wykrycia fal grawitacyjnych. Stephen bardzo nam
w tym pomógł, gdyż kilka lat wcześniej on i jego doktorant, Gary Gibbons,
zaprojektowali detektor fal grawitacyjnych (choć go potem nie zbudowali).
Krótko po powrocie Stephena do Cambridge moje dociekania
zaowocowały decyzją podjętą po całonocnej intensywnej dyskusji z Raiem
Weissem w pokoju hotelowym Raia w Waszyngtonie. Doszedłem do
przekonania, że perspektywy na sukces są na tyle duże, iż postanowiłem
poświęcić większość swojej kariery naukowej i energię moich przyszłych
studentów na wspomaganie Raia i innych eksperymentatorów
w urzeczywistnianiu naszej wizji astronomii grawitacyjnej. Reszta, jak to
mówią, jest historią.
14 września 2015 roku detektory fal grawitacyjnych LIGO (zbudowane
w ramach zatrudniającego tysiąc osób projektu, który Rai, ja i Ronald Drever
wspólnie sfinansowaliśmy, a Barry Barish wykonał prace organizacyjne
i montażowe) wykryły i zarejestrowały pierwsze fale grawitacyjne.
Porównując kształt rzeczywistego sygnału z przewidywaniami symulacji
komputerowych, nasz zespół doszedł do wniosku, że ich źródłem jest kolizja
dwóch masywnych czarnych dziur odległych o 1,3 miliarda lat świetlnych od
Ziemi. To był prawdziwy początek astronomii grawitacyjnej. Nasz zespół
dokonał w odniesieniu do fal grawitacyjnych tego, co Galileusz
w odniesieniu do fal elektromagnetycznych.
Jestem głęboko przekonany, że w ciągu kilku najbliższych dziesięcioleci
następne pokolenie astronomów grawitacyjnych nie tylko wykorzysta te fale
do przetestowania sformułowanych przez Stephena praw fizyki czarnych
dziur, ale i zarejestruje sygnał grawitacyjny od osobliwości pierwotnej
naszego wszechświata, co pozwoli zweryfikować teorie Stephena i innych
kosmologów dotyczące tego, jak powstał wszechświat.
W trakcie tego cudownego roku 1974/1975, gdy ja zastanawiałem się nad
falami grawitacyjnymi, a Stephen kierował badaniami naszego połączonego
zespołu nad czarnymi dziurami, sam Stephen wpadł na koncepcję jeszcze
bardziej radykalną niż odkrycie promieniowania Hawkinga. Przedstawił on
przekonujący, prawie niemożliwy do zakwestionowania dowód, że gdy
dochodzi do powstania, a następnie całkowitego wyparowania czarnej dziury
poprzez emisję promieniowania, zawarta w niej informacja zostaje
bezpowrotnie utracona.
Radykalność tej hipotezy wynikała z tego, że prawa fizyki kwantowej nie
dopuszczają, by w jakimkolwiek procesie fizycznym następowała całkowita
utrata informacji. Gdyby zatem Stephen miał rację, czarne dziury
naruszałyby najbardziej fundamentalną zasadę kwantowo-mechaniczną.
Jak to jest możliwe? Proces wyparowywania czarnych dziur podlega
zunifikowanym prawom mechaniki kwantowej i ogólnej teorii względności,
czyli wciąż słabo rozpoznanym prawom grawitacji kwantowej, a zatem,
rozumował Stephen, burzliwy mariaż fizyki kwantowej z teorią względności
musi skutkować unicestwieniem informacji.
Większość fizyków teoretycznych uznała ten wniosek za horrendalny
i wyrażała wobec niego sceptycyzm. I tak już od czterdziestu pięciu lat
zwalczają oni ten paradoks utraty informacji. Wysiłek i zaangażowanie
wkładane w tę polemikę są w pełni zrozumiałe, gdyż wspomniany paradoks
stanowi klucz do poznania praw grawitacji kwantowej. Sam Stephen odkrył
w 2003 roku sposób na wydobycie informacji z czarnej dziury podczas jej
wyparowywania, to jednak nie położyło kresu sporom teoretyków. Skoro nie
udowodnił on, że informacja faktycznie się wydostaje, debata trwa nadal.
W mojej mowie pożegnalnej podczas złożenia prochów Stephena
w opactwie westminsterskim nawiązałem do tej debaty słowami: „Newton
dał nam odpowiedzi. Hawking dał nam pytania. Niemniej pytania Hawkinga
jako takie nie przestają generować przełomowych idei po upływie
dziesięcioleci. Gdy w końcu opanujemy prawa grawitacji kwantowej
i dowiemy się, jak doszło do narodzin naszego wszechświata, będziemy to
zawdzięczali temu, że stoimy na ramionach Hawkinga”.

*
Podobnie jak cudowny czas 1974/1975 stanowił zaledwie początek mojego
zaangażowania w poszukiwanie fal grawitacyjnych, dla Stephena był on
punktem wyjścia w dążeniu do szczegółowego poznania praw grawitacji
kwantowej i tego, co prawa te mówią o informacji i chaotyczności związanej
z czarnymi dziurami, jak również o osobliwości, z której wyłonił się nasz
wszechświat, oraz o prawdziwej naturze osobliwości kryjących się we
wnętrzu czarnych dziur, czyli o początku i końcu czasu.
To są wielkie pytania. Bardzo wielkie.
Zawsze unikałem wielkich pytań. Uważam, że brak mi odpowiednich
umiejętności, mądrości i pewności siebie, by się za nie zabierać. Stephena,
przeciwnie, wielkie pytania niezmiennie pociągały, niezależnie od tego, czy
były fundamentalnie związane z jego badaniami naukowymi, czy też nie. On
miał niezbędne umiejętności, mądrość i pewność siebie.
Niniejsza książka jest zbiorem jego odpowiedzi na wielkie pytania,
odpowiedzi, nad którymi pracował do samego końca.
Odpowiedzi Stephena na sześć z dziesięciu pytań są głęboko zakorzenione
w jego poglądach naukowych (Czy istnieje Bóg? Jak to się wszystko
zaczęło? Czy da się przewidywać przyszłość? Co jest wewnątrz czarnej
dziury? Czy możliwa jest podróż w czasie? Czy możemy kształtować naszą
przyszłość?). Znajdziecie tu jego dogłębne analizy kwestii, które
zasygnalizowałem w tym wstępie, ale i wiele, wiele więcej.
Jego odpowiedzi na pozostałe cztery wielkie pytania nie mają równie
mocnego oparcia w nauce (Czy ludzkość przetrwa na Ziemi? Czy są inne
istoty rozumne we wszechświecie? Czy powinniśmy skolonizować kosmos?
Czy sztuczna inteligencja zdominuje ludzką?). Niemniej wykazuje w nich
głęboką mądrość i kreatywność, czego mogliśmy się po nim spodziewać.
Mam nadzieję, że odpowiedzi te okażą się dla was równie inspirujące
i odkrywcze jak dla mnie. Dobrej lektury!

lipiec 2018
Dlaczego musimy zadawać wielkie
pytania
Ludzie od zawsze chcieli poznać odpowiedzi na wielkie pytania. Skąd się
wzięliśmy? Jak powstał wszechświat? Jaki jest sens i zamysł wszystkiego, co
istnieje? Czy jest jeszcze ktoś we wszechświecie oprócz nas? Powstałe
w zamierzchłych czasach mity o stworzeniu wydają się nam obecnie mniej
istotne i wiarygodne. Zastąpiliśmy je rozmaitymi narracjami, które zasługują
co najwyżej na miano przesądów, od Nowej Ery po Star Treka. Tymczasem
autentyczna nauka potrafi zadziwiać znacznie bardziej niż fantastyka i daje
o wiele więcej satysfakcji.
Jestem naukowcem. I jako naukowca głęboko fascynuje mnie fizyka,
kosmologia, wszechświat oraz przyszłość ludzkości. Moi rodzice wpoili mi,
bym wykazywał nieustanną ciekawość świata i, podobnie jak mój ojciec,
badał go, usiłując zgłębić liczne kwestie, jakie stawia przed nami nauka.
Przez całe życie podróżowałem po wszechświecie — w mojej głowie.
Uznałem, że to w fizyce teoretycznej znajdę odpowiedzi na najważniejsze
pytania. W pewnym momencie doszedłem do wniosku, że będę świadkiem
kresu fizyki, jaką znamy, ale teraz sądzę, iż niezwykłe odkrycia będą w niej
dokonywane długo po moim odejściu. Jesteśmy blisko niektórych
odpowiedzi, ale jeszcze do nich nie doszliśmy.
Problem polega na tym, że większość ludzi żywi przekonanie, iż
prawdziwa nauka jest zbyt trudna i skomplikowana, by mogli ją zrozumieć.
Ale moim zdaniem nie mają racji. W istocie badanie fundamentalnych praw
rządzących wszechświatem wymaga poświęcenia mnóstwa czasu, którego
ludzie na ogół nie mają; zresztą świat szybko przestałby funkcjonować,
gdybyśmy wszyscy zajęli się fizyką teoretyczną. Niemniej większość jest
w stanie zrozumieć i docenić jej podstawowe idee, jeśli zostaną
przedstawione jasno, bez użycia równań, co uważam za w pełni możliwe, i co
z wielką satysfakcją robiłem przez całe życie.
Pisałem już wcześniej o swoim życiu, ale warto, bym teraz, gdy
rozmyślam o mojej fascynacji wielkimi pytaniami, niektóre z tych rzeczy
przypomniał. Niezwykłe było dla mnie to, że mogłem prowadzić badania
w zakresie fizyki teoretycznej. Nasz obraz wszechświata zmienił się znacznie
w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat i jestem szczęśliwy, że w jakiejś mierze
się do tego przyczyniłem. Do najwspanialszych aspektów ery kosmicznej
należy nowa perspektywa, jaką uzyskała ludzkość. Gdy patrzymy na Ziemię
z kosmosu, widzimy siebie jako całość. Widzimy jedność, a nie podziały.
Ten prosty obraz ma jednak mocną wymowę — wszyscy żyjemy na jednej
planecie.
Pragnę dołączyć swój głos do tych, którzy wzywają do natychmiastowego
działania, by rozwiązać zasadnicze problemy, przed jakimi stanęła nasza
globalna społeczność. Wybiegając myślą w przyszłość, mam nadzieję, że
nawet kiedy mnie już nie będzie, ludzie u władzy wykażą dostatecznie wiele
kreatywności, odwagi i zdolności przywódczych. Oby sprostali konieczności
obierania zrównoważonych celów rozwoju i w swych działaniach kierowali
się nie interesem własnym, lecz nas wszystkich. Mam pełną świadomość, jak
cenny jest czas. Liczy się każda chwila. Należy podjąć niezbędne kroki już
teraz.

*
Urodziłem się dokładnie trzysta lat po śmierci Galileusza i chętnie napawam
się myślą, że ta zbieżność dat zadecydowała o tym, jak potoczyło się moje
naukowe życie. Jednakże, według moich szacunków, tego samego dnia
urodziło się około dwustu tysięcy innych dzieci; doprawdy nie wiadomo, czy
którekolwiek z nich zainteresowało się później astronomią.
Dzieciństwo spędziłem w wysokim, wąskim domu w stylu wiktoriańskim
w dzielnicy Highgate w Londynie, który moi rodzice kupili bardzo tanio
podczas drugiej wojny światowej, gdy wszyscy spodziewali się, że Londyn
zostanie zrównany z ziemią przez bombardowania. Faktycznie raz rakieta
V2 spadła kilka domów dalej. W tym czasie matka ze mną i moją siostrą
przebywała poza Londynem, a mój ojciec szczęśliwie nie ucierpiał. Potem
całe lata w dole ulicy ział ogromny lej bombowy, w którym często bawiłem
się z moim przyjacielem, Howardem. Przypatrywaliśmy się skutkom
eksplozji z tą samą ciekawością, jaka cechowała mnie przez całe moje
późniejsze życie.
W 1950 roku miejsce pracy mojego ojca zostało przeniesione na północne
obrzeża Londynu, do nowo zbudowanego National Institute for Medical
Research w Mill Hill, zatem moja rodzina przeprowadziła się do pobliskiego
miasta St Albans, słynącego ze swej katedry. Tam zapisano mnie do szkoły
średniej dla dziewcząt (High School for Girls), która wbrew swej nazwie
przyjmowała także chłopców w wieku do dziesięciu lat. Później poszedłem
do St Albans School. Pod względem ocen lokowałem się z reguły mniej
więcej w połowie klasy — to była bardzo zdolna klasa — a jednak koledzy
nadali mi ksywę „Einstein”, być może zatem dostrzegli we mnie zadatki na
coś więcej. Gdy miałem dwanaście lat, jeden z moich przyjaciół założył się
z innym przyjacielem o torebkę cukierków, że nic ze mnie nie będzie.
W St Albans miałem sześciu czy siedmiu bliskich przyjaciół. Pamiętam,
jak toczyłem z nimi długie dyskusje i spory na przeróżne tematy, od zdalnie
sterowanych modeli po religię. Jedną z głębokich kwestii, jakie
poruszaliśmy, było pochodzenie wszechświata i to, czy potrzebny był Bóg,
aby go stworzyć i nadać mu bieg. Dowiedziałem się w owym czasie, że
światło dochodzące od odległych galaktyk jest przesunięte ku czerwonemu
krańcowi widma, co miałoby oznaczać, iż wszechświat się rozszerza. Byłem
jednak pewien, że ten efekt musi mieć jakieś inne wytłumaczenie. Może
światło w drodze do nas się męczy i dlatego staje się bardziej czerwone?
Zasadniczo niezmienny i wieczny wszechświat wydawał mi się czymś
znacznie bardziej naturalnym. (Dopiero później, po odkryciu mikrofalowego
promieniowania tła nieba, gdy od dwóch lat pracowałem nad doktoratem,
uświadomiłem sobie, że się myliłem).
Zawsze bardzo interesowało mnie, jak działają rozmaite mechanizmy,
i często rozbierałem je, by się przekonać, co jest w środku, ale z reguły nie
udawało mi się ich potem z powrotem złożyć. Moja sprawność manualna
pozostawała daleko w tyle za umiejętnościami teoretycznymi. Ojciec
rozbudzał we mnie zainteresowanie nauką i bardzo mu zależało, bym poszedł
na Oksford lub Cambridge. On sam studiował w University College
w Oksfordzie, sądził więc, że powinienem się starać dostać właśnie tam.
W owym czasie University College nie miało żadnego stypendialnego
miejsca z matematyki, nie miałem zatem innego wyjścia, tylko ubiegać się
o stypendium z nauk przyrodniczych. Ku mojemu zaskoczeniu przyznano mi
je.
Dominującą postawą u tych, którzy studiowali wtedy w Oksfordzie, była
głęboka awersja do pracy. Miałeś albo mieć świetne wyniki bez wkładania
w to wysiłku, albo pogodzić się ze swoimi ograniczeniami i zakończyć studia
z najniższą oceną. Stanowiło to dla mnie zachętę, by robić jak najmniej. Nie
jestem wcale z tego dumny — opisuję jedynie moje ówczesne nastawienie,
podzielane przez większość studentów. Jedną z konsekwencji choroby była
diametralna zmiana mojego podejścia. Gdy człowiek staje wobec
perspektywy przedwczesnej śmierci, uświadamia sobie, jak wiele rzeczy
chciałby jeszcze w życiu zrobić, zanim się ono skończy.
Skoro nie przykładałem się do pracy, planowałem przebrnąć przez
egzamin końcowy, opuszczając wszelkie pytania wymagające wiedzy
o faktach, a skupiając się na fizyce teoretycznej. Ale w nocy przed
egzaminem nie mogłem zasnąć i w rezultacie nie poszło mi bardzo dobrze.
Jako że byłem na granicy pomiędzy oceną celującą i bardzo dobrą, komisja
postanowiła ze mną porozmawiać, by ustalić ostateczny stopień. Podczas
rozmowy egzaminatorzy zapytali o moje plany na przyszłość. Odparłem, że
zamierzam pracować naukowo, i jeśli wypadnę celująco, pójdę do
Cambridge, a jeśli tylko bardzo dobrze, pozostanę w Oksfordzie. Dali mi
ocenę celującą.
Na czas długich wakacji po moich egzaminach końcowych kolegium
oferowało pewną liczbę niewysokich grantów podróżnych. Pomyślałem
sobie, że będę miał tym większą szansę na otrzymanie takiego grantu, im
dalszy wyjazd zaproponuję, powiedziałem zatem, że chcę pojechać do Iranu.
I tak latem 1962 roku wyruszyłem w podróż, najpierw pociągiem do
Stambułu, następnie do Erzuerum we wschodniej Turcji, a potem do Tabrizu,
Teheranu, Isfahanu, Shiraz i Persepolis, starożytnej stolicy królów perskich.
W drodze powrotnej ja i mój towarzysz podróży, Richard Chiin, przeżyliśmy
trzęsienie ziemi Bouin-Zahra, potężny kataklizm o sile 7,1 w skali Richtera,
który pochłonął ponad dwanaście tysięcy ofiar. Musiałem być wtedy gdzieś
blisko epicentrum, ale nie zdawałem sobie z niczego sprawy, ponieważ źle
się czułem, jadąc właśnie autobusem po irańskich drogach, które były bardzo
wyboiste.
Następne kilka dni spędziliśmy w Tabrizie, gdzie ja dochodziłem do
zdrowia po ciężkiej czerwonce i złamaniu żebra, którego doznałem
w autobusie, gdy rzuciło mną o oparcie z przodu, a ja wciąż nie wiedziałem,
że to trzęsienie, bo żaden z nas nie rozumiał współpasażerów krzyczących
w języku farsi. Dopiero w Stambule dowiedzieliśmy się, co się wydarzyło.
Wysłałem pocztówkę do moich rodziców, którzy niepokoili się o mnie od
dziesięciu dni, ponieważ ostatnią rzeczą, której się ode mnie dowiedzieli,
było to, że jadę w rejon kataklizmu w dniu, kiedy do niego doszło. Pomimo
trzęsienia ziemi dobrze wspominam pobyt w Iranie. Wielka ciekawość świata
może człowieka narazić na niebezpieczeństwo, ale to był prawdopodobnie
jedyny raz w moim życiu, kiedy tak rzeczywiście było.
W wieku dwudziestu lat w październiku 1962 roku przybyłem do
Cambridge na wydział matematyki stosowanej i fizyki teoretycznej.
Chciałem pracować pod kierunkiem Freda Hoyle’a, najsłynniejszego
w owym czasie brytyjskiego astronoma. Określam go jako astronoma,
ponieważ kosmologii nie uznawano wtedy za pełnoprawną dziedzinę nauki.
Jednakże Hoyle miał już wystarczająco dużo studentów i ku mojemu
ogromnemu rozczarowaniu przydzielono mnie do Dennisa Sciamy, o którym
nic wcześniej nie słyszałem. Ale być może dobrze się stało, że nie dostałem
się do Hoyle’a, ponieważ byłbym zmuszony bronić jego teorii stanu
stacjonarnego, co byłoby zadaniem trudniejszym niż obecne negocjowanie
brexitu. Na początek przeczytałem kilka starych podręczników traktujących
o ogólnej teorii względności, bo — jak zawsze — pociągały mnie wielkie
pytania.
Ci z was, którzy oglądali film, w którym Eddie Redmayne gra bardziej
przystojną wersję mnie, zapewne pamiętają, że w trakcie trzeciego roku
w Oksfordzie zauważyłem, że zacząłem się stawać coraz bardziej niezdarny.
Raz czy dwa razy się przewróciłem, nie wiedząc dlaczego, i stwierdziłem, że
nie jestem już w stanie prawidłowo wiosłować. Stało się oczywiste, że coś
jest ze mną nie w porządku, i byłem mocno niezadowolony, gdy lekarz
nakazał mi, bym przestał pić piwo.
Zima po moim przyjeździe do Cambridge była bardzo mroźna. W domu
w St Albans podczas przerwy bożonarodzeniowej dałem się namówić matce,
żeby pójść się poślizgać na pobliskim jeziorze, pomimo iż wiedziałem, że
mogę nie dać rady. Faktycznie upadłem jak długi i miałem ogromne
trudności, by stanąć z powrotem na nogi. Matka zauważyła, że coś mi jest,
i zabrała mnie do lekarza.
Spędziłem kilka tygodni w St. Bartholomew Hospital w Londynie, gdzie
poddano mnie wielu testom. W 1962 roku testy były bardziej prymitywne niż
są obecnie. Z ramienia pobrano mi próbkę mięśnia. Powtykano we mnie
rozmaite elektrody i do kręgosłupa wstrzyknięto płyn kontrastowy,
a następnie lekarze obserwowali na ekranie rentgenowskim, jak przemieszcza
się on w górę i w dół podczas pochylania łóżka. Nie powiedzieli wprost, co
mi dolega, ale mogłem się domyślić, że chodzi o coś bardzo paskudnego,
i nie zadawałem żadnych pytań. Z rozmów, jakie prowadzili między sobą,
wywnioskowałem, że to, cokolwiek „to” było, może się jedynie pogorszyć,
a oni nic nie mogą zrobić poza aplikowaniem mi witamin. W rzeczy samej
lekarz, który przeprowadzał testy, postawił na mnie krzyżyk i nigdy więcej
go nie widziałem.
Już nie pamiętam dokładnie, kiedy się wreszcie dowiedziałem, że
rozpoznano u mnie stwardnienie zanikowe boczne (ALS — amyotrophic
lateral sclerosis), jedną z postaci choroby neuronu ruchowego, w której
komórki nerwowe w mózgu i w rdzeniu kręgowym obumierają, a następnie
zabliźniają się, czyli twardnieją. Dowiedziałem się również, że ludzie z tą
chorobą stopniowo tracą sprawność ruchową, przestają mówić, jeść
i w końcu oddychać.
Moja choroba wydawała się postępować błyskawicznie. Co zrozumiałe,
wpędziło mnie to w depresję i nie widziałem sensu, by dalej pracować nad
doktoratem, ponieważ nie wiedziałem, czy będę żył na tyle długo, by go
ukończyć. Ale gdy mój stan się częściowo ustabilizował, entuzjazm
badawczy powrócił. Po tym, jak zredukowałem swoje oczekiwania do zera,
każdy kolejny dzień stanowił dar od losu i zacząłem doceniać wszystko, co
mam. Tam, gdzie jest życie, jest i nadzieja.
Oczywiście była też młoda kobieta imieniem Jane, którą poznałem na
jednym z przyjęć. Była głęboko przekonana, że wspólnie przezwyciężymy
moją przypadłość. Jej determinacja była dla mnie źródłem nadziei. Zaręczyny
podniosły mnie na duchu i zdałem sobie sprawę, że skoro mamy się pobrać,
muszę skończyć doktorat, aby móc się zatrudnić na uczelni. I jak zawsze
napędzały mnie wielkie pytania. Zabrałem się ostro do pracy, która sprawiała
mi wielką satysfakcję.
Aby mieć się z czego utrzymać podczas studiów, wnioskowałem
o stypendium badawcze w Gonville and Caius College. Ku mojemu
wielkiemu zaskoczeniu wybrano mnie i odtąd już cały czas byłem
stypendystą w Caius. Stanowiło to punkt zwrotny w moim życiu, gdyż
oznaczało, że mogę kontynuować swoje badania mimo postępującej
niesprawności oraz że Jane i ja będziemy mogli się pobrać, co uczyniliśmy
w lipcu 1965 roku. Nasze pierwsze dziecko, Robert, urodziło się po dwóch
latach małżeństwa. Drugie, Lucy, trzy lata później, a trzecie, Timothy,
w 1979 roku.
Jako ojciec starałem się wpoić dzieciom, jak ważne jest stawianie pytań —
zawsze. Mój syn, Tim, opowiedział raz w jednym z wywiadów, jak kiedyś
zadał pytanie, które, jak sądzę, uważał wtedy za nieco głupie. Chciał
wiedzieć, czy wokół nas znajduje się wiele maleńkich wszechświatów.
Powiedziałem mu, aby nigdy nie obawiał się występować z jakąś ideą lub
hipotezą, choćby nie wiadomo, jak durna (to jego określenie, nie moje)
mogła się ona wydawać.

*
Wielkim pytaniem w kosmologii na początku lat sześćdziesiątych XX wieku
było: Czy wszechświat miał początek? Wielu naukowców instynktownie
odrzucało tę ideę, gdyż uważali, że początek wszechświata byłby miejscem,
gdzie załamuje się nauka. Trzeba by odwoływać się do religii i ręki Boga,
aby wyjaśnić, jak do tego doszło. To było ewidentnie pytanie natury
fundamentalnej i dlatego właśnie było dla mnie ważne ukończenie doktoratu.
Roger Penrose wykazał wcześniej, że gdy tylko umierająca gwiazda
skurczy się do pewnej wartości promienia, nieuchronnie będzie się kurczyć
dalej, w wyniku czego powstanie osobliwość, to znaczy punkt, w którym
czas i przestrzeń się kończą. Zdałem sobie sprawę, że skoro niewątpliwie
wiemy już, iż nic nie jest w stanie zapobiec skolapsowaniu masywnej zimnej
gwiazdy pod wpływem własnej grawitacji do punktu osobliwego
o nieskończonej gęstości, podobne argumenty można zastosować do
ekspansji wszechświata. W tym przypadku byłem w stanie udowodnić, że
istnieją osobliwości, gdzie czasoprzestrzeń ma swój początek.
W 1970 roku, kilka dni po narodzinach mojej córki Lucy, doznałem
olśnienia. Kładąc się pewnego wieczoru do łóżka, co przez moją ułomność
zajmowało mi wiele czasu, uświadomiłem sobie, że mogę do czarnych dziur
zastosować teorię struktur kauzalnych, którą sformułowałem na potrzeby
twierdzeń o osobliwościach. Jeśli obowiązuje ogólna teoria względności
i gęstość energii jest dodatnia, horyzont zdarzeń — powierzchnia graniczna
czarnej dziury — ma tę właściwość, że jego pole wzrasta za każdym razem,
gdy do czarnej dziury wpadnie kolejna porcja materii lub promieniowania.
Ponadto jeśli dwie czarne dziury zderzą się i połączą ze sobą, to
powierzchnia horyzontu zdarzeń wokół powstałej w ten sposób pojedynczej
czarnej dziury jest większa niż suma powierzchni horyzontów zdarzeń obu
czarnych dziur, które uczestniczyły w kolizji.
To była złota era, kiedy rozwiązaliśmy większość zasadniczych
problemów w teorii czarnych dziur, zanim jeszcze uzyskano jakiekolwiek
obserwacyjne potwierdzenie ich istnienia. W istocie poczyniliśmy tak wielkie
postępy przy użyciu klasycznej ogólnej teorii względności, że w 1973 roku
po opublikowaniu napisanej wspólnie z George’em Ellisem książki The
Large Scale Structure of Space-Time [Wielkoskalowa struktura
czasoprzestrzeni] nie bardzo miałem co robić. Wcześniej wraz z Penrose’em
wykazaliśmy, że ogólna teoria względności załamuje się w osobliwościach,
zatem narzucającym się kolejnym krokiem byłaby unifikacja ogólnej teorii
względności — opisującej zjawiska w bardzo dużej skali — z mechaniką
kwantową — opisującą zjawiska w bardzo małej skali. W szczególności
ciekawiło mnie, czy mogą istnieć atomy, których jądro byłoby maleńką
pierwotną czarną dziurą zachowaną od początku wszechświata. Moje badania
ujawniły głębokie, zaskakujące powiązania między grawitacją
a termodynamiką, nauką o cieple, i rozwiązały paradoks, o którym
bezskutecznie dyskutowano od trzydziestu lat: Jak promieniowanie pozostałe
po kurczącej się czarnej dziurze może unieść pełną informację o materii,
z której ona powstała? Odkryłem, że informacja ta nie jest tracona, ale nie da
się jej odzyskać w jakiejkolwiek użytecznej postaci — podobnie jak z dymu
i popiołu pozostałych po spalonej encyklopedii nie odzyskamy książki.
Aby znaleźć odpowiedź, postanowiłem obliczyć, jak pola kwantowe lub
cząstki rozpraszają się na czarnej dziurze. Spodziewałem się, że część fali
padającej zostanie pochłonięta, a pozostała część ulegnie rozproszeniu. Ale
ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu stwierdziłem coś, co miało charakter
emisji pochodzącej od samej czarnej dziury. Z początku sądziłem, że
musiałem popełnić jakiś błąd w obliczeniach. Ale o tym, że do takiej emisji
faktycznie dochodzi, przekonało mnie to, że była ona dokładnie tym, czego
było trzeba do utożsamienia pola powierzchni horyzontu zdarzeń z entropią
czarnej dziury. Entropia ta, stanowiąca miarę nieuporządkowania układu,
opisywana jest prostym wzorem
w którym występuje pole powierzchni horyzontu oraz trzy fundamentalne
stałe przyrody — prędkość światła c, stała grawitacji Newtona G i stała
Plancka ℏ. Owa emisja termiczna czarnej dziury nazywana jest obecnie
promieniowaniem Hawkinga i jestem dumny z tego, że ją odkryłem.
W 1974 roku wybrano mnie do Royal Society. Wybór ten był
zaskoczeniem dla członków mojego wydziału z uwagi na mój młody wiek
i to, że byłem zaledwie asystentem. Jednak w ciągu trzech lat dostałem awans
na profesora. Moje badania nad czarnymi dziurami dały mi nadzieję, że
odkryjemy teorię wszystkiego, co stanowiło dla mnie bodziec do dalszej
pracy.
W tym samym roku mój przyjaciel, Kip Thorne, zaprosił mnie wraz
z rodziną oraz grupą badaczy zajmujących się ogólną teorią względności do
California Institute of Technology (Caltech). Od czterech lat używałem
napędzanego ręcznie wózka inwalidzkiego, jak również niebieskiego
elektrycznego wózka na trzech kołach, który poruszał się z prędkością wolno
jadącego roweru i którym czasem nielegalnie przewoziłem pasażerów.
Podczas pobytu w Kalifornii mieszkaliśmy w należącym do Caltechu domu
w stylu kolonialnym nieopodal kampusu, gdzie mogłem po raz pierwszy
przez cały czas korzystać z wózka elektrycznego. Zapewniało mi to dość
dużą niezależność, zwłaszcza że w Stanach Zjednoczonych budynki
i chodniki są znacznie bardziej przystosowane pod względem dostępu dla
niepełnosprawnych niż w Wielkiej Brytanii.
Gdy w 1975 roku powróciliśmy z Caltechu, początkowo byłem dość
przybity. W Anglii wszystko wydało mi się ogromnie zaściankowe
i krępujące ludzką aktywność w porównaniu z amerykańską postawą „to da
się zrobić”. W owym czasie wszędzie było pełno martwych drzew,
porażonych przez holenderską chorobę wiązu, a w całym kraju raz po raz
wybuchały strajki. Niemniej nastrój poprawiał mi się, gdy moja praca
przynosiła efekty, a w 1979 roku zostałem profesorem matematyki na
katedrze Lucasa piastowanej wcześniej przez Isaaca Newtona i Paula Diraca.
W latach siedemdziesiątych zajmowałem się głównie czarnymi dziurami,
lecz ponownie zainteresowałem się kosmologią, gdy wysunięto koncepcję, że
wszechświat w początkach swojej ewolucji przeszedł przez fazę inflacji,
gwałtownej ekspansji, podczas której jego rozmiary zwiększały się
eksponencjalnie, podobnie jak ceny w Wielkiej Brytanii wobec perspektywy
brexitu. Przez pewien czas pracowałem również z Jimem Hartle’em
i wspólnie zaproponowaliśmy teorię początku wszechświata, której
nadaliśmy nazwę „model bez granic”.
Na początku lat osiemdziesiątych mój stan nadal się pogarszał
i doznawałem trwających dość długo napadów krztuszenia się, ponieważ
wskutek osłabienia mięśni krtani w trakcie posiłków jedzenie dostawało się
do płuc. W 1985 roku podczas wyjazdu do CERN, Europejskiej Organizacji
Badań Jądrowych w Szwajcarii, nabawiłem się zapalenia płuc. Był to
krytyczny moment w moim życiu. Pospiesznie przewieziono mnie do szpitala
kantonalnego w Lucernie i podłączono do aparatury napowietrzającej.
Lekarze powiedzieli Jane, że sprawy zaszły tak daleko, iż nic nie da się już
zrobić, i zaproponowali jej, że odłączą mnie od aparatury, bym umarł. Ale
Jane stanowczo się sprzeciwiła i zorganizowała przewiezienie mnie karetką
powietrzną do Addenbrooke Hospital w Cambridge.
Jak możecie sobie wyobrazić, był to dla mnie bardzo ciężki okres, ale na
szczęście dzięki usilnym staraniom lekarzy z Addenbrooke zostałem
przywrócony do stanu, w jakim byłem przed wizytą w Szwajcarii. Ponieważ
jednak moja krtań nadal przepuszczała jedzenie i ślinę do płuc, konieczne
stało się przeprowadzenie tracheotomii. Większość z was zapewne wie, że po
takiej operacji traci się zdolność mówienia. Głos jest czymś bardzo ważnym
u człowieka. Jeśli jest bełkotliwy — jak mój wówczas — ludzie często
myślą, że jesteś umysłowo upośledzony i tak się do ciebie odnoszą. Przed
tracheotomią moja mowa była tak niewyraźna, że jedynie ci, którzy dobrze
mnie znali, mogli mnie zrozumieć, w tym moje dzieci. Przez jakiś czas po
tracheotomii jedynym sposobem, w jaki mogłem się porozumiewać, było
literowanie słów, litera po literze, przez uniesienie brwi, gdy ktoś wskazał
właściwą literę na karcie z alfabetem.
Na szczęście pewien informatyk z Kalifornii, Walt Woltosz,
dowiedziawszy się o moich problemach, przysłał mi napisany przez siebie
program komputerowy o nazwie Equalizer. Umożliwiał on wybieranie za
pomocą trzymanego w ręku przycisku całych słów z szeregu menu na
monitorze zamontowanym na moim wózku. Od tamtego czasu metoda ta
została znacznie udoskonalona. Obecnie używam stworzonego przez firmę
Intel syntezatora mowy o nazwie Acat, którym steruję za pośrednictwem
maleńkiego czujnika w okularach rejestrującego ruchy moich policzków. Jest
on połączony z telefonem komórkowym, co zapewnia mi dostęp do Internetu.
Mogę śmiało twierdzić, że jestem najlepiej skomunikowanym człowiekiem
na świecie. Niemniej zachowałem sobie oryginalne urządzenie, po części
dlatego, że nie znam innego, które by tak dobrze układało słowa w zdania,
a po części dlatego, że do tej pory utożsamiam się z tym głosem, pomimo
jego amerykańskiego akcentu.
Idea napisania popularnonaukowej książki o wszechświecie przyszła mi po
raz pierwszy do głowy w 1982 roku, mniej więcej w czasie, gdy pracowałem
nad hipotezą wszechświata bez granic. Pomyślałem wtedy, że mógłbym
w ten sposób zarobić trochę pieniędzy, co pomoże mi opłacić szkołę dla
moich dzieci i sprostać wzrastającym kosztom opieki nade mną, jednak
głównym powodem była chęć pokazania, jak daleko, moim zdaniem,
doszliśmy w poznaniu wszechświata — że być może jesteśmy już bardzo
blisko kompletnej teorii opisującej wszechświat jako całość i wszystko, co
w nim istnieje. Niezależnie od tego, jak ważne jest zadawanie pytań
i znajdowanie na nie odpowiedzi, czułem, że jako naukowiec jestem
zobowiązany zakomunikować światu to, co ustaliliśmy.
Jakże adekwatnie, pierwsze wydanie Krótkiej historii czasu ukazało się
w prima aprilis, 1 kwietnia 1988 roku. W rzeczy samej książka miała
początkowo nosić tytuł „Od Wielkiego Wybuchu do czarnych dziur: krótka
historia czasu”. Ostatecznie postanowiono go skrócić, a cała reszta jest
historią.
Zupełnie nie spodziewałem się, że Krótka historia czasu tak dobrze będzie
się sprzedawać. Niewątpliwie przyczyniła się do tego przemawiająca do
wszystkich opowieść o tym, jak pomimo mojej choroby udało mi się zostać
fizykiem teoretycznym i znanym autorem. Jeśli nawet nie każdy ją doczytał
do końca bądź wszystko z niej zrozumiał, to przynajmniej zmierzył się
z jednym z wielkich pytań ludzkiej egzystencji i dowiedział się, że żyjemy
we wszechświecie podlegającym racjonalnym prawom, które dzięki nauce
możemy odkryć i zrozumieć.
W kręgach naukowych jestem po prostu jednym z wielu fizyków, lecz
w oczach opinii publicznej zyskałem status bodaj najbardziej znanego
uczonego na świecie. Stało się tak po części dlatego, że naukowcy,
z wyjątkiem Einsteina, nie cieszą się taką popularnością jak gwiazdy rocka,
a po części dlatego, że wpasowałem się w stereotyp ułomnego geniusza. Nie
mogę się ukryć, zakładając perukę i ciemne okulary — wózek inwalidzki od
razu zdradza, kim jestem. Bycie powszechnie znaną i łatwo rozpoznawalną
osobą ma swoje plusy i minusy, niemniej plusy znacznie przeważają nad
minusami. Mój widok wydaje się autentycznie cieszyć ludzi. Przed
największą widownią wystąpiłem, otwierając w 2012 roku Igrzyska
Paraolimpijskie w Londynie.
Prowadziłem niezwykłe życie na tej planecie, a jednocześnie
przemierzałem wszechświat, posługując się własnym umysłem i prawami
fizyki. Dotarłem do najdalszych krańców naszej Galaktyki, penetrowałem
czarną dziurę, potem podążyłem wstecz aż do początku czasu. Na Ziemi
przeżywałem wzloty i upadki, okresy burzliwe i spokojne, sukcesy
i cierpienie. Bywałem zarówno biedny, jak i bogaty. Moje ciało było
sprawne, a potem unieruchomione. Raz mnie chwalono, raz krytykowano, ale
nigdy nie ignorowano. Miałem ogromny przywilej, że poprzez moje badania
przyczyniłem się do poznania wszechświata. Ale to byłby zaiste pusty
wszechświat, gdyby nie było w nim ludzi, których kocham i którzy mnie
kochają. Bez nich cała jego cudowność nic by dla mnie nie znaczyła.

O czym marzyłeś jako dziecko i czy to marzenie


się spełniło?
Chciałem zostać wielkim uczonym. Jednakże w szkole nie
byłem bardzo dobrym uczniem i rzadko lokowałem się wyżej
niż w połowie klasy. Moje wypracowania wyglądały
nieporządnie, a mój charakter pisma był niezbyt ładny. Za to
miałem dobrych szkolnych przyjaciół. I rozmawialiśmy
o wszystkim, w szczególności o tym, jak powstał wszechświat.
Tak zrodziło się moje marzenie i miałem ogromne szczęście,
że się potem spełniło.

