Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 575

TOMASZ OLSZAKOWSKI

036
PAN
SAMOCHODZIK
I ZAGUBIONE
MIASTO
WSTĘP
Był rok 1927. Pułkownik Percy
Harrison Fawcett siedział na koronie
kamiennego muru. Wiejący z gór wiatr
smagał jego twarz. Siwe, przerzedzone
włosy powiewały w jego podmuchach.
Za plecami podróżnika rozciągało się
wymarłe pole ruin. Miasto „Z”, cel jego
wędrówki. Kamienne ściany domów,
które czas pozbawił dachów,
rozsypywały się kaskadami skalnych
odłamków. Korzenie drzew i krzewów
wciskały się bezlitośnie w każdą
szczelinę. W ruinach świątyni
baraszkowały małpy. Podróżnik
uśmiechnął się ze smutkiem. A potem
popatrzył przed siebie. Miasto leżało na
rozległym plateau, płaskim szczycie
bazaltowego garbu, sterczącego
czterdzieści metrów ponad otaczające
go lasy. Nic nie przeszkadzało w
podziwianiu linii horyzontu. Przed nim
rozciągała się brazylijska dżungla.
Tysiące kilometrów kwadratowych
lasów i bagien. Tam w dole czekały na
niego krokodyle, jadowite węże,
robactwo drążące sobie korytarze pod
skórą, bagienne wyziewy przynoszące
gorączkę. Sokoli wzrok pułkownika
wypatrzył pasmo gór o pobielonych
śniegiem szczytach.
— To 150 kilometrów —
szepnął.
Rozwinął mapę. Większa jej część
była niezadrukowana. Naniósł swoją
pozycję, odczytaną rankiem za pomocą
sekstansu. Zmierzył pozostałą odległość
i podstawił do skali. Od rzeki Rio de
Sao Francisco dzieliło go 180, może
200 kilometrów. Nie więcej niż 2–3
tygodnie forsownego marszu. Poprawił
bandaż na opuchniętym kolanie.
— Dojdę — mruknął. —
Nawet bez zapasów...
Przewodnik z plemienia
Szawantów wynurzył się z zarośli.
— Jutro pójdziemy —
pułkownik wskazał odległe góry.
Ludożerca skrzywił się.
— Pora już, żebym cię
zabił — powiedział. — Daleko od
domu...
Pułkownik nie przejął się. Od
dwudziestu dni Indianin powtarzał to
samo.
ROZDZIAŁ 1
PASKUDNA POGODA •
ZAGADKOWY
STARODRUK •
NIEOCZEKIWANA
WIZYTA • MICHAIŁ
PLANUJE WYPRAWĘ •
ZAGINIONE KOPALNIE •
TAJEMNICE MATO
GROSSO

— Ciepłą mamy zimę tego


roku — zauważył w zadumie Pan
Samochodzik. — Najgorsza możliwa
pogoda... Ta wilgoć w powietrzu —
wzdrygnął się lekko. — Już wolę
trzaskające mrozy.
— Aż się nie chce
wychodzić z pracy — mruknąłem. —
Pan mieszka bliziutko, ale ja muszę
dotrzeć aż na Ursynów...
Pan Tomasz w zadumie pokiwał
głową.
— Wdepnijmy do mnie —
zaproponował. — Napijemy się dobrej
herbaty, a wieczorem weźmiesz mojego
trabancika i pojedziesz do siebie. Jutro
sobota, więc w poniedziałek odstawisz
go na miejsce. Mnie nie będzie do
niczego potrzebny... — jego oczy
podejrzanie rozbłysły. Chyba coś knuł.
Dałem się skusić. Poskładaliśmy
papiery i ruszyliśmy na Starówkę. W
wąskich uliczkach Starego Miasta ulewa
nie dokuczała nam aż tak, ale nim
doszliśmy do domu przełożonego, i tak
zdążyliśmy solidnie zmoknąć i
przemarznąć do szpiku kości.
Pan Samochodzik nastawił wodę na
herbatę, a ja zapadłem w głęboki,
wygodny fotel. Obserwowałem
zwierzchnika spod przymrużonych
powiek. Zachowywał się dziwnie. Co
jakiś czas odruchowo spoglądał na
zegarek, zaś z szafki wyjął nie dwie
szklanki, a trzy. Czyżby ktoś jeszcze miał
wpaść w odwiedziny? Omiotłem
spojrzeniem wnętrze i zatrzymałem
wzrok na stoliku pod oknem. Pod nim, w
koszu na papiery, tkwiła zmięta koperta
ochronna, a na blacie leżał opasły
wolumin, oprawiony w skórę. Okucia na
rogach były różne, jedno autentyczne, na
oko sądząc z XVIII wieku, drugie
wyraźnie świeżo dorobione na wzór
tamtego. Wstałem z fotela i ująłem
książkę w dłoń. Otworzyłem.
— Samuel Niemirycz „O
naturze konopi” — przeczytałem.
— Bezcenna rzecz —
powiedział szef, wracając z trzema
szklankami herbaty, ustawionymi na tacy.
Jedną nakrył spodkiem, aby nie stygła
zbyt szybko. — To dzieło było znane z
cytatów w siedemnastowiecznych
księgach medycznych, ale dotąd nie
znano ani jednego egzemplarza... Treść
też jest, w pewien odrażający sposób,
fascynująca. Autor opisał tu dokładnie,
jakie efekty wywołuje dłuższe
stosowanie konopi ogrodowych, maku
oraz innych ziółek o właściwościach
narkotycznych. Wszystko to spisane z
autopsji...
— Konopie ogrodowe to
przecież...
— Właśnie. Trafnie
odgadłeś. Marihuana. Jeszcze w
połowie XIX wieku była uprawiana w
ogrodach. Robiono z niej wyciągi i
nalewki o działaniu uśmierzającym ból.
Zresztą w tym okresie masowo używano
opium i tabletek zawierającym znaczne
ilości kodeiny... O szkodliwości opium
przekonano się dopiero w początkach
XX wieku...
Milczeliśmy obaj.
— Widzę, że się domyślasz
— uśmiechnął się Pan Samochodzik,
patrząc ponownie na zegarek.
— Michaił?
— Właśnie, Michaił. Nie
rób takiej zgorszonej miny...
— Ten człowiek ma fatalną
moc ściągania na nas kłopotów. Nie
wiem, co wymyślił tym razem...
— Oj tam — pan Tomasz
machnął ręką. — Było, minęło. To
bardzo sympatyczny chłopak.
W tej chwili rozległo się pukanie
do drzwi. Nasz przyjaciel miał na
głowie nasiąkniętą deszczem papachę z
królika. Jego kożuch też ociekał wodą.
Popatrzyłem w jego jasne,
zuchwałe oczy, rozświetlane iskierkami
humoru.
— Zgiń, przepadnij, siło
nieczysta — mruknąłem.
Twarz gościa rozciągnęła się w
szerokim uśmiechu.
— Cóż dobrego słychać?
— zapytał.
— A było tak spokojnie
przez ostatni rok — westchnąłem.
Ściągnął z siebie kożuch i zzuł
wysokie, eskimoskie buty. Położył
mokre odzienie na kaloryferze.
— Sądziłem, że będzie
zima — powiedział, siadając przy
stoliku w drugim fotelu. — A tu sobie
już wiosnę zafundowaliście...
Popatrzyłem w sufit. Pan Tomasz
postukał palcami w okładkę książki.
— Jak rozumiem, znowu
potrzebujesz pomocy fachowców —
zagadnął.
Michaił uśmiechnął się i kiwnął
głową, popijając jednocześnie łyk
herbaty.
— Pamiętasz, Pawle, co
mówiłem ci kiedyś w Helsinkach? —
zagadnął nasz przyjaciel.
Wytężyłem pamięć.
— Mówiłeś coś o jakiejś
wyprawie — mruknąłem.
— Ano właśnie.
Zapragnąłem, by moje nazwisko
zapisało się złotymi zgłoskami w
annałach ludzkości — oświadczył i
ponownie łyknął herbaty.
— Postanowiłeś lecieć na
biegun na paralotni? — zagadnąłem
złośliwie.
— Chcę dokonać
wstrząsającego odkrycia
archeologicznego — wypalił.
Szef wzruszył ramionami.
— Żaden z nas nie jest
archeologiem — powiedział na pozór
spokojnie, ale wyczułem jego
zaciekawienie i z trudem tłumioną żądzę
przygody.
— Postanowiłem
poprowadzić naszą wyprawę w
zdecydowanie bardziej egzotycznym
klimacie...
Naszą wyprawę!? Zauważyłem już
wcześniej, że gdy się zdenerwował, jego
polszczyzna zaczynała roić się od
błędów stylistycznych.
— Pomyślcie o powietrzu
ciepłym jak zupa, o szerokich plażach,
zasłanych piaskiem białym jak cukier...
Pomyślcie o chwiejących się na wietrze
palmach i o dzikich górach,
wyrastających z dżungli...
Milczeliśmy dłuższą chwilę, ważąc
jego słowa.
— Poprosimy o konkrety
— odezwał się — Pan Samochodzik.
— Brazylia — wyjaśnił
Michaił. — Kraina znakomitej kawy,
złota i diamentów, raj na ziemi,
najbardziej pierwotna puszcza świata...
— Slumsy wokół Rio de
Janeiro — mruknąłem. — Epidemia
AIDS, masowa wycinka lasów
deszczowych, niedobitki Indian,
epidemie cholery, tyfusu, malaria...
kryzys makroekonomiczny,
przestępczość i inflacja...
— Klimat zabójczy dla
białego człowieka — dorzucił szef. —
A czego konkretnie mielibyśmy tam
szukać?
Michaił usiadł wygodniej.
— Słyszeli panowie kiedyś
nazwisko Fawcett? Percy Fawcett?
Wzruszyłem bezradnie ramionami,
ale zwierzchnik skrzywił się, jakby
nadgryzł cytrynę.
— To mrzonka —
powiedział. — Pułkownik nabił sobie
głowę tajemniczym miastem i z tego, co
słyszałem, zaginął podczas swojej
drugiej wyprawy... Ale widzę, Pawle, że
nie wiesz, o co chodzi?
Michaił odchrząknął, a potem
zaczął snuć opowieść.
— W 1500 roku odkryto
Brazylię. Odkryto ją zupełnie
przypadkowo, burza uszkodziła i
zepchnęła z kursu okręt płynący do Indii.
Portugalczycy pod wodzą Bartolomeo
Diaza wysiedli na ląd i spotkali plemię
przyjaźnie nastawionych Indian. Zaraz
też ich ochrzcili.
— Nie było z tym
problemów? — zdziwiłem się.
— Żadnych. Indianie
błyskawicznie nauczyli się klękać i
czynić znak krzyża, zwłaszcza, że
Portugalczycy każdemu „nawróconemu”
dawali lusterko.
— Faktycznie, ekspresowa
metoda — uśmiechnął się pan Tomasz.
— Portugalczycy zaczęli
organizować kolejne wyprawy. W 1516
roku, w pobliżu dzisiejszego portu
Bahia, podczas sztormu zatonęła
karawela. Z kipieli uratował się tylko
jeden człowiek: Diego Alvarez. Spędził
kilkanaście lat w niewoli u Indian,
którzy od czasu do czasu gustowali w
ludzkim mięsie. Wreszcie zdobył sobie
w szczepie odpowiednią pozycję i
nawet się ożenił. Kolejne kilkanaście lat
zajęło mu nawrócenie żony i jej siostry
na wiarę katolicką. Niebawem w te
strony przybyli kolejni Portugalczycy,
między innymi niejaki de Moreyra.
Poślubił on siostrę żony swojego kolegi,
Alvareza. Z tego związku narodził się
syn, Melchior Diaz Moreyra, znany
bardziej pod przezwiskiem Muribeka.
Liznąwszy nieco europejskiej
cywilizacji, wyruszył w głąb dżungli,
skąd niebawem zaczął przysyłać na
wybrzeże duże ilości wyrobów ze złota i
srebra. Jego agenci kupowali za nie
różne towary i wywozili rzekami w głąb
lądu. Muribeka zazdrośnie strzegł
swoich tajemnic, a w portach
opowiadano sobie legendy o
niezmierzonych bogactwach, kryjących
się w głębi kontynentu. Być może to
jeden z pierwowzorów opowieści o
Eldorado.
— I nikt nie próbował
uszczknąć jego skarbów? —
zaciekawiłem się.
— Ujmijmy to tak: nikt, kto
spróbował, nie powrócił — wyjaśnił
Michaił. — W 1610 roku z dżungli
wyszedł Metys o imieniu Roberto Diaz.
Obwieścił, że jego ojciec Muribeka
zmarł, pozostawiając legendarne
kopalnie jemu. Udał się do Portugalii,
zabierając ze sobą próbki rudy i na
dworze króla Don Pedra II
zaproponował interes. Chciał oddać
kopalnie w zamian za nadanie mu
szlachectwa. Król pozornie przystał na
taki układ i wysłał do Brazylii komisję
dla oceny wartości kopalni. Kapitan
dowodzący wyprawą miał przy sobie
zalakowaną kopertę z dokumentem
nadania szlachectwa, który miał wręczyć
Diazowi, w razie gdyby ocena wartości
kopalni wykazała ich wartość... Diaz
jednak był sprytniejszy. W połowie
drogi zdołał spoić dowódcę wyprawy i
zapoznał się z zawartością koperty.
Mimo zapewnień króla nie zawierała
nobilitacji, tylko akt nadający mu rangę
kapitana. Wystrychnięty na dudka
odmówił wskazania drogi do kopalni.
Przywleczono go z powrotem na
wybrzeże i uwięziono na długie lata. W
1622 roku zmarł, nie wyjawiwszy
swojego sekretu — miejsca położenia
kopalni... Prawdopodobnie leżą gdzieś
za rzeką Sao Francisco.
Pan Samochodzik zdjął z półki atlas
geograficzny i otworzył na mapie
Brazylii.
— Czyli do przebadania
jest 70% powierzchni kraju — mruknął.
— W dodatku nie mam tu zaznaczonych
żadnych kopalni złota ani srebra...
— Tak. Ale niewielkie
ilości tych kruszców występują w
dżungli nad rzeką Los Muertos —
wyjaśnił gość. — Poza tym jest tam
także uran i kilka innych interesujących
kopalin... Ale przejdźmy do rzeczy.
Kopalnie Muribeki szybko obrosły w
legendę i zaczęto organizować banderie
— grupy poszukiwaczy. Oddziały
spragnionych złota mężczyzn,
uzbrojonych po zęby i wyposażonych w
karawany jucznych zwierząt, wyruszały
w dżunglę.
— Po latach powracały z
nich niedobitki, którym udało się ujść z
życiem z rąk Indian... — dorzucił szef,
wpatrując się w zadumie w mapę.
— Tak. Banderie liczyły
przeważnie ponad 500 ludzi,
największa, z której notabene nie wrócił
nikt, nawet 1600... Oczywiście, ich los
łatwo przewidzieć. Sprowadzone z
Europy zwierzęta nie były
przystosowane do zabójczego klimatu i
ukąszeń owadów. Muły i konie
chorowały, padały, wyprawa musiała
porzucać część zapasów żywności,
zdobywanie jedzenia drogą polowań
okazywało się niemożliwe. Ludzie
zaczynali chorować, potem głodować,
czasem przedzierali się przez tereny
zamieszkałe przez wojownicze plemiona
Indian. Wreszcie pozostawała tylko
garstka, która z trudem docierała do
cywilizacji.
— Nie wygląda to
szczególnie zachęcająco — mruknąłem.
— Szukanie igły w stogu siana...
— Na szczęście mamy
lepsze wskazówki — uśmiechnął się
Michaił.
— Uderzymy w sam
środek...
— Wskazówki? —
zainteresowałem się.
— Percy Harrison Fawcett
odnalazł w archiwum Rio de Janeiro
dwa dokumenty, pierwszy pochodzący z
1753, drugi z około 1850 roku.
Wprawdzie trudno powiedzieć, czy
opisane w nich szyby odnoszą się do
zaginionych kopalni Muribeki, ale
wygląda to zachęcająco...
— A więc mamy odnaleźć
jakąś tam kopalnię — mruknąłem. — A
potem będziemy się bawili w górników
i wydobędziemy wielki stos odłamków
rudy srebra, które wytopimy metodą
obserwowaną kilka lat temu w Etiopii...
Michaił uśmiechnął się lekko i
dopił do końca herbatę.
— Nie fatygowałbym
panów, gdyby chodziło tylko o jakąś
kopalnię... — powiedział.
— Tam podobno jest
miasto — mruknął szef i poszedł
wstawić wodę w czajniku.
— Miasto? — zdziwiłem
się. — Jakie miasto?
— No właśnie, niezbyt
wiadomo — powiedział Michaił. —
Fawcett sądził, że to miasto Inków. Jego
wspomnienia zatytułowano „Śladami
Inków”. Jest jednak problem z
lokalizacją tego tajemniczego grodu.
Jeśli faktycznie leży gdzieś w Mato
Grosso, to raczej wyklucza Inków...
— Gdzie jest Mato
Grosso? — pochyliłem się nad mapą.
Wskazał palcem wyżynę, leżącą
ponad tysiąc kilometrów od ośnieżonych
szczytów Andów.
Pan Tomasz wrócił z herbatą.
— Widzisz, Pawle —
powiedział — Inkowie mieli kilka
legend dotyczących swojego
pochodzenia. Wedle jednej wyszli z
groty Pachachamac, wedle innej przyszli
znad jeziora Titicaca, ale w ich
państwie zawsze obowiązywały różne
wersje historii. Były legendy
przeznaczone dla ludu, były opowieści
historyczne przeznaczone dla
arystokracji, wreszcie była wersja tylko
dla uszu rodziny królewskiej. Jeśli
porównamy wszystkie trzy, okaże się, że
wersje pochodzenia są, delikatnie
mówiąc, rozbieżne.
— Garsilaso Inka de la
Vega, syn inkaskiej księżniczki i
konkwistadora, a więc człowiek znający
relacje przeznaczone dla rodziny
panującej, wspomniał, że Inkowie
przybyli z Antinsuyu, czyli wschodniej
części imperium — przypomniałem
sobie informacje zdobyte podczas
poszukiwań skarbu w Niedzicy.
— Właśnie — Michaił
włączył się do rozmowy. — Po podboju
przez Hiszpanów wycofali się na
pogranicze dżungli, w góry Cordiliera
de Vilcabamba. Po nieudanym
powstaniu Tupaca Amaru II, niedobitki
jego armii i członkowie dworu uszli w
ostępy leśne i ukryli się u Indian
Canari...
— Garsilaso de la Vega
wielokrotnie rozmijał się z prawdą,
pisząc swoją kronikę — mruknąłem. —
Nie możemy mu ufać. Załóżmy nawet, że
faktycznie gdzieś w dżunglach u stóp
Andów znajdowała się pierwotna ich
siedziba. Ale do Mato Grosso jest
jeszcze przeszło tysiąc kilometrów
lasów, bagien... Wykluczamy Inków.
Nie sprzeciwiali się.
— Miasto w dżungli —
mruknął szef. — Niewiele wiadomo o
historii Brazylii, z archeologicznego
punktu widzenia ten kraj to biała plama.
Ale może streścisz nam ten dokument?
Michaił wyciągnął z torby zeszyt z
notatkami i kartkował go dłuższą chwilę.
— W 1753 roku powróciła
z dżungli wyprawa, dowodzona przez
człowieka, który nazywał się
przypuszczalnie Francisco Raposo.
Dowódca wyprawy pochodził ze stanu
Minas Gerais. Na badanie lasu wyruszył
zaledwie z garstką towarzyszy. Spędzili
tam przeszło dziesięć lat. W trakcie
wędrówki natrafili na wyrastające z
dżungli czarne góry.
— Formacja bazaltowa —
mruknął Pan Samochodzik. — Tu mamy
pierwszą wskazówkę, że region ten
musiał być w przeszłości aktywny
wulkanicznie.
— Wdrapali się na szczyt i
z wysokiej przełęczy spostrzegli u
swoich stóp miasto. Początkowo się
przerazili, ale wysłani na zwiady Metysi
powrócili z informacją, że jest ono
opuszczone. Wtedy zeszli na dół.
Przeszli przez bramę, zbudowaną z
trzech wielkich bloków skalnych,
znaleźli ulicę, a przy niej domy nakryte
kamiennymi płytami. Pośrodku miasta,
na placu wznosiła się kolumna z
czarnego kamienia, na której stał posąg
mężczyzny w wieńcu laurowym na
głowie. Przez miasto przepływała rzeka
o szerokości 30 jardów. Po jej drugiej
stronie znajdował się budynek z
kolumnadą, a w salach fontanny w
kształcie rybich pyszczków. Wokoło
ciągnęły się pola, porośnięte dzikim
ryżem. Cały kompleks zniszczyło
trzęsienie ziemi. Portugalczycy szukali
w mieście skarbów, ale znaleźli tylko
jedną złotą monetę. Widniał na niej
klęczący młodzieniec, a po drugiej
stronie korona, łuk i instrument
muzyczny...
Pan Tomasz zamyślił się na chwilę.
— Na razie wystarczy —
powiedział. — Nie podoba mi się ta
relacja.
— Dlaczego? — zdziwił
się nasz rosyjski przyjaciel.
— Mamy tu monolityczną
bramę, jak na przykład w Tihuanaco.
Domy, nakryte kamiennymi płytami, jak
w Ameryce Środkowej. Posąg
mężczyzny na środkowym placu, stojący
na kolumnie, jak to praktykowano w
Bizancjum. Kolumnady, jak w Grecji,
podczas gdy w Ameryce praktycznie nie
znano kolumn... Wodotryski w kształcie
ryb, jak w Indiach... I wreszcie złota
moneta, choć żaden z ludów Ameryki
Południowej nie znał pieniędzy przed
przybyciem białych...
— A może te monety trafiły
tam drogą handlu — zauważył Michaił.
— Przecież podejrzewa się, że
Fenicjanie pływali do Ameryki... W
USA znaleziono nawet skarb fenickich
monet...
— Znam tę historię —
uśmiechnął się szef. — Faktycznie,
niedaleko Chicago natrafiono w
początkach XX wieku na garnek z
fenickimi monetami. Znalezisko długo
starano się przemilczeć, aż wreszcie
kilkanaście lat temu specjaliści z
Metropolitan Museum of Art zbadali je
dokładnie. Monety niewątpliwie były
fenickie, a garnek indiański, jednak
naczynie to wykonano około 1730 roku,
a monety były o dobre dwa tysiące lat
starsze. Przypuszczalnie jakiś
kolekcjoner ukrył swój zbiór w
naczyniu, które akurat mu się nawinęło
pod rękę. Monety te mógł kupić w
Europie... ale nie wykluczono też, że
mógł je znaleźć w Ameryce. Tyle tylko,
że jest to skrajnie mało prawdopodobne.
— Dlaczego? — zmartwił
się Michaił.
— To proste. Nie
zapominaj, że w USA jest wielu
archeologów specjalizujących się w
badaniach miejscowych kultur. Stare
osady indiańskie na wschodnim
wybrzeżu są obejmowane
wykopaliskami od co najmniej 150 lat.
Gdyby Fenicjanie nawiązali kontakty z
Indianami, to całe wybrzeże byłoby
usiane wyrobami ich cywilizacji. Gdyby
natrafiono w indiańskich grobach na
fenickie szklane buteleczki, nożyczki z
brązu, paciorki ze szkła lub błękitnego
fajansu lub jakieś inne towary znad
Morza Śródziemnego, to można by
stwierdzić, że faktycznie tam docierali.
Tymczasem nie ma żadnych śladów
podobnej wymiany handlowej...
— A więc naszego miasta
w Mato Grosso nie zbudowali
Fenicjanie mruknąłem. — A może
Grecy? Przecież byli to świetni
żeglarze... Opłynęli nawet Afrykę
wokoło, choć zajęło im to 3 lata...
— Furda — Michaił
klepnął dłonią w kolano. — Znajdziemy
i ocenimy, kto wybudował. Poza tym,
dlaczego od razu zakładacie, że to byli
przybysze z zewnątrz?
— Przez tę złotą monetę —
westchnął szef.
A wiecie, co myślę? Jeśli gdzieś w
tamtych stronach grasował częściowo
ucywilizowany Muribeka, to mógł
przecież nakazać wzniesienie miasta.
Indianom za pracę przy wyciosywaniu
głazów płacił na przykład paciorkami,
kupowanymi za srebro na wybrzeżu.
Pośrodku kazał wznieść swój pomnik, a
potem taka megalomania go ogarnęła, że
nakazał bić monety z własną podobizną.
Widział kawałek świata, więc w jego
mieście znajdziemy mieszaninę stylów
architektonicznych... Kto wie, może
nawet chodził do szkoły i pokazali mu
na obrazkach ryciny greckich czy
egipskich miast...
— Trochę nie ta epoka —
uśmiechnął się szef.
— I jeszcze jedno.
Zwróćcie uwagę na zachowanie
Francisco Raposo. Wdrapali się na
przełęcz, zobaczyli miasto i wysłali
Metysów na przeszpiegi. Musiało
wyglądać na tyle, że się tak wyrażę,
świeżo, że wzbudziło ich niepokój.
— To ma ręce i nogi —
mruknął Pan Samochodzik.
— A właśnie. Jak się
skończyła wyprawa Raposo i jego
towarzyszy? — zaciekawiłem się.
— Przebywali w mieście
dość krótko, po czym, gdy nieco się
odpaśli kaczkami i ryżem, ruszyli z
biegiem rzeki. Po przebyciu około 50
mil natrafili na wielki wodospad, a
wokół niego odkryli szyby i jaskinie,
zawalone wielkim głazami. Na
kamieniach wyryte były jakieś znaki.
Przypuszczali, że to grobowce
mieszkańców miasta. Szyby były
opuszczone, ale koło wodospadu, w
osłoniętym miejscu, spostrzegli fresk,
przedstawiający ludzi na koniach.
— Moim zdaniem, to
potwierdza twoją teorię — powiedział
pan Tomasz. — Indianie przed
przybyciem białych ludzi nie znali koni.
Czyli fresk musiał powstać po
wylądowaniu Portugalczyków.
— Uczestnicy wyprawy
byli przekonani, że natrafili na zaginione
kopalnie Muribeki. Przez 9 dni szli w
dół rzeki, a potem skierowali się na
wschód i po kilku miesiącach wyszli na
brzeg rzeki Sao Francisco. Dopiero po
upływie stu lat wyruszyła kolejna
wyprawa pod dowództwem jakiegoś
misjonarza, ale zakończyła się totalną
klęską... Ale sądzę, ze nam się
powiedzie — zakończył z zadowoloną
miną.
— Cóż — mruknął Pan
Samochodzik. — Nie chciałbym cię
rozczarować, ale nadal wygląda mi to na
zupełnie dziką, szaloną awanturę. Mamy
minimalne szansę na znalezienie
czegokolwiek oprócz kilku zatrutych
strzał w plecach... Poza tym czuję się
odrobinę za stary, żeby włóczyć się po
dżungli.
Michaił uśmiechnął się lekko.
— Nie będziemy musieli
się nigdzie włóczyć — powiedział. —
Przynajmniej na razie. Poszukamy
miasta, nie ruszając się ze Sztokholmu.
Zaraz, zaraz, przecież miało być
ciepło i palmy? Spojrzałem na niego
zaciekawiony. Wyraźnie coś knuł.
— W jaki sposób? —
zdziwiłem się.
— Poszukamy miasta na
zdjęciach satelitarnych, a gdy będziemy
mieli już z grubsza wytyczne,
wynajmiemy samolot, polatamy nad
dżunglą, i zrobimy dokładne zdjęcia
lotnicze. A potem weźmiemy helikopter i
wylądujemy na głównym placu miasta!
Zabierzemy ze sobą ekipę archeologów i
butelkę szampana...
Uśmiechnąłem się lekko.
— To brzmi niegłupio —
mruknął szef. — Ale mam pewną
wątpliwość. Widzisz, mój drogi, gdy
pod koniec lat siedemdziesiątych XX
wieku Elżbieta Dzikowska i Tony Halik
ruszyli szukać Vilcabamby, ostatniego
punktu oporu Tupaca Amaru,
penetrowali doliny górskie, zarośnięte
dżunglą. Szli według trasy opracowanej
wedle hiszpańskich kronik. Wreszcie
znaleźli pozostałości ruin, porośnięte
lasem, który niszczył je przez 300 lat.
Zdjęcia lotnicze nic by tu nie pomogły...
Wręcz przeciwnie, aby wezwany przez
radio samolot mógł zrobić fotografie,
musieli wykarczować połać lasu. Aby
odsłonić kawałek budynku, pracowali
przez kilka dni maczetami. Podobnie
Gene Savoy, który nawiasem mówiąc też
szukał Vilcabamby i też ją znalazł, tylko
że w zupełnie innym miejscu niż oni,
miał podobny problem. Rozległe miasto
inkaskie leżało w lesie o rzut kamieniem
od współczesnej indiańskiej wioski.
Nikt o nim nie wiedział. Indianie, którzy
żyli tuż obok, owszem, ale już w
miasteczku odległym o 10 kilometrów,
nikogo to nie interesowało. Tam też
musiano przez całe tygodnie wycinać
krzewy, zanim odsłonięte część ruin...
— Czyli, jeśli nasze miasto
powstało w czasach Muribeki, a potem
zostało opuszczone, to od co najmniej
350–400 lat zarasta dżunglą —
dokończyłem. — Moglibyśmy je
odszukać, gdybyśmy znaleźli się
dokładnie w tym miejscu i wycięli
krzaki. Można przecież przejść ścieżką
przez środek osady i nawet nie
zauważyć oplatanych roślinnością
murów. A jeśli miasto jest starsze...
— To niezbyt pocieszające
— westchnął nasz towarzysz. — Ale
fotografia satelitarna pozwoli nam
wyłapać szczegóły. Tam powinna być
inna flora: skoro uprawiali ryż, to
wokoło musiały być pola...
— Dawno zarośnięte przez
las — wyjaśnił szef. — Widzisz,
dżungla to dość elastyczny ekosystem.
Łatwo jest ją wypalić i założyć
plantacje. Ale jeśli człowiek przestanie
uprawiać ziemię, las wraca na swoje
miejsce i w ciągu kilku lat wszystko
zarasta z powrotem.
— Właśnie — mruknąłem.
— Przecież tyle się mówi o wycinaniu
lasów w Amazonii. Czyżby w tym Mato
Grosso nie było ludzkich osad?
— To akurat wyjątkowo
trudny teren do kolonizacji —
uśmiechnął się Michaił. — Tamtejsi
Indianie są negatywnie nastawieni do
białych. Już w czasach Fawcetta
parokrotnie wybili do nogi oddziały
żołnierzy, potem w latach trzydziestych
XX wieku urządzili kilka powstań.
Nadal uprawiają kanibalizm. Mapy
terenu zrobiono za pomocą zdjęć
satelitarnych. Na obrzeżach ci bardziej
cywilizowani handlują z białymi, ale na
swój teren ich nie wpuszczają. To chyba
najdziksze i najmniej zbadane miejsce
na naszej planecie.
— Cudownie — mruknął
pan Tomasz. — A więc zagubione
miasto, strzeżone przez hordy dzikich
ludożerców... Wiesz co, Michaił, może
poszukamy czegoś w Kosowie albo
Czeczenii? Bliżej i, jak sądzę,
bezpieczniej.
— Szefie — mitygowałem
go — przecież na razie mamy sobie
pooglądać fotografie lotnicze. I to w
Sztokholmie. To chyba bezpieczna
odległość...
Uśmiechnął się i kiwnął głową.
— Widzisz, Pawle, jakoś
tak ostatnio się złożyło, że bez przerwy
pakujemy się w kłopoty... — spojrzał
znacząco na naszego gościa.
— Wróćmy do meritum —
Michaił zmienił temat. — Czy zgadzają
się panowie mi pomóc? W zamian
oferuję przygody i udział w odkryciu
zagubionego miasta.
— Czemu by nie? —
mruknął pan Tomasz. — Pomożemy z
przyjemnością. Powiedzmy przez
tydzień. Obejrzymy fotografie
satelitarne. Natomiast badanie
weryfikacyjne w terenie... O tym
zdecydujemy później.
ROZDZIAŁ 2
DOM — TWIERDZA •
SKARBIEC DERKA
TOMATOWA •
FOTOGRAFIA
SATELITARNA •
WYPRAWA PUŁKOWNIKA
FAWCETTA

Wysiedliśmy z taksówki. Zmrok


pod Sztokholmem zapada zimą bardzo
wcześnie. Za wysokim ogrodzeniem
majaczyły czerwone ściany sporej willi.
Śnieg pokrywał krzewy i dach grubą
warstwą. Z domu do furtki prowadził
wąski przekop.
— A więc jesteśmy —
powiedział pan Tomasz. — Tu są, jak
widać, jeszcze prawdziwe zimy.
Powietrze parzyło chłodem. Było
co najmniej 20 stopni mrozu.
— Interesujące ogrodzenie
— zauważyłem, naciskając dzwonek
przy furtce.
— Co w nim widzisz
takiego niezwykłego?
— Podmurówka ze
zbrojonego żelbetu, sądząc po kolorze,
to beton klasy 600, z portlandzkiego
cementu. Wysokość i kąt nachylenia
uniemożliwia wjazd przez ogrodzenie
lekkim transporterem opancerzonym,
choć czołgiem już by się chyba dało.
— Czy ty każdy budynek
traktujesz od razu jako twierdzę do
zdobycia? — zdziwił się szef.
— Takie skrzywienie z
czasów, gdy byłem w wojsku —
usprawiedliwiłem się. — Gdy widzę
obiekt militarny, zamaskowany i udający
cywilny...
— I co jeszcze powiesz o
tym budynku?
— Słupki ogrodzenia to,
sądząc po oznaczeniach, stal
samohartująca, podobnie jak siatka. Nie
da się tego przeciąć nożycami czy
przepiłować, dopiero tarcza
karborundowa lub diamentowa,
osadzona na szlifierce...
— Pawle, nie żartuj...
Michaił odchylił zasłonkę i
pomachał nam dłonią. Furtka
zabrzęczała i gdy pociągnąłem ją do
siebie, ustąpiła. Weszliśmy.
— Zamek złożony z trzech
stalowych sworzni, cofanych
pneumatycznie, a nie za pomocą
elektromagnesu.
— Ładny ogródek skalny
— mruknął pan Tomasz, spoglądając na
bryły granitu, spiętrzone wokoło domu.
— Ogródek skalny —
uśmiechnąłem się — ale czołgiem już
się nie przejedzie.
Podeszliśmy do drzwi. Nacisnąłem
klamkę. Były otwarte. Zaraz za nimi
korytarz gwałtownie zakręcał. Przed
wejściem do holu po podłodze biegła
cienka, stalowa listwa.
— A jak ktoś mu drzwi
wyłamie, to i tak dalszą drogę zagradza
pancerna płyta grubości trzech
centymetrów — dokończyłem.
— Witajcie — Michaił
pojawił się jak spod ziemi. —
Oczywiście, ten dziwny dom posiada
swoje tajemnice, jak również jest
naszpikowany kamerami, czujnikami
ruchu, mikrofonami i wszelakim innym
dobrem. Mój ojciec przesadnie dbał o
bezpieczeństwo. A i tak wykończyli go
— mruknął. — Oczywiście wszystko to
mocno przestarzałe, część mechanizmów
dawno już przestała działać, ale żal mi
forsy na zabawę w szpiega...
Rozebraliśmy się i weszliśmy do
salonu. Panoramiczne okno wychodziło
na ogród, także zawalony
wielotonowymi głazami. Na kominku
płonął ogień. Ściany były pomalowane
na błękitny kolor, a górą biegł złoty
szlaczek. Koło kominka pyszniła się
wspaniała reprodukcja „Burłaków na
Wołdze” Riepina. Na drugiej ścianie
wisiały dwa portrety konne przodków
naszego gospodarza i jeszcze jeden mały
portret mężczyzny. Podszedłem, żeby się
bliżej przypatrzyć. Inteligentna,
arystokratyczna twarz. Na ustach igrał
mu lekki uśmiech.
— Mój ojciec, hrabia
Derek Tomatow — wyjaśnił Michaił.
— Widziałem na listach
gończych — pochwalił się szef. — Choć
nigdy nie spotkałem się z nim osobiście.
— Może bał się grasować
w Polsce, wiedząc, że pan tam jest —
uśmiechnął się nasz przyjaciel. —
Pokoje gościnne są na piętrze...
Salon obiegała galeryjka, z której
prowadziło kilkoro drzwi. Weszliśmy po
schodach. Pokoje nie były duże, ale
sympatyczne. Umeblowane jasnymi,
sosnowymi meblami z Ikei. Jedynie
wiszące na ścianach obrazy i szable
przypominały o dawnej świetności rodu.
Rzuciliśmy walizki na łóżka.
— To zapraszam na
zwiedzanie stanowiska pracy —
zachęcającym gestem wskazał nam
drzwi po drugiej stronie salonu.
Przeszliśmy naokoło po galeryjce i
weszliśmy do rozległej biblioteki.
Pośrodku stały solidne, dębowe stoły i
krzesła na kółkach, a pod ścianami
ciągnęły się szafy, zastawione tysiącami
opasłych ksiąg. Na jednej ze ścian
wisiał ekran, nieco tylko mniejszy niż
kinowy. Szef podszedł do szaf ruszył
wzdłuż, spoglądając na grzbiety dzieł.
— Masz tu jeszcze jedną
bibliotekę — powiedział w zadumie.
— Skarbiec — sprostował
Michaił. — Starodruki trzymam w
skarbcu.
Odsunął regał i naszym oczom
ukazała się stalowa ściana, zaopatrzona
w tarczę, taką jak w telefonie. Michaił
wykręcił kilkunastocyfrowy numer i
stalowa płyta bezszmerowo odjechała w
bok. Ukazały się schodki, prowadzące
gdzieś w dół. Światło zapaliło się
automatycznie, zeszliśmy dwie
kondygnacje i po pokonaniu kolejnej
stalowej przeszkody stanęliśmy u wrót
skarbca. Tu szafy wykonane były ze
szkła i stali, zaopatrzono je w
skomplikowane urządzenia i manometry.
— Najcenniejsze rzeczy
mój ojciec trzymał w wysokiej próżni
— wyjaśnił gospodarz. — Sądził, że to
zabezpieczy książki przed utlenianiem.
— Błąd — mruknął Pan
Samochodzik.
— Oczywiście — kiwnął
głową Michaił. A widząc, że nie
rozumiem, pospieszył z wyjaśnieniami.
— Gdy wypompuje się powietrze, nie
mogą rozwijać się grzyby i pleśnie
niszczące papier, spowolnieniu ulegają
też procesy fizyczne i chemiczne,
powodujące jego niszczenie. Jednak,
gdy potem książka znajdzie się z
powrotem w normalnych warunkach,
występuje coś w rodzaju szoku
tlenowego: nagle wszystko zaczyna się
rozsypywać... Ba, nawet zmieniają się
naprężenia w drewnianych deseczkach,
używanych do wzmocnienia okładek...
— Ano zobaczmy, co tutaj
masz — szef aż zatarł z radości ręce.
Otworzył pierwszą szafę i
wyciągnął książki. Przeglądał je i co
jakiś czas cicho pogwizdywał przez
zęby.
— Ładnie, ładnie —
powiedział.
Ja w zadumie ruszyłem w głąb.
Stelaż wypełniony obrazami, setki ikon,
kilka zamkniętych na głucho sejfów.
Korciło mnie, żeby zapytać, co jest w
środku, ale powstrzymałem się. Pan
Samochodzik utknął przy książkach na
dłużej. Michaił zniósł mu na dół
notebooka i bibliografię Estreichera na
CD–ROM–ie, żeby mógł sobie w razie
czego posprawdzać, a my zasiedliśmy w
bibliotece.
— Mam projektor
ciekłokrystaliczny o wysokiej
rozdzielczości — nasz przyjaciel
klepnął czule płaską skrzyneczkę. — Ale
co ci będę opowiadał...
Pstryknął przełącznikiem i żaluzje
w oknach opadły, pogrążając nas w
mroku. Projektor rzucił snop światła na
ekran.
— Fotografia Polski —
wyjaśnił. — Robiona z satelity Geosat.
Dwa tygodnie temu. Powiększmy.
Stuknął w klawisze komputera.
Obraz rozciągnął się. Michaił przesunął
fotografię i ponownie rozciągnął.
Wielkie miasto. Warszawa.
— Daj jeszcze większe
zbliżenie — poleciłem.
Obraz rósł płynnie, jakby kamera
umieszczona nad ziemią opadała w dół.
Po chwili widziałem już jasną plamę
rynku Starego Miasta oraz niezbyt
wyraźne dachy otaczających go
kamieniczek. Obok były inne zaułki i
placyki, wyraźnie widać było linię
murów obronnych i fosę. Obraz był
jednak solidnie zamglony.
— To maksymalne
powiększenie, dostępne cywilom —
wyjaśnił gospodarz. — Ale teraz
uruchamiam pewien program, wydobyty
z narażeniem życia z systemu
komputerowego FSB...
Obraz uległ nagłemu wyostrzeniu.
— Rosyjscy informatycy są
naprawdę nieźli — mruknąłem. — Na
jakiej zasadzie to działa?
— Program analizuje obraz
i wybiera najbardziej prawdopodobną
wersję — wyjaśnił. — Oczywiście,
mogą wystąpić przekłamania, ale żaden
program komputerowy nie jest
pozbawiony wad.
— Zdumiewa mnie postęp
współczesnej techniki — odezwał się
pan Tomasz.
Widocznie wyszedł ze skarbca i
teraz siedział obok nas w ciemności.
— Przecież to mój dom...
— Zgadza się — w głosie
Michaiła wyczułem uśmiech.
— Hm — mruknął Pan
Samochodzik. — W ten sposób
znalezienie naszego miasta to będzie
fraszka...
— No, niezupełnie —
zaoponował. — Widzi pan, można
uzyskać bardzo dobre powiększenie, ale
niestety najpierw trzeba choćby w
przybliżeniu wytypować miejsce, które
chce się obejrzeć. Warszawa jest duża, a
rynek Starego Miasta ma ponad hektar
powierzchni... no i nie porastają go
drzewa... Zresztą to tylko demonstracja
możliwości.
Rolety pojechały wolno do góry,
wpuszczając do biblioteki światło.
Obraz na ekranie zbladł.
— Te fotografie mają
fantastyczną rozdzielczość, ale są bardzo
duże — westchnął. — Każda z nich
zajmuje aż 16 gigabajtów.
— Ile? — zdumiałem się.
— 16 giga — wyjaśnił.
— Bzdura, przecież nawet
byś tego nie otworzył... — zacząłem. —
zaraz, co masz tam pod obudową? —
klepnąłem komputer.
— Szesnaście połączonych
procesorów, l G każdy. Do tego
osiemnaście tysięcy mega pamięci. To
urządzenia podobne do tych, na których
robiono efekty specjalne w
„Gwiezdnych wojnach” czy „Parku
jurajskim”. Przystosowane do obróbki
grafiki, plików graficznych
ekstremalnych wielkości i
rozdzielczości.
— Z takim sprzętem
faktycznie można rzucić wyzwanie
światu — westchnąłem.
— Jego cena była dość...
bolesna — uśmiechnął się z przymusem.
— Ale nie żałuję.
Postukał klawiszami. Na ekranie
pojawiła się, słabo widoczna, mapa
Ameryki Południowej. Michaił coś
poczarował klawiaturą i na mapie
ujrzeliśmy nieregularną, czerwoną
plamę.
— Wyżyna Mato Grosso —
wyjaśnił.
— Jeśli skala mapy jest
zachowana, to mamy do przebadania
teren o wielkości zbliżonej do
powierzchni Polski — mruknąłem.
— Och, nie — zaprzeczył.
— Faktycznie tak się może wydawać,
ale nie musimy zbadać całego tego
obszaru.
— Zaczniemy tak, jak
pułkownik Fawcett? — zagadnął szef.
— W przybliżeniu tak.
Pierwszą swoją wyprawę w
poszukiwaniu miasta nasz poprzednik
zorganizował w 1920 roku. Niestety,
znalazł sobie zupełnie
nieodpowiedniego towarzysza, Francuza
w wieku nieco ponad dwadzieścia lat.
Dochodziło między nimi kilkakrotnie do
scysji, mimo to ruszyli w głąb dżungli na
północ od Cuiaby.
Pstryknął jakimś przełącznikiem i
na ekranie pojawił się wyraźny punkt
czerwonego koloru. Potem wykwitła z
niego animowana kreska na północ.
— Po kilku tygodniach
marszu osiągnęli to miejsce: 11 stopni
43 minuty szerokości geograficznej
południowej i 54 stopnie 35 minut
długości geograficznej zachodniej. Tu
Fawcettowi padł koń. Francuz
chorował. Jedynym ratunkiem było
zawrócenie do cywilizacji... Miejsce, w
którym przerwał poszukiwania, nazwał
Portem Martwego Konia...
Zamyśliłem się.
— Czyli miasto powinno
leżeć na północ od tego obozowiska —
zauważyłem. — Co wiemy: trzeba
odnaleźć wodospad, a potem iść w górę
rzeki i po dziewięciu dniach jest się na
miejscu...
— Nie wiem, jak się
chodzi po dżungli — zauważył szef. —
Bo, szczerze mówiąc, nie wierzę, że
można się posuwać do przodu, tylko i
wyłącznie wycinając drogę maczetami.
— Nie, oczywiście, że nie
— zaprotestowałem. — Drzewa rosną
w pewnej odległości od siebie, tak jak
w naszym lesie mniej więcej, a niekiedy
nawet rzadziej. Poszycia praktycznie nie
ma. Wystarczy jednak, że gdzieś grunt
jest bardziej kamienisty, drzewa rosną
rzadziej i nie zabierają całego światła.
Wówczas z podłoża natychmiast
wyrastają krzewy i małe drzewka.
Podobnie jest nad rzekami, zwłaszcza
jeśli są na tyle szerokie, że korony
drzew na ich brzegach nie mogą zasłonić
słońca. Identycznie jest w przypadku
gór. Ich zbocza, jeśli tylko nie są
nadmiernie kamieniste, pokrywa
gęstwina...
— Fawcett sądził, że
miasto od wodospadu dzieli jakieś 50
mil, czyli około 80 kilometrów.
— Pokaż jeszcze raz mapę
— polecił szef.
Michaił wyświetlił ją.
— Z dzikością Indian tam
chyba ostatnio nie najlepiej —
zażartowałem. — Widzę tu zaznaczoną
szosę.
— Owszem. Przebiega
około 30 kilometrów od Portu
Martwego Konia. Oczywiście z faktu, że
jest zaznaczona, nic absolutnie nie
wynika. Może tam być po prostu
przecinka przez las, nieco utwardzona
cementem lub żużlem.
— Niemniej jednak
przejezdna — zauważył szef. — A to
dobrze. Pozwoli nam dotrzeć bardzo
blisko obozowiska Fawcetta... Tfu, co ja
plotę... Już się zasugerowałem, a
przecież wcale nie mamy tam jechać.
— To co? — zagadnął
Michaił z uśmiechem. — Oglądamy
sobie pierwsze zdjęcie? Czy najpierw
kolacja? Chociaż może lepiej jutro, są
panowie zmęczeni po podróży...
— Odrobinę — mruknął
pan Tomasz. — Jeśli pozwolisz,
siądziemy do tego jutro z rana, a na razie
rzuciłbym jeszcze okiem na książki...
Tak też i zrobiliśmy. Szef poszedł
do skarbca, a ja ruszyłem trochę
pozwiedzać dom. Wszędzie wisiało
mnóstwo obrazów. Przeważnie były to
ręcznie wykonane reprodukcje, bardzo
dokładnie naśladujące styl oryginałów.
Głównie malarstwo rosyjskie, ale nie
brakowało też europejskiego. Moją
uwagę zwrócił wysoki na prawie trzy
metry portret mężczyzny w mundurze z
okresu wojen napoleońskich. Jak
mogłem zauważyć, miał, podobnie jak
hrabia Derek na portrecie, klinowate,
kocie źrenice.
— Cecha rodzinna —
wyjaśnił Michaił podchodząc do mnie.
— Ale ja miałem operowane oczy.
Widzę, że podziwiasz kolekcję...
— Owszem — kiwnąłem
głową. — Piękny zestaw kopii...
— Oryginały zwróciłem do
Rosji — powiedział. — Pozostaje mieć
nadzieję, że nie zmarnują. Co nieco
jeszcze zostało, tak na wszelki wypadek.
No i pamiątki rodzinne...
Przeszliśmy kawałek korytarzem.
Wisiał tu obraz, przedstawiający fronton
pałacu.
— Tomatowo, w połowie
drogi między Moskwą a Petersburgiem
— wyjaśnił. — Nasz dom rodzinny.
Teraz... — wskazał nieduże zdjęcie,
wetknięte za ramę obrazu. Żal było
patrzeć. Zniszczone schody, dwie
ułamane kolumny, a za nimi pustka.
Jakieś wądoły, kryjące kupy gruzu.
— Kiedyś odzyskam mój
dom i odbuduję go — szepnął. — Tak
jak w Ałabino pod Moskwą. Tam
znajomy mojego ojca wznosi od
podstaw pałac spalony przez
bolszewików. Chodźmy na kolację.
ROZDZIAŁ 3
PORT MARTWEGO
KONIA • FOTOGRAFIA
SATELITARNA •
ZAGADKOWE MIEJSCA
W DŻUNGLI • CZY
BRAKUJE MI
CIERPLIWOŚCI

— A więc Port Martwego


Konia — zadysponował pan Tomasz.
Była ósma rano. Byliśmy już po
śniadaniu. Siedzieliśmy w zaciemnionej
bibliotece. Na stole stał samowar z
wodą na herbatę i czajniczek z esencją.
Poblask płonącego w samowarze węgla
drzewnego tańczył po suficie. Michaił
postukał w klawisze i obraz się
wyostrzył.
— To jest dokładnie to
miejsce — powiedział. — Oczy wiście,
Fawcett nie oznaczył go z dokładnością
co do sekundy kątowej, ale
przypuszczam, że jego obozowisko
znajdowało się tutaj — pokazał
laserowym wskaźnikiem zakole
niewielkiej rzeki.
Woda przedzierała się tu przez
głazy. Także brzeg musiał być bardzo
kamienisty, skoro nie zarósł go las.
— Port sugeruje, że
obozowisko znajdowało się nad wodą
— mruknął szef. — Choć może
niekoniecznie... Mógł się rozłożyć
gdzieś w lesie albo na polanie, która do
tej pory zarosła na amen. Dobrze.
Proponuję teraz ruszyć w górę rzeki.
— Coś mi się tu nie zgadza
— rzuciłem. — Fawcett, jak
mówiliście, chciał iść na północ w
poszukiwaniu wodospadu, a tymczasem
ta rzeka wypływa z gór Roncador i, jak
możemy przypuszczać, płynie na
północny wschód. Czyli szedłby w dół
rzeki, a nie w górę...
Michaił wstawił okno z mapą.
— Chyba masz rację.
Płynie na północny wschód i wpada
pewnie do rzeki Xingu...
— Spokojnie —
zmitygował nas Pan Samochodzik. —
Nigdzie nie jest powiedziane, że
pułkownik chciał szukać wodospadu
właśnie na tej rzece. Może kawałek na
północ znajduje się jeszcze inny ciek,
tym razem płynący z północy w kierunku
w przybliżeniu południowym.
— Racja.
Michaił zmniejszył skalę. Jakieś
dwadzieścia kilometrów na północ od
obozowiska widać było ciąg
ciemniejszej roślinności.
— Rzeka zarośnięta,
częściowo ukryta pod koronami drzew?
— zasugerowałem.
Nasz przyjaciel dał powiększenie i
pokręcił coś przy skali. Ciemny pas
zajął prawie cały ekran. Nigdzie jednak
nie prześwitywała woda.
— Niedobrze —
mruknąłem. — To chyba nie jest rzeka...
— To dlaczego drzewa są
tu gęściejsze? — zapytał szef.
— Mogła kiedyś płynąć.
Potem uległa zamuleniu i w korycie
wypełnionym żyzną, wilgotną glebą
wyrosły drzewa większe i gęściejsze niż
gdzie indziej — odparłem.
— Pojedźmy jeszcze dalej
na północ — zasugerował Pan
Samochodzik.
Między drzewami pojawiła się
podejrzana plama. Michaił powiększył
ją maksymalnie i poprawił ostrość. Nad
lasem snuły się sine opary.
— Chyba jakaś indiańska
wioska — zauważyłem. — Palą ogniska,
a to chyba chaty? — wskazałem plamy.
— Zobaczmy w
podczerwieni — zaproponował nasz
przyjaciel.
Kilka jasnych punktów na ciemnym
tle.
— Sporo tych ognisk —
mruknął pan Tomasz. — Pewnie jakieś
święto. Może kogoś złapali i teraz go
pieką... Niewykluczone, że to kanibale...
Wspominałeś coś o tym?
Kiwnął głową.
— Plemię Szawantów.
Ponoć ciągle jedzą swoich wrogów...
— Wieś powinna
znajdować się nad wodą albo w pobliżu
dość wydajnego źródła — zauważyłem.
— Indianie potrzebują wody do mycia,
gotowania, prania ubrań...
— Jakich ubrań? —
uśmiechnął się szef.
— Nie wiem też, czy gotują
cokolwiek — dodał Michaił. — Nie
zapominajmy, że choć wszystkie ludy
znają tajemnice pieczenia, o tyle te
bardziej pierwotne bardzo rzadko gotują
pożywienie...
— Odbiegliśmy od
meritum. Szukajmy rzeki — zasugerował
pan Tomasz.
— To może być wioska, w
której zakończyła się wyprawa
Fawcetta... — mruknąłem. — Ale
faktycznie jedźmy dalej.
Znowu kilka kilometrów dżungli i
pojawiły się wzgórza. Musiały być dość
suche, roślinność była tu bowiem raczej
kiepska.
— Pustynia w środku
dżungli — mruknął szef. — Ciekawe.
— Wzgórza odpadają —
powiedział Michaił. — Nam potrzebne
są granitowe góry.
— Bazaltowe —
sprostowałem. — Nie możesz
sprawdzić aktywności sejsmicznej
terenu?
— Niestety nie. Pewnie i
takie mapy można by zamówić, ale to
trochę nie na moją kieszeń.
— Cofnij — polecił pan
Tomasz.
Michaił przesunął obraz w dół.
— Co to jest? — Pan
Samochodzik wskazał dziwnie
regularną, plamę na stoku jednego ze
wzgórz.
Nasz przyjaciel posłusznie
powiększył obraz, a potem wyostrzył go.
— Coś dziwnego —
powiedział. — Prostokątny zarys... To
jest coś sztucznego!
— Nie da się jeszcze
bardziej powiększyć?
— Przykro mi — Michaił
bezradnie rozłożył ręce.
— Jakie to jest duże? —
zaciekawiłem się.
— Racja, zobaczmy...
Na ekranie pojawiła się skala.
— Jakieś sto trzydzieści na
sto czterdzieści metrów — mruknął. —
Jak na miasto zdecydowanie za małe.
— Ferma otoczona murem?
— zamyśliłem się — Tu są jakieś
podłużne kształty, może zabudowania?
Daj na podczerwieni, zobaczymy, czy
ktoś tam mieszka.
Przełączył. Tajemnicza budowla nie
odbiegała kolorem od otoczenia.
— Ognisk nie
zaobserwowano — zameldował
Michaił.
— Nie szkodzi. Warto
sprawdzić — mruknął szef. — Nanieś
na mapę. Trzeba będzie o to zahaczyć...
Nawet nie zauważył, że się
wygadał. Był gotów jechać.
Uśmiechnąłem się do swoich myśli.
— Oglądajmy dalej —
polecił pan Tomasz. — Te wzgórza nie
pasują do opisu... ale może wciąż gdzieś
przepływa przez nie rzeka?
Wypiętrzenie może oznaczać wodospad.
Michaił zmniejszył skalę i zatoczył
krąg.
— Niestety, nic z tych
rzeczy — powiedział. — Ale dalej na
północ zaczyna się pasmo gór Roncador.
— Przyjęliśmy, że Fawcett
szedł na północ z Portu Martwego Konia
— zauważyłem. — A może wcale tak
nie było? Może wypytywał Indian i
modyfikował trasę wędrówki?
— Może — pochwycił
szef. — Ale szukał wodospadu... Czekaj
— zwrócił się do Michaiła. — Skoro
przy wodospadzie mają być zaginione
kopalnie Muribeki, to może poszukajmy
od drugiej strony? Może pokaż skupiska
rud srebra?
— Panie Tomaszu,
obawiam się, że to niemożliwe...
— Dlaczego, przecież
szuka się złóż bogactw mineralnych za
pomocą fotografii satelitarnych? —
zdziwił się pan Tomasz.
— Tak, ale nie wszystkich.
Można poszukiwać rud uranu, bo w tej
okolicy będzie zwiększone
promieniowanie, można też szukać złóż
ropy naftowej czy gazu, bo
węglowodory przenikają przez skałę i
ich obecność w powietrzu da się
wychwycić... Natomiast srebra chyba
nie można...
— Czekaj — wpadłem mu
w słowo. — A może by tak poszukać po
prostu rzek? Nie wiem, przecież parują.
Zwiększona ilość wilgoci w powietrzu...
— Nie musimy —
zaprotestował. — Wodospad koło
kopalni, wedle tego, co mówili Indianie,
jest naprawdę duży. Jego grzmot słychać
w promieniu kilku kilometrów.
— Czyli musi spadać z
wysoka — westchnął szef. — Na tych
pagórkach go nie znajdziemy.
Sięgnął po myszkę i sam zaczął
przewijać zdjęcie. Krajobraz przesuwał
się powolutku. Znowu zaczęły się lasy.
Kawałek dalej ponownie trafiliśmy na
łyse miejsce.
— Góra, samotny
bazaltowy ostaniec, sterczący z dżungli
— zawyrokował Michaił. — Długość
jakieś czterysta metrów. Wysokości
można się tylko domyślać, ale chyba
spora...
— Na szczycie coś
dziwnego — mruknął pan Tomasz.
Michaił już uruchamiał program
wyostrzający.
— Wioska, zdaje się, ale
chyba opuszczona — wyraziłem
przypuszczenie. — Nieźle się usadowili.
Nikt im nie wlezie bez drabiny, a mają
tam z góry widok na całą okolicę.
Nasz przyjaciel przeszedł na
podczerwień. Dwie jaskrawe plamki.
— Gotują sobie obiadek —
mruknął. — To znaczy, gotowali kilka
dni temu, gdy było robione to zdjęcie.
— Faktycznie —
uśmiechnął się szef. — Jakoś mi się
wydawało, ze to wszystko oglądamy w
czasie rzeczywistym. A przecież tam
chyba o tej porze jest noc...
Popatrzyłem na zegarek: dochodziła
trzynasta. Od czterech godzin
przeczesywaliśmy wzrokiem lasy.
Michaił dostrzegł mój gest.
— Czas coś przekąsić —
powiedział. — Skoczmy na obiad.
Wyłączył projektor i odsłonił okna.
Światło dnia poraziło nasze oczy, ale po
chwili przywykliśmy.
Zeszliśmy do garażu umieszczonego
w piwnicy. Wsiedliśmy do opla ascony.
Samochód miał co najmniej piętnaście
lat, ale wyglądał na mało używany.
Przez jedne drzwi biegł rząd otworów,
starannie zaklejonych masą plastyczną.
— Ktoś do ciebie strzelał?
— zapytałem.
— To pamiątka po
przyjacielu... po byłym przyjacielu
mojego ojca — wyjaśnił.
Pojechaliśmy do miasta.
Przemknęliśmy koło dworca i niebawem
zaparkowaliśmy na nabrzeżu. Stał tu
zacumowany stary statek rybacki, na
którym urządzono restaurację. Złożone
stoliki na pokładzie świadczyły, że latem
można sobie tam posiedzieć i coś zjeść
na świeżym powietrzu. Teraz była zima.
Wokoło statku rozciągał się biały,
połyskliwy lód. Jedynie daleko od
brzegu, wzdłuż kanału portowego,
ciągnął się tor wolny od lodu. Było
zimno, powietrze szczypało w policzki
zanurkowaliśmy przez wąskie, metalowe
drzwiczki do środka. Owiało nas ciepło
i zapach pieczonego mięsa. Usiedliśmy
przy drewnianym stoliku. Zaraz też
podeszła bardzo ładna jasnowłosa
kelnerka.
— Witaj, Svea — odezwał
się Michaił po szwedzku. — Co
dobrego słychać?
Jej odpowiedzi prawie nie
zrozumiałem, ale uśmiechnęła się,
widocznie wszystko było w najlepszym
porządku. Podała nam karty dań, w
całości po szwedzku. Nasz przyjaciel
złożył za nas zamówienie, zupa
pomidorowa z ryżem.
— Po obiedzie moglibyśmy
się przejść po mieście — zaproponował
Michaił.
— Wybacz, ale
przywykłem do trochę innego klimatu...
Dwadzieścia pięć stopni poniżej zera
nie nastraja mnie do spacerów —
mruknął pan Tomasz.
— Oczywiście — nasz
przyjaciel wycofał propozycję.
— W Polsce od kilku lat
mamy bardzo łagodne zimy —
westchnąłem. — Z jednej strony to
dobrze, bo mniej jest problemów z
odśnieżaniem czy pękaniem rur, ale z
drugiej niedobrze, bo organizmy ulegają
nadmiernemu wydelikatnieniu.
— Pamiętam, zaraz po
wojnie, takie mrozy nie były niczym
nadzwyczajnym — mruknął szef. —
Potem klimat zaczął się ocieplać
— Efekt cieplarniany —
błysnął wiedzą Michaił.
— Mylisz się. Sądzę
raczej, że to pojawiło się kolejne ciepłe
optidum klimatyczne. W XVII wieku na
Bałtyku istniała karczma, służąca
podróżnym, którzy po lodzie wędrowali
z Polski do Szwecji... Teraz po prostu
ociepla się klimat, a za kilka tysięcy lat
przyjdzie kolejna epoka lodowcowa.
Chyba że efekt cieplarniany faktycznie
do tego czasu na tyle ogrzeje nam klimat,
że nie będziemy się musieli obawiać
przyjścia lodów...
— Może i tak...
Na drugie danie podano nam
pieczeń z sosem śliwkowym i frytkami.
A do tego sałatkę z tuńczykiem. Nie
wiedziałem, że te potrawy do siebie
pasują, ale w sumie nie było to złe
zestawienie. Podjedliśmy sobie zdrowo.
I wróciliśmy do domu Michaiła. Robota
czekała.
Przyjemnie było rozgrzać się
gorącą herbatą z samowara. O
czternastej z nowymi siłami zasiedliśmy
do pracy.
— Niepokoi mnie ten
bazaltowy garb — powiedział Michaił,
wyświetlając ponownie widok skały. —
To by w zasadzie pasowało do tego
starego dokumentu. Portugalczycy szli
przez dżunglę, aż natrafili na czarne
góry. Wdrapali się na przełęcz i
zobaczyli leżące w dolinie miasto. Może
po prostu wspięli się na ten wierzchołek
i wtedy spostrzegli domy gdzieś w
pobliżu...
— Dobrze. Przejrzyjmy
okolicę tego ostańca — zarządził mój
przełożony.
Michaił powiększył i wyostrzył
obraz maksymalnie. Metr za metrem
przeczesywaliśmy lasy, otaczające
położoną na szczycie wioskę.
— Ani śladu miasta, ani
śladu rzeki, która przez nie przepływała
— westchnął wreszcie Pan
Samochodzik. — Pokaż dalej na północ.
Poczułem przygnębienie.
— Tyle godzin pracy i
ciągle nic — westchnąłem.
— Brakuje ci, Pawle,
jednej cechy charakteru, niezbędnej
detektywowi — powiedział Pan
Samochodzik. — Cnoty cierpliwości...
Wszystko chciałbyś robić na łapu–capu.
Teraz, zaraz, natychmiast. Zresztą nie
zapominaj, że brak wyników też jest
wynikiem. Wyeliminowaliśmy już
kawałek terenu...
— Mniej więcej jeden
procent obszaru, na którym powinno
znaleźć się miasto — usłużnie
podpowiedział Michaił. — Może,
Pawle, odpocznij chwilę, a my w tym
czasie poszukamy.
Zastanawiałem się przez ułamek
sekundy, czy mam się obrazić, czy nie.
— Już mi lepiej —
powiedziałem zbolałym głosem.
— Pogadam ze znajomym
archeologiem — powiedział w zadumie
Pan Samochodzik. — Przydałoby ci się,
Pawle, kilka miesięcy pracy na
wykopaliskach. To bardzo pomaga
wyrobić precyzję działania i uczy
cierpliwości...
— Może to faktycznie
dobry pomysł — uśmiechnąłem się.
— Coś mam — odezwał
się Michaił. — Popatrzcie na to...
Czerwona kropka wskaźnika
laserowego zakreśliła na ekranie
prostokąt.
— Ja tu nic nie widzę —
zmartwił się Pan Samochodzik — Obok
zielone i to zielone...
— Ale obok, na zielonym
tle, są gdzieniegdzie punkty innego
koloru. Myślę, że oznaczają potężne
drzewa, może jakąś odmiano
bananowców. Tymczasem ten prostokąt
jest jednolicie zielony — powiedziałem.
— Sądzisz, że to mogą być
na przykład zarośnięte lasem pola?
— Zastanówmy się.
Przybywa rolnik, zakłada plantację czy
też, jak to w Brazylii nazywają, fazendę.
W pierwszej kolejności karczuje
najtwardsze drzewa. Aż 99% tego, co
rośnie w lasach amazońskich, to mało
wartościowe gatunki, drewno
beztwardzielowe, jak mawiają stolarze,
nie nadające się do niczego, chyba że do
przerobienia na kiepskiej jakości papier
toaletowy... Łatwo je powycinać, tylko
że draństwo w parę lat odrasta.
Pozostały 1% to gatunki o twardym,
zbitym drewnie. Rosną powoli, a
karczować je trudno... No i raz
wykarczowane odrastać będą przez
dziesięciolecia.
— A więc wróćmy do
rzeczy — poprosił Michaił. — Ktoś
przybył, wykarczował kawał lasu,
założył pola uprawne lub plantacje
czegoś. Po pewnym czasie przybyli
Indianie, upiekli go i zjedli, a pola
ponownie pochwyciła w swoje objęcia
dżungla...
— Dlaczego sądzisz, że
ktoś przybył tu z zewnątrz, by założyć
fazendę? — spytał szef.
— To proste. Indianie,
podobnie jak wszystkie ludy
przechodzące od gospodarki zbieracko–
łowieckiej do pierwszych upraw
rolniczych, nie przejmują się specjalnie
kształtem pola. A tu mamy powierzchnie
odmierzoną z geometryczną
dokładnością. I zwróćcie uwago, że
linie równoległe, wyznaczające granice
pola, są wytyczone zgodnie z kierunkiem
równoleżników... Poza tym Indianie nie
wysilaliby się aż tak Wycięliby drzewa
miękkie, zostawili olbrzymy... To
musieli być biali ludzie.
— Być może — mruknął
pan Tomasz. — Ale widzę tu jeszcze
jedno rozwiązanie. Poszedł Indianin do
szkoły misyjnej, tam go uczyli uprawy
ziemi i geometrii, a na zakończenie za
dobre wyniki w nauce dostał kompas. A
potem wyznaczał sobie wedle jego
wskazań granice pola...
Michaił spuścił głowę.
— O tym nie pomyślałem.
— Chyba posuwamy się za
daleko w naszych spekulacjach —
zauważyłem.
Zaczęło się żmudne przeszukiwanie
całego obszaru domniemanej fazendy. W
jednym miejscu drzewa rosły nieco
rzadziej.
— Tu mogły być
zabudowania gospodarcze —
zauważyłem. — Albo solidnie ubite,
brukowane podwórze. Zaznacz.
Znowu zaczęliśmy przesuwać mapę
na północ. Znaleźliśmy rzekę, płynącą na
północny zachód w stronę pasma gór
Roncador.
— No to chyba jesteśmy na
dobrym tropie — zauważył Michaił. —
Rzeka. Idąc jej nurtem, pułkownik
Fawcett dotarłby do wodospadu.
Na brzegu rzeki pojawiła się spora,
ciemnoszara plama. Ponownie
uruchomiliśmy program wydobywający
szczegóły i zarysował się obraz kolejnej
wioski.
— Spore zaludnienie —
zauważyłem.
Wokoło rozsiane były jaśniejsze
plamki, prawdopodobnie poletka
wydarte dżungli.
— Coś mi się tu nie zgadza
— powiedział Pan Samochodzik —
przecież ci Indianie muszą coś wiedzieć
o tym, że w lesie znajduje się miasto. A
jeśli wiedzą Indianie, to powinni
dowiedzieć się o tym także misjonarze,
urzędnicy i inni ludzie, którzy się
zajmują krzewieniem oświaty i religii.
— O ile tacy są —
powiedział Michaił. — Bardziej mnie
niepokoją te dwie przypuszczalne
fazendy, zarośnięte lasem. Oznaczają ni
mniej ni więcej, że biali ludzie jakoś na
te tereny docierają...
— Czekaj, czekaj —
zaprotestował szef. — Wgryźliśmy się
na razie tylko jakieś 50 kilometrów na
północ od Portu Martwego Konia.
— Słusznie. Badajmy
dalej.
Ruszyliśmy wzdłuż rzeki w nadziei
znalezienia wodospadu, o którym
wspominały dokumenty. Niestety,
bezskutecznie. Rzeka zakręcała na
zachód, a potem spływała na niziny.
Zaczęliśmy badać podnóże masywu
Roncador, ale i tam nie znaleźliśmy
niczego podobnego do wodospadu.
— Chyba wystarczy na
dzisiaj — mruknął Michaił. — Ledwo
żyję.
Faktycznie, oglądanie przez wiele
godzin chaosu kolorowych plam było
bardzo wyczerpujące. Zjedliśmy kolację
i udaliśmy się na spoczynek.
— Podoba mi się taka
metoda poszukiwań zauważył
zwierzchnik.
— Siedzimy sobie
wygodnie w cieple, lodówka i herbata
pod ręką. Nie gryzą nas komary i węże,
nie czujemy wyziewów z bagien...
— Ma to swoje zalety —
przyznałem. — Ale chyba mimo
wszystko wolałbym tam być.
Zamilkłem. A więc moja
podświadomość już pracowała w tym
kierunku?
— Jak znam Michaiła i
jego szalone pomysły, to tylko kwestia
czasu — westchnął Pan Samochodzik.
Zasnąłem w wygodnym łóżku.
Zasypiając, słyszałem wycie
lodowatego wiatru za oknem.
Sześćdziesiąt kilometrów na północ
od Portu Martwego Konia natrafiliśmy
wreszcie na pierwszy wyraźny ślad.
Wzdłuż rzek i ciągnęła się na północ
jaśniejsza linia.
— Ciekawe, co też to może
być? — mruknął szef. — Zarośnięte
obecnie lasem, ale to mi wygląda na
drogę...
— Niewykluczone, że była
brukowana — dodałem. — Drzewa nie
zdołały zapuścić korzeni pomiędzy
kamieniami i dlatego porosła krzakami...
— Jeśli krzaki mogły, to i
drzewa by sobie poradziły — mruknął
Michaił. — Pamiętasz klasztor w
Tobolsku? Tam samosiejki świerków
szukały sobie miejsca, kiełkując w
szparach pomiędzy granitowymi
głazami.
Sunęliśmy powoli, przewijając
fotografię. Wreszcie dotarliśmy do
podnóża gór.
— Wodospad — zauważył
pan Tomasz. — Wodospad i zaginione
kopalnie Muribeki...
— To tylko przypuszczenie
— zaprotestował Michaił — Ale muszę
przyznać, że dość prawdopodobne...
Maksymalne powiększenie,
maksymalna ostrość. Krawędź
płaskowyżu, w dole las i chmura wody,
rozpylonej w powietrzu
— Wodospad —
potwierdziłem. — Czyli jeszcze
kilkadziesiąt kilometrów z biegiem rzeki
i będzie miasto.
Sądziłem, że droga będzie biegła aż
do miasta, ale rzeczywiście pomyliłem
się. Kończyła się przy wodospadzie.
Długo szukaliśmy jakiegokolwiek śladu
zabudowań nad rzeką, ale nie
znaleźliśmy mi sensownego. Droga
omijała pasma górskie i znowu wiła się
leniwie po równinie. Na samym jej
końcu natrafiliśmy na zupełnie
współczesne miasteczko. Dochodziła do
niego szosa.
— No i nie ma miasta —
mruknąłem. — I co zrobimy?
— Mamy wodospad i idę o
zakład, że to ten, którego szukamy —
odparł Michaił. — Miasto musi być
gdzieś blisko niego. Ta osada jest 90
kilometrów na północ... Może gdzieś w
połowie drogi...
Raz jeszcze przepatrzyliśmy cal po
calu cały teren. Żadnego śladu mogącego
wskazywać, że pod kożuchem puszczy
kryją się ruiny. Wreszcie zrezygnowani
wyłączyliśmy maszynę.
— To na nic — mruknąłem.
— Jest chyba tylko jedna możliwość
zbadania tego terenu.
— Fotografia lotnicza? —
podpowiedział pan Tomasz.
— Jest to pewne wyjście
— odparł Michaił — ale raczej
polegałbym na prospekcji terenowej. To
znaczy, samolotu możemy użyć. Jeszcze
lepiej, jeśli użyjemy helikoptera. Wtedy
w każdym podejrzanym miejscu będzie
można wysiąść i dokładniej obejrzeć, co
kryje się w lesie...
— Trochę to beznadziejne
— westchnąłem. — Możemy
przelatywać dziesiątki razy ponad
ruinami zarośniętymi lasem i ich nie
znaleźć...
— Owszem. Liczę na łut
szczęścia — uśmiechnął się.
— Ja chyba spasuję —
powiedział Pan Samochodzik. —
Przedzieranie się przez dżunglę to
przygoda dla takich młokosów jak wy, ja
jestem już trochę za stary na takie
zabawy.
— Nie będzie żadnego
przedzierania się przez dżunglę —
zaprotestował Michaił. — Po prostu
przelecimy helikopterem nad lasem.
Zamyśliłem się głęboko.
— Za dwa tygodnie
będziemy z powrotem w domu — kusił.
— Chyba ze odkryjemy miasto.
Wówczas trzeba będzie zostać dłużej,
pokierować pracami ekipy
archeologicznej, udzielać wywiadów...
Choć, szczerze mówiąc, nie lubię
rozgłosu. Dostaniemy ordery od
brazylijskiego rządu...
Szef uśmiechnął się nieco
ironicznie.
— Przyjmijmy, że zgodzimy
się na twoją propozycję. Jak to sobie
wyobrażasz?
— Pojedziemy do Brazylii.
Na miejscu wypożyczymy helikopter...
— Tak po prostu
wypożyczymy?
— W Paranie jest rozległa
fazenda Towarzystwa Rossija. Mam tam
szerokie znajomości. Mam też licencję
pilota. Przeskoczymy do Cuiaby.
Stamtąd polecimy trasą Fawcetta do
Portu Martwego Konia i dalej na
północ. Pan, panie Tomaszu, zostanie w
Cuiabie w hotelu, będziemy utrzymywali
łączność przez krótkofalówkę. Gdy
odnajdziemy miasto, przylecimy po pana
i wspólnie zabierzemy się do jego
badania.
— To wygląda dość
sensownie — uśmiechnął się szef.
— Pewnie nie wystarczy
przelecieć się tam i z powrotem.
Będziemy cały czas robili zdjęcia
lotnicze trasy i pan w wolnych chwilach
poprzegląda je. Tak jak to
praktykowaliśmy w Mongolii.
Pan Tomasz w zadumie kiwnął
głową.
— Wiesz, Michaił, co jest
w tobie najgorsze? — zapytał.
— Zamieniam się w słuch.
— Jesteś
nieprzewidywalny. A właściwie,
inaczej. Można przewidzieć, co się
stanie. Proponujesz nam najpierw
przeglądanie fotografii satelitarnych w
zacisznej willi pod Sztokholmem. Polem
okazuje się, że mamy oglądać dla
odmiany fotografie lotnicze, siedząc w
hotelu gdzieś w środku Brazylii.
Skończy się tak, jak zwykle. Będziemy
przedzierali się przez bagna pełne
jadowitych węży, przygnieceni do ziemi
plecakami z ekwipunkiem. Twoje
pomysły są jak bagno. Człowiek postawi
stopę ostrożnie z brzegu i po chwili
błoto sięga mu już po szyję.
Michaił uśmiechnął się lekko.
— Obawiałem się was
zniechęcić — powiedział szczerze.
Pan Tomasz popatrzył w zadumie
przez okno.
— Oczywiście, funduję
wszystko... — zapewnił nasz, przyjaciel.
— To zadzwoń i zamów
bilety — uśmiechnął się szef.
Mógł mnie chociaż zapytać o
zdanie!
ROZDZIAŁ 4
ŚWIAT ZAGINIONY •
TAKSÓWKI W CUIABIE •
STARY HOTEL • MŁODA
DZIENNIKARKA • PAN
TOMASZ UDZIELA
WYWIADU • CZY
INDIANIE ZJADAJĄ
LUDZI

Wylądowaliśmy w Rio de Janeiro.