A na dobitek wszystkiego, to, że nam, ludziom, którzy w gruncie rzeczy


jesteśmy jedynie skupiskami fundamentalnych cząstek przyrody, udaje się
poznawać prawa, jakim podlegamy zarówno my, jak i cały wszechświat,
stanowi nasz wielki triumf. Chciałbym się podzielić z wami ekscytacją, jaką
wzbudzają we mnie te wielkie pytania, oraz entuzjazmem, z jakim
podchodziłem do moich poszukiwań.
Mam nadzieję, że pewnego dnia odpowiemy na wszystkie te pytania.
Jednakże na naszej planecie jest wiele innych wyzwań, inne wielkie pytania,
na które koniecznie trzeba znaleźć odpowiedź. Będzie to wymagało nowego
pokolenia, które wykaże zainteresowanie i zaangażowanie, jak również
będzie obeznane z nauką. Jak wyżywić nieustannie przyrastającą ludność
świata? Zapewnić czystą wodę, produkować odnawialną energię, leczyć
choroby i zapobiegać im oraz spowolnić globalne ocieplanie się klimatu?
Mam nadzieję, że nauka i technika dostarczą tu odpowiedzi, ale będą też
potrzebni ludzie, jednostki mające odpowiednią wiedzę i pojmujące istotę
problemów, aby wdrożyć te rozwiązania. Walczmy o to, by każda kobieta
i każdy mężczyzna mogli wieść zdrowe i bezpieczne życie, pełne rozmaitych
sposobności i miłości. Wszyscy jesteśmy podróżnikami w czasie, razem
zdążającymi ku przyszłości. Ale musimy zjednoczonym wysiłkiem uczynić
tę przyszłość miejscem, w którym naprawdę chcielibyśmy być.
Bądźmy dzielni, bądźmy ciekawi, bądźmy zdeterminowani, pokonajmy
przeciwności. Jesteśmy do tego zdolni.
1. Czy istnieje Bóg?
Nauka w coraz większym stopniu zajmuje się pytaniami, które wcześniej
były domeną religii. Religia była pierwotną próbą udzielenia odpowiedzi na
pytania, które wszyscy sobie zadajemy: Dlaczego istniejemy i skąd się
wzięliśmy? Dawno temu odpowiedź była zawsze taka sama — wszystko
stworzyli bogowie. Świat był postrzegany jako groźne miejsce, stąd ludzie
nawet tak twardzi jak wikingowie wierzyli w nadprzyrodzone istoty, co
pozwalało im wytłumaczyć sobie takie zjawiska przyrody, jak błyskawice,
burze czy zaćmienia. Obecnie nauka dostarcza lepszych i bardziej spójnych
logicznie odpowiedzi, ale ludzie zawsze będą się trzymać religii, ponieważ
daje ona pocieszenie, a oni nie ufają nauce ani jej nie rozumieją.
Kilka lat temu dziennik „The Times” wydrukował na pierwszej stronie
artykuł z nagłówkiem „»Nie ma Boga«, mówi Hawking”. Zawierał on
ilustracje, między innymi rysunek Leonarda da Vinci przedstawiający Boga
o groźnym obliczu. Zamieścili również moje zdjęcie z triumfalną miną.
Zrobili tak, by wyglądało to na pojedynek pomiędzy nami. Ale ja wcale nie
żywię niechęci do Boga. Nie chcę sprawiać wrażenia, że w moich badaniach
chodzi o udowodnienie istnienia bądź nieistnienia Boga. Moim celem jest
znalezienie racjonalnej konstrukcji pojęciowej, dzięki której zrozumiemy
otaczający nas wszechświat.
Od stuleci wierzono, że ludzie dotknięci kalectwem, tacy jak ja, zostali
przeklęci przez Boga. No cóż, nie mogę wykluczyć, że wkurzyłem kogoś tam
na górze, ale wolę myśleć, że wszystko da się wyjaśnić w inny sposób,
poprzez odwołanie do praw przyrody. Jeśli wierzycie w naukę jak ja,
wierzycie, że istnieją pewne prawa, które w każdym przypadku są spełnione.
Jeśli ktoś chce, może utrzymywać, że prawa te pochodzą od Boga, ale to jest
raczej definicja Boga niż dowód na jego istnienie. Około 300 roku p.n.e.
filozofa Arystarcha zafascynowały zaćmienia, a zwłaszcza zaćmienia
Księżyca. Na podstawie dokładnych obserwacji nieba postawił on śmiałą
tezę, że w istocie takie zaćmienie to cień Ziemi przechodzący przez tarczę
Księżyca, a nie zjawisko nadprzyrodzone. Wyzwolony mentalnie przez to
odkrycie był w stanie dojść do tego, co naprawdę dzieje się nad jego głową,
i sporządził diagramy ukazujące rzeczywiste wzajemne rozmieszczenie
Słońca, Ziemi i Księżyca. Doprowadziło go to do jeszcze dalej idących
wniosków. Wydedukował, że Ziemia nie znajduje się wcale w środku
wszechświata, jak wszyscy wówczas uważali, lecz obiega Słońce. W gruncie
rzeczy przyjęcie takiej interpretacji pozwala wyjaśnić wszystkie zaćmienia.
Gdy Księżyc rzuca cień na Ziemię, mamy zaćmienie Słońca, a gdy cień
Ziemi pada na Księżyc, jest zaćmienie Księżyca. Jednakże Arystarch na tym
nie poprzestał. Wysunął ideę, że gwiazdy nie są dziurkami w sklepieniu
niebieskim, jak sądzili jemu współcześni, lecz innymi słońcami, podobnymi
do naszego Słońca, tylko bardzo odległymi. Jakże szokujące musiało być to
stwierdzenie. Oto wszechświat jest mechanizmem działającym według
określonych reguł, czyli praw — i to praw, które może pojąć ludzki umysł.
Jestem głęboko przekonany, że odkrycie tych praw stanowi największe
osiągnięcie ludzkości, ponieważ to właśnie prawa przyrody — jak je obecnie
nazywamy — mogą nam wykazać, czy w ogóle potrzebujemy jakiegoś boga
do wyjaśnienia wszechświata. Prawa przyrody opisują procesy zachodzące
wokół nas w przeszłości, aktualnie oraz w przyszłości. W tenisie piłka
zawsze podąża tam, gdzie nakazują prawa mechaniki. W grę wchodzi
również wiele innych praw, które wyznaczają wszystko, co się dzieje,
począwszy od tego, jak energia uderzenia powstaje w mięśniach graczy, po
szybkość wzrostu trawy pod ich stopami. Ale najważniejsze jest to, że te
prawa fizyki, oprócz tego, że są niezmienne, mają charakter uniwersalny.
Stosują się nie tylko do lotu piłki, ale i do ruchu planet oraz wszelkich innych
ciał we wszechświecie. W odróżnieniu od praw stanowionych przez
człowieka, praw przyrody nie da się naruszyć — to dlatego są tak potężne,
a z punktu widzenia religii również kontrowersyjne.
Jeśli przyjmiecie, tak jak ja, że prawa przyrody są niezmienne, niedługo
potem zapytacie, gdzie zatem pozostaje miejsce dla Boga. To jest zasadniczy
element sprzeczności pomiędzy nauką a religią i chociaż to moje poglądy
trafiły na łamy prasy, konflikt ten w gruncie rzeczy trwa od czasów
starożytnych. Można zdefiniować Boga jako uosobienie praw przyrody, ale
to nie odpowiada temu, jak pojmuje Boga większość ludzi. Bóg jest dla nich
istotą podobną człowiekowi, z którą mogą nawiązać osobową relację. Gdy
weźmiemy pod uwagę ogrom wszechświata i to, jak mało znaczące
i przypadkowe jest w nim życie człowieka, wydaje się to czymś skrajnie
mało prawdopodobnym.
Ja używam słowa „Bóg” wyłącznie w nieosobowym sensie — podobnie
jak to robił Einstein — jako odpowiednik praw przyrody, zatem mówiąc
o odgadywaniu zamysłu boskiego, mam na myśli poznawanie tych praw.
Moim zdaniem ostatecznie poznamy zamysł Boga do końca obecnego wieku.
Jedynym pozostałym obszarem, do którego religia może jeszcze rościć
pretensje, jest początek wszechświata, ale nawet tutaj nauka robi szybkie
postępy i zapewne niebawem udzieli definitywnej odpowiedzi, w jaki sposób
powstał wszechświat. Opublikowałem książkę, w której rozważałem pytanie,
czy wszechświat został stworzony przez Boga, co wywołało wręcz rodzaj
afery. Ludzie byli oburzeni, że naukowiec ma coś do powiedzenia
w sprawach przynależnych religii. Nie mam zamiaru mówić komukolwiek,
w co ma wierzyć, jednak dla mnie kwestia istnienia Boga stanowi
prawomocne pytanie naukowe. W końcu trudno sobie wyobrazić ważniejszą,
bardziej fundamentalną tajemnicę poznawczą niż to, co lub kto stworzył
wszechświat i nim na bieżąco kieruje.
Ja uważam, że wszechświat wyłonił się samorzutnie z nicości, zgodnie
z prawami fizyki. Nie ma on początku ani końca. Podstawowym założeniem
nauki jest determinizm. Prawa fizyki determinują ewolucję wszechświata,
jeśli podamy jego stan w określonym momencie. Niezależnie od tego, czy
prawa te faktycznie pochodzą od Boga, nie jest on w mocy ich złamać, bo
inaczej nie byłyby w ogóle prawami. Pozostawia to ewentualnie dla Boga
wybór stanu początkowego wszechświata, ale i tu przypuszczalnie
obowiązywałyby jakieś prawa. Zatem Bóg nie miałby tak naprawdę żadnej
swobody.
Przy całej złożoności i zróżnicowaniu wszechświata okazuje się, że
potrzeba do niego zaledwie trzech składników. Wyobraźmy sobie, że
czytamy przepis w jakiejś kosmicznej książce kucharskiej. Jakichże to więc
trzech ingrediencji potrzebujemy do zrobienia wszechświata? Pierwszą jest
materia — coś, co ma masę. Materią jest wszystko wokół nas, pod naszymi
stopami oraz w przestrzeni kosmicznej. Pył, skały, lód, ciecze. Olbrzymie
obłoki gazu, masywne spirale gwiezdne, z których każda zawiera miliardy
słońc znajdujące się na niewiarygodnych odległościach.
Po drugie, potrzebna jest energia. Nawet jeżeli nigdy się nad tym nie
zastanawialiście, wszyscy wiemy, co to jest energia. Coś, z czym mamy do
czynienia na co dzień. Gdy popatrzymy na Słońce, poczujemy ją na swojej
twarzy — energię wytworzoną przez gwiazdę odległą o sto pięćdziesiąt
milionów kilometrów. Energia przenika wszechświat, napędzając procesy,
które czynią go dynamicznym, nieustannie zmieniającym się miejscem.
Mamy zatem materię i mamy energię. Trzecią rzeczą, jakiej potrzebujemy
do zrobienia wszechświata, jest przestrzeń. Mnóstwo przestrzeni. Możemy
określać wszechświat rozmaitymi przymiotnikami — imponujący, piękny,
gwałtowny — ale jednego nie da się o nim powiedzieć: że jest zatłoczony.
Gdziekolwiek spojrzymy, widać przestrzeń, przestrzeń i jeszcze raz
przestrzeń. Rozciągającą się we wszystkich kierunkach. Można wręcz doznać
zawrotu głowy. Skąd zatem wzięły się cała ta materia, energia i przestrzeń?
Aż do XX wieku nie mieliśmy najmniejszego pojęcia.
Odpowiedź na to pytanie zawdzięczamy intuicjom jednego człowieka,
bodaj najgenialniejszego uczonego wszech czasów. Nazywał się Albert
Einstein. Niestety, nie miałem okazji go poznać osobiście, ponieważ zmarł,
gdy miałem zaledwie trzynaście lat. Einstein uświadomił sobie coś
zaskakującego — że dwa podstawowe składniki wszechświata — masa
i energia — są zasadniczo jednym i tym samym, można by rzec, stanowią
dwie strony tej samej monety. Jego słynne równanie E = mc2 oznacza po
prostu, że masę można traktować jako jedną z form energii, i vice versa.
Toteż zamiast trzech, możemy teraz powiedzieć, że wszechświat ma tylko
dwa składniki: energię i przestrzeń. Ale skąd one się wzięły? Po dziesiątkach
lat pracy naukowcom udało się to wyjaśnić — do powstania przestrzeni
i energii doszło samorzutnie podczas zdarzenia, które obecnie nazywamy
Wielkim Wybuchem.
W momencie Wielkiego Wybuchu zaistniał wszechświat jako taki, a wraz
z nim i przestrzeń. Wszystko to zaczęło ekspandować niczym nadymany
balon. Ale jak było możliwe, by cały wszechświat z zawartą w nim energią,
bezkresny przestwór przestrzeni i wszystko, co się w nim znajduje, po prostu
wyłoniły się z nicości?
Niektórzy widzą tu działanie Boga, który miałby stworzyć przestrzeń
i energię. Wielki Wybuch według nich byłby właśnie momentem stworzenia.
Ale nauka mówi nam coś zupełnie innego. Ryzykując narażenie się na
kłopoty, twierdzę, że obecnie dysponujemy znacznie większą wiedzą
o zjawiskach naturalnych, które tak trwożyły wikingów. Jesteśmy nawet
w stanie pójść dalej niż przepiękna symetria materii i energii odkryta przez
Einsteina. Możemy zastosować prawa fizyki do rozwiązania kwestii samego
początku wszechświata i przekonać się, czy akt stwórczy Boga jest naprawdę
jedynym sposobem na jego wyjaśnienie.
Gdy w dzieciństwie mieszkałem w Anglii po drugiej wojnie światowej,
były to czasy niedoboru. Często słyszałem wówczas, że nie da się dostać
czegokolwiek za nic. Ale teraz, po całym życiu poświęconym nauce,
uważam, że nie jest to do końca prawdą — w istocie można za nic mieć
nawet wszechświat.
Największy problem w przypadku Wielkiego Wybuchu stanowi
wyjaśnienie, jak cały, niewiarygodnie olbrzymi wszechświat przestrzeni
i energii może zmaterializować się z niczego. Kluczem do tej tajemnicy jest
jeden z najdziwniejszych faktów dotyczących naszego kosmosu. Otóż z praw
fizyki wynika, że istnieje coś, co zostało nazwane ujemną energią.
Abyście mogli zrozumieć to osobliwe, lecz niezwykle istotne pojęcie,
posłużę się prostą analogią. Wyobraźmy sobie, że jakiś człowiek chce na
płaskim terenie wznieść sobie kopiec. W tym celu wykopuje ziemię
i wykorzystuje ją do usypywania kopca. Oczywiście w rezultacie obok
wznoszonego kopca powstaje dół będący jak gdyby odwróconą wersją kopca.
Cała ziemia wydobyta z tego dołu znajduje się teraz w kopcu, zatem jej
bilans idealnie się zgadza. Obrazuje to zasadniczą ideę tego, co zdarzyło się
u początku wszechświata.
Gdy Wielki Wybuch wytworzył ogromną dodatnią energię, jednocześnie
powstało tyle samo ujemnej energii. Obie wielkości, dodatnia i ujemna,
wzajemnie się znoszą — i tak jest zawsze. Mamy tu kolejne prawo przyrody.
Gdzie zatem podziała się dzisiaj cała ta ujemna energia? Kryje się ona
w trzecim składniku z naszej kosmicznej książki kucharskiej —
w przestrzeni. Choć może się to wydawać dziwne, zgodnie z prawami
dotyczącymi grawitacji i ruchu — prawami, które należą do najstarszych
w nauce — sama przestrzeń zawiera ujemną energię, i to w takich ilościach,
że wszystko dokładnie sumuje się do zera.
Przyznaję, że jeśli matematyka nie jest waszą działką, nie jest to łatwe do
pojęcia, ale tak jest. Bezkresna struktura miliardów miliardów galaktyk
przyciągających się wzajemnie siłami grawitacji działa niczym gigantyczny
akumulator naładowany ujemną energią. Dodatni aspekt wszechświata —
masa i energia, jakie obecnie obserwujemy — to właśnie jak gdyby kopiec,
natomiast odpowiadający mu dół — ujemny aspekt wszechświata — skrywa
się przed nami rozproszony po całej przestrzeni.
Jakie to ma zatem konsekwencje dla naszych prób odpowiedzi na pytanie
o istnienie Boga? Jeśli bilans energetyczny wszechświata jest taki sam jak
nicości, nie potrzebujemy wcale Boga do jego stworzenia. Wszechświat
stanowi jeden wielki darmowy obiad.
Skoro już wiemy, że suma dodatniej i ujemnej energii wynosi zero,
musimy jedynie dojść do tego, co — zaryzykowałbym nawet słowo „kto” —
zainicjowało cały ten proces. Co mogło spowodować samorzutne wyłonienie
się wszechświata? Na pierwszy rzut oka wydaje się to nierozwiązywalnym
problemem — w końcu w naszym codziennym życiu rzeczy nie materializują
się ni z tego, ni z owego. Nie możemy po prostu pstryknąć palcami i mieć
filiżankę kawy, kiedy przyjdzie nam na nią ochota. Musimy ją sobie zrobić
z czegoś innego, jak ziarna kawowca, woda, ewentualnie trochę mleka
i cukru. Ale gdybyśmy udali się w głąb naszej filiżanki kawy — poprzez
drobiny mleka, aż do poziomu subatomowego — znaleźlibyśmy się
w świecie, gdzie wykreowanie czegoś z niczego jest w pełni możliwe,
przynajmniej na krótko. To dlatego, że w tej skali cząstki, takie jak protony,
zachowują się zgodnie z prawami gałęzi fizyki, którą nazywamy mechaniką
kwantową. I faktycznie pojawiają się to tu, to tam, istnieją przez moment,
a potem znikają, aby znów pojawić się gdzie indziej.
Ponieważ wiemy, że wszechświat miał kiedyś w przeszłości bardzo małe
rozmiary — bodaj był mniejszy od protonu — możemy z tego wyciągnąć
ważny wniosek. Oznacza to bowiem, że wszechświat jako taki, przy całej
swojej przestronności i złożoności, mógł po prostu zaistnieć sam z siebie bez
naruszenia znanych nam praw fizyki. W tym momencie doszło do
wyzwolenia olbrzymich ilości energii, czemu towarzyszyła ekspansja samej
przestrzeni zachowującej całą ujemną energię, aby bilans energetyczny się
zgadzał. Ale oczywiście znów można zadać zasadnicze pytanie: Czy prawa
kwantowe, dzięki którym mogło dojść do Wielkiego Wybuchu, zostały
stworzone przez Boga? Najkrócej mówiąc, czy naprawdę konieczne jest
wprowadzanie Boga jako detonatora Wielkiego Wybuchu? Nie chciałbym
urazić nikogo z ludzi wierzących, ale jestem pewien, że wyjaśnienie, jakiego
dostarcza nauka, jest znacznie bardziej przekonujące aniżeli wizja boskiego
Stwórcy.
Codzienne doświadczenie nauczyło nas, że wszystko, co się wydarza, ma
swoją przyczynę w czymś, co wydarzyło się wcześniej, zatem jest dla nas
naturalne, by zakładać, że coś — być może Bóg — powołało wszechświat do
istnienia. Jeśli jednak mówimy o wszechświecie jako całości, wcale tak nie
musiało być. Pozwólcie mi to bliżej wyjaśnić. Wyobraźmy sobie rzekę
spływającą po górskim zboczu. Co było jej przyczyną? Cóż, można za nią
uznać deszcz, który padał wcześniej w górach. Ale co z kolei było przyczyną
deszczu? Jedną z możliwych odpowiedzi jest, że to Słońce, które ogrzewając
ocean, wytworzyło parę wodną, a gdy para uniosła się wysoko, powstały
z niej chmury. No dobrze, a skąd zatem bierze się energia Słońca? Gdybyśmy
zajrzeli do jego wnętrza, stwierdzilibyśmy, że zachodzi tam reakcja zwana
syntezą termojądrową, w której jądra wodoru łączą się w jądra helu. Jak na
razie wszystko się zgadza, ale skąd wziął się ów wodór? Odpowiedź brzmi
— z Wielkiego Wybuchu. I tutaj dochodzimy do sedna. Z praw fizyki
wynika nie tylko, że wszechświat mógł zaistnieć sam z siebie, niczym proton,
i nie wymagało to włożenia żadnej energii, ale i że jest w pełni możliwe, iż
Wielki Wybuch nie miał w ogóle przyczyny. Żadnej, ale to żadnej.
Wyjaśnienia dostarczają tu koncepcje Einsteina, zgodnie z którymi czas
i przestrzeń we wszechświecie są ze sobą fundamentalnie powiązane. Coś
doprawdy niewiarygodnego wydarzyło się w momencie Wielkiego
Wybuchu. Otóż wtedy zaczął się w ogóle sam czas.
Aby zrozumieć ten niemieszczący się wręcz w głowie fakt, wyobraźmy
sobie czarną dziurę gdzieś w przestrzeni. Typowa czarna dziura powstaje
z gwiazdy tak masywnej, że zapadła się w sobie. Jej masa jest tak wielka, że
nawet światło nie jest w stanie się z niej wydostać, w konsekwencji czego
jest ona ciałem niemal doskonale czarnym. W istocie jej potężne
przyciąganie grawitacyjne nie tylko odkształca bieg promieni świetlnych, ale
zmienia również bieg czasu. Aby to zrozumieć, wyobraźmy sobie wciągany
przez nią zegar. W miarę jak zegar coraz bardziej przybliża się do czarnej
dziury, zaczyna on chodzić coraz to wolniej i wolniej. To sam czas ulega
spowolnieniu. Teraz rozważmy, co się dzieje z zegarem, gdy już znajdzie się
wewnątrz czarnej dziury. Otóż, przy założeniu, że nie rozpadnie się
wcześniej pod wpływem jej przemożnej grawitacji, zegar się zatrzyma.
I właśnie coś takiego zaszło u początku wszechświata.

Jak istnienie Boga da się pogodzić z tym, co wiemy


o początku i końcu wszechświata? I czy gdyby Bóg istniał
i miałbyś okazję go bezpośrednio spotkać, o co byś go
zapytał?
Zasadniczą kwestią jest, czy wszechświat został stworzony
przez Boga z powodów, których nie jesteśmy w stanie dojść,
czy też jest całkowicie wyznaczony przez prawa nauki. Ja
jestem przekonany, że prawdą jest to drugie. Jak ktoś chce,
może sobie nazwać prawa nauki „Bogiem”, ale w żadnym
wypadku nie byłby to Bóg-osoba, którą można by spotkać
i zadać mu jakieś pytanie. Niemniej, gdyby taki Bóg istniał,
zapytałbym go, co sądzi o czymś tak skomplikowanym, jak M-
teoria w jedenastu wymiarach.

W ciągu ostatnich stu lat dokonaliśmy ogromnych postępów w naszej


wiedzy o wszechświecie. Obecnie poznaliśmy już prawa, które rządzą tym,
co się dzieje w najbardziej ekstremalnych warunkach panujących w Wielkim
Wybuchu lub wewnątrz czarnych dziur. Moim zdaniem to, co się stało
z czasem u początku wszechświata, stanowi ostateczny argument za brakiem
potrzeby „Wielkiego Projektanta” oraz przemawia za tym, że wszechświat
powstał samorzutnie.
W miarę jak przenosimy się wstecz w czasie ku momentowi Wielkiego
Wybuchu, wszechświat staje się coraz to mniejszy, mniejszy i mniejszy, aż
wreszcie skurczy się do tak małych rozmiarów, że w istocie przekształci się
w nieskończenie małą i nieskończenie gęstą czarną dziurę. I podobnie jak
w przypadku współczesnych czarnych dziur rozsianych po kosmosie, z praw
fizyki wynika coś niebywałego — a mianowicie że w tym punkcie kończy się
czas jako taki. Nie można się cofnąć w czasie poza Wielki Wybuch,
ponieważ dalej pojęcie czasu staje się bezprzedmiotowe. W końcu
natrafiliśmy na coś, co nie ma przyczyny, ponieważ nie było czasu, w którym
mogłaby istnieć jakakolwiek przyczyna. Dla mnie oznacza to niemożliwość
istnienia Stwórcy, ponieważ nie było czasu, w którym mógłby On istnieć.
Ludzie chcą uzyskać odpowiedź na wielkie pytania, na przykład dlaczego
istniejemy. Nie spodziewają się bynajmniej, że odpowiedź będzie łatwa, i są
gotowi włożyć w jej zrozumienie nieco wysiłku. Gdy pytają mnie, czy
wszechświat został stworzony przez Boga, mówię im, że samo to pytanie jest
pozbawione sensu. Skoro czas zaczął się w Wielkim Wybuchu, to Bóg nie
miałby kiedy uczynić wszechświata. To jest analogiczne do pytania, jak dojść
na skraj Ziemi — Ziemia jako kula nie ma brzegów, a zatem daremne jest
szukanie jej skraju.
Czy ja jestem człowiekiem wierzącym? Każdy z nas ma swobodę, by
wierzyć, w co tylko chce, jednak dla mnie najprostszym wyjaśnieniem jest,
że Boga nie ma. Nikt nie stworzył wszechświata, nikt też nie kieruje ludzkimi
losami. Przywodzi to mnie do głębokiej konstatacji, że najprawdopodobniej
nie ma czegoś takiego jak niebo ani życie po życiu. Uważam wiarę w życie
pozagrobowe co najwyżej za przykład myślenia życzeniowego, jako że nie
ma na nie żadnych wiarygodnych dowodów i byłoby ono zasadniczo
sprzeczne z całym dorobkiem nauki. Sądzę, że gdy umieramy, na powrót
obracamy się w proch. Wszakże w pewnym sensie żyjemy nadal —
w naszych dokonaniach oraz w genach, które przekazaliśmy swojemu
potomstwu. Mamy to jedno życie, w którym możemy podziwiać wszechświat
w całej jego wspaniałości, za co jestem niezmiernie wdzięczny.
2. Jak to się wszystko zaczęło?
Hamlet rzekł: „Zamknięty w skorupce orzecha, jeszcze czułbym się władcą
nieskończonych przestrzeni” 1. Sądzę, że chodziło mu o to, że choć jako
ludzie podlegamy wielu fizycznym ograniczeniom, czasem tak dotkliwym
jak w moim przypadku, nasze umysły są w stanie swobodnie eksplorować
cały wszechświat i bez trwogi zaglądać tam, gdzie nie ważyliby się nawet
bohaterowie Star Treka. Czy wszechświat jest w istocie nieskończony czy
tylko bardzo wielki? Jak możemy naszym ograniczonym umysłem pojąć
nieograniczony wszechświat? Czyż nie jest megalomanią z naszej strony, że
się w ogóle na to porywamy?
Ryzykując, że podzielę los Prometeusza, który ukradł ogień starożytnym
bogom i dał go ludziom, jestem głęboko przekonany, że możemy
i powinniśmy próbować poznawać wszechświat. Prometeusz został za karę
przykuty łańcuchami do skały na wieczne czasy, ale na szczęście ostatecznie
uwolnił go Herkules. Jak dotychczas poczyniliśmy znaczne postępy
w poznawaniu kosmosu, choć pełnego obrazu wciąż jeszcze nie mamy.
Chciałbym wierzyć, że jest on już na wyciągnięcie ręki.
Według wierzeń środkowoafrykańskiego plemienia Buszongo na początku
były jedynie ciemności, wody i wielki bóg Bumba. Gdy pewnego dnia
Bumbę rozbolał brzuch, zwymiotował on Słońce, które osuszyło część wód,
i tak powstał stały ląd. Wciąż cierpiący Bumba zwymiotował z kolei Księżyc
i gwiazdy, a następnie niektóre zwierzęta — panterę, krokodyla, żółwia i na
koniec człowieka.
Ten mit o stworzeniu, podobnie jak wiele innych, stanowi próbę
odpowiedzi na pytania, które zadajemy sobie wszyscy. Dlaczego istniejemy?
Skąd się wzięliśmy? Zazwyczaj wyrażany jest pogląd, że ludzie musieli się
pojawić na Ziemi stosunkowo niedawno, ponieważ skoro ludzkość
nieustannie podnosi poziom swojej wiedzy i techniki, nie możemy być tutaj
długo, bo wtedy dokonalibyśmy znacznie większego postępu. Anglikański
biskup James Ussher wyliczył na podstawie Księgi Rodzaju, że Ziemia
została stworzona 22 października 4004 roku p.n.e. o godzinie szóstej
wieczorem. Z kolei elementy naszego fizycznego otoczenia, jak góry i rzeki,
są prawie niezmienne w skali ludzkiego życia, toteż uznawano, że albo
istniały od zawsze jako bezludny krajobraz, albo zostały stworzone w tym
samym czasie co ludzie.
Nie wszyscy jednak podzielali pogląd, że wszechświat miał początek. Na
przykład Arystoteles, najsłynniejszy z greckich filozofów, głosił, że
wszechświat istniał od zawsze. Coś wiecznego jest bardziej doskonałe od
wszelkich bytów stworzonych. To, że jesteśmy świadkami postępu,
tłumaczył tym, iż wielkie powodzie oraz inne klęski żywiołowe raz po raz
cofały rozwój cywilizacyjny do początku. U podstaw wiary, że wszechświat
jest wieczny, leżała chęć uniknięcia powoływania się na interwencję Boga,
który miałby stworzyć wszechświat i podtrzymywać jego istnienie. I na
odwrót, ci, którzy byli przekonani, że wszechświat miał początek, używali
tego jako argumentu za koniecznością istnienia Boga jako pierwszej
przyczyny wszechświata, czyli pierwszego poruszyciela.
Jeśli przyjmiemy, że wszechświat miał początek, nasuwają się oczywiste
pytania: Co było przed tym początkiem? Czym zajmował się Bóg, zanim
uczynił świat? Czyżby przygotowywał piekło dla ludzi, którzy będą zadawać
takie pytania? Kwestia, czy wszechświat miał, czy nie miał początku, była
bardzo istotna dla niemieckiego filozofa Immanuela Kanta, który dostrzegał
w obu przypadkach antynomie, czyli logiczne sprzeczności. Jeśli
wszechświat miał początek, to dlaczego trwało nieskończenie długo, zanim
doszło do jego powstania? Nazwał to tezą. Z kolei jeśli wszechświat istniał
od zawsze, to dlaczego zajęło mu nieskończenie wiele czasu osiągnięcie
stanu obecnego? To określił mianem antytezy. Zarówno teza, jak i antyteza
były oparte na założeniu przyjmowanym przez Kanta i niemal przez
wszystkich w owym czasie, że czas jest absolutny, to znaczy biegnie od
nieskończoności w przeszłości do nieskończoności w przyszłości, niezależnie
od tego, czy istnieje w ogóle jakikolwiek wszechświat.
Taki pogląd wyznaje wciąż wielu naukowców również dzisiaj. Jednakże
w 1915 roku Einstein sformułował swoją rewolucyjną ogólną teorię
względności, w której czas i przestrzeń nie mają już charakteru absolutnego,
nie stanowią jedynie niezmiennego tła dla wydarzeń, lecz są dynamicznymi
wielkościami zależnymi od rozkładu materii i energii we wszechświecie. Nie
ma zatem sensu mówić o czasie, zanim powstał wszechświat, gdyż byłoby to
tak jakby pytać o punkt na południe od bieguna południowego. Takiego
punktu po prostu nie ma.
Choć teoria Einsteina zunifikowała czas i przestrzeń, mówiła niewiele
o samej przestrzeni. Oczywistym atrybutem przestrzeni jest to, że rozciąga
się ona coraz to dalej, dalej i dalej. Nie przypuszczamy, by wszechświat
kończył się gdzieś murem ceglanym, choć nie ma żadnych logicznych racji,
by tak nie było. Współczesne instrumenty obserwacyjne, jak Kosmiczny
Teleskop Hubble’a, pozwalają nam zajrzeć głęboko w kosmos. Widzimy tam
miliardy i miliardy galaktyk o rozmaitych kształtach i rozmiarach. Są tam
olbrzymie galaktyki eliptyczne oraz galaktyki spiralne, podobne do naszej.
Każda galaktyka zawiera wiele miliardów gwiazd i wokół wielu z nich krążą
planety. Nasza Galaktyka przesłania nam widok w pewnych kierunkach, ale
poza tym obserwujemy, że galaktyki rozmieszczone są zasadniczo
równomiernie w przestrzeni, jakkolwiek występują pewne ich lokalne
skupienia, a także obszary pozbawione galaktyk. Można odnieść wrażenie, iż
gęstość galaktyk na bardzo dużych odległościach maleje, lecz jest to tylko
efekt tego, że są zbyt daleko i mają zbyt małą jasność, byśmy mogli je
dostrzec. Na ile to jesteśmy w stanie stwierdzić, wszechświat ciągnie się
w przestrzeni w nieskończoność i pozostaje mniej więcej taki sam niezależnie
od odległości.
Jakkolwiek wszechświat wygląda w przybliżeniu tak samo z każdego
punktu przestrzeni, zdecydowanie zmienia się w czasie. Z tego faktu nie
zdawano sobie sprawy aż do pierwszej połowy ubiegłego stulecia. Wcześniej
sądzono, że wszechświat jest w istocie niezmienny. Być może istniał od
zawsze, ale zdawało się to prowadzić do absurdalnych wniosków. Gwiazdy
świecące przez nieskończenie długi czas ogrzałyby wszechświat, aż
osiągnąłby ich własną temperaturę. Nawet nocą całe niebo byłoby tak jasne
jak Słońce, ponieważ gdziekolwiek byśmy popatrzyli, natrafialibyśmy na
gwiazdę lub obłok pyłu, który został ogrzany do temperatury gwiazd. To, że,
jak każdy widzi, niebo w nocy jest ciemne, stanowi bardzo istotny fakt
obserwacyjny. Wynika z niego, że wszechświat w obecnej postaci nie mógł
istnieć zawsze. W jakimś momencie przeszłości musiało się wydarzyć coś, co
sprawiło, że gwiazdy zaczęły świecić. W takim przypadku światło od bardzo
odległych gwiazd nie zdążyłoby jeszcze do nas dotrzeć, co wyjaśniałoby,
dlaczego nocne niebo nie jest jasne we wszystkich kierunkach.
Jeśli gwiazd na niebie nie było od zawsze, co sprawiło, że nagle zaświeciły
kilka miliardów lat temu? Jakiż to zegar wyznaczył czas, że mają się zapalić?
Rozmyślali nad tym ci z filozofów, którzy, podobnie jak Kant, głosili, że
wszechświat jest wieczny. Natomiast dla większości ludzi było to w pełni
zgodne z poglądem, że wszechświat został stworzony mniej więcej taki, jaki
jest teraz, zaledwie kilka tysięcy lat temu, tak jak to wyliczył biskup Ussher.
Jednakże gdy w latach dwudziestych XX wieku oddano do użytku
dwuipółmetrowy teleskop na Mount Wilson, idea ta zaczęła być coraz
bardziej podważana przez obserwacje. Najpierw Edwin Hubble odkrył, że
liczne słabe plamki świetlne obserwowane na niebie, zwane mgławicami, są
w istocie innymi galaktykami, olbrzymimi zbiorowiskami gwiazd takich jak
nasze Słońce, tyle że znajdującymi się bardzo daleko. Skoro wyglądały one
na tak małe i słabe, odległość do nich musiała być tak wielka, że jej przebycie
zajęło światłu miliony, a nawet miliardy lat, co oznaczało, że wszechświat nie
mógł się zacząć zaledwie kilka tysięcy lat temu.
Jednak druga rzecz, którą odkrył Hubble, była jeszcze bardziej niezwykła.
Na podstawie analizy widmowej światła pochodzącego od innych galaktyk
był on w stanie określić, czy dana galaktyka porusza się w kierunku do nas
czy od nas. Ku jego wielkiemu zdziwieniu okazało się, że niemal wszystkie
się od nas oddalają, a ponadto im dalej się znajdują, tym oddalają się
szybciej. Innymi słowy, wszechświat się rozszerza, co przejawia się tym, że
galaktyki uciekają od siebie wzajemnie.
Odkrycie ekspansji wszechświata było jedną z wielkich intelektualnych
rewolucji XX wieku. Stanowiło zupełne zaskoczenie i diametralnie
odmieniło dyskusję o początku wszechświata. Skoro galaktyki się od siebie
oddalają, musiały w przeszłości być znacznie bliżej siebie. Na podstawie
obecnego tempa ekspansji możemy oszacować, że około dziesięciu do
piętnastu miliardów lat temu były one skupione w jednym punkcie, co
wskazuje, że właśnie wtedy zaczął się wszechświat.
Jednak wielu naukowców nie akceptowało koncepcji, że wszechświat miał
początek, ponieważ uważali, iż oznacza to załamanie się praw fizyki
i konieczność odwołania się do czynnika zewnętrznego — dla wygody
zwanego Bogiem — w celu wyjaśnienia, jak do tego doszło. Wysuwali zatem
teorie, zgodnie z którymi wszechświat wprawdzie obecnie się rozszerza, lecz
nie miał momentu początkowego. Jedną z nich była teoria stanu
stacjonarnego zaproponowana w 1948 roku przez Hermanna Bondiego,
Thomasa Golda i Freda Hoyle’a.
Teoria stanu stacjonarnego przewidywała, że w miarę jak galaktyki
oddalają się od siebie, powstają nowe galaktyki z materii, która miałaby być
nieustannie kreowana w każdym punkcie przestrzeni. Wszechświat istniał
zawsze i przez cały czas wyglądał tak samo. Ta ostatnia właściwość miała tę
wielką zaletę, że była konkretnym przewidywaniem, które można
zweryfikować poprzez obserwacje. Na początku lat sześćdziesiątych XX
wieku zespół radioastronomów z Cambridge pod kierunkiem Martina Ryle’a
dokonał obserwacyjnego przeglądu słabych źródeł fal radiowych. Okazało
się, że są one rozmieszczone dość równomiernie na sferze niebieskiej, co
oznacza, że większość z nich znajduje się poza naszą Galaktyką. Średnio
rzecz biorąc, słabsze radioźródła znajdują się w większej odległości.
Teoria stanu stacjonarnego przewidywała określony rozkład liczby
radioźródeł w zależności od ich mocy. Tymczasem obserwacje wykazały, że
słabych źródeł jest więcej, niżby wynikało z tych przewidywań, co
świadczyło o tym, iż w przeszłości gęstość radioźródeł była większa niż
obecnie. Przeczyło to głównemu założeniu teorii stanu stacjonarnego, jakoby
wszechświat był niezmienny w czasie. Z tego i jeszcze innych powodów
teoria stanu stacjonarnego została ostatecznie zarzucona.
Kolejną próbą uniknięcia problemu z początkiem wszechświata była
hipoteza, zgodnie z którą wszechświat wcześniej znajdował się w fazie
kurczenia się, lecz wskutek rotacji i lokalnych nieregularności materii nie
zapadła się ona do jednego punktu, co spowodowało, że wszechświat zaczął
ponownie się rozszerzać, przy czym gęstość materii przez cały czas miała
wartość skończoną. Dwaj Rosjanie, Eugeniusz Lifszyc i Izaak Chałatnikow,
twierdzili w istocie, iż udowodnili, że ogólna kontrakcja wszechświata bez
dokładnej symetrii w każdym przypadku przechodzi w ekspansję, a gęstość
nie rośnie do nieskończoności. Ten rezultat był bardzo pożądany z punktu
widzenia marksistowsko-leninowskiego materializmu dialektycznego, gdyż
pozwalał uniknąć niewygodnych pytań o stworzenie wszechświata, toteż stał
się aksjomatem wiary dla naukowców w ZSRR.
Zająłem się kosmologią mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Lifszyc
i Chałatnikow opublikowali swój wniosek, że wszechświat nie miał początku.
Zdałem sobie od razu sprawę, że jest to bardzo ważna kwestia, ale nie
przekonywały mnie użyte przez nich argumenty.
Jest dla nas oczywistością, że wszystko, co się dzieje, ma swoją przyczynę
w tym, co działo się wcześniej, a to z kolei było spowodowane jeszcze
wcześniejszymi zdarzeniami. Mamy do czynienia z łańcuchem przyczynowo-
skutkowym rozciągającym się w przeszłość. Ale przypuśćmy, że łańcuch ten
ma początek, czyli kiedyś było coś takiego, jak pierwsze zdarzenie. Co
w takim razie było jego przyczyną? Z pytaniem tym wielu naukowców nie
chciało się zmierzyć. Próbowali go uniknąć, bądź to twierdząc, jak Rosjanie
i zwolennicy teorii stanu stacjonarnego, że wszechświat nie miał w ogóle
początku, bądź utrzymując, iż kwestia początku wszechświata nie należy do
domeny nauki, lecz metafizyki lub religii. Moim zdaniem stanowisko takie
nie przystoi badaczowi z prawdziwego zdarzenia. Skoro prawa fizyki ulegają
zawieszeniu u początku wszechświata, czyż nie mogą przestać obowiązywać
również kiedy indziej? Prawo nauki nie zasługuje na miano prawa, jeśli jest
słuszne tylko w niektórych przypadkach. Jestem głęboko przekonany, że
należy dążyć do wyjaśnienia początku wszechświata na gruncie nauki. Może
się to okazać zadaniem ponad nasze siły, ale przynajmniej powinniśmy
spróbować.
Rogerowi Penrose’owi i mnie udało się udowodnić twierdzenia
geometryczne, z których wynikało, że wszechświat musiał mieć początek,
jeśli słuszna jest ogólna teoria względności Einsteina i są spełnione pewne
sensowne warunki. Trudno jest podważać twierdzenie matematyczne, toteż
w końcu Lifszyc i Chałatnikow przyznali, że nie mieli racji. Jakkolwiek idea
początku wszechświata nie była dobrze widziana przez partię komunistyczną,
prowadzone w ZSRR badania w zakresie fizyki wolne były od nacisków
ideologicznych. Fizyka potrzebna była do produkcji bomb jądrowych
i dlatego dbano o rzetelność jej wyników. Natomiast w istocie sowiecka
ideologia stanęła na przeszkodzie rozwojowi biologii poprzez odrzucanie
genetyki jako nauki.
Choć twierdzenia udowodnione przeze mnie i Rogera pokazywały, że
wszechświat musiał mieć początek, nie mówiły jednak zbyt wiele o tym,
w jaki sposób on faktycznie nastąpił. Zgodnie z nimi wszechświat powstał
w wyniku Wielkiego Wybuchu, kiedy to cała jego zawartość była skupiona
w jednym punkcie o nieskończonej gęstości, czyli osobliwości
czasoprzestrzennej. W osobliwości przestaje obowiązywać ogólna teoria
względności Einsteina, zatem nie można się nią posłużyć przy opisywaniu
samego początku. Wychodzi na to, że początek wszechświata pozostaje poza
zasięgiem nauki.
Obserwacyjne potwierdzenie idei, że wszechświat zaczął się od stanu
o bardzo dużej gęstości, uzyskano w październiku 1965 roku, kilka miesięcy
po moim pierwszym wyniku teoretycznym dotyczącym osobliwości. Było
nim odkrycie słabego tła promieniowania mikrofalowego przenikającego całą
przestrzeń. Są to takie same mikrofale jak w kuchence mikrofalowej, tyle że
znacznie słabsze. Ogrzałyby one pizzę do temperatury zaledwie −270,4 °C,
co raczej by jej nie rozmroziło, nie mówiąc już o upieczeniu. W istocie
promieniowanie to można nawet samemu zaobserwować. Ci z was, którzy
pamiętają analogowe odbiorniki telewizyjne, niemal na pewno widzieli je na
własne oczy. Jeśli kiedykolwiek nastawiliście telewizor na pusty kanał, kilka
procent śnieżenia widocznego na ekranie pochodziło właśnie od tego tła
mikrofalowego. Jego jedynym racjonalnym wyjaśnieniem jest, że jest to
promieniowanie pozostałe po bardzo gorącym i gęstym stanie początkowym
wszechświata, które w miarę jego rozszerzania się stopniowo się ochładzało,
aż do słabej poświaty, którą obserwujemy dzisiaj.
To, że wszechświat zaczął się od osobliwości, nie było czymś, co by mnie
i wielu innych ludzi szczególnie satysfakcjonowało. Ogólna teoria
względności Einsteina załamuje się w Wielkim Wybuchu, ponieważ jest
teorią klasyczną, to znaczy niejawnie zakłada, co wydaje się zgodne ze
zdrowym rozsądkiem, że każda z cząstek ma konkretne położenie i konkretną
prędkość. W ujęciu klasycznym, gdybyśmy znali położenia i pędy wszystkich
cząstek we wszechświecie w danej chwili, moglibyśmy wyznaczyć ich
wartości w każdym innym momencie, zarówno w przeszłości, jak
i w przyszłości. Jednakże na początku XX wieku naukowcy odkryli, że
w bardzo małej skali nie sposób obliczyć, co się wydarzy za jakiś czas. Nie
chodziło o to, że po prostu potrzebowali bardziej precyzyjnych teorii.
Najwyraźniej przyroda zawiera pewną dozę przypadkowości, której nie jest
w stanie wyeliminować nawet najlepsza nasza teoria. Znalazło to wyraz
w zasadzie nieoznaczoności, sformułowanej w 1925 roku przez niemieckiego
uczonego Wernera Heisenberga, która głosi, że nie można dokładnie
wyznaczyć jednocześnie położenia i prędkości cząstki. Im precyzyjniej
wyznaczymy położenie, tym mniej dokładną uzyskamy wartość prędkości,
i vice versa.
Einstein, który mocno oponował przeciwko tezie, że wszechświatem rządzi
przypadek, swoje odczucia wyraził w słynnym powiedzeniu „Pan Bóg nie gra
w kości”. Tymczasem wszystko wskazuje, że z Boga jest prawdziwy
hazardzista. Wszechświat przypomina jedno wielkie kasyno, w którym rzuca
się kośćmi bądź kręci ruletką przy każdej możliwej okazji. Właściciele kasyn
ryzykują stratę finansową przy każdym rzuceniu kośćmi lub zakręceniu
kołem ruletki. Jednak przy dużej liczbie zakładów szanse się średnio
wyrównują, a właściciele dbają o to, by ostatecznie wyjść na swoje. To
dlatego są tak bajecznie bogaci. Jedyną możliwością, by wygrać z nimi, jest
postawienie wszystkich pieniędzy w jednej grze.
I tak samo jest w przypadku wszechświata. Przy jego ogromnych
rozmiarach dochodzi w nim do bardzo dużej liczby rzutów kośćmi i ich
rezultaty uśredniają się do poziomu, który jesteśmy w stanie przewidzieć. Ale
gdy wszechświat jest maleńki, tuż po Wielkim Wybuchu, rzutów kośćmi jest
w nim znacznie mniej i do głosu dochodzi zasada nieoznaczoności.
Wyjaśnienie początku wszechświata wymaga zatem włączenia zasady
nieoznaczoności do ogólnej teorii względności Einsteina. Fizyka teoretyczna
zmaga się z tym wyzwaniem od co najmniej trzydziestu lat. Do tej pory nie
udało się nam tego dokonać, choć odnotowaliśmy znaczne postępy.
Przypuśćmy, że próbujemy przewidzieć przyszłość. Ponieważ znamy
jedynie niektóre pary położenie–prędkość danej cząstki, nie możemy
precyzyjnie prognozować przyszłych położeń i prędkości cząstek, a jedynie
przypisywać wartość prawdopodobieństwa poszczególnym parom położenie–
prędkość. Zatem wyznaczamy jedynie prawdopodobieństwo, że przyszłość
będzie wyglądać w określony sposób. A teraz przypuśćmy, że analogicznie
próbujemy poznać przeszłość.
Zważywszy na kwantową naturę obserwacji, jakich możemy dokonać
w chwili obecnej, możemy co najwyżej przypisać wartość
prawdopodobieństwa określonej historii wszechświata. Zatem wszechświat
z konieczności miał wiele możliwych historii, każdą z nich z pewnym
prawdopodobieństwem. W jednej z tych historii Anglia zdobywa ponownie
mistrzostwo świata, choć zapewne należy ona do tych mało
prawdopodobnych. Koncepcja wielu historii wszechświata być może brzmi
jak fantastyka, ale obecnie uważana jest za fakt naukowy, dzięki Richardowi
Feynmanowi, który pracował w wielce szacownym California Institute of
Technology, a jednocześnie grywał na bębnach bongo w klubie ze striptizem.
Sposób, w jaki Feynman podchodził do poznania rzeczywistości fizycznej,
polegał na przypisaniu każdej możliwej historii określonego prawdo-
podobieństwa, a następnie snucia na tej podstawie przewidywań. Daje to
niesamowite wyniki przy prognozowaniu przyszłości, zatem można zakładać,
że nadaje się również do wnioskowania o przeszłości.
Naukowcy pracują obecnie nad połączeniem ogólnej teorii względności
Einsteina z koncepcją wielości możliwych historii Feynmana w pełną
jednolitą teorię, która będzie opisywać wszystko, co się dzieje we
wszechświecie. Ta jednolita teoria umożliwi obliczanie, jak będzie
przebiegała dalsza ewolucja wszechświata, jeśli znamy jego stan
w określonym momencie, ale sama w sobie nie powie nam, jak się on zaczął
ani jak wyglądał jego stan początkowy. Do tego trzeba czegoś więcej.
Potrzebujemy tego, co nosi nazwę warunków brzegowych, które opisują, co
się dzieje na granicach wszechświata, tam, gdzie kończy się przestrzeń i czas.
Ale jeśli granicą tą jest normalny punkt czasoprzestrzeni, możemy pójść dalej
i uznać to, co znajduje się poza nim, za należące również do wszechświata.
Z kolei gdyby granica wszechświata miała postać nieregularnego skraju,
w którym czas lub przestrzeń są ściśnięte, a gęstość wzrasta do
nieskończoności, przyjęcie sensownych warunków brzegowych byłoby
zadaniem bardzo trudnym. Nie jest zatem jasne, jakich warunków
brzegowych potrzebujemy. Wygląda na to, że nie ma logicznych podstaw, by
wybrać takie, a nie inne warunki brzegowe.
Natomiast Jim Hartle z University of California w Santa Barbara i ja
stwierdziliśmy, że istnieje jeszcze trzecia możliwość — być może
wszechświat nie ma w ogóle granic w przestrzeni i czasie. Na pierwszy rzut
oka pozostaje to w bezpośredniej sprzeczności ze wspomnianymi wcześniej
twierdzeniami geometrycznymi, zgodnie z którymi wszechświat musiał mieć
początek, czyli granicę w czasie. Jednakże, aby móc poprawnie opisywać
techniki Feynmana od strony matematycznej, matematycy wprowadzili
pojęcie zwane czasem urojonym. Jest to coś zupełnie innego niż czas,
z którym mamy do czynienia na co dzień. Zastąpienie czasu rzeczywistego
czasem urojonym to matematyczny chwyt pozwalający na efektywne
przeprowadzenie obliczeń. Nasz pomysł polegał na przyjęciu, że wszechświat
nie ma granicy w czasie urojonym, co wyeliminowało konieczność ustalania
warunków brzegowych. Nazwaliśmy to hipotezą bez granic.
Jeśli warunkiem brzegowym wszechświata jest, że nie ma on granicy
w czasie urojonym, znaczy to, że zamiast pojedynczej historii ma wiele
historii w czasie urojonym, z których każda wyznacza jakąś historię w czasie
rzeczywistym. Mamy zatem multum możliwych historii wszechświata. Co
wybiera konkretną historię lub zestaw historii, które są naszym udziałem, ze
zbioru wszystkich możliwych historii wszechświata?
Jedną rzeczą, którą możemy od razu zauważyć, jest to, że wiele z tych
możliwych historii nie obejmuje procesu powstawania galaktyk i gwiazd,
czyli tego, co ma zasadnicze znaczenie dla pojawienia się nas samych. Nie da
się całkiem wykluczyć, że istoty rozumne mogłyby wyewoluować nawet
wtedy, gdyby nie było żadnych galaktyk ani gwiazd, ale wydaje się to
skrajnie mało prawdopodobne. Zatem sam fakt, że istniejemy jako istoty
zdolne do zadania pytania „Dlaczego wszechświat jest taki, jaki jest?”,
nakłada ograniczenie na historię, w której żyjemy, determinując, że należy
ona do mniejszości historii, w których występują galaktyki i gwiazdy. Jest to
przykład tego, co określa się mianem zasady antropicznej. Zasada ta głosi, że
wszechświat musi być mniej więcej taki, jaki widzimy, bo gdyby był inny,
nie byłoby nikogo, kto mógłby go obserwować.
Wielu naukowców czuje awersję do zasady antropicznej, gdyż uważają
oni, że nie różni się ona od machania rękoma i ma znikomą wartość
prognostyczną. Wszakże można ją sformułować w sposób precyzyjny, co
może mieć zasadnicze znaczenie przy rozważaniu początku wszechświata.
M-teoria, która uchodzi obecnie za naszego najlepszego kandydata na pełną
jednolitą teorię, dopuszcza bardzo dużą liczbę możliwych historii
wszechświata. Większość z nich nie sprzyja rozwojowi życia rozumnego,
gdyż przewiduje wszechświat pozbawiony w ogóle materii, trwający zbyt
krótko, o zbyt wielkim zakrzywieniu bądź niezdatny z jakichś innych
względów. Niemniej według koncepcji wielu możliwych historii Richarda
Feynmana tego rodzaju historie mogą mieć bardzo duże
prawdopodobieństwo.
W gruncie rzeczy niewiele nas obchodzą historie, w których nie występują
istoty rozumne. Interesuje nas tylko podzbiór historii, w których ostatecznie
dochodzi do powstania życia rozumnego. Nie muszą to być wcale istoty
przypominające ludzi; mogłyby to być równie dobrze małe zielone ludziki.
A może byłoby to nawet lepsze, bo ludzkość nie ma zbyt dobrej karty, jeśli
chodzi o używanie rozumu.

Co było przed Wielkim Wybuchem?


Według hipotezy bez granic pytanie, co było przed Wielkim
Wybuchem, pozbawione jest sensu — podobnie jak pytanie, co
leży na południe od bieguna południowego — ponieważ nie
możemy już mówić o czasie, w którym coś mogłoby istnieć.
Posługiwanie się pojęciem czasu jest uprawnione tylko
w obrębie naszego wszechświata.

Jako przykład siły zasady antropicznej rozważmy liczbę wymiarów


przestrzeni. Z codziennego doświadczenia wiemy, że żyjemy w przestrzeni
trójwymiarowej, co oznacza, że możemy wyrazić położenie danego punktu
w przestrzeni za pomocą trzech liczb, na przykład szerokości i długości
geograficznej oraz wysokości nad poziomem morza. Ale dlaczego nasza
przestrzeń jest trójwymiarowa? Dlaczego nie ma dwóch, czterech lub jakiejś
innej liczby wymiarów, jak to bywa w fantastyce naukowej? W istocie w M-
teorii mamy dziesięć wymiarów przestrzennych, ale przyjmuje się, że siedem
z nich jest zwinięte bardzo ciasno, co pozostawia trzy wymiary, które są duże
i niemal płaskie. To tak jak w przypadku słomki do napojów. Powierzchnia
słomki jest dwuwymiarowa, lecz jeden z jej wymiarów jest zwinięty
w maleńki okrąg, co sprawia, że z daleka słomka wydaje się
jednowymiarowym odcinkiem.
Dlaczego nie żyjemy w historii, w której osiem wymiarów jest zwiniętych,
co pozostawiałoby jedynie dwa wymiary jako widoczne? Dwuwymiarowemu
zwierzęciu trudno byłoby trawić zjedzone pożywienie. Gdyby miało jelito tak
jak my, przedzieliłoby go ono na dwie części i biedne stworzenie po prostu
by się rozpadło. Zatem dwa płaskie wymiary nie wystarczają do istnienia
czegoś tak skomplikowanego jak życie rozumne. Trzy wymiary mają
szczególne właściwości. Stanowi to konsekwencję grawitacji, która spełnia
prawo odwrotnych kwadratów, odkryte przez Roberta Hooke’a w 1665 roku,
lecz sformułowane ostatecznie przez Isaaca Newtona. Rozważmy dwa ciała
przyciągające się grawitacyjnie z danej odległości. Jeśli odległość ta ulegnie
podwojeniu, działająca pomiędzy ciałami siła spadnie czterokrotnie. Po
potrojeniu odległości wzajemne przyciąganie zmniejszy się
dziewięciokrotnie, po czterokrotnym zwiększeniu — szesnastokrotnie, i tak
dalej. Prowadzi to do stabilnych orbit planetarnych. A teraz wyobraźmy
sobie, że mamy przestrzeń o czterech wymiarach. W takiej przestrzeni
grawitacja spełniałaby prawo odwrotnych sześcianów. Po podwojeniu
odległości pomiędzy dwoma ciałami siła ich wzajemnego oddziaływania
grawitacyjnego zmniejszyłaby się ośmiokrotnie, po potrojeniu —
dwadzieścia siedem razy, po czterokrotnym zwiększeniu — sześćdziesiąt
cztery razy. Prawo odwrotnych sześcianów nie dopuszcza do tego, by planety
krążyły po stabilnych orbitach, lecz albo spadłyby na swoje słońce, albo
oddaliły się w ciemną i zimną przestrzeń. Analogicznie nie byłyby możliwe
stabilne orbity elektronów w atomie i w konsekwencji nie istniałaby materia
w znanej nam postaci. Zatem choć koncepcja wielu możliwych historii
dopuszcza dowolną liczbę niemal płaskich wymiarów, jedynie historie
o trzech płaskich wymiarach będą zawierać istoty rozumne. Tylko w takich
historiach będzie miał kto zadawać pytanie „Dlaczego wszechświat ma trzy
wymiary?”.
Jedna z niezwykłych właściwości wszechświata, który obserwujemy,
dotyczy mikrofalowego promieniowania tła odkrytego przez Arno Penziasa
i Roberta Wilsona. Jest to jak gdyby kosmiczna skamielina, dzięki której
możemy się dowiedzieć, jak wyglądał bardzo młody wszechświat. Owo tło
jest niemal takie samo niezależnie od tego, w którym kierunku spoglądamy.
Różnice pomiędzy różnymi kierunkami są niewiarygodnie małe — rzędu
jednej części na sto tysięcy — co należałoby jakoś wytłumaczyć.
Powszechnie przyjmowanym wyjaśnieniem tej jednolitości jest to, że na
bardzo wczesnym etapie swej historii wszechświat przeszedł fazę bardzo
gwałtownej ekspansji, powiększając swe rozmiary o czynnik rzędu co
najmniej miliarda miliardów miliardów. Ten proces znany jest jako
kosmiczna inflacja, coś, co było korzystne dla wszechświata,
w przeciwieństwie do inflacji pieniądza, która tak często nas nęka. Gdyby to
było wszystko w tej kwestii, obserwowane promieniowanie mikrofalowe
byłoby idealnie takie samo w każdym punkcie sfery niebieskiej. Skąd zatem
biorą się jego drobne niejednorodności?
Na początku 1982 roku napisałem artykuł, w którym wysunąłem hipotezę,
że różnice te stanowią efekt fluktuacji kwantowych w epoce inflacyjnej.
Fluktuacje kwantowe są konsekwencją zasady nieoznaczoności. Ponadto
posłużyły one jako zalążki do wytworzenia złożonych struktur w naszym
wszechświecie — galaktyk, gwiazd i nas samych. Chodzi tu o mniej więcej
taki sam mechanizm jak w przypadku tak zwanego promieniowania
Hawkinga z horyzontu czarnej dziury, które przewidziałem dekadę
wcześniej, tyle że teraz mamy horyzont kosmologiczny, powierzchnię
oddzielającą część wszechświata, którą widzimy, od części niedostępnej dla
naszych obserwacji. Owego lata zorganizowaliśmy w Cambridge spotkanie
robocze, w którym udział wzięli wszyscy najważniejsi badacze z tej
dziedziny. Ustaliliśmy wtedy większość naszego obecnego obrazu inflacji
kosmicznej, w tym odgrywające tak wielką rolę fluktuacje gęstości, które
dały początek procesowi formowania się galaktyk, a zatem zawdzięczamy im
również nasze własne istnienie. Końcowe wnioski były wspólnym dziełem
wielu uczestników. Było to dziesięć lat wcześniej, nim fluktuacje
mikrofalowego promieniowania tła zostały wykryte przez satelitę COBE
w 1993 roku, zatem teoria znacznie wyprzedziła obserwacje.
Kosmologia stała się nauką ścisłą po upływie kolejnych dziesięciu lat,
w 2003 roku, gdy otrzymano pierwsze rezultaty obserwacyjne z satelity
WMAP, który sporządził wspaniałą mapę temperatury mikrofalowego tła
nieba ukazującą wszechświat, jakim był w momencie odpowiadającym jednej
setnej jego obecnego wieku. Nieregularności, jakie na niej widzimy, zostały
przewidziane przez teorię kosmicznej inflacji i świadczą o tym, że niektóre
obszary wszechświata miały minimalną większą gęstość od innych.
Oddziaływanie grawitacyjne tych zagęszczeń spowalniało ekspansję danego
obszaru i ostatecznie prowadziło do skupienia się zawartej w nim materii
w galaktyki i gwiazdy. Przyjrzyjmy się zatem uważnie tej mapie. Zawiera
ona projekt całej obecnej struktury wszechświata. Wytworem fluktuacji
kwantowych w bardzo wczesnym wszechświecie jesteśmy i my sami. Pan
Bóg naprawdę grywa w kości.
Misję WMAP kontynuuje obecnie satelita Planck, dzięki któremu
uzyskaliśmy mapę wszechświata o znacznie wyższej rozdzielczości. Planck
testuje nasze teorie na poważnie i być może nawet uda mu się wykryć ślad fal
grawitacyjnych przewidywanych przez teorię inflacji. Mielibyśmy wówczas
grawitację kwantową wypisaną na niebie.
Niewykluczone, że istnieją też inne wszechświaty. M-teoria przewiduje
powstanie z nicości bardzo dużej liczby wszechświatów odpowiadających
wszystkim możliwym historiom. Każdy z tych wszechświatów ma wiele
możliwych historii i wiele możliwych stanów, w miarę jak zdąża ku chwili
obecnej i dalej w przyszłość. Większość z nich nie będzie ani trochę
przypominała wszechświata, jaki faktycznie obserwujemy.
Wciąż można mieć nadzieję, że uda się uzyskać pierwsze empiryczne
potwierdzenie M-teorii w LHC — Wielkim Zderzaczu Hadronów w CERN
pod Genewą. Według M-teorii wytwarzane tam energie są stosunkowo
niskie, ale być może dopisze nam szczęście i zarejestrujemy słaby sygnał
przewidywany przez którąś z teorii fundamentalnych, takich jak
supersymetria. Sądzę, że odkrycie supersymetrycznych odpowiedników
znanych cząstek zrewolucjonizuje naszą wiedzę o wszechświecie.
W 2012 roku ogłoszono odkrycie w LHC bozonu Higgsa. Było to pierwsze
w XXI wieku odkrycie nowej cząstki elementarnej. Badacze ciągle liczą na
to, że LHC pozwoli potwierdzić realność supersymetrii. Ale nawet jeżeli przy
użyciu LHC nie zostaną już odkryte żadne nowe cząstki, być może stanie się
to za sprawą akceleratorów kolejnej generacji, które są obecnie w fazie
planowania.
Początek wszechświata w gorącym Wielkim Wybuchu jako taki stanowi
największe laboratorium wysokich energii do testowania M-teorii i naszych
koncepcji dotyczących tego, co składa się na czasoprzestrzeń i materię.
Odmienne teorie powinny w różny sposób odcisnąć się na obecnym kształcie
struktury wszechświata, zatem dane astrofizyczne mogą dostarczyć nam
wskazówek dotyczących unifikacji wszystkich oddziaływań fizycznych.
Nawet jeżeli istnieją inne wszechświaty, niestety, nigdy nie będziemy
w stanie ich eksplorować.
Dowiedzieliśmy się co nieco o początku wszechświata. Ale wciąż
pozostają dwa inne wielkie pytania. Czy nasz wszechświat będzie miał
koniec? I czy jest on jedyny w swoim rodzaju?
Jak zatem najbardziej prawdopodobne historie wszechświata będą
wyglądać w przyszłości? Są tu różne możliwości, które pozostają zgodne
z istnieniem istot rozumnych. Wszystko zależy od tego, ile jest faktycznie
materii we wszechświecie. Jeśli ilość materii przekracza pewną wartość
krytyczną, grawitacyjne przyciąganie pomiędzy galaktykami doprowadzi do
zatrzymania ekspansji.
Ostatecznie zaczną one spadać ku sobie i skupią się w jednym punkcie, co
nazwano Wielkim Krachem. Będzie to kres historii wszechświata w czasie
rzeczywistym. Gdy byłem na Dalekim Wschodzie, proszono mnie, bym nie
wspominał nic o Wielkim Krachu, ponieważ mogłoby to się odbić
negatywnie na gospodarce. Ale rynki załamały się i tak, więc musiało to
jakoś wypłynąć. W Wielkiej Brytanii ludzie nie wydają się zbytnio
przejmować ewentualnym końcem, który miałby nastąpić za dwadzieścia
miliardów lat. Wiedzą, że do tego czasu można jeszcze sporo zjeść, wypić
i się weselić.
Jeśli natomiast gęstość wszechświata nie osiąga wartości krytycznej, to
grawitacja jest zbyt słaba, by zapobiec ucieczce galaktyk w nieskończoną
przestrzeń. Wszystkie gwiazdy wypalą się i wszechświat będzie się stawał
coraz bardziej pusty i coraz zimniejszy. A zatem i w tym przypadku wszystko
się skończy, tyle że w znacznie mniej spektakularny sposób. Niemniej wciąż
mamy kilka miliardów lat w zanadrzu.
W tej odpowiedzi próbowałem powiedzieć co nieco o początku,
przyszłych losach i naturze naszego wszechświata. Kiedyś w przeszłości
wszechświat był maleńki i gęsty niczym skorupka orzecha, od której
zacząłem ten rozdział. A jednak w tym orzechu kryło się wszystko, co miało
nastąpić potem w czasie rzeczywistym. Zatem Hamlet miał całkowitą rację.
Możemy być zamknięci w skorupce orzecha, a mimo to uważać się za panów
niezmierzonych przestrzeni.

1 Szekspir, Hamlet, przełożył Stanisław Barańczak, akt 2, scena 2.


3. Czy są inne istoty rozumne we
wszechświecie?
Chciałbym tu przedstawić nieco spekulacji dotyczących rozwoju życia we
wszechświecie, a w szczególności pojawienia się istot rozumnych. Do istot
tych zaliczam również ludzi, jakkolwiek na przestrzeni swych dziejów
podejmowali oni bardzo wiele działań wręcz głupich, zdecydowanie
niesłużących przetrwaniu rodzaju ludzkiego. Zajmę się dwoma pytaniami:
Jakie jest prawdopodobieństwo istnienia życia gdzie indziej we
wszechświecie? Jak może przebiegać ewolucja życia w przyszłości?
Z codziennego doświadczenia dobrze wiemy, że z upływem czasu
wszystko staje się coraz bardziej nieuporządkowane i chaotyczne. Faktowi
temu zostało nawet poświęcone osobne prawo, zwane drugim prawem
termodynamiki, które stwierdza, że całkowita miara nieuporządkowania
wszechświata, czyli jego entropia, zawsze się zwiększa wraz z upływem
czasu. Jednakże prawo to dotyczy jedynie całkowitej entropii.
Uporządkowanie pojedynczego układu może rosnąć pod warunkiem, że
nieuporządkowanie wszystkiego, co go otacza, wzrasta w większym stopniu.
I to się właśnie dzieje w organizmie żywym. Można go zdefiniować jako
uporządkowany układ, który jest w stanie sam przeciwstawiać się tendencji
do wzrostu entropii i potrafi się rozmnażać, czyli tworzyć podobne, choć
niezależne, układy uporządkowane. Aby móc tego wszystkiego dokonać,
układ ten musi przetwarzać energię mającą charakter uporządkowany — jak
pożywienie, światło słoneczne lub energia elektryczna — w energię
chaotycznego ruchu cząsteczek, czyli ciepło, w ten sposób spełniając wymóg
wzrostu całkowitego nieuporządkowania, a jednocześnie zwiększając
porządek w sobie samym i w swoim potomstwie. Przypomina to rodziców
mieszkających w domu, w którym panuje coraz to większy bałagan za
każdym razem, gdy na świat przyjdzie kolejne dziecko.
Organizmy żywe, takie jak ja lub ty, z reguły są wyposażone w dwa
zasadnicze elementy — zestaw instrukcji, które mówią układowi, jak się
utrzymać przy życiu i rozmnożyć, oraz mechanizm wykonujący te instrukcje.
W biologii elementy te określa się mianem genów i metabolizmu. Warto
podkreślić, że nie muszą to wcale być układy biologiczne. Na przykład wirus
komputerowy, czyli program, który tworzy własne kopie w pamięci
komputera i przenosi się z komputera na komputer, jak najbardziej spełnia
podaną przeze mnie definicję organizmu żywego. Niemniej, podobnie jak
wirusy w biologii, jest to zdegenerowana forma życia, ponieważ zawiera
jedynie instrukcje, czyli geny, lecz nie ma żadnego własnego metabolizmu —
przeprogramowuje natomiast metabolizm komputera macierzystego lub
komórki. Niektórzy kwestionują zaliczanie wirusów do organizmów żywych
ze względu na to, że jako pasożyty nie mogą bytować niezależnie od swojego
układu-żywiciela. Ale przecież większość form życia, w tym nas samych,
można traktować jako pasożyty, ponieważ żywią się i wymagają do swojego
przetrwania innych organizmów żywych. Moim zdaniem dotyczy to również
wirusów komputerowych. Niewątpliwie świadczy to o ludzkiej naturze, że
jedyna forma życia, jaką dotychczas wykreowaliśmy, ma charakter czysto
destruktywny, nie mówiąc już o stworzeniu czegoś na nasze własne
podobieństwo. W dalszym ciągu powrócę jeszcze do elektronicznych form
życia.
Podstawą tego, co normalnie uznajemy za „życie”, są łańcuchy atomów
węgla z dodatkiem atomów niektórych innych pierwiastków, jak azot czy
fosfor. Można wprawdzie spekulować, że życie mogłoby się opierać na
jakimś innym pierwiastku, na przykład krzemie, ale węgiel pozostaje tu
zdecydowanym faworytem, gdyż tworzy najwięcej różnorodnych związków
chemicznych. To, by atomy węgla w ogóle istniały i miały takie właściwości,
jakie mają, wymaga ścisłego dopasowania stałych fizycznych, takich jak
współczynnik skali w chromodynamice kwantowej, ładunek elektronu,
a nawet liczba wymiarów czasoprzestrzeni. Gdyby te stałe miały nieco inne
wartości, jądro atomu węgla byłoby niestabilne bądź elektrony spadłyby na
jądro. Na pierwszy rzut oka wydaje się czymś niezwykłym, że wszechświat
jest tak dokładnie dopasowany. Mogłoby to świadczyć o tym, że wszechświat
został specjalnie zaprojektowany tak, aby pojawili się w nim ludzie. Jednakże
do takich argumentów należy podchodzić ostrożnie, pamiętając o zasadzie
antropicznej głoszącej, że nasze teorie wszechświata muszą być zgodne
z istnieniem nas samych. Jest ona konsekwencją oczywistej prawdy, że
gdyby życie we wszechświecie nie było możliwe, nie byłoby nikogo, kto
mógłby zadawać pytanie, dlaczego jest on tak precyzyjnie dopasowany. Do
zasady antropicznej można się odwoływać w jej silnej lub słabej wersji. Silna
zasada antropiczna zakłada, że istnieje wiele różnych wszechświatów, każdy
z innymi wartościami stałych fizycznych. W niewielkim ich procencie
wartości te dopuszczają istnienie czegoś takiego jak atomy węgla, które mogą
posłużyć jako budulec dla życia. Ponieważ z konieczności żyjemy właśnie
w jednym z takich wszechświatów, dopasowanie stałych nie powinno być dla
nas niczym zaskakującym. Gdyby tak nie było, nie byłoby teraz nas. Silna
wersja zasady antropicznej jest zatem niezbyt użyteczna, bo istnienie
wszystkich tych innych wszechświatów nie ma żadnego praktycznego
znaczenia. Skoro są one całkowicie odrębne od naszego wszechświata, jak
mogłyby w jakikolwiek sposób wpływać na to, co się w nim dzieje? Stąd
skłaniam się bardziej ku słabej zasadzie antropicznej. Oznacza to, że będę
przyjmował wartości stałych fizycznych takie, jakie są, ale rozważę, jakie
wnioski można wyciągnąć z faktu, że życie istnieje na naszej planecie na tym
etapie ewolucji wszechświata.
Gdy wszechświat powstał w wyniku Wielkiego Wybuchu około
13,8 miliarda lat temu, nie było w nim żadnych atomów węgla. Był on tak
gorący, że cała zawarta w nim materia miała postać oddzielnych cząstek,
zwanych protonami i neutronami. Początkowo było tyle samo neutronów co
protonów. Jednak w miarę ekspansji wszechświata ulegał on ochłodzeniu.
Mniej więcej w minutę po Wielkim Wybuchu jego temperatura spadła do
około miliarda stopni — to sto razy więcej niż temperatura Słońca. W tej
temperaturze neutrony zaczynają się rozpadać, w wyniku czego powstaje
więcej protonów.
Gdyby nie działo się nic więcej, skończyłoby się to tym, że całą materię
wszechświata stanowiłby wodór, najprostszy pierwiastek, którego jądro
składa się z pojedynczego protonu. Wszakże niektóre neutrony zderzały się
z protonami i przywierały do nich, tworząc jądra następnego w kolejności
pierwiastka, helu, składające się z dwóch protonów i dwóch neutronów.
Wciąż jednak we wczesnym wszechświecie nie było cięższych pierwiastków
niż węgiel czy tlen. Trudno sobie wyobrazić żywy organizm zbudowany
jedynie z wodoru i helu; zresztą wciąż panowała zbyt wysoka temperatura, by
atomy mogły się łączyć w cząsteczki.
Wszechświat w dalszym ciągu rozszerzał się i ochładzał. Jednak niektóre
jego obszary miały nieco większą gęstość od innych i przyciąganie
grawitacyjne tej dodatkowej materii spowalniało ich ekspansję, w końcu
całkowicie ją zatrzymując. W konsekwencji utworzyły się skupiska, które
dały początek galaktykom i gwiazdom, poczynając od około dwóch
miliardów lat po Wielkim Wybuchu. Niektóre z pierwszych gwiazd miały
znacznie większą masę niż Słońce i były od niego gorętsze. Spalały one
pierwotny wodór i hel na cięższe pierwiastki jak węgiel, tlen i żelazo. Trwało
to przypuszczalnie jedynie kilkaset milionów lat. Następnie niektóre z tych
gwiazd wybuchły jako supernowe, wyrzucając ciężkie pierwiastki
w przestrzeń, gdzie stały się one budulcem dla następnych pokoleń gwiazd.
Gwiazdy inne niż Słońce znajdują się zbyt daleko, abyśmy byli w stanie
bezpośrednio zobaczyć, czy krążą wokół nich jakieś planety. Istnieją jednak
dwie metody, które pozwalają nam odkrywać planety pozasłoneczne.
Pierwsza polega na wykrywaniu ewentualnych zmian blasku gwiazdy. Gdy
planeta będzie przechodzić przed tarczą gwiazdy, docierające do nas od niej
światło będzie nieco osłabione i gwiazda pociemnieje. Jeśli zatem następuje
to w regularnych odstępach czasu, oznacza to krążącą po orbicie planetę.
Druga metoda wymaga precyzyjnego zmierzenia położenia gwiazdy.
Obiegająca ją planeta będzie powodować regularne niewielkie wahania ruchu
gwiazdy względem tego położenia, co również można zaobserwować. Obie
te metody zastosowano po raz pierwszy mniej więcej dwadzieścia lat temu
i do tej pory odkryto już kilka tysięcy planet wokół dalekich słońc. Szacuje
się, że jedna gwiazda na pięć ma planetę typu ziemskiego, której orbita
znajduje się w strefie sprzyjającej życiu w znanej nam postaci. Nasz Układ
Słoneczny uformował się około czterech i pół miliarda lat temu, czyli nieco
ponad dziewięć miliardów lat po Wielkim Wybuchu, z obłoku gazowego
zanieczyszczonego pozostałościami wcześniejszych gwiazd. Ziemia powstała
głównie z cięższych pierwiastków, w tym węgla i tlenu. W jakiś sposób część
tych atomów połączyła się w cząsteczki DNA. To jest owa słynna podwójna
helisa odkryta w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych XX wieku przez
Francisa Cricka i Jamesa Watsona w Laboratorium Cavendisha
w Cambridge. Łącznikiem pomiędzy dwoma łańcuchami helisy są pary
kwasów nukleinowych. Istnieją cztery rodzaje kwasów nukleinowych:
adenina, cytozyna, guanina i tymina. Adenina w jednym łańcuchu łączy się
zawsze z tyminą w drugim łańcuchu, a guanina z cytozyną. Tym samym
sekwencja kwasów nukleinowych w jednym łańcuchu wyznacza
jednoznacznie komplementarną sekwencję w drugim łańcuchu. Gdy dojdzie
do rozdzielenia obydwu łańcuchów, każdy z nich stanowi następnie wzorzec
do tworzenia kolejnych łańcuchów. W ten sposób cząsteczki DNA powielają
informację genetyczną zakodowaną w nich w postaci sekwencji kwasów
nukleinowych. Fragmenty sekwencji są wykorzystywane także przy
tworzenia białek i innych substancji, które wykonują zakodowane w nich
instrukcje oraz gromadzą materiał niezbędny do odtwarzania się DNA.
Jak już mówiłem, nie wiemy, jak doszło do powstania pierwszych
cząsteczek DNA. Ponieważ szansa na to, że nastąpiło to wskutek
przypadkowych fluktuacji, jest znikomo mała, niektórzy sugerowali, iż życie
przybyło na Ziemię skądinąd — na przykład zostało przeniesione na skałach
oderwanych z Marsa, gdy obie planety były jeszcze w stadium formowania
się — oraz że zarodki życia unoszą się po całej naszej Galaktyce. Wydaje się
jednak niemożliwe, by DNA zniosło dłuższe napromieniowanie w przestrzeni
kosmicznej.
Skoro narodziny życia na jakiejś konkretnej planecie są bardzo mało
prawdopodobne, można się spodziewać, że zajęło to wiele czasu. Mówiąc
dokładniej, przypuszczalnie życie pojawiło się tak późno, jak tylko to było
możliwe, aby w procesie ewolucji zdążyły się jeszcze pojawić istoty
rozumne, takie jak my, zanim Słońce ekspanduje i pochłonie Ziemię. Oknem
czasowym, w którym to mogło nastąpić, jest długość cyklu ewolucji Słońca
— około dziesięciu miliardów lat. W tym czasie istoty rozumne powinny być
w stanie opanować umiejętność podróży kosmicznych i uciec do innego
układu słonecznego. Inaczej życie na Ziemi skazane jest na zagładę.
Na podstawie skamieniałości wiadomo, że jakaś forma życia istniała na
Ziemi około trzech i pół miliarda lat temu. To było przypuszczalnie zaledwie
pięćset milionów lat po tym, jak Ziemia okrzepła i ochłodziła się na tyle, że
mogło się na niej utrzymać życie. Ale nawet gdyby powstanie życia we
wszechświecie zajęło siedem miliardów lat, wciąż pozostałoby dość czasu na
wyewoluowanie istot takich jak my, które mogą pytać o początek życia.
Skoro prawdopodobieństwo narodzin życia na konkretnej planecie jest
znikomo małe, dlaczego akurat na Ziemi doszło do tego już po upływie około
jednej czternastej dostępnego czasu?
Tak szybkie pojawienie się życia na Ziemi świadczy o tym, że jednak
istnieją stosunkowo duże szanse na samorzutne zrodzenie się życia. Być
może w grę wchodziła jakaś prymitywna postać organizacji materii, która
doprowadziła do uformowania się cząsteczki DNA. Gdy tylko powstało
DNA, zapewniło tak ogromny sukces reprodukcyjny, że całkowicie wyparło
wcześniejsze formy. Nie wiemy, co to mogło być, niemniej jedną
z możliwości jest RNA.
Cząsteczka RNA przypomina DNA, lecz jest znacznie prostsza i nie ma
struktury podwójnej helisy. Krótkie odcinki RNA mogły się powielać tak jak
DNA i ostatecznie utworzyć DNA. Nie potrafimy zsyntetyzować kwasów
nukleinowych z materii nieożywionej, nie mówiąc już o RNA. Ale w ciągu
pięciuset milionów lat, gdy większość Ziemi pokrywały oceany, jest całkiem
prawdopodobne, że RNA powstało przez przypadek.
Przy powielaniu się DNA zdarzały się losowe błędy, z których większość
była niekorzystna i prowadziła do śmierci organizmu. Niektóre były
neutralne — nie wpływały w żaden sposób na funkcjonowanie genu.
Natomiast pewna ich liczba zwiększała szanse przeżycia gatunku — i to one
właśnie były przekazywane potomstwu w konsekwencji darwinowskiego
doboru naturalnego.
Proces biologicznej ewolucji przebiegał początkowo bardzo powoli.
Trwało to dwa i pół miliarda lat, zanim pierwsze komórki przekształciły się
w organizmy wielokomórkowe. Natomiast wyewoluowanie z niektórych
z nich ryb, a potem z niektórych ryb ssaków, zajęło kolejny miliard lat.
Potem ewolucja jeszcze bardziej przyspieszyła. Przejście od pierwszych
ssaków do człowieka zajęło już tylko około stu milionów lat. Stało się tak,
ponieważ pierwsze ssaki miały już wykształcone formy głównych narządów,
jakie my mamy. Wszystko, co było jeszcze potrzebne w procesie ewolucji, to
ich dalsze udoskonalenie.
Tymczasem z nastaniem gatunku ludzkiego ewolucja weszła w krytyczną
fazę, której znaczenie było porównywalne z powstaniem DNA. Chodzi
o rozwój języka, zwłaszcza języka pisanego. Dzięki temu informacja mogła
być przekazywana z pokolenia na pokolenie inaczej niż za pośrednictwem
genów. Biologiczna ewolucja w ciągu dziesięciu tysięcy lat historii pisanej
wywołała pewne drobne zmiany, natomiast ilość wiedzy przekazywanej
następnym pokoleniom wzrosła niepomiernie. Ja sam napisałem wiele
książek, aby wam powiedzieć, czego się dowiedziałem o wszechświecie
w ciągu mojej długoletniej pracy jako naukowca, przenosząc wiedzę
z mojego mózgu na stronice, które mogliście przeczytać.
DNA w ludzkim jajeczku lub w plemniku zawiera około trzech miliardów
par kwasów nukleinowych. Jednakże większość informacji zakodowanej
w tej sekwencji zdaje się być nadmiarowa lub jest nieaktywna. Zatem
całkowita ilość użytecznej informacji przekazywanej w naszych genach jest
przypuszczalnie rzędu stu milionów bitów. Jeden bit to informacja
odpowiadająca pojedynczemu tak/nie. Natomiast wydanie powieści
w miękkiej oprawie zawiera około dwóch milionów bitów informacji. Stąd
jeden człowiek jest równoważny około pięćdziesięciu tomom o Harrym
Potterze, a duża biblioteka narodowa może liczyć około pięciu milionów
woluminów — czyli mniej więcej dziesięć bilionów bitów. Ilość informacji
przekazywanej w książkach oraz przez internet jest sto tysięcy razy większa
od przekazywanej za pośrednictwem DNA.
Jeszcze bardziej istotny jest fakt, że informacja w książkach może być
znacznie efektywniej zmieniana i uaktualniana. Zajęło nam siedem milionów
lat wyewoluowanie od niżej rozwiniętych pierwszych człekokształtnych.
W ciągu tego czasu użyteczna informacja w naszym DNA zmieniła się
zaledwie o kilka milionów bitów, a zatem tempo biologicznej ewolucji
człowieka wynosi mniej więcej jeden bit na rok. Natomiast rocznie ukazuje
się około pięćdziesięciu tysięcy nowych książek po angielsku, zawierających
ilość informacji rzędu stu miliardów bitów. Oczywiście zdecydowana
większość tej informacji to chłam, nieprzydatna z punktu widzenia
jakiejkolwiek formy życia. Ale i tak tempo przyrastania użytecznej
informacji jest miliony, jeżeli nie miliardy razy większe niż w przypadku
DNA.
Oznacza to, że wkroczyliśmy w kolejny etap ewolucji. Początkowo
ewolucja dokonywała się poprzez dobór naturalny oparty na losowych
mutacjach. Ta darwinowska faza trwała około trzech i pół miliarda lat, a jej
wytworem jesteśmy my — istoty, które wykształciły język jako środek
wymiany informacji. Z kolei w ciągu ostatnich mniej więcej dziesięciu
tysięcy lat znajdowaliśmy się w tym, co można by nazwać fazą transferu
zewnętrznego. Przez ten czas wewnętrzny zasób informacji przekazywany
następnym pokoleniom na drodze genetycznej zmienił się jedynie
nieznacznie, natomiast zasób zewnętrzny — informacja zawarta w książkach
i innych trwałych nośnikach — wzrósł ogromnie.
Niektórzy używają terminu „ewolucja” wyłącznie w odniesieniu do
wewnętrznie przekazywanego materiału genetycznego i sprzeciwiają się
określaniu nim informacji transferowanej zewnętrznie. Ale ja uważam takie
pojmowanie ewolucji za zbyt wąskie. Jesteśmy czymś więcej niż tym, co
determinują nasze geny. Być może nie jesteśmy silniejsi, ani też z natury
bardziej inteligentni, od naszych jaskiniowych przodków. Jednak
zdecydowanie odróżnia nas od nich wiedza, którą zakumulowaliśmy w ciągu
ostatnich dziesięciu tysięcy lat, a zwłaszcza przez ostatnie trzysta lat. Sądzę,
że w pełni uprawniony jest pogląd, iż w ewolucji rodzaju ludzkiego rolę
odgrywa nie tylko informacja przekazywana w genach, ale i ta transferowana
zewnętrznie.
Skala czasowa ewolucji w fazie transferu zewnętrznego wyznaczona jest
przez tempo akumulacji informacji. Wynosiła ona kiedyś setki, a nawet
tysiące lat, ale obecnie zmalała do pięćdziesięciu lub mniej lat. Natomiast
mózg, za pomocą którego przetwarzamy tę informację, ewoluował jedynie
w darwinowskiej skali setki tysięcy lat. To zaczyna generować problemy.
W XVIII wieku podobno żył jakiś człowiek, który przeczytał wszystkie
książki, jakie do tamtej pory napisano. Natomiast obecnie, zakładając, że
czytalibyśmy jedną książkę dziennie, przeczytanie wszystkich pozycji
z biblioteki narodowej zajęłoby nam kilkadziesiąt tysięcy lat, nie licząc
mnóstwa nowych książek, które napisano by w tym czasie.
Oznacza to, że żaden pojedynczy człowiek nie jest w stanie opanować
więcej niż drobny wycinek ludzkiej wiedzy. Każdy jest zmuszony się
specjalizować w coraz to węższych i węższych dziedzinach. Przypuszczalnie
stanie się to w przyszłości poważnym ograniczeniem. Nie ulega wątpliwości,
że eksponencjalne tempo przyrostu wiedzy, z jakim mieliśmy do czynienia
przez ostatnie trzysta lat, nie może utrzymać się długo. Jeszcze większym
ograniczeniem i zagrożeniem dla przyszłych pokoleń są pierwotne popędy —
zwłaszcza popęd agresji — które pozostały w nas od czasów jaskiniowych.
Agresja, przejawiająca się ujarzmianiem bądź zabijaniem innych ludzi oraz
rabowaniem ich kobiet i zasobów pożywienia, była czymś zdecydowanie
korzystnym dla przetrwania aż do czasów obecnych. Jednakże teraz może
doprowadzić do zagłady ludzkości i większości innych istot żywych na
Ziemi. Wojna jądrowa wciąż stanowi bezpośrednie zagrożenie, a są i inne,
jak epidemie wywołane przez genetycznie zmodyfikowane wirusy czy
niepohamowany wzrost efektu cieplarnianego.