Oczekiwałem egzotyki i nie
rozczarowałem się. Było ciepło i rosły
palmy. Ludzie wędrujący po hali
przylotów mieli skórę we wszystkich
odcieniach brązu. Michaił gdzieś
przedzwonił z lotniska i długo
rozmawiał po rosyjsku z jakimś
przyjacielem. Potem złapaliśmy samolot
do Kurytyby. Klimat zmienił się. Było
nieco chłodniej i rosło mniej palm. Na
lotnisku czekał już na nas nieduży
czteroosobowy helikopter.
Zanocowaliśmy w hotelu. Rankiem
Michaił sprawdził maszynę, załatwił
ubezpieczenie i załadowaliśmy się do
środka. Polecieliśmy.
Minęło kilka godzin lotu.
Przeskoczyliśmy ponad rozległym
pasmem porośniętych dżunglą gór.
Jedynie skaliste szczyty tu i ówdzie
wystawały nad morze lasu. Dżungla,
egzotyka, Brazylia...
— Daleko jeszcze? —
zapytałem.
Michaił spojrzał na wskazania
GPS–u.
— Jeszcze około
pięćdziesięciu kilometrów do Cuiaby —
wyjaśnił. — Zaraz powinniśmy
zobaczyć tam w dole cywilizację.
Faktycznie, po chwili las przeszedł
w pola uprawne i pastwiska.
Początkowo leżały gdzieniegdzie na
polanach wydartych dżungli. Niektóre
już ponownie porastał las.
— Opuszczone? — zdziwił
się Pan Samochodzik.
— Z tego co wiem, po
kilkunastu latach od wykarczowania lasu
gleby wyjaławiają się, wtedy pole się
porzuca i wycina obok kolejne, a stare
znowu zarasta las — wyjaśnił.
Stopniowo pod nami pojawiło się
coraz więcej pól uprawnych. Pod
rozłożystymi drzewami drzemały
nieduże domki, sklecone najczęściej z
drewna, rzadziej murowane. Na polach
było widać błyszczące nitki
wodociągów, doprowadzających wodę
na pola. Gdzieniegdzie na pastwiskach
pasły się stada krów. Na lewo od nas
zamajaczył, górujący ponad uprawną
równiną, rozległy płaskowyż porośnięty
lasem.
— Świat zaginiony —
powiedział Michaił.
— Co takiego? —
zdziwiłem się.
— Czytaliście książkę
Artura Conan Doyle’a o wyprawie
profesora Chellangera do Ameryki
Południowej? Badał tam tajemniczą
wyżynę, na której żyły dinozaury i
małpoludy...
— Owszem, czytałem to w
młodości — przyznał się Pan
Samochodzik.
— Ja też...
— Ale zapewne nie
słyszeliście, jak tak książka powstała?
— Nie — pokręciłem
głową. — Ale pamiętam, ze zrobiła na
mnie spore wrażenie...
— No więc pułkownik
Fawcett, podczas pobytu w Wielkiej
Brytanii, opowiadał licznym znajomym
o tajemnicach Ameryki Południowej, w
tym o trójpalczastych śladach, które
znalazł w ostępach leśnych wschodniej
Boliwii. I o takich niedostępnych
wyżynach, sterczących z dżungli, Doyle
bardzo się tym zainteresował i długo
rozmawiali na ten temat. Faweetl
przytoczył mu legendy Indian o wielkich
zwierzętach, mających zamieszkiwać
lasy... Potem pisarz stworzył swoje
dzieło i nawet sprezentował Fawcettowi
jeden egzemplarz. Pułkownikowi
książka się niezwykle spodobała...
— Dinozaurów, jeśli
pozwolisz, poszukamy następnym razem
— zażartował szef.
Przelecieliśmy ponad niewielką
wioską i kilka minut później znaleźliśmy
się nad Cuiabą. Michaił nawiązał
kontakt z wieżą kontroli lotów (w tym
mieście rolę taką pełniła drewniana
budka z anteną) i usiedliśmy ostrożnie na
wysypanym żwirem lotnisku. Obok nas
stało kilka samolotów w różnym stanie
rozkładu. Wysiedliśmy z helikoptera.
Nagle, ku mojemu zdumieniu,
pordzewiała Cesna, stojąca dotąd
spokojnie na sflaczałych kołach, ruszyła
i powoli pokołowała w stronę wylanego
asfaltem pasa startowego. Śmigła
wydały zgrzyt i zaczęły się obracać.
Samolot rozpędził się po asfalcie, ale
nie zdołał osiągnąć odpowiedniej
szybkości, więc przy końcu pasa
gwałtownie zahamował. Z jednego
silnika wzbiła się w niebo strużka dymu.
— Chodźmy, lepiej, żeby
nas przy tym nie było — mruknął
Michaił.
Wyjął z kieszeni telefon
komórkowy i wystukał jakiś numer.
Przez chwilę rozmawiał z kimś po
rosyjsku.
— W porządku —
uśmiechnął się. — Ochrona zaraz
przyjdzie.
Na skraju lotniska natknęliśmy się
na dwu młodzieńców z kałasznikowami,
malowniczo zwisającymi na taśmach
plecionych z sizalowych sznurków.
Zasalutowali przed Michaiłem.
Zauważyłem, że obaj mają na plecach
solidne, skórzane wory. Jeden ruszał się
nieznacznie, jakby w środku było coś
żywego.
— Antonio i Francisco
Strogowowie — przedstawił siebie i
brata ten wyższy. — Pan Michaił
Derekowicz?
— Tak, to ja —
potwierdził.
— Jesteśmy od Igora.
Mamy się zaopiekować pańską maszyną
— mówił z tak dziwnym akcentem, że
dopiero po chwili zorientowałem się, iż
mówi po rosyjsku.
— To tamten helikopter —
wskazał dłonią. — Ochrona
dwadzieścia cztery godziny na dobę.
Młodzieniec kiwnął głową.
— Tak jest — powiedział.
Ruszyli w stronę helikoptera. Gdy
znaleźli się blisko, niższy otworzył
skórzany wór, który dotąd niósł na
plecach. Wyciągnął z niego nieco
wymiętoszonego żółtego psa i namiot.
Nim zeszliśmy z lotniska, koło
helikoptera stała już zaimprowizowana
psia buda, namiot, a Antonio ustawiał
trójnóg z kociołkiem.
— To pewni ludzie — nasz
przyjaciel rozproszył wątpliwości. —
Poprosiłem o przysłanie najlepszych.
Przed lotniskiem ciągnęła się
długaśna ulica, zabudowana po obu
stronach domami. Ściany frontowe były
z cegieł, za to reszta budynku najczęściej
była wzniesiona z pociemniałego ze
starości drewna. Ulicę niegdyś
utwardzono betonem, teraz składała się
głównie z dziur.
— Jak tu miło — mruknął
szef, patrząc na tłuściutkie świnki,
baraszkujące w błocie.
— Dobra, złapmy taksówkę
i jedźmy do centrum.
Michaił wydobył z kieszeni telefon
i ponownie zadzwonił.
— Zaraz coś przyślą —
powiedział zadowolony.
Siedliśmy na połamanej ławce,
stojącej przed koślawym budynkiem
lotniska i faktycznie, po upływie
dwudziestu minut, nadjechała taksówka.
— Rany Julek — mruknął
pan Tomasz. — Chyba zawędrowaliśmy
zbyt daleko od cywilizacji.
Pojazd był trójkołowy. Z przodu był
to motocykl, nieprawdopodobnie
poobijany i połatany żywicą
epoksydową, pomalowany na wściekle
zielony kolor. Z tyłu na dwu kołach
opierała się spora platforma,
wyposażona w cztery słupki i baldachim
z perkalu. Słupki okręcone były
sztucznymi kwiatami. Siedzący na
motocyklu Latynos na nasz widok
wyszczerzył zęby i zaczął się ostro
targować z Michaiłem. Nasz przyjaciel
odegrał całą komedię z wygrażaniem
pięściami, teatralnym łapaniem się za
głowę, wywracaniem pustych kieszeni i
wreszcie po dwudziestu minutach
ustaleń dał znak, abyśmy zajmowali
miejsce na platformie.
— Utargowałem —
powiedział zadowolony.
— A ile chciał? —
zaciekawił się szef.
— Początkowo mówił o
pięciuset dolarach, ale zdołałem go
przekonać, że ma nas zawieźć za trzy.
— Niezła skuteczność —
mruknąłem. — Umiesz zbijać cenę...
— I tak przepłaciłem —
westchnął.
Ruszyliśmy. Pojazd trzeszczał i
jęczał, przez dziury w podłodze widać
było ulicę, szybko przemykającą
pomiędzy kołami. Pojazdem trzęsło i w
dodatku cały czas owiewał nas ożywczy
dymek z rury wydechowej, która
najwyraźniej kończyła się pod
platformą.
Wokoło przesuwało się miasto.
Stopniowo budynki stawały się coraz
bardziej okazałe, pojawiły się drzewa,
rosnące wzdłuż ulicy, nawierzchnia też
się poprawiła. Świnie, kury, kaczki,
szczury, dotąd królujące na ulicy, znikły.
Wreszcie zatrzymaliśmy się przed
hotelem. Michaił zapłacił uzgodnioną
sumę i dorzucił jeszcze jakiś napiwek
Wzięliśmy nasze bagaże i weszliśmy do
holu. Stał tu majestatyczny szwajcar w
liberii, pamiętającej chyba epokę
kolonialną. Liberia była poprzecierana
na szwach i bardzo starannie
pocerowana. Nasz przyjaciel wdał się w
dłuższą pogawędkę po portugalsku.
Zrozumiałem piąte przez dziesiąte, ale
niebawem pojawili się dwaj
młodzieńcy, którzy wnieśli nam walizki
na czwarte piętro. Dostaliśmy trzy
pokoje. Na ścianach były naklejone
jedwabne tapety, nieco podziurawione,
ale czyste, łóżka były zasłane
nieskazitelnie białą pościelą, a
drewniana popękana podłoga
wypolerowana na wysoki połysk.
— Biednie, ale schludnie
— mruknął Michaił. — To będzie
chwilowo nasza kwatera.
Wyjrzałem przez okno. Jak się
okazało, zaraz na zapleczu głównej ulicy
ciągnęło się gigantyczne, bezładnie
zabudowane slumsowisko Setki
domków i szop, wzniesionych z blachy,
desek i papy, plątanina wąskich uliczek,
jakieś rurociągi, biegnące fantazyjnie po
krzywy dachach, suszące się tu i ówdzie
pranie... Wszystko to sprawiało
wrażenie dziwnej, pstrokatej nędzy.
— Niewiele się tu zmieniło
od czasów Fawcetta powiedział w
zadumie Michaił. — Podczas
pierwszego pobytu pułkownika tutaj,
jeden z jego zaufanych ludzi porzucił
wyprawę i otworzył tu szynk... Koniec
XIX wieku to czasy gorączki
kauczukowej... Działy się tu straszne
rzeczy, kwitło niewolnictwo,
mordowano Indian, biały człowiek,
który raz tu trafił, miał niewielkie szansę
powrotu do cywilizacji, choroby
dziesiątkowały białych, czerwonych i
czarnych... Średnia długość życia
przybyszów wynosiła tu zaledwie dwa
lata. Malaria i febra zbierały straszliwe
żniwo. A kauczuk ciągle drożał.
Wreszcie zaczęto wytwarzać syntetyczny
i zapotrzebowanie na naturalny
zmniejszyło się zdecydowanie. Może
gdyby gorączka kauczukowa potrwała
dłużej, to miasto rozkwitłoby...
Budowane na ludzkiej krzywdzie i
cierpieniu...
— A właściwie z czego
obecnie żyją tutejsi mieszkańcy? —
zaciekawił się szef.
— To port przeładunkowy.
Stąd spławia się rzeką drewno i
produkty z okolicznych fazend i
majątków — wyjaśnił. — Niedaleko
stąd, nad Rio de los Muertos,
wydobywane jest złoto.
— Rio de los Muertos —
powtórzył szef. — To chyba oznacza:
Rzeka Nieboszczyków?
— Owszem.
— A skąd taka piękna
nazwa? — zainteresowałem się.
— No, to historia sięgająca
XVIII wieku. Nad rzekę przybyli
osadnicy i założyli niewielką osadę.
Byli to spokojni ludzie, chcieli uprawiać
ziemię i wypasać bydło. Osada już stała,
gdy ktoś, brodząc w rzece, znalazł kilka
podejrzanych, żółtych bryłek.
Wymordowali się prawie do nogi...
— Tak, złoto robi z ludźmi
dziwne rzeczy — westchnął pan Tomasz.
Wieczorem, przy współpracy
recepcjonisty, podłączyliśmy kabel do
anteny stojącej na dachu hotelu.
Wzmacniacz i aparaturę odbiorczo–
nadawczą umieściliśmy w pokoju pana
Tomasza. Potem Michaił złapał
taksówkę i pojechał za miasto, skąd
spróbował nawiązać z nami kontakt
przez krótkofalówkę. Dawno nie
posługiwałem się CB–Radiem, ale po
kilkunastu próbach zdołałem nawiązać z
nim kontakt. Ustaliliśmy zakres, na
którym mieliśmy odtąd rozmawiać.
— Nie straci pan z nami
kontaktu — uspokoiłem przełożonego.
— Sygnał radiowy, odbijając się od
jonosfery, może nawet okrążyć Ziemię...
Swojego czasu znany polski podróżnik
Wojciech Cejrowski prowadził audycje
radiowe, nadając je krótkofalówką
gdzieś z Kolumbii, a w Warszawie
sygnał wzmacniano, czyszczono z
szumów i zakłóceń, po czym puszczano
w eter.
— Kto wie, może kiedyś,
zamiast jeździć do Brazylii, siądziemy
sobie w Warszawie, zlecimy badania
miejscowym, a efekty ich pracy
będziemy podziwiali przez Internet —
uśmiechnął się pan Tomasz.
— I kto to mówi? Wielki
poszukiwacz przygód, Pan Samochodzik,
chce je przeżywać, patrząc w ekran
monitora? — zdumiał się Michaił.
— Póki mogę przeżywać je
na miejscu, wolę być tutaj —
uśmiechnął się ze smutkiem szef. — Ale
emerytura zbliża się wielkimi krokami...
— Pora na kolację —
powiedział Michaił patrząc na zegarek.
— A jutro wyruszamy w nieznane...
Zatarł radośnie dłonie.
— Jutro — pan Tomasz
kiwnął w zadumie głową.
Zeszliśmy na dół do sali
restauracyjnej. Jak się okazało w hotelu
mieszkało niewielu podróżników. Dwaj
Niemcy, w porządnie skrojonych
garniturach, zajęli stolik koło okna.
Rozmawiali z miejscowym
przedsiębiorcą. Z urywków rozmowy
zorientowałem się, że przyjechali tu z
ofertą maszyn do obróbki drewna.
Wyciągali ze skórzanego nesesera coraz,
to nowe katalogi urządzeń. Wysoki
Brazylijczyk, czekając na swoją kolację,
przeglądał próbki jakichś tkanin. Przy
największym stole siedziało chyba z
dziesięciu amerykańskich geologów,
rozprawiając na temat poszukiwań ropy
naftowej. Ich dyskusja chwilami
przechodziła w kłótnię.
— Ludzie interesu —
powiedział w zadumie Michaił. —
Wszyscy przybyli tu, aby robić
pieniądze lub szukać pieniędzy...
Zamówiliśmy czerwoną fasolę z
mięsem. Kończyliśmy już jeść, gdy do
naszego stolika przysiadła się młoda,
najwyżej osiemnastoletnia dziewczyna, z
magnetofonem przewieszonym przez
ramię.
— Panna Juanita
Saintchristian — przedstawił ją Michaił
— Dziennikarka z „Cuiaba Tribune”.
Dziewczyna uśmiechnęła się do
niego. Przedstawiliśmy się.
— Mogę zabrać panom
trochę czasu? — zapytała po angielsku.
— Chce pani
przeprowadzić z nami wywiad dla
prasy? — zainteresował się szef.
Skinęła poważnie głową.
Popatrzyłem na nią. Szczupła, choć
raczej niewysoka, gibka i
wysportowana. Miała dość śniadą cerę i
czarne włosy, spięte w koński ogon.
Ciemne, lekko skośne oczy i wystające
kości policzkowe zdradzały jej
indiańskich przodków.
— Jesteśmy do dyspozycji
— uśmiechnął się pan Tomasz.
— Słyszałam, że nie po raz
pierwszy odwiedza pan nasz kontynent.
Poprzednio prowadził pan poszukiwania
skarbów z Muzeum Złota w Bogocie, z
ramienia międzynarodowego biura
koordynacyjnego, powołanego do walki
ze złodziejami dzieł sztuki.
— Owszem — skinął
głową. — Ale to bardzo stare dzieje...
To były trudne poszukiwania, ale
zakończyły się sukcesem. Odzyskano
cały łup, a sprawcy stanęli przed sądem.
— Czy i tutaj, w Cuiabie,
zamierza pan prowadzić jakieś
śledztwo?
— Och, nie — uśmiechnął
się szef. — Nie pracuję już w biurze
koordynacyjnym, nawiasem mówiąc,
zostało ono dawno temu wchłonięte
przez Interpol... Walka ze złodziejami
dzieł sztuki nie jest moją wyłączną
domeną... W moim kraju bardziej znany
jestem jako fachowiec od poszukiwań
zaginionych podczas wojen dzieł sztuki.
Przybyłem do Brazylii na zlecenie
obecnego tu Michaiła Tomatowa, aby
wraz z nim i moim młodym
pomocnikiem — wskazał mnie gestem
— zająć się poszukiwaniem
zagubionego w dżungli miasta...
— Zamierza więc pan
rozwiązać tę zagadkę. Czy są w tej
sprawie jakieś nowe tropy?
— Będziemy posuwali się
głównie śladem pułkownika Percy’ego
Fawcetta — wyjaśnił szef. — Na razie,
dzięki analizie fotografii satelitarnych,
wytypowaliśmy kilka podejrzanych
miejsc w dżungli, wartych dokładnego
zbadania... W tej chwili planujemy
zweryfikować te punkty za pomocą
fotografii lotniczych. Prawdopodobnie
podejmiemy też próby eksploracji
naziemnej.
Zamyśliła się na chwilę przed
zadaniem kolejnego pytania.
— Czy zdają sobie
panowie sprawę, że Mato Grosso to
jeden z nielicznych rejonów naszej
planety, nietkniętych stopą białego
człowieka?
— Nie przesadzajmy z tą
niedostępnością — uśmiechnął się szef.
— Tereny te były penetrowane już przez
poszukiwaczy kauczuku i misjonarzy. Jak
wynika z analizy zdjęć satelitarnych,
istniało tam w przeszłości kilka fazend,
założonych prawdopodobnie przez
białych ludzi.
— W rejonie tym żyją
Indianie, którzy nie lubią kontaktów z
cywilizacją. Nieliczni badacze, którzy
zapuścili się w tamte strony, przynieśli
informacje o powszechnym
kanibalizmie...
— W większości
wypadków relacje o jedzeniu ludzkiego
mięsa rozmijają się z prawdą —
powiedział spokojnie pan Tomasz. —
Kanibalizm był obecny w bardzo wielu
kulturach świata, najczęściej jednak
sprowadzano go do funkcji rytualnych.
Zjadano powalonych wrogów, aby
przejąć ich siłę. Jedynie na Nowej
Gwinei u niektórych plemion
praktykowano mordowanie ludzi w
starszym wieku i zjadanie ich. Mamy też
ciekawy przykład kanibalizmu na
postrach, stosowanego w państwie
Inków. Gwardię przyboczną Inki
stanowili Indianie Canari, żyjący
dżungli. Byli oni faktycznie kanibalami.
Jeśli jakiś lud buntował się przeciw
Ince, po stłumieniu powstania
przywódcy rebelii byli zabijani i zjadani
na oczach swoich współplemieńców.
Wywoływało to zrozumiały szok.
— Indianie, zamieszkujący
dżunglę na trasie panów wyprawy, są
bardzo agresywnie nastawieni do
białych ludzi. Jak zamierza pan
rozwiązać ten problem?
— Ich nastawienie
zapewne wiąże się z konfliktami, które
miały tu miejsce w przeszłości —
wyjaśnił Pan Samochodzik. —
Ponieważ nie chcemy zakłócać ich
spokoju, weryfikację podejrzanych
miejsc przeprowadzimy z helikoptera.
Przelecimy po prostu ponad lasem, a w
wybranych punktach wylądujemy dla
przeprowadzenia szczegółowym badań.
— A gdyby panowie
znaleźli zagubione miasto?
— Wówczas sprawa trochę
się skomplikuje — przyznał pan Tomasz.
— Oczywiście badanie wstępne można
przeprowadzić z powietrza. Jednak
szczegółowe prace wykopaliskowe będą
wymagały uzyskania zgody plemion, na
terenie których ten obiekt się znajduje.
Przypuszczam, że możliwa będzie jakaś
forma kompromisu. Oczywiście, zależy
to od stopnia wrogości danego ludu,
sądzę jednak, że ruiny takie, mogące
stanowić atrakcję turystyczną na miarę
Machu Picchu, jeśli znajdą się pod
administracją plemienia, mogą przynieść
mu wymierne korzyści finansowe. To
jednak kwestia odległej przyszłości, na
razie nic jeszcze nie znaleźliśmy.
— Czy zgodzą się panowie,
abym dołączyła do panów ekspedycji
jako przedstawiciel prasy? Nasi
czytelnicy mogliby być dzięki temu
informowani na bieżąco...
Michaił skinął poważnie głową.
— To będzie z korzyścią
dla nas — powiedział. — Prasa w
Brazylii to potęga.
— Nie mamy nic do
ukrycia — powiedział szef poważnie —
Z przyjemnością podzielimy się z opinią
publiczną wynikami naszych
poszukiwań. Nadmienię też, że
natychmiast po odnalezieniu ruin
powiadomimy o tym stosowne służby
konserwatorskie oraz archeologów.
Jedynie fachowo wykonane prace
wykopaliskowe i konserwacja znalezisk
dają możliwość przeprowadzenia
cennych dla nauki badań.
— Jak pan sądzi, czy
podczas poszukiwań miasta zdoła pan
się dowiedzieć, jaki los spotkał
ekspedycję pułkownika Fawcetta?
— Nie można tego
wykluczyć, ale szansę odnalezienia
jakichkolwiek śladów są nikłe. Po
upływie blisko osiemdziesięciu lat
szkielety członków ekspedycji, leżąc w
wilgotnej, podrównikowej dżungli,
obrócą się w pył. Podobnie drewniane i
metalowe przyrządy i narzędzia dawno
już przestały istnieć... Będziemy jednak
mieli oczy szeroko otwarte.
— Dziękuję za rozmowę —
uśmiechnęła się i wyłączyła magnetofon.
Michaił zamówił herbatę i ciasto.
— Naprawdę chce pani z
nami lecieć? — zainteresowałem się.
— Cóż — powiedziała. —
Po śmierci ojca zaczepiłam się w jego
gazecie jako reporterka. To strasznie
ciężka praca, a mój wiek nie pomaga...
Znalezienie jakiegoś sensacyjnego
tematu pomoże mi w karierze, a w
każdym razie pozwoli utrzymać się na
powierzchni. Wprawdzie moja redakcja
była zdecydowanie przeciwna temu,
abym panom towarzyszyła, ale mam ich
w nosie. Sprawami Cuiaby może się
zająć każdy członek zespołu
redakcyjnego, a jeśli w lasach trafimy na
coś ciekawego, to relację sprzedam
dziennikom ogólnokrajowym...
— Rozumiem — Pan
Samochodzik kiwnął poważnie głową.
— Proszę przyjechać jutro
o ósmej rano na lotnisko —
zaproponował Michaił. — To będzie w
zasadzie lot rozpoznawczy...
Zweryfikujemy dwa pierwsze
podejrzane miejsca.
Uśmiechnęła się. Miała miły
uśmiech. Niebawem pożegnaliśmy się.
Trzeba było udać się na spoczynek. Jutro
czekał nas ciężki dzień.
ROZDZIAŁ 5
LOT ZWIADOWCZY •
OPUSZCZONA FAZENDA •
SZKIELETY • ZNAK YJD •
RUINY NAD RZEKĄ •
POTYCZKA Z INDIANAMI
• KTO ODKRYŁ
AMERYKĘ •
TAJEMNICZY LIST

Zaraz po śniadaniu złapaliśmy pod


hotelom taksówkę. Ściślej rzecz biorąc,
to taksówka czekała na nas. Ten sam
motoropochodny wehikuł co
poprzedniego dnia. Usadowiłem się z
Michaiłem na platformie. Jak się
okazało, od wczorajszego dnia standard
pojazdu podniósł się nieco, bo w
poprzek największej dziury przybito
deseczkę, oderwaną od skrzynki z
owocami.
— Chyba kierowca nas
polubił — mruknął po polsku Michaił.
— Albo po prostu podniósł
jakość usługi, aby zedrzeć z nas wyższą
opłatę — sprowadziłem go do
rzeczywistości.
Pojazd zaraz ruszył i wkrótce
byliśmy na lotnisku. Jeden Rosjanin spał
w namiocie — tylko nogi mu wystawały,
drugi siedział w cieniu helikoptera i
czytał jakąś opasłą księgę. Pies,
przywiązany na długim rzemieniu do
lewej płozy maszyny, na nasz widok
wydal długi, ponury, złośliwy skowyt.
— W nocy przyleźli jacyś
trzej — powiedział Antonio
poprawiając leżący mu na kolanach
karabin.
Teraz dopiero spostrzegłem leżący
koło ogniska stosik wystrzelonych łusek.
Spostrzegł moje spojrzenie.
— Nie spodziewali się nas
— uśmiechnął się. — Seria w powietrze
i nawiali, aż się za nimi kurzyło.
— Podejrzane — mruknął
Michaił. — Czyżby komuś się nie
podobało, że tu jesteśmy?
— Raczej miejscowe
złodziejaszki — wyjaśnił ochroniarz. —
Na tym lotnisku nieczęsto trafia się tak
dobry sprzęt jak wasz helikopter. Sądzę
że chcieli coś z niego uszczknąć...
siedzenia, hełmofony, może
radiostację...
— A nie cały? —
zaniepokoiłem się.
— Raczej nie, za trudno
byłoby go sprzedać. Chyba żeby
przerzucili za granicę... Tylko że do tego
trzeba umieć nim wystartować —
wyjaśnił.
— Niedobrze — mruknął
Michaił. — Może zwiększyć ochronę?
— My dwaj poradzimy
sobie — zapewnił go Rosjanin. — W
Afganistanie było gorzej, a przecież i
tam daliśmy sobie radę.
— A naszej młodej
dziennikarki coś nie widać —
mruknąłem.
— Zaraz pewnie się
pojawi — uspokoił mnie Michaił. —
Jesteśmy kwadrans przed czasem. Chyba
będzie upał — dorzucił, patrząc w
niebo.
Faktycznie, ani jednej chmurki,
słońce stało już dość wysoko i zaczynało
prażyć. Juanita pojawiła się po chwili.
Niosła przerzucony przez ramię
marynarski worek, a po drugiej stronie
zawiesiła sobie dla równowagi aparat
fotograficzny. Obrzuciłem ją uważnym
spojrzeniem. Ubrała się w spodnie z
jakiegoś przewiewnego tworzywa i taką
samą koszulę z długimi rękawami. Na
nogach miała solidne buty, a w kaburze
przy pasku nieduży pistolet. Słomkowy
kapelusz chronił jej twarz przed
słońcem. Wyglądało, że jest dobrze
przygotowana na trudy wyprawy.
Przywitaliśmy się.
— Mam gazetę —
pochwaliła się, wyciągając z worka
papierową płachtę.
Rosjanie odczepili psa i złożyli
słupki namiotu, aby podmuch startującej
maszyny nie pogiął ich. Zajęliśmy
miejsca w helikopterze. Michaił
zręcznie wystartował i polecieliśmy na
północ. Wziąłem gazetę i popatrzyłem
zaskoczony na pierwszą stronę. Czernił
się na niej nagłówek: „Śladami
pułkownika Fawcetta”, a poniżej była
informacja, że do Cuiaby przybyła
międzynarodowa ekspedycja, której
celem jest odnalezienie miasta
zagubionego w głębi brazylijskiego
interioru.
— Nie za ostre
sformułowanie? — zapytałem. — Jeśli
nic nie znajdziemy... Może lepiej było
napisać, że naszym celem są
poszukiwania tego miasta...
Uśmiechnęła się.
— To gazeta raczej
brukowa — wyjaśniła. — Tytuł musi
przykuwać wzrok.
Poniżej był wywiad z panem
Tomaszem i zdjęcie naszej trójki,
wykonane w hotelu. Artykuł, jak
zauważyłem, nieco pocięli.
— Nie chcieli zamieścić
całego — wyjaśniła. — Poza tym
redaktor naczelny uważa, że cała ta
wyprawa to bezsens i że w tych lasach
niczego nie znajdziecie. Strasznie pieklił
się, że lecę z wami...
— Nie zaszkodzi ci to w
pracy?
— Nie, zresztą nawet jeśli,
od jakiegoś czasu już zastanawiam się
nad zmianą miejsca pracy. W „Cuiaba
Tribune” jest bardzo kiepska
atmosfera... Redaktor naczelny o wielu
rzeczach nie pozwala pisać, a wydawca
ponoć zaplatany jest w jakieś lewe
interesy...
Przelatywaliśmy nad fazendami,
poprzedzielanymi połaciami gęstego
lasu. Forpoczta wielkiej puszczy...
— Bacaira Post — Michaił
wskazał nam wioskę w dole. — Ostatni
nocleg Fawcetta przed zagłębieniem się
w lasy.
Juanita zdjęła z ramienia Nikona i
wykonała kilka fotografii z powietrza.
— Będzie do sprawozdania
z dzisiejszych poszukiwań —
powiedziała — Obiecaliśmy
czytelnikom, że będziemy informowali
ich na bieżąco.
Po półgodzinie lotu zawiśliśmy nad
polaną w zakolu rzeki
— Port Martwego Konia
— wyjaśnił Michaił. — Tu gdzieś
obozował Fawcett i stąd odesłał
Peonów z ostatnim listem do żony i
młodszego syna. Wysłał też kilkanaście
klisz fotograficznych dla Stowarzyszenia
Prasy Północnoamerykańskiej...
Fotografował jakichś przyjaźnie
nastawionych Indian w ich obozowisku.
Stąd wyruszył na północ, w nieznane...
Juanita wyłączyła magnetofon i
zrobiła kilka zdjęć zakola. Ruszyliśmy
naprzód. Patrzyłem w zadumie na
przesuwającą się pod nami dżunglę.
Uwijające się w koronach drzew
kolorowe ptaszki wyglądały jak
wirujące konfetti.
— Zaraz będzie pierwszy
punkt — powiedział spokojnie Michaił.
— GPS wskazuje, że będziemy na
miejscu za kilka minut.
Zatrzymaliśmy się nad rozległą
polaną, porośniętą krzewami.
Gdzieniegdzie przez ich plątaninę
przebijały się już drzewka.
Rozglądaliśmy się za miejscem do
lądowania, ale niestety nie
wypatrzyliśmy żadnego wolnego
kawałka.
— Zawiśnij nad krzakami,
zjadę na lince desantowej —
zaproponowałem.
— Chyba tak będzie
najlepiej — westchnął. — Łączę się z
Panem Samochodzikiem. . .
Wziąłem krótkofalówkę w rękę.
Otworzyliśmy drzwi z boku i opuściłem
linkę.
— No i co tam u was
słychać? — zapytał pan Tomasz
— Jesteśmy nad pierwszym
punktem — wyjaśniłem. — Wygląda to
jak zarośnięta lasem fazenda, ale
schodzę na dół trochę się rozejrzeć.
— Dużo tam w dole
ludożerców? — łączność trochę się
pogorszyła.
— Na podczerwieni nie
widać żadnego — odpowiedział
Michaił.
Zjechałem osiem metrów w dół na
lince. Odpiąłem od paska maczetę i
rozejrzałem się wokoło. Otaczał mnie
zbity gąszcz krzaków, wysokich na co
najmniej 3–4 metry. Po opuszczeniu
klimatyzowanej kabiny helikoptera
znalazłem się w świecie obrzydliwego,
dusznego upału. Powietrze było ciepłe
jak zupa i chyba tak samo wilgotne.
Koszula błyskawicznie przykleiła mi się
do pleców. Zaraz też coś mnie użarło w
policzek.
— Wygląda mi to na
zarośnięte krzakami pole — rzuciłem do
krótkofalówki.
— Z tego co pamiętam, na
zachodzie jest jakaś łysina —
powiedział z daleka przełożony. —
Może resztki zabudowań. Rozejrzyj się
tam.
Odpiąłem się od linki i po chwili
tuż obok mnie wylądowała Juanita.
— Ty tutaj? — zdziwiłem
się, ale i ucieszyłem.
— Aha. Taka praca —
uśmiechnęła się czarująco.
Ruszyliśmy naprzód, a helikopter
leciał ciągle niewysoko nad nami.
Widać go było przez przerwy w
listowiu.
— Uważaj na węże —
poleciła.
Popatrzyłem uważnie pod nogi. Na
szczęście w zasięgu wzroku nie było
żadnych gadzin. Dziewczyna torowała
sobie drogę bardzo sprawnie, od czasu
do czasu uderzając maczetą.
— Cegły — zauważyła.
— Znaleźliśmy trochę
cegieł — podałem przez krótkofalówkę.
— Z jakiego okresu? —
zapytał szef.
Ująłem jedną z nich w rękę.
— Kiepsko wypalona i ma
rowki od wygładzania palcami, reszta
ścianek prosta, prawdopodobnie
robiona w drewnianej rynience i
uklepywana ręcznie — zameldowałem.
— W Polsce powiedziałbym, że
gotycka.
— Tu do tej pory takie
robią w mniejszych ośrodkach, gdzie nie
ma cegielni — odezwała się Juanita.
— Na ile zniszczona? —
dopytywał się szef.
— Musi od dawna leżeć w
wilgotnym miejscu, a nie była dobrze
wypalona, więc trochę się rozsypuje w
palcach. Ale w tym klimacie trudno
określić...
— Rozumiem. Badajcie
dalej.
Wycinając wąską ścieżkę przez
krzewy, ruszyliśmy naprzód.
— Przed wami jest jakiś
pagórek — odezwał się Michaił z
helikoptera.
Nieoczekiwanie wyrósł przed nami
mur.
— Mur — zameldowałem.
— Z betonu. Dwa metry wysoki. Zrzuć
linkę, to nad nim przeskoczymy...
— Z betonu? — zmartwił
się szef.
— Czekajcie — odezwał
się Michaił. — Jakieś dwadzieścia
metrów w lewo jest chyba wyłom, a
może dawna brama.
Ruszyliśmy w lewo.
— Dziwne — mruknąłem,
potykając się o kawałek zardzewiałego
drutu kolczastego. — Co też to może
być? Może jakieś wasze budynki
rządowe?
— Tutaj? — zdumiała się.
— Tak w środku lasu?
— Budynek o charakterze
obronnym — wskazałem gestem
strzelnicę przecinającą mur. — I ktoś nie
żałował betonu. Może budynek
administracyjny rezerwatu indiańskiego?
— Raczej siedziba
narkotykowego barona — mruknęła. —
Albo faktoria, skupująca kauczuk z
czasów gorączki kauczukowej, tylko że
w tych lasach nigdy nie osiedlili się
biali ludzie... Dziwne to wszystko
Wyłom.
Część muru uległa zniszczeniu.
— Wysadzony w powietrze
za pomocą sześciu lub siedmiu
ładunków kumulacyjnych — mruknąłem.
— Zupełnie mi się to nie podoba.
— Od tamtego czasu
upłynęło wiele lat — powiedziała. —
Nikt już tego nie pilnuje...
— Pozostaje mieć nadzieję,
że nie położyli tu nigdzie pola
minowego — westchnąłem.
Minęliśmy niewielki betonowy
murek. Zardzewiały karabin maszynowy
celował lufą w niebo.
— Biali ludzie —
mruknąłem. — I przyszli po nich też
biali, bo Indianie nie mają materiałów
wybuchowych.
— Nie wiadomo —
zaprotestowała. — Kilka lal temu jakiś
szwadron śmierci wybrał się do lasu
mordować Indian i wpadli w zasadzkę.
Okazało się, że „dzicy” też mają broń...
Pisała o tym szeroko prasa.
— To tu się takie rzeczy
dzieją? — zdziwiłem
— Czasami — kiwnęła
głową. — Rząd mamy niestety taki, że
po cichu popiera istnienie szwadronów
śmierci i różne dziwne pogromy. Mój
ojciec o tym pisał...
Urwała. Ale i tak się domyśliłem,
co chciała powiedzieć. Napisał za dużo.
— Budynek — zwróciłem
jej uwagę.
Ceglane ściany popękały na skutek
osiadania fundamentów. W oknach były
jeszcze szyby, choć przegniłe drewno
wypaczyło się i niektóre popękały.
Pchnąłem przegniłe drzwi, a one
łagodnie poddały się, rozpadając na
kawałki. Weszliśmy do salonu.
Dziurawe okna wpuszczały sporo
światła, sufit powybrzuszał się i groził
zawaleniem, ale jeszcze jakoś się
trzymał. Juanita gwałtownie odwróciła
się i zwymiotowała. Z sufitu zwisały
cztery zardzewiałe linki, zakończone
pętlami. Poniżej na ziemi leżały cztery
stosiki ludzkich kości. Opanowała się z
trudem i usłyszałem trzask migawki
aparatu. Podszedłem bliżej i pochyliłem
się nad pierwszym stosem. Coś w nim
błyszczało. Uniosłem łańcuszek i
blaszkę identyfikacyjną.
— Otto von Klein —
odczytałem. — SS Totenkopfverbande...
— Hitlerowiec —
mruknęła.
— Co znaleźliście? —
zapytał szef przez krótkofalówkę.
Jego pytanie wytrąciło nas z transu.
— Zwłoki — wyjaśniłem.
— A ściślej rzecz biorąc, szkielety.
Aparat znowu strzelał migawką.
Obejrzałem się, aby zobaczyć, co
dziewczyna tak z zapałem fotografuje i
lekko mnie zatkało. Na zapleśniałej,
drewnianej ścianie widać było, mocno
się już łuszczącą, gwiazdę Dawida i trzy
litery YJD.
— Young Jewish Defenders
— mruknąłem.
— Co to takiego? —
zapytała Juanita.
Aha, dziennikarski instynkt.
— Organizacja żydowskich
mścicieli — wyjaśniłem. — Dawniej
buszowali po całym świecie, by
odnajdywać i zabijać ukrywających się
hitlerowców.
— Materiał–dynamit —
ucieszyła się. — Będzie artykuł! To na
pewno mi puszczą...
Nie podzielałem jej entuzjazmu, ale
rozumiałem... Rozejrzałem się po
pomieszczeniu. W kącie leżała gapa —
hitlerowski orzełek od czapki.
— Zabieramy czaszki? —
zapytała.
Odwróciłem się zdumiony.
— Po co?
— Przekażemy Centrum
Szymona Wiesentala, niech
zidentyfikują...
— Nie ma sensu. Oni już
zostali przez kogoś zidentyfikowani —
wskazałem cztery stryczki. — Dobra,
chodźmy stąd, helikopter czeka i traci
paliwo.
Wyszliśmy przed budynek i
wyrąbaliśmy trochę chaszczy, żeby
Michaił mógł nam zrzucić linkę.
Najpierw wciągnął dziennikarkę, potem
mnie. Przyjemnie było znaleźć się w
klimatyzowanym wnętrzu maszyny.
— Mamy drobny problem
— powiedział nasz przyjaciel, gdy
wygodnie sadowiliśmy się w fotelach.
— Coś się stało? —
zaniepokoiłem się.
— Tak jakby — wskazał
tarczę radaru. — Ktoś za nami leci...
Helikopter chyba mniejszy od naszego...
Wyjąłem lornetkę i popatrzyłem
przez nią do tyłu. Faktycznie, nad
horyzontem wisiała mała ciemna
plamka. Sunęła naszym kursem
utrzymując odległość około dziesięciu
kilometrów.
— Zostaje w tyle —
zameldował patrząc na radar. — I całe
szczęście. Jeśli dokonamy odkrycia,
wolałbym, żeby żadni poszukiwacze
antyków nie dotarli tam przed
archeologami...
Juanita wyjęła notatnik i zaczęła na
bieżąco przenosić wrażenia na papier.
Michaił przerzucił drążek steru i
ruszyliśmy na północ. Kilkanaście minut
później przelecieliśmy nad rzeką.
— Coś dziwnego —
zameldował.
Spojrzałem w dół. Z nurtu
wystawało coś drewnianego, o
podejrzanie regularnych kształtach. Na
brzegu, pod krzewami, widać było
kamienne murki. Tu było trochę więcej
miejsca, wiec mogliśmy wylądować.
Wysiedliśmy z helikoptera, Michaił
wygasił silnik
— Trzeba będzie brać
więcej benzyny — powiedział z troską.
Juanita już rąbała maczetą krzaki.
— Fundamenty szopy albo
hangaru na łódki — zameldowała. —
Kamienie spajane wapnem...
— Co tam macie? —
zapytał przez radio Pan Samochodzik.
Streściłem mu, co widzimy.
— Ustalcie, z jakiej to
epoki — polecił.
Wziąłem saperkę i wgryzłem się w
ziemię koło fundamentu.
— Warstwa spaleniskowa
— zameldowałem. — Gruba na
kilkanaście centymetrów.
— Zrób wykop sondażowy
przez środek — zasugerował pan
Tomasz. — Może uda się znaleźć
kawałki szkła albo przedmioty z innych
surowców, przydatne do analizy.
— Obawiam się, że nie da
rady — zameldowałem. — Tu wszędzie
rośnie dużo krzaków. Może
wykrywaczem metali
— Nie mamy — ostudził
mnie przełożony.
— Ja mam — uśmiechnęła
się Juanita.
Po chwili przyniosła z helikoptera
mały jak zabawka wykrywacz metali.
— Można takie kupić w
supermarkecie w Rio wyjaśniła — I
kosztują tylko 20 dolarów...
— W zasadzie zabawka dla
dzieci — mruknął Michaił. — Ale do
naszych celów może wystarczy...
— Ma zasięg około 30
centymetrów — zarumieniła się. — Ale
lepszy taki niż żaden...
Ująłem urządzenie w rękę i
ruszyłem naprzód, starannie badając
poszycie. Jak się okazało, mimo
prymitywnej konstrukcji, wykrywacz był
dość czuły. W ciągu sześciu minut
zgromadziliśmy cały stosik metalowych
przedmiotów: podkowę, kawałek
łańcucha, połamane fajerki od pieca
oraz zardzewiałą łyżkę.
— Twoja kolej — oddałem
urządzenie właścicielce. — Może
będziesz miała bardziej szczęśliwą rękę.
Michaił zostawił nas i drugą
saperką zaczął kopać w innym rogu
budynku. Juanita uważnie omiatała
ziemię cewką wykrywacza. Jej też się
poszczęściło. Znalazła łopatkę od
turbiny silnika, kawałek stalowego drutu
i wreszcie strasznie zaśniedziały krążek
metalu. Moneta. Oskrobaliśmy ją
ostrożnie z warstwy błota i korozji.
— Republica dos estados
unidos do Brasil — odczytałem — 400
reis. — Czyli po naszemu Republika
Stanów Zjednoczonych Brazylii. A więc
z okresu, gdy cesarz oddał władzę...
— Jest na niej data? —
zapytał szef z oddali.
— MCMI —
odcyfrowałem. — To cyfry rzymskie:
1901.
— Zobaczcie to — Michaił
przyniósł kilka nadpalonych,
szarobiałych bryłek.
— Kauczuk — rozpoznała
natychmiast nasza towarzyszka. —
Prawdopodobnie była tu jakaś niewielka
fazenda poszukiwaczy kauczuku. A
potem przyszli Indianie i ją spalili...
Zeszliśmy jeszcze nad rzekę. Brzeg
był umocniony płotkami z faszyny;
pozostały po ich tylko nasączone smołą
kołki, a z wody, kawałek od brzegu,
sterczały resztki nasmołowanych burt
sporej barki.
— Ciekawe, że Fawcett
sądził, iż ma przed sobą kraj całkowicie
dziewiczy — mruknął pan Tomasz, gdy
streściliśmy mu przez radio wyniki
poszukiwań. — A tu, sądząc po tej
monecie, biali ludzie pojawili się
dwadzieścia lat wcześniej...
— Myślę, że poszukiwacze
kauczuku, złota i innych cennych
surowców nie przyznawali się, gdzie
zdobyli swoje bogactwa —
powiedziałem. — Zresztą, nie dziwię
się im.
— Przed blisko stu laty,
nad brzegiem rzeki osiadła grupka
poszukiwaczy kauczuku — Juanita
włączyła dyktafon. — Sądząc po ilości
palonych resztek surowca, niedługo
zajmowali się swoim intratnym
procederem. Zdążyli zgromadzić
zaledwie kilkanaście kilogramów, gdy
nieoczekiwanie zostali napadnięci przez
Indian lub konkurencyjną grupę. Ich
domostwo zostało spalone... Dziś tylko
zatopiona w rzece barka i zarastające
lasem fundamenty opowiadają nam o
tragedii, która kiedyś się tu rozegrała...
W tym momencie coś cicho
furknęło w powietrzu i w torbę, którą
miała przewieszoną przez ramię, wbił
się kolec, owinięty kłębkiem pakuł.
Błyskawicznie zbiłem Juanitę z nóg
i przycisnąłem do ziemi.
— Do helikoptera —
szepnął Michaił.
Dziennikarka odbezpieczyła broń.
— Strzelę na postrach —
zaproponowała. — Niech wiedzą, że
jesteśmy uzbrojeni.
Kiwnąłem głową. Wystrzeliła w
górę. Nieoczekiwanie z drugiego brzegu
rzeki rozległa się głośna palba
karabinowa. Wystrzelili z co najmniej
trzech kałasznikowów. Liście posypały
się nam na głowy.
— Czołgamy się do
helikoptera — rozkazał szeptem
Michaił.
— Zestrzelą nas, jak
będziemy w powietrzu —
zaprotestowała.
— Mam sposób —
uśmiechnął się, choć w jego oczach
widziałem strach.
Wycofaliśmy się nisko przy ziemi.
Nasi przeciwnicy nie strzelali więcej.
Może wystarczyło im, że nas postraszyli,
a może oszczędzali amunicję? Maszyna
stała na polance tak, jak ją zostawiliśmy.
Wskoczyliśmy do środka. Michaił
wyciągnął spod siedzenia stalową rurkę,
wyposażoną w mechanizm spustowy.
Wyciągnął paczkę świec dymnych i
wyskoczywszy z maszyny, zaczął
ostrzeliwywać świecami drugi brzeg
rzeki. Rozległo się jeszcze kilka
strzałów, ale świece zrobiły swoje. Całą
okolicę zasnuła gęsta, bura mgła.
Wystrzelił jeszcze kilka w krzaki
wokoło nas. Otuleni kłębami dymu
wystartowaliśmy i szybko nabraliśmy
wysokości.
Obejrzałem strzałkę wyrwaną z
torby.
— Nie wygląda na zatrutą
— powiedziałem. — Chyba chcieli nas
tylko postraszyć. Jaką donośność mają te
ich dmuchawki?
— Nie mam pojęcia —
powiedziała. — ale do drugiego brzegu
rzeki było jakieś dwadzieścia metrów.
To chyba na granicy zasięgu.
— Chyba strzelanie na
postrach było głupim pomysłem —
mruknął Michaił. — Tylko ich
sprowokowaliśmy.
— Niekoniecznie.
Zobaczyli nas, ale nie widzieli, ilu nas
jest. Postanowili wystrzelać naszą grupę
z cichej broni, dmuchawek. Widząc, że
zauważyliśmy, otworzyli ogień z broni
palnej...
— Tak czy inaczej, trzeba
będzie na przyszłość zachować większą
ostrożność — westchnął Michaił. —
Kończy nam się paliwo. Musimy
zawracać.
I polecieliśmy na południe.
Mknęliśmy nad lasem, zostawiając za
sobą jego ponure tajemnice. Juanita
siedziała i skrobała pracowicie w
kajecie swój artykuł.
— Na razie puszczam
informację o powieszonych
hitlerowcach. Spaloną szopę zostawię
na jutro, w razie gdybyśmy niczego nie
znaleźli — powiedziała z
zadowoleniem. Zapiszczał jej telefon
komórkowy. Widocznie znaleźliśmy się
już na granicy pola. Wiadomość nagrana
na pocztę głosową. Wysłuchała jej i
uśmiechnęła się szeroko.
— To się nazywa szczęście
— powiedziała. — Mam zlecenie na
artykuł do prasy centralnej... Jeśli tylko
wasz pan Tomasz zgodzi się na jeszcze
jeden wywiad — zatroskała się.
— Przekonam go —
uśmiechnąłem się.
Jeszcze czterdzieści minut lotu i
opadliśmy na lotnisko w Cuiabie. Dwaj
Rosjanie poczekali, aż wirnik przestanie
pracować i ponownie postawili słupki
namiotu. Podmuch trochę im rozgarnął
ognisko, ale szybko podmietli węgielki z
powrotem. Michaił zapłacił im za
poprzedni dzień i pojechaliśmy do
hotelu, Juanita zaś pomknęła do swojej
redakcji.
Spojrzałem na zegarek. Była
siedemnasta. Weszliśmy do hotelu. Pan
Samochodzik siedział w salce
restauracyjnej i jadł jakąś miejscową
potrawę z papryki i mięsa. Dosiedliśmy
się i zamówiliśmy to samo.
— I jak tam badania? —
zapytał. — Jednak przez krótkofalówkę
niewiele widać...
Uśmiechnąłem się.
— Przeczyta pan w
jutrzejszej gazecie — zażartował
Michaił, a potem streściliśmy wyniki
poszukiwań.
Szef w zadumie kiwał głową.
— Jakie plany na jutro?
— Polecimy do tego
dziwnego, bazaltowego garbu —
wyjaśnił Michaił. — Posadzimy na nim
helikopter i rozejrzymy się po okolicy.
Dziwnie jakoś mi pasuje do opisu...
— Rozumiem — kiwnął
głową Pan Samochodzik. — Lepiej
niczego nie zaniedbać. A wodospad?
— Najwcześniej pojutrze.
Po obiedzie przejrzeliśmy jeszcze
film kręcony podczas lotu. Nie
wypatrzyliśmy jednak niczego
ciekawego.
Duszny upał, wiszący nad miastem,
trochę osłabł. Juanita pojawiła się o
osiemnastej. Ubrała się w lekką
sukienkę, która sympatycznie
podkreślała jej dziewczęce kształty.
— Kolejny wywiad? —
zdziwił się szef, widząc przewieszony
przez jej ramię magnetofon.
— Jeśli można prosić —
uśmiechnęła się czarująco.
Pod wpływem tego uśmiechu
zmiękł jak wosk.
— Z przyjemnością —
powiedział. — Dla kogo tym razem?
Wtajemniczyła go w swoje zamiary
podboju prasy centralnej.
— Tu, w Cuiabie, nie da
się zrobić kariery wyjaśniła — To
prowincja i to mocno zapadła.
— Dążenie do poprawy
swojego bytu jest jednym wyróżników
współczesnego człowieka — mruknął
Michaił po rosyjsku Ale uśmiechnął się
ze zrozumieniem.
— Wobec tego zaczynajmy
— szef nalał sobie kawy.
— Poszukuje pan
zagubionego miasta w głębi
brazylijskiego interioru. Jak pan sądzi,
kto mógł je wybudować? Fenicjanie,
Grecy, a może jeszcze ktoś inny?
— W zasadzie trudno
odpowiedzieć na to pytanie. Wzorem
archeologów, interpretację znalezisk
odłożę do chwili, gdy je znajdę i
pobieżnie choćby zbadam. Nie wiem,
kto mógł wznieść miasto pośrodku
dżungli, jeśli jednak uda się je odnaleźć,
nie powinienem mieć problemów z
identyfikacją jego twórców.
— W ten sposób wywiad
za szybko się skończy — mruknęła,
wyłączając magnetofon. Przez chwilę
kartkowała zeszyt z jakimiś notatkami.
Wreszcie chyba znalazła to, czego
szukała.
— Słyszał pan zapewne o
tajemniczych znaleziskach odkrytych na
terenie Brazylii. Rzucają one pewne
światło na dzieje kolonizacji tego
kontynentu.
Pan Samochodzik zawahał się przez
chwilę.
— Owszem, słyszałem o
tych rzekomych znaleziskach. Na
przykład jedna ze skał na wybrzeżu w
okolicach Rio de Janeiro przypomina
głowę sfinksa. Moim zdaniem wszelkie
ślady penetracji egipskiej to absolutna
bzdura. Po pierwsze, dlaczego niby
mieliby wykuć tylko głowę? Dla
egipskiego kamieniarza rzeźbienie tylko
części sfinksa byłoby wypaczeniem idei
rzeźby.
— A może wykuto tylko
głowę, a resztę chciano dokończyć,
jednak przeszkodziły w tym jakieś
wypadki losowe lub na przykład atak
Indian?
— To niemożliwe. W
kamieniołomach Egiptu znaleziono
znaczną liczbę niedokończonych
posągów. Ówcześni kamieniarze
najpierw odkuwali ogólny kształt, potem
usuwali resztę kamienia, stopniowo
wzbogacając rzeźbę w szczegóły.
Formacja koło Rio jest
najprawdopodobniej naturalnym
piaskowcowym ostańcem. Znamy
podobne dziwy przyrody na wszystkich
kontynentach. Najlepszym jednak
dowodem na to, że Egipcjanie nigdy nie
dotarli do wybrzeży Brazylii jest fakt, że
naród ten miał bardzo nikłe pojęcie o
żeglarstwie. Owszem, w okresie XVII
dynastii pływano do kraju Punt, czyli
prawdopodobnie dzisiejszej Somalii,
ale żeglugę tę prowadzono przy pomocy
ciężkich barek, dobrych wyłącznie do
żeglugi przybrzeżnej. Nigdy nie
oddalano się od lądu na tyle, by stracić
go z oczu.
— W 1872 roku w pobliżu
Paraiby natrafiono na skałę z fenicką
inskrypcją...
— To bzdura —
oświadczył kategorycznie pan Tomasz.
Oczy Juanity otworzyły się szeroko
ze zdumienia. Odruchowo pochyliła
mikrofon, aby nie uronić żadnego słowa.
— Ale przecież została
odcyfrowana. Opowiada o załodze
fenickiego okrętu, który, opływając
Afrykę, został zniesiony przez burzę i
rozbił się na brazylijskim wybrzeżu...
— Zgoda, ale gdzie jest ta
skała, z której skopiowano inskrypcję?
— zapytał. — Jeśli otworzymy
przewodnik po Brazylii, możemy się
przekonać, że nie wspomina o żadnych
atrakcjach turystycznych w okolicach
tego miasta, a przecież skała z fenicką
inskrypcją powinna wzbudzić nie lada
sensację. Tymczasem nikt jej nie widział
od czasu, gdy rzekomo skopiowano z
niej inskrypcję. Ba, nie mamy nawet jej
zdjęcia. Tylko rysunki. Podrobienie
takiego napisu nie jest trudne, ale temu,
kto wpadł na ten pomysł, nie chciało się
go nawet wykuć w kamieniu... Poza tym,
Fenicjanie czuli się pewnie tylko na
Morzu Śródziemnym i niechętnie je
opuszczali. Najdalszym miejscem, gdzie
archeolodzy znaleźli ich ślady, są
podnóża Pirenejów, na atlantyckim
wybrzeżu Hiszpanii. Ten dzielny lud
żeglarski pływał też nie tracąc
przeważnie linii brzegowej z oczu.
Owszem, Fenicjanie znali się na
nawigacji, potrafili odnaleźć wyspy czy
pływać na skróty przez basen Morza
Śródziemnego, jednak nie należy
przeceniać ich możliwości. Nie przeczę,
historia wygląda dość prawdopodobnie,
jednak kopia inskrypcji nie stanowi tu
przekonującego dowodu.
Wyłączyła magnetofon i ponownie
zajrzała do notatek.
— W latach
sześćdziesiątych na plaży w Wenezueli
znaleziono dzban, zawierający rzymskie
monety, datowane od czasów i
Oktawiana Augusta do około 350 roku
naszej ery...
— Zaschło mi w gardle —
poskarżył się Pan Samochodzik. —
Pawle, możesz mnie zastąpić?
Ucieszyłem się. Usiadłem na jego
miejscu, a szef poszedł na dół po kawę.
— Oktawian August
panował na przełomie er —
powiedziałem. — Byłyby to więc
monety pochodzące z okresu około 400
lat. Nazwijmy to tak: sama struktura tego
znaleziska wyklucza jego autentyczność.
— Dlaczego? — zdumiała
się.
— To bardzo proste. W
imperium rzymskim parokrotnie zdarzały
się przypadki inflacji. Lepszą monetę o
dużej zawartości srebra wycofywano z
rynku, zastępując ją pieniądzem bitym z
gorszej jakości stopu. Podobnie
pogarszała się stopa mennicza
brązowych asów. Ich wielkość
parokrotnie się zmieniała. Efekt tych
działań przypominał obecna, sytuację na
rynku pieniężnym. Stare monety znikały z
obiegu, pojawiały się nowe. Tak jak
tutaj nikt nie płaci dziś pieniędzmi z
czasów Pedra II, choć od jego śmierci
minęło zaledwie 130 lat... W Polsce
znaleziono wiele skarbów monet
rzymskich. Większość dokładnie
zbadano Monety te pochodziły
najczęściej z przedziału kilkudziesięciu
lat, rzadko ponad stu... W jednym
wypadku w skarbie znaleziono
egzemplarze wprowadzone do obiegu na
przestrzeni 160 lat. Gdyby skarb z plaży
w Wenezueli był autentyczny, musiałby
przypominać te, które wcześniej
odnaleziono i zbadano.
— Ale skąd znalazca
mógłby zdobyć tyle rzymskich monet? —
zapytała Juanita.
Szef, który wrócił właśnie z
filiżanką aromatycznej kawy, uśmiechnął
się z politowaniem.
— Ze sklepu
numizmatycznego — powiedział. — W
Europie zachodniej rzymskie brązowe
asy można kupić już po dolarze za
sztukę. W Turcji zniszczone monety
rzymskie, greckie i bizantyjskie tamtejsi
kupcy sprzedają na wagę, po sto
dolarów za kilogram. Są to jednak
najczęściej egzemplarze do tego stopnia
skorodowane lub zaśniedziałe, że na
dobrą sprawę nie budzą zainteresowania
po ważnych kolekcjonerów. Tym samym
świetnie nadają się do stworzenia
takiego fałszywego odkrycia. No i
jeszcze jedno. Rzymianie także nie byli
ludem morskim.
Wyłączyła magnetofon i zamyśliła
się głęboko
— Niedobrze —
powiedziała. — Nie ma żadnych śladów
na obecność na naszym kontynencie
Europejczyków przed wyprawą Diaza?
— Potrzebujesz czegoś
sensacyjnego, żeby rozruszać
czytelników? — uśmiechnął się
domyślnie szef.
Spuściła głowę.
— Niestety, to taka gazeta
— powiedziała. — Przepraszam, takim
fachowcom nie powinnam zawracać
głowy, pisząc artykuł do brukowca...
— Coś da się z tym zrobić
— uspokoił ją pan Tomasz.
Zamyślił się na chwilę. A potem
zaczął opowiadać.
— Na południu Hiszpanii
około dwu tysięcy lat przed naszą erą
powstało zjawisko kulturowe określane
dzisiaj mianem protocywilizacji. Jej
przedstawiciele wznieśli kilkanaście
megalitycznych fortów w okolicach
bogatych w rudy metali. Wprawdzie
epoka brązu jeszcze nie nastąpiła,
jednak miejscowa ludność pozyskiwała
samorodki miedzi i złota, które
następnie obrabiano kując na zimno lub
przetapiając. Wytwarzano także naczynia
z gliny oraz narzędzia krzemienne i
rogowe. Ludy te nie znały niestety
pisma... Stamtąd idee megalityczne, a
więc pomysł używania wielkich bloków
kamiennych, rozprzestrzeniły się po
całej Europie. Ich ślady znajdujemy
nawet w Polsce. I tu niespodzianka. W
grobowcach megalitycznych pogrzebano
wodzów miejscowych społeczności.
Niedawno dokładnie zbadano ich kości.
Wyniki były szokujące...
— Co stwierdzono? — aż
nachyliła się zaciekawiona.
— To byli przedstawiciele
rasy czarnej — powiedział pan Tomasz.
— Innymi słowy Murzyni. Profesor
Wierciński, antropolog i archeolog z
Warszawy zwrócił uwagę także na
jeszcze jeden ciekawy element pasujący
do megalitycznej łamigłówki. W
Ameryce Środkowej, w
miejscowościach La Venta i Tres
Zapotes, znajdowano olbrzymie, ważące
ponad dwadzieścia ton, kamienne głowy
przypisywane cywilizacji olmeckiej.
Sportretowani w ten sposób władcy lub
przywódcy religijni posiadali
charakterystycznie spłaszczone nosy
oraz wydatne wargi. Głowy powstały
prawdopodobnie około 1700–1200 roku
przed naszą erą. Bez wątpienia
przedstawiaj ą Murzynów.
— Czyli Murzyni mogli
kolonizować Amerykę?! — zdumiała
się.
Kiwnął poważnie głową.
— Nie wiemy, czy była to
jakaś grupka, która osiedliła się na tych
terenach, czy też może mamy tu do
czynienia z kolonizacją na bardziej
masową skalę... Ośrodkiem ich kultu
religijnego była leżąca na Morzu
Śródziemnym Malta. Wznieśli na niej
kilkanaście megalitycznych świątyń,
które najprawdopodobniej były
odwiedzane przez przedstawicieli
czarnej elity z najodleglejszych
zakątków Europy. Być może tam także
zawierano związki małżeńskie, gdyż
nieliczne grupki murzyńskie raczej nie
krzyżowały się z białymi autochtonami.
Biorąc pod uwagę, że pływali statkami
wzdłuż brzegów Europy z Wysp
Brytyjskich przez Cieśninę Gibraltarską
na Maltę, musieli posiadać pewną
wiedzę żeglarską, która umożliwiła im
przebycie Atlantyku.
— Ale w takim razie na
tych terenach powinny żyć czarne
plemiona — zauważyła.
— Jeśli założymy, że
przybyło ich tu niewielu, a trafili do
Ameryki przez przypadek, to krzyżując
się między sobą, zwłaszcza, jeśli ich
grupa była stosunkowo nieliczna, w
ciągu kilkunastu pokoleń zdegenerowali
się i wymarli. Nie można też wykluczyć,
że ujarzmieni Indianie w końcu ich
pozabijali. Nawet jeśli zdecydowali się
zmieszać swoją krew, to po tylu
pokoleniach ich geny rozpłynęły się bez
śladu... Zjesz z nami?
Spojrzałem na zegarek. Faktycznie,
była już pora kolacji.
— Nie, muszę to wszystko
przepisać i wysłać meilem do Brasilii i
Rio — powiedziała. — Ale dziękuję za
zaproszenie. Jutro o ósmej? — zwróciła
się do Michaiła.
— O ósmej — potwierdził.
— Pozwolisz się
odprowadzić? — zapytałem, wstałem z
fotela.
Osadziła mnie dumnym
spojrzeniem.
— Poradzę sobie —
uśmiechnęła się władczo.
Nie nalegałem. Poszła.
— Nie wyszło —
mruknąłem.
Michaił wzruszył ramionami.
— Aż tak ci wpadła w
oko? — zapytał.
Skinąłem poważnie głową.
— To bardzo ładna i
sympatyczna dziewczyna powiedziałem.
— Ale chyba mnie nie lubi...
— Jeszcze parę dni
wspólnych poszukiwań i może coś się
wyklaruje.
— Może — mruknąłem.
Zeszliśmy na dół. Gdy
przechodziliśmy koło recepcji, portier
podał zwierzchnikowi list. Siedliśmy
sobie w jadalni. Pan Samochodzik
obejrzał kopertę.
— Dziwne — powiedział.
— Nie ma adresu nadawcy... Anonim...
— Sprawdźmy, co jest w
środku — zasugerowałem
Pan Tomasz wyjął z kieszeni
szwajcarski scyzoryk i rozpruł ostrożnie
kopertę.
— Po portugalsku —
stwierdził, przeglądając pobieżnie list.
— Pawle, ty znasz dobrze hiszpański,
może coś wydedukujesz?
— Ja odrobinę liznąłem
portugalskiego — pochwalił się
Michaił. — Może pomogę... Szanowny
Panie, wedle naszych informacji,
zamierza pan szukać zaginionych kopalni
Muribeki...
— Wielcy wywiadowcy —
uśmiechnął się szef. — Przecież o tym
już piszą gazety.
— Uważamy za słuszne
przestrzec pana, że właścicielami
kopalni są Indianie ludożercy, a
jakiekolwiek próby poszukiwania ich na
północ od Portu Martwego Konia mogą
zakończyć się śmiercią ciekawskich —
dokończył tłumaczenie Michaił. —
Dziwne, bez podpisu, bez adresu
nadawcy...
— Przyjacielskie
ostrzeżenie czy zawoalowana pogróżka?
— zamyśliłem się. — Chyba to drugie...
— Czyli nie dość, że
jesteśmy na dobrym tropie, to jeszcze
gdzieś tam, w dżungli, mieszkają
właściciele tego, czego szukamy —
mruknął pan Tomasz.
Michaił wyjął z kieszeni telefon
komórkowy i wystukał jakiś numer.
— Igor? — rzucił do
słuchawki. — Tak, to ja. Potrzebuję
jeszcze trzech ludzi do ochrony. Nie, ci
na lotnisku spisują się bez zarzutu. Tak,
koniecznie uzbrojeni. Na jutro rano.
Ważne, żeby choć jeden mówił po
rosyjsku albo angielsku. Świetnie. Do
usłyszenia.
— Załatwione —
powiedział do Pana Samochodzika. —
Będą pana pilnowali pod naszą
nieobecność.
— Czy to konieczne? —
zdziwił się pan Tomasz.
— Lepiej dmuchać na
zimne — powiedział poważnie nasz
przyjaciel. — Nie wiadomo, co kryje
się w tamtejszych lasach. Może tylko
Indianie, którzy nie lubią, aby im
przeszkadzać i mają przyjaciół w
mieście, ale może gdzieś tam w dżungli
siedzi sobie narkotykowy baron i
produkuje pastę z liści koki... A takim
ludziom lepiej nie nadepnąć na odcisk.
Tak czy inaczej, komuś nie podobają się
nasze loty helikopterem nad lasem.
Milczałem. Ale poczułem liźnięcie
chłodu na karku.
ROZDZIAŁ 6
ZNOWU NOCNY ATAK •
BADAMY OKOLICE
WODOSPADU •
TAJEMNICZY BŁYSK •
ŚLADY WIERCEŃ • RUDA
URANU • NOCNE
POLOWANIE