Gdyby gdzieś poza Ziemią istniało życie rozumne, czy


miałoby ono postać, jaką znamy, czy też jakąś inną?
A czy istnieje życie rozumne na Ziemi? Mówiąc poważnie,
jeżeli istnieją istoty rozumne gdzie indziej we wszechświecie,
musi to być bardzo daleko od nas, w przeciwnym wypadku
zdążyłyby odwiedzić nas tu, na Ziemi. I jak sądzę,
wiedzielibyśmy od razu o takiej wizycie — to mogłoby
wyglądać tak jak w filmie Dzień Niepodległości.

Nie mamy czasu, by czekać, aż ewolucja darwinowska obdarzy nas


większym rozumem i bardziej przyjazną naturą. Aktualnie wkraczamy
w nową fazę, którą można by nazwać samozaprojektowaną ewolucją, bo
będziemy mogli modyfikować i ulepszać nasze DNA. Sporządziliśmy już
mapę DNA, czyli odczytaliśmy „księgę życia”, a teraz możemy przystąpić do
wprowadzania do niej poprawek. W pierwszej kolejności zmiany te będą się
ograniczały do naprawy naszych defektów genetycznych, jak
mukowiscydoza czy dystrofia mięśniowa. Są one determinowane przez
pojedyncze geny, a zatem łatwe do rozpoznania i skorygowania. Inne cechy,
takie jak inteligencja, są prawdopodobnie uwarunkowane przez większą
liczbę genów, stąd znacznie trudniej będzie je znaleźć i określić ich
wzajemne relacje. Niemniej jestem pewien, że w ciągu bieżącego stulecia
ludzie odkryją, w jaki sposób można wpływać zarówno na poziom
inteligencji, jak i na popędy takie jak agresja.
Najprawdopodobniej zostaną wprowadzone prawa zakazujące
genetycznych modyfikacji u ludzi. Mimo to niektórzy nie oprą się pokusie
poprawienia takich cech człowieka, jak pojemność pamięci, odporność na
choroby i długość życia. Gdy dojdzie do powstania takich superludzi,
wystąpi problem społeczny z jednostkami nieulepszonymi, które nie mogąc
z nimi konkurować, przypuszczalnie wymrą lub zupełnie stracą na znaczeniu.
Ich miejsce zajmie rasa samoprojektujących się istot, które będą dalej się
ulepszać w coraz to szybszym tempie.
Jeśli ludzkości uda się siebie przeprojektować, zmniejszając lub eliminując
groźbę samounicestwienia, można się spodziewać, że rozprzestrzeni się
w kosmosie, kolonizując inne planety i układy gwiazdowe. Jednakże
podejmowanie dalekich wypraw kosmicznych będzie sprawiać ogromne
trudności chemicznym formom życia, które — jak my — oparte są na
cząsteczkach DNA. Takie istoty żyją zbyt krótko w porównaniu z czasem
międzygwiezdnych podróży. Zgodnie z teorią względności nic nie jest
w stanie poruszać się szybciej niż światło, a zatem podróż tam i z powrotem
do najbliższej gwiazdy zajęłaby co najmniej osiem lat, a do centrum naszej
Galaktyki około pięćdziesięciu tysięcy lat. W fantastyce naukowej trudność
tę pokonuje się poprzez wykorzystanie tuneli czasoprzestrzennych bądź
poruszanie się w dodatkowych wymiarach. Ale nie sądzę, by to kiedykolwiek
było możliwe, niezależnie od osiągniętego poziomu inteligencji. W teorii
względności, jeśli poruszalibyśmy się szybciej od światła, przenosilibyśmy
się zarazem wstecz w czasie, a to rodziłoby problemy z ludźmi
wyruszającymi w przeszłość, by ją zmienić. Można by się również
spodziewać odwiedzin turystów z przyszłości, ciekawych przyjrzenia się
naszym dziwacznym staroświeckim zwyczajom.
Być może udałoby się metodami inżynierii genetycznej przedłużyć życie
oparte na DNA w nieskończoność, a przynajmniej do stu tysięcy lat. Ale
łatwiejszym sposobem, który praktycznie już jest w zasięgu naszych
możliwości, jest wysłanie robotów zaprojektowanych tak, by przetrwały
długą podróż międzygwiezdną. Po dotarciu do nowej gwiazdy mogłyby
wylądować na odpowiedniej planecie, by wydobywać surowce mineralne
i produkować z nich kolejne roboty, które wyruszą ku jeszcze dalszym
gwiazdom. Te roboty stanowiłyby nową formę życia opartą na elementach
mechanicznych i elektronicznych, a nie na makromolekułach. Ostatecznie
zastąpiłyby one życie oparte na DNA, podobnie jak DNA zastąpiło
wcześniejsze formy życia.

Jakie są szanse na to, że natkniemy się na jakieś inne formy życia, gdy
będziemy eksplorować naszą Galaktykę? Jeśli rozumowanie dotyczące skali
czasowej pojawienia się życia na Ziemi jest prawidłowe, powinno być wiele
innych gwiazd z planetami, na których występuje życie. Niektóre z tych
układów gwiazdowych mogły się uformować pięć miliardów lat wcześniej
niż Ziemia. Dlaczego zatem w Galaktyce nie roi się od samprojektujących się
mechanicznych lub biologicznych form życia? Dlaczego Ziemia nie została
przez nie odwiedzona, a nawet skolonizowana? Notabene sceptycznie
traktuję przypuszczenia, jakoby UFO były statkami przybyszów z kosmosu,
ponieważ uważam, że jakiekolwiek wizyty kosmitów byłyby znacznie
bardziej ewidentne i prawdopodobnie znacznie bardziej dla nas przykre.
Dlaczego więc nikt nas dotychczas nie odwiedził? Być może
prawdopodobieństwo samorzutnego zrodzenia się życia jest tak znikome, że
Ziemia stanowi jedną jedyną planetę w całej Galaktyce — bądź w całej
obserwowalnej części wszechświata — na której do tego doszło. Inną
możliwością jest to, że choć istnieje spore prawdopodobieństwo powstania
układów samoreprodukujących się jak komórki, większość tych form życia
w swej ewolucji nie osiągnęła stadium istot rozumnych. Zwykliśmy uważać
życie rozumne za nieuniknioną konsekwencję ewolucji, ale może tak wcale
nie jest. Mając na uwadze zasadę antropiczną, powinniśmy do takich
stwierdzeń podchodzić ostrożnie. Niewykluczone, że ewolucją rządzi
przypadek i życie rozumne jest tylko jednym z wielu jej możliwych
rezultatów.
Nie jest nawet oczywiste, czy dysponowanie rozumem jest w dłuższej
perspektywie korzystne dla przetrwania. Bakterie i inne organizmy
jednokomórkowe zapewne przeżyją, gdy wszelkie inne życie na Ziemi
zostanie unicestwione w wyniku naszych działań. Być może powstanie istot
rozumnych stanowiło nieoczywiste stadium rozwoju życia na Ziemi.
Z chronologii ewolucji wynika, że zajęło bardzo wiele czasu — dwa i pół
miliarda lat — przejście od pojedynczych komórek do organizmów
wielokomórkowych, co jest niezbędnym warunkiem wyłonienia się
wyższych funkcji mentalnych. Stanowi to sporą część całkowitego
dostępnego czasu, zanim Słońce zacznie ekspandować, potwierdzałoby zatem
hipotezę, że prawdopodobieństwo przyjęcia przez życie postaci rozumnej jest
niskie. W takim wypadku moglibyśmy oczekiwać występowania wielu
innych form życia w Galaktyce, ale nie istot rozumnych.
Innym powodem tego, że życie nie osiągnie stadium istot rozumnych,
mógłby być upadek na planetę komety lub planetoidy. W 1994 roku
obserwowaliśmy, jak w wyniku uderzenia komety Shoemaker-Levy
w Jowisza powstało wiele olbrzymich kul ognistych. Przypuszcza się, że to
właśnie kolizja znacznie mniejszego ciała kosmicznego z Ziemią była
przyczyną wymarcia dinozaurów. Kilka małych gatunków pierwszych
ssaków przetrwało, ale ewentualne organizmy wielkości człowieka niemal na
pewno również zniknęłyby z powierzchni Ziemi. Trudno powiedzieć, jak
często dochodzi do takich kataklizmów, ale sensownym oszacowaniem
byłoby, że średnio raz na dwadzieścia milionów lat. Jeśli ta wartość jest
poprawna, oznaczałoby to, że rozumne życie na Ziemi rozwinęło się tylko
dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, że nie doznała ona żadnej
poważnej kolizji przez ostatnie sześćdziesiąt sześć milionów lat. Być może
na innych planetach w naszej Galaktyce, na których rozwinęło się życie, nie
było wystarczająco długiego okresu spokoju, aby zdążyło ono wyewoluować
do postaci rozumnej.
Trzecią możliwością jest, że wprawdzie istnieje spore
prawdopodobieństwo powstania życia i rozwoju istot rozumnych, lecz istoty
te po pewnym czasie destabilizują swój ekosystem, doprowadzając do
własnej zagłady. Byłaby to perspektywa wielce pesymistyczna i żywię
ogromną nadzieję, że nie jest prawdziwa.
Opowiadam się za czwartą możliwością, mianowicie że są inne istoty
rozumne w kosmosie, lecz po prostu nas do tej pory nie zauważyły.
W 2015 roku brałem udział w rozpoczęciu programu Breakthrough Listen
Initiatives, w ramach którego są prowadzone poszukiwania rozumnego życia
pozaziemskiego przy wykorzystaniu obserwacji w zakresie radiowym. Ma on
zapewniony dostęp do najnowszej aparatury, wysokie finansowanie i tysiące
godzin badań przy użyciu radioteleskopów. Jest to największy jak dotąd
naukowy program badawczy mający na celu wykrycie oznak istnienia
cywilizacji poza Ziemią. Z kolei uczestnicy programu Breakthrough Message
z różnych krajów współzawodniczą w przygotowaniu przesłania, które
mogłoby być odczytane przez bardziej zaawansowaną cywilizację.
Powinniśmy jednak się spieszyć z odpowiedzią, zanim wejdziemy na nieco
wyższy szczebel rozwoju. Bezpośredni kontakt z wyższą cywilizacją na
naszym aktualnym etapie mógłby przypominać spotkanie rdzennych
mieszkańców Ameryki z Kolumbem — i nie sądzę, by oni uważali, że dobrze
na tym wyszli.
4. Czy da się przewidywać przyszłość?
W pradawnych czasach świat musiał się wydawać dość
nieprzewidywalnym miejscem. Katastrofy takie jak powodzie, epidemie,
trzęsienia ziemi i erupcje wulkanów następowały nieoczekiwanie i bez
widocznej przyczyny. Ludzie pierwotni przypisywali tego rodzaju zjawiska
naturalne działaniom całego panteonu bogów i bogiń, którzy dawali w ten
sposób upust swoim kaprysom i zmiennym nastrojom. Nie było żadnej
możliwości, by przewidzieć, co zrobią; można było co najwyżej starać się
zyskać sobie ich przychylność poprzez składanie ofiar bądź właściwe
postępowanie. Wielu ludzi wciąż częściowo podziela tę wiarę i próbuje
paktować z losem. Przyrzekają lepiej się prowadzić albo lepiej traktować
bliźnich, jeśli tylko dostaną piątkę na studiach lub zdadzą egzamin na prawo
jazdy.
Stopniowo jednak ludzie rozpoznawali pewne prawidłowości
w przyrodzie. Były one najbardziej wyraźne w przypadku ruchów ciał na
sferze niebieskiej. Stąd pierwsza spośród dziedzin nauki rozwinęła się
astronomia. Ścisłe matematyczne podstawy nadał jej ponad trzysta lat temu
Newton, którego teorię powszechnego ciążenia wciąż stosujemy do
wyznaczania trajektorii niemal wszystkich ciał niebieskich. Wzorując się na
astronomii, odkryto, że inne zjawiska naturalne również przebiegają zgodnie
z jednoznacznie określonymi prawami. W ten sposób zrodziła się idea
naukowego determinizmu, którą bodaj pierwszy publicznie wyraził francuski
uczony Pierre Simon de Laplace. Zamierzałem przytoczyć wam słowa
Laplace’a w oryginalnym brzmieniu, ale on niczym Proust miał zwyczaj
posługiwać się niezmiernie długimi i skomplikowanymi zdaniami. Uznałem,
że lepiej będzie, jeśli sparafrazuję ten cytat. Istotą jego wypowiedzi było to,
że gdybyśmy znali położenia i prędkości wszystkich cząstek we
wszechświecie w danym momencie czasu, bylibyśmy w stanie obliczyć ich
zachowanie się w każdym innym momencie zarówno w przeszłości, jak
i w przyszłości. Istnieje anegdota, przypuszczalnie apokryficzna, że gdy
Napoleon zapytał Laplace’a, gdzie w jego systemie jest miejsce na Boga,
odpowiedział on cesarzowi: „Sire, ta hipoteza nie była mi potrzebna”. Moim
zdaniem Laplace nie chciał przez to powiedzieć, że Bóg jako taki nie istnieje,
lecz tylko to, że nie wtrąca się w ogóle do praw przyrody. Taką postawę
powinien zajmować każdy naukowiec. Prawo nauki nie zasługiwałoby na
miano prawa, gdyby obowiązywało tylko wtedy, gdy jakaś nadprzyrodzona
istota postanowi pozostawić rzeczy swojemu biegowi i powstrzymać się od
ingerencji.
Pogląd, że stan wszechświata w jednej chwili determinuje ów stan
w każdym innym czasie, od czasów Laplace’a zyskał rangę myśli
przewodniej nauki. Wynika z niego, że jesteśmy w stanie przewidzieć
przyszłość, przynajmniej w teorii. W praktyce jednak możliwość
przewidywania przez nas przyszłości jest poważnie ograniczona poprzez
złożoność równań i to, że często cechuje je aspekt zwany chaosem. Ci z was,
którzy widzieli film Park Jurajski, zapewne wiedzą, że drobne zaburzenie
w jednym miejscu powoduje dużą zmianę w innym. Motyl machający
skrzydełkami w Australii może wywołać deszcz w Parku Centralnym
w Nowym Jorku. Sęk w tym, że nie ma to charakteru powtarzalnego.
Następnym razem, gdy motyl poruszy skrzydełkami, mnóstwo innych rzeczy,
które również wpływają na pogodę, będzie inne. To właśnie chaotyczność
wchodzących w grę zjawisk sprawia, że prognozy pogody się nie sprawdzają.
Mimo tych praktycznych trudności determinizm pozostawał oficjalnym
dogmatem nauki przez całe XIX stulecie. Natomiast w XX wieku powstały
dwie teorie, które pokazały, że wizja Laplace’a — do końca przewidywalna
przyszłość — jest zasadniczo nierealna. Idea kwantów została wysunięta
w 1900 roku przez niemieckiego fizyka Maxa Plancka jako hipoteza ad hoc,
aby rozwiązać intrygujący paradoks. Zgodnie z klasycznym
dziewiętnastowiecznym ujęciem, ukształtowanym jeszcze w czasach
Laplace’a, gorące ciało, na przykład rozgrzany do czerwoności kawałek
metalu, promieniuje, emitując energię w postaci fal radiowych, podczerwieni,
światła widzialnego, ultrafioletu, promieni rentgenowskich i promieni gamma
z jednakową intensywnością w każdym z tych zakresów. Oznaczałoby to nie
tylko, że wszyscy umarlibyśmy na raka skóry, ale i że wszystko we
wszechświecie powinno mieć taką samą temperaturę, co jest zdecydowanie
sprzeczne ze stanem faktycznym.
Jednak Planck wykazał, że da się uniknąć tej katastrofy, jeśli porzuci się
ideę, iż emitowana energia może przyjmować dowolną wartość, i założy, iż
występuje ona w postaci oddzielnych pakietów określonej wielkości, czyli
kwantów. To jest tak jak z cukrem w supermarkecie, którego nie można
kupić luzem, a jedynie w kilogramowych opakowaniach. Kwanty
promieniowania ultrafioletowego i rentgenowskiego mają wyższą energię niż
kwanty podczerwieni lub światła widzialnego. Oznacza to, że jeśli ciało nie
ma wysokiej temperatury jak Słońce, nie ma też wystarczającej energii, by
wyemitować choć jeden kwant ultrafioletu lub promieniowania
rentgenowskiego. Zatem nasza twarz nie opali się od filiżanki gorącej kawy.
Sam Planck uważał koncepcję kwantów za chwyt matematyczny
niemający żadnej realności fizycznej, cokolwiek by to miało oznaczać.
Jednakże fizycy zaczęli wynajdować inne zjawiska, które dawały się
wyjaśnić jedynie w kategoriach parametrów przybierających dyskretne, czyli
skwantowane wartości, a nie zmieniających się w sposób ciągły. Stwierdzono
na przykład, że cząstki elementarne zachowują się niczym małe bąki wirujące
wokół własnej osi, przy czym wartość spinu, czyli momentu pędu,
odpowiadająca temu ruchowi obrotowemu, nie może być dowolna, lecz
stanowi wielokrotność jednostki podstawowej. Ze względu na to, że ta
jednostka jest bardzo mała, nie zauważamy, iż zwalnianie zwykłego bąka ma
charakter szybkiej sekwencji dyskretnych kroków, a nie procesu ciągłego,
natomiast w przypadku bąków tak małych jak rozmiary atomu dyskretna
natura spinu odgrywa bardzo istotną rolę.
Upłynęło nieco czasu, zanim ludzie uświadomili sobie, jakie są
konsekwencje kwantowej natury świata dla determinizmu. Dopiero
w 1927 roku inny niemiecki fizyk, Werner Heisenberg, wykazał, że nie da się
dokładnie zmierzyć jednocześnie położenia i prędkości cząstki. Aby
zobaczyć, gdzie znajduje się cząstka, trzeba ją oświetlić. Tymczasem według
Plancka nie możemy użyć dowolnie małej ilości światła; musi to być co
najmniej jeden kwant, co zakłóca ruch cząstki, zmieniając jej prędkość
w nieprzewidywalny sposób. Aby zwiększyć dokładność wyznaczenia
położenia, musielibyśmy użyć promieniowania o najmniejszych długościach
fali, jak ultrafiolet bądź promienie rentgenowskie i gamma. Ale znów
zgodnie z teorią Plancka kwanty tych rodzajów promieniowania mają energię
wyższą od kwantów światła widzialnego, a zatem jeszcze bardziej wpłyną na
prędkość cząstki. Jest to sytuacja beznadziejna — im bardziej precyzyjnie
usiłujemy zmierzyć położenie cząstki, tym mniej dokładnie znamy jej
prędkość, i vice versa. Heisenberg wyraził to w sformułowanej przez siebie
zasadzie nieoznaczoności: iloczyn nieoznaczoności położenia cząstki
i nieoznaczoności jej prędkości jest zawsze większy od pewnej wartości —
zwanej stałą Plancka — podzielonej przez dwukrotność masy cząstki.
Wizja naukowego determinizmu Laplace’a wymagała znajomości zarówno
położeń, jak i prędkości cząstek we wszechświecie w określonym momencie,
zatem zasada nieoznaczoności Heisenberga zadała jej poważny cios. Jak
możemy przewidzieć stan przyszły, skoro nie znamy dokładnych położeń
i prędkości cząstek obecnie? Choćby nasz komputer dysponował nie
wiadomo jak wielką mocą obliczeniową, jeśli wprowadzimy do niego
badziewne dane, otrzymamy badziewne prognozy.
Einstein, daleki od zaakceptowania tego, że przyrodą miałby rządzić
przypadek, wyraził to w swym słynnym powiedzeniu „Pan Bóg nie gra
w kości”. Najwyraźniej uważał, że nieoznaczoność ma charakter jedynie
doraźny poznawczo i istnieje głębszy poziom rzeczywistości, w którym
cząstki mają dobrze określone położenia i prędkości oraz poruszają się
zgodnie z deterministycznymi prawami w duchu Laplace’a. Ów poziom
mógłby być znany Bogu, natomiast ze względu na kwantową naturę światła
my nie jesteśmy w stanie go dostrzec, możemy co najwyżej wnioskować
pośrednio.
Stanowisko Einsteina nazwalibyśmy obecnie teorią ukrytych zmiennych.
Tego rodzaju koncepcje mogły się zrazu wydawać najbardziej oczywistym
sposobem pogodzenia zasady nieoznaczoności z dotychczasową fizyką i do
dziś stanowią zrąb mentalnego obrazu wszechświata wielu naukowców oraz
niemal wszystkich filozofów nauki. A jednak są błędne. Brytyjski fizyk John
Bell podał test empiryczny pozwalający na sfalsyfikowanie teorii ukrytych
zmiennych. Gdy z całą starannością przeprowadzono go, wyniki okazały się
z nią niezgodne. Wygląda zatem na to, że nawet Bóg podlega ograniczeniom
narzuconym przez zasadę nieoznaczoności i nie może znać jednocześnie
położenia i prędkości cząstek. Dowody empiryczne przemawiają za tym, że
Pan Bóg jest notorycznym hazardzistą i rzuca kośćmi przy każdej
nadarzającej się okazji.
Inni naukowcy znacznie chętniej niż Einstein skłaniali się ku
zmodyfikowaniu klasycznego dziewiętnastowiecznego pojmowania
determinizmu. Powstała nowa teoria, mechanika kwantowa, będąca dziełem
Heisenberga, Erwina Schrödingera i brytyjskiego fizyka Paula Diraca, który
był jednym z moim poprzedników na katedrze Lucasa w Cambridge. Jednak
nawet dziś, po upływie prawie siedemdziesięciu lat, mechanika kwantowa nie
doczekała się powszechnego zrozumienia i uznania. A tymczasem powinna
ona obchodzić nas wszystkich, ponieważ ukazywany przez nią obraz jest
zdecydowanie odmienny od klasycznej wizji rzeczywistości fizycznej.
W mechanice kwantowej cząstki nie mają konkretnych położeń ani
prędkości, lecz są reprezentowane przez coś, co nazywamy funkcją falową.
Przypisuje ona każdemu punktowi przestrzeni wartość prawdopodobieństwa
znalezienia cząstki w tym właśnie punkcie. Tempo zmiany funkcji falowej od
punktu do punktu jest prędkością cząstki. Jeśli funkcja ta wykazuje silne
wąskie maksimum, oznacza to, że nieoznaczoność położenia cząstki jest
niewielka. Ale wówczas zmienia się ona gwałtownie w otoczeniu tego
maksimum w jedną i w drugą stronę, czyli mamy do czynienia z dużą
nieoznaczonością prędkości. Analogicznie można mieć funkcję, w której
nieoznaczoność prędkości jest mała, co wymusza dużą nieoznaczoność
położenia.

Czy prawa rządzące wszechświatem dopuszczają, byśmy


mogli dokładnie przewidzieć, co się stanie z nami
w przyszłości?
Na pytanie to można odpowiedzieć krótko: i tak, i nie.
Wprawdzie w teorii prawa te pozwalają przewidywać
przyszłość, lecz w praktyce obliczenia często okazują się zbyt
trudne.

Funkcja falowa zawiera kompletny opis cząstki, zarówno jej położenie, jak
i prędkość. Jeżeli znamy funkcję w danym momencie, to jej wartości dla
każdego innego czasu są wyznaczone przez równanie, które nosi nazwę
równania Schrödingera. Zatem wciąż mamy coś na kształt determinizmu,
lecz nie jest to taki determinizm, jaki miał na myśli Laplace, gdyż zamiast
przewidywania położeń i prędkości cząstek, jesteśmy w stanie co najwyżej
obliczać funkcję falową, czyli otrzymywać jedynie połowę tego, co
mogliśmy uzyskać w klasycznym dziewiętnastowiecznym ujęciu.
Jakkolwiek mechanika kwantowa prowadzi do nieoznaczoności, gdy
próbujemy wyznaczać zarazem położenie i prędkość, wciąż pozwala
przewidywać w sposób pewny konkretny zestaw położenia i prędkości.
Jednak nawet ten poziom pewności wydaje się zagrożony przez najnowsze
odkrycia. Problem wynika z tego, że grawitacja może odkształcać
czasoprzestrzeń do tego stopnia, iż powstają obszary przestrzenne zasadniczo
niedostępne dla naszych obserwacji.
Obszarami takimi są wnętrza czarnych dziur. Oznacza to, że nie możemy
— nawet teoretycznie — obserwować cząstek, które wpadły do czarnej
dziury, a tym bardziej mierzyć ich położeń lub prędkości. Jest kwestią
sporną, czy faktycznie wprowadza to większą nieprzewidywalność ponad tę,
z którą mamy do czynienia w mechanice kwantowej.
Podsumowując, w klasycznym determinizmie pochodzącym od Laplace’a
przyszłe ruchy cząstek były całkowicie wyznaczone przez ich położenia
i prędkości w danym momencie. Ujęcie to musiało zostać zmodyfikowane,
kiedy Heisenberg sformułował swoją zasadę nieoznaczoności, która głosiła,
że niemożliwe jest jednoczesne dokładne zmierzenie położenia i prędkości
cząstki. Wciąż jednak było możliwe przewidywanie konkretnego zestawu
położenia i prędkości. Ale niewykluczone, że nawet prognozowanie w tak
ograniczonym zakresie przestanie być możliwe po uwzględnieniu istnienia
czarnych dziur.
5. Co jest wewnątrz czarnej dziury?
Mawia się, że rzeczywistość bywa dziwniejsza od fikcji, i nigdzie nie
potwierdza się to bardziej niż w przypadku czarnych dziur, które są
obiektami bardziej osobliwymi niż wszelkie wymysły autorów fantastyki
naukowej, a jednak ich istnienie jest niekwestionowanym faktem naukowym.
Pierwszy czarne dziury rozważał w 1783 roku John Michell z Cambridge.
Rozumował on następująco: jeśli wystrzelimy jakieś ciało, na przykład kulę
armatnią, pionowo do góry, jej ruch będzie coraz bardziej spowalniany przez
grawitację. Ostatecznie kula przestanie się wznosić i zacznie spadać. Jeśli
jednak początkowa prędkość kuli przekroczy pewną krytyczną wartość,
zwaną prędkością ucieczki, siła grawitacji nie zdoła powstrzymać ciała
i odleci ono w przestrzeń. Prędkość ucieczki wynosi nieco ponad
11 kilometrów na sekundę na Ziemi, a na Słońcu około 617 kilometrów na
sekundę. Obie te wartości są znacznie wyższe od prędkości kuli armatniej,
ale niskie w porównaniu z prędkością światła — 300 tysięcy kilometrów na
sekundę. Zatem światło nie ma problemu z wydostaniem się z Ziemi lub ze
Słońca. Jednak Michell suponował, że istnieją gwiazdy znacznie
masywniejsze niż Słońce, na których prędkości ucieczki przewyższają
prędkość światła. Takich gwiazd nie bylibyśmy w stanie zobaczyć, ponieważ
wszelkie wysyłane przez nie światło byłoby ściągane z powrotem przez ich
potężną grawitację. Michell nazwał je ciemnymi gwiazdami, a obecnie
określamy je terminem „czarne dziury”.
Aby je zrozumieć, musimy zacząć od grawitacji. Grawitacja opisywana
jest przez ogólną teorię względności Einsteina, która stanowi teorię zarówno
przestrzeni i czasu, jak i grawitacji. To, w jaki sposób zachowują się
przestrzeń i czas, wyznaczone jest przez układ równań zwany równaniami
Einsteina, które podał on w 1915 roku. Jakkolwiek grawitacja jest
zdecydowanie najsłabszym ze znanych oddziaływań fizycznych, ma ona
przewagę nad innymi oddziaływaniami pod dwoma względami. Po pierwsze,
działa na dużych odległościach. Ziemia jest utrzymywana na orbicie przez
Słońce odległe o 150 milionów kilometrów, a Słońce obiega środek
Galaktyki znajdujący się w odległości około dziesięciu tysięcy lat świetlnych.
Po drugie, grawitacja działa zawsze przyciągająco, w odróżnieniu od sił
elektromagnetycznych, które mogą przyciągać albo odpychać. Te dwie cechy
oznaczają, że w przypadku dostatecznie dużej gwiazdy przyciąganie
grawitacyjne może zdominować wszystkie inne oddziaływania, w wyniku
czego zapadnie się ona w sobie. Pomimo to trwało bardzo długo, zanim
społeczność naukowa uświadomiła sobie, że masywne gwiazdy mogą
skolapsować pod wpływem własnej grawitacji, i ustaliła, jak będzie się
zachowywał powstały w ten sposób obiekt. Nawet Albert Einstein napisał
w 1939 roku artykuł, w którym utrzymywał, że kolaps gwiazdy nie był
możliwy, ponieważ materia da się ścisnąć jedynie do pewnych granic. Wielu
naukowców podzielało to instynktowne przekonanie Einsteina. Ważnym
wyjątkiem był Amerykanin John Wheeler, którego z wielu względów można
zaliczyć do protagonistów historii czarnych dziur. W swych pracach z lat
pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku podkreślał, że wiele gwiazd
u kresu swej ewolucji skolapsuje, i rozważał problemy, jakie to rodzi dla
fizyki teoretycznej. Przewidział również wiele właściwości obiektów
powstających w wyniku kolapsu, czyli czarnych dziur.
Normalna gwiazda przez większość swojego życia - w ciągu wielu
miliardów lat — równoważy swą grawitację ciśnieniem termodynamicznym
podtrzymywanym przez reakcje termojądrowe, w których wodór przekształca
się w hel. W końcu zasób paliwa jądrowego wyczerpuje się i gwiazda
zaczyna się kurczyć. Niekiedy jednak ponownie osiąga stan równowagi jako
biały karzeł, pozostałość jądra gwiazdowego o dużej gęstości. Jednakże
w 1930 roku Subrahmanyan Chandrasekhar wykazał, że maksymalna masa
białego karła to około 1,4 masy Słońca. Podobną masę maksymalną wyliczył
rosyjski fizyk Lew Landau dla gwiazdy zbudowanej wyłącznie z neutronów.
Jaki zatem miałby być los tych niezliczonych gwiazd o masie większej od
maksymalnej masy białego karła, gdy wyczerpią swoje paliwo jądrowe?
Problemem tym zajmował się Robert Oppenheimer, który później zasłynął ze
swej pracy nad bombą atomową. W kilku artykułach opublikowanych
w 1939 roku wraz z George’em Volkoffem i Hartlandem Snyderem wykazał
on, że ciśnienie termodynamiczne nie może zapewnić stabilności takiej
gwiazdy i wówczas jednorodna sferycznie symetryczna gwiazda skolapsuje
do pojedynczego punktu o nieskończonej gęstości. Taki punkt nazywamy
osobliwością. Wszystkie nasze teorie dotyczące przestrzeni są formułowane
przy założeniu, że czasoprzestrzeń jest jednorodna i niemal płaska, zatem
załamują się one w osobliwości, gdzie krzywizna czasoprzestrzeni staje się
nieskończona. W istocie osobliwość stanowi kres przestrzeni i czasu jako
takich. I to właśnie wzbudzało tak wielki sprzeciw Einsteina.
Gdy wybuchła druga wojna światowa, większość naukowców, w tym
Robert Oppenheimer, przerzuciła się na fizykę jądrową i kwestia kolapsu
grawitacyjnego została niemal zupełnie zapomniana. Zainteresowanie tym
tematem odżyło po odkryciu obiektów kosmicznych zwanych kwazarami.
Pierwszy kwazar, 3C 273, zaobserwowano w 1963 roku, a wkrótce potem
wiele innych. Były one bardzo jasne pomimo ich dużej odległości od Ziemi.
Olbrzymiej ilości emitowanej przez nie energii nie dało się wyjaśnić
reakcjami termojądrowymi, ponieważ przekształcały one na energię zaledwie
drobny ułamek swojej energii spoczynkowej. Jedyną inną możliwością była
energia grawitacyjna uwalniana podczas kolapsu.
Grawitacyjny kolaps gwiazd został odkryty na nowo. Gdy do niego
dochodzi, grawitacja zapadającego się ciała wciąga wszelką materię
z otoczenia. Wiadomo było, że jednorodna sferyczna gwiazda skurczy się do
punktu o nieskończonej gęstości, czyli osobliwości. Ale co się dzieje, jeśli
gwiazda nie jest jednorodna i sferyczna? Czy niesymetryczny rozkład materii
gwiazdy spowoduje nierównomierny kolaps i nie dojdzie do powstania
osobliwości? W ważnej pracy z 1965 roku Roger Penrose dowiódł, że tak czy
owak skończy ona w osobliwości, wykorzystując wyłącznie fakt, że
grawitacja działa zawsze przyciągająco.
Równania Einsteina przestają obowiązywać w osobliwości, co oznacza, że
w tym punkcie o nieskończonej gęstości nie da się przewidywać przyszłości.
Załamanie się możliwości przewidywania nie ma żadnego wpływu na nas,
jeśli osobliwości nie są nagie, to znaczy nieprzesłonięte przed światem
zewnętrznym. Penrose zaproponował hipotezę kosmicznego cenzora —
wszelkie osobliwości powstałe w wyniku kolapsu gwiazd lub jakichkolwiek
innych ciał są ukryte we wnętrzu czarnych dziur. Czarna dziura jest obszarem
przestrzeni, gdzie panuje tak silne pole grawitacyjne, że światło nie może się
z niego wydostać na zewnątrz. Hipoteza ta niemal na pewno jest prawdą,
gdyż mimo licznych prób nie udało się jej do tej pory obalić.
Gdy w 1967 roku John Wheeler wprowadził termin „czarna dziura”,
zastąpiło ono wcześniej używane określenie „zamrożona gwiazda”.
Neologizm Wheelera podkreślał, że obiekty te są interesujące same w sobie,
niezależnie od sposobu ich powstania. Nowa nazwa szybko się przyjęła.
Z zewnątrz nie da się zobaczyć, co znajduje się wewnątrz czarnej dziury.
Cokolwiek do nich wrzucimy i jakkolwiek powstały, czarne dziury zawsze
wyglądają tak samo. John Wheeler wyraził to w formie znanej zasady, że
„czarna dziura nie ma włosów”.
Czarna dziura ma powierzchnię brzegową zwaną horyzontem zdarzeń, na
której grawitacja ma dokładnie wartość wystarczającą do zawrócenia
promieni światła i niedopuszczenia do ich wydostania się na zewnątrz. Jako
że nic nie może poruszać się szybciej od światła, wszystko inne również
zostaje wciągnięte z powrotem. Przekraczanie horyzontu zdarzeń przypomina
nieco przepływanie wodospadu Niagara w kajaku. Dopóki jesteśmy u góry,
mamy jeszcze szansę na ucieczkę, jeśli będziemy dostatecznie szybko
wiosłować, ale gdy przekroczymy skraj, nie ma już możliwości powrotu.
W miarę jak zbliżamy się do wodospadu, prąd wody staje się coraz silniejszy,
pociągając silniej za dziób kajaka niż za rufę, co grozi jego rozerwaniem. Tak
samo jest w przypadku czarnych dziur. Jeśli będziemy spadać do czarnej
dziury nogami do przodu, grawitacja będzie działać silniej na nasze nogi niż
na głowę. W konsekwencji będziemy rozciągani wzdłuż i zgniatani
w poprzek. Jeśli mamy do czynienia z czarną dziurą o masie kilku mas
Słońca, zostaniemy rozerwani i przerobieni na spaghetti, zanim dotrzemy do
horyzontu. Ale przy wpadaniu do znacznie większej czarnej dziury, takiej
o masie ponad miliona mas Słońca, przyciąganie grawitacyjne będzie działać
jednakowo na całe nasze ciało i pozostaniemy w jednym kawałku. Gdybyśmy
zatem chcieli eksplorować wnętrze czarnej dziury, upewnijmy się najpierw,
czy jest ona odpowiednio duża. Mogłaby to być na przykład czarna dziura
o masie około czterech milionów mas Słońca, która znajduje się w centrum
naszej Galaktyki — Drogi Mlecznej.
Chociaż my sami, spadając do czarnej dziury, nie zauważylibyśmy nic
szczególnego, ktoś obserwujący nas z daleka nigdy nie zobaczyłby, jak
przekraczamy horyzont zdarzeń, lecz że poruszamy się coraz wolniej
i wolniej, by w końcu zawisnąć tuż przed nim. Z jego punktu widzenia nasz
obraz stawałby się coraz ciemniejszy i coraz bardziej poczerwieniony, aż
praktycznie zniknęlibyśmy mu z oczu. Dla świata zewnętrznego
przepadlibyśmy na zawsze.
Krótko po narodzinach mojej córki, Lucy, doznałem olśnienia i odkryłem
twierdzenie o powierzchni. O ile ogólna teoria względności jest słuszna
i gęstość energii dodatnia, a tak zazwyczaj jest, o tyle pole horyzontu
zdarzeń, czyli powierzchni granicznej czarnej dziury, ma tę właściwość, że
zawsze zwiększa się, gdy wpadnie do niej kolejna porcja materii lub
promieniowania. Co więcej, jeżeli w wyniku kolizji dwóch czarnych dziur
połączą się one w jedną, pole horyzontu zdarzeń powstałej w ten sposób
czarnej dziury będzie większe niż suma pól horyzontów zdarzeń obu
istniejących wcześniej czarnych dziur. Twierdzenie o powierzchni może
zostać potwierdzone empirycznie przez LIGO (Laser Interferometer
Gravitational-Wave Observatory), w którym 14 września 2015 roku
zarejestrowano fale grawitacyjne pochodzące od dwóch czarnych dziur, które
zderzyły się i połączyły ze sobą. Na podstawie kształtu fali można oszacować
ich masy i momenty pędu, które na mocy twierdzenia o braku włosów
wyznaczają pola ich horyzontów zdarzeń.
Te właściwości sugerują, że zachodzi analogia pomiędzy polem
powierzchni horyzontu czarnej dziury a znanym z konwencjonalnej fizyki
klasycznej termodynamicznym pojęciem entropii. Entropię można uważać za
miarę nieuporządkowania układu fizycznego bądź, równoważnie,
niemożliwości określenia jego dokładnego stanu. Słynne drugie prawo
termodynamiki głosi, że entropia zawsze zwiększa się z czasem. Moje
odkrycie było pierwszym zwiastunem tego zasadniczego związku.
Analogię pomiędzy właściwościami czarnych dziur a prawami
termodynamiki można jeszcze bardziej rozszerzyć. Pierwsze prawo
termodynamiki mówi, że małej zmianie entropii jakiegoś układu towarzyszy
proporcjonalna do niej zmiana energii tego układu. Brandon Carter, Jim
Bardeen i ja znaleźliśmy podobne prawo wiążące zmianę masy czarnej dziury
ze zmianą pola jej horyzontu zdarzeń. W tym przypadku współczynnik
proporcjonalności zawiera parametr zwany grawitacją powierzchniową, który
jest miarą natężenia pola grawitacyjnego na powierzchni horyzontu. Jeśli się
przyjmie, że pole horyzontu zdarzeń jest odpowiednikiem entropii, to
wygląda na to, że grawitacja powierzchniowa odpowiada temperaturze.
Analogia ta jest tym mocniejsza, że grawitacja powierzchniowa ma
jednakową wartość w każdym punkcie horyzontu, podobnie jak temperatura
jest taka sama w całym ciele pozostającym w równowadze
termodynamicznej.
Pomimo ewidentnego podobieństwa pomiędzy entropią a polem horyzontu
zdarzeń nie jest oczywiste, jak pole to można utożsamić z entropią samej
czarnej dziury. Co w ogóle należałoby rozumieć przez pojęcie „entropia
czarnej dziury”? Istotną wskazówkę podał w 1972 roku Jacob Bekenstein,
wówczas doktorant w Princeton University. Brzmiała ona następująco: gdy
w wyniku kolapsu grawitacyjnego powstanie czarna dziura, szybko osiągnie
ona stan równowagi charakteryzujący się trzema parametrami — masą,
momentem pędu i ładunkiem elektrycznym.
Wygląda zatem na to, że końcowy stan czarnej dziury jest niezależny od
tego, czy ciało, które uległo kolapsowi, złożone było z materii, czy
z antymaterii, ani czy miało symetrię sferyczną, czy kształt wysoce
nieregularny. Innymi słowy, czarna dziura o danej masie, momencie pędu
i ładunku elektrycznym powstała ewentualnie z którejkolwiek z wielkiej
liczby rozmaitych konfiguracji materii, a tym samym z wielkiej liczby
różnych typów gwiazd. W rzeczy samej, jeśli nie uwzględni się efektów
kwantowych, konfiguracji tych będzie nieskończenie wiele, ponieważ czarna
dziura mogła powstać w wyniku kolapsu obłoku zawierającego
nieograniczenie wielką liczbę cząstek o nieograniczenie małej masie. Ale czy
liczba możliwych konfiguracji naprawdę jest nieskończona?
Jak wiadomo, mechanika kwantowa zawiera zasadę nieoznaczoności, która
stwierdza niemożliwość jednoczesnego wyznaczenia położenia i prędkości
jakiegokolwiek ciała. Jeśli zmierzymy dokładnie, gdzie coś się znajduje, to
jego prędkość staje się nieokreślona, a jeśli dokonamy pomiaru prędkości, to
z kolei nieokreślone będzie położenie. W praktyce oznacza to niemożliwość
zlokalizowania czegokolwiek. Przypuśćmy, że chcemy zmierzyć wielkość
poruszającego się ciała — wówczas musimy ustalić, gdzie znajdują się jego
końce. Jednak tego nigdy nie jesteśmy w stanie zrobić dokładnie, ponieważ
wymagałoby to jednoczesnego pomiaru położenia ciała i jego prędkości.
W konsekwencji rozmiarów ciała nie da się wyznaczyć. Możemy co
najwyżej stwierdzić, że zasada nieoznaczoności uniemożliwia określenie,
jakie rozmiary ma ciało. Ale okazuje się, że zasada ta nakłada również
ograniczenie na wielkość ciał. Po krótkich obliczeniach można się przekonać,
że dla danej masy ciała istnieje jego minimalny rozmiar, który jest mały dla
ciał masywnych, lecz gdy bierzemy pod uwagę ciała o coraz mniejszej masie,
staje się on coraz większy i większy. Można przyjąć, że jest to konsekwencja
faktu, że w mechanice kwantowej ciało zachowuje się albo jak fala, albo jak
cząstka. Im mniejsza jego masa, tym fala ma większą długość i jest bardziej
rozciągnięta przestrzennie, natomiast im większa masa, tym mniejsza długość
fali i będzie się ono wydawało bardziej zwarte. Według ogólnej teorii
względności oznacza to, iż jedynie ciała powyżej pewnej wartości masy
mogą się przekształcić w czarne dziury. Wartość ta odpowiada mniej więcej
masie ziarnka soli. Skutkuje to również tym, że liczba konfiguracji, z których
ewentualnie powstanie czarna dziura o danej masie, danym momencie pędu
i ładunku elektrycznym, choć bardzo duża, może być skończona. Jacob
Bekenstein zasugerował, że na podstawie tej skończonej liczby można
określić, jak rozumieć entropię czarnej dziury. Byłaby to ilość informacji,
która wydaje się bezpowrotnie utracona podczas kolapsu przy powstawaniu
czarnej dziury.
Na pozór dyskwalifikującym defektem propozycji Bekensteina było to, że
skoro czarna dziura ma entropię, która jest proporcjonalna do pola horyzontu
zdarzeń, to powinna mieć również niezerową temperaturę proporcjonalną do
jej grawitacji powierzchniowej. Wynikałoby z tego, że czarna dziura może
pozostawać w stanie równowagi termodynamicznej z promieniowaniem
cieplnym o temperaturze różnej od zera. Tymczasem zgodnie z ujęciem
klasycznym taka równowaga jest wykluczona, ponieważ czarna dziura
pochłania wszelkie padające na nią promieniowanie cieplne, a z definicji
sama nie jest w stanie niczego emitować. Skoro nie może emitować niczego,
nie może emitować też ciepła.
Zrodziło to paradoks dotyczący natury czarnych dziur, tych
niewiarygodnie gęstych obiektów powstających w wyniku kolapsu gwiazd.
Z jednej teorii wynikało, że czarne dziury o identycznych właściwościach
mogą się utworzyć z nieskończonej liczby gwiazd różnego typu, podczas gdy
z innej — że liczba ta jest skończona. To jest w istocie problem informacji,
jeśli przyjmiemy, że każda cząstka i każde oddziaływanie we wszechświecie
niesie informację.
Ponieważ czarne dziury nie mają włosów, jak to ujął John Wheeler, nie
można z zewnątrz stwierdzić, co znajduje się wewnątrz czarnej dziury, poza
jej masą, ładunkiem elektrycznym i momentem pędu. Oznacza to, że czarna
dziura musi zawierać mnóstwo informacji, które są ukryte przed światem
zewnętrznym. Niemniej istnieje ograniczenie na ilość informacji, jaką można
zmieścić w jakimś obszarze przestrzeni. Informacja wymaga energii,
a energia jest równoważna masie, zgodnie ze słynnym równaniem Einsteina
E = mc2. Jeśli zatem w jakimś obszarze przestrzeni jest za dużo informacji,
skolapsuje on do postaci czarnej dziury o wielkości proporcjonalnej do ilości
tej informacji. To jest tak jak z upychaniem coraz większej liczby książek
w bibliotece, aż w końcu półki się załamią i biblioteka przemieni się w czarną
dziurę.
Jeśli ilość informacji ukrytej wewnątrz czarnej dziury zależy od jej
wielkości, to na podstawie ogólnych zasad fizyki można by oczekiwać, że
czarna dziura będzie miała niezerową temperaturę i będzie promieniowała
niczym kawałek rozżarzonego metalu. To jest jednak niemożliwe, skoro —
jak wiadomo — nic nie może się wydostać z czarnej dziury. A raczej tak
przedtem sądzono.
Problem ten utrzymywał się aż do początku 1974 roku, kiedy zacząłem
badać, jak zachowywałaby się materia w pobliżu czarnej dziury według
mechaniki kwantowej. Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu stwierdziłem, że
czarna dziura wydaje się emitować cząstki ze stałym natężeniem. Podobnie
jak wszyscy inni w owym czasie akceptowałem tezę, że czarna dziura nie
może emitować niczego. Dlatego włożyłem wiele wysiłku w to, by
wyeliminować ów kłopotliwy efekt. Jednak im bardziej go rozważałem, tym
bardziej nie chciał on zniknąć i w końcu musiałem się z nim pogodzić. Tym,
co ostatecznie przekonało mnie o realnym charakterze tego zjawiska, było to,
że jego widmo było dokładnie widmem termicznym. Z moich obliczeń
wynikało, że czarna dziura kreuje i emituje cząstki oraz promieniowanie, jak
gdyby była normalnym rozgrzanym ciałem o temperaturze proporcjonalnej
do grawitacji powierzchniowej i odwrotnie proporcjonalnej do jej masy. To
uczyniło kontrowersyjną dotąd sugestię Jacoba Bekensteina, iż czarna dziura
ma skończoną wartość entropii, w pełni spójną logicznie, ponieważ
oznaczało, że może ona pozostawać w równowadze termodynamicznej
w skończonej temperaturze wyższej od zera.

Czy wpadnięcie do czarnej dziury źle rokuje dla


kosmicznego podróżnika?
Zdecydowanie tak. Jeśli to będzie czarna dziura o masie
gwiazdowej, zostanie on przerobiony na spaghetti, zanim
osiągnie horyzont zdarzeń. Natomiast w przypadku
supermasywnej czarnej dziury pechowy podróżnik przekroczy
wprawdzie horyzont w jednym kawałku, ale ulegnie
zmiażdżeniu w osobliwości.

Od tamtego czasu matematyczny dowód, że czarne dziury emitują


promieniowanie termiczne, został potwierdzony przez wielu innych badaczy,
którzy stosowali odmienne podejścia. Jeden ze sposobów wytłumaczenia tej
emisji wygląda następująco. Z mechaniki kwantowej wynika, że cała
przestrzeń wypełniona jest parami wirtualnych cząstek i antycząstek, które
nieustannie materializują się parami, rozdzielają się, a następnie ponownie
schodzą i anihilują wzajemnie. Cząstki te nazywamy wirtualnymi, gdyż
w odróżnieniu od cząstek rzeczywistych nie mogą być wykryte bezpośrednio
przez detektor cząstek. Można jednak rejestrować ich pośrednie efekty, a ich
istnienie zostało potwierdzone przez niewielkie przesunięcie, zwane
przesunięciem Lamba, jakie powodują w widmie energii wzbudzonego
atomu wodoru. Otóż w obecności czarnej dziury jedna z pary wirtualnych
cząstek może do niej wpaść, pozostawiając drugą bez odpowiednika,
z którym mogłaby się wzajemnie anihilować. Osierocona cząstka lub
antycząstka albo wpada do czarnej dziury za swoim partnerem, albo ucieka
do nieskończoności, co uwidacznia się jako promieniowanie emitowane
przez czarną dziurę.
Inny sposób spojrzenia na ten proces polega na potraktowaniu elementu
pary cząstek, który wpada do czarnej dziury, powiedzmy, antycząstki, jako
w istocie cząstki poruszającej się wstecz w czasie. Gdy cząstka ta osiągnie
punkt, w którym doszło pierwotnie do kreacji pary cząstka–antycząstka,
ulega rozproszeniu w polu grawitacyjnym, wskutek czego zaczyna się
poruszać w przód w czasie. Czarna dziura o masie Słońca wypuszczałaby
cząstki z tak małym natężeniem, że byłaby niemożliwa do wykrycia.
Jednakże mogą istnieć znacznie mniejsze miniaturowe czarne dziury o masie,
na przykład, góry. Mogły one powstać w bardzo wczesnym wszechświecie,
jeśli był on chaotyczny i nieregularny. Taka czarna dziura promieniowałaby
w zakresie rentgenowskim i gamma z mocą rzędu dziesięciu milionów
megawatów, która wystarczyłaby do zasilenia w energię elektryczną całego
świata. Jednak zaprzęgnięcie miniaturowej czarnej dziury do użytecznej
służby nie byłoby zadaniem łatwym. Nie dałoby się jej trzymać w elektrowni,
gdyż przebiłaby się przez podłogę aż do środka Ziemi. Jedynym wyjściem
byłoby umieszczenie jej na orbicie okołoziemskiej.
Pomimo wytężonych poszukiwań badacze nie znaleźli jak dotąd ani jednej
miniaturowej czarnej dziury o masie tego rzędu. Wielka szkoda, bo gdyby im
się to udało, dostałbym Nagrodę Nobla. Inną możliwością jest jednak to, że
moglibyśmy być w stanie wytworzyć mikroskopijne czarne dziury
w dodatkowych wymiarach czasoprzestrzeni. Według niektórych teorii
wszechświat, jakiego doświadczamy, jest zaledwie czterowymiarową
powierzchnią dziesięcio- lub jedenastowymiarowej przestrzeni. Pewne
pojęcie daje o tym film Interstellar. Nie widzielibyśmy tych dodatkowych
wymiarów, ponieważ światło nie rozchodzi się przez nie, a jedynie przez
cztery wymiary naszego wszechświata. Natomiast grawitacja działałaby
w dodatkowych wymiarach i to o wiele silniej niż w naszym wszechświecie.
Dzięki temu znacznie łatwiej byłoby utworzyć właśnie tam maleńką czarną
dziurę, co być może dałoby się zaobserwować w LHC, Wielkim Zderzaczu
Hadronów, w szwajcarskim CERN. Składa się on z tunelu w kształcie
pierścienia o długości dwudziestu siedmiu kilometrów. Dwie wiązki cząstek
poruszają się w tym tunelu w przeciwnych kierunkach i dochodzi do ich
zderzenia. W niektórych z tych kolizji mogą powstawać mikroskopijne
czarne dziury emitujące cząstki, których rozkład byłby łatwy do rozpoznania.
Niewykluczone zatem, że w końcu dostanę jednak tego Nobla 1.
W miarę jak cząstki wydostają się z czarnej dziury, będzie ona zmniejszać
swoją masę i kurczyć się, co z kolei zwiększy natężenie emisji cząstek.
Ostatecznie czarna dziura straci całą swoją masę i zniknie. Co zatem stanie
się ze wszystkimi cząstkami oraz z nieszczęsnymi astronautami, którzy
wpadli do czarnej dziury? Nie mogą oni po jej wyparowaniu po prostu
pojawić się ponownie. Cząstki wydostające się z czarnej dziury są zupełnie
chaotyczne i nie mają nic wspólnego z tym, co do niej wpadło. Wygląda na
to, że informacja, która dostała się do środka, jest bezpowrotnie stracona, nie
licząc całkowitej masy i momentu pędu. Ale jeśli faktycznie dochodzi do
utraty informacji, rodzi to poważny problem, który zagraża samej istocie
naszego pojmowania nauki. Przez ponad dwieście lat wierzyliśmy
w naukowy determinizm, to znaczy, że ewolucja wszechświata jest
jednoznacznie wyznaczona przez prawa nauki.
Gdyby w czarnych dziurach naprawdę następowała utrata informacji, nie
dałoby się przewidywać przyszłości, ponieważ czarna dziura byłaby w stanie
wyemitować dowolne skupisko cząstek. Mógłby to być działający telewizor
bądź też oprawne w skórę tomy dzieł wszystkich Szekspira, jakkolwiek
szansa na tak niezwykłe emisje jest skrajnie mała. O wiele bardziej
prawdopodobne jest, że będzie po prostu emitowała promieniowanie cieplne,
takie jak poświata rozgrzanego do czerwoności metalu. Mogłoby się
wydawać, iż to nie ma większego znaczenia, że nie możemy przewidzieć, co
wyjdzie z czarnej dziury, skoro w naszym najbliższym otoczeniu nie ma ani
jednej. Ale chodzi o ogólną zasadę. Jeśli determinizm — przewidywalność
wszechświata — załamuje się w przypadku czarnych dziur, może równie
dobrze załamać się i w innych sytuacjach. Mogłyby istnieć wirtualne czarne
dziury, które wyłaniałyby się z próżni jako jej fluktuacje, pochłaniały jeden
zestaw cząstek, emitowały zupełnie inny i ponownie znikały w próżni. Co
gorsza, jeśli determinizm się załamuje, nie możemy być pewni także naszej
przeszłości. Książki historyczne i nasza pamięć mogłyby być po prostu
złudzeniem. To przeszłość mówi nam, kim jesteśmy. Bez niej utracilibyśmy
naszą tożsamość.
Dlatego taką wagę ma ustalenie, czy informacja jest naprawdę tracona
w czarnych dziurach, czy też, choćby teoretycznie, można ją odzyskać. Wielu
naukowców jest święcie przekonanych, że informacji nie sposób definitywnie
utracić, ale od lat nikt nie zaproponował mechanizmu, który pozwalałby na
jej zachowanie. Owa pozorna utrata informacji, znana jako paradoks
informacyjny, nie dawała badaczom spokoju przez ostatnie czterdzieści lat
i nadal pozostaje jednym z największych nierozwiązanych problemów
w fizyce teoretycznej.
Ostatnio zainteresowanie możliwymi rozwiązaniami paradoksu
informacyjnego odżyło po tym, jak dokonano nowych odkryć w zakresie
unifikacji grawitacji i mechaniki kwantowej, w których zasadniczą rolę
odgrywają symetrie czasoprzestrzeni.
Przypuśćmy, że nie ma grawitacji i czasoprzestrzeń jest zupełnie płaska.
Przypominałaby ona bezkresną pustynię bez żadnych cech szczególnych.
Taka pustynia ma dwa rodzaje symetrii. Pierwszy to symetria translacyjna.
Jeśli przejdziemy z jednego miejsca na pustyni do drugiego, nie stwierdzimy
żadnej zmiany. Drugi rodzaj to symetria obrotowa. Jeśli staniemy
gdziekolwiek na pustyni i zaczniemy się obracać wokoło, znów nie
zauważymy żadnych zmian w tym, co widzimy. Z obu tymi symetriami
mamy do czynienia również w „płaskiej” czasoprzestrzeni, czyli
czasoprzestrzeni, w której nie ma żadnej materii.
Jeśli na tej pustyni znajdzie się cokolwiek, symetrie te zostaną złamane.
Przypuśćmy, że mamy na niej górę, oazę i parę kaktusów — teraz pustynia
wygląda inaczej w różnych miejscach i w różnych kierunkach. Tak samo jest
z czasoprzestrzenią. Jeśli umieścimy w niej jakiekolwiek ciała, nie będzie ona
miała ani symetrii translacyjnej, ani obrotowej. A ciała w czasoprzestrzeni są
tym, co wytwarza grawitację.
Czarna dziura jest obszarem czasoprzestrzeni, gdzie panuje silna
grawitacja, a sama czasoprzestrzeń jest mocno zakrzywiona, nic zatem
dziwnego, że obie symetrie są złamane. Jednakże w miarę oddalania się od
czarnej dziury krzywizna czasoprzestrzeni staje się coraz mniejsza. Bardzo
daleko od czarnej dziury czasoprzestrzeń staje się niemal zupełnie płaska.
Jeszcze w latach sześćdziesiątych XX wieku Hermann Bondi, A.W.
Kenneth Metzner, M.G.J. van der Burg i Rainer Sachs dokonali naprawdę
niezwykłego odkrycia, że czasoprzestrzeń w dużej odległości od
jakiejkolwiek materii wykazuje nieskończenie wiele symetrii zwanych
supertranslacjami. Każda z tych symetrii jest związana z pewną wielkością
podlegającą zachowaniu — wielkości te nazywamy ładunkami
supertranslacyjnymi. Wielkość zachowywana to taka, która w miarę ewolucji
układu pozostaje niezmienna. Ładunki supertranslacyjne są uogólnieniem
bardziej znanych wielkości zachowywanych. Na przykład jeśli
czasoprzestrzeń nie zmienia się w czasie, to zachowywana jest energia. Jeśli
czasoprzestrzeń wygląda tak samo w każdym swym punkcie, to zachowaniu
podlega pęd.
W odkryciu supertranslacji najbardziej znamienne było to, że z dala od
czarnej dziury istnieje nieskończenie wiele zachowywanych wielkości. To
właśnie te prawa zachowania umożliwiły zaskakujący wgląd w to, jak działa
fizyka grawitacji.
W 2016 roku wraz z moimi współpracownikami, Malcolmem Perrym
i Andym Stromingerem, pracowałem nad wykorzystaniem tych nowych
wyników i związanych z nimi wielkości podlegających zachowaniu do
znalezienia ewentualnego rozwiązania paradoksu informacyjnego. Jak
wiadomo, czarne dziury charakteryzują się trzema parametrami — masą,
ładunkiem elektrycznym i momentem pędu. Są to parametry klasyczne,
dobrze znane od dawna. Jednakże czarne dziury mogłyby również mieć
któryś z ładunków supertranslacyjnych. Niewykluczone zatem, że czarnym
dziurom można przypisać znacznie więcej właściwości niż pierwotnie
sądziliśmy. Nie są one ani łyse, ani nie mają jedynie trzech włosów, lecz
w istocie bardzo wielką liczbę włosów supertranslacyjnych.
Być może w owych supertranslacyjnych włosach zakodowana jest część
informacji o tym, co znajduje się we wnętrzu czarnej dziury. Przypuszczalnie
nie zawierają one całej informacji, lecz może pozostałą część udałoby się
wyrazić przy użyciu jeszcze innych zachowywanych wielkości, ładunków
superobrotowych, związanych z pewnymi pokrewnymi symetriami, zwanymi
superobrotami, o których jak dotąd niewiele wiemy. Jeśli tak faktycznie jest
i całą informację o czarnej dziurze da się wyrazić za pomocą jej „włosów”, to
być może wcale nie dochodzi do utraty informacji. Tę ideę potwierdzają
nasze najnowsze wyliczenia. Strominger, Perry i ja, wraz z doktorantką Sashą
Haco, odkryliśmy, że ładunki superobrotowe mogą posłużyć do wyjaśnienia
całkowitej entropii dowolnej czarnej dziury. Mechanika kwantowa nadal
obowiązuje, a informacja jest przechowywana na horyzoncie zdarzeń, czyli
na powierzchni czarnej dziury.
Na zewnątrz horyzontu czarne dziury w dalszym ciągu są
charakteryzowane jedynie przez ich całkowitą masę, ładunek elektryczny
i moment pędu, ale horyzont zdarzeń jako taki zawiera informację, która
może nam powiedzieć o wiele więcej niż te trzy parametry, w szczególności
o tym, co wpadło do czarnej dziury. Naukowcy wciąż pracują nad tymi
zagadnieniami i dlatego paradoks informacyjny pozostaje nierozwiązany. Ale
ja jestem optymistą i uważam, że jesteśmy już bliscy jego rozwiązania.
Śledźcie to na bieżąco.
1 Nagrody Nobla nie przyznaje się pośmiertnie, więc, niestety, ta ambicja autora
pozostanie niespełniona.
6. Czy możliwa jest podróż w czasie?
W fantastyce naukowej tunele czasoprzestrzenne są czymś całkiem
normalnym. Służą one do szybkiego przemieszczania się po galaktyce bądź
do podróży w czasie. Ale to, co dzisiaj jest fantazją autorów, często jutro
staje się faktem naukowym. Jakie są zatem szanse na to, że będziemy
podróżować w czasie?
Idea, że czas i przestrzeń mogą być zakrzywione lub odkształcone, jest
stosunkowo niedawna. Przez ponad dwa tysiące lat aksjomaty geometrii
euklidesowej uchodziły za oczywistość. Jak ci z was, którzy byli zmuszeni
uczyć się geometrii w szkole, zapewne pamiętają, iż jedną z konsekwencji
tych aksjomatów jest to, że suma kątów w trójkącie wynosi 180 stopni.
Jednakże w ostatnim stuleciu zaczęto sobie zdawać sprawę, że możliwe są
inne geometrie, w których suma kątów w trójkącie jest różna od 180 stopni.
Weźmy na przykład powierzchnię kuli ziemskiej. Czymś najbardziej
zbliżonym do prostej na powierzchni Ziemi jest tak zwane koło wielkie.
Stanowi ono najkrótszą drogę pomiędzy dwoma punktami, stąd trasy
samolotów są właśnie odcinkami koła wielkiego. Rozważmy teraz trójkąt na
powierzchni Ziemi utworzony przez równik, południk zerowy przechodzący
przez Londyn i południk odpowiadający 90 stopniom długości geograficznej
wschodniej przechodzący przez Bangladesz. Te dwa południki przecinają
równik pod kątem prostym, czyli 90 stopni, a zatem mamy trójkąt o trzech
kątach prostych. Suma jego kątów wynosi 270 stopni i jest to oczywiście
więcej niż 180 stopni dla trójkąta na płaszczyźnie. Gdybyśmy narysowali
trójkąt na powierzchni siodłowej, stwierdzilibyśmy, że suma jego kątów jest
mniejsza od 180 stopni.
Powierzchnia Ziemi jest tym, co nazywamy przestrzenią dwuwymiarową,
to znaczy można się po niej poruszać w dwóch wzajemnie prostopadłych
kierunkach: północ–południe oraz wschód–zachód. Ale oczywiście jest
jeszcze trzeci kierunek prostopadły do ich obu — góra–dół. Innymi słowy,
powierzchnia Ziemi jest zanurzona w przestrzeni trójwymiarowej, która jest
płaska, to znaczy opisywana przez geometrię euklidesową, w której suma
kątów trójkąta wynosi 180 stopni. Można sobie jednak wyobrazić istoty
dwuwymiarowe, które mogą się poruszać po powierzchni Ziemi, lecz nie
mają poczucia trzeciego wymiaru, nie wiedzą zatem, że tak naprawdę żyją
w przestrzeni trójwymiarowej. Dla nich przestrzeń byłaby zakrzywiona
i obowiązywałaby w niej geometria nieeuklidesowa.
Ale podobnie jak możemy rozważać dwuwymiarowe istoty zamieszkujące
powierzchnię Ziemi, można sobie wyobrazić, że trójwymiarowa przestrzeń,
w której żyjemy, stanowi powierzchnię sfery w kolejnym, niedostrzegalnym
dla nas, wymiarze. Gdyby ta sfera miała bardzo duże rozmiary, nasza
przestrzeń byłaby niemal płaska i geometria euklidesowa stanowiłaby bardzo
dobre przybliżenie w małej skali. Wszakże bylibyśmy w stanie odkryć, że
załamuje się ona na dużych odległościach.
Dla unaocznienia tego wyobraźmy sobie ekipę malarzy nakładających
farbę na powierzchnię olbrzymiej kuli. W miarę zwiększania grubości
warstwy farby pole powierzchni kuli będzie wzrastać. Gdyby kula
znajdowała się w płaskiej trójwymiarowej przestrzeni, proces ten można by
kontynuować, zwiększając jej rozmiary w nieskończoność. Gdyby jednak
trójwymiarowa przestrzeń stanowiła powierzchnię sfery w kolejnym
wymiarze, jej objętość byłaby duża, lecz skończona. Gdy wskutek nakładania
coraz to nowych warstw farby kula wypełniłaby pół dostępnej objętości, nasi
malarze stwierdziliby, że są uwięzieni w obszarze przestrzennym o stale
malejących rozmiarach, który w większości wypełnia kula wraz z farbą.
W ten sposób uświadomiliby sobie, że znajdują się w przestrzeni
zakrzywionej, a nie płaskiej.
Przykład ten pokazuje, że nie da się wydedukować geometrii świata
z pierwszych zasad, jak sądzili starożytni Grecy, lecz trzeba dokonać
pomiarów przestrzeni, w której żyjemy, aby ustalić jej geometrię na drodze
empirycznej. Jednak chociaż teorię przestrzeni zakrzywionych podał
niemiecki matematyk Bernhard Riemann w 1854 roku, przez sześćdziesiąt lat
uchodziły one za czysty matematyczny abstrakt, gdyż nie widziano powodu,
dla którego przestrzeń fizyczna, w której żyjemy, miałaby być zakrzywiona.
Ten powód poznano dopiero w 1915 roku, gdy Einstein sformułował ogólną
teorię względności.
Ogólna teoria względności była wielką rewolucją intelektualną, która
gruntownie przeobraziła sposób, w jaki myślimy o wszechświecie. Traktuje
ona nie tylko o zakrzywionej przestrzeni, ale i o zakrzywionym
i nierównomiernie płynącym czasie. Einstein uświadomił sobie w 1905 roku,
że przestrzeń i czas są ze sobą ściśle powiązane, co zaowocowało jego
szczególną teorią względności. Każde zdarzenie można opisać za pomocą
czterech liczb. Trzy z nich podają lokalizację przestrzenną danego zdarzenia,
na przykład kilometry na północ i na wschód od Oxford Circus oraz
wysokość na poziomie morza. W większej skali może to być szerokość
i długość galaktyczna oraz odległość od środka Galaktyki.
Czwartą liczbą jest czas, w którym nastąpiło dane zdarzenie. W ten sposób
można traktować przestrzeń i czas łącznie jako czterowymiarową strukturę
zwaną czasoprzestrzenią. Każdy punkt czasoprzestrzeni jest wyznaczony
przez cztery liczby, które określają jego położenie w przestrzeni i czasie.
Połączenie przestrzeni i czasu w czasoprzestrzeń byłoby zabiegiem
trywialnym, gdyby dało się je od siebie całkowicie oddzielić, to znaczy
gdyby zawsze było możliwe jednoznaczne podanie zarówno czasu, jak
i położenia każdego zdarzenia. Jednak w słynnej pracy napisanej przez
Einsteina w 1905 roku, gdy pracował jako referent w szwajcarskim urzędzie
patentowym, wykazał on, że czas i położenie, w jakim obserwujemy jakieś
zdarzenie, zależą od tego, jak szybko się poruszamy. Oznaczało to, że czas
i przestrzeń są ze sobą nierozerwalnie związane.
Momenty czasu, które różni obserwatorzy przypisują zdarzeniom, będą się
ze sobą zgadzały tylko wtedy, gdy nie poruszają się oni względem siebie,
natomiast będą tym bardziej rozbieżne, im większa jest ich prędkość
względna. Można by zatem zapytać, jak szybko musieliby się poruszać
względem siebie obserwatorzy, aby czas dla jednego płynął odwrotnie niż dla
drugiego. Odpowiedź daje poniższy limeryk:

Panna zwana jasności mocą


Jedzie szybszą od światła karocą
Wtem pęd swój wytraca
I względnie powraca
Z wczorajszą spotkać się nocą 1.

Zatem wszystko, czego potrzeba do odbywania podróży w czasie, to statek


kosmiczny, który poruszałby się szybciej niż światło. Niestety, w tej samej
pracy Einstein wykazał, że w miarę zbliżania się do prędkości światła moc
rakiety musiałaby być coraz to większa i większa. W rezultacie, aby
przyspieszyć statek powyżej prędkości światła, trzeba by użyć nieskończonej
ilości paliwa.
Artykuł Einsteina z 1905 roku wydawał się wykluczać możliwość
przeniesienia się w przeszłość. Wynikało z niego również, że lot kosmiczny
do innych gwiazd byłby bardzo długotrwały i nużący. Skoro nie da się
poruszać szybciej od światła, podróż tam i z powrotem do najbliższej
gwiazdy zajęłaby co najmniej osiem lat, a do centrum Galaktyki około
50 tysięcy lat. Gdyby statek kosmiczny leciał z prędkością bliską prędkości
światła, ludziom na jego pokładzie wydawałoby się, że minęło zaledwie kilka
lat. Ale byłoby to marne pocieszenie, skoro po powrocie okazałoby się, że
wszyscy ich bliscy i znajomi zmarli całe tysiące lat temu i zostali dawno
zapomniani. To niezbyt dobrze nadawało się także do powieści
fantastycznonaukowych, zatem ich autorzy musieli wymyślać sposoby
obejścia tego problemu.
W 1915 roku Einstein pokazał, że efekty grawitacji można opisać poprzez
założenie, że czasoprzestrzeń jest odkształcana przez zawartą w niej materię
i energię. Teoria ta znana jest jako ogólna teoria względności. W istocie
jesteśmy w stanie zaobserwować zakrzywienie przestrzeni powodowane
przez masę Słońca jako lekkie zakrzywienie promieni świetlnych lub fal
radiowych przechodzących w jego pobliżu.
Powoduje to przesunięcie pozornego położenia gwiazdy lub radioźródła na
sferze niebieskiej, gdy Słońce znajdzie się pomiędzy Ziemią a źródłem.
Przesunięcie to jest bardzo drobne, rzędu jednej tysięcznej stopnia, co
odpowiada przesunięciu o cal w odległości jednej mili. Niemniej można je
zmierzyć z dużą dokładnością i okazuje się ono zgodne z przewidywaniami
ogólnej teorii względności. W ten sposób uzyskano empiryczne
potwierdzenie odkształceń czasoprzestrzeni.
Zakrzywienie czasoprzestrzeni w naszym bezpośrednim sąsiedztwie jest
bardzo małe, ponieważ wszystkie pola grawitacyjne występujące w Układzie
Słonecznym są słabe. Wiadomo jednak, że pola takie mogą osiągać bardzo
duże natężenia, na przykład w Wielkim Wybuchu lub w czarnych dziurach.
Czy zatem czasoprzestrzeń może być odkształcona w takim stopniu, aby
dopuścić hipernapędy, tunele czasoprzestrzenne i podróże w czasie, jakie
występują w książkach fantastycznonaukowych? Na pierwszy rzut oka
wszystko to wydaje się możliwe. Na przykład w 1948 roku Kurt Gödel
znalazł rozwiązanie równań pola ogólnej teorii względności Einsteina
odpowiadające wszechświatowi, w którym cała materia rotuje. W takim
wszechświecie można by udać się w podróż statkiem kosmicznym i powrócić
wcześniej, niż się wyruszyło. Gödel pracował w Institute of Advanced Study
w Princeton, gdzie również przebywał w ostatnim okresie swojego życia
Einstein. Zasłynął on przede wszystkim z podania dowodu, że nie da się
udowodnić wszystkich twierdzeń prawdziwych nawet w tak pozornie prostej
dziedzinie jak arytmetyka. Ale to wykazanie przez niego, że ogólna teoria
względności dopuszcza podróże w czasie, do głębi poruszyło Einsteina, który
sądził, że jest to absolutnie niemożliwe.
Dziś wiemy, że rozwiązanie Gödla nie przedstawia wszechświata,
w którym żyjemy, ponieważ nie uwzględnia jego ekspansji. Przewiduje ono
również dość dużą wartość tak zwanej stałej kosmologicznej, którą
generalnie przyjmuje się jako bardzo małą. Jednakże od tego czasu
znaleziono inne, bardziej realistyczne rozwiązania dopuszczające podróże
w czasie. Spośród nich jedno szczególnie interesujące oparte jest na
koncepcji zwanej teorią strun. Występują w nim dwie kosmiczne struny
poruszające się względem siebie z prędkością bardzo bliską, lecz nieco
mniejszą niż prędkość światła. Kosmiczne struny są fascynującym pojęciem
fizyki teoretycznej, do którego autorzy fantastyki naukowej najwyraźniej jak
dotąd się nie przekonali. Jak sugeruje nazwa, są to obiekty podobne do strun,
ponieważ przy dużej długości mają mały przekrój poprzeczny. W rzeczy
samej przypominają one jednak bardziej taśmy gumowe, gdyż znajdują się
pod ogromnym naprężeniem rzędu stu miliardów miliardów miliardów ton.
Kosmiczna struna przyczepiona do Słońca przyspieszyłaby je od zera do
sześćdziesiątki w ciągu jednej trzydziestej sekundy.
Chociaż kosmiczne struny mogą się wydawać czymś dalece
hipotetycznym i czysto teoretycznym, istnieją poważne naukowe racje, by
przyjmować, że doszło do ich powstania w bardzo wczesnym wszechświecie,
tuż po Wielkim Wybuchu. Ponieważ są tak mocno naprężone, można się
spodziewać, że przyspieszają niemal do prędkości światła.
Tym, co wszechświat Gödla i wszechświat wypełniony szybko
poruszającymi się kosmicznymi strunami, mają ze sobą wspólnego, jest to, że
oba zaczynają się w stanie tak odkształconym, iż trajektorie
czasoprzestrzenne zapętlają się i przeniesienie się w przeszłość było w nich
zawsze możliwe. Bóg mógł stworzyć tak pokręcony wszechświat, ale nie
mamy żadnych przesłanek, by sądzić, że tak właśnie uczynił. Wszystkie dane
wskazują, że wszechświat powstały w wyniku Wielkiego Wybuchu nie był
na tyle odkształcony, by dopuszczać podróż w czasie wstecz. Skoro nie
możemy zmienić początku wszechświata, pytanie o możliwość podróży
w czasie jest w istocie pytaniem o to, czy w późniejszym stadium jego
ewolucji mogło dojść do wystarczającego odkształcenia czasoprzestrzeni,
które by je umożliwiało. Sądzę, że jest to w pełni uprawniony temat
naukowy, ale trzeba uważać, aby nie być uznanym za maniaka. Gdyby ktoś
złożył aplikację o grant badawczy, podając, że chce pracować nad podróżami
w czasie, zostałaby ona z miejsca odrzucona. Żadna instytucja rządowa nie
może sobie pozwolić, by być przyłapaną na wydawaniu publicznych
pieniędzy na coś tak ekscentrycznego. Trzeba zamiast tego posługiwać się
terminami technicznymi, jak „zamknięte krzywe czasopodobne”, co w istocie
oznacza to samo. W końcu jest to bardzo poważna sprawa. Skoro ogólna
teoria względności dopuszcza podróże w czasie, czy są one możliwe
w naszym wszechświecie? A jeśli nie, to dlaczego?
Kwestią blisko powiązaną z podróżami w czasie jest możliwość szybkiego
przenoszenia się z jednego miejsca do drugiego. Jak już wspominałem,
Einstein wykazał, że trzeba by rakiety o nieskończonej mocy, aby
przyspieszyć statek kosmiczny powyżej prędkości światła. Zatem jedynym
sposobem przedostania się z jednej strony Galaktyki na drugą w rozsądnym
czasie wydaje się tunel czasoprzestrzenny utworzony poprzez bardzo silne
odkształcenie czasoprzestrzeni, który łącząc przeciwległe krańce Galaktyki,
stanowiłby skrót pozwalający przebyć drogę tam i z powrotem jeszcze za
życia naszych przyjaciół. Takie tunele czasoprzestrzenne są całkiem
poważnie uważane za pozostające w zasięgu przyszłej cywilizacji. Ale jeśli
bylibyśmy w stanie przenieść się z jednego krańca Galaktyki na drugi
w ciągu jednego, dwóch tygodni, to równie dobrze moglibyśmy wrócić przez
inny tunel do tego samego miejsca, ale wcześniej niż z niego wyruszyliśmy.
Być może udałoby się nawet odbyć podróż wstecz w czasie, korzystając
z pojedynczego tunelu czasoprzestrzennego pod warunkiem, że oba jego
końce poruszają się względem siebie.
Można wykazać, że aby powstał tunel czasoprzestrzenny, czasoprzestrzeń
powinna zostać odkształcona przeciwnie niż odkształca ją materia w znanej
nam postaci. Zwykła materia zakrzywia czasoprzestrzeń w sobie na
podobieństwo powierzchni Ziemi. Natomiast do utworzenia tunelu trzeba
materii, która by odkształciła czasoprzestrzeń w odwrotnym kierunku,
niczym powierzchnię siodła. To samo dotyczy każdego innego sposobu
odkształcenia czasoprzestrzeni umożliwiającego podróż w przeszłość, o ile
wszechświat od samego początku nie był wystarczająco odkształcony. Aby
uzyskać pożądany efekt, taka materia musiałaby mieć ujemną masę i ujemną
gęstość energii.
Z energią jest jak z pieniędzmi. Jeśli mamy dodatnie saldo na koncie,
możemy nimi rozporządzać na różne sposoby. Ale według praw fizyki
klasycznej, które do całkiem niedawna uznawano za słuszne, debet energii
był niedopuszczalny. Zatem prawa te wykluczały, abyśmy mogli odkształcić
czasoprzestrzeń w wystarczającym stopniu. Jednakże fizyka klasyczna
została zastąpiona przez mechanikę kwantową, która stanowiła drugą wielką
rewolucję w naszym postrzeganiu świata, obok ogólnej teorii względności.
Prawa kwantowe są mniej rygorystyczne i dopuszczają zrobienie debetu na
jednym czy dwóch kontach. Oby tylko banki były równie wyrozumiałe.
Innymi słowy, mechanika kwantowa pozwala, by gęstość energii była ujemna
w niektórych miejscach pod warunkiem, że jest dodatnia w innych.
To, że teoria kwantowa dopuszcza wystąpienie ujemnej gęstości energii,
jest konsekwencją zasady nieoznaczoności, która stwierdza, że pewne pary
parametrów cząstki, na przykład jej położenie i prędkość, nie mogą mieć
jednocześnie dobrze określonych wartości. Im dokładniej wyznaczymy
położenie cząstki, tym większa jest niepewność jej prędkości, i vice versa.
Zasada nieoznaczoności stosuje się także do pól, takich jak pole
elektromagnetyczne czy grawitacyjne. Oznacza to, że pola te nie mogą mieć
dokładnie zerowej wartości nawet w przestrzeni, która wydaje się nam
zupełnie pusta, ponieważ wówczas ich wartości miałyby zarówno dobrze
określone położenie w punkcie zerowym, jak i dobrze określoną prędkość,
również wynoszącą zero, co naruszałoby zasadę nieoznaczoności. Stąd pola
te muszą wykazywać pewien minimalny poziom fluktuacji. Są to tak zwane
fluktuacje próżni, które można traktować jako pary cząstka–antycząstka,
które nagle pojawiają się, rozlatują na różne strony, by potem znów się
spotkać i wzajemnie anihilować.
O parach tych mówi się, że są wirtualne, ponieważ nie da się zarejestrować
ich bezpośrednio przy użyciu detektora cząstek. Niemniej ich efekty można
zaobserwować pośrednio. Jeden ze sposobów, by to zrobić, polega na
wykorzystaniu tak zwanego zjawiska Casimira. Wyobraźmy sobie, że mamy
dwie płyty metalowe umieszczone równolegle blisko siebie. Stanowią one
jak gdyby zwierciadła dla wirtualnych cząstek i antycząstek. Oznacza to, że
przestrzeń pomiędzy płytami zachowuje się niczym piszczałka organów,
dopuszczając jedynie fale świetlne o określonych częstotliwościach
rezonansowych. W konsekwencji pomiędzy płytami będzie nieco mniej
fluktuacji próżni, czyli par wirtualnych cząstek niż poza nimi, gdzie
fluktuacje mogą mieć dowolną długość fali. Różnica między liczbą
wirtualnych cząstek pomiędzy płytami i na zewnątrz nich sprawia, że
wywierają one mniejsze ciśnienie od wewnątrz. Powstaje w ten sposób
niewielka siła popychająca płyty ku sobie. Siłę tę zmierzono
eksperymentalnie. Zatem cząstki wirtualne naprawdę istnieją i wywołują
mierzalne efekty.
Ponieważ pomiędzy płytami jest mniej wirtualnych cząstek, czyli
fluktuacji próżni, mają one mniejszą energię niż na zewnątrz. Ale gęstość
energii z dala od płyt musi wynosić zero, bo inaczej doszłoby do
odkształcenia czasoprzestrzeni i wszechświat nie byłby prawie płaski. Przeto
gęstość energii w obszarze między płytami musi być ujemna.
Mamy zatem empiryczne potwierdzenie z zakrzywienia światła, że
czasoprzestrzeń jest zakrzywiona, oraz ze zjawiska Casimira, że może się ona
odkształcać w kierunku ujemnym. Mogłoby się więc wydawać, że w miarę
postępu nauki i techniki będziemy w stanie tworzyć tunele czasoprzestrzenne
w jakiś inny sposób i przemieszczać się nimi w przeszłość. Gdyby tak
faktycznie było, rodziłoby to całe mnóstwo pytań i problemów. Jednym
z tych pytań byłoby, że skoro podróże w czasie staną się kiedyś możliwe,
dlaczego jak dotąd nikt nie przybył do nas z przyszłości, by nauczyć nas, jak
się tego dokonuje.
Nawet gdyby były jakieś sensowne powody, by utrzymywać nas
w niewiedzy, skoro ludzka natura jest, jaka jest, trudno uwierzyć, że ktoś nie
chciałby się popisać i wyjawić nam, biednym nieoświeconym prostaczkom,
sekretów podróży w czasie. Oczywiście niektórzy ludzie utrzymują, że
odwiedzali nas już przybysze z przyszłości, o czym miałyby świadczyć UFO,
oraz że rządy zamieszane są w gigantyczną zmowę, aby nie wyszło to na jaw,
chcąc zachować przekazaną przez nich wiedzę naukową wyłącznie dla siebie.
Wszystko, co mogę powiedzieć, że jeśli rządy faktycznie miałyby coś
ukrywać, to raczej nie na wiele się im zdały użyteczne informacje pozyskane
od kosmitów. Jestem dość sceptyczny wobec teorii spiskowych, gdyż
uważam, że teoria generalnego bajzlu jest znacznie bardziej prawdopodobna.
Relacje o zobaczeniu UFO nie mogą wszystkie być związane z odwiedzinami
przez istoty pozaziemskie, ponieważ są wzajemnie sprzeczne. Ale jeśli
przyznamy, że niektóre są pomyłką lub halucynacją, to czy nie jest bardziej
prawdopodobne, że wszystkie co do jednego mają taki charakter, niż to, że
składali nam wizyty przybysze z przyszłości lub z drugiego krańca
Galaktyki? Jeśli naprawdę chcą oni skolonizować Ziemię lub przestrzec nas
przed jakimś zagrożeniem, to jakoś słabo im to idzie.
Ewentualny sposób pogodzenia podróży w czasie z faktem, że
najwyraźniej nie odwiedzają nas żadni goście z przyszłości, mógłby polegać
na stwierdzeniu, że takie podróże będą mogły się odbywać jedynie
w przyszłości. Zgodnie z tym poglądem czasoprzestrzeń w naszej przeszłości
jest ustalona raz na zawsze, gdyż obserwowaliśmy ją i przekonaliśmy się, że
nie jest odkształcona w dostatecznym stopniu, abyśmy mogli się do niej
przenieść. Natomiast przyszłość pozostaje otwarta. Zatem być może uda się
nam zmodyfikować jej czasoprzestrzeń na tyle, by umożliwić przenoszenie
się w czasie. Ponieważ jednak dotyczy to wyłącznie przyszłości, nie
będziemy w stanie powracać do czasów obecnych lub wcześniejszych.
Wyjaśniałoby to, dlaczego nie jesteśmy świadkami najazdu turystów
z przyszłości, ale wciąż pozostaje wiele paradoksów. Przypuśćmy, że byłoby
możliwe, by wyruszyć rakietą i powrócić do momentu przed jej startem. Co
mogłoby nas powstrzymać od wysadzenia tej rakiety na wyrzutni lub
uniemożliwienia naszej eskapady w jakiś inny sposób? Istnieją inne wersje
tego paradoksu, jak zabicie własnych rodziców przed swoimi narodzinami,
ale wszystkie one sprowadzają się zasadniczo do tego samego. Wydaje się, że
w grę wchodzą tu dwa wyjścia.
Pierwsze z nich nazywam ideą spójności historii. Głosi ona, że
z konieczności istnieje jedno spójne rozwiązanie równań fizycznych, nawet
jeśli czasoprzestrzeń jest tak odkształcona, że umożliwia przeniesienie się
w czasie. Zgodnie z tym poglądem moglibyśmy się udać rakietą w przeszłość
tylko pod warunkiem, że próba wysadzenia wyrzutni po naszym powrocie nie
powiodła się. Zapewnia to spójny obraz historii, lecz wynika z tego, że
jesteśmy do końca zdeterminowani. Nie jesteśmy panami własnego losu
i wolna wola jest tylko ułudą.
Drugą możliwością jest to, co nazywam ideą historii alternatywnych. Jej
wielkim zwolennikiem był fizyk David Deutsch i najwyraźniej o coś takiego
chodziło twórcy Powrotu do przyszłości. W tym ujęciu w jednej
alternatywnej historii niemożliwy jest powrót z przyszłości, dopóki rakieta
nie wystartuje, a zatem nie ma okazji do jej wysadzenia. Ale kiedy nasz
podróżnik powraca z przyszłości, trafia do innej alternatywnej historii,
w której ludzkość podejmuje olbrzymi wysiłek, by zbudować statek
kosmiczny, ale tuż przed jego startem pojawia się podobny statek przybyły
z drugiego krańca Galaktyki i niszczy go.
David Deutsch uzasadnia swoje poparcie dla idei historii alternatywnych
fascynacją wprowadzoną przez fizyka Richarda Feynmana koncepcją sumy
po historiach. Chodzi o to, że według mechaniki kwantowej wszechświat nie
ma jednej konkretnej historii, lecz wszelkie możliwe historie, każdą
z przypisaną jej odrębną wartością prawdopodobieństwa. Musi wśród nich
być i taka historia, w której na Bliskim Wschodzie panuje trwały pokój, ale
jej prawdopodobieństwo jest raczej niskie.
W niektórych historiach czasoprzestrzeń będzie tak odkształcona, że
obiekty takie jak rakiety będą w stanie odbyć podróż do własnej przeszłości.
Jednakże każda z historii jest kompletna i niezależna, opisując nie tylko
zakrzywioną czasoprzestrzeń, ale i znajdujące się w niej obiekty. Zatem
rakieta nie jest w stanie przenieść się do innej alternatywnej historii po swoim
powrocie, lecz musi pozostać w obrębie tej samej historii, która musi być
spójna logicznie. Tak więc wbrew temu, co twierdzi Deutsch, sądzę, że
pojęcie sumy po historiach wspiera bardziej hipotezę spójności historii
aniżeli ideę historii alternatywnych.
Wygląda więc, że jesteśmy skazani na ujęcie oparte na spójności historii.
Jednakże nie musi ono bynajmniej pociągać za sobą problemów
z determinizmem bądź wolną wolą, jeżeli historie, w których czasoprzestrzeń
jest tak odkształcona, że pozwala na przeniesienie się w czasie w skali
makroskopowej, są bardzo mało prawdopodobne. Nazwałem to hipotezą
ochrony chronologii — prawa fizyki dbają o to, by podróż w czasie w skali
makroskopowej była niemożliwa.