W nocy znowu przeszła burza i


teraz nasi dwaj ochroniarze suszyli na
słońcu płat grubej folii, którą podczas
deszczu nakryli namiot. Pies na nasz
widok szczeknął radośnie. Juanita tez już
była na miejscu. Stała oparta o
helikopter i wystawiała twarz do słońca.
— Jak dyżur? — zapytał
mój towarzysz.
Francesco spuścił głowę.
— Mało brakowało —
powiedział. — W zasadzie
upilnowaliśmy...
— Ale co się stało? —
zaniepokoił się Michaił.
— Była burza, więc
schowaliśmy się w namiocie, a tu nagle
brzęk i łomot — wyjaśnił ochroniarz. —
Wyskakujemy, a tu boczna szyba
rozwalona... Już ją wymieniliśmy...
Faktycznie, pod nogami chrzęściły
mi kawałeczki rozbitego szkła.
— Miejscowy
złodziejaszek z kamieniem? —
zagadnąłem.
— Kula — zaprotestował
Francesco. — Co najmniej jedna.
Widocznie po ciemku i w rozbłyskach
błyskawic nie mógł dobrze wycelować.
Jedną znaleźliśmy, bo utkwiła w fotelu...
Podał mi na dłoni kawałek metalu.
Był to czubek pocisku karabinowego.
Lekko spłaszczony na końcu, widocznie
od uderzenia.
— Trzeba będzie wynająć
hangar — mruknął mój przyjaciel. —
Nie mogę was narażać.
— Komuś nie podobają się
nasze badania — mruknęła Juanita. —
Dokąd dzisiaj lecimy? — zapytała.
— Sprawdzimy taki garb
skalny na przedpolu gór Rocandor —
wyjaśnił. — Pasuje nienajgorzej do
opisu. Trochę dalej jest jeszcze
wodospad, być może ten, koło którego
kryją się zaginione kopalnie Muribeki...
Uśmiechnęła się.
— Na początku lat
osiemdziesiątych XX wieku znaleziono
złoto w Sierra Pelada — powiedziała,
sadowiąc się w kabinie. — To, co się
tam działo, przechodzi ludzkie pojęcie.
Z dnia na dzień w środku dżungli
wyrosło trzydziestotysięczne miasto.
Prawie sami mężczyźni, wszyscy
zdesperowani. Pierwsi odkrywcy
podzielili teren na działki o powierzchni
jednego ara. Dochodziło do pogromów
Indian, to znów Indianie zabijali
poszukiwaczy. Wreszcie władze wysłały
na miejsce oddziały wojska i sytuację z
grubsza udało się opanować, choć w
starciach padło ponad stu górników.
— Czy ich trud się
przynajmniej opłacił? — zapytał
Michaił, zapuszczając silnik.
— W zasadzie tak.
Niektórzy zdołali zarobić nawet pięć
tysięcy dolarów. Większość oczywiście
nie znalazła wystarczającej ilości
kruszcu. Do tego wszystkiego doszło
jeszcze zanieczyszczenie rzeki rtęcią,
używaną przy pozyskiwaniu złota z
gleby... Wielka katastrofa. To najlepsze
określenie tego bałaganu.
— Rtęć — mruknąłem. —
Widocznie początkowo przepłukiwali
ziemię na płuczkach. To pozwala
odzyskać do 80% kruszcu. Potem ktoś
się połakomił na odpady z ich produkcji.
Ponieważ rtęć przykleja się do złota,
można za jej pomocą odzyskać pozostałe
drobinki... U nas w Polsce
eksploatowano rudy, złożone ze
związków arsenu ze złotem. Efekt był
taki, że odzyskiwano rocznie po
kilkanaście kilogramów, a jako produkt
uboczny powstawał arszenik i jego
pochodne, w ilości wystarczającej do
wytrucia całego miasta...
— Znowu mamy
towarzystwo — zauważyła.
Faktycznie zielonkawy helikopter
leciał naszym kursem w odległości
około pięciu kilometrów.
— Nie podoba mi się to —
powiedział Michaił. — W nocy
strzelają, w dzień śledzą... Kim oni
mogą być?
— Wiążę ich z tym
anonimowym listem — mruknąłem.
— Jakim listem? —
zainteresowała się dziewczyna.
Wyjaśniliśmy jej.
— W lotach samolotowych
jest takie powitanie, macha się
skrzydłami — powiedziałem. — Czy
przy lotach helikopterem jest jakiś
podobny język gestów?
— Tak — wyjaśnił Michał.
— Jeśli uważa się, że ktoś leci za
blisko, to „zamiata się” za sobą
ogonem.
— Zrób tak — poprosiłem.
— Ale oni są daleko —
zaprotestował.
— Zobacz, jak nisko lecą.
Wyraźnie kryją się. Dajmy im znak, że
ich widzimy i zobaczymy, jak na to
zareagują.
Nie zareagowali. Nadal posuwali
się naszym śladem.
Przelecieliśmy dość szybko do
miejsca, gdzie zakończyliśmy badania
poprzedniego dnia. Niebo chmurzyło
się.
— Rany, w nocy lało, teraz
się zanosi — powiedziałem. — Pora
deszczowa czy co?
— Oczywiście —
uśmiechnęła się Juanita. — Mamy porę
deszczową w tych stronach od września
do kwietnia...
— O tym nie pomyślałem
— przyznał Michaił.
Przelecieliśmy nad niewielką
wioską Indian. Wyglądała na wymarłą,
ale snuło się nad nią kilka strużek dymu.
Chwila i pozostała za nami. Jakaś rzeka
i krokodyle, spoczywające w mule jak
drewniane kłody. Na północy pojawiły
się, coraz wyraźniej widoczne pasma
górskie.
— Znikli — zauważyła
Juanita.
— Czyli widocznie
sprawdzali, dokąd lecimy —
mruknąłem. — Stwierdzili, że nasz kurs
jest bezpieczny i nie odkryjemy tego, co
przed nami chowają...
— A co przed nami
chowają? — nie zrozumiał Michaił.
— Tego nie wiem, może
gdzieś w tych lasach uprawiają kokę, a
może inne ziółka wywołujące
zainteresowanie narkomanów... Nie
chcą, żebyśmy tego szukali...
Michaił przyspieszył. Juanita coś
skrobała w kajecie.
— Przydałoby się wreszcie
znaleźć coś naprawdę sensacyjnego —
westchnęła. — Bo na razie sarkają...
— Nic ciekawszego od
tych zabitych Niemców raczej nie
znajdziemy — powiedziałem. — Nie
przejmuj się, może coś się trafi.
— Jesteśmy — powiedział
Michaił.
Z lasu wyrastała bariera z czarnego
bazaltu. Garb miał kilka kilometrów
długości, sterczał trzydzieści metrów
ponad czubki drzew. Jego szczyt
pokrywały krzaki.
— Dziw natury —
mruknąłem. — Ciekawe, jak powstało
coś takiego?
— Sądzę, że ten kloc jakieś
siły wulkaniczne wypchnęły po prostu
spod ziemi od razu w takim kształcie —
powiedziała Juanita. — Lądujemy?
Posadziliśmy ostrożnie helikopter
na szczycie. Wioska indiańska, leżąca
pośród krzewów i obłych, kamiennych
garbów, okazała się całkowicie
opuszczona.
— To i lepiej — mruknął
Michaił. — Skoro tu nie lubią białych
ludzi, to lepiej nie narzucać się z wizytą.
— Mają powody, by nas
nie lubić — odparłem. — Czarne
zbocza, krystaliczna skała... to pasuje do
opisu z dokumentu Raposo.
— A ze szczytu powinno
być widoczne miasto.
Michaił stanął na krawędzi i,
uzbrojony w solidną lunetę, penetrował
okolicę. Potem porównał widok z
fotografią lotniczą. Juanita robiła
zdjęcia opuszczonych chat.
— Zejdziemy tam na dół?
— zapytałem.
— Chyba nie ma po co, nic
sensownego nie widać... Zrobimy to
szybciej — zaproponował. — Zawisnę
nad lasem, a ty zjedziesz na lince.
— Dobra — kiwnąłem
głową.
Chmurzyło się coraz bardziej.
Wokoło nas wirowały komary.
— Chyba zaraz lunie —
mruknąłem. — Trzeba poszukać jakiegoś
zacisznego miejsca.
— Tam — wskazał dłonią.
— Polanka.
Zabraliśmy dziennikarkę i
polecieliśmy na dół. Nasz przyjaciel
omiótł okolicę kamerą termowizyjną,
żeby nie nadziać się na Indian. Polanka
idealnie zabezpieczyła helikopter przed
silnymi uderzeniami wiatru. Deszcz
przyszedł niespodziewanie. Ulewa była
taka, jakby niebo się oberwało. Michaił
wyciągnął odbitkę zdjęcia satelitarnego.
Milczał, my też się nie odzywaliśmy.
— Pora — powiedział,
patrząc w niebo.
Faktycznie, deszcz ustał. Michaił
zapuścił silnik i helikopter znowu
wzniósł się nad las. Godzinę później
byliśmy koło wodospadu. Rzeka,
płynąca z gór Roncador, opadała w tym
miejscu z wyżyny w dolinę. Tysiące
litrów wody przelewało się przez
krawędź i pędziło w dół. U stóp
wodospadu woda rozlewała się w dość
duże jezioro. Na jego brzegu znaleźliśmy
sporą kamienną płytę, na której można
było w miarę bezpiecznie wylądować.
— Wedle dokumentu z Rio
de Janeiro, w tym miejscu wyprawa
wycofująca się z miasta natrafiła na
głębokie szyby i jaskinie, zawalone
głazami, ozdobionymi pismem... —
powiedziała dziennikarka.
— Wiemy —
uśmiechnąłem się.
Wysiedliśmy i ruszyliśmy przez
mokre krzaki w stronę wodospadu. Na
brzegu leżało kilka krokodyli.
Ominęliśmy je dużym łukiem.
— Ani szybów kopalni, ani
fresku, przedstawiającego ludzi na
koniach — zauważyła Juanita. — Ale
rozdzielić się byłoby głupotą.
Doszliśmy aż do kamiennej ściany.
Nigdzie nie było nawet śladu sztolni.
Ruszyliśmy wzdłuż granitowej bariery.
Tu i ówdzie w kamieniu błyszczały
kryształy kwarcu. Wyłamałem sobie
jeden na pamiątkę. Przeszliśmy
kilkadziesiąt metrów.
— Dziewicza przyroda,
okolica nietknięta ręką człowieka —
mruknął Michaił.
Cały czas toczyliśmy bohaterską
walkę z komarami.
— Trzeba będzie kupić
jakiś środek odstraszający —
powiedziałem — bo jeszcze kilka
rekonesansów i będziemy pogryzieni na
amen.
— Miejscowi Indianie
smarują się sokiem z palmy —
wyjaśniła Juanita. — Niestety, jest
czerwonego koloru, lepki i trwale barwi
skórę...
— Skorzystamy ze
zdobyczy cywilizacji — postanowił
Michaił.
W koronach drzew przekrzykiwały
się małpy. Znaleźliśmy wąwóz
prowadzący na górę. Wdrapaliśmy się z
trudem, nachylenie szczeliny było
bowiem miejscami znaczne. Wreszcie
znaleźliśmy się na szczycie. Tu rosło
niewiele drzew. Nie zdołały wgryźć się
korzeniami w granitową skałę. Z
krawędzi rozciągał się piękny widok na
leżący w dole las. Jednak i tu nie było
żadnego śladu ludzkiej działalności.
Doszliśmy aż do rzeki i przez dłuższą
chwilę patrzyliśmy, jak pędzi, by runąć
w dół.
Zeszliśmy na dół. Nie było sensu
dłużej tracić czasu. Komary, których na
płaskowyżu prawie nie było, tu
zaatakowały nas ze zdwojoną energią.
Zaszyliśmy się w helikopterze i przez
kilka minut czyściliśmy wnętrze z ich
obrzydliwej obecności. Wreszcie
Michaił wystartował. Polecieliśmy nad
rzeką. Granit stopniowo zniknął pod
coraz gęstszym lasem. Przez chwilę
widzieliśmy kilka indiańskich łódek,
porzuconych przy brzegu. Wreszcie
Michaił zakręcił i pomknęliśmy prosto
w kierunku pasma wzgórz.
— Jesteśmy — odczytał
wskazania GPS–u. — Na podczerwieni
nikogo nie widać.
— A jeśli Indianin stoi za
drzewem? — zapytała Juanita.
— O tym nie pomyślałem,
ale kamera termowizyjna patrzy na las z
góry i nieco pod kątem — wyjaśnił. —
To raczej mało prawdopodobne.
Uśmiechnęła się do niego.
Poczułem lekkie ukłucie zazdrości.
— Nigdzie nie widać tu
miejsca do wylądowania — mruknąłem.
— Trzeba znaleźć jakąś polanę.
Pół kilometra dalej była i polana.
Nasz przyjaciel ostrożnie posadził
maszynę. Ruszyliśmy we trójkę w stronę
wybranego miejsca. Las, początkowo
bardzo gęsty, w głębi stał się zupełnie
inny Krzewy znikły całkowicie i tylko
pnie drzew sterczały w górę, jak las
upiornych słupów telegraficznych. Przez
grubą warstwę liści sączyło się niewiele
światła. Ziemię zaścielały zwiędnięte
liście, miejscami błoto kląskało pod
nogami. Wreszcie doszliśmy na miejsce.
Spod ściółki wystawały kamienie,
większe i mniejsze, leżące zupełnie
chaotycznie.
— Mamy swoje miasto —
westchnąłem.
Michaił chodził po głazach.
Wreszcie wzruszył ramionami. Nie było
sensu tracić czasu. Polecieliśmy jeszcze
wzdłuż pasma gór. Tkwiły milczące,
ciche, jak się wydawało, całkiem
bezludne. Dzika dżungla wdzierała się
na ich zbocza. Nieoczekiwanie, kątem
oka, spostrzegłem błysk światła.
— Zawróć — poleciłem
Michaiłowi.
Tajemniczy błysk powtórzył się.
Teraz on też go zauważył.
Wylądowaliśmy na wąskiej półce
skalnej.
— Oho, ktoś tu bywa —
mruknęła Juanita.
Faktycznie, na krawędzi półki stało
kilkanaście kanistrów po benzynie.
Sfotografowała je.
— Prawdopodobnie
porzucone obozowisko garimperos —
powiedziała. — Nielegalne oczywiście,
bo te tereny są zakazane dla białych
ludzi...
Ruszyliśmy wydeptaną ścieżką.
Zauważyłem, że odpięła kaburę z
pistoletem. Chyba niepotrzebnie.
Kawałek dalej trafiliśmy na spory
obszar oczyszczony z krzaków.
Poniewierały się tu resztki dwu
spadochronów.
— Transportowe do
zrzutów — powiedziałem. — Poznaję
ten model.
Juanita oglądała ślady, odbite tu i
ówdzie w kamienistej ziemi.
— Spadło tu coś bardzo
ciężkiego — powiedziała. — Na
gąsienicach.
— Ale jednocześnie na tyle
niewielkie, że zmieściło się w luku
transportowym samolotu — mruknął
Michaił. — Rozstaw gąsienic około
półtora metra, długość prawie dwa.
Ciekawe.
— Chodźmy zatem tym
śladem — zaproponowałem.
Ruszyliśmy przecinką trawersem
wzdłuż zbocza.
— Ile minęło czasu? —
zapytałem Juanitę. — Potrafisz to
rozpoznać po szybkości zarastania?
— Kilkanaście dni —
powiedziała. — Ale to dedukuję z
zatarcia śladów przez deszcze...
Wyszliśmy na niewielkie plateau,
oczyszczone z krzewów. Tu tajemnicze
urządzenie musiało stać jakiś czas, bo
ślady opon głęboko wryły się w glebę.
Wokoło widać było talerzowate plamy.
— Maszyna ma boczne
stabilizatory hydrauliczne — zauważył
Michaił. — Jak dźwig albo wiertnica —
wskazał niewielki kopczyk odłamków
skalnych, otaczający wywiercony w
skale otwór.
Przypomniałem sobie ślady
wierceń ekipy Sobieradzkiego na górze
Sobiesz.
Michaił uniósł kawałek kamienia i
oglądał go w skupieniu. Nieoczekiwanie
odrzucił ze wstrętem i otarł dłoń o
spodnie.
— Co to?
— Nie wiem, ale z
pewnością radioaktywne. Mam w
zegarku wbudowany sygnalizator.
— Bazalt też jest lekko
radioaktywny — mruknąłem.
Rozgarnąłem kamienie butem i
podniosłem smoliście czarny odłamek.
Podrzuciłem go w dłoni. Był bardzo
ciężki. Niemal jak lity ołów.
— Chyba wiem już, czego
tu szukają oznajmiłem.
— Co to jest? — zapytała
Juanita. — Chyba nie...
— Uran — dokończył za
nią Michaił. — Te góry są pochodzenia
wulkanicznego. To prawie czysty bazalt,
skały magmowe zawierają pierwiastki
ciężkie... Złoto, ołów, uran, platynę
— Iryd, stront, pallad —
kontynuowałem
Ruszyliśmy dalej. Kilkadziesiąt
metrów dalej znajdowały się ślady
kolejnego odwiertu, a kawałek dalej
jeszcze jednego.
— Nieźle pobuszowali —
stwierdził Michaił. — Chyba chcieli
wstępnie oszacować zasobność złoża...
— Ale nie byli fachowcami
— odparłem — Uran nie występuje w
postaci żył czy złóż, najczęściej to
konekcje blendy uranowej w postaci
kulistych wtrąceń w inne skały... Tak
wiercąc, mogli trafić na niektóre, ale dla
oszacowania zasobność i złoża powinni
sprowadzić specjalistyczną aparaturę i
zmierzyć tło promieniowania...
— Może mieli aparaturę —
powiedział Michaił. — A wiercenia
zrobili tylko po to, aby pozyskać próbki
i zweryfikować odczyty?
— To możliwe —
zasępiłem się.
Stanęliśmy na kolejnym
oczyszczonym skrawku. Z ziemi sterczał
kawał ułamanego wiertła koronowego.
Juanita fotografowała jak nakręcona. To
ten kawał stali, błyszcząc w słońcu,
naprowadził nas na to miejsce. Obok, w
jaskini, pod brezentem stała wiertnica.
Wokoło w metalowych skrzyniach,
zamkniętych na solidne kłódki,
znajdowały się zapewne inne urządzenia
górnicze. Dziennikarka zainstalowała do
aparatu silny flesz i fotografowała z
pasją.
— To jest materiał! —
ucieszyła się. — Powinien zadowolić
naczelnego.
— Czy to nie jest jeden z
tych tematów, o których niebezpiecznie
pisać? — zapytałem z troską.
Wzruszyła ramionami.
— Może i niebezpiecznie,
ale przecież trzeba.
Nie oponowałem. Ona wiedziała
lepiej, na czym polega jej praca.
Wyszliśmy z Michaiłem przed jaskinię.
— Musimy wracać —
powiedział. — Robi się późno i chyba
znowu zanosi się na deszcz.
No i powędrowaliśmy przez las do
helikoptera.
— Garimperos to
prawdziwa plaga — powiedziała
Juanita.
— Słusznie — mruknąłem.
— Lepiej, żeby z bogactw tej ziemi
korzystali jej gospodarze.
— I korzystają —
uśmiechnęła się. — Indianie eksploatują
lasy, płuczą złoto, plemiona handlują
topazami, ścinają cenne gatunki drewna.
Zbiór kauczuku stanowi obecnie
margines ich działalności, ale ciągle
można go sprzedać za niezłe pieniądze.
Powoli nawet dzikie plemiona
podejmują próby kontaktów z
cywilizacją... Gospodarka na razie jest
nieco rabunkowa, ale już poważnie
ogranicza się wyrąb puszczy. W 1988
roku wycięto pod plantacje 240 tysięcy
hektarów, a przed rokiem już tylko 40
tysięcy. Poza tym tereny wyjałowione
znowu się zalesia. Zalesianie w tej
chwili mniej więcej równoważy
wycinkę.
— To delikatny ekosystem
— mruknąłem.
— Owszem, ale na
przykład w stanie Minas Gerais, gdzie
od XVII wieku wydobywano złoto,
znowu rosną lasy. Przyroda bezlitośnie
odebrała swoje tereny, gdy tylko
człowiek przestał ją powstrzymywać.
Poza tym, niestety, każdy kraj musi się
rozwijać. Na etapie rozwoju niszczy
swoje środowisko, gdy osiąga
stabilizację, powoli je regeneruje.
— To prawda —
powiedział Michaił. — W tej chwili w
USA powierzchnia lasów jest większa
niż w 1900 roku... Tylko w Rosji jest z
tym problem... Ludzie potrafią się
rozczulać nad amazońską dżunglą, a nie
przejmują się, że rocznie tnie się setki
kilometrów kwadratowych tajgi... I tam
nie zalesia się poręb. Ale Brazylia jest
bardzo słaba gospodarczo... No, może
przesadziłem — spostrzegł, że jego
słowa sprawiły Juanicie przykrość.
— To dobry kraj, tylko nie
ma szczęścia — powiedziała. —
Niewłaściwi ludzie u władzy, ale
potencjał gospodarczy mamy wspaniały.
Wsiedliśmy do helikoptera i
wystartowaliśmy. Znowu zaczęło padać,
ale tym razem nie lądowaliśmy, by
przeczekać burzę. Wreszcie osadziliśmy
helikopter na lotnisku. Wtoczyliśmy go
do sporego hangaru z falistej blachy
Nasi ochroniarze sklecili go pod naszą
nieobecność, a teraz siedzieli w środku i
coś sobie pichcili. Antonio pomógł nam
wciągnąć maszynę do środka, zmieściła
się prawie na styk.
— Ile razy ich widzę, coś
jedzą — powiedziałem.
— A co innego mają do
roboty — odparł Michaił. — Siedzą tu
bezczynnie 24 godziny na dobę...
Wyższy z Rosjan oglądał jakiś
program w małym telewizorku. Na
dachu hangaru leżał panel baterii
słonecznych
— No proszę —
mruknąłem. — Cywilizują się...
— Tak się zaczyna —
powiedziała Juanita. — Tak powstają
favele — dzielnice biedoty. Najpierw na
jakimś nieurodzajnym pagórku wyrasta
namiot. Następnego dnia są ich
dziesiątki, potem setki. Zanim się
obejrzysz, wszędzie stoją drewniane
budy, kryte papą, potem blachą. Z
kradzionych cegieł buduje się mury.
Najpierw latają po takim mieście
nosiwodowie, potem kopane są studnie.
Ruszają generatory prądotwórcze, potem
wodociągi, powstają szamba; tak w
ciągu miesiąca w szczerym stepie
wyrasta miasto biedaków z własnymi
kościołami wszelkich możliwych sekt,
znachorami, którzy leczą wszelkie
choroby, pojawiają się cmentarze, domy
publiczne, sklepiki, wytwórnie
kokainy...
Pożegnaliśmy się przed lotniskiem.
Juanita pojechała do redakcji, a my
złapaliśmy taksówkę do hotelu.
Siedzieliśmy, przeglądając po raz
kolejny film, nakręcony podczas lotu nad
lasem.
— Nic podejrzanego —
mruknął Pan Samochodzik — Żadnego
punktu zaczepienia...
— Co gorsza, mogliśmy
przelecieć nad tymi ruinami nawet
dziesięć razy i nie zauważyć —
dodałem. — Jeśli to miasto będzie tak
zarośnięte, jak Vilcabamba czy Machu
Picchu, to możemy go szukać w
nieskończoność...
— Musimy jeszcze raz
sprawdzić cały ten teren — powiedział
poważnie nasz przyjaciel. — Albo
zaryzykować, wylądować i pogadać z
Indianami... Juanita zna trochę trzy
najpopularniejsze narzecza.
— Weźmiemy na wymianę
maczety, latarki... — zapaliłem się.
— Maczet nie. Mogą to
potraktować jako wypowiedzenie wojny
— odparł Michaił. — Garnki, paciorki,
nie wiem, co się w dzisiejszych czasach
daje dzikim tubylcom.
— Lepiej powiedzieć:
ludom pierwotnym — uśmiechnął się
szef. — Brzmi jakoś... godniej. Juanita,
jako dziennikarka, będzie chyba
zorientowana.
Rozległo się szybkie, nerwowe
pukanie do drzwi.
— Senor Thomas —
usłyszeliśmy głos. — Proszą do
telefonu.
Szef zerwał się i zbiegł po
schodach na dół. Czekaliśmy na jego
powrót. Przyszedł po dziesięciu
minutach.
— Panowie, zmiana
planów — powiedział poważnie. —
Michaił, nasz helikopter doleci do
Boliwii?
— Nawet do Polski, jeśli
trzeba — uśmiechnął się.
— Miałem na myśli to, czy
nie będzie problemu z przelotem nad
granicą?
— Jeśli dostaniemy
korytarz powietrzny i wylądujemy na
lotnisku w większym mieście, gdzie
poddamy się procedurze odprawy
paszportowej, to sądzę, że nie będzie
żadnych problemów. A dokąd trzeba
lecieć?
— I, co najważniejsze, po
co? — ja też byłem ciekaw.
— Zadzwonił Allan
Fawcett, prawnuk pułkownika
Percy’ego. Przeczytał o naszych
poszukiwaniach w gazecie i zaprasza
nas na rozmowę. Powiedział, że
dysponuje danymi, które powinny nas
zainteresować.
— Wobec niepowodzenia
dotychczasowych poszukiwań, wszystko
nas interesuje — westchnąłem. —
Zabieramy ze sobą Juanitę?
— Przedzwonię i zapytam
— szef poderwał się i zbiegł na dół. —
Do Santa Cruz! — odkrzyknąłem z
półpiętra.
— Gdzie jest to Santa
Cruz? — mruknąłem, wertując mapę.
— Zupełnie niedaleko —
powiedział Michaił. — Pięćset
kilometrów stąd. Trzy godziny lotu.
— Trzy godziny lotu w
jedną stronę — uzupełniłem. —
Ciekawe, czego się dowiemy.
— Młodszy syn
pułkownika odbył w latach trzydziestych
wyprawę w poszukiwaniu śladów ojca
— powiedział Michaił. — Być może
miał jakieś wskazówki... Nie da się też
wykluczyć, że nie wszystko, co na temat
miasta napisał pułkownik, ujrzało
światło dzienne. Tak czy siak, to spora
szansa na zaczerpnięcie informacji u
samego źródła.
Wrócił pan Tomasz.
— Jutro rano lecimy —
powiedział. — Juanita zabierze się z
nami. Będzie o ósmej na lotnisku. Nie
będziemy mieli przeciążenia?
— Nie, nawet zostanie
trochę rezerwy — uśmiechnął się
Michaił.
Była trzecia nad ranem, gdy
Michaił cichutko zapukał do drzwi
mojego pokoju.
— Co się stało? —
zapytałem podrywając się z łóżka.
— Nasza ochrona
wypatrzyła na noktowizorze jakieś
podejrzane plamy — wyjaśnił. — Ktoś
snuje się opodal lotniska. Chyba będzie
okazja przychwycić nocnych gości...
Ubrałem się błyskawicznie. Przed
hotelem czekał na nas strasznie
zardzewiały samochód.
— Pożyczyłem od portiera
— wyjaśnił
Pojechaliśmy z wygaszonymi
światłami w stronę lotniska. W pewnej
chwili zapikał telefon komórkowy
Michaiła. Ochroniarze przekazywali
dokładniejsze namiary. Zatrzymaliśmy
się spory kawałek od lotniska. Zaczął
padać deszcz. Ruszyliśmy przez błoto.
W kilka minut później natrafiliśmy na
kilku policjantów leżących w błocie.
— Jaka sytuacja? —
zapytał mój towarzysz.
— Przez ten przeklęty
deszcz nic nie widać — wyjaśnił jeden z
nich w pięknym języku Puszkina. — Są
chyba gdzieś tam — wskazał ręką
kierunek.
Wytężyliśmy wzrok, ale nic nie
widzieliśmy. Nieoczekiwanie gdzieś na
płycie lotniska huknął wystrzał. I znowu
wszystko umilkło. Przez chwilę
wydawało mi się, że słyszę warkot
silnika samochodu, a potem był już tylko
szum coraz silniejszego deszczu.
— Chyba koniec
polowania — westchnął mój przyjaciel.
Wróciliśmy do hotelu. Wyprałem
ubrudzone ubranie i powiesiłem na
kaloryferze. O czwartej już z powrotem
spałem w wygodnym hotelowym łóżku.
ROZDZIAŁ 7
WYPAD DO BOLIWII •
ALLAN FAWCETT • GDZIE
LEŻY MIASTO „Z” •
TAJEMNICZA STATUETKA
• LĄDOWANIE Z
PRZYGODAMI