Czy ma jakikolwiek sens wydawanie przyjęcia dla


podróżników w czasie? Czy można się spodziewać, że
ktoś na nie przyjdzie?
W 2009 roku w moim college’u Gonville and Caius
w Cambridge wydałem przyjęcie dla podróżników na potrzeby
filmu traktującego o takich podróżach. Aby zapewnić, że
przyjdą na nie wyłącznie autentyczni podróżnicy w czasie,
rozesłałem zaproszenia dopiero po fakcie. W dniu przyjęcia
czekałem w college’u pełen nadziei, ale nikt się nie pojawił.
Byłem tym rozczarowany, lecz nie zaskoczony, ponieważ
wcześniej wykazałem, że jeśli ogólna teoria względności jest
słuszna, a gęstość energii dodatnia, to podróż w czasie nie jest
możliwa. Wszakże byłbym wręcz w siódmym niebie, gdyby
któreś z moich założeń okazało się błędne.

Wydaje się, że tym, co się dzieje, gdy czasoprzestrzeń staje się na tyle
odkształcona, że już prawie umożliwia przeniesienie się w przeszłość, jest to,
iż cząstki wirtualne stają się omal cząstkami rzeczywistymi poruszającymi
się po zamkniętych trajektoriach. Gęstość wirtualnych cząstek i ich energii
jest wtedy bardzo duża, co oznacza, że prawdopodobieństwo tych historii
skrajnie maleje. Najwyraźniej jakiś urząd ochrony chronologii czuwa, aby
świat był przyjaznym miejscem dla historyków. Niemniej problematyka
odkształceń czasu i przestrzeni jest wciąż w powijakach. Zgodnie z jedną
z wersji teorii strun, znanej jako M-teoria, która jest naszą największą
nadzieją na zunifikowanie ogólnej teorii względności i mechaniki kwantowej,
czasoprzestrzeń powinna mieć jedenaście wymiarów, a nie jedynie cztery,
których bezpośrednio doświadczamy. Jednakże siedem z owych jedenastu
wymiarów jest zwiniętych tak ciasno, że ich nie zauważamy, natomiast
pozostałe cztery wymiary są zasadniczo płaskie i składają się na to, co
nazywamy czasoprzestrzenią. Jeśli ten obraz jest poprawny, być może
będziemy kiedyś potrafili doprowadzić do wymieszania tych czterech
płaskich wymiarów z siedmioma wysoce kompaktowymi. Co w ten sposób
powstanie, tego jeszcze nie wiemy, ale niewątpliwie otworzy to ekscytujące
możliwości.
Konkludując, szybkie przemieszczanie się w przestrzeni i podróż wstecz
w czasie nie dają się wykluczyć na podstawie obecnego stanu naszej wiedzy.
Powodowałyby one poważne logiczne problemy, stąd musimy wierzyć, że
istnieje jakieś prawo ochrony chronologii niedopuszczające do tego, by
ludzie wybierali się w przeszłość i zabijali własnych rodziców. Jednak
miłośnicy fantastyki naukowej nie powinni tracić nadziei. Być może
w sukurs przyjdzie im M-teoria.
1 Przełożyła Katarzyna Bratkowska.
7. Czy ludzkość przetrwa na Ziemi?
W styczniu 2018 roku „Bulletin of the Atomic Scientists”, czasopismo
założone przez kilku fizyków, którzy w ramach Manhattan Project budowali
pierwsze bomby atomowe, przesunęło wskazówki zegara zagłady, wskaźnika
bliskości katastrofy — militarnej lub ekologicznej — zagrażającej naszej
planecie, do przodu do dwóch minut przed północą.
Zegar ten ma interesującą historię. Powstał on w 1947 roku, kiedy era
atomowa dopiero się rozpoczęła. Robert Oppenheimer, dyrektor naukowy
Manhattan Project, wspominał potem o pierwszej próbie eksplozji bomby
atomowej przed dwoma laty w lipcu 1945 roku: „Wiedzieliśmy, że teraz
świat nie będzie już taki sam. Kilku ludzi zaśmiało się, kilku rozpłakało,
większość milczała. Przyszły mi na myśl słowa z hinduskiej księgi,
Bhagawadgity: »I stałem się Śmiercią, niszczycielem światów«”.
W 1947 roku zegar zagłady został nastawiony na siedem minut przed
północą. Obecnie znaleźliśmy się bliżej globalnej katastrofy niż
kiedykolwiek od tamtego czasu, nie licząc początkowego okresu zimnej
wojny w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych XX wieku. Zegar zagłady
i jego wskazania mają oczywiście znaczenie czysto symboliczne, jednak
czuję się w obowiązku zwrócić uwagę, że tego rodzaju alarmy ostrzegawcze
podnoszone przez naukowców, których ostatnio do takiego kroku skłoniło
wyborcze zwycięstwo Donalda Trumpa, muszą być traktowane poważnie.
Czy wizja tykającego zegara lub wręcz obwieszczanie, że czas ludzkości
dobiega już końca, jest podejściem realistycznym czy alarmistycznym? Czy
tego rodzaju przestrogi są uzasadnione, czy też nie?
Mam do czasu bardzo osobisty stosunek. Po pierwsze, moja bestsellerowa
książka, głównie dzięki której stałem się znany poza środowiskiem
naukowym, nosiła tytuł Krótka historia czasu. Stąd niektórzy mogą sobie
wyobrażać, że jestem ekspertem od czasu, choć oczywiście obecnie miano
eksperta niekoniecznie jest chwalebne. Po drugie, jako ktoś, komu w wieku
dwudziestu siedmiu lat lekarze oznajmili, że ma przed sobą co najwyżej pięć
lat życia, i któremu stuknęło siedemdziesiąt sześć lat w 2018 roku, mogę się
uważać za eksperta od czasu w innym, znacznie bardziej intymnym sensie.
Mam przykrą, wręcz dojmującą świadomość upływu czasu i przeżyłem
większość swojego życia w poczuciu, że czas, jaki został mi dany, jest, jak to
mówią, na kredyt.
Niewątpliwie jest faktem, że nasz świat jest dzisiaj bardziej politycznie
niestabilny niż kiedykolwiek za mojej pamięci. Ogromna rzesza ludzi czuje
się wyalienowana zarówno pod względem ekonomicznym, jak i społecznym.
To popycha ich w ramiona populistycznych — a przynajmniej mniej
popularnych — polityków, którzy mają niewielkie doświadczenie
w rządzeniu i których umiejętność podejmowania na chłodno decyzji
w krytycznych momentach stoi wciąż pod wielkim znakiem zapytania. Być
może zatem wskazówki zegara zagłady powinny zostać przesunięte jeszcze
bliżej północy, gdyż perspektywa, że nierozważne lub wręcz wynikające ze
złej woli działania ludzi doprowadzą do Armageddonu, staje się coraz
bardziej realna.
Ziemi zagraża tyle niebezpieczeństw w rozmaitych sferach, że trudno mi
być optymistą. Zagrożenia te są zbyt poważne i zbyt liczne.
Po pierwsze, Ziemia staje się dla nas za mała. Nasze fizyczne zasoby są
uszczuplane w zatrważającym tempie. Zafundowaliśmy naszej planecie
katastrofalną zmianę klimatu. Rosnące temperatury, kurczenie się polarnych
czap lodowych, wylesienie, przeludnienie, choroby, wojny, głód, niedobory
wody pitnej i zdziesiątkowanie gatunków zwierzęcych — wszystko to są
problemy możliwe do rozwiązania, ale jak dotąd ich nie rozwiązaliśmy.
Globalnemu ociepleniu jesteśmy winni my wszyscy. Chcemy
samochodów, podróży i wyższego poziomu życia. Sęk w tym, że gdy ludzie
zorientują się, co się dzieje, może już być za późno. Gdy teraz stanęliśmy
u progu drugiej ery nuklearnej i fazy bezprecedensowych zmian
klimatycznych, na naukowcach ciąży szczególny obowiązek raz jeszcze
uświadamiać opinii publicznej i przywódcom politycznym, co grozi
ludzkości. Jako naukowcy zarówno dobrze znamy niebezpieczeństwo
związane z bronią jądrową oraz jej niszczycielskie skutki, jak i coraz lepiej
poznajemy, jak działalność człowieka i zdobycze techniki wpływają na
klimat w sposób, który może nieodwracalnie odmienić życie na Ziemi. Jako
obywatele świata czujemy powinność, by dzielić się tą wiedzą i ukazywać
opinii publicznej możliwe do uniknięcia czynniki ryzyka, z którymi mamy do
czynienia każdego dnia. Przewidujemy, że sprawy mogą przybrać najgorszy
obrót, jeśli rządy i społeczeństwa nie podejmą natychmiast działań w celu
wyeliminowania broni jądrowej i zapobieżenia dalszym zmianom klimatu.
Jednocześnie wielu z tych samych polityków kwestionuje antropogeniczne
przyczyny zmian klimatycznych, a co najmniej zdolność człowieka do ich
odwrócenia, i to właśnie w momencie, gdy świat stanął wobec perspektywy
serii poważnych kryzysów dotyczących środowiska. Zachodzi obawa, że
globalne ocieplenie przybierze charakter samonapędzający się, o ile już się to
nie stało. Topnienie czap polarnych w Arktyce i na Antarktydzie zmniejsza
ilość energii słonecznej odbijanej z powrotem w przestrzeń, jeszcze bardziej
podnosząc temperaturę. Zmiana klimatu może doprowadzić do zamierania
dżungli amazońskiej i innych lasów tropikalnych, a zatem do
wyeliminowania jednego z głównych czynników usuwania dwutlenku węgla
z atmosfery. Z kolei wzrost temperatury mórz może skutkować emisją
dużych ilości dwutlenku węgla. Oba te zjawiska zwiększyłyby efekt
cieplarniany, a zatem nasiliłyby globalne ocieplenie, co mogłoby z czasem
doprowadzić do zapanowania na Ziemi klimatu takiego jak na Wenus —
deszczów wrzącego kwasu siarkowego przy temperaturze 250 °C —
w którym ludzie nie zdołaliby przeżyć. Musimy pójść dalej niż protokół
z Kioto, międzynarodowe porozumienie podpisane w 1997 roku, i radykalnie
zredukować emisje węglowe już teraz. Dysponujemy odpowiednimi
rozwiązaniami technologicznymi, potrzeba jedynie woli politycznej.
Jesteśmy w swej masie bezmyślnymi ignorantami. Gdy w naszych
dziejach dochodziło do podobnych kryzysów, zawsze były gdzieś jeszcze
jakieś ziemie nadające się do skolonizowania. Tak postąpił Kolumb, kiedy
w 1492 roku odkrył Nowy Świat. Ale teraz nie ma już żadnego nowego
świata. Żadnej utopii kryjącej się za rogiem. Jest nam na Ziemi coraz
ciaśniej, a jedynym miejscem, gdzie moglibyśmy się ewentualnie przenieść,
są inne globy.
Wszechświat jest pełen zagrożeń. Gwiazdy pochłaniają planety, supernowe
emitują w przestrzeń śmiercionośne promieniowanie, czarne dziury zderzają
się ze sobą, a planetoidy śmigają w tę i we w tę z prędkością setek
kilometrów na sekundę. Zgoda, wszystko to sprawia, że kosmos nie
prezentuje się zbyt przyjaźnie, ale właśnie z tych powodów powinniśmy
opuścić Ziemię, zamiast tkwić na niej bez końca. Upadek planetoidy byłby
czymś, przed czym nie jesteśmy w stanie się uchronić. Ostatnie takie potężne
kolizje miały miejsce mniej więcej sześćdziesiąt sześć milionów lat temu,
kiedy to przypuszczalnie doprowadziły do wyginięcia dinozaurów,
i niechybnie wydarzą się znowu. To nie jest wymysł katastrofistów, mówią
o tym prawa fizyki i rachunek prawdopodobieństwa.
W chwili obecnej wojna jądrowa wciąż stanowi największe zagrożenie dla
ludzkości, ale o tym niemal nie pamiętamy. Wprawdzie Rosja i Stany
Zjednoczone nie trzymają już palca na przycisku atomowym, ale
przypuśćmy, że dojdzie do jakiejś awarii albo coś z arsenałów jądrowych,
jakimi wciąż dysponuje wiele państw, dostanie się w ręce terrorystów.
Ryzyko to się zwiększa, gdy nowy kraj uzyskuje broń jądrową. Nawet po
zakończeniu zimnej wojny wciąż na świecie jest dość nagromadzonej broni
jądrowej, by zabić nas wszystkich, a każde kolejne mocarstwo jądrowe
przyczynia się do destabilizacji świata. Z czasem zagrożenie jądrowe być
może zmaleje, ale pojawią się inne, zatem musimy się mieć na baczności.
Tak czy owak, uważam za prawie nieuniknione, że bądź to konflikt
jądrowy, bądź katastrofa ekologiczna obróci Ziemię w perzynę w pewnym
momencie w ciągu najbliższego tysiąclecia, co w skali geologicznej jest
zaledwie mgnieniem oka. Żywię zarówno głęboką nadzieję, jak
i przekonanie, że do tego czasu nasza przemyślna rasa znajdzie jakiś sposób
na wyrwanie się z dusznych okowów Ziemi, dzięki czemu przetrwa tę
katastrofę. Można przypuścić, że nie uda się to milionom innych gatunków
zamieszkujących Ziemię i jako ludzkość będziemy je mieli na sumieniu.
Sądzę, że postępujemy lekkomyślnie, wykazując obojętność wobec naszej
przyszłości na Ziemi. Na chwilę obecną nie mamy gdzie pójść, ale na dłuższą
metę ludzkość nie powinna trzymać wszystkich jajek w jednym koszyku, czy
raczej na jednej planecie. Mam jedynie nadzieję, że koszyk nie wypadnie
nam z rąk, zanim się nauczymy, jak przenieść się w kosmos. Niemniej
z natury jesteśmy eksploratorami wiedzionymi ciekawością. To jest czysto
ludzka cecha. To ciekawość popychała podróżników do wyruszenia w drogę,
by się naocznie przekonać, że Ziemia nie jest płaska, i ta właśnie cecha
kierowała nasze myśli ku gwiazdom, budząc w nas pragnienie, by do nich
polecieć. A kiedykolwiek dokonujemy kolejnego wielkiego skoku, takiego
jak lądowanie na Księżycu, uwznioślamy rodzaj ludzki, zbliżamy do siebie
ludzi i narody, inicjujemy nowe odkrycia i nowe technologie. Emigracja
z Ziemi może się dokonać jedynie zgodnym wysiłkiem podjętym w skali
globalnej — powinni w nim uczestniczyć wszyscy. Musimy rozbudzić na
nowo ekscytację, którą przeżywaliśmy u zarania ery lotów kosmicznych
w latach sześćdziesiątych XX wieku. Niezbędna technologia jest już niemal
w naszym zasięgu. Najwyższy czas na eksplorację innych układów
słonecznych. Kolonizacja kosmosu stanowi być może jedyny sposób na
uratowanie nas przed nami samymi. Jestem pewien, że musimy opuścić
Ziemię, bo jeśli tu zostaniemy, grozi to unicestwieniem ludzkości.

*
Zatem, nie licząc moich nadziei na eksplorację kosmosu, jak będzie
wyglądała przyszłość i jak nauka mogłaby nam służyć pomocą?
Popularna wizja roli nauki w przyszłości przedstawiona jest w serialach
fantastycznonaukowych, takich jak Star Trek. Twórcy Star Treka przekonali
mnie do wystąpienia w nim, i nawet nie musieli mnie długo namawiać.
Rola ta była dla mnie świetną zabawą, ale wspominam o niej, by
powiedzieć rzecz ważną. Niemal wszystkie wizje przyszłości, jakie powstały,
począwszy od H.G. Wellsa, miały zasadniczo charakter statyczny.
Pokazywały społeczeństwo na ogół znacznie bardziej zaawansowane od
naszego pod względem poziomu nauki, techniki i ustroju politycznego (to
ostatnie bodaj najłatwiej osiągnąć). W okresie pomiędzy chwilą obecną
a przyszłą musiały zachodzić wielkie zmiany wraz z towarzyszącymi im
napięciami i konfliktami, niemniej w prezentowanym nam czasie przyszłym
zakłada się, że osiągnięto we wszystkich dziedzinach stan bliski
doskonałości.
Kwestionuję ten obraz, gdyż zadaję sobie pytanie, czy kiedykolwiek
osiągniemy ostateczny kres postępu nauki i techniki. W żadnym momencie
w ciągu mniej więcej dziesięciu tysięcy lat, które upłynęły od ostatniej epoki
lodowcowej, ludzkość nie znajdowała się przez dłuższy czas na jednakowym
poziomie rozwoju pod względem posiadanej wiedzy i stosowanych
rozwiązań technicznych. Niejednokrotnie się trochę cofała, jak w czasach po
upadku Cesarstwa Rzymskiego, którym nadaliśmy miano średniowiecza.
Jednak liczba ludności świata, którą można uznać za miarę naszych
technicznych umiejętności pozwalających chronić życie i wyżywić się,
wzrastała nieustannie, z kilkoma wahnięciami, jak epidemia czarnej śmierci.
W ciągu ostatnich dwustu lat wzrost ten przybierał wielokrotnie charakter
eksponencjalny — w rezultacie liczba mieszkańców kuli ziemskiej skoczyła
od 1 miliarda do około 7,6 miliarda. Innymi miarami rozwoju technicznego
w obecnych czasach jest zużycie energii elektrycznej lub liczba artykułów
naukowych, które również wykazują wzrost bliski eksponencjalnemu.
W istocie mamy obecnie tak zawyżone oczekiwania, że niektórzy ludzie
czują się oszukani przez polityków i naukowców, gdyż nie zrealizowała się
żadna z utopijnych wizji przyszłości. Na przykład film 2001: Odyseja
kosmiczna pokazywał, że mamy bazę na Księżycu i wysyłamy statek
z ludzką, czy też raczej należałoby powiedzieć rozumną, załogą na Jowisza.
Nic nie wskazuje, by postęp naukowy i techniczny miał w bliskiej
przyszłości ulec radykalnemu zahamowaniu i zatrzymać się. A już na pewno
nie do czasów Star Treka, które są odległe zaledwie o 350 lat. Niemniej
aktualne tempo wzrostu nie może się utrzymać przez następne tysiąclecie.
W przeciwnym wypadku około roku 2600 ludzie na kuli ziemskiej będą stali
ramię przy ramieniu, a zapotrzebowanie na elektryczność dojdzie do takiego
poziomu, że nasza planeta rozgrzeje się do czerwoności. Gdybyśmy zaczęli
układać nowo opublikowane książki w rzędzie jedna obok drugiej, przy
obecnym tempie ich produkcji musielibyśmy się poruszać z prędkością stu
pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, aby dotrzymać kroku przyrastającemu
rzędowi. Oczywiście w 2600 roku nowe dzieła literackie i naukowe będą
miały wyłącznie formę elektroniczną, a nie drukowaną. Niemniej, gdyby
eksponencjalny wzrost trwał dalej, w mojej działce fizyki teoretycznej
publikowano by dziesięć artykułów na sekundę i nikt nie nadążałby z ich
czytaniem.
Jest jasne, że wzrostu eksponencjalnego nie da się kontynuować bez
końca. Cóż się zatem stanie? Jedną z możliwości jest, że jakiś kataklizm,
choćby wywołana przez nas samych wojna jądrowa, zetrze ludzkość
z powierzchni Ziemi. A jeśli nawet nie unicestwimy siebie bez reszty, może
być tak, że popadniemy w stadium zezwierzęcenia i barbarzyństwa, jak
w początkowej scenie Terminatora.
Jak będzie się rozwijać nasza nauka i technika w ciągu następnego
tysiąclecia? Na to pytanie bardzo trudno odpowiedzieć. Zaryzykuję jednak
i przedstawię swoje własne prognozy na przyszłość. Jest pewna szansa, że się
one sprawdzą w odniesieniu do następnych stu lat, ale jeśli chodzi o resztę
tysiąclecia, są to wyłącznie czyste spekulacje.
Nauka we współczesnym rozumieniu zaczęła się mniej więcej w tym
samym czasie co kolonizacja przez Europejczyków Ameryki Północnej, i pod
koniec XIX stulecia wydawało się, że jesteśmy już bliscy całkowitego
zrozumienia wszechświata w kategoriach tego, co obecnie określamy jako
fizykę klasyczną. Ale, jak wiemy, w XX wieku okazało się, że energia
występuje w nieciągłych porcjach zwanych kwantami, a Max Planck i inni
sformułowali teorię nowego typu, której nadano nazwę mechanika
kwantowa. Ukazywała ona diametralnie odmienną wizję świata, w którym
rzeczy nie mają jednej konkretnej historii, lecz każdą możliwą historię
z określonym prawdopodobieństwem. Gdy schodzimy na poziom
indywidualnych cząstek, ich możliwe historie muszą obejmować trajektorie
przebywane szybciej od światła, a nawet trajektorie biegnące wstecz
w czasie. Przy czym tego rodzaju trajektorie nie są czymś z kategorii aniołów
na łebku szpilki, lecz mają obserwowalne konsekwencje. Nawet to, co
wydaje się nam próżnią, jest pełne cząstek poruszających się po zapętlonych
trajektoriach czasoprzestrzennych, to znaczy przemieszczają się do przodu
w czasie z jednej strony pętli i do tyłu w czasie z drugiej strony.
Sęk w tym, że ponieważ czasoprzestrzeń ma nieskończenie wiele punktów,
istnieje nieskończenie wiele możliwych zapętlonych trajektorii cząstek,
a nieskończenie wiele zapętlonych trajektorii cząstek miałoby nieskończoną
ilość energii, wskutek czego przestrzeń i czas zwinęłyby się do pojedynczego
punktu. Nawet autorzy fantastyki naukowej nie wymyślili czegoś równie
osobliwego. Poradzenie sobie z ową nieskończoną energią wymaga sporej
dawki naprawdę kreatywnej księgowości i większość wysiłku w fizyce
teoretycznej w ciągu ostatnich dwudziestu lat włożono w poszukiwanie
teorii, w której wszystkie te zapętlone trajektorie czasoprzestrzenne
wzajemnie by się znosiły. Tylko wówczas bylibyśmy w stanie zunifikować
mechanikę kwantową z ogólną teorią względności Einsteina, uzyskując pełną
teorię zawierającą fundamentalne prawa rządzące wszechświatem.
Jakie są widoki na to, że tą teorią będziemy dysponować w następnym
tysiącleciu? Powiedziałbym, że bardzo dobre, ale w końcu jestem optymistą.
W 1980 roku stwierdziłem, że moim zdaniem zachodzi szansa 50 na 50, że
pełną jednolitą teorię odkryjemy w ciągu dwudziestu lat. Od tamtego czasu
dokonaliśmy znacznych postępów w tym kierunku, lecz nie wygląda na to,
byśmy byli bliżej teorii ostatecznej. Czy Święty Graal fizyki zawsze będzie
się nam wymykał z rąk? Nie sądzę, by tak było.
Na początku XX wieku rozumieliśmy świat w skali fizyki klasycznej,
która daje dobre wyniki aż do mniej więcej jednej setnej milimetra. Badania
w zakresie fizyki atomu w ciągu pierwszych trzydziestu lat owego stulecia
dostarczyły nam wiedzy o tym, co się dzieje na odległościach rzędu jednej
milionowej milimetra. Od tego czasu fizyka jądrowa i fizyka wysokich
energii przeniosły nas do skali mniejszej o kolejny czynnik rzędu miliarda.
Mogłoby się wydawać, że można to kontynuować w nieskończoność,
docierając do struktur coraz to mniejszych i mniejszych. Jednakże ów proces
odsłaniania kolejnych warstw rzeczywistości fizycznej ma swój kres,
podobnie jak w przypadku włożonych jedna w drugą rosyjskich matrioszek.
W końcu wyjmujemy najmniejszą lalkę, której nie da się już rozebrać.
W fizyce tę najmniejszą lalkę nazywamy długością Plancka i odpowiada ona
milimetrowi podzielonemu przez sto tysięcy miliardów miliardów miliardów.
Nie jesteśmy w stanie zbudować akceleratorów, które pozwoliłyby nam
badać, co się dzieje na tak małych odległościach, gdyż musiałyby być
większe od Układu Słonecznego, i nie ma żadnych szans, by ich budowę
udało się zatwierdzić w obecnej sytuacji finansowej. Na szczęście niektóre
konsekwencje naszych teorii mogą być badane przy użyciu aparatury
znacznie mniej imponujących rozmiarów.
Nie jest możliwe zejście na poziom długości Plancka w laboratorium,
jakkolwiek jesteśmy w stanie badać Wielki Wybuch, aby uzyskać
empiryczne dane dla wyższych energii i mniejszych skal długości niż
osiągalne na Ziemi. Jednakże przy poszukiwaniach ostatecznej teorii
wszystkiego będziemy musieli w znacznym stopniu odwoływać się do
matematycznego piękna i spójności logicznej.
Przedstawiona w Star Treku wizja przyszłości, w której osiągamy
zaawansowany, lecz zasadniczo statyczny poziom, może się okazać
prawdziwa w odniesieniu do naszej znajomości fundamentalnych praw, które
rządzą wszechświatem. Nie sądzę jednak, byśmy kiedykolwiek osiągnęli stan
stacjonarny pod względem wykorzystania tych praw. Teoria ostateczna nie
będzie nakładała żadnych ograniczeń na złożoność systemów, jakie możemy
zbudować, i to właśnie w zakresie tej złożoności, moim zdaniem, dokona się
najistotniejszy rozwój w ciągu następnego tysiąclecia.

*
Zdecydowanie najbardziej złożonymi systemami, jakimi dysponujemy, są
nasze własne ciała. Życie przypuszczalnie zrodziło się w pierwotnych
oceanach, który pokrywały powierzchnię Ziemi przed czterema miliardami
lat. Jak faktycznie do tego doszło, nie wiemy. Być może w wyniku
przypadkowych zderzeń atomów utworzyły się makromolekuły, które były
w stanie się powielać i łączyć w bardziej złożone struktury. Wiemy jednak,
że trzy i pół miliarda lat temu pojawiła się wysoce złożona cząsteczka DNA
będąca podstawą wszelkiego życia na Ziemi. Ma ona strukturę podwójnej
helisy, którą w 1953 roku odkryli Francis Crick i James Watson
w laboratorium Cavendisha w Cambridge. Łańcuchy podwójnej helisy
połączone są parami kwasów nukleinowych, co przypomina szczeble
w spiralnej drabinie. Istnieją cztery rodzaje kwasów nukleinowych: cytozyna,
guanina, adenina i tymina. Porządek, w którym poszczególne kwasy
nukleinowe występują w tej spiralnej drabinie, koduje informację genetyczną,
dzięki czemu cząsteczka DNA może dać początek nowemu organizmowi
i powielić się. Gdy DNA wykonuje własne kopie, występują losowe pomyłki
w porządku kwasów nukleinowych wzdłuż spirali. W większości
przypadków uniemożliwiają one dalsze powielanie się DNA i takie błędy
genetyczne, czy też mutacje, jak się je nazywa, po prostu wymierają.
Jednakże zdarza się, że dany błąd, czyli mutacja, w istocie zwiększa szansę
na to, by DNA przetrwało i powieliło się. W ten sposób informacja zawarta
w sekwencji kwasów nukleinowych stopniowo ewoluuje i zwiększa swoją
złożoność. Ten dobór naturalny mutacji odkrył w 1858 roku inny uczony
z Cambridge, Charles Darwin, choć nie był on wówczas w stanie podać jego
mechanizmu.
Jako że ewolucja biologiczna jest w zasadzie błądzeniem losowym po
przestrzeni wszystkich genetycznych możliwości, dokonuje się ona w bardzo
wolnym tempie. Stopień złożoności, czyli liczba bitów informacji
zakodowanej w DNA, odpowiada mniej więcej liczbie kwasów
nukleinowych w tej cząsteczce. Każdy bit informacji można uważać za
odpowiedź na jedno pytanie tak/nie. Przez pierwsze dwa miliardy lat tempo
narastania stopnia złożoności DNA musiało być rzędu jednego bitu
informacji na sto lat, lecz potem stopniowo zwiększyło się do około jednego
bitu rocznie w ciągu ostatnich kilku milionów lat. Tymczasem teraz jesteśmy
u progu nowej ery, w której będziemy potrafili zwiększać złożoność naszego
DNA bez oglądania się na powolny proces ewolucji biologicznej. W ciągu
ostatnich dziesięciu tysięcy lat ludzkie DNA zmieniło się jedynie niewiele.
Ale w następnym tysiącleciu prawdopodobnie uda się nam zmodyfikować je
gruntownie. Oczywiście wielu ludzi nadal będzie wzywać do zabronienia
inżynierii genetycznej u człowieka, lecz wątpię, by doprowadzili do
wprowadzenia takiego zakazu. Inżynieria genetyczna roślin i zwierząt będzie
dozwolona ze względów gospodarczych, trudno więc będzie uniknąć tego, by
ktoś nie próbował jej zastosować do ludzi. Jeśli na świecie nie zapanuje
ustrój totalitarny, niechybnie gdzieś na świecie zaczną powstawać pierwsze
ulepszone wersje człowieka.

Jakie jest największe zagrożenie dla przyszłości naszej


planety?

Mógłby to być upadek planetoidy, niebezpieczeństwo, przed


którym nie jesteśmy w stanie się uchronić. Jednak ostatnia
wielka katastrofa tego rodzaju zdarzyła się około
sześćdziesięciu sześciu milionów lat temu, kiedy to
spowodowała wyginięcie dinozaurów. Bardziej bezpośrednim
zagrożeniem jest samonapędzająca się zmiana klimatu.
Podniesienie temperatury oceanów roztopiłoby polarne czapy
lodowe i spowodowało uwolnienie do atmosfery ogromnych
ilości dwutlenku węgla. Obydwa te zjawiska mogłyby
doprowadzić do tego, że będziemy mieli klimat taki jak na
Wenus, z temperaturą 250°C.

Niewątpliwie powstanie kasty ludzi ulepszonych stworzy ogromne


społeczne i polityczne problemy związane z tymi, którzy nie zostali
zmodyfikowani. Nie uważam, by inżynieria genetyczna człowieka była
czymś dobrym. Stwierdzam jedynie, że przypuszczalnie dojdzie do niej
w ciągu następnego tysiąclecia, czy tego chcemy, czy nie. Dlatego właśnie
nie wierzę w spełnienie wizji przyszłości ze Star Treka, według której ludzie
za trzysta pięćdziesiąt lat są zasadniczo tacy sami. Sądzę, że modyfikacja
ludzkiego DNA nastąpi w istocie bardzo szybko.
Pod pewnym względem potrzebujemy wszakże poprawienia swoich cech
mentalnych i fizycznych, jeśli mamy sobie poradzić z coraz bardziej
złożonym światem wokół nas, oraz podjąć nowe wyzwania, jak podróże
kosmiczne. Jest to także niezbędne, jeśli układy biologiczne mają zachować
przewagę nad elektronicznymi. W chwili obecnej komputery biją nas o wiele
dystansów szybkością, lecz nie wykazują najmniejszych oznak inteligencji.
Nie ma w tym nic zaskakującego, gdyż stopień ich złożoności jest na razie
mniejszy niż mózgu dżdżownicy, gatunku, który raczej nie słynie z walorów
intelektualnych. Jednak do komputerów stosuje się jedna z wersji prawa
Moore’a, zgodnie z którym ich szybkość i złożoność podwaja się co
osiemnaście miesięcy. Mamy tu do czynienia z jednym z tych
eksponencjalnych wzrostów, które ewidentnie nie mogą trwać
w nieskończoność, i w istocie już zaczął on zwalniać. Niemniej szybkie
tempo rozwoju będzie się prawdopodobnie utrzymywać, dopóki komputery
nie dorównają złożonością mózgowi ludzkiemu. Niektórzy ludzie twierdzą,
że komputery nigdy nie posiądą inteligencji w pełnym tego słowa znaczeniu,
niezależnie od tego, co się wydarzy. Ale wydaje mi się, że skoro wysoce
złożone cząsteczki chemiczne mogą wykształcić inteligencję u ludzi, to
równie złożone układy elektroniczne są w stanie doprowadzić do tego, by
komputery zachowywały się inteligentnie. A gdy tylko staną się inteligentne,
będą zapewne mogły konstruować kolejne komputery o jeszcze większej
złożoności i inteligencji.
To dlatego właśnie nie wierzę w przedstawiany w fantastyce naukowej
obraz przyszłości jako zaawansowanej, lecz stacjonarnej. Spodziewam się
raczej zwiększania złożoności w szybkim tempie zarówno w sferze
biologicznej, jak i elektronicznej. Nie nastąpi to jeszcze w ciągu najbliższych
stu lat, i to jest wszystko, co możemy na razie wiarygodnie przewidzieć.
Natomiast zmiany, jakie zajdą do końca bieżącego tysiąclecia, o ile w ogóle
dotrwamy do tego czasu, będą miały charakter fundamentalny.
Lincoln Steffens powiedział kiedyś: „Zobaczyłem przyszłość i ona działa”.
W rzeczy samej mówił on o Związku Radzieckim, w którym, jak wiemy,
z tym działaniem było nie najlepiej. Niemniej sądzę, że obecny porządek
świata ma przyszłość, choć będzie ona diametralnie odmienna od naszych
czasów.
8. Czy powinniśmy skolonizować
kosmos?
Dlaczego w ogóle latamy w kosmos? Jaki ma sens wkładanie olbrzymiego
wysiłku i pieniędzy tylko po to, by zdobyć parę grudek księżycowego
gruntu? Czyż nie ma ważniejszych rzeczy tu, na Ziemi? Oczywista
odpowiedź brzmi: ponieważ on jest i otacza nas ze wszystkich stron. Nie
wychylać nosa poza Ziemię to byłoby tak, jak gdyby rozbitek na bezludnej
wyspie za nic nie chciał się z niej wydostać. Musimy eksplorować Układ
Słoneczny, by znaleźć ewentualne inne miejsca, gdzie byliby w stanie żyć
ludzie.
Pod pewnymi względami nasza sytuacja przypomina czasy w Europie
przed 1492 rokiem. Wtedy też zapewne szermowano argumentami, że szkoda
pieniędzy na wysłanie Kolumba w rejs w nieznane. A jednak odkrycie
Nowego Świata radykalnie odmieniło również starą Europę. Pomyślcie tylko,
że nie mielibyśmy Big Maca ani KFC. Zasiedlenie kosmosu będzie miało
jeszcze większe znaczenie, gdyż całkowicie odmieni przyszłość ludzkości,
a może nawet jest warunkiem, byśmy w ogóle mieli jakąkolwiek przyszłość.
Nie rozwiąże ono palących problemów tu, na naszej planecie, ale ukaże nam
je w innej perspektywie i sprawi, że będziemy kierować wzrok ku gwiazdom,
bez poczucia, że jesteśmy skazani na Ziemię. Obyśmy dzięki temu potrafili
się zjednoczyć w obliczu wspólnego zagrożenia.
To byłaby strategia długoterminowa, przez co rozumiem skalę setek,
a nawet tysięcy lat. Moglibyśmy zbudować bazę na Księżycu w ciągu
trzydziestu lat, dolecieć na Marsa w ciągu pięćdziesięciu lat i eksplorować
księżyce planet zewnętrznych w perspektywie dwustu lat. Mówiąc
o „doleceniu”, mam na myśli statek z ludzką załogą. Jeździliśmy już zdalnie
sterowanymi łazikami po Marsie i wysłaliśmy automatyczną sondę do
Tytana, księżyca Saturna, ale jeśli mamy na względzie przyszłość ludzkości,
musimy tam wybrać się sami.
Wyjście w kosmos nie będzie przedsięwzięciem tanim, ale będzie
wymagać jedynie drobnego ułamka ziemskich zasobów. Budżet NASA
pozostaje mniej więcej taki sam w liczbach bezwzględnych po uwzględnieniu
inflacji od czasów misji Apollo, lecz zmniejszył się od 0,3% amerykańskiego
dochodu narodowego brutto w 1970 roku do około 0,1% w 2017 roku. Nawet
gdybyśmy musieli zwiększyć międzynarodowy budżet dwudziestokrotnie, by
na poważnie podjąć eksplorację kosmosu, wciąż będzie to stanowiło jedynie
drobny ułamek dochodu brutto państw świata.
Zawsze znajdą się tacy, którzy będą argumentować, że lepiej byłoby
wydać pieniądze na rozwiązanie naszych ziemskich problemów, jak zmiana
klimatu i zanieczyszczenie środowiska, a nie marnować je na, być może
bezskuteczne, poszukiwania nowej planety do zamieszkania. Nie neguję
ogromnej wagi walki ze zmianami klimatu i globalnym ociepleniem,
niemniej da się robić to wszystko, a przy tym przeznaczyć ćwierć procentu
dochodu światowego brutto na wyprawy kosmiczne. Czyż nasza przyszłość
nie zasługuje na ćwiartkę procentu?
W latach sześćdziesiątych XX wieku byliśmy zgodni, że kosmos wart jest
podjęcia wielkiego wysiłku. W 1962 roku prezydent Kennedy przyrzekł, że
Amerykanie postawią nogę na Księżycu do końca dekady. 20 lipca 1969 roku
Buzz Aldrin i Neil Armstrong wylądowali na powierzchni Księżyca, co
odmieniło przyszłość ludzkości. Ja byłem wówczas dwudziestosiedmioletnim
pracownikiem naukowym w Cambridge i nie oglądałem transmisji. Gdy
odbywało się lądowanie, jako uczestnik konferencji w Liverpoolu
poświęconej osobliwościom słuchałem właśnie wykładu René Thoma o teorii
katastrof. W tamtych czasach nie było czegoś takiego jak wideo na żądanie,
a my nie mieliśmy telewizora, ale mój dwuletni syn wszystko mi opisał.
Kosmiczny wyścig przyczynił się do powszechnej fascynacji nauką
i przyspieszył nasz rozwój techniczny. Wielu dzisiejszych badaczy
postanowiło zająć się nauką właśnie po obejrzeniu transmisji z Księżyca,
chcąc dowiedzieć się czegoś więcej o nas i naszym miejscu we
wszechświecie. Ukazały nam one świat z nowej perspektywy, skłaniając do
postrzegania naszej planety jako całości. Jednakże po ostatnim lądowaniu na
Księżycu w 1972 roku, wobec braku przyszłych planów kolejnych
kosmicznych misji załogowych, zainteresowanie opinii publicznej osłabło.
Szło to w parze z ogólnym rozczarowaniem nauką na Zachodzie, ponieważ
mimo ogromnych korzyści, jakie przyniosła, nie rozwiązała problemów
społecznych, które w coraz większym stopniu absorbowały powszechną
uwagę.
Nowy program kosmicznych lotów załogowych mógłby znacząco ożywić
społeczny entuzjazm dla kosmosu i generalnie dla nauki. Misje automatyczne
są o wiele tańsze i dostarczają więcej danych naukowych, ale nie
przemawiają tak bardzo do ludzkiej wyobraźni. No i nie przyczyniają się do
ekspansji człowieka w kosmosie, co moim zdaniem powinno stanowić naszą
długoterminową strategię. Wyznaczenie konkretnego celu w postaci bazy na
Księżycu do 2050 roku oraz wylądowania ludzi na Marsie do 2070 roku
odrodziłoby program kosmiczny i nadało mu cel, analogicznie jak to było
w przypadku księżycowej zapowiedzi prezydenta Kennedy’ego w latach
sześćdziesiątych XX wieku. Pod koniec 2017 roku Elon Musk ogłosił plany
SpaceX utworzenia bazy księżycowej i wysłania misji na Marsa do
2022 roku, a prezydent Trump podpisał wytyczne polityki kosmicznej USA,
zgodnie z którymi NASA powinna znów skupić się na eksploracji
i odkryciach — być może zatem dotrzemy tam jeszcze szybciej.
Ożywienie zainteresowania kosmosem umocni także społeczną pozycję
nauki. Niski prestiż nauki i naukowców ma poważne konsekwencje. Żyjemy
w społeczeństwie coraz bardziej zależnym od nauki i techniki, a mimo to
coraz mniej młodych ludzi obiera karierę naukową. Nowy ambitny program
kosmiczny może zafascynować młodzież i zachęcić do studiowania
szerokiego zakresu dyscyplin przyrodniczych, nie tylko astrofizyki i nauk
o kosmosie.
Odnosi się to również do mnie. Zawsze marzyłem o tym, by polecieć
w kosmos. Ale przez bardzo wiele lat sądziłem, że pozostanie to tylko
marzeniem. Przykuty do wózka inwalidzkiego tu, na Ziemi, jakże bym mógł
doświadczyć majestatu kosmosu inaczej niż poprzez wyobraźnię i moje
badania w zakresie fizyki teoretycznej. Nie przypuszczałem, bym
kiedykolwiek miał sposobność zobaczyć z orbity naszą piękną planetę bądź
spojrzeć w głąb bezkresnej przestrzeni. To było zarezerwowane dla
astronautów, garstki szczęśliwców, którym dane jest przeżywać cudowność
i emocje lotów kosmicznych. Ale nie doceniłem energii i entuzjazmu tych,
których misją jest wykonanie pierwszego kroku w naszym wychodzeniu poza
Ziemię. I tak w 2007 roku poszczęściło mi się, że mogłem polecieć
samolotem przeznaczonym do testowania nieważkości i doświadczyć tego
stanu. Trwał on jedynie cztery minuty, ale było to coś zdumiewającego.
Mógłbym w nim pozostawać bez końca.
Przytaczano wówczas moje słowa, iż obawiam się, że ludzkość nie będzie
miała przyszłości, jeśli nie wyjdziemy w kosmos. Byłem wtedy o tym
głęboko przekonany i jestem nadal. I mam nadzieję, że pokazałem, iż w locie
kosmicznym może wziąć udział każdy. Wierzę, że jest to zadanie
naukowców, takich jak ja, wraz z innowacyjnymi przedsiębiorcami
komercyjnymi, by robić wszystko, co w naszej mocy w celu propagowania
atrakcyjności i magii lotów kosmicznych.
Ale czy człowiek może przebywać przez długi czas w kosmosie? Nasze
doświadczenia z ISS, Międzynarodową Stacją Kosmiczną, pokazują, że jest
w pełni możliwe, by ludzie przetrwali wielomiesięczny pobyt z dala od
Ziemi. Jednakże brak siły ciężkości na orbicie powoduje wiele
niepożądanych zmian fizjologicznych, w tym osłabienie kości, jak również
nastręcza praktyczne problemy w płynami i tak dalej. Należałoby zatem
dążyć do tego, by długoterminowa baza dla ludzi została założona na
planecie lub na księżycu. Umieszczenie jej pod powierzchnią zapewniałoby
izolację termiczną oraz ochronę przed meteorytami i promieniowaniem
kosmicznym. Taka planeta lub księżyc służyłyby również jako źródło
surowców, niezbędne, o ile pozaziemska społeczność ma być
samowystarczalna, niezależna od Ziemi.
Jakie mogłyby być zatem możliwe lokalizacje ludzkiej kolonii w Układzie
Słonecznym? Najbardziej oczywistym miejscem jest Księżyc. Lądowaliśmy
już na nim i jeździliśmy po jego powierzchni łazikiem. Jednakże Księżyc ma
niewielkie rozmiary i nie ma ani atmosfery, ani pola magnetycznego, które
odchylałoby cząstki wiatru słonecznego, jak na Ziemi. Nie ma tam wody
w stanie ciekłym, choć być może jest lód wodny w kraterach na obu
biegunach. Kolonia księżycowa wykorzystywałaby go jako źródło tlenu,
a źródłem energii byłby reaktor jądrowy lub panele słoneczne. Księżyc
mógłby stanowić bazę wypadową do lotów w inne rejony Układu
Słonecznego.
Mars jest naturalnym następnym celem. Obiega on Słońce o połowę dalej
niż Ziemia, a zatem otrzymuje o połowę mniej energii słonecznej. Kiedyś
w przeszłości występowało na nim pole magnetyczne, ale uległo
rozproszeniu cztery miliardy lat temu, w wyniku czego Mars pozostał bez
ochrony przed wiatrem słonecznym, co pozbawiło go większości atmosfery,
pozostawiając zaledwie ciśnienie atmosferyczne o wartości 1% ciśnienia
ziemskiego. Jednakże ciśnienie to musiało być kiedyś znacznie wyższe,
ponieważ obserwujemy coś, co wygląda na kanały odpływowe i wyschnięte
jeziora, choć obecnie na powierzchni Marsa nie może istnieć woda w stanie
ciekłym, gdyż w warunkach bliskich próżni natychmiast by wyparowała. To
mogłoby świadczyć o tym, że w jakiejś wcześniejszej epoce na Marsie było
ciepło i mokro, więc mogło wówczas dojść do powstania życia, czy to
samorzutnie, czy poprzez panspermię (to znaczy przeniesione skądinąd
z wszechświata). Aktualnie nie stwierdzamy na Marsie żadnych oznak życia,
lecz gdybyśmy znaleźli dowody na istnienie tam kiedyś jakichś organizmów,
wskazywałoby to, że prawdopodobieństwo narodzin życia na planecie, gdzie
występują odpowiednie warunki, jest stosunkowo wysokie. Musimy być
jednak ostrożni, by nie zaciemnić tej kwestii poprzez zanieczyszczenie Marsa
żywymi organizmami z Ziemi. Analogicznie musimy się starać, by nie
przywieźć na Ziemię ewentualnych mikrobów marsjańskich. Nie bylibyśmy
na nie odporni i mogłoby to się skończyć unicestwieniem życia na Ziemi.
NASA wysłała na Marsa wiele sond, poczynając od Marinera
4 w 1964 roku. Badała również tę planetę za pomocą umieszczonych na jej
orbicie satelitów, z których ostatnim był Mars Reconnaissance Orbiter.
Znalazły one głębokie wąwozy i najwyższe góry w Układzie Słonecznym.
Niektóre misje bezzałogowe lądowały na powierzchni Marsa, ostatnio były to
dwa marsjańskie łaziki, które przesłały nam zdjęcia wyschniętego
pustynnego krajobrazu. Podobnie jak na Księżycu, wodę i tlen będzie można
ewentualnie otrzymać z lodu z okolic okołobiegunowych. W dziejach Marsa
występowały czynne wulkany, które być może wyrzuciły surowce mineralne
i metale na powierzchnię, zatem marsjańscy koloniści będą mogli je
wykorzystać.
Księżyc i Mars są najlepiej nadającymi się na kosmiczne kolonie
miejscami w Układzie Słonecznym. Na Merkurym i Wenus jest zbyt gorąco,
natomiast Jowisz i Saturn to gazowe olbrzymy nieposiadające stałej
powierzchni. Księżyce marsjańskie są bardzo małe i nie zapewniają lepszych
warunków niż sam Mars. W grę wchodzą niektóre z księżyców Jowisza
i Saturna. Europa, księżyc Jowisza, ma zmarzniętą powierzchnię pokrytą
lodem, ale niewykluczone, że pod tą powierzchnią występują pokłady wody,
w której mogło się rozwinąć życie. Jak moglibyśmy się o tym przekonać?
Czy powinniśmy wylądować na Europie i wwiercić się w głąb?
Tytan, księżyc Saturna, jest większy od naszego Księżyca i ma większą
masę oraz gęstą atmosferę. Zrealizowana pod egidą NASA i Europejskiej
Agencji Kosmicznej misja Cassini-Huygens umieściła na Tytanie lądownik,
który przesłał na Ziemię fotografie z jego powierzchni. Jednak wskutek dużej
odległości od Słońca jest tam bardzo zimno i nie bardzo by mi odpowiadało
mieszkać nad jeziorem ciekłego metanu.
Ale może warto uczynić śmiały krok i wyjść poza Układ Słoneczny?
Nasze obserwacje wskazują, że pokaźny odsetek gwiazd ma układy
planetarne. Jak dotąd jesteśmy w stanie wykryć jedynie planety olbrzymy,
jak Jowisz i Saturn, jednak można racjonalnie przypuszczać, że krążą wokół
nich także mniejsze planety podobne do Ziemi. Niektóre z nich będą leżały
w strefie Złotowłosej, w obrębie której odległość od gwiazdy mieści się
w zakresie pozwalającym na występowanie wody w stanie ciekłym na ich
powierzchni. W promieniu trzydziestu lat świetlnych od Ziemi znajduje się
około tysiąca gwiazd. Gdyby 1% z nich miał planety o rozmiarach Ziemi
w strefie Złotowłosej, mielibyśmy dziesięć kandydatur do roli Nowego
Świata.
Przykładem może być Proxima b. Ta najbliższa egzoplaneta, znajdująca
się w odległości czterech i pół roku świetlnego, obiega gwiazdę Proxima
Centauri należącą do układu potrójnego Afa Centauri. Jak wykazują
najnowsze badania, jest ona pod wieloma względami podobna do Ziemi.
Dotarcie do tych odległych globów jest nierealne na obecnym poziomie
techniki, ale podpierając się wyobraźnią, możemy obrać podróże
międzygwiezdne za cel długoterminowy — w ciągu następnych dwustu do
pięciuset lat. Szybkość, z jaką możemy wysłać rakietę, zależy od dwóch
czynników — prędkości gazów wylotowych oraz ułamka masy, jaki rakieta
traci przy przyspieszaniu. Szybkość gazów wylotowych rakiet na paliwo
chemiczne jak te, których używamy do tej pory, wynosi około trzech
kilometrów na sekundę. Poprzez odrzucenie 30% swojej masy są one
w stanie zwiększyć prędkość o pół kilometra na sekundę, by następnie znów
zwolnić. Według NASA lot na Marsa trwałby zaledwie dwieście
sześćdziesiąt dni, plus minus dziesięć dni, przy czym niektórzy naukowcy
z NASA przewidują, że byłoby to o połowę mniej, czyli tylko sto trzydzieści
dni.
Natomiast dotarcie do najbliższego układu gwiazdowego zajęłoby trzy
miliony lat. Aby poruszać się szybciej, potrzebujemy znacznie większej
szybkości odrzutu, niż jest w stanie wytworzyć paliwo chemiczne —
mogłoby ją zapewnić światło. Potężna wiązka światła emitowana z tyłu
rakiety popychałaby ją do przodu. Reakcje termojądrowe, zużywając 1%
masy rakiety, byłyby w stanie dostarczyć 1% potrzebnej energii. Resztę
musielibyśmy uzyskać poprzez anihilację materii z antymaterią bądź jako
zupełnie nowy, nieznany dotąd, rodzaj energii. W istocie odległość do Alfa
Centauri jest tak wielka, że aby dolecieć do niej w ciągu jednego ludzkiego
życia, statek kosmiczny musiałby zabrać zapas paliwa równy mniej więcej
połowie masy wszystkich gwiazd w Galaktyce. Innymi słowy, na obecnym
poziomie technicznym podróże gwiazdowe są zasadniczo niewykonalne. Nie
ma żadnych widoków na to, byśmy w układzie Alfa Centauri spędzali
wakacje.
Mamy szansę to zmienić dzięki wyobraźni i nieszablonowemu myśleniu.
W 2016 roku wraz z przedsiębiorcą Jurijem Milnerem zainicjowaliśmy
Breakthrough Starshot, długoterminowy program badawczo-rozwojowy,
którego celem jest doprowadzenie do tego, by podróże międzygwiezdne stały
się rzeczywistością. Jeśli nam się powiedzie, wyślemy sondę do Alfa
Centauri za życia obecnych mieszkańców Ziemi. Potem jeszcze do tego
wrócę.
Jak będzie wyglądała ta misja? Jak dotąd eksplorowaliśmy jedynie nasze
najbliższe kosmiczne otoczenie. Po czterdziestu latach nasz najśmielszy
wysłannik, Voyager, doleciał zaledwie na skraj przestrzeni
międzygwiazdowej. Jego szybkość, osiemnaście kilometrów na sekundę,
oznacza, że dotarcie do Alfa Centauri zajęłoby mu siedemdziesiąt tysięcy lat.
Ten układ dzieli od nas 4,37 roku świetlnego, czyli ponad czterdzieści
bilionów kilometrów. Jeśli obecnie są tam jakieś rozumne istoty, to
pozostaną w błogiej nieświadomości faktu, że Donald Trump został
prezydentem.
Jest jasne, że wkraczamy w nową erę kosmiczną. Pierwsi prywatni
astronauci podejmą misję pionierską, a pierwsze wyprawy będą
niesamowicie kosztowne, lecz mam nadzieję, że z czasem loty kosmiczne
staną się dostępne dla coraz większej liczby mieszkańców Ziemi. Wysyłanie
kolejnych pasażerów w kosmos nada nowy wymiar naszej planecie i naszym
powinnościom jako jej gospodarzy, a także pomoże nam lepiej uświadomić
sobie nasze miejsce i przyszłość w kosmosie — zgodnie z moim głębokim
przekonaniem stanowiącym nasze ostateczne przeznaczenie.
Breakthrough Starshot jest realną sposobnością, aby już teraz eksplorować
kosmos pod kątem wynajdowania i oceniania miejsc do możliwej
kolonizacji. Misja ta w założeniu ma być testem słuszności koncepcji
z uwzględnieniem trzech elementów — miniaturowe statki kosmiczne, napęd
świetlny i lasery z synchronizacją fazy. Star Chip, w pełni funkcjonalna
sonda kosmiczna o rozmiarach zredukowanych do kilku centymetrów, będzie
przymocowana do żagla świetlnego. Wykonany z metamateriałów żagiel
świetlny ma masę nie większą niż kilka gramów. Przewidziane jest
wprowadzenie na orbitę około tysiąca takich „nanosond” wraz z żaglami
świetlnymi. Wiązki z zespołu laserów rozmieszczonych na obszarze
o kilometrowej średnicy na powierzchni Ziemi zostaną połączone w jedną
potężną wiązkę, która po przebiciu się przez atmosferę popchnie żagle sond
na orbicie z mocą kilkudziesięciu megawatów.
Istotą tej nowatorskiej koncepcji jest to, że nanosondy będą dosłownie
leciały na promieniu światła, podobnie jak Einstein w wieku szesnastu lat
marzył, by dosiąść promienia świetlnego. Tyle że nie z pełną prędkością
światła, lecz z jedną piątą jej wartości, czyli sto sześćdziesiąt milionów
kilometrów na godzinę. W takim tempie miną Marsa w mniej niż godzinę,
Plutona w ciągu paru dni, wyprzedzą Voyagera w niecały tydzień i osiągną
Alfa Centauri po nieco ponad dwudziestu latach. Gdy już dotrą do tego
układu, mogą wykonać zdjęcia wszystkich planet, jakie tam znajdą, zrobić
rekonesans pod kątem pól magnetycznych i cząsteczek organicznych,
a następnie przesłać dane na Ziemię za pomocą osobnej wiązki laserowej.
Ten słaby sygnał zostanie odebrany przez tę samą aparaturę, która służyła do
wysłania wiązki napędowej, co, jak się przewiduje, nastąpi po upływie mniej
więcej czterech lat. Co istotne, trajektorie nanosond mogą obejmować przelot
w pobliżu Proximy b, planety wielkości Ziemi znajdującej się w obrębie
ekosfery wokół swojej gwiazdy macierzystej, Alfa Centauri. W 2017 roku
Breakthrough Starshot i European Southern Observatory połączyły swe siły
w celu wzmożenia poszukiwań nadających się do życia planet w układzie
Alfa Centauri.

Nadciąga era pasażerskich lotów kosmicznych. Jakie


twoim zdaniem ma to dla nas znaczenie?
Gdyby tylko każdy mógł się wybrać w podróż kosmiczną,
pierwszy kupiłbym bilet. Spodziewam się, że w ciągu
następnych stu lat będziemy normalnie podróżowali po
Układzie Słonecznym, może z wyjątkiem planet zewnętrznych.
Ale podróżowanie do gwiazd stanie się możliwe dopiero
w dłuższej perspektywie. Szacuję, że niektóre z najbliższych
gwiazd odwiedzimy w ciągu pięciuset lat. To nie będzie
wyglądało tak jak w Star Treku. Nie będziemy w stanie
przemieszczać się poprzez tunele czasoprzestrzenne. Zatem
podróż tam i z powrotem zajmie co najmniej dziesięć lat,
a prawdopodobnie znacznie więcej.

Breakthrough Starshot ma realizować również inne zadania,


w szczególności zająć się wykrywaniem w Układzie Słonecznym planetoid,
których trajektoria przecina orbitę Ziemi. Ponadto niemiecki fizyk Claudius
Gros zaproponował, by nanosond użyć do utworzenia biosfery
jednokomórkowych mikroorganizmów na egzoplanetach, na których choćby
przejściowo panują warunki sprzyjające życiu.
To tyle o tym, co możliwe. Jednakże nasz projekt musi pokonać jeszcze
wiele przeszkód. Laser o mocy jednego gigawata zapewni ciąg jedynie kilku
newtonów, co w pewnym stopniu będzie skompensowane niewielką masą
nanosondy rzędu kilku gramów. Nanosondy są wielkim wyzwaniem
technicznym, gdyż muszą przetrwać ekstremalne przyspieszenia, niską
temperaturę, próżnię i bombardowanie protonami, jak również zderzenia
z wędrującymi po kosmosie śmieciami w rodzaju cząstek pyłu. Ponadto
zogniskowanie wiązek zespołu laserów o łącznej mocy 100 gigawatów na
żaglach słonecznych będzie zadaniem trudnym z uwagi na turbulencje
atmosferyczne. Jak skoordynować setki laserów z ruchami atmosfery, jak
napędzać nimi nanosondy, nie doprowadzając do ich spalenia i jak
wycelować je wszystkie we właściwym kierunku? Następnie będziemy
musieli zapewnić prawidłowe funkcjonowanie nanosond przez dwadzieścia
lat w mroźnej pustce, aby były w stanie przesyłać z powrotem sygnały
z odległości czterech lat świetlnych. Ale to są wszystko problemy natury
inżynieryjnej, a inżynierowie na ogół ostatecznie znajdują jakieś rozwiązanie.
Gdy technologia ta zostanie w pełni opanowana, będzie mogła być
wykorzystana do realizacji innych fascynujących misji. Nawet przy użyciu
laserów o mniejszej mocy czas podróży na inne planety, do zewnętrznego
Układu Słonecznego lub do skraju przestrzeni międzygwiazdowej ulegnie
znacznemu skróceniu.
Oczywiście w lotach do innych gwiazd nie będą brali udziału ludzie, nawet
gdyby udało się przeskalować nanosondę do rozmiarów statku załogowego.
Przede wszystkim nie dawałoby się go zahamować. Niemniej gdy wytwory
naszej techniki zaczną wędrować po Galaktyce, będzie to moment
przełomowy dla ludzkiej cywilizacji, który nada jej wymiar międzygwiezdny.
A jeśli w ramach programu Breakthrough Starshot zdobędziemy zdjęcia
nadających się do życia planet krążących wokół najbliższej nam gwiazdy,
będzie to miało kolosalne znaczenie dla przyszłych losów ludzkości.
Na zakończenie powrócę jeszcze do Einsteina. Jeśli w układzie Alfa
Centauri znajdziemy jakąś planetę, jej obraz, uchwycony przez kamerę
poruszającą się z jedną piątą prędkości światła, będzie lekko odkształcony
wskutek efektów szczególnej teorii względności. Będzie to pierwszy raz,
kiedy statek kosmiczny rozwinie prędkość umożliwiającą dostrzeżenie takich
efektów. W rzeczy samej cała misja oparta jest na koncepcjach Einsteina.
Bez nich nie mielibyśmy laserów ani nie dałoby się wykonać obliczeń
niezbędnych do sterowania oraz przesyłania obrazów i danych z sondy
mknącej z jedną piątą prędkości światła w odległości czterdziestu bilionów
kilometrów.
Możemy dostrzec analogię pomiędzy owym szesnastolatkiem marzącym
o dosiadaniu promienia świetlnego a naszym własnym marzeniem, które
właśnie zamierzamy przekuć w rzeczywistość, by na promieniach światła
dolecieć do gwiazd. Stoimy u progu nowej ery. Obecność ludzi na innych
planetach nie jest już domeną fantastyki, lecz faktem naukowym. Ludzkość
istnieje jako odrębny gatunek od około dwóch milionów lat. Początek
cywilizacji datuje się na mniej więcej dziesięć tysięcy lat temu, a tempo
rozwoju od tego czasu nieustannie przyspiesza. Jeśli mamy przetrwać kolejny
milion lat, nasza przyszłość zależy od tego, czy odważymy się wyruszyć
w kosmos i czy dotrzemy tam, gdzie nikt inny przed nami nie dotarł.
Wierzę, że tak właśnie będzie. Muszę w to wierzyć. Albowiem nie mamy
innego wyjścia.
9. Czy sztuczna inteligencja zdominuje
ludzką?
Inteligencja jest zasadniczą cechą przypisywaną człowiekowi. Wszystko,
co cywilizacja ma do zaoferowania, jest wytworem ludzkiej inteligencji.
DNA przekazuje kod życia pomiędzy pokoleniami. Wykazujące coraz
większy stopień złożoności życie zaczyna przetwarzać informację
z receptorów, takich jak oczy i uszy, w mózgu lub w analogicznych układach,
aby móc podejmować właściwe działania w celu wywołania pożądanych
skutków w świecie zewnętrznym, poprzez dostarczenie odpowiednich
informacji na przykład do mięśni. W pewnym momencie w ciągu
13,8 miliarda lat kosmicznej historii nastąpiła rzecz niezwykła — owo
przetwarzanie informacji nabrało tak inteligentnego charakteru, że organizmy
żywe uzyskały świadomość. Tym samym nasz wszechświat przebudził się,
stając się świadomym własnego istnienia. Uważam to za wielki triumf, że
my, którzy jako tacy jesteśmy w istocie ledwie gwiazdowym pyłem,
dostąpiliśmy tak szczególnego wglądu we wszechświat, w którym przyszło
nam żyć.
Sądzę, że nie ma znaczącej różnicy pomiędzy tym, jak działa mózg
dżdżownicy, a przetwarzaniem danych w komputerze. Jestem również
przekonany, że z perspektywy ewolucyjnej mózg dżdżownicy jest układem
tego samego rodzaju co mózg człowieka. Wynika stąd, że komputery mogą
w zasadzie działać tak jak ludzka inteligencja, a nawet lepiej od niej.
Wykazywanie wyższego stopnia inteligencji od swoich poprzedników jest
czymś całkiem normalnym — dzięki ewolucji jesteśmy inteligentniejsi od
naszych człekokształtnych przodków, a Einstein był inteligentniejszy od
swoich rodziców.
Jeśli komputery będą nadal podlegać prawu Moore’a, podwajając swoją
szybkość i pojemność pamięci co osiemnaście miesięcy, to niewykluczone,
że w pewnym momencie w ciągu najbliższych stu lat prześcigną ludzi pod
względem inteligencji. Gdy sztuczna inteligencja (AI) będzie w stanie
tworzyć coraz doskonalsze układy AI, co pozwoli jej rekurencyjnie samej się
ulepszać już bez udziału człowieka, może się okazać, że będziemy mieli do
czynienia z eksponencjalnym rozwojem inteligencji i w rezultacie powstaną
maszyny, których inteligencja będzie przewyższała naszą bardziej niż nasza
przewyższa inteligencję ślimaka. Gdy do tego dojdzie, rzeczą wielkiej wagi
będzie zagwarantowanie tego, by cele realizowane przez komputery były
zgodne z naszymi. Choć chęć odrzucania wizji superinteligentnych maszyn
jako co najwyżej przynależnej do sfery fantastyki naukowej może się zdawać
kusząca, byłby to błąd, bodaj największy, jaki kiedykolwiek popełniliśmy.
Przez ostatnie ponad dwadzieścia lat w badaniach nad AI skupiano się
przede wszystkim na problemach związanych z konstruowaniem
inteligentnych agentów, czyli układów, które odbierają informację i na jej
podstawie podejmują odpowiednie działania w określonym środowisku.
Takie pojmowanie inteligencji odwołuje się do statystycznych
i ekonomicznych wyznaczników racjonalności — to znaczy, mówiąc
kolokwialnie, że jest ona zdolnością do podejmowania właściwych decyzji,
tworzenia planów i wyciągania wniosków. W rezultacie tych badań doszło do
znacznej integracji i wzajemnej inspiracji pomiędzy AI, uczeniem
maszynowym, statystyką, teorią sterowania, neuronauką oraz innymi
dziedzinami. Ustanowienie wspólnych ram konceptualnych w połączeniu
z dostępnością danych i mocy obliczeniowej przyniosło znaczące sukcesy
w ramach wielu zadań szczegółowych, jak rozpoznawanie mowy,
klasyfikacja obrazów, autonomiczne pojazdy, tłumaczenie maszynowe,
roboty kroczące i układy odpowiadające na pytania zadawane w języku
naturalnym.
W miarę jak zdobycze w tych i innych obszarach opuszczają laboratoria,
stając się technologiami o gospodarczym znaczeniu, powstaje dodatnie
sprzężenie zwrotne, gdyż nawet niewielkie ulepszenia generują pokaźne
pieniądze, co pozwala przeznaczać coraz większe środki na dalsze badania.
Obecnie panuje powszechna zgoda co do tego, że badania nad AI odnotowują
wiele sukcesów oraz że ich wpływ na społeczeństwo będzie nadal wzrastał.
Potencjalne korzyści są ogromne; nie sposób wręcz przewidzieć, czego
będziemy w stanie dokonać, gdy naszą inteligencję wspomożemy
narzędziami dostarczonymi przez AI. Uda się zlikwidować nękające nas
choroby i sferę ubóstwa. Z uwagi na potężne możliwości AI ważną rzeczą
jest podjęcie badań nad tym, jak korzystać z jej dobrodziejstw, unikając
zarazem potencjalnych złych skutków. Stworzenie AI niewątpliwie zostanie
zaliczone w poczet największych osiągnięć ludzkości.
Niestety, może to równie dobrze być ostatnie z naszych osiągnięć, jeśli nie
nauczymy się minimalizować związanego z nią ryzyka. Używana jako
narzędzie AI może wspomóc naszą własną inteligencję, otwierając drogę do
dalszego rozwoju we wszystkich obszarach nauki i społeczeństwa. Jednak
niesie ona także zagrożenia. Mimo że prymitywne formy sztucznej
inteligencji, jakie powstały dotychczas, okazały się wielce użyteczne, boję się
konsekwencji stworzenia czegoś, co dorównywałoby lub przewyższyło
inteligencję ludzką. Zachodzi obawa, że AI uniezależni się od nas i przystąpi
do modyfikowania samej siebie w coraz to szybszym tempie. Ludzie,
ograniczeni przez postępującą bardzo powoli ewolucję biologiczną, nie będą
w stanie z nią konkurować i wypadną z gry. A w dalszej perspektywie AI
może zacząć kierować się własnymi celami, i to takimi, które będą sprzeczne
z naszymi. Wielu jest przekonanych, że ludziom uda się zapanować nad
rozwojem tej technologii przez dostatecznie długi czas, by w pełni
zrealizować potencjał AI przy rozwiązywaniu wielu palących problemów
świata. Chociaż słynę z optymizmu, jeśli chodzi o ludzkość, nie jestem wcale
pewien, że tak się stanie.
W najbliższym czasie na przykład kręgi wojskowe świata zamierzają
wszcząć wyścig zbrojeń w zakresie systemów broni autonomicznej, która
potrafi sama wybierać i likwidować cele. Podczas gdy ONZ debatuje nad
traktatem wprowadzającym zakaz takiej broni, jej zwolennicy zazwyczaj
zapominają o zadaniu sobie najważniejszego pytania: Czym miałby się
zakończyć wyścig zbrojeń i czy przyczyniłoby się to do dobra ludzkości?
Czy naprawdę chcemy, by tania broń wykorzystująca AI stała się
kałasznikowem jutra, sprzedawanym przestępcom i terrorystom na czarnym
rynku? Zważywszy na wątpliwości co do naszej zdolności do zachowania na
dłuższą metę kontroli nad coraz bardziej zaawansowanymi układami AI, czy
powinniśmy je uzbroić i powierzyć im zadanie, by nas broniły? W 2010 roku
komputerowe systemy maklerskie wywołały gwałtowny spadek notowań
giełdowych, określany mianem Flash Crash. Gdyby do podobnego
zawinionego przez komputery kryzysu doszło w sferze obronności, miałoby
to znacznie bardziej dotkliwe skutki. To ostatni dzwonek, by wyścig zbrojeń
w zakresie broni autonomicznych przerwać natychmiast.
W średniej perspektywie AI zautomatyzuje ludzką pracę, co zapewni
zarówno powszechny dobrobyt, jak i równość. Wybiegając dalej
w przyszłość, nie ma żadnego fundamentalnego ograniczenia, co będzie
możliwe do osiągnięcia. Nie istnieje prawo fizyczne, które nie dopuszczałoby
do organizowania się cząstek materii w struktury wykonujące jeszcze
bardziej zaawansowane obliczenia aniżeli struktury w ludzkim mózgu.
Eksponencjalny rozwój jest prawdopodobny, choć być może będzie
przebiegał inaczej, niż jest to przedstawiane w filmach. Jak matematyk Irving
Good przewidywał w 1965 roku, maszyny o nadludzkiej inteligencji mogą
rekurencyjnie nieustannie się ulepszać, aż do osiągnięcia stanu, który autor
fantastyki naukowej Vernor Vinge nazwał technologiczną osobliwością.
Można sobie wyobrazić taką technologię opanowującą rynki finansowe,
prześcigającą ludzi pod względem odkryć i wynalazków, wyprowadzającą
w pole przywódców politycznych oraz potencjalnie podporządkowującą nas
sobie za pomocą broni, o której działaniu nie mamy najmniejszego pojęcia.
Podczas gdy w najbliższym czasie skutki AI są uwarunkowane tym, w czyich
znajdzie się rękach, na dłuższą metę wszystko zależy od tego, czy w ogóle
w ludzkiej mocy jest nad nią zapanować.
Krótko mówiąc, nastanie sztucznej superinteligencji może się okazać bądź
to najlepszą, bądź najgorszą rzeczą, jaka się przydarzyła ludzkości na całej
przestrzeni jej dziejów. Prawdziwym zagrożeniem ze strony AI nie będzie zła
wola, lecz zakres działania. Sztuczna superinteligencja będzie niesamowicie
skuteczna w dążeniu do obranych celów i jeśli te cele nie będą zgodne
z naszymi, będziemy mieli kłopot. Założę się, że żaden z was nie jest
zaciekłym wrogiem mrówek, który depcze ze złośliwą satysfakcją każdą
napotkaną mrówkę, ale jeśli zarządzacie budową hydroelektrowni, a na
obszarze powstającego sztucznego jeziora jest akurat mrowisko, to mrówki
są na straconej pozycji. Powinniśmy myśleć perspektywicznie. Gdyby jakaś
bardziej od nas zaawansowana obca cywilizacja przysłała nam wiadomość
tekstową w rodzaju: „Hej, wpadniemy do was za kilkadziesiąt lat”, czyż
odpowiedzielibyśmy po prostu: „OK, zadzwońcie, zanim dolecicie.
Zostawimy włączone światło”? Zapewne tak by nie było, ale mniej więcej
coś takiego się wydarzyło w odniesieniu do AI. Jak dotąd w zasadzie nikt
szeroko nie badał związanych z nią problemów, poza kilkoma małymi
niekomercyjnymi instytutami.
Na szczęście sytuacja ta aktualnie ulega zmianie. Pionierzy innowacyjnych
technologii, Bill Gates, Steve Wozniak i Elon Musk, podzielają moje obawy,
a zdrowe praktyki oceny ryzyka i świadomość społecznych skutków
zaczynają się zakorzeniać w społeczności AI. W styczniu 2015 roku wraz
z Elonem Muskiem i wieloma specjalistami od AI podpisałem list otwarty
poświęcony sztucznej inteligencji. W przeszłości Elon Musk ostrzegał, że
choć sztuczna inteligencja przewyższająca ludzką może przynieść
niezliczone korzyści, jej nierozważne stosowanie miałoby fatalne skutki dla
ludzkości. On i ja zasiadamy w radzie naukowej Future of Life Institute,
instytucji zajmującej się minimalizacją zagrożeń egzystencjalnych, w obliczu
których stanęła ludzkość, i to tam właśnie przygotowano tekst owego listu
otwartego. Wzywał on do podjęcia konkretnych badań nad tym, jak
moglibyśmy zapobiec ewentualnym problemom bez umniejszania
potencjalnych korzyści, jakie może nam dać AI. Miał też na celu skłonienie
badaczy i konstruktorów systemów AI, by poświęcali więcej uwagi
bezpieczeństwu tej technologii. Poza tym w odniesieniu do decydentów
i szerokiej opinii publicznej list miał mieć charakter informacyjny, ale bez
wydźwięku alarmistycznego. Uważamy za bardzo ważne, by dotarło do
wszystkich, że badacze AI są świadomi powagi związanych z nią obaw
i kwestii etycznych. Na przykład przy całym potencjale AI, by zlikwidować
choroby i strefę ubóstwa, naukowcy muszą dołożyć starań, by powstała taka
forma AI, która nie ma możliwości zacząć działać w sposób
niekontrolowany.
W październiku 2016 roku wziąłem udział w inauguracji nowego ośrodka
w Cambridge, który będzie próbował zmierzyć się z niektórymi otwartymi
pytaniami, jakie zrodził szybki rozwój AI. Leverhulme Centre for the Future
of Intelligence jest instytutem multidyscyplinarnym, który ma za zadanie
badać przyszłość inteligencji jako czynnika decydującego o przyszłości
naszej cywilizacji oraz naszego gatunku jako takiego. Poświęcamy mnóstwo
czasu na studiowanie historii, która — należy to wprost powiedzieć — jest
zasadniczo dziejami głupoty. Dlatego trzeba uznać za zmianę w pożądanym
kierunku, że ludzie zamiast niej będą badać przyszłość inteligencji. Mamy
świadomość potencjalnych zagrożeń, ale być może za pomocą narzędzi, jakie
dała nam do ręki ta nowa technologiczna rewolucja, uda nam się nawet
naprawić niektóre ze szkód wyrządzonych w świecie przyrody przez
industrializację.
Do najnowszych wydarzeń związanych z AI należy apel Parlamentu
Europejskiego, aby przygotować projekt przepisów, które regulowałyby
kwestie dotyczące tworzenia robotów i AI. Dość zaskakujące jest to, że
miałyby one zawierać pojęcie osoby elektronicznej, co ma pozwolić na
określenie praw i obowiązków najbardziej kompetentnych i zaawansowanych
form AI. Jeden z rzeczników Parlamentu Europejskiego wygłosił komentarz,
że skoro roboty wkraczają w kolejne obszary naszego codziennego życia,
musimy zagwarantować, że roboty teraz i w przyszłości pozostaną w służbie
człowieka. Przedstawiony na forum Parlamentu raport stwierdza, że świat
stoi właśnie u progu nowej rewolucji przemysłowej — rewolucji robotów.
Zawiera on rozważania, czy dopuszczalne jest nadanie praw robotom jako
osobom elektronicznym, analogicznie do zdefiniowanego wcześniej pojęcia
osoby prawnej. Niemniej podkreśla on, że zawsze i wszędzie badacze
i konstruktorzy powinni dbać o to, by wszystkie układy robotyczne były
wyposażone w wyłącznik awaryjny.
Nie pomogło to wiele naukowcom, którzy na pokładzie statku
kosmicznego w filmie Stanleya Kubricka 2001: Odyseja kosmiczna musieli
walczyć z Halem, komputerem sterującym misją, który się zbuntował, ale to
była jedynie fikcja fabularna. Lepiej zajmijmy się faktami. Lorna Brazell,
konsultantka w międzynarodowej firmie prawniczej Osborne Clarke,
stwierdza we wspomnianym raporcie, że skoro nie nadajemy podmiotowości
prawnej wielorybom i gorylom, nie jest zasadne, by nadawać ją robotom.
Wszakże raport ten zarazem nakazuje nam, byśmy mieli się na baczności,
przyznając, że w ciągu najbliższych dziesięcioleci AI może przewyższyć
człowieka pod względem zdolności intelektualnych, co postawi
dotychczasową relację człowiek–robot pod znakiem zapytania.
W 2025 roku na świecie będzie około trzydziestu megamiast, z których
każde będzie liczyć ponad dziesięć milionów mieszkańców. Wobec takiej
liczby ludzi domagających się dostarczania towarów i usług do miejsca,
gdzie ich potrzebują, czy postęp techniczny pomoże nam sprostać
zapotrzebowaniu na jak najszybsze dostawy? Roboty niewątpliwie
przyczynią się do przyspieszenia procedur handlu detalicznego online, ale by
faktycznie zrewolucjonizować sprzedaż w sieci, muszą one stać się na tyle
sprawne, że zagwarantują realizację każdego zamówienia tego samego dnia.
Możliwości oddziaływania ze światem bez potrzeby fizycznej obecności
w danym miejscu szybko się zwiększają. Jak sobie zapewne wyobrażacie,
jest to dla mnie bardzo atrakcyjne nie tylko ze względu na to, że
w dzisiejszych czasach my wszyscy mieszkający w miastach jesteśmy tak
bardzo zajęci. Ile to razy marzyliście o tym, by mieć sobowtóra, który
wykonałby za was część obowiązków? Stworzenie realistycznych cyfrowych
substytutów nas samych jest celem ambitnym, lecz przy najnowszych
zdobyczach techniki nie jest to tak nierealne, jak mogłoby się na pierwszy
rzut oka wydawać.
Gdy byłem młodszy, rozwój techniki zapowiadał przyszłość, w której
wszyscy będziemy się cieszyć większą ilością czasu wolnego. Ale w rzeczy
samej im więcej mamy dostępnych opcji, tym bardziej jesteśmy zajęci. Nasze
miasta już teraz pełne są maszyn, które zwiększają nasze możliwości, a co
dopiero, gdy będziemy mogli być w dwóch miejscach naraz. Przywykliśmy
już do automatycznych komunikatów głosowych w telefonach i w miejscach
publicznych. Obecnie wynalazca Daniel Kraft rozważa sposoby, jak
moglibyśmy się zreplikować wizualnie. Powstaje pytanie, na ile
przekonujący może być awatar?
Roboty mogłyby się okazać przydatne jako interaktywni nauczyciele
w dostępnych dla każdego kursach online oraz w sferze rozrywki. To byłoby
naprawdę ekscytujące — cyfrowi aktorzy, którzy pozostawaliby wiecznie
młodzi i potrafili dokonywać normalnie niewykonalnych wyczynów.
Zapowiada się, że przyszłe supergwiazdy nie będą w ogóle istotami żywymi.
To, w jaki sposób komunikujemy się ze światem cyfrowym, jest kluczem
do naszego postępu w przyszłości. W inteligentnych miastach inteligentne
domy będą wyposażone w urządzenia tak intuicyjne, że ich obsługiwanie nie
będzie wymagało prawie żadnego wysiłku.