Helikopterem lekko rzucało. Od


strony gór wiał mocny wiatr. Chmury
przesuwały się po niebie jak szalone.
Michaił prowadził bardzo pewnie.
Juanita, siedząca obok niego,
obserwowała przesuwające się pod
nami lasy, ale spostrzegłem z
przykrością kilka spojrzeń, które
ukradkiem mu rzucała. Pan Samochodzik
oglądał w zadumie wydruki ze zdjęć
lotniczych dżungli.
Przed odlotem wysłuchaliśmy
relacji z nocnej potyczki. Antonio zdołał
postrzelić jednego z podkradających się
pod baraczek opryszków. Kula przeszyła
mu prawdopodobnie udo. Jednak
towarzysze napastnika zdołali odciągnąć
rannego i uciekli samochodem. Na
miejscu zdarzenia znaleziono niedużą
plamę krwi. Pobrano próbki do badań
laboratoryjnych. Przypuszczaliśmy, że
teraz tajemniczy nocni goście dobrze się
zastanowią, zanim znowu coś
wykombinują.
Lotnisko w Santa Cruz wyglądało
dużo lepiej niż w Cuiabie. Przypominało
nieco warszawskie Okęcie.
Wylądowaliśmy na wyznaczonym polu i
poszliśmy do budynku. Celnicy
zrewidowali nas niezwykle starannie i
przepuścili. Złapaliśmy taksówkę. Za
miastem, na wysokich wzgórzach, leżały
dziesiątki willi i segmentów.
Wysiedliśmy przed niewielkim
domkiem. Oplatało go gęsto dzikie
wino. Michaił zadzwonił. Mahoniowe
drzwi otworzyły się i stanął w nich
wysoki mężczyzna około trzydziestki.
— Witam — odezwał się
po angielsku. — Zapraszam.
Weszliśmy do holu i zaraz
przeszliśmy do salonu. Przedstawiliśmy
się.
— Jestem Allan Fawcett —
uśmiechnął się gospodarz.
Dwie młode Indianki zaraz nakryły
do stołu i wniosły ciasto i kawę.
— Chciał pan nas widzieć
— zagadnął szef.
Gospodarz poważnie skinął głową.
— Panowie szukają w złym
miejscu — wskazał gestem mapę. —
Mój przodek poszedł z Portu Martwego
Konia w zupełnie innym kierunku. I
jeszcze jedno. Miasto, wspomniane w
dokumencie z 1753 roku, jest jeszcze
gdzie indziej.
Popatrzyliśmy na siebie zdumieni.
— Gdzie? — zapytał
ostrożnie szef.
— W prowincji Bahia, w
połowic drogi między Portem Martwego
Konia a rzeką Sao Francisco leży punkt
„Z”.
— Cóż to takiego?
— Niestety, tego nie wiem.
Mój dziadek wspomniał tym w jednym z
listów, podobnie mój wujek twierdził,
że najpierw odwiedzą „Z”, a potem
ewentualnie odwiedzą miasto z
dokumentu Raposo. Zresztą, proszę
zapoznać się z oryginałami — z teczki
wyjął dwie kserokopie listów.
— Nic już nie rozumiem —
mruknął Pan Samochodzik. — Po co w
takim razie wybrał się do Portu
Martwego Konia, zamiast od razu
spłynąć rzeką Rio de los Muertos do
Xingu i podjąć wyprawę na skróty,
prosto na zachód?
— Właśnie. Mój ojciec,
Brian, w 1955 roku podjął próbę
odnalezienia śladów dziadka. To jego
mapa...
Wyjął kolejną kartę. Teren, nad
którym lataliśmy helikopterem, był
starannie zakreskowany.
— Ten teren chciał zbadać.
Tymczasem wcale tam nie dotarł.
Niestety, nie żyje, więc nie wiem, co
skłoniło go do zmiany miejsca
poszukiwań. Spędził dwa lata,
przeczesując dżunglę nad Rio de Sao
Francisco...
W zadumie oglądaliśmy obie mapy.
— Czyli miasto, którego
szukamy, jest gdzieś tutaj? — Michaił
wskazał ołówkiem.
— Prawdopodobnie,
zakładając, że w ogóle istnieje. Co
oczywiście warto by sprawdzić. Siedzę
tu już przeszło piętnaście lat, sporo
latałem nad dżunglą, ale jak dotąd nie
znalazłem nic ciekawego... Żadnych
megalitów, posągów, nic. Czasem, tak
jak wy, natrafiałem na resztki jakichś
plantacji, zniszczone ślady osad
poszukiwaczy złota, diamentów i
kauczuku... Raz nawet spotkałem
jednego hitlerowca. Tylko, że mój był
jeszcze żywy — wskazał kolejny
wycinek z „Cuiaba Tribune”, ten z
artykułem opisującym nasze znalezisko.
Kupki kości pod zardzewiałymi
stryczkami wyszły na fotografii bardzo
wyraźnie.
— Coś podobnego —
zdumiałem się. — Aresztował go pan?
— Nie... Nie było już takiej
potrzeby. Pracowałem w szpitalu w La
Paz... Przywieziono nam starego
żebraka, który od lat zarabiał, grając na
flecie na schodach katedry. Był
nieprzytomny. Gdy go rozbieraliśmy,
zauważyłem, że miał esesmański tatuaż
pod lewą pachą. Wyjątkowo artystycznie
zrobiony, litery SS i grupa krwi. Zmarł,
nie odzyskując przytomności. Ponoć w
Argentynie ukrywa się ich jeszcze
kilku...
— Czyli trzeba będzie
przenieść bazę wypadową gdzieś tutaj
— pan Tomasz stuknął palcem w mapę.
— I helikopterem zbadać tę część stanu
Bahia. Ale najpierw warto by zdobyć
zdjęcia satelitarne i dokładnie
wytypować miejsca podejrzane. A nie
mamy tu odpowiedniego wyposażenia...
Gospodarz otworzył szafę i wyjął z
niej kilka rulonów.
— Zdjęcia satelitarne gór
Chapada dos Mangabeiras — wyjaśnił.
— Metr na sześć. To największe
dostępne powiększenie. Skala wynosi
około 1:1000.
Rzucił je na sąsiedni stół.
— Wytypowałem sześć
miejsc, które wydają mi się podejrzane
— powiedział. — Proszę spojrzeć... To
jakaś bezimienna rzeka. Mamy tu
potężny wodospad, a dwadzieścia
kilometrów dalej ten dziwny obiekt.
Pan Samochodzik wziął do ręki
lupę i obejrzał uważnie jasną plamkę.
— Coś okrągłego —
powiedział. — Podejrzanie okrągłego...
Sądzi pan, że to wieża, o której osadnik
Hermenegildo Golvao opowiadał
pańskiemu przodkowi?
— Tamta wieża miała
znajdować się w Mato Grosso —
uśmiechnął się Allan.
— A może pułkownik
specjalnie wprowadził w błąd
ewentualnych następców? — zapytała
Juanita.
— Zgoda, tylko po co? —
wzruszył ramionami gospodarz. —
Przecież nie były to jeszcze czasy
rabusiów zabytków, ukrywanie prawdy
nie miało najmniejszego sensu...
— I utrudniłoby poważnie,
w razie czego, przeprowadzenie
wyprawy ratunkowej — dorzuciłem.
— Mój przodek mógł coś
podejrzewać, bo przed wyprawą
zaznaczył, że w razie gdyby nie wrócił,
niech nikt nie próbuje go ratować. Był
doświadczonym podróżnikiem i sądził,
że tam, gdzie on zginie, nikt inny nie ma
najmniejszych szans. Może to wyglądać
na bufonadę, ale on był naprawdę
fachowcem... Mimo to poszły jego
tropem wyprawy ratunkowe. I, niestety,
kilka zakończyło się tragicznie. Te lasy
nie znają litości...
Przez chwilę patrzył w zadumie
przez okno.
— Zapytacie zapewne,
dlaczego sam nie podjąłem próby
odszukania tego miejsca?
Podciągnął nogawkę spodni. Jego
noga kończyła się na wysokości połowy
łydki. Reszta była protezą. Powyżej linii
cięcia mięśnie były powgłębiane, a
powlekająca je skóra odbarwiona.
— Byłem tam —
powiedział. — Sześć lat temu. Jestem z
wykształcenia lekarzem. Pojechałem z
przyjacielem na akcję szczepienia dzieci
przeciw ospie w ramach programu
finansowanego przez UNICEF.
Zapuściliśmy się nieco za daleko. Na
zdjęciach satelitarnych, wykonanych w
podczerwieni, mieliśmy zaznaczonych
kilka wiosek Postanowiliśmy dotrzeć
tam pontonem z silnikiem. Niestety,
okazało się, ze tamtejsi Indianie mieli
kilka lat wcześniej poważne starcie z
jakąś grupą białych bandytów,
szukających w dżungli złóż uranu. Nawet
pokazali mi potem ich zmumifikowane
głowy... Nie będę ich potępiał.
Wyciągnęli po prostu nieco zbyt
pochopne wnioski z pierwszego kontaktu
z białym człowiekiem. W efekcie mój
przyjaciel zginął, zabity zatrutą strzałką
z dmuchawki, a ja, choć naszpikowali
mnie kilkoma, przeżyłem. Odzyskałem
przytomność po tygodniu. I w niewoli...
Indianie odrapali mi nogę, żebym nie
uciekł. Ale ja i tak uciekłem —
uśmiechnął się z przymusem. — Miesiąc
kuśtykałem przez dżunglę. Wdała się
gangrena, wypalałem ranę ogniem. Od
tamtej pory mam awersję do włóczenia
się po lasach...
— W którym miejscu to
było? — zapytała Juanita.
— Gdzieś tutaj — wskazał
mapę. — Nie więcej niż, trzydzieści,
może czterdzieści kilometrów od miasta
Raposo. Z tego co wiem, cała okolica
jest zamieszkana przez plemiona
nienawidzące białych ludzi, w dodatku
uprawiające kanibalizm, i to bynajmniej
nie rytualny. W dodatku, jak już
wspominałem, to łowcy głów...
— Na szczęście od
skomplikowanych zadań mam tych dwu
pomocników — szef uśmiechnął się i
wskazał gestem mnie i Michaiła.
Poczułem się odrobinę niepewnie.
— Czy ktoś już wcześniej
zapuszczał się w tamte strony? —
zapytałem.
— Owszem. Pomijając
mojego ojca, który jednak nie
zawędrował aż tak daleko, od drugiej
strony, z Mato Grosso dotarł tam ponoć
niejaki Hugh McCarthy, nauczyciel z
Nowej Zelandii. W 1947 roku ruszył
czółnem w dół jednej z rzek. W misji we
wsi Peixoto spotkał misjonarza
Jonathana Wellsa. Ten dał mu klatkę z
siedmioma gołębiami pocztowymi. Trzy
wróciły z relacjami podróżnika. W
ostatnim liście, który dotarł, była
informacja o odnalezieniu miasta, ale
nadawca sam twierdził, że jest
umierający...
— Interesujące —
powiedział szef. — Którą rzeką
wyruszył na swoją wyprawę?
— To chyba nie to pytanie,
które należy postawić — uśmiechnął się
Allan. — Problem w tym, że
sprawdzałem w dokumentach misji i nie
znalazłem żadnego misjonarza o takim
nazwisku. Ani misji o takiej nazwie. Nie
miałem dostępu do wykazu nauczycieli
w Nowej Zelandii, ale nie zdziwiłbym
się, gdyby cała ta historia była wyssana
z palca...
Rozwinął jeszcze jeden arkusz.
— Czterdzieści kilometrów
od wioski, gdzie zginął mój przyjaciel
— wskazał punkt. — Miasto Raposo.
Tak przynajmniej sądzę — dodał z
zakłopotaniem. W dolinie, obok pasma
stromych bezlistnych drzew, widać było
coś z grubsza prostokątnego kształtu. Las
wdarł się i tu, jednak wyraźnie widać
było kilka grup budynków i rzekę,
płynącą przez środek.
— Możemy to skopiować?
— zapytał szef.
— Weźcie po prostu —
uśmiechnął się gospodarz. — Tylko w
razie odnalezienia chciałbym, abyście
opowiedzieli, co to właściwie było...
— Mamy kamerę,
prześlemy film — obiecałem.
Uśmiechnął się.
— Na odnalezienie
szczątków mojego dziadka dawno już
przestaliśmy liczyć, ale chciałbym
pokazać wam coś jeszcze.
Z szafki wyjął kamienną statuetkę,
wykonaną z bazaltu. Posążek miał około
30 centymetrów wysokości.
— Mój ojciec
zreprodukował to w książce o
podróżach dziadka — powiedział
gospodarz.
Pan Tomasz kiwnął głową.
— Widziałem ten posążek
na ilustracji — powiedział w zadumie.
— Ale teraz mogę obejrzeć sobie
dokładniej... Pawle, co o tym sądzisz?
Obejrzałem figurkę.
— Strasznie prymitywny
wyrób — powiedziałem. — Ale
jednocześnie jej wykonanie wymagało
kilku tygodni, jeśli nie miesięcy.
Wyrzeźbiona z jednego kawałka i
wypolerowana przypuszczalnie
piaskiem... Stylem przypomina rzeźby
indiańskie, które sprzedają na rynku w
Cuiabie...
— I w dziesiątkach innych
miast — dokończył gospodarz.
— Co do tych znaków...
Mamy tu dwie litery greckie, egipski
hieroglif, tylko że do góry nogami, jedną
literę z greckiego alfabetu... Sądzę
jednak, że te znaki wyryto tylko jako
ozdobnik i nie posiadają żadnego
znaczenia...
— Skąd to przypuszczenie?
— zapytał zaciekawiony wnuk
pułkownika.
— Mamy tu kilkadziesiąt
znaków i żaden nie powtarza się
dwukrotnie. Nie jest to więc pismo
alfabetyczne ani nawet sylabiczne.
Sylabariusze liczą zazwyczaj około
400–800 znaków i prawdopodobnie
któryś byłby powtórzony... Jedyne
wyjaśnienie, że to pismo piktograficzne,
ale znaki są zanadto uproszczone... Aby
z obrazków, oznaczających słowa, dojść
do przedstawień symbolicznych, trzeba
byłoby poczekać co najmniej kilkaset lat
i stworzyć dużą liczbę zabytków,
pokrytych znakami pisarskimi. Taka
cywilizacja nie zdołałaby chyba
pozostać w ukryciu.
— Jeden człowiek, który
widział ten posążek na fotografii,
napisał potem, że to figurka fenicka.
Rzekomo przedstawiająca kapłana w
stroju obrzędowym... — powiedziała
Juanita. — Słyszałam o tym.
Szef uśmiechnął się lekko.
— Feniccy kapłani nie
chodzili w pióropuszach na głowie —
powiedział.
— O ile to pióropusz, a nie
korona — wtrąciła.
Przyjrzałem się uważnie
posążkowi.
— Może i faktycznie
korona — mruknąłem. — Indianin w
koronie?
— Nakrycia głowy w
postaci obręczy były znane na przykład u
Inków, ceremonialne pióropusze
stosowały chyba wszystkie ludy obu
Ameryk — zauważył szef. — W ten
sposób do niczego nie dojdziemy. Co
powiesz o utlenieniu powierzchni?
— Minimalne —
powiedziałem. — Figurka albo
znajdowała się w ziemi przez kilkaset
lat, albo też leżała na powierzchni w
miejscu osłoniętym od wpływów
atmosferycznych, ale w takim przypadku
nie może być starsza niż kilkaset lat...
Bazalt jest dość odporny i ciężko
określić wiek odkutych z niego
wyrobów...
— Skąd pochodzi ta
figurka? — zapytał pan Tomasz
— W 1913 roku gubernator
stanu Bahia pojechał konno brzegiem
rzeki Sao Francisco wraz z zaufanym
Indianinem. Dotarli do bezludnych
części stanu, następnie porzucili rzekę,
wspięli się na pasmo wzgórz, leżące na
wschód. Po przebyciu kilkunastu
kilometrów lasów natrafili na
opuszczone, kamienne miasto —
wyjaśnił nasz gospodarz — Niestety,
padł im jeden z koni. Musieli pilnie
wracać do cywilizacji. W ruinach
znaleźli ten właśnie posążek. Gubernator
odsprzedał go pewnemu angielskiemu
pisarzowi, a ten sprezentował go około
1922 roku mojemu ojcu.
— A jak się nazywał ten
pisarz? — zapytałem.
— W tym właśnie problem
— smutno uśmiechnął się Allan. — To
był Henry Rider Haggard...
— Nic mi to nie mówi —
pokręciła głową Juanita.
Przeniosłem wzrok na Michaiła.
Zmarszczył czoło.
— To ten od „Kopalni
króla Salomona”? — zapytał.
— Właśnie — kiwnął
głową Pan Samochodzik. — Ale widzę,
że tobie, młoda damo, nic to nie mówi?
— Niestety, słabo znam
europejską literaturę, poza klasyką —
uśmiechnęła się smutno.
— Haggard był autorem
ponad pięćdziesięciu powieści
przygodowo–podróżniczych —
wyjaśniłem. — Spędził wiele lat w
południowej Afryce i tam osadzał akcję
większości z nich. Bohaterowie
włóczyli się po niezbadanych terenach
wnętrza kontynentu, znajdując kopalnie,
założone przez biblijnego króla
Salomona, święte kwiaty, pierścienie
królowej Saby, figurki z kości słoniowej
i całą masę podobnych wyrobów
starożytnych cywilizacji. Zdaje się, były
tam też opisy plemion białych
Murzynów i jakaś nieśmiertelna
kapłanka, pilnująca źródła wody życia...
— Brawo — uśmiechnął
się nasz gospodarz. — Teraz sami
widzicie, że pochodzenie posążka staje
się przez to nieco podejrzane. Haggard
miał niesamowitą wyobraźnię, ale mój
dziadek musiał chyba o tym wiedzieć...
Tak czy inaczej, potraktował to
znalezisko poważnie. Może nawet zbyt
poważnie...
— Nikt więcej tego miasta
nie widział? — upewniłem się.
— Nie, ale mój dziadek
zaznaczył jego lokalizację na swojej
mapie. Lokalizacja jest oczywiście
przybliżona.
— A więc mamy do
odszukania już nie jedno podejrzane
miejsce, ale trzy — mruknął szef. —
Tajemniczy punkt „Z”, miasto z
dokumentu Raposo i teraz jeszcze to...
— To nie wszystko —
uśmiechnął się gospodarz. — Jest
jeszcze jedno miasto. Cinque Citadel —
nazwane tak z uwagi na pięć fortec,
które go broniły. Miało się znajdować
gdzieś w stanie Rio Grande do Soul. W
każdym razie, w czasach mojego dziadka
widziało je kilka osób i było traktowane
jako „odkryte”... Niestety, zupełnie nie
znam jego lokalizacji, nawet
przybliżonej.
— Skoncentrujmy się na
razie na mieście „Z” — Michaił
ponownie rozwinął fotografię i obejrzał
uważnie podejrzane miejsce. — Nie
można na raz łapać wszystkich srok za
ogon.
— Słusznie — kiwnął
głową szef.
Spojrzałem na zegarek. Było już
dość późno. Pożegnaliśmy się z
gospodarzem i obiecawszy informować
go na bieżąco o wynikach badań,
pojechaliśmy na lotnisko.
Zapakowaliśmy się do helikoptera i
polecieliśmy do Cuiaby. Nim
nadlecieliśmy nad lotnisko, zapadł już
mrok.
— Będzie problem —
mruknął Michaił.
Budynek nie był oświetlony. Na
płycie świecił słabo czerwonawy,
żarzący się punkt. Jak mogłem się
domyślić, to nasi ochroniarze gotowali
sobie kolację. Przelecieliśmy nad nimi
dość nisko, ale ciemno było, że oko
wykol.
— Nie chcę lądować po
ciemku — powiedział Michaił
zdenerwowany. — A te helikoptery nie
mają reflektorka od spodu...
— Spuść mi linkę
desantową — zaproponowałem. —
Wyląduję na ziemi i polecę do budynku
lotniska, niech włączą reflektory...
— Nikogo tam nie ma —
westchnął ze złością. — Wywoływałem
ich przez radio. Pewnie po prostu
zamknęli na noc i poszli spać.
— A nasi ochroniarze?
— Racja! Francesco ma
telefon komórkowy.
Michaił wyjął swój aparat z
kieszeni i wystukał pospiesznie numer.
Rzucił w słuchawkę kilka słów po
portugalsku. Kilka minut później pod
nami pojawili się obaj Rosjanie,
uzbrojeni w pochodnie zrobione z pakuł
nasączonych benzyną.
— Witamy w krainie
nowoczesnych technologii —
mruknąłem.
Helikopter wreszcie usiadł na
ziemi. Ochroniarze zaraz przyprowadzili
swojego psa i przypięli go do płozy.
Złapaliśmy taksówkę i odwieźliśmy
Juanitę do domu. Jak się okazało,
mieszkała niedaleko naszej bazy, w
sporej drewnianej „kamienicy”,
pamiętającej zapewne czasy gorączki
kauczukowej. Wróciliśmy do hotelu.
— Jest kolejny list do
panów — powiedział portier.
Wchodząc po schodach, szef
rozpruł kopertę i podał list Michaiłowi.
— Ostatnie ostrzeżenie.
Wynoście się stąd. zapomnijcie o
zaginionych kopalniach. Zapomnijcie o
kamiennych miastach, zapomnijcie o
mapach pułkownika Fawcetta —
odczytał nasz przyjaciel.
— Może należałoby
zawiadomić miejscową policję? —
zapytałem.
— Nie ma potrzeby. I tak
jutro przenosimy się daleko stąd —
zwierzchnik rozwiał moje obawy. —
Nawet jeśli faktycznie lataliście nad
terenem, należącym do jakiegoś
narkotykowego bossa, to sądzę, że
zdążyliśmy się wyprowadzić, zanim
nadepnęliśmy mu na odcisk...
Mylił się.
ROZDZIAŁ 8
PLANUJEMY
PRZEPROWADZKĘ •
ODWIEDZINY W
REDAKCJI • ZNIKNIĘCIE
DZIENNIKARKI •
POLICYJNY HAKER •
PRYWATNE ŚLEDZTWO •
POLOWANIE NA LUDZI W
GÓRACH RONCADOR

W nocy spadł deszcz. Ranek był


jednak piękny. Ulice lśniły jak świeżo
wymyte. Przydało im się to...
Siedzieliśmy w sali restauracyjnej przy
śniadaniu.
— Juanita pewnie pojedzie
z nami — powiedział szef zadowolony.
— Przyda się nam na wschodzie, bo nie
wiem, czy są tam ludzie, którzy mówią
po rosyjsku...
Michaił uśmiechnął się.
— Znam też trochę
ormiański. Zresztą niewykluczone, że
znajdziemy tam Polaków. Wasi rodacy
są rozsiani po całym świecie.
— Ale nie zawsze znają
jeszcze język ojców — mruknął szef.
— Nie będzie chyba tak
źle. Nie zapominajcie, że nauczyłem się
mówić po polsku w Kanadzie. Tam
poznałem trochę portugalski...
przestawałem z gastarbeiterami różnych
narodowości.
Szef wyjął z kieszeni telefon i
wystukał numer Juanity.
— Dziwne — mruknął. —
Nie odpowiada.
— Pewnie jeszcze śpi —
uspokoiłem go. — Mogła się wczoraj
zmęczyć. Pracuje chyba zbyt ciężko...
Pan Samochodzik kiwnął głową.
— Zobaczmy, dokąd
przenieść bazę — zaproponował,
rozkładając na stole atlas.
— Prowincja Bahia —
wskazałem. — A tu są góry Chapada dos
Mangabeiras. Może tu? Osada Gilbues...
Tylko jakieś 150 kilometrów od gór...
— Trzy tysiące
mieszkańców, nie ma lotniska ani nawet
awaryjnego lądowiska dla helikopterów.
Nie ma też hotelu — mruknął Michaił
kartkując opasły przewodnik.
— A może tu? — szef
wskazał na Xique–Xique. — Większe
miasteczko nad rzeką Sao Francisco.
— Ma lotnisko, szpital,
sześć hoteli — mruknął nasz przyjaciel.
— Dobry pomysł. Trzeba tylko namówić
Juanite, żeby poleciała z nami —
uśmiechnął się.
Wystukał numer dziewczyny, ale
znowu bezskutecznie.
— To na nic — mruknąłem,
widząc, jak ponownie usiłuje się
połączyć. — Może uszkodziła albo
zgubiła telefon...
— Nie podoba mi się to —
powiedział Michaił. — Wpadnijmy do
redakcji...
— Może zaspała —
zauważył szef. — Wiemy, gdzie mieszka.
Rozdzielmy się. Ja sprawdzę u niej w
domu, wy w redakcji.
Złapaliśmy taksówkę. O dziwo, tym
razem był to prawdziwy samochód, choć
bez bocznych szyb. Redakcja mieściła
się w czteropokojowym mieszkaniu na
drugim piętrze budynku, który
przypominał blok z Ursynowa. To
znaczy, wzniesiony był z wyjątkowo
niechlujnie dopasowanej, wielkiej płyty.
Zapukaliśmy do drzwi, a ponieważ nikt
nam nie otwierał, weszliśmy do środka.
Redakcja była jak wymarła.
— Co się z nimi stało? —
zdziwił się Michaił.
— Dziennikarze w terenie,
a ci od składu komputerowego
przychodzą na drugą zmianę —
wyraziłem przypuszczenie. — Skład
robią wieczorem i wysyłają do drukarni,
gdzie się w nocy drukuje... Ale ktoś na
dyżurze redakcyjnym musi być.
Faktycznie, w pokoju opatrzonym
tabliczką: „Redaktor naczelny”,
siedziało dwóch facetów i rozmawiało.
— Szukamy Juanity —
powiedział Michaił po portugalsku. —
Nie ma jej tu?
— Nigdy nie przychodzi do
redakcji przed szesnastą — powiedział
wyższy mężczyzna, ubrany w garnitur z
tropiku. — A wy ci, co latają nad
lasem?
— Właśnie — powiedział
Michaił.
Faceci wymienili spojrzenia.
— Może gdzieś pojechała
w teren — powiedział ten niższy. —
Ona często wyskakuje na kilka dni.
— No, trudno —
uśmiechnął się Michaił. — Gdyby się
pojawiła, to powiedzcie, że jej szukamy.
Wyszliśmy z biura.
— Coś mi tu nie gra —
powiedział Michaił.
— Co konkretnie? —
zagadnąłem. — Bo mnie też ci dwaj
goście wydali się jacyś dziwni...
— Popatrz: zidentyfikował
nas, pewnie oglądał nasze zdjęcia we
własnej gazecie. Mimo to nie okazał
zdziwienia faktem, że siedzimy w
mieście, zamiast dalej szukać. Poza tym
powiedział, że ona jest w terenie.
— Czyli wiedział od razu,
że nie lata dziś z nami — dodałem. — A
jednocześnie nie wie, gdzie jest. Nie
sądzę, żeby redakcja dawała aż taką
swobodę początkującej dziennikarce,
żeby nie przejmować się, że znika od
czasu do czasu na kilka dni... Przecież
pamiętasz, jak polowała na każdy okruch
sensacji, byle tylko pozostać z nami. To
oznacza, że na co dzień odwala znacznie
brudniejszą robotę. Chodzi na
konferencje prasowe, przepytuje o nocne
wypadki dla kroniki policyjnej...
— Dobra — mruknął. —
O, Pan Samochodzik.
Faktycznie ulicą nadchodził mój
zwierzchnik.
— Coś podejrzanego —
powiedział pan Tomasz. — Nie mogłem
się dostukać. W domu jej nie ma.
Twarz Michaiła ściągnęła się.
Opowiedzieliśmy o wizycie w redakcji i
naszych podejrzeniach.
— Coś niedobrego się kroi
— powiedział. — Sądzicie, że została
porwana?
— Na to wygląda —
westchnął nasz przyjaciel. — Jeśli tak,
to trzeba ją jak najszybciej odnaleźć.
Najpierw jej mieszkanie.
Weszliśmy bez przeszkód do
obleśnego budynku. Przeszliśmy
brudnym korytarzem.
— Coś jest nie tak —
stwierdził Michaił. — To uboga
dzielnica. W takim miejscu pojawienie
się obcego wywołuje od razu reakcję
łańcuchową. Ludziska przynajmniej mu
się przyglądają. Oni, aby przetrwać,
muszą ze sobą współpracować. Jeśli nie
patrzą na nas przez uchylone drzwi, jeśli
na tym korytarzu nie ma stada
dzieciaków, to może oznaczać tylko
jedno. Stało się coś, co ich
wystraszyło...
— Tak — mruknąłem. —
Wprawdzie nie znam miejscowych
zwyczajów, ale tu jest zbyt spokojnie.
Michaił podszedł do drzwi.
— Klucza nie ma w zamku
od środka. Pawle, ty chyba lepiej znasz
się na zamkach — podał mi
wielofunkcyjny komplet wytrychów.
Zamek Yale. Sześć sekund dla
doświadczonego złodzieja. Ja
potrzebowałem dwunastu. Pchnąłem
drzwi i weszliśmy do ciasnego pokoiku.
Był zdemolowany, jakby toczyła się tu
ciężka walka. Połamane meble,
potłuczony wazon.
— Oho — mruknął
Michaił. — Coś poważnego. Broniła się
jak tygrysica.
Spojrzałem uważnie na ścianę.
— Weszła do pokoju
zapewne po ciemku — powiedziałem.
— Zapaliła światło — żarówka wisząca
pod sufitem paliła się ciągle, na co w
pierwszej chwili nie zwróciliśmy
uwagi. — Wtedy ktoś się na nią rzucił.
Zdążyła wystrzelić dwa razy z biodra —
wskazałem dwie dziury po kulach.
Potem ktoś podbił jej broń i trzeci strzał
poszedł w sufit. Ale nie ma śladów
krwi...
Michaił wyjął z kieszeni telefon.
Wystukał numer Igora.
— Słuchaj — rzucił w
słuchawkę — Porwano naszą
przyjaciółkę...
Słuchawka zagdakała z
ożywieniem.
— Dobra. Weź najlepszych
— polecił. — Za dwadzieścia minut
mamy spotkanie z najlepszym
policyjnym hakerem w Cuiabie —
zwrócił się do nas.
— Po co ci haker? —
zdumiał się szef. — Myślisz, że już
poinformowali w Internecie, że ją
porwali?
Nasz przyjaciel uśmiechnął się
smutno. Zamknąłem drzwi i
pojechaliśmy.
Posterunek policji leżał kawałek za
miastem. Budynki, wzniesione z
czerwonej, dobrze wypalonej cegły,
otaczał wysoki, betonowy mur, najeżony
strzelnicami.
— Jak z filmów o
południowoamerykańskich reżimach...
— mruknąłem.
Taksówka podwiozła nas pod
bramę i odjechała. Zaraz też
wpuszczono nas do środka. Dwaj
policjanci zrewidowali nas pobieżnie.
Kilka minut później znaleźliśmy się na
strychu. Siedział tu starszy mężczyzna.
— Ałmaz — przedstawił
się rosyjskim imieniem. — Jaki jest
numer jej telefonu?
Widocznie był już częściowo
wprowadzony w sprawę. Zaraz też
przyszedł wysokiej rangi gliniarz, który
przedstawił się jako Igor. A więc to był
ten tajemniczy dobry duch, który
pomagał nam cały czas.
Michałł wyjął z kieszeni wizytówkę
Juanity i podał im jej numer telefonu.
Ałmaz wprowadził go do komputera.
— Aktywny, nikt nie
odbiera — mruknął. — Ale sieć
telefoniczna reaguje. Zaraz ustalimy,
gdzie leży.
Wprowadził jakiś kod. Na ekranie
zapalił się plan miasta, najeżony
ciemnymi punktami.
— To stacje wzmacniające
sygnał telefoniczny — wyjaśnił. —
Wokół każdej znajduje się strefa, w
której jest wychwytywany sygnał
zwrotny.
— Jak to działa? —
zainteresował się pan Tomasz.
— Jeśli dzwonimy pod
jakiś numer, komputer przeszukuje całą
sieć i odnajduje stację najbliższą dla
użytkownika telefonu. Stacja łączy się z
aparatem i wzmacnia jego sygnał,
przekazując go przez inne stacje prosto
do odbiorcy. Zaraz, muszę wykonać
obejście ich systemu zabezpieczeń.
Wsadził CD–ROM do czytnika i na
drugim monitorze obserwował jakieś
migające cyferki.
— Zabezpieczenia złamane
— uśmiechnął się. — Tandetne szyfry.
— Mogą nas jakoś
namierzyć? — zaniepokoiłem się.
— Oczywiście, ale nie
zapominajcie, że jesteśmy gliniarzami
— wypiął dumnie zapadniętą pierś,
nakrytą mundurem. Odznaka zalśniła jak
gwiazda. — Dobra, zobaczmy sobie to
na diagramie.
Jedna ze stacji zapaliła się na
czerwono. Po chwili pobiegła od niej
cienka, czerwona linia do stacji
umieszczonej najbliżej posterunku.
Powiększył obraz.
— Oczywiście, stacje leżą
na tyle blisko, że ich pola zachodzą na
siebie...
— Nie ma interferencji? —
zdziwiłem się.
— Trochę jest, ale
nieznaczna. Teraz uwaga, telefon
znajduje jedna stacja, ale sąsiednie też
łapią jego szczątkową transmisję. W
razie awarii stacji, najbliższe
natychmiast przejmą rozmowę, tak że
użytkownik najczęściej nawet tego nie
zauważy, choć czasem może się
pogorszyć jakość odbioru — dwie inne
stacje zapaliły się na różowo.
— Teraz wystarczy
zmierzyć siłę sygnału...
Znowu przesiadł się do drugiego
komputera. Tym razem męczył się co
najmniej dziesięć minut. Czekaliśmy w
milczeniu.
— Jest z tym trochę
problemów, muszę zmusić komputery
przekaźników, żeby zachowywały się
nieco niezgodnie z programem. Ale mam
wyniki...
Powiększył obraz raz jeszcze. Na
monitorze zarysował się nieregularny
wielobok.
— Będę potrzebował
dokładnej lokalizacji stacji — odezwał
się po rosyjsku milczący dotąd Igor.
Po chwili zaznaczał je na planie.
— Dziwne — powiedział.
— Ten kawałek miasta to place
przygotowane dopiero pod budowę...
Ale to nic. Wysyłam tam naszych
wywiadowców po cywilnemu.
Ujął słuchawkę wewnętrznego
telefonu i zaczął wydawać dyspozycje
po portugalsku.
— Większość telefonów
komórkowych można zdalnie przełączyć
na nadawanie — powiedział haker. —
Niestety, nie wszystkie modele...
— To znaczy, że każdemu,
kto ma przy sobie komórkę, można po
cichu włączyć podsłuch? — zdumiał się
pan Tomasz
— Prawie każdemu —
uściślił technik.
— Ja też o tym słyszałem,
ale sądziłem, że to jakaś bzdura —
mruknął Michaił.
— Trzeba jednak znać
numer seryjny aparatu i odpowiednie
kody producenta.
Siadł znowu przy drugim
komputerze.
— Spróbuję się włamać do
bazy danych sieci telefonicznej —
powiedział.
Bawił się przez kilka minut.
— Zabezpieczyli hasłem
wejście do systemu — mruknął.
— To znaczy, że nic z tego?
— zaniepokoiłem się.
— Nie, hasło już
obszedłem. Ale dane są zaszyfrowane.
Ale nie szkodzi, zaraz się odczyta... —
połączył komputer kablem z jakąś
potężną maszyną, stojącą w kącie.
— Łamanie szyfru
ośmiobitowego na tym sprzęcie może
potrwać około godziny — powiedział.
— A ja mam kilka pytań —
odezwał się milczący dotąd Igor.
Przeszliśmy do jego gabinetu.
— Domyślacie się, kto
mógł to zrobić? — zapytał bez wstępów,
gdy tylko usiedliśmy w fotelach.
— W zasadzie nie —
powiedział Pan Samochodzik. —
Dostaliśmy wprawdzie dwa listy z
pogróżkami...
Policjant gwizdnął przez zęby. Szef
wyjął z teczki listy i podał mu. Ten
przejrzał je w zadumie.
— To mógł napisać każdy
— mruknął. — Ale trzeba będzie
przesłuchać portiera z waszego hotelu.
Na przyszłość proszę zgłaszać takie
rzeczy natychmiast...
— Nie sądziliśmy, że to na
poważnie — westchnąłem. —
Wyobrażaliśmy sobie jakiegoś
pomylonego poszukiwacza, który
doszedł do wniosku, że wchodzimy mu
w paradę i postanowił pozbyć się
konkurencji.
— To możliwe — mruknął
policjant. — Ale nie zdajecie sobie
sprawy, ile takie miasto może być
warte...
— Miasto? — zdumiał się
szef. — Jak można spieniężyć coś
takiego?
— Rabowanie stanowisk
archeologicznych to niestety w tej części
świata cały przemysł — wyjaśnił. — U
nas, w Brazylii, nie mamy z tym
większych problemów, głównie dlatego,
że nie ma tu stanowisk archeologicznych
wartych złupienia... Kolekcjonerzy z
USA czy RFN nie kupią osmalonych
indiańskich garnków, jeśli w Boliwii
czy Peru mogą niedrogo nabyć
oryginalną inkaską ceramikę. Natomiast,
jeśli ktoś natrafi na miasto Fawcetta i
gdy okaże się, że faktycznie założyła je
jakaś nieznana kultura, to zanim go
złapiemy, zarobi miliony dolarów...
Dlatego też pojawienie się panów mogło
podziałać jak czerwona płachta na
byka.. Ktoś, kto liczy, że znajdzie
miasto, poczuł się zagrożony... Nie
pasuje mi do tego porwanie. Ludzie tutaj
są przekonani, że porwanie czy
zabójstwo cudzoziemca jest
niebezpieczne — powiedział poważnie.
— I faktycznie, parę lat temu
zasztyletowano w Cuiabie
amerykańskiego turystę. Interweniował
konsul USA, przysłali własną ekipę
dochodzeniową, cyrk był nie z tej ziemi.
Porywacz sądził, że uprowadzając
dziewczynę, da wam do zrozumienia, że
nie żartuje... A więc pierwsza hipoteza:
poszukiwacz miasta.
— Uran — powiedziałem.
— Poszukiwacze uranu!
— Jaki uran? — zdumiał
się Igor.
— Znaleźliśmy na zboczach
gór Roncador nielegalne odwierty. Ktoś
znalazł tam żyłę uranu... Juanita narobiła
fotografii i napisała o tym artykuł...
— Rany boskie! —
policjant złapał się za głowę. — I
dopiero teraz o tym mówicie?!
— Trochę mnie rozstroiło
to porwanie — wyjaśniłem. — Poza
tym, minęły dwa dni. Wczoraj byliśmy
w Boliwii...
— I wczoraj ukazał się
artykuł — uzupełnił ponuro Michaił.
— Znowu ten przeklęty
uran — mruknął Igor.
— Coś poważnego? —
zapytałem.
Kiwnął głową.
— Gdzieś w okolicy są
prawdopodobnie złoża. Może nawet
bardzo bogate. Ciągle przyjeżdżają tu
Amerykanie z aktami własności działek
uranonośnych, akty są oczywiście
sfałszowane. Zazwyczaj dostają też
próbki rudy do badań. Kilka lat temu
aresztowaliśmy Indianina, który na targu
sprzedawał kawałki rudy wprost z
gazety. Miał licznik Geigera,
wyprodukowany w latach
pięćdziesiątych XX wieku i zachwalał,
że to świetny towar, w sam raz do
budowy bomby atomowej. Ale to,
powiedzmy, ta bardziej humorystyczna
strona zagadnienia. Pojawiły się w
dżungli wyspecjalizowane grupy
poszukiwawczo–wydobywcze. Powoli
tworzy się u nas czarny rynek uranu.
Ojciec Juanity, Miguel Saintchristian,
opisał w kilku artykułach, jak
Pakistańczycy i Irakijczycy kupują w
Cuiabie uran. Podobno odkrył, kto za
tym stoi... No i niestety, ktoś wpakował
w niego cały magazynek. Minął ponad
rok, a ciągle nie znaleźliśmy
sprawców...
— Macie tu jakąś
miejscową mafię? — zapytałem.
— W tym cały problem, że
nie. To musi być niewielka, ściśle
zakonspirowana grupka. Kilka osób...
Obawiam się, że Juanita będzie kolejną
ofiarą...
Zadzwonił telefon. Odebrał i
słuchał przez chwilę.
— Znaleźli telefon, był
wrzucony do kanału — wyjaśnił. —
Nasi technicy usiłują wyodrębnić z
niego odciski palców... Mamy już w
naszych zbiorach te zdobyte na
skrzynkach, które zabraliśmy
Pakistańczykom, więc będzie można
porównać. Te z listów, które dostaliście,
też sobie obejrzymy... Może coś...
— A my chyba pojedziemy
do hotelu — westchnął szef.
Pożegnaliśmy się i opuściliśmy
posterunek.
— I co wy na to? —
zapytał pan Tomasz.
— Uran — mruknąłem. —
Chyba trzeba się będzie przelecieć.
— Dokąd? — zdziwił się
Pan Samochodzik.
— W góry Roncandor —
powiedziałem poważnie. — Zapolujemy
sobie.
— Na co? — zdziwił się
szef.
— Na ludzi —
odpowiedział poważnie Michaił. — Jak
sądzisz, ile czasu zajęłoby usunięcie
wszystkich śladów?
— Minimum kilkanaście
godzin. Pewnie już skończyli albo
właśnie kończą maskowanie śladów, ale
mamy szansę...
Zostawiliśmy pana Tomasza koło
hotelu, a sami pojechaliśmy na lotnisko.
Pożyczyliśmy od naszych ochroniarzy
kałasznikowa i dwa magazynki.
Zatankowaliśmy i polecieliśmy.
Michaił milczał. Ja też się nie
odzywałem. Sprawdziłem broń. Idealnie
sprawna, wyczyszczona, zadbana.
Poręczny i dobrze wyważony karabin, z
twardą, dość ciężką kolbą. Odpowiedni
argument do przekonywania oprychów,
żeby się poddali.
Pod nami przesuwała się dżungla.
Huk wirnika płoszył małpy w koronach
drzew.
— Obleć pasmo od drugiej
strony i poszukajmy sobie tam miejsca,
żeby wylądować — powiedziałem. —
Jeśli tam są...
— Rozumiem — kiwnął
głową.
Oblecieliśmy wzgórza od drugiej
strony i znaleźliśmy odpowiednie pole
głazów, żeby posadzić helikopter.
Michaił sprawdził wskazania GPS i
ruszyliśmy przez krzaki. Po czterdziestu
minutach marszu znaleźliśmy się na
miejscu. Już z daleka usłyszeliśmy
dziwny odgłos. Coś huczało ponuro.
— Czyżby nie przejęli się
artykułem i ciągle prowadzą wiercenia?
— zdumiał się.
Przyczailiśmy się za niedużym
skalnym garbem. Faktycznie, w dolince
pod nami krzątali się dwaj mężczyźni.
Wyprowadzili maszynę z jaskini i teraz
puścili ją w ruch. W powietrzu snuła się
chmura pyłu, wyrzucanego przez potężny
świder spod ziemi. Michaił uruchomił
kamerę wideo. Filmował przez dziesięć
minut, potem wyjął kasetę, a na jej
miejsce włożył drugą.
— Nie wiadomo, co
jeszcze może się stać — powiedział,
wręczając mi nagraną. Schowałem ją
bez słowa do kieszeni.
— Tylko dwu i
jednocześnie aż dwu — mruknąłem.
— Pilnuj ich, zobaczę, czy
mają transport — szepnął i zniknął.
Patrzyłem na pracujących.
Wydawali się całkowicie pochłonięci
swoją robotą. Michaił wrócił po
półgodzinie.
— Helikoptera nie ma —
powiedział. — Ktoś ich przywiózł i
odleciał. Te odwierty przy lądowisku są
nieźle zamaskowane. Odstrzelili
dynamitem część skarpy tak, żeby
zasypać te miejsca tonami kamieni.
— Tylko dlaczego wiercą
dziury tutaj? — zdumiałem się.
— To proste — uśmiechnął
się. — Uran wystąpił w masywie
bazaltowym, a tu wszędzie jest gnejs. Po
prostu tworzą na wszelki wypadek
fałszywe ślady. Kilka lipnych
odwiertów. Gdyby ktoś zainteresował
się publikacją Juanity i przyleciał tu,
znajdzie ślady wierceń, ale ani grama
uranu... Na zakończenie pewnie wsadzą
wiertnicę do jaskini i odstrzelą wejście.
— Trochę to zawiłe —
poskrobałem się po głowie. — Ale
pewnie masz rację... Więc co robimy?
Zaskoczymy ich, obezwładnimy i
zabieramy na posterunek w Cuiabie? —
zaproponowałem.
Wiertnica wydała z siebie ostre
sapnięcie i znieruchomiała. Chmura
zmielonej skały powoli opadła.
— Swoją drogą, to dziwi
mnie jeden fakt — mruknąłem. — Ci
dwaj pracują uzbrojeni tylko w dwa
karabiny, a przecież wszędzie dokoła
włóczą się Indianie ludożercy...
— Widocznie ich
przegonili — odparł Michaił. — Albo
jakoś się dogadali... Skoncentruj się na
naszym zadaniu.
— Dobra. Biorę wyższego.
Obaj górnicy wypalili po
papierosie i ruszyli w stronę groty.
Zaskoczenie było pełne. Ja trzasnąłem
pięścią tego wyższego (jak się z bliska
okazało, wcale nie był taki wysoki),
Michaił założył nelsona niższemu.
Trochę się jeszcze szarpali, ale po
chwili leżeli na ścieżce, skuci
kajdankami.
— No i po problemie —
uśmiechnąłem się.
— Ja bym ich trochę
potorturował — westchnął Michaił.
— Nie w moim
towarzystwie.
— A nie mógłbyś się
przejść na dziesięć minut, pozwiedzać
okolicę? — zaproponował.
Pokręciłem przecząco głową.
— Jest dwudziesty
pierwszy wiek, a ty razem z Ałmazem
Ungernem tkwicie chyba w głębokim
średniowieczu... Rozumiem, że
specyficzne „metody śledcze” dają
pewne możliwości, ale dlatego właśnie
nazywamy się ludźmi cywilizowanymi,
że ich nie stosujemy...
Skrzywił się, jakby zjadł kawałek
cytryny, ale kiwnął głową, przyznając mi
rację. Postawiliśmy jeńców na nogi i,
popychając lufami karabinów,
zmusiliśmy do marszu. Nie protestowali,
bo zakleiliśmy im usta plastrem, ale ich
spojrzenia dużo mówiły, co nam zrobią,
jeśli tylko będą mieli okazję. W
helikopterze skrępowaliśmy ich
dodatkowo i zablokowaliśmy tylne
drzwiczki, co było chyba zbyteczną
ostrożnością, bo przecież nikt o
zdrowych zmysłach nie wyskoczy z
lecącego helikoptera, gdy jest związany.
Michaił zapuścił silnik i
wystartowaliśmy. W ciągu półtorej
godziny dolecieliśmy do Cuiaby. Jeszcze
podczas lotu powiadomił Igora, więc na
lotnisku czekała już karetka do
transportu więźniów i oddział policji.
Był też Igor. Michaił przekazał mu
jeńców i jedną z kaset.
— Dobra robota —
pochwalił nas policjant.
— Coś nowego? —
zapytałem.
— Przypuszczalnie Juanita
żyje, bo porywacze zażądali okupu.
Chyba że to tylko taka zmyłka dla
odwrócenia uwagi.
— Rozumiem —
mruknąłem.
— A tymi ptaszkami zajmę
się osobiście — dodał z wyjątkowo
parszywym uśmiechem. — Do rana
wyśpiewają wszystko.
Pojechaliśmy taksówką do hotelu.
Znowu zaczął padać deszcz.
Weszliśmy na nasze piętro. W
poprzek korytarza leżało kilkanaście
worków z piaskiem, a za nimi czatowali
dwaj ochroniarze, zamówieni przez
Michaiła.
— Fascynujące —
mruknąłem.
Uśmiechnął się lekko, ale nic nie
powiedział. Pan Samochodzik jeszcze
nie spał. Streściliśmy mu wyniki
naszego polowania.
— Czyli jest szansa, że się
po nitce dojdzie do kłębka —
stwierdził.
— Jeśli tamci są jakoś
powiązani, to może dałoby się dokonać
wymiany — powiedział nasz przyjaciel.
— Zobaczymy jutro, może coś
powiedzą...
— Może — mruknąłem
ponuro. — A raczej na pewno.
ROZDZIAŁ 9
PONOWNA WIZYTA W
REDAKCJI • BÓJKA •
KIM JEST IGOR •
TECHNIKI
KOMPUTEROWE •
ROZWIKŁANIE ZAGADKI

— Wiecie, zastanawiam
się, czy naszego prywatnego śledztwa
nie powinniśmy poprowadzić jeszcze
jednym torem — odezwałem się przy
śniadaniu.
Na zewnątrz padał deszcz.
— Co chcesz sprawdzić?
— zainteresował się Pan Samochodzik.
— Juanita napisała o tym
uranie, potem ją porwali... Może w
artykule była jakaś aluzja, może
podejrzewała, kto za tym stoi.
— To brzmi
prawdopodobnie — mruknął Pan
Samochodzik. — Trzeba będzie zdobyć
egzemplarz „Cuiaba Tribune” i
sprawdzić.
Uśmiechnąłem się lekko.
— Będziemy mieli problem
językowy — westchnąłem.
— Żaden problem.
Francisco przełoży nam na rosyjski —
uspokoił nas Michaił. — Tylko skąd
wytrzasnąć egzemplarz gazety sprzed
dwu dni? I to w mieście, gdzie nie
widziałem ani jednego kiosku z prasą...
— Można by poszukać
jakiejś biblioteki publicznej —
zasugerował szef.
— Lepiej przejść się
prosto do redakcji. Muszą nam
udostępnić — błysnąłem pomysłem.
— No to w drogę —
Michaił poderwał się energicznie zza
stołu.
— Zjedzmy najpierw —
łagodnie uspokoił go Pan Samochodzik.
Zjedliśmy szybko. Złapaliśmy
taksówkę i kazaliśmy się zawieźć do
redakcji. Drzwi były gościnnie otwarte.
Znowu przyjechaliśmy wcześniej,
nikogo z pracowników nie było na
miejscu, ale redaktor naczelny i jego
przyjaciel, których poznaliśmy
poprzednim razem, siedzieli na dyżurze.
— Chcielibyśmy przejrzeć
trzy ostatnie numery gazety — wyjaśnił
Michaił.
Redaktor spojrzał na nas wrogo, ale
bez słowa wyjął z szafki interesujące
nas egzemplarze. Przejrzeliśmy je w
kilka minut.
— Rany boskie —
powiedział Michaił po polsku. —
Rozumiesz?
Nigdzie, w żadnym z numerów nie
było wzmianki o naszym znalezisku.
— Muszą w tym siedzieć
po uszy. Wysyłała artykuł z helikoptera...
— A oni go nie puścili.
Mimo że nie ukazał się w gazecie, ktoś
go przeczytał i zdecydował się uciszyć
Juanitę...
— Brawo, chłopcze —
odezwał się nieoczekiwanie po polsku
ten niższy. — Wzorowa dedukcja...
Uśmiechnął się wyjątkowo
wrednie. Naczelny też się uśmiechnął,
ale w jego dłoni błysnął nóż.
Mój przyjaciel pchnął dłonią
naprzód. Znałem ten morderczy cios,
stosowany przez radzieckich
komandosów. Uderzenie dwoma
palcami w oczy. Facet zawył i miotnął
na oślep kułakiem. Michaił bez wysiłku
złapał go za nadgarstek i trzasnął
przedramieniem o kant szafy. Rozległ się
trzask, ale nie wiedziałem, czy złamała
się kość, czy mebel. Naczelny podrzucił
nóż w dłoni. Pchnąłem Michaiła, sam
schodząc z linii rzutu. Ostrze świsnęło w
powietrzu i zagłębiło się w drzwiach aż
po rękojeść. Niski, wykorzystując, że
Michaił stracił równowagę, rzucił się na
niego. Przeskoczyłem obok walczących i
stanąłem oko w oko z redaktorem. W
jego dłoni błysnął kolejny majcher.
Wykonałem błyskawiczny unik i ostrze
przecięło mi koszulę tuż koło żeber.
Huknąłem go z dwu stron otwartymi
dłońmi w skronie. Padł na ziemię jak
podcięty. Uniosłem stopę, dociągnąłem
ją do piersi, a potem opuściłem na jego
bark. Chrupnął łamany obojczyk.
Obejrzałem się. Michaił leżał na ziemi,
a opryszek dusił go swoimi
owłosionymi łapami. Nie zdążyłem
zareagować. Pan Samochodzik, do tej
pory przyczajony na korytarzu, zdzielił
wroga po głowie drewnianym krzesłem.
Cios zamroczył go na chwilę, ale
Michaiłowi to wystarczyło. W życiu nie
widziałem czegoś takiego. Ważący
ponad osiemdziesiąt kilogramów facet
zawirował nad głową mojego
przyjaciela, po czym zarył głową w
szafę. Drewniane drzwiczki popękały.
Michaił zadał jeszcze jeden
morderczy cios. Po chwili jego
przeciwnik siedział na ziemi i ze
zdumieniem wpatrywał się w rękę, która
zgięła się w miejscu, w którym z
pewnością nie powinna się zginać.
— Gdzie ona jest? —
zapytał Pan Samochodzik po
portugalsku.
— Nic nie wiem —
zaskomlał redaktor.
— To masz wyjątkowego
pecha — warknął Michaił.. — Pytamy
po raz ostatni.
— Nie wiem! — jęknął
powalony.
Popatrzyłem na naczelnego.
Właśnie dochodził do siebie.
— Może wyjdźcie —
zaproponował nam przyjaciel. — Lepiej
będziecie spali...
Pan Samochodzik otworzył usta, ale
nie zdążył nic powiedzieć. W korytarzu
zatupotały podkute buty. Drzwi
otworzyły się. Igor i jeszcze pięciu
policjantów. Weszli i w zadumie
lustrowali pobojowisko.
— Następny numer tej
gazety chyba się chwilowo nie ukaże —
wyjaśniłem.
Policjant kiwnął głową.
— Zabrać tych dwu na
komendę — wskazał redaktorów. —
Popsuliście nam odrobinę szyki —
zwrócił się z naganą do mnie i Michaiła.
A potem wyciągnął zza szafy prosty
mikrofon membranowy. Patrzyłem na
wroga, leżącego koło moich stóp.
Doszedł już do siebie i teraz widziałem
jego skrajne przerażenie.
— Moi ludzie was załatwią
— powiedział.
— Nieboszczycy nie
wydają rozkazów — warknął Igor.
Wyprowadził aresztantów.
Pojechaliśmy za nim na posterunek.
Poszliśmy we trójkę do pokoju
informatyka.
— Kończę ustalać aktualny
adres, gdzie ją przetrzymują — powitał
nas z uśmiechem.
— W jaki sposób? —
zdumiał się szef.
— Zadzwonili do redakcji
kilka minut przed waszym wejściem,
prosząc o dalsze instrukcje. Juanita
jeszcze żyje.
— Macie numer, z którego
dzwonili — domyśliłem się.
— Aż tak dobrze nie jest,
więc moje komputery robią billing
dzisiejszych rozmów wychodzących
wszystkich telefonów stacjonarnych i
komórkowych w tym mieście.
— Chyba mam ochotę
zmienić zawód — westchnąłem z
podziwem.
— Trzeba tylko wiedzieć,
jak co działa i umieć obejść kilka
prostych zabezpieczeń — uśmiechnął
się. — Chcecie posłuchać, co na nich
mamy?
Pstryknął przełącznikiem.
— Będzie problem z tą
gęsią — odezwał się z taśmy naczelny.
— W dodatku ci trzej wcale nie
wyjechali... Musimy ją przetrzymać
jeszcze kilka dni i stuknąć po cichu.
Tylko tak, żeby nikt nigdy nie znalazł
ciała. Zainteresowanie górami Roncador
poważnie utrudniłoby prace naszej
spółki...
Mówił oczywiście po portugalsku.
Zrozumiałem co nieco.
— Tu jest adres — haker
podał nam wydruk.
Komputer zakończył już pracę.
Ruszyliśmy na dół.
— Kim jest Igor? —
zapytałem. — Dlaczego nam pomaga?
Odnoszę wrażenie, że masz tu całą
siatkę wywiadowczą. Wytrzasnąłeś spod
ziemi ochroniarzy, policja tańczy, jak jej
zagrasz... Wszyscy gadają po rosyjsku,
jakby dopiero co przyjechali spod
Moskwy...
— Igor — uśmiechnął się
Michaił — to agent KGB, który dawno
temu, jeszcze w czasach zimnej wojny,
przeszedł na naszą stronę. Zorganizował
nam tu kontrwywiad w rosyjskiej
kolonii, samoobronę, wszystko, czego
potrzebowali ubodzy emigranci, by
przeżyć w obcym świecie. Potem
ubodzy emigranci trochę się dorobili...
Powpychali się na kluczowe
stanowiska... A teraz pamiętają, kto im
pomagał, gdy jeszcze byli głodni i bosi.
Fundacja mojego ojca pomogła przeżyć
przeszło czterem tysiącom uciekinierów
ze Związku Radzieckiego...
Komendanta znaleźliśmy szybko.
Stał w swoim gabinecie i zmywał z rąk
czerwone plamy. Miałem nadzieję, że
pan Tomasz tego nie zauważył.
— Jest adres, spod którego
był telefon.
Policjant wytarł ręce i wyjął z
kieszeni kartkę z zapisanymi długopisem
zeznaniami.
— Świetnie. Lubię, jak
informacje ze wszystkich źródeł
pokrywają się wzajemnie. No, to w
drogę.
Przez radiotelefon wydał
pospiesznie rozkazy. Przy ulicy
parkował piękny jeep grand cherokee.
Ruszyliśmy przez miasto. Zwolniliśmy,
dojeżdżając do dzielnicy willowej.
Zatrzymała się też jadąca za nami
półciężarówka. Wysiedliśmy i Igor
szarpnął drzwi. Wewnątrz siedziało
dziesięciu rosłych komandosów. Mieli
na sobie policyjne skafandry i kamizelki
kuloodporne. Ich twarze skryte były pod
maskami. Spokojnie wydawał rozkazy.
Kilku zaraz wymknęło się i znikło w
bocznej uliczce.
— Zabezpieczą od tyłu —
wyjaśnił. — Ano, do dzieła.
Wszyscy siedzący zamaskowani
przeżegnali się, część normalnie, część
w drugą stronę, widocznie rosyjscy
emigranci w poważnym stopniu
opanowali struktury policyjne Cuiaby.
Kryjąc się za żywopłotem, pobiegli w
stronę budynku. Teraz dopiero
spostrzegłem w głębi samochodu pana
Tomasza.
— Trzeba przyznać, że
mają tu niezłą jednostkę
antyterrorystyczną — powiedział szef.
— To prawda — kiwnąłem
głową.
Wyglądaliśmy zza samochodu, jak
policjanci, kryjąc się za żywopłotem,
otaczają niedużą willę. Dwu
podskoczyło do drzwi. Rozległ się
przytłumiony huk i wpadli do wnętrza.
Nie usłyszałem żadnych strzałów. W
powietrzu rozwiewała się srebrzysta
chmurka.
— Cóż to takiego? —
zdumiał się Pan Samochodzik.
— Sproszkowany ołów —
wyjaśniłem. — Napełnia się nim naboje
do strzelb gładkolufowych. Taki pocisk
waży prawie dwieście gramów.
Zniszczy każdy zamek, ale jednocześnie
jest bezpieczny w użyciu. Jeśli ktoś stoi
w przedpokoju, nie poranią go odłamki.
— Sprytne — mruknął
Michaił.
W tym momencie gdzieś za willą
rozległa się głośna palba karabinowa.
Zabrzęczały pękające szyby, a potem
dobiegł naszych uszu dźwięk odpalanego
silnika motocykla. Znowu huknęły
strzały, ale sądząc po pisku opon, ten
ktoś zdołał uciec.
Policjanci wynosili dwu skutych
kajdankami opryszków. Po chwili jeden
wyprowadził też naszą przyjaciółkę.
Podtrzymywał ją troskliwie ramieniem,
bo lekko słaniała się na nogach. Miała
rozbity jeden łuk brwiowy i ślady sznura
na nadgarstkach, ale wyglądało na to, że
nie poniosła poważniejszego
uszczerbku. Michaił wybiegł jej na
spotkanie...
Złożenie zeznań zajęło nam
przeszło dwie godziny. Faktycznie,
podczas ataku na willę jeden z członków
siatki zbiegł. Wreszcie byliśmy wolni.
Siedliśmy w hotelowej restauracji przy
kawie i ciastkach.
— Planujemy przenieść
bazę ekspedycji do Xique–Xique —
wyjaśnił Michaił. — Może polecisz z
nami? Będziemy potrzebowali
przedstawiciela prasy, aby opisywał
nasze odkrycia naukowe...
— I bohaterskie czyny —
dodałem skromnie.
Juanita zamyśliła się na chwilę.
— W zasadzie chyba nie
mam innego wyjścia — uśmiechnęła się
z rezygnacją. — Skoro tutejsza gazeta
zlikwidowana... Muszę poszukać pracy
gdzie indziej. Na początek niegłupio
będzie napisać cykl reportaży z waszych
badań... Może to pozwoli mi się wkręcić
do jakiejś gazety na wybrzeżu. Podobno
Bahia to spokojne i sympatyczne
miasto...
— To załatwione —
uśmiechnął się Michaił. — Wyruszamy
za dwie godziny.
— Tak nagle? — zdziwiła
się.
— A na co mamy czekać?
— zapytał szef. — Załatwiliśmy
wszystkie nasze sprawy.
— Tylko się spakuję i
jestem gotowa do drogi — oczy jej
błysnęły, gdy energicznie wstawała od
stołu.
Ostatni członek gangu, ten któremu
udało się umknąć z willi, zatrzymał
motor naprzeciw urzędu pocztowego.
— No i zostałem sam —
mruknął zadowolony. — Zza pazuchy
wyjął grubą kopertę zaadresowaną do
prokuratora generalnego. Jego twarz
wykrzywił wyjątkowo paskudny
uśmieszek. Wrzucił list do skrzynki.
— A teraz do banku —
zdecydował. — Odbiorę forsę od
Pakistańczyków z konta „firmy” i hasta
la vista, Brazylio...
Po chwili wszedł do banku przez
obrotowe drzwi. W holu w porównaniu
z oślepiającym słońcem na zewnątrz
było prawie ciemno. Ruszył w stronę
kasy. Nieoczekiwanie poczuł gwałtowne
szarpnięcie i wylądował na
kafelkowanej podłodze przygnieciony
czymś ciężkim. Trzej policjanci
wykręcili mu ręce i skuli kajdankami.
— Witaj, robaczku —
uśmiechnął się do niego Igor. — Jesteś
aresztowany. Masz prawo do adwokata,
ale nic ci on nie pomoże; masz
teoretycznie prawo do odmowy zeznań,
ale szczerze mówiąc nie radzę z niego
korzystać — syknął.
— Skąd wiedzieliście? —
jęknął aresztant.
— Gdy twój szef
dowiedział się, że zwiałeś z obławy,
przewidział, iż zechcesz się dobrać do
jego pieniędzy. Wolał, żeby wpadły w
nasze ręce niż w twoje...
Gdy pakowali go do radiowozu,
więzień uśmiechnął się lekko.
Przynajmniej zdołał wysłać list. Pan
Samochodzik i jego ludzie też niebawem
znajdą się za kratkami.
ROZDZIAŁ 10
NAD RIO GRANDE • CO
NIECO O
LUDOŻERSTWIE •
OPUSZCZONA PRZYSTAŃ
• TAJEMNICZE RUINY NA
WZGÓRZU • WYMARŁE
MIASTO • NOCLEG •
TAJEMNICZY SZKIELET

— I znów wkraczamy w
nieznane — uśmiechnął się Michaił.
Wylecieliśmy z Xique–Xique o
świcie. Pan Tomasz został w hotelu i
tradycyjnie miał śledzić nasze
poczynania przez radio.
Przed nami, na zachodzie, wyrosły
góry Sierra do Bogueriaro. Lecieliśmy
nad rzeką.
— Rio Grandę —
powiedziała Juanita, patrząc na mapę.
— Jej przełom przez te góry uchodzi za
jeden z najbardziej malowniczych na
świecie...
Niebawem mieliśmy okazję go
zobaczyć. Spieniona rzeka szerokości
Wisły przedzierała się pomiędzy
czarnymi, bazaltowymi urwiskami.
Lecieliśmy kilkadziesiąt minut i
znaleźliśmy się nad wyżyną po drugiej
stronie gór. Powoli ich pasmo zostało za
nami.
— To wyjątkowo dziki i
słabo zbadany obszar — powiedziała.
— Może tu być wszystko, a na pewno są
Indianie. Gdzieś nad rzeką jest
placówka misyjna, ale księża nie mogą
się zapuszczać w głąb terytorium. Kilku
próbowało, ale nie wrócili. Może
zginęli, a może żyją jeszcze gdzieś w
niewoli u plemion, uprawiających
kanibalizm...
— Skąd wiadomo, że
uprawiają kanibalizm, skoro nikt nie
miał okazji badać tego terenu? —
zapytałem.
— Były badania, jeszcze w
latach dwudziestych XX stulecia. Po
kilku pierwszych kontaktach, i to z
pokojowo nastawionymi etnografami,
Indianie zrezygnowali z cywilizacji,
choć oczywiście można przypuszczać, że
używają niektórych jej wyrobów,
nabywanych drogą wymiany z tymi,
którzy żyją na obrzeżach lasów.
— Kanibalizm — mruknął
nasz przyjaciel. — Ciekawe, że był
obecny w tak wielu kulturach, a obecnie
istnieje już tylko w kilku miejscach na
świecie...
— Przestał być modny —
wyraziłem przypuszczenie. — Ale jego
przypadki ciągle się zdarzają. W
południowej Etiopii, na Nowej Gwinei,
tutaj... Niewiele wiemy, co dzieje się na
Syberii, choć nie słyszałem, żeby tam
też...
— W środkowej Afryce
notowano jeszcze niedawno takie
przypadki — uzupełnił Michaił.
— Tu mamy od czasu do
czasu doniesienia — wyjaśniła Juanita.
Przelecieliśmy nad niewielką
wioską, malowniczo położoną na brzegu
rzeki. A potem znowu zaczęły się lasy.
— Kanibalizm —
powtórzył w zadumie. — W historii
kilkakrotnie notowano przypadki
zjadania ludzi... Na przykład jedna z
wypraw krzyżowych napadła na miasto
w Anatolii. Mieszkańcy, choć byli
wyznawcami Kościoła wschodniego,
zostali zabici, ugotowani i zjedzeni
przez wygłodniałych rycerzy...
Wspominają o tym kronikarze. Wydaje
się, że nikt się tym nie przejmował,
potraktowano to nieomal jak coś
normalnego.
— A w latach
dwudziestych XX stulecia zanotowano
epidemię gąbczastego zwyrodnienia
mózgu na Nowej Gwinei — dorzuciłem.
— Jak się przypuszcza, epidemię
spowodowało spożywanie ludzkich
mózgów w celach rytualnych...
— Dawno wymyślono, że
można zjadać bliźnich? — zapytała
Juanita.
— Zjadano ich chyba od
zawsze — odpowiedziałem. — Od
zarania dziejów ludzkości. Zresztą, nie
tylko przedstawicieli naszego gatunku.
W Serbii z jednej jaskini wydobyto
kości kilkuset neandertalczyków. Zostali
upolowani przez przedstawicieli homo
sapiens i zjedzeni. Ale można
powiedzieć, że takie zachowania są
starsze niż ludzkość, bowiem w Tanzanii
znaleziono czaszkę australopiteka,
liczącą co najmniej dwa miliony lat, a
noszącą ślady dobierania się do jego
mózgu... Ale chyba w niemal wszystkich
kulturach zjadanie powalonych wrogów
nie miało na celu nasycenia głodu, ale
raczej była to czynność magiczna, z
jednej strony prowadząca do
unicestwienia przeciwnika raz na
zawsze, z drugiej — pozwalająca
przejąć niektóre jego cechy... Dopiero w
XX wieku zaczęto czynić to w celach
czysto konsumpcyjnych... Ale to już
wina naszych przodków i nieludzkich
systemów, które zbudowali.
— Dobrze nam o tym
rozmawiać — westchnęła — ale
przecież będziemy musieli wylądować
dla przeprowadzenia badań
weryfikacyjnych... — wzdrygnęła się.
— Spokojnie —
uśmiechnął się Michaił. — Mamy
metody, by niebezpieczeństwo spotkań z
Indianami zredukować do minimum.
Zresztą fakt, że są dzicy i od czasu do
czasu kogoś zjedzą, nie oznacza od razu,
iż są agresywni.
— Ale na wszelki wypadek
proponuję nie wyłączać silnika —
powiedziałem poważnie. — Gdyby tak
nie chciał zapalić...
Oddaliliśmy się od rzeki i po
chwili przelecieliśmy nad następną.
— A to co? — zdziwiłem
się, widząc na tle lasu kilka wyraźnych,
ciemniejszych linii. Przy samym brzegu
też coś było.
— Poczekaj — Michaił
przełączył się na podczerwień. — Jakieś
punkty dwa kilometry stąd —
powiedział. — Chyba zwierzęta...
— Miejmy nadzieję —
mruknąłem.
Podszedł do lądowania. Jak się
okazało, drzewa rosły zbyt gęsto, by
posadzić helikopter. Dłuższą chwilę
szukał miejsca, aż wreszcie udało mu się
posadzić maszynę na łasze przy brzegu
rzeki. Spłoszone krokodyle smyrgnęły
do wody.
— Beton — mruknąłem,
stukając stopą o podłoże.
Nasz towarzysz rozglądał się
uważnie po okolicy.
— Tu chyba było kiedyś
nabrzeże i nieduża przystań — spojrzał
na resztki cegieł, sterczące z przesmyku,
oddzielającego nas od stałego lądu. —
Tam stał jakiś budynek, ale powódź
sprawiła, że rzeka przelała się bokiem i
zmiotła go...
Przebrodziliśmy płytką wodę i
wyszliśmy na brzeg. Głęboko w las
ciągnęła się przecinka, obecnie niemal
całkowicie już zarośnięta. To właśnie ją
widzieliśmy z helikoptera. W krzakach
znaleźliśmy potężny, zardzewiały
kołowrót, wyposażony w silnik
spalinowy.
— Ktoś wybrał się tu, by
pozyskiwać drewno tych cenniejszych
gatunków — powiedziała Juanita. —
Wyciął przez las przesieki, a tym
kołowrotem chciał ściągać pnie na brzeg
rzeki.
— Tylko jak by je spławiał
przez te urocze wodospady? —
zdziwiłem się.
— Żądza zysku pozwala
rozwiązać prawie każdy problem —
uśmiechnął się Michaił.
Zawróciliśmy do maszyny.
— Jeszcze jeden fałszywy
alarm — mruknął, nanosząc na mapę
ślad „tartaku”. — W drogę...
Polecieliśmy. Wpatrywanie się w
gęsty, zielony las było diabelnie nużące.
Juanita momentami zapadała w drzemkę.
Na zachodzie wyrosły kolejne góry.
— Mam tam zaznaczony
podejrzany punkt — powiedział
Michaił.
— Jak z paliwem?
— Wystarczy jeszcze na
wiele godzin lotu, mam też rezerwę na
powrót.
Kiwnąłem głową. Uruchomiłem
radiostację i wywołałem przełożonego.
— I co tam u was? —
zapytał.
Jego głos tonął chwilami w szumie.
— Nie jest źle —
powiedziałem. — Przed nami góry
Chapada dos Mangabeiras. Jeśli nasze
przypuszczenia są słuszne, to już
niedługo będziemy w mieście „Z”.
Roześmiał się.
— Ech, Pawle, sądzisz, że
to tak łatwo? No, ale trzymam kciuki.
— Teren pod nami nie jest
całkowicie dziewiczy —
opowiedziałem o znalezisku nad
rzeczką.
— Tego się należało
spodziewać — mruknął. — Coraz mniej
białych plam na mapach.
— Tu raczej mamy do
czynienia z zielonymi plamami —
zażartowałem.
— Ktoś zamieszkuje te
lasy? — zainteresował się.
— W podczerwieni widać
było dymy nad wioskami. Ale już od
dawna nic takiego nie obserwowaliśmy.
Powiedziałbym, że okolica słabo
zaludniona...
— Powodzenia. Dajcie
znać, gdyby coś udało się znaleźć...
Rozłączyłem się. Dolatywaliśmy.
— Za minutę po lewej —
powiedział Michaił.
Popatrzyliśmy ciekawie przez okno.
Na przedgórzu z lasu wystawało spore
wzgórze. Na jego szczycie cienie
krzewów układały się w wyraźnie
widoczne linie. Pomiędzy chaszczami
majaczyły kamienne murki i usypiska
głazów o podejrzanie regularnych
kształtach.
— Nie dam rady posadzić
tu helikoptera — mruknął.
Z plątaniny krzaków wyrastało
kilka niedużych drzew.
— Może tam — wskazałem
mu kamienne usypisko, oddalone o
jakieś pół kilometra.
Kiwnął głową. Po chwili siedliśmy.
Od tajemniczego pagórka oddzielała nas
szeroka dolina, zarośnięta dżunglą.
— Nic podejrzanego nie
widać — klepnął korpus kamery
termowizyjnej. — To co, wyruszamy?
— Nakryłbym czymś
helikopter — westchnąłem.
— Niestety, nie mamy
siatki maskującej...
— Przecież nikt go nie
ukradnie — powiedziała Juanita.
Faktycznie. Okolica była zupełnie
bezludna...
Zabraliśmy trochę wyposażenia i
ruszyliśmy przez las. Na początku
musieliśmy sobie torować drogę
maczetami, ale niebawem weszliśmy
między drzewa i poruszanie stało się
łatwiejsze. Gdzieniegdzie ze ściółki
strzelały jakieś pnącza. Teren opadał i
niebawem zatrzymaliśmy się na brzegu
bagna. Ruszyliśmy w lewo, starając się
je obejść. Z trzęsawiska wypływał
strumyk. Dno było jednak bardzo
bagniste. Dopiero po zrobieniu około
kilometra jego brzegiem, trafiliśmy na
zwalone drzewo, po którego pniu
przeszliśmy na drugą stronę. Las był
bardzo gęsty, słońce kryło się gdzieś za
koronami drzew. Michaił co kilka minut
popatrywał na wskazania GPS–u i
korygował kierunek marszu. Wreszcie,
stanęliśmy zziajani u podnóża góry.
Byliśmy mokrzy od potu.
— Brak kondycji,
komandosie — wysapał Michaił,
podając butelkę z wodą mineralną
Juanicie.
Wypiła kilka łyków i podała mi.
Woda była sympatycznie chłodna.
Ruszyliśmy naprzód. Podejście,
początkowo łagodne, stało się bardzo
szybko niezwykle strome. Spod ziemi
błysnęła bazaltowa skała. Ruszyliśmy
trawersem, szukając jakiegoś podejścia.
Wreszcie trafiliśmy na stromy żleb.
— Posypią się kamienie,
gdy spróbujemy tędy włazić —
mruknąłem. — Kiedyś szedłem czymś
takim na zboczach Araratu.
Michaił popatrzył w zadumie na
niepewną drogę i zdecydowanym
krokiem ruszył do szturmu. Puściłem
przed sobą Juanitę, a sam ubezpieczyłem
tyły.
Kamienie faktycznie leżały dość
luźno, ale nasz przyjaciel znalazł gdzieś
wysoko miejsce, gdzie zdołał wbić
kołek i spuścił nam linę. Strącając
nogami niewielkie lawiny, pięliśmy się
do góry. Po półgodzinie zatrzymaliśmy
się na wąskiej półce skalnej. Dalsza
droga była już łatwiejsza. Gdy tylko
znaleźliśmy się powyżej koron drzew,
zalało nas słońce. Kamień pod naszymi
rękami stał się paskudnie nagrzany.
Wreszcie znaleźliśmy się na krawędzi
płaskowyżu.
— A cóż to jest takiego? —
zdziwił się Michaił, patrząc na podłużny
pagórek, zarośnięty krzakami i długą,
jedwabistą trawą.
Rozgarnąłem maczetą kolczaste
gałęzie, porośnięte drobnymi, żółtymi
kwiatkami. Naszym oczom ukazał się
mur z kamiennych okrzesków, starannie
poukładanych jeden na drugim. Korzenie
krzewów rozsadziły go w wielu
miejscach.
— Z jakiego to okresu? —
zapytała Juanita.
Popatrzyłem na Michaiła, a on
równie bezradnie spojrzał na mnie.
— Powiedziałbym, że
podobne mury budowali moi
przodkowie w X wieku naszej ery —
powiedziałem. — A Celtowie na
przełomie er...
— A mnie to przypomina
pozostałości rzymskiego fortu w Libii
— mruknął. — Trudno ocenić. Może
mieć setki lat, a może tysiące...
— Poszukajmy przejścia —
zasugerowałem.
Mur ciągnął się przy samej
krawędzi skarpy. Miejscami był
zupełnie zniszczony, w niektórych
miejscach wznosił się dumnie na
wysokość 2–3 metrów. Dziennikarka
pracowicie robiła zdjęcia.
— Kamienie były spajane
gliną — zauważyłem. — A tę musieli
chyba czerpać gdzieś z bagna i nosić tu
w koszach...
— Czyli gdzieś tu musi być
lepsza droga, prowadząca na górę —
domyśliła się dziewczyna.
Przeszliśmy kilkaset metrów,
obchodząc w tym czasie mniej więcej
połowę obwodu płaskowyżu i jej
przypuszczenie potwierdziło się. Od
południa znaleźliśmy stromy wąwóz,
opadający w stronę lasu. Jego dno,
niegdyś zaopatrzone w stopnie wykute w
skale, obecnie zarosło krzakami. Jak
nam się wydawało, u ich podnóża
zaczynała się droga biegnąca gdzieś w
las.
Odwróciliśmy się jak na komendę
w stronę muru. Na tym odcinku
zbudowano go z niewielkich,
bazaltowych bloczków, dość dokładnie
dopasowanych. W szczelinach pomiędzy
nimi połyskiwało coś biało. Bramę
flankowały dwie wieże, mające kształt
pylonów, o wysokości około sześciu
metrów. W dolnej części miały otwory,
zapewne strzelnicze. Oplecione
porostami i porośnięte krzakami, straciły
wiele ze swojej groźnej malowniczości.
Pomiędzy nimi znajdowała się wąska i
niezbyt wysoka brama. Jej sklepienie
tworzyła monolityczna kamienna belka,
wagi zapewne kilkunastu ton. Na niej
opierał się jeszcze kawałek muru,
wysoki na mniej więcej półtora metra.
— Ciekawe — mruknął
Michaił. — Co o tym sądzisz?
— Konstrukcja w ogólnym
zarysie przypomina egipskie pylony
świątynne, brak tylko posągów
faraonów i obelisków — uśmiechnąłem
się.
Juanita strzeliła szybko kilka zdjęć.
— Wchodzimy? — nasz
przyjaciel spojrzał w zadumie w
prześwit bramy.
— Dlaczego nie —
mruknąłem.
Przeszliśmy pod monolitycznym
głazem. Wnętrze miasta porastały gęsto
krzewy. Widoczność ograniczała się do
dwu metrów, dalej widać było już tylko
splątany gąszcz krzewów.
— Sądzisz, że to zaginione
miasto pułkownika Percy’go Harrisona
Fawcetta? — zapytał Michaił.
Rozejrzałem się bezradnie.
— Nie wiem. Dziwne to
wszystko. W każdym razie nie pasuje do
opisu z dokumentu Raposo... Nie widzę
tu kamiennych budynków ozdobionych
rzeźbami... Ale załóżmy, że jesteśmy na
głównej ulicy...
Ruszyliśmy w lewo i utorowawszy
sobie drogę maczetami, dotarliśmy do
budynku stojącego po lewej stronie.
Ściany rozsypały się w kopce kamienia,
tylko tu i ówdzie sterczał z nich fragment
całego jeszcze muru.
— Spajane wapnem —
mruknąłem, podnosząc kawałek gruzu.
— Ale wapno dawkowali oszczędnie,
więcej tu piasku i kamyków...
— Czy jakakolwiek kultura
Ameryki prekolumbijskiej stosowała
zaprawę? — zadumał się Michaił.
— Oczywiście —
odezwała się dziennikarka. — Na
przykład Inkowie.
— To oni nie budowali z
monolitycznych bloków? — zdziwiłem
się.
— Budynki reprezentacyjne
w Cuzco czy Machu Picchu faktycznie
zbudowali z kamieni idealnie
dopasowanych, bez użycia zaprawy —
wyjaśniła. — Ale to przykłady inkaskiej
kamieniarki z okresu klasycznego, i to
tej reprezentacyjnej. Stolica, święte
sanktuarium. Tam robili wszystko, aby
władcy i bogowie mogli godnie
mieszkać. Natomiast na prowincji
budowali z małych kamieni, kiepsko
dopasowanych, i sklejali to gliną lub
zaprawą wapienną. Te zabytki są
obecnie w zasadzie nie do uratowania.
Rozsypują się dosłownie na kawałki...
Poza tym, czasem stosowali też cegłę z
gliny i sieczki, suszoną na słońcu...
Widziałam takie konstrukcje nad
jeziorem Titicaca w Boliwii...
— To może powiesz nam,
czy były podobne do tych tu? —
wskazałem gestem resztki ścian.
— Zdecydowanie nie —
pokręciła głową. — Zresztą, skąd tutaj
Inkowie? Fawcett wierzył w ich
pochodzenie z tych lasów, ale jesteśmy
przecież kilkaset kilometrów na wschód
od Mato CJrosso, o Andach nie
wspominając...
— Słusznie — spuściłem
głowę.
Walcząc z krzakami, przedarliśmy
się przez wał resztek ściany i
znaleźliśmy się w pokoju. Ściany
wewnętrzne domostwa zachowały się
nieco lepiej. Pomieszczenie miało około
dwa na cztery metry. Mury miejscami
zachowały się do wysokości naszych
ramion.
— Tam chyba były drzwi
— Michaił wskazał nieregularną
wyrwę, prowadzącą w głąb. Ruszyliśmy
w nią. Kolejne dwa pomieszczenia
uległy atakowi lasu. Ściany rozsypały
się w stosy kamiennego gruzu.
— Ciekawe, z czego były
zbudowane dachy? — mruknąłem.
Mury zachowały się jednak
kiepsko, nigdzie nie sięgały do
pierwotnej wysokości. Wreszcie
trafiliśmy na okrągłą konstrukcję o
średnicy około trzech metrów.
— Baszta obronna czy coś
takiego — mruknąłem, patrząc na resztki
ścian i zawalone tonami kamienia
wnętrze.
Michaił kiwnął głową. Wspiął się
na górę i wyjął z torby radiostację.
Pokręcił gałkami. Głośnik milczał.
— Może ty spróbujesz? —
podał mi radio.
Dostroiłem się do częstotliwości i
wysłałem sygnał rozpoznawczy.
— No i jak tam? — rozległ
się w głośniku głos Pana Samochodzika.
— Macie coś ciekawego?
— Chyba tak —
odpowiedziałem. — Coś jakby miasto,
tylko że wielkości małej wioski.
Przypuszczalna powierzchnia ze dwa
hektary.
— Jak to wygląda? —
usłyszałem wyraźnie zainteresowanie w
jego głosie.
Opisałem wygląd ruin.
— Michaił poleci po pana
— zaproponowałem.
Szef chwilę milczał zamyślony.
— Jak daleko jesteście?
— Jakieś trzy, może cztery
godziny drogi od Xique–Xique. Ze
czterysta kilometrów...
— Trzy godziny, żeby
dolecieć, trzy żeby wrócić... Jest
czternasta... Bez sensu. Okolica
bezpieczna?
— Tak. Żadnych śladów
pobytu człowieka.
— Przeprowadźcie
wstępne badania. Zanocujcie w ruinach.
Jutro o świcie przylećcie po mnie.
Obejrzymy to dokładnie i zastanowimy
się, co dalej.
— Dobrze. W takim razie
do zobaczenia. Wyłączyłem urządzenie.
— Zanocujemy tutaj —
przekazałem Michaiłowi polecenie pana
Tomasza.
Skinął potakująco głową.
— Wobec tego pójdę do
helikoptera po sprzęt obozowy —
powiedział.
— Poradzisz sobie? —
zaniepokoiłem się.
Stuknął palcem w zegarek.
— W każdym razie nie
zabłądzę — uśmiechnął się.
— Weź pistolet — Juanita
sięgnęła do kabury.
— Poradzę sobie —
wywinął nad głową straszliwego młynka
maczetą. — Pawle, zaopiekujesz się
naszą koleżanką. I poszukajcie jakiegoś
miejsca na obozowisko.
— Weź taśmy miernicze,
może zrobimy część pomiarów —
zasugerowałem.
Kiwnął głową i ruszył przez bramę
na zewnątrz.
— Miasto duchów —
mruknęła.
— Nie zrobią nam krzywdy
— uspokoiłem ją. — Na razie
rozejrzyjmy się trochę.
Opuściliśmy budynek i ruszyliśmy
przez gąszcz, porastający to, co
uznaliśmy za główną ulicę. W pewnej
chwili spłoszyliśmy stadko pekari. Idąc
ich tropem, natrafiliśmy na spory basen,
wykuty w skalistym podłożu. Stało w
nim szare błoto, z dna wyrastały jakieś
krzewy i niewielkie drzewka, widocznie
lubiące wodę. Świnki skryły się właśnie
pomiędzy ich korzeniami. Ruszyliśmy
brzegiem. Las opanował miasto, starł je
niemal z powierzchni ziemi. Nabrzeża
sadzawki, kiedyś brukowane
kamiennymi płytami, obecnie poosuwały
się do zbiornika, a same płyty,
powyrywane przez korzenie, sterczały
pod dziwacznymi kątami ze ściółki. Za
zbiornikiem ulicę zamykał jakiś budynek
o wyjątkowo grubych murach,
zbudowanych z dość starannie
obrobionych bloków. Wiodły do niego
schody, obecnie zniszczone przez
wszędobylskie krzewy.
— To mi przypomina
redukcje, zbudowane przez jezuitów na
pograniczu Brazylii i Paragwaju w
XVIII wieku — powiedziała w zadumie.
— Te, które pokazano w
filmie „Misja”? — zaciekawiłem się.
Kiwnęła poważnie głową.
— Ciekawy eksperyment
społeczny — powiedziała. — Jezuici
przybywali do dzikich Indian, nawracali
ich na chrześcijaństwo, cywilizowali...
Wznoszono kamienne domy, kościoły,
wszyscy pracowali we wspólnocie,
obrabiali wspólne pola i równo dzielili
plony i zyski. Uprawiano warzywa,
hodowano zwierzęta... Coś pomiędzy
gminami pierwszych chrześcijan a
utopijnym socjalizmem... Nie wiadomo,
co by z tego wynikło, gdyby nie
przesunięcie granicy i zniszczenie tych
osad...
— Sądzisz, że tu także była
podobna osada? Założona przez jakichś
misjonarzy?
Rozejrzała się, badając oplecione
lianami ściany, a potem wzruszyła
opalonymi ramionami.
— Nie wiem —
powiedziała. — Ale chyba raczej nie.
Oni budowali na nizinach nad rzeką, aby
móc nią spławiać towary i utrzymywać
kontakt ze światem... To osiedle bardziej
wygląda jak fort, stojący pośrodku
podbitego kraju. Mury obronne, brama
strzegąca najlepszej drogi w dół...
Chociaż to mógł być kościół —
popatrzyła na budynek.
Dostępu do wnętrza bronił splątany
gąszcz kolczastych krzewów. Zacząłem
rabacje maczetą, ale po kilku minutach
zrezygnowałem. Grube, elastyczne pręty
nie chciały się poddać.
— Poszukajmy miejsca na
obozowisko — zaproponowała.
Cofnęliśmy się bliżej bramy i z
niemałym wysiłkiem oczyściliśmy z
krzewów spory kawałek terenu. Te
suche zgromadziliśmy jako materiał na
wieczorne ognisko. Potem ruszyłem
zbadać budynek po lewej stronie
głównej ulicy. Tu mury zachowały się
nieco lepiej. Widać było jeszcze na nich
resztki pokrywającej je niegdyś gliny.
Trafiłem też na solidny, szeroki,
kamienny parapet, nadal tkwiący w
ścianie, choć framugi okna i górna część
muru dawno rozleciały się na kawałki.
Przeszedłem przez dziurę, pozostałą po
drzwiach, do wnętrza. Rumowiska kilku
pokoi, zarośnięte krzewami. Nigdzie ani
śladu naczyń, żadnych detali
architektonicznych, mogących zdradzić
tajemnicę budowniczych.
— Robota dla archeologów
na całe lata — powiedziała Juanita,
przedzierając się przez krzaki do mnie.
— Czy tego właśnie miejsca szukał
Fawcett?
— Nawet jeśli je znalazł,
to już nie zdołał nikogo o tym
powiadomić — westchnąłem. —
Szkoda, że wszystkie drewniane
elementy dawno rozsypały się w pył.
Jedna belka, pochodząca z framugi
drzwi, mogłaby pozwolić na datowanie
tego obiektu...
Michaił wrócił, jak zapowiadał, po
dwu godzinach. Przydźwigał dwa
namioty i sprzęt obozowy. Zaraz też
umieścił niewielki aparat w bramie.
— Czujnik ruchu —
wyjaśnił z dumą. — Żeby nas nikt nie
zaskoczył. Jak poszukiwania?
Streściłem mu wyniki oględzin.
— To na nic — pokręcił
głową. — Jeśli są tu jakieś ciekawe
elementy, to na poziomie podłogi...
Zrobimy tu niewielkie wykopy
sondażowe. Wypalone skorupy naczyń
nie rozkładają się w ziemi przez całe
tysiące lat, więc coś powinniśmy
znaleźć...
Juanita zabrała się do rozbijania
namiotów, a my oczyściliśmy z krzewów
i lian fronton jednego z budynków.
Potem powyrywaliśmy krzewy,
porastające wnętrze pomieszczenia
leżącego od strony ulicy, i wgryźliśmy
się w warstwę gruzu. Dotarliśmy do
poziomu klepiska z dobrze ubitej gliny.
Nie znaleźliśmy jednak nic ciekawego.
— Zobaczmy może
wykrywaczem metali... — mruknął
Michaił.
Wodził cewką nad podłogą pół
godziny, zanim aparat wreszcie
zapiszczał. Spod warstwy kamieni
wyciągnęliśmy dziwne widełki w
kształcie litery „U”.
— Hmm... — mruknął. —
Coś mi się widzi, że to podstawka do
arkebuza. Od tej strony była osadzona w
drzewcu, a tu opierano lufę...
Wsadziliśmy zardzewiały detal do
foliowej torebki. Wróciliśmy do
obozowiska. Juanita naściągała
kolczastych gałęzi i uformowała z nich
płot wokoło. Zbyteczna chyba
ostrożność, ale pochwaliliśmy ją.
— I co ciekawego
znaleźliście? — zapytała.
Pokazaliśmy jej nasz łup.
— To mi wygląda na dulkę
od wiosła...
— Tak czy siak, jest z
żelaza — uroczyście powiedział
Michaił. — A to oznacza, że wykonał to
biały człowiek. Tutejsi Indianie nie znali
żelaza.
— Tu się mylisz —
zaprotestowałem. — W Gran Chaco, w
chwili przybycia białych ludzi,
posługiwali się już grotami strzał,
odkuwanymi na zimno z kawałków
żelaznych meteorytów. Wprawdzie to
dość daleko stąd, ale nie wiadomo, co
kryją tutejsze lasy...
Wieczór nadszedł niepostrzeżenie.
Cienie wydłużyły się.
— Jakoś nie cieszy mnie to
odkrycie — poskarżył się.
— Spodziewaliśmy się
czegoś więcej — zauważyłem. —
Chcieliśmy kamiennych rzeźb,
ogromnych świątyń, murów pokrytych
reliefami... Zamiast tego mamy mury
zniszczone przez las, zarośnięte
krzakami. Ale pocieszę cię. Machu
Picchu w chwili odkrycia wyglądało
podobnie: ściany ukryte w plątaninie
roślinności. Dopiero po oczyszczeniu i
częściowej rekonstrukcji odzyskało
dawny blask... Nie wiemy, co ukaże się
naszym oczom, gdy archeolodzy
wykarczują krzaki, zedrą darń z
kamiennych płyt ulic...
— To nie może być miasto
z dokumentu Raposo... Ale może za to
tego właśnie szukał Fawcett —
odezwała się Juanita. — Najgorsze, że
nie mogę o tym pisać, zanim na miejsce
nie przybędą odpowiednie służby, by
zabezpieczyć ruiny przed rabusiami.
— Słusznie — mruknąłem.
Zrobiło się chłodno. Rozpaliliśmy
ognisko. W gęstniejącym mroku nie
musieliśmy się obawiać, że ktokolwiek
zobaczy dym. Piekliśmy kiełbaski na
długich kijach. Michaił wyciągnął
piersiówkę z rumem, ale odmówiliśmy.
Patrzyłem na niego spod oka. Siedział,
w zadumie patrząc w dogasający żar.
Jego twarz wyrażała dziwną tęsknotę.
— Melancholia to rosyjska
choroba — powiedział wreszcie
zauważywszy, że mu się przyglądam. —
Ale to przechodzi.
Umyliśmy się w zbiorniku z wodą i
wpełzliśmy do namiotów.
— Będziemy sławni —
mruknął Michaił za cienką, ortalionową
ścianą.
— Będziemy —
potwierdziłem.
Gdzieś daleko w lesie krzyknął
jakiś ptak.
Wstałem o piątej rano. Słońce
powoli pięło się na nieboskłon.
Popatrzyłem na jego czerwoną tarczę.
Było bardzo zimno, a trawy i krzewy
pokrywała rosa. Juanita też już wstała.
Michaił spał jak zabity.
— Rozejrzyjmy się jeszcze
trochę — powiedziała, klepiąc aparat
fotograficzny.
Kiwnąłem głową.
Wzięliśmy maczety i ruszyliśmy na
mały rekonesans. Ostatecznie
niecodziennie ma się okazję przejść po
zaginionym mieście... Znaleźliśmy lukę
pomiędzy budynkami i dotarliśmy od
środka do muru obiegającego osadę. Tu
krzaki były nieco rzadsze i mniej
kolczaste. Powędrowaliśmy naokoło.
Większość budynków leżała w
kompletnej ruinie, tylko tu i ówdzie
sterczały resztki ścian. Bez przekonania
omiatałem ziemię cewką wykrywacza,
ale urządzenie milczało.
— Skarby — westchnęła.
— Złoto i klejnoty w ruinach... Gdzie
one są?
— Może spoczywają tu
ukryte — uśmiechnąłem się. — Kolie ze
szmaragdów, złote łańcuchy długie na
dziesiątki metrów, rytualne maski
rzeźbione w kamieniu... Ale mnie
wystarczyłoby kilka monet. One
najlepiej powiedziałyby nam, kto
wzniósł te mury i — co ważniejsze —
kiedy...
Północno–zachodnia część osady
uległa niemal całkowitemu zniszczeniu.
Nie było już widać murów, tylko stosy
kamiennych okrzesków, spiętrzone
bezładnie. Mniejsze i większe drzewka
gęsto porastały pagórki zerodowanych
ruin. Na nagrzanych słońcem głazach
wylegiwały się węże. Martwe,
opuszczone, popadające w ruinę
miejsce, które kiedyś tętniło życiem.
Tak pewnie czuł się Pan
Samochodzik, zwiedzając zaginioną
osadę Taironów... Zagłębiliśmy się
pomiędzy krzaki i przed nami wyrosły
grube i dość wysokie mury.
— To chyba ta budowla,
którą widzieliśmy wczoraj —
zauważyła.
Milczałem, wpatrując się w otwór
w murze. Okno, ozdobione
ostrołukowym, kamiennym portalem.
Nic nie mówiłem, a po chwili ona też to
zauważyła.
— Kościół? — zdumiała
się.
— Tak.
Podsadziłem ją i po chwili
siedziała już na parapecie. Podała mi
rękę i wspiąłem się do niej.
Zeskoczyliśmy na grubą warstwę
ściółki, zalegającej wnętrze budowli.
Dachu nie było od dawna, ale widać
było, że budynek wzniesiono na planie
prostokąta. Tynki dawno odpadły,
odsłaniając mur, spojony kruszącą się
zaprawą.
— Czyli to miasto wznieśli
nie tubylcy, ale Portugalczycy —
mruknęła rozczarowana.
— Na to wygląda —
westchnąłem. — Ale nie przejmuj się.
To i tak wielkie odkrycie.
Coś załomotało koło wejścia.
Sięgnęła natychmiast po broń, ale
niepotrzebnie. To tylko Michaił
przedzierał się do środka, robiąc tyle
hałasu.
— Znaleźliście coś
ciekawego? — zapytał.
Wskazałem gestem wnętrze nawy.
— Poszukajmy jakichś
śladów wyposażenia, może będziemy
wiedzieli, z jakiego to okresu...
Ruszyliśmy wzdłuż ścian, a
dziewczyna skierowała się w stronę
ołtarza. Nieoczekiwanie krzyknęła.
Pobiegliśmy w jej stronę, tratując
krzaki. Pod solidnym stołem
ołtarzowym, zbudowanym z
bazaltowego bloku, w niszy spoczywał
szkielet człowieka. Nad nim, na ścianie,
ktoś niezdarnie wyrył nożem krzyż i
jakiś mocno zatarty napis. Zmarły miał
ręce złożone na piersi. Kości były białe,
ale pod wpływem wilgoci już się
rozsypywały. Obok zwłok spoczywał
zaśniedziały, kieszonkowy zegarek,
prawdopodobnie wysunął się z kieszeni
nieistniejącego już ubrania. Srebrna
dewizka stała się zupełnie czarna.
Ująłem ostrożnie chronometr i
spróbowałem otworzyć kopertę. Nie
poddawała się. Wreszcie pokonałem jej
opór. Wilgoć zniszczyła mechanizm,
korodujące części zegarka zwiększyły
objętość i rozsadziły porcelanowy
cyferblat. Ale po wewnętrznej stronie
koperty widać było napis po angielsku:
Jackowi w dniu urodzin, ojciec.
— Czy starszy syn Fawcetta nie
miał czasem na imię Jack? — zapytał
Michaił.
— Chyba tak —
mruknąłem. — Ale nie wiemy, czy to
on...
Badałem niszę, poszukując puszki z
dokumentami albo innych przedmiotów,
mogących ułatwić identyfikację. Juanita
wypatrzyła zaśniedziałą monetkę z
wróblem. Angielski farthing — czyli
ćwierć pensa. Po drugiej stronie widniał
na nim profil tłustej kobiety.
— Królowa Wiktoria —
zidentyfikowałem. — Trochę za
wcześnie. Fawcett dotarł tu około 1926
roku. A królowa zmarła w 1901 roku.
Ale będzie można chyba zrobić badania
genetyczne, które potwierdzą jego
tożsamość...
Przyjrzałem się czaszce.
— Zwróćcie uwagę, że nie
ma żadnych uszkodzeń zębów —
powiedziałem. — Nigdy w życiu nie był
u dentysty...
— Czyli musiał być dość
młody i mieć idealne uzębienie —
stwierdził Michaił. — Powiedzmy,
około osiemnastki...
— Coś koło tego —
potwierdziłem. — Zresztą, oczywiście
możemy się mylić. Te lasy z pewnością
pochłonęły życie niejednego
poszukiwacza...
Ruszyliśmy w stronę wyjścia. Przy
samych drzwiach nasz przyjaciel
podniósł leżący w trawie kij. Drewno,
nasączone wrzącym olejem, przetrwało
mimo upływu dziesięcioleci, ale
korodujące wewnątrz ostrze rozsadziło
je na całej długości.
— Szpada ukryta w lasce
— zauważyła Juanita.
— Coś w tym rodzaju —
powiedział Michaił. — Tylko że to
raczej nie była laska, ale solidny kij,
przydatny w podróży...
Juanita zrobiła kilka fotografii.
Wyjąłem z plecaka wykrywacz i
przeszukałem kawałek podłogi, jednak
bezskutecznie. Wykrywacz milczał jak
zaklęty. Koło kościoła, po lewej stronie
spostrzegliśmy jeszcze jakiś nieźle
zachowany budynek. Szczyty murów
majaczyły ponad niskopiennym lasem.
Przedarliśmy się tam, nie szczędząc
maczet. Drzwi dawno rozpadły się, w
kamiennych odrzwiach tkwiły jedynie
resztki rdzy — ślad po potężnych
zawiasach. Budynek, co dziwne, nie
miał okien, a jedynie strzelnice w
ścianach. Weszliśmy do środka i
zatrzymaliśmy się zdumieni. Po raz
pierwszy zauważyliśmy ściany
zbudowane z cegieł. Przejechałem
dłonią po najbliższej. Pokryta była
rowkami, pozostawionymi przez palce
ceglarza.
— Pan Samochodzik
powiedziałby, że to barok — mruknął
Michaił.
— Dowiemy się, kto i
kiedy to zbudował, gdy zostaną
przeprowadzone szczegółowe badania
archeologiczne — powiedziałem. —
Może dotarła tu jakaś liczna banderia,
może łowcy niewolników, a może
jezuiccy misjonarze... Już zazdroszczę
tym, którzy będą to badać...
— Pomożemy im —
uśmiechnął się. — Ostatecznie jesteśmy
odkrywcami.
Juanita siedziała na kamieniu i coś
pracowicie skrobała w kajecie.
— Możecie mi tu
podpisać? — zagadnęła, podsuwając mi
papier.
Przebiegłem wzrokiem angielski
tekst.
— Nominacja na rzecznika
prasowego naszej ekspedycji na czas
badań archeologicznych, z wyłącznością
na publikowanie relacji w prasie, radio,
telewizji i Internecie —
poinformowałem przyjaciela.
— Sprytne dziewczę —
powiedział z uznaniem po rosyjsku.
Podpisał bez wahania. Ja też
złożyłem podpis. Weszliśmy do
niedużego pomieszczenia po lewej
stronie korytarza. Tu, sądząc po gzymsie,
mur zachował się na całej wysokości.
— Pewnie całe miasto było
kryte dachami pokrytymi drewnianą
dachówką — zauważył.
— Gontem — poprawiłem
go. — Taka dachówka to gont.
Wyjąłem swój notatnik i
naszkicowałem na nim z grubsza
budynek. Brama, główna ulica, kościół,
sadzawka, ciąg domów po obu stronach.
Opisałem go jako „Fort wschodni”.
— Jest dziewiąta — nasz
towarzysz spojrzał na zegarek.. Zanim
dojdziemy do helikoptera, zanim
wystartujemy...
Zjedliśmy pospiesznie śniadanie, a
Juanita naszykowała nam sporo kanapek
na drogę. Zwinęliśmy obozowisko i,
objuczeni plecakami, ruszyliśmy przez
dżunglę do helikoptera. Słońce prażyło
już niemiłosiernie, więc z ulgą skryliśmy
się w gęstym cieniu drzew. Powietrze
było tu duszne i wilgotne, ale nie
zdążyło się jeszcze bardzo nagrzać.
— Trzeba będzie
wykarczować krzaki na głównej ulicy —
zasugerował Michaił. — Zajmiemy się
tym, gdy tylko wrócimy...
— Mijają dwa tygodnie, od
kiedy opuściliśmy Polskę —
zauważyłem. — Trzeba będzie poprosić
o przedłużenie urlopu... A więc chcesz,
żeby można było lądować helikopterem
w samym mieście?
— Właśnie — uśmiechnął
się. — To ułatwi transport archeologów
i sprzętu...
— Uważam, że to nie
najlepszy pomysł — zaoponowałem. —
Podmuch przy lądowaniu jest dość silny,
a sam widziałeś, w jakim stanie jest
większość murów... Najpierw trzeba
będzie chyba to prowizorycznie
zabezpieczyć, potem rekonstruować z
odłamków gruzu to, co się zawaliło...
Czy jednak nie lepiej zabezpieczyć to
jako trwałą ruinę... Zresztą, to problem
dla miejscowych fachowców.
— Chyba masz rację z tym
helikopterem — mruknął. — Przygotuje
się lądowisko gdzieś u podnóża.
— A może nie trzeba
lądować? — zauważyła Juanita. —
Desantować archeologów na linach i z
góry spuszczać im wyposażenie.
Odnaleźliśmy helikopter i
załadowaliśmy się. Nasz przyjaciel
wystartował.
— Za dwie godziny
będziemy w bazie — powiedział. —
Rany, od razu trzeba będzie zawiadomić
miejscowe służby konserwatorskie...
Napiszesz o nas artykuł? — uśmiechnął
się do Juanity.
— Jasne — obdarzyła go
zalotnym spojrzeniem. — Ostatecznie
jestem waszym rzecznikiem prasowym...
ROZDZIAŁ 11
OSTATNI KOMUNIKAT •
ARESZTOWANIE PANA
TOMASZA • JAK SIĘ
POLUJE NA
HELIKOPTERY • PIESZO
PRZEZ DŻUNGLĘ • LISTA
ZARZUTÓW • NOCLEG