Dlaczego sztuczna inteligencja wzbudza w nas taki


niepokój? Przecież człowiek zawsze będzie mógł
wyciągnąć wtyczkę z gniazdka?
I zadali ludzie komputerowi pytanie: „Czy Bóg istnieje?”.
I rzekł im komputer: „Teraz już tak” i zwarł wtyczkę.

Wynalazek maszyny do pisania wprowadził nową metodę komunikowania


się człowieka z urządzeniem technicznym. Prawie sto pięćdziesiąt lat później
ekrany dotykowe ułatwiły komunikowanie się ze światem cyfrowym.
Najnowsze zdobycze AI — jak autonomiczne samochody czy komputer
wygrywający każdą partię w go — są zapowiedzią tego, co nas czeka.
Gigantyczne pieniądze są inwestowane w technologię, która już w znacznym
stopniu jest obecna w naszym życiu. W nadchodzących dziesięcioleciach
przeniknie ona każdy aspekt naszego społeczeństwa, wspierając i doradzając
nam w wielu obszarach — opiece zdrowotnej, pracy zawodowej, edukacji
i badaniach naukowych. Osiągnięcia, których świadkami byliśmy do tej pory,
niewątpliwie zbledną przy tym, co przyniosą kolejne dekady, a tego, do
czego będziemy zdolni, gdy nasze własne władze umysłowe zostaną
zwielokrotnione przez AI, to już absolutnie nie sposób przewidzieć.
Być może korzystając z narzędzi uzyskanych dzięki tej nowej rewolucji
technologicznej będziemy mogli czynić ludzkie życie lepszym. Na przykład
badacze pracują nad układami AI, które pomogłyby odwrócić skutki paraliżu
u ludzi z uszkodzonym rdzeniem kręgowym. Za pomocą wszczepianych
krzemowych chipów i bezprzewodowego przekazywania sygnałów z mózgu
do innych części ciała technologia ta umożliwi im poruszanie kończynami
siłą samej myśli.
Jestem przekonany, że przyszłością komunikacji jest bezpośrednie łącze
człowieka z komputerem. Można to zrobić na dwa sposoby — przez
elektrody w mózgu lub implanty. Pierwszy jest niczym spoglądanie przez
zamarzniętą szybę; drugi jest lepszy, lecz stwarza ryzyko infekcji. Jeśli
będziemy potrafili podłączyć ludzki mózg do Internetu, będzie on miał
w pamięci całą Wikipedię.
Świat zmienia się w coraz szybszym tempie w miarę, jak ludzie,
urządzenia i informacja stają się elementami coraz gęstszej sieci wzajemnych
połączeń. Moc obliczeniowa nieustannie wzrasta i jesteśmy już bardzo blisko
praktycznego korzystania z obliczeń kwantowych. Zrewolucjonizują one
domenę sztucznej inteligencji poprzez eksponencjalne zwiększenie szybkości
przetwarzania informacji. Umożliwią również wielokrotnie wyższy stopień
szyfrowania. Komputery kwantowe zmienią dosłownie wszystko, nawet
biologię człowieka. Istnieje już jedna technika precyzyjnego edytowania
DNA, o nazwie CRISPR. Pozwala ona na edytowanie genomu przy
wykorzystaniu układu immunologicznego bakterii, dzięki któremu można
namierzać i edytować konkretne odcinki kodu genetycznego. Modyfikowanie
genów podejmowane jest po to, by naukowcy mogli eliminować przyczyny
chorób poprzez poprawianie szkodliwych mutacji. Jednakowoż są i mniej
szlachetne pobudki manipulacji DNA. Jak daleko wolno nam się posunąć
w zakresie inżynierii genetycznej, będzie stanowiło coraz bardziej palącą
kwestię. Nie możemy liczyć, że uzyskamy możliwość leczenia chorób
neuronu ruchowego — takich jak stwardnienie zanikowe boczne u mnie —
bez uwzględnienia wchodzących w grę zagrożeń.
Inteligencję definiuje się jako umiejętność adaptowania się do zmian.
U ludzi jest ona wytworem trwającego przez pokolenia doboru naturalnego
jednostek, które potrafiły się przystosowywać do zmienionego środowiska.
Nie powinniśmy bać się zmian, lecz musimy zadbać o to, by pracowały one
na naszą korzyść.
My wszyscy mamy rolę do odegrania w ramach zagwarantowania, byśmy
my i następne pokolenie mieli nie tylko sposobność, ale i wolę intensywnego
poznawania nauk przyrodniczych już od najmłodszych lat, aby w dalszym
życiu realizować cały swój potencjał i stwarzać lepszy świat dla całej
ludzkości. Musimy wyjść poza czysto akademicką dyskusję, jaka ma być AI,
i uzyskać pewność, że mamy gotowy plan uwzględniający to, jaka ona może
być. Wszyscy mamy potencjał do przesuwania granic tego, co jest
akceptowane bądź oczekiwane, oraz do myślenia w skali globalnej. Stoimy
na progu nowego wspaniałego świata. Jest on fascynującym, choć niezbyt
bezpiecznym miejscem, a my jesteśmy pionierami.
Gdy wynaleźliśmy ogień, raz po raz popadaliśmy w kłopoty, aż wreszcie
wymyśliliśmy gaśnicę. Dysponując technologiami stwarzającymi znacznie
większe ryzyko, jak broń jądrowa, biologia syntetyczna czy zaawansowana
sztuczna inteligencja, powinniśmy tym razem z góry przewidywać, co może
się stać, i próbować nie dopuścić nawet do pierwszego razu, bo może się
okazać, że więcej szans już nie będziemy mieć. Nasza przyszłość zależy od
wyniku wyścigu pomiędzy coraz potężniejszymi technologiami, jakimi
dysponujemy, a mądrością w ich wykorzystywaniu. Róbmy wszystko, co
w naszej mocy, by wygrała mądrość.
10. Czy możemy kształtować naszą
przyszłość?
Sto lat temu Albert Einstein zmienił radykalnie nasze pojmowanie
przestrzeni, czasu, energii i materii. Do dziś znajdujemy zadziwiające
potwierdzenia jego przewidywań, między innymi fale grawitacyjne wykryte
w 2016 roku przez eksperyment LIGO. Gdy pomyślę o geniuszu, od razu
przychodzi mi do głowy Einstein. Skąd się wzięły jego genialne idee? Być
może z połączenia cech takich jak wnikliwa intuicja, nieschematyczne
myślenie i wybitny intelekt. Einstein potrafił zajrzeć pod powierzchnię
rzeczywistości, docierając do jej głębokiej struktury. Nie ulegał dyktatowi
zdrowego rozsądku, według którego rzeczy są zawsze takie, jakimi je
postrzegamy. Miał odwagę zgłębiać idee, które innym zdawały się
niedorzeczne. I to wyzwoliło kreatywne moce jego umysłu, zapewniając mu
rangę największego geniusza nie tylko jego czasów, lecz wszystkich czasów.
Głównym narzędziem Einsteina była jego wyobraźnia. Do wielu ze swoich
odkryć doszedł, odwołując się do eksperymentów myślowych. W wieku
szesnastu lat, wyobraziwszy sobie siebie jako dosiadającego promienia
światła, uświadomił sobie, że z punktu widzenia takiego obserwatora światło
musiałoby być falą stojącą. To spostrzeżenie doprowadziło go potem do
szczególnej teorii względności.
Sto lat później fizycy wiedzą znacznie więcej o wszechświecie aniżeli
Einstein. Dysponujemy obecnie potężnymi narzędziami badawczymi, jak
akceleratory cząstek, superkomputery czy teleskopy kosmiczne, oraz
realizujemy projekty eksperymentalne takie jak LIGO, które ma na celu
wykrywanie fal grawitacyjnych. A jednak wyobraźnia nadal ma ogromne
znaczenie. Dzięki niej możemy przemieszczać się bez ograniczeń w czasie
i przestrzeni. Możemy rozpatrywać najbardziej egzotyczne zjawiska
przyrody, gdy jedziemy samochodem, przysypiamy w łóżku bądź udajemy,
że słuchamy nudnego rozmówcy na przyjęciu.
Jako małego chłopca niezwykle interesowało mnie, jak rozmaite rzeczy
działają. W owych czasach można było po prostu coś rozebrać i podpatrzeć
mechanizm. Nie zawsze udawało mi się ponownie złożyć zabawki, które
rozłożyłem na części, jednak niewątpliwie w ten sposób nauczyłem się
więcej niż współcześnie chłopiec lub dziewczynka, którzy próbowaliby
zrobić to samo ze smartfonem.
Moja obecna praca również polega na dociekaniu, jak coś działa, tyle że
w znacznie większej skali. Już nie demontuję miniaturowych kolejek, lecz
usiłuję dojść do tego, jak działa wszechświat, posługując się prawami fizyki.
Jeśli znamy zasadę działania czegoś, możemy nad tym zapanować. To tak
łatwo powiedzieć! W istocie jest to wymagające dużego zaangażowania
i skomplikowane zajęcie, które fascynowało mnie i przyprawiało o dreszcz
emocji przez całe moje dorosłe życie. Miałem okazję współpracować
z największymi uczonymi na świecie. Poszczęściło mi się, że żyłem
w okresie wspaniałego rozkwitu obranej przeze mnie dyscypliny, kosmologii,
która zajmuje się badaniem początków wszechświata.
Umysł człowieka jest czymś niewiarygodnym. Jest on w stanie uchwycić
zarówno wspaniałość niebios, jak i misterność podstawowych cząstek
materii. Niemniej każdy umysł, aby wykorzystać swój cały potencjał,
potrzebuje iskry. Iskry ciekawości i zadziwienia.
Często iskry tej dostarcza nauczyciel. Pozwólcie, że to bliżej wyjaśnię. Nie
było łatwo mnie uczyć. Z trudem nauczyłem się czytać, a pisząc, okropnie
bazgrałem. Ale w wieku czternastu lat mój nauczyciel w szkole w St Albans,
Dikran Tahta, pokazał mi, jak mogę najlepiej wykorzystać swój zapał
twórczy, i zachęcił do zajęcia się matematyką, otwierając mi oczy na
matematyczność wszechświata jako takiego. Za każdym wybitnym
człowiekiem stoi wybitny nauczyciel. Gdy każdy z nas zastanawia się nad
tym, czego dokona w życiu, najprawdopodobniej uda mu się to osiągnąć,
jeśli tylko będzie miał dobrego nauczyciela.
Wszakże kształcenie i badania w zakresie nauk przyrodniczych i techniki
są obecnie zagrożone bardziej niż kiedykolwiek do tej pory. W następstwie
globalnego kryzysu finansowego i posunięć oszczędnościowych doszło do
znaczącego obniżenia poziomu finansowania we wszystkich obszarach nauki,
ale w szczególnym stopniu dotknęło to nauki podstawowe. Grozi nam
popadnięcie w kulturową izolację i zaściankowość w wyniku coraz
większego oddalania się od głównego nurtu postępu. W obszarze uprawiania
nauki swobodny przepływ ludzi przez granice pozwala na szybsze
upowszechnianie umiejętności badawczych i dostarcza badaczy wnoszących
nowe idee ze względu na to, że pochodzą z innych środowisk i kultur.
Stanowi to ważny mechanizm postępu, a tymczasem teraz ten mechanizm
będzie się zacinał. Niestety, nie da się cofnąć czasu. W sytuacji, gdy brexit
i Trump są źródłem nowych nacisków w odniesieniu do imigracji i instytucji
oświatowych, jesteśmy świadkami globalnego buntu przeciwko autorytetom,
zwłaszcza autorytetom naukowym. Co zatem możemy zrobić dla
zapewnienia, by edukacja w zakresie nauk przyrodniczych i techniki miała
przyszłość?
Powrócę jeszcze do mojego nauczyciela, pana Tahty. Przyszłość edukacji
musi się opierać na szkołach i inspirujących nauczycielach. Ale szkoły
dostarczają jedynie elementarnych ram pojęciowych, podczas gdy zakuwanie
na pamięć, równania i egzaminy mogą odstraszyć dzieci od dyscyplin
przyrodniczych. Większość ludzi preferuje przekaz wiedzy od strony
jakościowej, a nie ilościowej, nieposługujący się skomplikowanymi
równaniami. Książki i artykuły popularnonaukowe również propagują idee
o dużym znaczeniu dla naszego życia. Jednakże zaledwie drobny odsetek
populacji czyta choćby najbardziej bestsellerowe książki. Programy
dokumentalne oraz filmy o tematyce naukowej docierają wprawdzie do
masowej widowni, ale jest to zasadniczo komunikacja jednokierunkowa.
Gdy zająłem się kosmologią w latach sześćdziesiątych XX wieku, była
mało znaną i uchodzącą za graniczącą wręcz z maniactwem dyscypliną
badawczą. Obecnie dzięki pracom teoretycznym i sukcesom
eksperymentalnym, jak Wielki Zderzacz Hadronów i odkrycie bozonu
Higgsa, kosmologia doprowadziła do tego, że wszechświat ma przed nami
coraz mniej tajemnic. Jednak nadal są wielkie pytania, na które nie znamy
odpowiedzi, i przed nami jest jeszcze wiele pracy. Niemniej nasza wiedza
ogromnie się powiększyła i w ciągu tego stosunkowo krótkiego czasu
osiągnęliśmy o wiele więcej, niż ktokolwiek mógł sobie wyobrażać.
Ale co czeka tych, którzy są młodzi w chwili obecnej? Mogę powiedzieć
z pełnym przekonaniem, że ich przyszłość będzie uzależniona od nauki
i techniki w większym stopniu niż wcześniejszych pokoleń. Będą oni musieli
poznać naukę lepiej niż ktokolwiek przed nimi, gdyż będzie ona stanowić
o ich codziennym życiu w bezprecedensowym wymiarze.
Bez uciekania się do szalonych spekulacji, istnieją trendy, które możemy
dostrzec, i znamy już wiele problemów, z którymi przyjdzie nam się zmagać
teraz i w przyszłości. Do problemów tych zaliczam globalne ocieplenie,
kurczenie się przestrzeni życiowej i zasobów wobec szybko rosnącej liczby
ludności Ziemi, gwałtowne wymieranie innych gatunków, zapotrzebowanie
na odnawialne źródła energii, degradacja oceanów, wylesianie oraz epidemie
chorób zakaźnych — by wymienić tylko niektóre z nich.
Przyszłość przyniesie nam także wielkie wynalazki, które zrewolucjonizują
sposób, w jaki mieszkamy, pracujemy, spożywamy posiłki, porozumiewamy
się i podróżujemy. Istnieje ogromny potencjał dla innowacji w każdym
obszarze naszego życia. To jest niezwykle fascynujące. Będziemy
wydobywać metale rzadkie na Księżycu, ustanowimy przyczółek ludzkości
na Marsie oraz znajdziemy skuteczne lekarstwa i kuracje na choroby, które
obecnie uznaje się za nieuleczalne. Niemniej wiele głębokich pytań
o charakterze egzystencjalnym wciąż pozostaje bez odpowiedzi, chociażby:
Jak doszło do powstania życia na Ziemi? Jaka jest istota świadomości? Czy
jest jeszcze ktoś oprócz nas we wszechświecie, czy też jesteśmy w nim sami?
To są pytania, przed którymi stanie następne pokolenie.
Niektórzy uważają, że ludzkość taka, jaka istnieje aktualnie, jest
ukoronowaniem ewolucji i lepiej już być nie może. Zdecydowanie nie
podzielam tego poglądu. Powinno być coś szczególnego w warunkach
brzegowych naszego wszechświata, a cóż może być bardziej szczególnego
niż brak granic. Analogicznie nie powinny istnieć żadne ograniczenia tego,
czego są w stanie dokonać ludzie. Według mnie mamy dwie opcje
przyszłości ludzkości. Pierwsza to eksploracja kosmosu w poszukiwaniu
alternatywnych planet nadających się do zamieszkania, natomiast druga to
wykorzystanie sztucznej inteligencji we właściwy sposób do ulepszenia
świata, w którym żyjemy.
Ziemia staje się dla nas zbyt mała. Nasze fizyczne zasoby są zużywane
w przerażającym tempie. Ludzkość zafundowała naszej planecie
katastrofalną zmianę klimatu, zanieczyszczenie środowiska, wzrost
temperatury, kurczenie się polarnych czap lodowych, wylesienie
i dziesiątkowanie gatunków fauny. Liczba ludności również wzrasta
niezwykle szybko. W obliczu tych faktów jest oczywiste, że ten omalże
eksponencjalny wzrost nie może się utrzymać w następnym tysiącleciu.
Kolejną racją, dla której powinniśmy brać pod uwagę przysposobienie
innej planety, jest realna perspektywa wojny jądrowej. Istnieje teoria
wyjaśniająca fakt, że do tej pory nie nawiązały z nami kontaktu żadne istoty
pozaziemskie, tym, że kiedy jakaś cywilizacja osiąga nasz etap rozwoju,
destabilizuje się i unicestwia samą siebie. Dysponujemy obecnie
technicznymi możliwościami pozwalającymi na wybicie co do jednego
wszystkich stworzeń żywych na Ziemi. Jak mogliśmy się przekonać na
podstawie niedawnego rozwoju wydarzeń w Korei Północnej, mamy się
czym niepokoić, i ta myśl powinna na nas podziałać otrzeźwiająco.
Wierzę jednak, że ostatecznie uda nam się uniknąć apokalipsy, i bodaj
najlepszym na to sposobem jest wyruszenie w kosmos i rozejrzenie się za
innymi planetami, na których mogliby żyć ludzie.
Drugim zjawiskiem, które będzie miało przemożny wpływ na przyszłość
ludzkości, jest rozwój sztucznej inteligencji.
Badania nad sztuczną inteligencją postępują ostatnio bardzo szybko.
Najnowsze zdobycze w tej dziedzinie, takie jak autonomiczne samochody,
komputer wygrywający każdą partię w go czy też asystenty osobiste Siri,
Google Now i Cortana, są zaledwie produktami ubocznymi trwającego
cyfrowego wyścigu zbrojeń, napędzanego bezprecedensowymi nakładami
środków i bazującego na coraz bardziej solidnych podstawach teoretycznych.
Wszystkie te osiągnięcia zapewne zbledną przy tym, co przyniosą kolejne
dziesięciolecia.
Jednakże nastanie sztucznej superinteligencji będzie najlepszą bądź
najgorszą rzeczą, jaka się przydarzyła ludzkości na przestrzeni jej dziejów.
Nie wiemy, czy AI okaże się nam nieskończenie pomocna, zdominuje nas
i odstawi na boczny tor, czy też — czego nie da się wykluczyć — całkowicie
nas zlikwiduje. Będąc z natury optymistą, wierzę, że jesteśmy w stanie
stworzyć AI, która będzie współdziałała z nami na rzecz dobra na świecie. Po
prostu musimy być świadomi zagrożeń, rozpoznać je, a następnie zastosować
najlepsze możliwe środki i strategie, jakimi dysponujemy, by przeciwdziałać
ich konsekwencjom dużo wcześniej, zanim faktycznie wystąpią.
Technika odegrała ogromną rolę w moim życiu. To, że mówię, dokonuje
się za sprawą komputera. Urządzenie techniczne przywróciło mi głos
odebrany przez chorobę. Szczęśliwym trafem utraciłem głos, kiedy właśnie
zaczynała się era komputerów osobistych. Intel wspiera mnie od ponad
dwudziestu pięciu lat, bym mógł robić na co dzień to, co lubię. W ciągu tych
lat zarówno świat, jak i technika przeszły radykalną metamorfozę. Technika
odmieniła gruntownie nasze życie, od komunikowania się po badania
genetyczne, dostęp do informacji i wiele, wiele więcej. W miarę jak technika
staje się coraz bardziej inteligentna, otwiera drzwi do możliwości, które
nigdy nie przyszły mi nawet do głowy. Wprowadzane obecnie rozwiązania
techniczne na użytek niepełnosprawnych znoszą bariery komunikacyjne,
które wcześniej zdawały się nie do pokonania. Stanowią one często poletko
doświadczalne dla technologii przyszłości. Konwersja głosu na tekst i tekstu
na głos, automatyzacja gospodarstw domowych, samochody bez kierowcy,
a nawet Segway, powstały jako odpowiedź na potrzeby niepełnosprawnych
na długo, zanim weszły do codziennego użytku. Wszystkie te zdobycze
techniki zawdzięczamy rozpalonej w nas samych iskrze kreatywności, która
może przynosić efekty na rozmaitych polach, od udoskonalania otaczającego
świata po fizykę teoretyczną.
Ale będzie się działo o wiele więcej. Bezpośrednie łącza komputerowe do
mózgu sprawią, że ten sposób porozumiewania się — używany przez coraz
większą liczbę ludzi — będzie szybszy i osiągnie większą moc ekspresji.
Obecnie używam Facebooka — pozwala mi on kontaktować się
bezpośrednio z moimi przyjaciółmi i zwolennikami na całym świecie, by byli
na bieżąco z moimi najnowszymi teoriami i mogli oglądać zdjęcia z moich
podróży. Oznacza to również, że ja mogę zobaczyć, co moje dzieci naprawdę
wyprawiają, zamiast poprzestać na tym, co mówią, że robią.
Analogicznie jak Internet, telefony komórkowe, obrazowanie
w medycynie, nawigacja satelitarna i sieci społecznościowe byłyby czymś
niepojętym dla ludzi sprzed zaledwie kilku dziesięcioleci, nasz przyszły świat
ulegnie przeobrażeniom w sposób, który dopiero zaczynamy rozumieć.
Informacja sama w sobie nie zaprowadzi nas tam, lecz dopiero jej rozumne
i twórcze wykorzystanie.
To tylko niewielki wycinek tego, co będzie, i mam nadzieję, że ta
perspektywa stanowi wielką inspirację dla dzisiejszych uczniów. Niemniej
naszym zadaniem jest zapewnienie, by to pokolenie dzieci miało nie tylko
sposobność, ale i chęć gruntownego poznawania nauk przyrodniczych od
najmłodszych lat, by w dalszym życiu zdołały one w pełni zrealizować swój
potencjał i stworzyć lepszy świat dla całej ludzkości. Jestem przekonany, że
przyszłością oświaty i przyswajania wiedzy jest Internet, dzięki temu, że
zapewnia interaktywność. W pewnym sensie Internet łączy nas wszystkich
razem niczym neurony w obrębie jednego wielkiego mózgu. A czy z takim
IQ jest coś, do czego nie bylibyśmy zdolni?
Gdy byłem nastolatkiem, było w pełni dopuszczalne — nie dla mnie, ale
na gruncie społecznym — by ktoś mówił, że nie interesują go nauki
przyrodnicze i nie widzi potrzeby zawracać sobie nimi głowy. Teraz to już
nie przejdzie. Postawię sprawę jasno. Nie głoszę bynajmniej idei, że każdy
młody człowiek powinien obrać drogę naukową, ponieważ społeczeństwu
potrzeba szerokiego wachlarza umiejętności. Opowiadam się jednak za
dążeniem do tego, by wszyscy orientowali się i swobodnie poruszali
w tematach naukowych, niezależnie od tego, czym przyjdzie im się w życiu
zajmować. Powinni być obeznani z nauką i starać się być na bieżąco
z nowymi osiągnięciami nauki i techniki, aby nieustannie poszerzać swą
wiedzę.
Świat, w którym wyłącznie superelita jest w stanie zrozumieć
zaawansowaną naukę i technikę oraz ich zastosowania, byłby moim zdaniem
niebezpieczny i ubogi. Mam poważne wątpliwości, czy w takim świecie
nadano by priorytet projektom przynoszącym korzyści dopiero w dłuższej
perspektywie, jak oczyszczanie oceanów czy eliminacja chorób w krajach
rozwijających się. Co gorsza, mogłoby się okazać, że technika zostanie użyta
przeciwko nam, a my nie będziemy mogli temu zapobiec.

Która przełomowa idea — czy to małego, czy dużego


kalibru — chciałbyś, aby została wprowadzona w życie
przez ludzkość?
To pytanie jest dla mnie łatwe. Chciałbym być świadkiem
wykorzystania energii termojądrowej na dużą skalę oraz
zastąpienia dzisiejszych samochodów elektrycznymi. Synteza
termojądrowa mogłaby stanowić dla nas prawie niewyczerpane
źródło energii, niepowodujące zanieczyszczenia środowiska
ani globalnego ocieplenia.

Nie wierzę, by istniały jakiekolwiek granice dotyczące zarówno tego,


czego jesteśmy w stanie dokonać w naszym osobistym życiu, jak i tego,
czego jako istoty żywe dysponujące inteligencją jesteśmy w stanie dokonać
w naszym wszechświecie. Stoimy u progu ważnych odkryć we wszystkich
dziedzinach nauki. Bez wątpienia nasz świat zmieni się ogromnie w ciągu
następnych pięćdziesięciu lat. Dowiemy się, co naprawdę wydarzyło się
w wyniku Wielkiego Wybuchu. Poznamy, jak doszło do powstania życia na
Ziemi. Być może nawet odkryjemy, czy jeszcze gdzieś we wszechświecie
istnieje życie. Jakkolwiek szanse na nawiązanie kontaktu z rozumnymi
istotami pozaziemskimi są znikome, takie odkrycie sprawi, że będziemy
nadal niestrudzenie podejmować podobne próby. Będziemy w dalszym ciągu
eksplorować nasze kosmiczne otoczenie, wysyłając automaty i ludzi
w kosmos. Nie możemy dłużej zamykać się na naszej małej, coraz bardziej
zanieczyszczonej i przeludnionej planecie. Musimy, korzystając ze zdobyczy
nauki i innowacji technicznych, skierować swoje oczy na wszechświat
w całym jego ogromie, jednocześnie dokładając starań, by rozwiązać nasze
problemy tu, na Ziemi. Pozostaję optymistą co do tego, że ostatecznie uda
nam się stworzyć środowiska zdatne, byśmy mogli w nich żyć, na innych
planetach. Wówczas opuścimy Ziemię i nauczymy się egzystować poza nią.
To nie jest wcale koniec historii, lecz dopiero początek tego, co — jak
mam nadzieję — okaże się trwającym miliardy lat rozkwitem życia
w kosmosie.
I jeszcze końcowa uwaga — tak naprawdę nie wiemy, na czym będzie
polegać następne wielkie odkrycie naukowe ani kto tego dokona. Ukazując
satysfakcję, jaką dają odkrycia, oraz ich piękno, stosując innowacyjne
i przystępne sposoby upowszechniania wiedzy pozwalające dotrzeć do jak
największej liczby młodych ludzi, istotnie zwiększymy szansę na
odnalezienie i zainspirowanie do podjęcia pracy naukowej nowego Einsteina.
Kimkolwiek on się okaże.
Pamiętajcie zatem, aby kierować wzrok ku gwiazdom, a nie patrzeć na
własne stopy. Próbujcie rozeznać się w tym, co widzicie, i zadawajcie sobie
pytanie, dlaczego wszechświat w ogóle istnieje. Bądźcie dociekliwi.
Niezależnie od tego, jak trudne może nam się wydawać życie, zawsze jest
coś, co możemy robić, i to odnosząc w tym sukcesy. Najważniejsze, aby się
nie poddawać. Puśćcie wodze swojej wyobraźni. Kształt przyszłości zależy
od was.
Posłowie
Lucy Hawking

W ponurej szarości wiosennego dnia w Cambridge wyruszyliśmy


kawalkadą czarnych samochodów ku Great St Mary’s Church, kościołowi
uniwersyteckiemu, gdzie tradycyjnie odbywają się nabożeństwa żałobne po
śmierci wybitnych członków społeczności akademickiej. Ze względu na
przerwę wiosenną na ulicach panowała cisza. Cambridge wyglądało na
opustoszałe, nie widać było nawet jednego zabłąkanego turysty. Uwagę
zwracały jedynie wiązki niebieskiego światła pochodzące z migających
reflektorów policyjnych motocyklistów eskortujących karawan z trumną
mojego ojca i zatrzymujących nieliczne samochody na trasie przejazdu.
A potem skręciwszy w lewo, nagle ujrzeliśmy tłumy zgromadzone wzdłuż
jednej z najbardziej rozpoznawalnych ulic świata, King’s Parade, w samym
sercu Cambridge. W życiu nie widziałam tylu milczących ludzi naraz.
Z transparentami, flagami, kamerami i telefonami komórkowymi trzymanymi
w wyciągniętych w górę rękach ogromna rzesza ludzi z obu stron ulicy stała
w uroczystej ciszy, przyglądając się, jak główny pedel Gonville and Caius,
college’u mojego ojca, w stroju ceremonialnym w meloniku i z hebanową
laską, wychodzi uroczystym krokiem na spotkanie karawanu, a następnie
odprowadza go do kościoła.
Moja ciotka ścisnęła mnie za rękę i obie wybuchnęłyśmy płaczem. „Na
pewno by mu się to spodobało”, szepnęła mi do ucha.
Odkąd umarł mój ojciec, było tyle rzeczy, które by się mu spodobały, tyle
rzeczy, o których chciałabym, aby wiedział. Żałowałam, że nie widzi
niezliczonych wyrazów żalu po swojej osobie napływających z całego świata.
Żałowałam, że nie wie, jak bardzo był kochany i szanowany przez miliony
ludzi, których nigdy nie spotkał. Żałowałam, że nie zdaje sobie sprawy, że
zostanie pochowany w opactwie westminsterskim pomiędzy dwoma swoimi
naukowymi idolami, Isaakiem Newtonem i Charlesem Darwinem, oraz że
w momencie złożenia prochów jego głos zostanie wyemitowany za
pośrednictwem radioteleskopu w kierunku czarnej dziury.
Ale jednocześnie pewnie dziwiłby się, po co to całe zamieszanie. Był on
zaskakująco skromnym człowiekiem, który, choć nie stronił od świateł
reflektorów, wydawał się zakłopotany swoją wielką sławą. Jedno wyrażenie
z jego książki rzuciło mi się w oczy jako najlepsze podsumowanie jego
stosunku do samego siebie: „Jeśli wniosłem jakiś wkład”. Nikt inny nie
użyłby słowa „jeśli” w tym zdaniu. Sądzę, że każdy uznałby, że jego wkład
jest niezaprzeczalny.
I jakże wielki jest to wkład zarówno pod względem rozległości
i doniosłości jego dorobku w zakresie kosmologii, zgłębiania struktury
i początków wszechświata jako takiego, jak i czysto ludzkiej dzielności oraz
humoru, z jakimi znosił swoje ograniczenia. Potrafił przekraczać nie tylko
granice poznania, ale i granice wytrzymałości człowieka. Jestem przekonana,
że to właśnie ze względu na to połączenie stał się postacią tak ikoniczną,
a zarazem tak przystępną, tak wszystkim bliską. Bardzo cierpiał, lecz się nie
poddawał. Mógł porozumiewać się jedynie z dużym wysiłkiem — ale
podejmował ten wysiłek, nieustannie dostosowując używaną do tego
aparaturę w miarę postępów choroby. Dobierał słowa precyzyjnie, aby miały
maksymalny efekt wypowiadane monotonnym elektronicznym głosem, który
nabywał tak osobliwej siły ekspresji, gdy się nim posługiwał. Kiedy mówił,
ludzie z uwagą go słuchali, niezależnie od tego, czy chodziło o jego poglądy
dotyczące brytyjskiej służby zdrowia, czy też ekspansji wszechświata. Nigdy
nie przepuścił okazji, by wtrącić jakiś żart — wygłaszany z absolutnie
nieruchomą twarzą, lecz z porozumiewawczym błyskiem w oczach.
Mój ojciec był również człowiekiem rodzinnym, co umykało uwadze
większości ludzi, dopóki w 2014 roku nie powstał film Teoria wszystkiego.
Bez wątpienia w latach siedemdziesiątych sparaliżowany mężczyzna mający
żonę i własne dzieci, wykazujący tak silne poczucie samodzielności
i niezależności, nie był czymś zwyczajnym. Jako małe dziecko ogromnie nie
znosiłam spojrzeń, jakie kierowali na nas obcy ludzie, na ogół z otwartymi
ustami, gdy mój ojciec pędził swym wózkiem z szaleńczą prędkością po
Cambridge w towarzystwie dwojga dzieci z blond czuprynami, często
biegnącymi po obu stronach i usiłującymi jednocześnie jeść lody. Uważałam
to za niewiarygodne chamstwo. Próbowałam odwzajemniać spojrzenia, ale
nie sądzę, by ktoś kiedykolwiek dostrzegł moje oburzenie, zwłaszcza na
dziecięcej twarzy umazanej roztopionymi lodami.
To nie było — jakby na to nie patrzeć — normalne dzieciństwo. Zdawałam
sobie z tego sprawę, ale jak gdyby nie do końca. Uważałam za rzecz
całkowicie normalną zadawanie dorosłym mnóstwa prowokacyjnych pytań,
ponieważ tak właśnie robiliśmy w domu. Dopiero kiedy podobno
doprowadziłam pewnego pastora do łez, roztrząsając szczegółowo jego
dowód na istnienie Boga, zaczęło do mnie docierać, jak bardzo moje
zachowanie zaskakuje ludzi.
Jako dziecko nie myślałam o sobie jako o kimś, kto wszystko kwestionuje
— uważałam, że jeśli już, to taki jest mój starszy brat, który, jak wszyscy
starsi bracia, wymądrzał się przy mnie przy każdej okazji (i w rzeczy samej
nadal to robi). Pamiętam pewne rodzinne wakacje, które — jak wiele innych
naszych rodzinnych wakacji — dziwnym trafem pokrywały się z terminem
konferencji fizycznej za granicą. Mój brat i ja słuchaliśmy niektórych
wykładów — rzekomo po to, by nasza matka miała chwilę wytchnienia od
nas. W owych czasach wykłady z fizyki nie miały charakteru popularnego,
a już zdecydowanie nie nadawały się dla dzieci. Siedziałam tam, bazgrając
coś w swoim notatniku, kiedy mój brat podniósł swoją kościstą rękę i zadał
pytanie dystyngowanemu wykładowcy, co sprawiło, że nasz ojciec wprost
pękał z dumy.
Często zadawano mi pytanie: „Jak to jest być córką Stephena Hawkinga?”
— i z pewnością nie da się na nie udzielić krótkiej odpowiedzi. Mogę co
najwyżej stwierdzić, że dobre chwile były bardzo dobre, złe chwile bardzo
złe, a pomiędzy nimi zawierała się przestrzeń tego, co nazwaliśmy „normalne
— dla nas”; tym samym jako dorośli przyznaliśmy, że to, co my uważaliśmy
za normalne, nie byłoby takie dla nikogo innego. Kiedy czas łagodził
dojmujący smutek, naszła mnie myśl, że przetrawienie tego wszystkiego, co
przeżyliśmy, trwałoby wieki. Nie jestem nawet pewna, że chciałabym to
robić. Pragnę jedynie zachować w pamięci ostatnie słowa, które ojciec
powiedział do mnie, że byłam wspaniałą córką i nie powinnam się bać.
Nigdy nie będę taka dzielna jak on — nie jestem z natury szczególnie
odważną osobą — ale on pokazał mi, że powinnam przynajmniej próbować.
I to próbowanie może się okazać najbardziej istotnym elementem odwagi.
Mój ojciec nigdy się nie poddawał, nigdy nie uchylał się od walki.
W wieku siedemdziesięciu pięciu lat, całkowicie sparaliżowany i zdolny
poruszać jedynie kilkoma mięśniami twarzy, wciąż wstawał co dnia, wkładał
garnitur i udawał się do pracy. Miał tyle rzeczy do zrobienia i nie miał
zamiaru pozwolić, by jakieś błahostki mu w tym przeszkodziły. Słowo daję,
że gdyby wiedział o policjantach na motorach, którzy uczestniczyli w jego
pogrzebie, zażądałby, by codziennie pomagali mu się przebijać przez poranne
korki w drodze z domu w Cambridge do swojego gabinetu na uczelni.
Na szczęście wiedział o tej książce. To było jedno z zamierzeń, jakie
realizował w ciągu roku, który okazał się jego ostatnim na Ziemi. Jego
zamysłem było zebranie tego, co pisał ostatnio, w ramach jednego tomu.
Podobnie jak w przypadku owych innych rzeczy, które zdarzyły się od czasu,
kiedy zmarł, żałuję, że nie jest mu dane zobaczyć jej ostatecznej wersji.
Sądzę, że byłby bardzo dumny z tej książki i nawet zmuszony byłby
ostatecznie przyznać, że wniósł do niej jakiś wkład.

lipiec 2018
Podziękowania
Fundacja Stephena Hawkinga pragnie podziękować Kipowi Thorne’owi,
Eddiemu Redmayne’owi, Paulowi Daviesowi, Sethowi Shostakowi,
Stephanie Shirley, Tomowi Nabarro, Martinowi Reesowi, Malcolmowi -
Perry’emu, Paulowi Shellardowi, Robertowi Kirby’emu, Nickowi Daviesowi,
Kate Craigie, Chrisowi Simmsowi, Dougowi Abramsowi, Jennifer Hershey,
Anne Speyer, Anthei Bain, Jonathanowi Woodowi, Elizabeth Forrester,
Jurijowi Milnerowi, Thomasowi Hertogowi, Ma Huatengowi, Benowi
Bowiemu i Fay Dowker za ich pomoc przy powstawaniu tej książki.
Stephen Hawking był dobrze znany z naukowej i artystycznej współpracy
w ciągu całej swojej kariery, od wspólnej pracy z innymi fizykami nad
przełomowymi artykułami naukowymi po współpracę ze scenarzystami,
między innymi Simpsonów. W swych późniejszych latach Stephen wymagał
coraz większego wsparcia innych osób — wsparcia zarówno o charakterze
technicznym, jak i komunikacyjnym. Fundacja pragnie podziękować
wszystkim, którzy pomagali Stephenowi w komunikowaniu się ze światem.

You might also like