Pan Samochodzik klęczał na


podłodze w pokoju hotelowym.
Praktycznie całe pomieszczenie zasłane
było arkuszami zdjęć satelitarnych.
Muzealnik, uzbrojony w potężną lupę,
badał centymetr po centymetrze obraz
widziany z kosmosu. Na stoliku koło
łóżka stygła yerba mate. Obok, na
talerzu, leżało kilka plastrów suszonego
owocu mango.
— To beznadziejne —
mruknął, podnosząc się.
Usiadł w wygodnym fotelu i w
zadumie popijał sympatycznie cierpki
napój. Nieoczekiwanie odezwało się
radio.
— Michaił — rozległo się
z głośnika. — Wzywam Pana
Samochodzika, odbiór...
— Jestem — złapał
mikrofon. — Gdzie jesteście?
Michaił widocznie nie dosłyszał,
bo powtórzył wezwanie:
— Tu Michaił, wzywam
Pana Samochodzika!
Pan Tomasz z rozpaczą potrząsnął
mikrofonem.
— Odbiór! — wrzasnął. —
Słyszę was!
Z daleka dobiegł go urywek
rozmowy.
— Musieli uszkodzić nam
nadajnik — to był głos Pawła Dańca.
— Cały tył w ogniu! —
wrzasnął Michaił. — Już po nas,
musimy lądować natychmiast!
— Tylko że nie ma gdzie —
mruknął Paweł.
— W rzece — Michaił
podjął męską decyzję.
— Gdzie jesteście, co się
stało? — krzyknął Pan Samochodzik,
potrząsając mikrofonem. — Słyszę was!
Łączność urwała się definitywnie.
Pan Tomasz otarł czoło z potu.
— Trzeba zawiadomić
Igora — mruknął sam do siebie. —
Może nic im się nie stało.
Wyobraźnia podsunęła mu obraz
współpracowników, wydostających się
z na wpół zatopionego pojazdu.
Gdzieś na parterze rozległo się
kilka podniesionych głosów. Ktoś coś
wykrzykiwał po portugalski!. Zaraz
potem rozległ się stukot podkutych
butów, który zbliżał się, narastał.
Nieoczekiwanie ucichł pod drzwiami
pokoju. Ktoś zastukał, delikatnie, ale
energicznie.
— Kto tam? — zapytał pan
Tomasz po angielsku.
— Policja —
odpowiedział głos z drugiej strony
dykty.
Pan Tomasz otworzył drzwi. Było
ich sześciu. Trzej wycelowali w niego
automaty. Dowódca, w czapce ze złotym
otokiem, wyjął ze skórzanej raportówki
jakiś papier i wręczył mu.
Pan Samochodzik w zadumie
popatrzył na kilkanaście rządków literek
na firmowym blankiecie. Poniżej
znajdował się zamaszysty podpis.
— Co to jest? — zapytał
bezradnie.
— Nie mówię po angielsku
— wyjaśnił dowódca. — Pan pójdzie z
nami.
Ponownie przebiegł wzrokiem
tajemniczy dokument. To i owo dało się
wydedukować. W nagłówku był rysunek
kobiety z zawiązanymi oczyma, z wagą
w ręce.
— Bogini sprawiedliwości
Temida — mruknął.
Obok zamaszystego podpisu u dołu
strony odnalazł małe literki, które
układały się w słowa: procurator
general.
— A niech mnie! —
wykrzyknął. — Przecież to nakaz
aresztowania!
Dowódca może nie mówił po
angielsku, ale widocznie rozumiał co
nieco w tym języku, bowiem jego twarz
ozdobił uśmiech.
— Yes — powiedział,
zabawnie akcentując.
Wyjął z kieszeni parę kajdanek. Pan
Samochodzik wyciągnął ręce i stalowe
obręcze zatrzasnęły się na jego
nadgarstkach. Policjant sprawdził z
troską, czy nie za ciasno.
Wskazał leżące na ziemi zdjęcia
satelitarne. Dwaj jego podwładni
zwinęli je starannie. Zabrali też walizkę.
Po chwili aresztant szedł korytarzem.
Trzej idący za nim wycelowali mu
karabiny w plecy. Gdy mijali pokoje,
Dańca i Tomatowa, spostrzegł kątem oka
naklejone na drzwiach papierowe paski,
ozdobione wyraźnymi pieczęciami.
Przed hotelem parkował nissan patrol.
Policja zapakowała Pana Samochodzika
do środka. Konwojenci usadowili się z
tyłu, cały czas trzymając go na muszce.
— Przecież wam nie
ucieknę — zdenerwował się.
Dowódca zmarszczył czoło,
widocznie szukał w pamięci
odpowiednich słów.
— Nieuzbrojony, ale
niebezpieczny — powiedział wreszcie
po angielsku.
— To przecież tytuł filmu
— zdziwił się aresztowany. Dopiero po
chwili skojarzył, że to się może odnosić
do jego skromnej osoby. Nissan,
podskakując na dziurach w szosie, wiózł
go w nieznane.
— Dokąd mnie wieziecie?
— zapytał powoli, starannie
wymawiając słowa.
— Juazeiro. Miasto —
wyjaśnił dowódca ochoczo. —
Prokurator.
— Cudnie — mruknął Pan
Samochodzik sam do siebie.
— Polecimy teraz w stronę gór
— podjął decyzję Michaił. —
Zatoczymy niewielki łuk, tak żeby lecieć
przez chwilę wzdłuż rzeki, a potem
zawracamy.
Niezbyt szeroka rzeka toczyła
swoje wody pomiędzy dwiema ścianami
gęstego lasu.
— Nie znaleźliśmy
wodospadu — mruknąłem. — Ale
ludzie tu żyją. Przelecieliśmy nad
indiańską wioską. Łodzie, wyciągnięte
na brzeg, suszyły się w słońcu.
— A cóż to jest takiego? —
zdziwił się nasz przyjaciel.
Na rozłożystym drzewie za wsią
znajdowała się zagadkowa konstrukcja z
okorowanych belek.
— Może... — zaczęła
Juanita, ale nie dokończyła myśli.
Coś zabębniło w szyby helikoptera.
Popękały promieniście i rozsypały się
na kawałki. Michaił wykonał gwałtowny
zwrot i dodał gazu. Kolejne pociski
utkwiły w ogonie maszyny.
Obok helikoptera śmignęła dzida,
obwiązana pakułami. Wlokła za sobą
warkocz dymu jak kometa. Po chwili
zobaczyłem jeszcze jedną, a potem
nastąpił gwałtowny wstrząs. Wychyliłem
się ostrożnie i spostrzegłem kolejną
włócznię, wbitą w kadłub maszyny.
Paliły się nasączone czymś pakuły,
którymi była okręcona. W tej chwili
śmignęło koło helikoptera kilka
dziwacznych kuł, powiązanych linami po
kilka. Przypominały peruwiańskie bolas,
tylko że kamienie były wielkości
melonów, a liny miały po kilkanaście
metrów długości. Mój przyjaciel złapał
za mikrofon.
— Tu Michaił! — krzyknął.
— Wzywam Pana Samochodzika,
odbiór...
Głośnik milczał.
— Tu Michaił, wzywam
Pana Samochodzika! — krzyknął raz
jeszcze.
— Palimy się! — krzyknęła
Juanita.
Faktycznie, któraś z kul musiała
uszkodzić zbiornik z paliwem.
— Musieli uszkodzić nam
nadajnik! — krzyknąłem.
— Cały tył w ogniu! —
wrzasnął Michaił. — Już po nas,
musimy lądować natychmiast!
Płomienie, przyginane wiatrem,
przygasały lekko, ale wiedziałem, że
maszyny nie zdołamy już uratować.
— Tylko że nie ma gdzie —
mruknąłem.
— W rzece — Michaił
podjął męską decyzję.
— Gdzie jesteście, co się
stało? — usłyszeliśmy głos pana
Tomasza. Był wyraźny, jakby szef stał
tuż koło nas. — Słyszę was!
— Jesteśmy... — Michaił
podał pozycję z GPS–u.
Rzeka pod nami rozlewała się w
spore bajoro.
— Trzymajcie się! —
polecił.
Helikopter tracił stateczność,
kołysał się na boki. Nasz przyjaciel
ściągnął ster do siebie i ciężko
usiedliśmy na wodzie. Niemal
natychmiast maszyna zaczęła tonąć.
Wyłączył motor i śmigło zwolniło.
Wyskoczyłem w wodę. Sięgnęła mi po
piersi. Pomogłem Juanicie wyplątać się
z pasów. Maszyna szła na dno. Michaił
ciągle jeszcze krzyczał do nadajnika,
gdzie jesteśmy.
— Umiesz pływać? —
zapytałem dziewczynę. Skinęła głową.
— Płyń do brzegu — poleciłem.
Nasz towarzysz ciągle trzymał w
ręce mikrofon, choć radiostacja już
znikała pod wodą. Uderzyłem go w
ramię, a ponieważ nie reagował,
delikatnie stuknąłem go pięścią w
szczękę.
Popatrzył na mnie przytomniej.
Porwałem z tylnego siedzenia worek
dziewczyny, a przyjaciel, wyskakując na
drugą stronę, zabrał maczety. Helikopter
osiadł na mulistym dnie. Sądziłem, że
przestanie tonąć, ale najwidoczniej
zapadał się w muł. Sterczący nad wodę
ogon palił się coraz bardziej. Po wodzie
płynęła cienka warstwa paliwa.
— Zaraz wybuchnie! —
krzyknąłem do niego. Ruszyliśmy,
brodząc przez wodę w stronę brzegu.
Zdążyliśmy dotrzeć do krzaków, gdy
rozległ się donośny huk i owiał nas
podmuch ciepłego powietrza.
— To koniec — mruknął
Michaił.
— Przede wszystkim trzeba
wiać — powiedziałem. — Jesteśmy
jakieś dziesięć kilometrów od wsi.
Wskoczyli do łodzi i zaraz tu będą...
— Masz rację — kiwnął
głową. — Tam — wskazał kierunek.
Przedarliśmy się przez krzaki,
starając się w miarę możliwości nie
zostawiać śladów.
Przez następne pół godziny
maszerowaliśmy szybko po gnijącej
ściółce pomiędzy drzewami. Szło się
ciężko, jak w koszmarze sennym.
Powietrze było gęste, duszne... Koszula
lepiła mi się do pleców, mokre buty
ciążyły kamieniem u stóp... Mokre
spodnie oblepiały nogi, krępowały
ruchy. Na szczęście Indianie chyba nie
wysłali pościgu w tę stronę. Kilka razy
Michaił strzelał gazem z ręcznego
miotacza w ziemię, aby zdezorientować
psy, gdyby puścili je naszym tropem.
Gryzły nas jakieś owady, latające w
powietrzu. Wreszcie zatrzymaliśmy się
przy sporym kamieniu.
— Zobaczmy, czym
dysponujemy — polecił nasz przyjaciel.
— Trzy maczety —
zameldowałem. — Mam też dwie tubki
kremu przeciw owadom.
— Ja mam moskitierę i
dyktafon — powiedziała Juanita,
wytrząsając zawartość swojego worka.
— Do tego zapasowy magazynek do
pistoletu, notatnik i zapalniczkę.
— Mamy też paczkę
kanapek, puszkę mielonki i butelkę wody
mineralnej. Mamy GPS, jest wbudowany
w mój zegarek, mam nadzieję, że woda
mu nie zaszkodziła... I mam mapę. Nie
ma co, jesteśmy świetnie
wyekwipowani, biorąc pod uwagę, że
musimy przedrzeć się na piechotę przez
co najmniej kilkaset kilometrów.
Gdybyśmy mieli radiostację, można by
wezwać Pana Samochodzika...
— Z pewnością
zorganizuje nam jakiś ratunek —
powiedziałem.
— Ba, tylko jak z tego
skorzystać? Przecież nie możemy wrócić
do helikoptera... Ma wbudowaną
radioboję, namierzą go bez problemu z
satelity, ale co z tego? Jeśli wrócimy,
Indianie zrobią z nas pieczyste...
Wzdrygnąłem się lekko.
— Mam jeszcze
legitymację prasową i lusterko —
powiedziała nasza towarzyszka,
przeszukując kieszenie. — I fiolkę
tabletek siarczanu chininy. To dobre na
malarię...
— Ale żeby były skuteczne,
ich łykanie trzeba zacząć na dwa
tygodnie przed wyjazdem w tropiki, a
skończyć dwa tygodnie po powrocie —
westchnął Michaił. — Lusterko to cenna
rzecz. Jeśli będą latali nisko, a my
będziemy na otwartym terenie, to
możemy dać znać, puszczając zajączek
światła. Ale w tym lesie to nam się nie
uda...
— Czekaj, twój GPS —
zacząłem. — Ten w zegarku. Jeśli
będziesz z niego korzystał, to nie mogą
nas namierzyć?
— Nie, on łapie pozycję
satelity, ale satelita o tym nie wie. Mam
jeszcze jeden drobiazg, który mógłby
być pomocny — dodał.
— Jaki drobiazg? —
zainteresowałem się.
— Gdy szukaliśmy was w
Mongolii, Ałmaz Ungern wszczepił mi
pod skórę mikroprocesor, taki jak te
instalowane w ramach programu Sky
Eye.
— Czyli ktoś, mający
dostęp do systemów satelitów
telekomunikacyjnych, może namierzyć,
gdzie się znajdujesz?
— Z dokładnością do
dziesięciu metrów, tylko problem w tym,
że niestety zainstalowali mi to, gdy wy
obaj byliście już porwani. Pan
Samochodzik nic o tym nie wie. A nie
sądzę, żeby skontaktował się teraz z
Ungernem tylko po to, żeby go
powiadomić, że zniknąłem.
— A nie dałoby się tego
jakoś rozbebeszyć i użyć do nadania
sygnału?
— Obawiam się, że jeśli
nawet, to nie poradzimy sobie. To
ziarnko wielkości fasolki. Nawet bramki
wykrywające metal na lotniskach na to
nie reagują...
— A gdyby tak wydłubać i
rozwalić kamieniem? — zaproponowała
Juanita. — Wtedy może gdzieś zauważą,
że zniknąłeś z ekranu...
— Obawiam się, że to
działa na innej zasadzie — powiedział.
— To emituje sygnał co kilka minut, tak
jak w systemie LoJack, którego używa
się do ustalania miejsca pobytu
kradzionych samochodów... Powiedzmy,
gdyby robili rutynowy przegląd, czy to
działa, i stwierdzili, że nie ma sygnału,
mogliby się zaniepokoić, ale gdy
mikroprocesor będzie zniszczony, to nie
ustalą naszej pozycji... Zresztą, siedzi
głęboko w mięśniu i wydobycie to
paskudna operacja, a tu mamy dżunglę,
gdzie każde skaleczenie się paprze...
Rozłożył na kamieniu mapę.
— Jesteśmy tu — odczytał
wskazania z zegarka. — Jeśli pójdziemy
prosto w tę stronę, wyjdziemy nad rzekę
Sao Francisco...
— Po drodze pasmo
wzgórz i około 300 kilometrów.
— Cztery dni ostrego
marszu — mruknął.
— Sześć dni —
popatrzyłem krytycznie na Juanitę. — I
to pod warunkiem, że będziemy
maszerować po co najmniej dziesięć
godzin dziennie. Nie mamy żywności...
A polowanie z pistoletu jest głośne i
trudne...
— Niestety, nie mam
tłumika — westchnęła. — Pięćdziesiąt
kilometrów dziennie bez pożywienia, po
lesie... Wygląda mi to raczej dość
tragicznie...
— No cóż — mruknął
Michaił — nie znamy tych lasów. Ale
może nam się uda.
— Zje nas robactwo —
powiedziała. — Ten krem nie pomaga na
wszystkie gatunki.
Poczułem, jak słabnie ich zapał.
Nie mogłem pozwolić na defetyzm w
takim momencie.
— Słuchajcie, to tylko
trzysta kilometrów. Tyle można bez
wysiłku zrobić na rowerze w dwa dni.
Nie przejmujcie się, tylko ruszajmy.
— Ruszajmy — Michaił
podniósł się z kamienia. — Im szybciej
ruszymy, tym szybciej dojdziemy na
miejsce.
Ruszyliśmy naprzód. Bardzo szybko
zaschło nam w gardłach, a wody
mieliśmy niewiele. Las wznosił się,
drzewa rosły teraz rzadziej, a pomiędzy
nimi pojawiło się coraz gęstsze
poszycie. Nie chcieliśmy jednak używać
maczet, żeby Indianie, jeśli jacyś
przebywali na tym terenie, nie
spostrzegli zbyt wyraźnych śladów.
Minęliśmy kamienisty szczyt wzgórza i
ponownie zagłębiliśmy się w las. Teren
cały czas opadał.
— Powinniśmy znaleźć
wodę — zauważyłem. — To chyba
dolina jakiegoś strumienia.
Michaił z wysiłkiem kiwnął głową.
Maszerowaliśmy, potykając się o
korzenie, to znów zapadając po kostki w
gnijącą ściółkę. Gdzieś nad nami
wydzierały się małpy. W którymś
momencie na plecy idącej przede mną
dziennikarki spadł wielki pająk ptasznik.
Strąciłem go szybkim ruchem na ziemię.
— Podobno te największe
wcale nie są jadowite — powiedziała.
— Ale dziękuję.
Uśmiechnęła się do mnie, ale
zauważyłem, że coraz częściej szuka
wzrokiem mojego przyjaciela.
Zapragnąłem natychmiast dokonać
jakiegoś bohaterskiego czynu, ale akurat
nie nadarzała się żadna okazja...
Niebawem stanęliśmy na brzegu bagna.
Obrzydliwe, czarne błocko drgało jak
galareta, gdy gazy gnilne przebijały się
na powierzchnię.
— Tędy się nie
przedostaniemy — stwierdził Michaił.
— Trzeba będzie obejść...
Ruszyliśmy brzegiem trzęsawiska i
po godzinie znaleźliśmy jego kraniec.
Dolinkę zamykało tu rozległe skupisko
głazów. Błoto stało pomiędzy nimi, ale
przy daleko zachowanej ostrożności
można było przedostać się na drugą
stronę. Znowu musieliśmy się
przedzierać przez gęstą plątaninę
krzaków. Trafiliśmy na dwie żararaki,
ale węże wygrzewały się na słońcu i nie
zwracały na nas uwagi. Ominęliśmy je
łukiem. Nikt nie miał ochoty na bliższy
kontakt z nimi. Komary, nic sobie nie
robiąc z maści, bez przerwy lądowały
na nas.
— Masz fajkę —
przypomniał sobie Michaił. — Może ją
zapal...
— Wolne żarty —
uśmiechnąłem się. — Palenie tytoniu w
czasie tak ciężkiego marszu z pewnością
szybko pozbawiłoby mnie oddechu...
Nieoczekiwanie dalszą drogę
przegrodził nam gęsty, zbity gąszcz
krzewów. Tam, gdzie miały światło,
rozwinęły się bujnie. Ziemia kląskała
pod nogami. Wyszliśmy na brzeg
strumienia, wijącego się przez las.
— Woda — powiedziałem.
— Płynąca przez bagna, pełna ameb i
innych paskudztw.
Nie słuchali mnie. Padli na ziemię i
chłeptali błotnistą zawiesinę prosto z
rzeki. Wahałem się tylko przez chwilę.
Też się napiłem. Była pyszna.
Wprawdzie ciepła jak zupa, a w zębach
z każdym łykiem zgrzytał piasek, ale za
to cudownie gasiła pragnienie. Umyłem
ręce. Przepłukałem skłutą przez owady
twarz.
Juanita wachlowała się
kapeluszem.
— Ile zrobiliśmy? —
zapytałem Michaiła.
— Sprawdzę wieczorem
— powiedział. — Niestety, GPS żre
sporo prądu, a nie może nam wysiąść...
Przynajmniej nie teraz.
Kiwnięciem głowy przyznałem mu
rację. Przemyłem stopy w wodzie.
Założyłem mokre skarpetki.
— Ruszajmy — poleciła
dziewczyna.
— Dasz radę? —
zapytałem z troską.
Wygięła wargi z pogardą.
— Jestem silna —
powiedziała. — Dam radę.
Podjęliśmy marsz. Sforsowaliśmy
rzekę i przez godzinę szliśmy na przełaj
przez las. Miejscami musieliśmy omijać
kępy krzaków, przeważnie jednak,
pomijając zapadanie się w warstwę
przegniłych liści, posuwaliśmy się
naprzód bez większych problemów.
Wyrywanie nóg z błota i od czasu do
czasu potknięcia o korzenie męczyły nas
jednak szybko. Wreszcie o dwudziestej
zaczęło się zmierzchać.
Szosa zagłębiła się w las. Pan
Samochodzik w zadumie patrzył przez
okno samochodu. O przednią szybę
rozbijały się owady. Jechali przeszło
półtorej godziny, nim dotarli na miejsce.
Miasto było w miarę nowoczesne.
Szerokie ulice, obsadzone drzewami,
wysokościowce z betonu i szkła. Niemal
w centrum stała stara forteca z
czerwonej cegły, pamiętająca zapewne
czasy konkwisty. Ciężkie, stalowe wrota
otworzyły się ze zgrzytem i nissan
wjechał na dziedziniec. Dowódca
wyskoczył zręcznie na bruk. Wrota
zatrzasnęły się z ponurym hukiem.
Pan Samochodzik popatrzył na nie
przez szybę.
„Nie mogły aż tak trzasnąć” —
pomyślał. „Muszą tam mieć zaczepiony
mikrofon i kilka głośników. Sztuczka
działająca na podświadomość
więźniów. Sprytne”.
Na dziedziniec wyszedł wysoki
mężczyzna w białym mundurze. Na
czapce miał wiele złoceń. Dowódca
oddziału, który aresztował pana
Tomasza, zasalutował jak automat.
Nowo przybyły oddał salut, a następnie
wygłosili z namaszczeniem dwa zdania,
widocznie utarte protokołem
oświadczenia o przekazaniu i przejęciu
więźnia. Trzej policjanci, którzy dotąd
celowali z karabinów, przewiesili sobie
broń przez plecy i pomogli
aresztowanemu wysiąść.
Pan Samochodzik stanął przed
tajemniczym mężczyzną. Ten wygłosił
dłuższe przemówienie po portugalsku.
Pan Tomasz zrozumiał tylko tyle, że
człowiek ten jest pułkownikiem i
komendantem więzienia wojskowego.
— Mówi pan po angielsku?
— zagadnął z nadzieją.
Komendant z frasunkiem zmarszczył
czoło.
— Słabo — powiedział. —
Czekać. Prokurator mówi. Dobre
traktowanie w drodze?
Pan Samochodzik kiwnął głową.
Komendant uśmiechnął się do dowódcy.
Następnie wykonał zachęcający gest w
stronę niskich, stalowych drzwiczek.
Pan Tomasz ruszył posłusznie przodem.
Pomyślał, że mógłby zażądać polskiego
konsula, ale doszedł do wniosku, że
skoro nie zrobił tego podczas
aresztowania, poczeka z tym do
rozmowy z prokuratorem. Jednocześnie
troska o los Pawła i Michaiła zaczynała
mu coraz bardziej doskwierać.
— Chciałbym
zatelefonować — zwrócił się do
komendanta.
Ten zafrasował się wyraźnie, po
czym powiedział po angielsku:
— Nie wolno. Prokurator
się nie zgodzi.
To było do przewidzenia. Weszli do
sporej sali, gdzie za metalowym stołem
siedziało dwu strażników. Policjant,
niosący walizkę pana Tomasza, położył
ją na stole. Obaj strażnicy szybko ją
zrewidowali. Zatrzymali aparat
fotograficzny i wszystkie filmy, telefon
komórkowy oraz pasek od spodni.
Przejrzeli wszystkie książki, ale widząc,
że są po polsku, tylko wzruszyli
ramionami i spisali ich tytuły.
Resztę rzeczy porządnie poskładali
i umieścili z powrotem w walizce.
Jeden ze strażników wstał i biorąc
walizkę w dłoń, wykonał zachęcający
gest w stronę kolejnych stalowych
drzwiczek. Komendant wypowiedział
kilka słów, zapewne pożegnania, i
wyszedł z pomieszczenia. Pan Tomasz
zagłębił się w wąski korytarz. Strażnik,
niosący walizkę, podążał za nim. Mijali
położone po lewej i prawej stronie
solidne drzwi, okute stalową blachą.
Drzwi były zaopatrzone w budzące
respekt zasuwy. Wreszcie dotarli do
ostatnich w tym korytarzu. Strażnik
pchnął je i znaleźli się w niewielkiej
celi. Pomieszczenie liczyło nie więcej
niż dwa na trzy metry. Było wyposażone
w metalowe łóżko, zasłane białą
pościelą i wytartym kocem. Pod sufitem
wisiała żarówka, z której zwisał długi
lep na muchy. Strażnik położył walizkę
na stoliku. Następnie zdjął aresztantowi
kajdanki i schował je do futerału przy
pasku. Rozejrzał się po celi, a potem z
uśmiechem wskazał zakratowane okno.
— Ładne — wy dukał po
angielsku i wyszedł, zatrzaskując drzwi.
Rozległ się huk zasuwanych rygli.
— Co to się porobiło? —
westchnął Pan Samochodzik.
Podszedł do okna i wyjrzał na
zewnątrz. Faktycznie, widok, który się
przed nim otworzył, był wyjątkowo
uroczy. Więzienie stało na wzgórzu.
Poniżej rozpościerała się dzielnica,
zabudowana niewielkimi domkami. Za
nią było widać brzeg rzeki, a po jej
drugiej stronie leżało drugie miasto.
Linię horyzontu zamykały ośnieżone
góry.
— Taki widok musi nieźle
stresować więźniów, zwłaszcza tych,
którzy dostali dożywocie — mruknął
sam do siebie.
Rozejrzał się po celi. Spostrzegł w
kącie drzwi ze sklejki, na które
wcześniej nie zwrócił uwagi. Zajrzał, co
się za nimi mieści i odkrył niewielką
ubikację. Na brzegu umywalki leżał
kawałek szarego mydła, a obok, na
solidnym gwoździu wbitym w ścianę,
wisiał płócienny ręcznik.
— Ano, nie traćmy czasu
— mruknął.
Wydobył z walizki monografię,
poświęconą siedemnastowiecznym
portretom trumiennym, i zagłębił się w
lekturze. Mijała godzina za godziną, a
jakoś nikt nie interesował się losem
więźnia. Tylko od czasu do czasu
szczękał umieszczony w drzwiach
judasz, gdy strażnik spacerujący
korytarzem zaglądał do celi.
O siedemnastej do celi wszedł
profos. Na drewnianej tacy wniósł
kamionkową miskę z kukurydzianą zupą
i kilkoma pajdami chleba. Pan Tomasz
był przekonany, że ze zdenerwowania
nie zdoła przełknąć ani kęsa, ale, o
dziwo, zjadł wszystko. Zupa była nawet
niezła w smaku, choć trochę za słodka
jak na gust Europejczyka. Profos odebrał
puste naczynie i drzwi ponownie się
zatrzasnęły. O osiemnastej znowu się
otworzyły. Stanął w nich więzień,
ubrany w drelichowe wdzianko.
Wręczył panu Tomaszowi zeszyt w
płóciennej oprawie i kilka kartek
papieru.
Aresztant otworzył ciekawie zeszyt
i przekonał się, że zawiera katalog
więziennej biblioteki. Spis liczył około
tysiąca książek, niestety, wszystkie
dzieła były w języku portugalskim.
Jedyną pozycją w języku polskim była
zwięzła gramatyka języka portugalskiego
z rozmówkami. Wydana w Kurytybie w
1934 roku.
— Można by poczytać —
mruknął sam do siebie. — ale chyba nie
posiedzę na tyle długo, by się nauczyć
miejscowego języka...
Wreszcie, o godzinie dwudziestej,
drzwi szczęknęły raz jeszcze. Do celi
wszedł mężczyzna w garniturze i z
teczką w dłoni. Za nim strażnik wniósł
krzesło. Drzwi zatrzaśnięto.
— Carino de Luxe —
przedstawił się. — Jestem zastępcą
prokuratora generalnego prowincji
Bahia — wyjaśnił.
Więzień też się przedstawił. Usiedli
na krzesłach.
— Otrzymał pan nakaz
aresztowania? — zapytał zastępca.
— Owszem, ale szczerze
powiedziawszy, nic z niego nie
zrozumiałem — uśmiechnął się z
zażenowaniem Pan Samochodzik. —
Znajomość języków romańskich nigdy
nie była moją mocną stroną. Znam tylko
trochę francuski...
Gość poważnie kiwnął głową.
— Treść nakazu jest
standardowa — wyjaśnił. — To w
sumie bez znaczenia.
— O co jestem oskarżony?
— Lista zarzutów jest
długa jak Amazonka — uśmiechnął się
zastępca prokuratora — ale proszę się
nie przejmować. Wprawdzie nieźle pan
narozrabiał, ale postaramy się zakończyć
całą sprawę deportacją.
Pan Tomasz otarł czoło.
— Dobrze, zanim
rozpoczniemy przesłuchanie, czy ma pan
jakieś życzenia?
Aresztant zawahał się na chwilę.
— Moi współpracownicy
— powiedział.
— Zastawiliśmy na nich
pułapkę. Zostaną aresztowani, gdy tylko
wrócą z rekonesansu.
— W tym właśnie problem
— mruknął pan Tomasz. — Będziecie
czekać na nich na próżno.
— Co się stało? —
zaniepokoił się przybysz.
— Mieli wypadek. Gdy z
nimi rozmawiałem, przygotowywali się
do awaryjnego lądowania. W jakiejś
rzece.
— Oczywiście, natychmiast
zorganizujemy wyprawę ratunkowo–
pościgową. Proszę wskazać miejsce
katastrofy, a postaramy się przywieźć
ich tu całych i zdrowych.
Pan Samochodzik zawahał się.
— Chyba muszę skorzystać
z prawa do odmowy zeznań —
powiedział wreszcie.
Zastępca prokuratora wzruszył
ramionami.
— Nie chciałbym nalegać,
ale jeśli rozbili się gdzieś w dżungli, to
będą mieli poważne kłopoty, aby dotrzeć
do cywilizacji. Zwłaszcza jeśli są ranni.
— Muszę to przemyśleć —
mruknął Pan Samochodzik.
Milczeli dłuższą chwilę. Wreszcie
jako pierwszy odezwał się przybyły:
— Pan, jako szef
ekspedycji, ponosi i tak największą
odpowiedzialność...
— Dobrze, proszę mi
przynieść zdjęcia satelitarne —
powiedział pan Tomasz. — Wskażę
teren, który miał być dzisiaj badany.
Zastępca prokuratora wyjął z
kieszeni radiotelefon i wydał
dyspozycje. Po chwili przyniesiono
zdjęcia. Pan Samochodzik wskazał
obszar do sprawdzenia.
— Pozostaje mieć nadzieję,
że zostali koło wraku — mruknął
przedstawiciel wymiaru
sprawiedliwości. — Helikoptery mają
wbudowane urządzenia namiarowe.
Dość szybko go zlokalizujemy. Życzy
pan sobie być informowanym na
bieżąco?
— Gdybym mógł prosić.
— Oczywiście.
Wyjął z kieszeni dla odmiany
telefon komórkowy i dłuższą chwilę
wydawał dyspozycje po portugalsku.
— Wysyłamy w rejon
katastrofy dwa śmigłowce wojskowe —
powiedział. — Niech pan się nie
martwi, znajdziemy ich. Teraz chyba
zaczniemy wstępne przesłuchanie...
— No cóż, nie wiem
wprawdzie, co narozrabiałem, ale
jestem do dyspozycji — westchnął z
rezygnacją pan Tomasz.
Zastępca prokuratora wyjął z teczki
wycinki z „Cuiaba Tribune”.
— No, to po kolei —
uśmiechnął się. — Do prokuratora
generalnego stanu Mato Grosso wpłynął
anonim ilustrowany kawałkami
miejscowej gazety... Czy potwierdza pan
treść tych artykułów?
Pan Tomasz wzruszył ramionami.
— Są po portugalsku —
powiedział. — Nie mam zielonego
pojęcia, co tu jest napisane... Znając
pannę Juanitę sądzę, że zapisywała
wiernie to, co jej mówiłem, ale skąd
mogę wiedzieć, jakie skróty i
przeinaczenia popełniła redakcja?
Zastępca prokuratora uśmiechnął
się przyjaźnie.
— Widzę, że jest pan
naprawdę ostrożny...
— Życie mnie tego
nauczyło.
— Wobec tego jutro
dostarczę tłumaczenie na angielski, a
dziś tylko kilka pytań. Uprzedzam, że
przesłuchanie będzie nagrywane.
Dostanie pan kopię kasety. Czy życzy
pan sobie adwokata?
— W zasadzie chyba go nie
potrzebuję. Chciałbym jednak, aby
powiadomiono konsula o moim
aresztowaniu.
— Już zawiadomiliśmy,
będzie tu jutro rano. Czy życzy pan sobie
zaczekać z przesłuchaniem do jego
przybycia?
— Nie mam nic do
ukrycia... Proszę pytać.
— Dobrze. Powiem tylko
jeszcze, że w każdej chwili możemy
przerwać przesłuchanie i odłożyć je do
czasu przybycia konsula.
— Rozumiem. Proszę
pytać.
— Jest pan kierownikiem
ekspedycji, mającej na celu odszukanie
zaginionego miasta pułkownika
Fawcetta... to znaczy miasta, którego
poszukiwał pułkownik Fawcett? —
uściślił.
— Tak
— Drugie pytanie.
Ekspedycja panów badała tereny na
północ od miejsca, zwanego Portem
Martwego Konia, aż do podnóża Sierra
do Roncador?
— Tak.
— Poszukiwania
odbywano za pomocą przelotów
wynajętym helikopterem ponad badanym
obszarem?
— Tak.
— Dobrze — zastanawiał
się przez chwilę. — Czy pańscy
współpracownicy lądowali, aby badać
podejrzane miejsca?
— Z tego co wiem, mniej
więcej pięć, sześć razy lądowali celem
weryfikacji obiektów, odszukanych
wcześniej na zdjęciach satelitarnych. Jak
sądzę, zostało to dość szczegółowo
opisane w artykułach...
— Owszem — kiwnął
głową prokurator. — Zresztą są tam
fotografie. Czy może pan potwierdzić, że
były wykonywane podczas lądowań na
badanym terenie?
Pan Samochodzik zawahał się na
chwilę.
— No cóż — powiedział.
— Niestety, tego nie mogę zrobić. Nie
było mnie podczas wykonywania tych
fotografii. Sądzę, że ich autentyczność
mogą potwierdzić moi
współpracownicy: Michaił Derekowicz
Tomatow i Paweł Daniec.
— Z pewnością ich o to
zapytamy, choć na dobrą sprawę to tylko
formalność...
Zmarszczył na chwilę brwi.
Widocznie układał w myślach kolejne
pytanie. Słońce powoli zapadało za
horyzont. Cela napełniła się kojącym,
purpurowym blaskiem.
— Po zakończeniu badań w
stanie Mato Grosso przenieśli panowie
bazę ekspedycji do stanu Bahia?
— Tak — potwierdził Pan
Samochodzik.
— Rejonem panów nowych
badań było pasmo gór Chapada dos
Mangabeiras?
— Tak. Ściślej rzecz
biorąc, także lasy u ich podnóża.
— Tak w kwestii
formalnej: badania panów nadal miały
na celu odszukanie zaginionego miasta
pułkownika Fawcetta?
— Nie tylko.
Zamierzaliśmy odszukać także miasto,
wspomniane w dokumencie Raposo.
— I jeszcze jedna kwestia.
Szukali panowie także kopalni kruszcu,
należących do legendarnego Muribeki?
— Owszem. Mogę ja teraz
zadać pytanie?
— Proszę bardzo.
— O co właściwie
będziemy oskarżeni? Nie zrobiliśmy nic
złego...
— Panów nieświadomość i
otwarte potwierdzenie zarzutów będzie
tu niewątpliwie okolicznością
łagodzącą... Jak już wspominałem,
chcemy zakończyć całą sprawę
deportacją i kilkuletnim zakazem
przebywania w Brazylii. Co do
zarzutów, no cóż... Mamy tu po kolei.
Zorganizowanie ekspedycji naukowej
bez zezwolenia ministerstwa kultury.
Naruszenie przestrzeni powietrznej
rezerwatów indiańskich w dorzeczu
rzeki Xingu, w dodatku kilkakrotne...
Tym samym, bardzo kruchy rozejm, który
zawarł rząd federalny z Indianami, uległ
poważnemu zagrożeniu. Po drugie, te
wszystkie lądowania... Pańscy
współpracownicy penetrowali obszar
rezerwatu, co jest surowo zakazane.
Potyczka z Indianami przy przystani,
użycie broni palnej i świec dymnych...
Plemię Szawantów wysłało w tej
sprawie protest do samego prezydenta.
Wykonywanie fotografii na terenie
rezerwatu bez stosownego pozwolenia.
Nawiasem mówiąc, na fotografowanie
tej okolicy potrzebna jest zgoda
ministerstwa ochrony zasobów
przyrodniczych, rządowej agencji do
spraw Indian, zarządu rezerwatu i
starszyzny plemiennej...
— Sekundę — wychrypiał
Pan Samochodzik i dla uspokojenia
napił się kilka łyków wody z dzbanka.
— Nielegalne
poszukiwania archeologiczne —
zastępca prokuratora pokazał zdjęcie,
przedstawiające Pawła Dańca z
wykrywaczem metalu w ręce, wykopaną
przez niego monetę i Michaiła nad
wykopem, pokazującego do obiektywu
kawałki spalonego kauczuku —
prowadzone przez ludzi nie mających
uprawnień, i także na terenie rezerwatu.
Zresztą, nawet gdyby mieli uprawnienia,
to musieliby uzyskać zgodę ministerstwa
dziedzictwa narodowego i powinien im
towarzyszyć nasz inspektor
archeologiczny... Swoją drogą, to
Indianie żądają miliona dolarów
odszkodowania za wtargnięcie na ich
teren.
Pan Tomasz zgarbił się.
— Miliona nie dostaną, ale
pięć, sześć tysięcy z was wycisną —
uspokoił go zastępca prokuratora. —
Swoją działalność planowali panowie
kontynuować na terenie stanu Bahia... a
ściślej rzecz biorąc, badania były
prowadzone od przedwczoraj... Do tego
wszystkiego dorzucimy jeszcze analizę
map satelitarnych. U nas mogą się tym
zajmować tylko agendy rządowe. Mapy,
wykonane przez amerykańskie satelity,
zwłaszcza tak szczegółowe jak te,
których panowie używali, są u nas w
ogóle zakazane. Można by to
teoretycznie podciągnąć pod
szpiegostwo, ale przecież wiemy, że nie
są panowie szpiegami... Wreszcie,
niestety, najpoważniejszy zarzut, te
nieszczęsne kopalnie Muribeki.
— Co z tymi kopalniami?
— jęknął aresztant.
— No cóż... Prokurator
stanu Mato Grosso upierał się, że
poszukiwania kopalni można podciągnąć
pod prowadzenie nielegalnych
poszukiwań geologicznych. Wobec faktu,
że bez przerwy wyłapuje się w dżungli
bandy garimperos, szukających tam
złota, uranu i diamentów, mamy bardzo
surowe prawa, regulujące taką
działalność... Bez większej przesady
mogę powiedzieć, że to najsurowsze
prawa na świecie...
— No, to koniec — jęknął
Pan Samochodzik.
— Ależ nie — uśmiechnął
się zastępca prokuratora. —
Wyperswadowaliśmy mu, że
poszukiwania kopalni należy podciągnąć
pod nielegalne badania archeologiczne,
a nie geologiczne. Poza tym, na waszą
korzyść przemawia wykrycie tych
odwiertów w górach Rocandor. To może
być poważna okoliczność łagodząca.
Ostatecznie dzięki wam wykryto
naprawdę poważne przestępstwo...
Proszę się nie martwić. Mój szef
osobiście zadba o to, żeby skreślić
maksymalną ilość tych zarzutów. Konsul
będzie rano.
Pożegnał się i wyszedł. Pan
Samochodzik, zgnębiony, podszedł do
okna. Słońce już zaszło. Delikatnie objął
dłonią stalowy pręt kraty. Solidnie
wpuszczony w mur, ale niezbyt gruby.
Przeszedł się po celi. W podeszwie
lewego buta miał żydowski włos.
Wycięcie kraty zajęłoby mu nie więcej
niż dziesięć minut. Tylko co dalej?
Opuścić się na linie, uplecionej z
pościeli? Przymknął oczy. Od strony
bramy więzienie otaczała fosa wykuta w
skale... A z tej strony?
Wyjął z walizki lusterko. Ujął je w
dłoń i wysunął pomiędzy prętami.
Ustawił je tak, by jak w peryskopie
zobaczyć ewentualną drogę ucieczki. W
tym miejscu twierdza stała na krawędzi
urwiska. Pionowa, gładka jak stół,
granitowa skała opadała w
trzydziestometrową przepaść. U podnóża
skarpy znajdowały się jakieś budynki,
otoczone wysokim murem. Na
dziedzińcu parkowało kilka wozów, w
tym nissan patrol, którym go
przywieziono. A więc komisariat policji
albo coś podobnego. Zresztą pokonanie
takiego urwiska za pomocą liny z
prześcieradła nie wchodziło w grę.
Pan Samochodzik popatrzył na
zegarek, a potem doszedł do wniosku, że
trzeba się wyspać. Umył się szarym
mydłem i położył na pryczy. Długo nie
mógł zasnąć. Rozważał w pamięci
swoją rozmowę z zastępcą prokuratora.
Raz jeszcze powtarzał w myśli jego
pytania i swoje odpowiedzi.
— Nie popełniłem żadnego
błędu — mruknął. — Zresztą jak
mógłbym się wyprzeć, skoro to wszystko
mają opisane w artykułach?
Wyobraźnia podsunęła mu szereg
wyjść z sytuacji. Obciążyć
współpracowników, zełgać, że zdjęcia
były mistyfikacją i w rzeczywistości
robiono je w lasach wokół Cuiaby...
Uśmiechnął się zasypiając.
Po całodziennym przedzieraniu się
przez lasy byliśmy zupełnie wykończeni.
Półmrok zalegający pomiędzy drzewami
pogłębił się.
— Trzeba przygotować
sobie jakiś nocleg — powiedział
Michaił. — Hamaków, niestety, nie
mamy...
Znaleźliśmy za to skupisko
kilkudziesięciu głazów. Pośrodku
powstała sympatyczna kotlinka,
otoczona sporymi blokami nieco
zwietrzałego granitu.
— Jeśli tu rozpalimy
ognisko, kamienie się nagrzeją i nie
zmarzniemy w nocy — stwierdził
Michaił.
— Widzisz tu gdzieś suche
drewno? — zapytałem zrezygnowanym
tonem.
Nigdzie wokoło nie było ani
kawałka czegokolwiek, co nadawałoby
się do spalenia. Każdy konar, leżący na
ziemi, był mokry jak sama woda, zgniły,
zbutwiały i rozłaził się w palcach.
Przeszedłem się kawałek i kilkunastoma
ciosami maczety powaliłem spory krzak.
Z jego gałęzi, pokrytych dużymi,
skórzastymi liśćmi, zbudowaliśmy
obszerny szałas i narzuciliśmy go
moskitierą.
— Mężczyźni przygotują
dach nad głową, kobiety zajmą się
kolacją — uśmiechnęła się Juanita,
dzieląc paczkę kanapek. Zjedliśmy
połowę, resztę zostawiając na jutrzejszy
ranek.
— Jak oni nas zestrzelili?
— zastanowiłem się na głos. —
Dlaczego...
— To proste — powiedział
Michaił. — Ktoś im musiał kiedyś
nabruździć. Więc na drzewie koło
wioski umieścili strażnicę. Gdy
nadlecieliśmy, zaalarmowali swoich i ci
drapnęli do lasu, a dwaj strażnicy na
platformie otworzyli do nas ogień.
Ponieważ nie udało im się nas zestrzelić
konwencjonalną bronią, użyli kuszy, a
ściślej mówiąc balisty, machiny
oblężniczej, miotającej włócznie. Chyba
nawet mieli ich kilka, bo wystrzelili w
nas co najmniej dwie dzidy.
— Widziałem trzy.
— Każda z solidnym
ostrzem, wykonanym z resora,
obwiązane pakułami nasączonymi ropą.
Nie zdziwiłbym się, gdyby tym strącali
nisko latające awionetki. W każdym
razie nas trafili bez pudła. Pozostaje się
tylko domyślać, jak zdobyli tak wybitne
umiejętności celownicze... To wymaga
ćwiczeń. Widząc, że lecimy dalej,
wystrzelili z katapulty kilka bolas...
— Też widziałem te kule na
linach — mruknąłem.
— Idealna broń, żeby razić
helikoptery — odezwała się ze swojego
posłania Juanita. — Jeśli odpalają
kilkanaście, to któraś musi trafić.
— Katapulty —
mruknąłem. — Balisty... Ci Indianie
dysponują podejrzanie średniowieczną
techniką...
— A ja mam fotografie —
było już ciemno, ale domyśliłem się jej
uśmiechu. — Mogą być warte fortunę...
— To chyba skrzywienie
zawodowe — mruknąłem zasypiając.
ROZDZIAŁ 12
WIZYTA KONSULA •
PIRANIE NA OBIAD •
OPUSZCZONA WIEŚ •
BUDUJEMY ŁÓDKĘ •
ODWIEDZINY U
LUDOŻERCÓW •
ARESZTOWANIE

Pan Samochodzik wstał o szóstej,


umył się i ponownie zasiadł do lektury.
Przeżycia wczorajszego dnia zostawiły
na nim swoje piętno. Lewa ręka, choć
dociskał ją do blatu stolika, drżała
lekko. O ósmej rozległ się łomot
otwieranych drzwi w korytarzu. Profos
przyniósł skromne śniadanie. O
dziewiątej przyszli: zastępca
prokuratora i jeszcze jakiś mężczyzna.
— Paweł Wóycicki —
przedstawił się nowo przybyły. —
Konsul generalny Rzeczpospolitej
Polskiej w Brazylii. Poinformowano nas
o pańskim aresztowaniu.
— Jak wygląda sytuacja?
— Nienajlepiej —
westchnął konsul. — Będą panowie
musieli zapłacić słoną grzywnę. Jej
pokrycie leży poza możliwościami
naszej ambasady, chyba że panów
krewni wpłacą odpowiednią sumę na
konta MSZ w kraju...
— Rozumiem — kiwnął
głową pan Tomasz. — Co potem?
— Deportacja. I, niestety,
co najmniej pięcioletni zakaz powrotu
do Brazylii.
— Rozumiem.
— Dobrze. Nie uskarża się
pan na traktowanie?
— Nie, nawet, szczerze
mówiąc, jestem zaskoczony. Cela
wygodna, obsługa sympatyczna...
Jedzenie całkiem niezłe...
— Ze swoimi obywatelami
tak się nie patyczkują. Niech pan
podziękuje naszym specom od handlu
zagranicznego. Od czasu
wynegocjowania ostatnich umów
handlowych, Polacy są tu postrzegani
nieomal jak sojusznicy. Postaramy się,
aby był pan sądzony jak najszybciej.
— Rozumiem.
— Nie potrzebuje pan
pomocy lekarskiej lub tłumacza?
— Czuję się dobrze, z
zastępcą prokuratora dogaduję się po
angielsku...
— Dobrze. Czy potrzebuje
pan adwokata?
— Chyba nie, i tak do
wszystkiego już się przyznałem... Ale
może na czas rozprawy, na wszelki
wypadek.
— Dobrze. Przydzielimy
kogoś zaufanego. Tu jest moja
wizytówka, na każde żądanie udostępnią
panu telefon, więc pozostaniemy w
kontakcie. Poszukiwania pańskiej ekipy
ciągle trwają. Pan Carino de Luxe
zapozna pana z ich wynikami.
Pożegnał się i wyszedł.
— Sytuacja nie wygląda
najlepiej — powiedział zastępca
prokuratora. — Nasza ekipa odnalazła
helikopter. A ściślej mówiąc, wypalony
wrak, spoczywający w rzece. Nasi
komandosi zbadali go. Pasy zostały
odpięte, co wskazuje, że pasażerowie
nie doznali przy lądowaniu
poważniejszego uszczerbku, w każdym
razie wydostali się o własnych siłach.
Na brzegu znaleźliśmy trochę śladów.
Przeczesaliśmy okolicę kamerami
termowizyjnymi, ale bezskutecznie.
Wszystko wskazuje, że nie mogli
pozostać przy wraku.
— Co było przyczyną
katastrofy? — zapytał Pan Samochodzik.
— No cóż, to wydobyto z
tylnej części kadłuba — zastępca
prokuratora wyjął z torby osmalony,
stalowy grot.
— Ktoś strącił helikopter
za pomocą dzidy? — zdziwił się Pan
Samochodzik.
— Musiałby mieć łapę
kilkumetrowej długości. Przypuszczamy,
że włócznia ta została z czegoś
wyrzucona, może z jakiegoś
gigantycznego łuku. W każdym razie,
przebiła ścianę kabiny. Dziesięć
kilometrów od miejsca katastrofy
znajduje się wioska Indian. Nasz
helikopter zbliżył się do niej, niestety
musiał zawrócić, groziło mu strącenie
przez kamienne kule, wyrzucane z
katapulty.
— Coś podobnego —
mruknął Pan Samochodzik. — Czyli nie
da się wykluczyć, że moi
współpracownicy znajdują się w
niewoli...
— Lepiej dla nich, żeby to
się nie potwierdziło. Ci Indianie należą
do plemienia Axlla. To kanibale...
Szlachetna sztuka miniaturyzacji
ludzkich głów także ponoć nie jest im
obca...
Pan Samochodzik poczuł chłód na
karku.
— Podejmiemy próby
rozmów z nimi — powiedział poważnie
zastępca prokuratora. — Ojciec Pablo
de Torralba, lekarz i misjonarz, jest
przez nich tolerowany. Jeśli pańscy
przyjaciele zostali uwięzieni,
zastosujemy metodę bata i marchewki.
— Perkal i paciorki? —
mimowolnie uśmiechnął się aresztant.
— Dolary — sprostował
gość. — Banknoty o nominale l, 2, 5
dolarów. Ważne, żeby były
wcześniejszych emisji, bo tych nowych
jeszcze nie znają i nie darzą zaufaniem.
Pan Samochodzik popatrzył
zdumiony na swojego rozmówcę.
— Po co Indianom dolary
w lesie?
— Tego nie wiemy. Ale
wykazują nimi zainteresowanie,
znacznie większe niż naszą walutą.
Zapewne kupują za to coś na czarnym
rynku. Prawdopodobnie broń, lekarstwa
i artykuły luksusowe. Cóż, czasy się
zmieniają. Perkal i paciorki już nie robią
na nich takiego wrażenia, jak na
przykład piły spalinowe, używane potem
do wycinania szlachetnych gatunków
drewna... Lubią też silniki do
motorówek, te prostszych typów.
Cywilizacja wszystko zmienia... Dla
pana przyjaciół ważny jest fakt, że żywi
posiadaj ą wymierną wartość w handlu
zamiennym...
— Rozumiem — mruknął
pan Tomasz. — Kiedy ojciec de
Torralba będzie na miejscu?
— Przypuszczam, że w
ciągu dwu, trzech dni. Ale mam jeszcze
jedno pytanie. Przyjmijmy, że udało im
się wymknąć. Pan zna ich lepiej. Co
zrobią?
Pan Samochodzik zamyślił się.
— Paweł Daniec to
pragmatyk. Podąży najkrótszą drogą do
cywilizacji. Niestety, Michaił Tomatow
to zupełnie inna osobowość. Szeroka
rosyjska dusza, jak się to u nas mówi.
Niewykluczone, że nawet utrata
helikoptera nie uspokoi jego szalonego
temperamentu. Ponieważ jest jednak z
nimi dziennikarka, skierują się raczej w
stronę rzeki Sao Francisco.
— Nie zdołamy ich
odszukać — westchnął zastępca
prokuratora. — To tysiące kilometrów
kwadratowych lasu. Pozostaje mieć
nadzieję, że sami się odnajdą.
Powiadomiliśmy wszystkie szpitale.
Gdy tylko się gdzieś pojawią, będziemy
o tym wiedzieli. Obawiam się jednak o
nich. Te lasy są naprawdę
niebezpieczne... Muszę wracać do
swoich obowiązków, ale będę
informował pana na bieżąco.
Pożegnali się i wyszedł.
Obudził nas szum deszczu. Ciężkie
krople podzwrotnikowej ulewy bębniły
o dach, ułożony z liści. Szałas
zrobiliśmy jednak solidnie, prawie nie
przeciekał. Juanita też się obudziła.
Przeciągnęła się, aby rozprostować
zdrętwiałe stawy.
— Nocleg w ubraniu na
gołej ziemi — westchnęła. — To
pozwala docenić komfort twardego
łóżka zasłanego kocem i dachu nad
głową...
— Czas na śniadanie —
powiedział Michaił.
Rozdzieliliśmy resztę kanapek.
— Trzeba będzie znaleźć
coś do jedzenia — mruknąłem — a w
najgorszym wypadku upolować. Deszcz
powoli przechodzi — popatrzyłem na
korony drzew, zasłaniające niebo. —
Sądzę, że to tylko resztki kropli,
obrywające się z liści...
Zwinęliśmy mokrą moskitierę i
rozwaliliśmy szałas.
— Zrób odczyt GPS–u —
poprosiłem.
— Tu nie da rady —
wyjaśnił. — Musimy wyjść na otwartą
przestrzeń.
Napiliśmy się jeszcze kilka łyków
wody z butelki i powędrowaliśmy dalej.
Niebawem wyszliśmy na brzeg sporej
rzeki. Michaił spokojnie wystawił
zegarek w stronę nieba i wcisnął guziki.
Zapamiętał odczyt, a potem rozwinął
mapę.
— Jesteśmy tutaj —
zaznaczył punkt niedaleko tego, z
którego wyszliśmy dnia poprzedniego.
— Czyli zrobiliśmy około 30
kilometrów. To nic. Dziś przejdziemy
60... Umiesz pływać? — zwrócił się do
Juanity.
Kiwnęła głową. Uśmiechnąłem się.
Przecież wczoraj płynęła z helikoptera
na brzeg. Ruszyliśmy w wodę. Dno
okazało się dość grząskie, a sama rzeka
niosła ze sobą sporo mułu, toteż, gdy
wyszliśmy po drugiej stronie,
wyglądaliśmy jak aktorzy z kiepskiego
horroru o ludziach błota.
Pomaszerowaliśmy znowu przez las.
Tym razem teren wznosił się dość
gwałtownie. Coraz częściej pojawiały
się krzaki, przez które ciężko było się
przedzierać. Chcąc nie chcąc zaczęliśmy
używać maczet. Około południa
wyszliśmy na ścieżkę. Biegła z grubsza
w kierunku, w którym i my się
udawaliśmy.
— Niedobrze — mruknął
Michaił. — Ścieżka może oznaczać
ludzi.
Pochyliłem się nad rozmiękłą
glebą.
— Są tu wyłącznie ślady
zwierząt — powiedziałem.
— Czyli możemy iść nią
bezpiecznie — ucieszyła się
dziennikarka.
Pokręciłem głową.
— Niezupełnie. Jeśli my
nią pójdziemy, zostawimy nasze ślady...
Michaił odciął od moskitiery sześć
grubych pasków. Zrozumieliśmy się bez
słowa. Owiązaliśmy szmatami buty.
Sprawdziłem: prawie nie zostawialiśmy
śladów.
— Pozostaje mieć nadzieję,
że to wszystko, co pokazują na filmach,
jak Indianie tropią zwierzynę, to tylko
bajki rodem z Hollywood — westchnął.
Ruszyliśmy. Ścieżką musiały często
chodzić tapiry, wszędzie było bowiem
pełno odcisków ich racic. Około
południa dotarliśmy do strumyka,
płynącego w poprzek naszej trasy.
Wypłukaliśmy starannie ubrania i
umyliśmy się, starając się usilnie
przywrócić sobie wygląd ludzi
cywilizowanych. Juanita poszła za gęstą
kępę drzew, by wypluskać się w wodzie
i wypłukać ubranie. Kończyłem właśnie
płukać skarpetki, gdy coś
nieoczekiwanie ucapiło mnie za palec.
Krzyknąłem i strzepnąłem ręką.
— Brawo — powiedział
Michaił. — Obiad.
Na brzegu trzepotała się niewielka
rybka. Palec krwawił.
— Pociśnij, aby krew
wypłukała wszystkie paskudztwa z rany
— poradził.
— Przepłuczę w wodzie —
powiedziałem.
— Piranie, Pawle. A
myślisz, że co chciało cię przed chwilą
pozbawić palca? Musiałeś mieć tam
rankę, one praktycznie nie zaczepiają,
jeśli coś jest żywe, a nie ranne...
— Faktycznie, zadarła mi
się skórka koło paznokcia.
Michaił cięciem maczety odrąbał
rybie głowę, następnie wyjął z kieszeni
kawałek sznurka i przebiwszy zewłok,
wrzucił go na chwilę do wody.
Zakotłowało się. Żywe ryby rzuciły się
na truchło towarzyszki.
Michaił szarpnął i po chwili na
brzegu leżał kłąb kilkunastu ryb.
— Sprytna metoda
pomnażania zdobyczy — pochwaliłem
go.
Wypatroszyliśmy ryby. Na brzegu
leżało sporo kawałków gałęzi,
przyniesionych przez wodę. Były prawie
suche i od biedy dały się zapalić. Nim
Juanita wróciła z kąpieli, dwanaście
rybek wędziło się w dymie, a Michaił
oprawiał kolejne.
— Zadbaliśmy o obiad —
powiedział, a ona obdarzyła go
uśmiechem.
Ryby okazały się wyjątkowo
obrzydliwe w smaku. Cuchnęły jakby
padliną, jedliśmy je z przykrością, ale
przynajmniej nie były trujące, w
przeciwieństwie do wielu gatunków,
pływających w tych rzekach. Resztę
upieczonych zawinęliśmy w liście na
kolację i jutrzejsze śniadanie. Ryb było
zbyt mało, aby nasycić głód, ale za to
skutecznie odebrały nam apetyt.
Ruszyliśmy naprzód. Ścieżka niebawem
skończyła się na skraju rozległego,
podmokłego lasu. Musieliśmy obejść go
bokiem, nadrabiając kilka kilometrów.
Wczesnym wieczorem usłyszeliśmy
warkot helikoptera. Usiłowaliśmy
znaleźć otwartą przestrzeń, aby dać mu
znać, gdzie jesteśmy, ale po chwili
ucichł.
— Może to i lepiej —
mruknęła Juanita. — Nie wiadomo kto
to, a w tych lasach można spotkać
paskudnych ludzi...
Jeszcze godzina wędrówki...
Poszycie zgęstniało i po kilku minutach
stanęliśmy na skraju rozległej polany.
Przed nami rozciągała się indiańska
wioska. Przypadliśmy momentalnie do
ziemi. Ukryci za kępami traw
obserwowaliśmy zabudowania.
— Jest opuszczona —
szepnęła Juanita. — Ani śladu ludzi.
Faktycznie, teraz dopiero
zauważyłem, że dachy okrągłych chat
pozapadały się i porosła je trawa.
Weszliśmy ostrożnie pomiędzy domy.
Ludzie musieli się wyprowadzić stąd
przed kilku laty. Młode drzewka dumnie
strzelały z klepiska. Wieś leżała nad
rzeką. Podczas którejś pory deszczowej
wystąpiła ona z koryta i podmyła wiele
domów.
— Tak czy inaczej, mamy
niezły nocleg — mruknął Michaił.
Wybraliśmy najlepszą chatę. Były
w niej nawet dziurawe, nylonowe
hamaki, zbyt zniszczone, aby Indianom
opłacało się je zabierać ze sobą. W
ogródkach rosło sporo dzikiej
kukurydzy. Nazbieraliśmy jej cały
worek. Michaił oglądał w skupieniu
mapę, a potem sprawdził naszą pozycję
za pomocą GPS–u.
— Nie jest źle — mruknął.
— To jedna z rzek, które wpadają do
tego cieku — wskazał palcem. — A on z
kolei wpada do rzeki Sao Francisco.
— Sądzisz, że zamiast
podróżować na przełaj, opłaca się iść
brzegiem rzeki? — zapytałem. — To
bardzo wydłuży drogę.
— Nie iść — uśmiechnął
się. — Popłynąć. Zbudujemy tratwę albo
łódkę dłubankę...
— To brzmi niegłupio —
zauważyła Juanita.
Znalazła gdzieś dziurawy garnek i
zalepiwszy otwór gliną, gotowała w nim
kukurydzę na kolację.
— Z masłem i solą smakuje
lepiej — westchnąłem. — Ale trzeba się
cieszyć z tego, co mamy.
Poszedłem na brzeg rzeki. Jej woda
była mętna, niosła konary drzew. Po
drugiej stronie, na słońcu, wygrzewały
się krokodyle. W wodzie z pewnością
czatowały piranie...
— Zachciało mi się
przygód — mruknąłem. — A tam pewnie
Pan Samochodzik umiera z niepokoju...
Ktoś stanął za moimi plecami.
Michaił.
— No to co, Pawle,
budujemy łódkę?
— Czemu nie — odparłem.
— Tylko jak?
— W Kanadzie, gdy
mieszkałem u Indian, widziałem, jak
robili łódki z kory — powiedział
poważnie.
— Ja też się tak bawiłem,
jak byłem mały.
Uśmiechnął się lekko.
— Niezupełnie to miałem
na myśli — wyjaśnił. — Będziemy
musieli ściąć to drzewo — klepnął
najbliższe.
— Ma z metr średnicy —
mruknąłem. — Maczetami będziemy
rąbali je bardzo długo.
— Przykro mi. Indianie
zabrali ze sobą piły i siekiery.
— A w jakim celu chcesz
je powalić?
— Zdejmiemy z niego korę.
Zrobimy lekki stelaż z kijków i
naciągniemy ją na to. Na obu końcach
złożymy do kupy i zesznurujemy...
— Jak eskimoski kajak
pokryty skórą wieloryba?
— Właśnie. Z pewnością
widziałeś, będąc w wojsku, łódki
desantowe z brezentu, rozpinanego na
czymś takim.
— A czym uszczelnimy?
— Juanita znalazła pół
beczki smoły. Na wypadek, gdyby
Indianie kiedyś mieli tu wrócić,
zostawię im kilka banknotów w słoiku...
— Chyba że tak —
uśmiechnąłem się. — Tylko czy kora
będzie wystarczająco elastyczna?
— Na to wygląda — naciął
ją lekko maczetą przy samej ziemi.
Była gruba, dość miękka i łatwo
odchodziła od drewna. Drewno też
okazało się miękkie.
— Chyba jednak zetniemy
— powiedziałem.
Zabraliśmy się z zapałem do
rąbania. Waliliśmy maczetami aż do
zmroku.
Przyjemnie było spać w hamaku, z
pełnym żołądkiem. Mniej przyjemne
okazały się nietoperze–wampiry.
Moskitierę mieliśmy tylko jedną i pod
nią spała Juanita, a ja z Michaiłem
musieliśmy całą noc toczyć z nimi ciężką
walkę. Ukąsiły nas kilka razy, mogliśmy
tylko mieć nadzieję, że nie są wściekłe.
— Zdezynfekuj —
przyjaciel podał mi piersiówkę, gdy po
odparciu kolejnego ataku z nadzieją
patrzyliśmy na jaśniejące niebo. Polałem
miejsca pokąsania i oddałem mu
butelkę. Pociągnął maleńki łyczek i też
starannie przepłukał swoje rany.
— Śliwowica koszerna,
sześćdziesiąt procent mocy — westchnął
z żalem. — Ważne, że dobrze wypali
jad...
Ach, ta naiwna wiara, że wódka
leczy wszystkie choroby... Poszliśmy
nad rzekę i w cztery godziny
powaliliśmy drzewo. Następnie
ostrożnie nacięliśmy głęboko korę
wokoło pnia i wzdłuż. Zaczęliśmy
delikatnie odginać, podcinając ją
umiejętnie maczetami. Robota była
nieprawdopodobnie trudna, zwłaszcza
na początku. Wstała Juanita i ugotowała
nam kukurydzy na śniadanie. Wreszcie
koło południa cała kora została
oddzielona i wyciągnięta spod pnia.
Teraz zabraliśmy się do sczepiania obu
końców. Nawierciliśmy nożem dziurki
w korze i przewlekliśmy linkę, sznurując
oba końce. Najłatwiej poszło nam z
wręgami. Michaił odkrył na brzegu rzeki
drzewo, którego korzenie rosły w
postaci powyginanych łuków.
Wystarczyło powycinać odpowiednie.
Wreszcie wieczorem łódka była gotowa.
Wzmocniliśmy jeszcze szkielet,
przywiązując do żebrowania długie,
proste kije, nasmarowaliśmy końce
smołą i zabraliśmy jej sobie trochę w
dziurawym garnku, aby mieć czym łatać
ewentualne pęknięcia.
— No, no — powiedziała
nasza przyjaciółka, patrząc na gotową
łódkę. Zrobiła kilka fotografii. — To
dopiero będzie artykuł — powiedziała.
— Dzielni podróżnicy cudem uszli z rąk
Indian ludożerców i w dzikiej dżungli
budują czółno...
Tej nocy spaliśmy cały czas przy
ognisku, czekając na atak nietoperzy–
wampirów, ale widocznie bały się
ognia. Rankiem opuszczaliśmy nieco
nadpaloną chatę wyspani i zadowoleni.
Łódka w nocy trochę się zdeformowała,
ale na szczęście nie rozpadła na
kawałki. Spuściliśmy ją ostrożnie na
wodę, umieściliśmy w środku nasze
graty i trochę kukurydzy. Zepchnęliśmy
naszą łódź na głębszą wodę i,
odpychając się drągami, ruszyliśmy w
nieznane. Nurt był leniwy, ale
posuwaliśmy się dość szybko i, co
najważniejsze, prawie bez wysiłku.
Juanita zrobiła nam kilka zdjęć w
heroicznych pozach.
— Aby tylko nad rzekę —
powiedziała. — Skontaktujemy się z
panem Tomaszem. Konferencję prasową
zrobimy w zaginionym mieście. Wstępne
badania archeologiczne potrwają ze trzy
lata... I jeszcze trzeba będzie zrobić
badania genetyczne tego biedaka. Może
natrafiliśmy jednak na ślad Fawcetta?
— To była udana wyprawa
— powiedział Michaił. — I na pewno
nie żałuję, że przybyłem do Brazylii.
Spojrzał na nią wymownie...
Zarumieniła się, co przy jej cerze było
słabo widoczne. Przemknęliśmy pod
jaguarem, leżącym na gałęzi rosnącej
nad nurtem. Odprowadził nas
spojrzeniem, a małe uszka czujnie
zastrzygły. Ilekroć ocieraliśmy się o
jakieś zatopione przedmioty, patrzyłem z
niepokojem na dno. Na szczęście kora
była twarda i elastyczna. Rzeka
chwilami płynęła pomiędzy brzegami
porośniętymi kwieciem, to znów
wpływała w gęste, mroczne lasy, a
splątane gałęzie tworzyły jakby
baldachim nad naszymi głowami. Bez
przerwy coś nas gryzło, ale przestaliśmy
zwracać na to uwagę. Cała nasza trójka
była opuchnięta na twarzach, ręce
pokrywały nam bąble, ale mimo to
czułem się zadowolony, prawie
szczęśliwy. Dłonie krzepko dzierżyły
kij, mięśnie grały pod skórą. Nozdrza
łowiły nieznane zapachy. Przyjemnie
było siedzieć w chybotliwej łodzi,
zbudowanej własnymi rękoma, w
towarzystwie przyjaciół.
— Aż mam ochotę coś
zaśpiewać — westchnąłem.
— To był mój pomysł —
zaprotestował Michaił i wykorzystując,
że znowu wpłynęliśmy w gęsty cień,
zaśpiewał „Podmoskiewskie wieczory”.
Wrażenie było nieziemskie.
Dżungla, liany, krokodyle na brzegu,
stadko pekari, baraszkujące w błocie, i
twardy, melodyjny głos, śpiewający po
rosyjsku o wiśniowych sadach.
Po nocy przespanej w łódce,
zacumowanej pośrodku rzeki, czułem się
nieco obolały. Ubrania zawilgły nam i
chyba nie było szans, żeby mogły w
najbliższym czasie wyschnąć. Mimo
moskitiery, którą nakryliśmy łódź,
byliśmy strasznie pokłuci przez komary.
Twarze nam zapuchły, Michaił miał
lekką gorączkę i powiększone węzły
chłonne. Prawdopodobnie jego organizm
źle tolerował jad owadów.
— Znowu mamy dzień —
mruknął, patrząc na GPS.
— Ile jeszcze przed nami?
— rozłożyłem mapę.
— Jesteśmy mniej więcej
tutaj — wskazał palcem. — Czyli
zostało nam może jeszcze 160
kilometrów z nurtem rzeki i dotrzemy do
Rio de Sao Francisco. Czyli
powinniśmy być na granicy cywilizacji
za jakieś trzy, może cztery dni.
Zjedliśmy na śniadanie po dwie
kukurydze i ruszyliśmy. Rzeka była dość
paskudna, usiana głazami, pod
powierzchnią wody pływały zatopione
kłody. Na brzegach leżały krokodyle.
Gdy przepływaliśmy obok, niekiedy
odprowadzały nas ospałym spojrzeniem.
Kilkakrotnie widzieliśmy anakondy,
sunące przez błota.
To stało się nagle. Od godziny
płynęliśmy całkiem dobrym ciekiem
wodnym. Rzeka była teraz dość szeroka,
choć płytka i kilka razy musieliśmy
spychać łódkę z mielizn.
Nieoczekiwanie, mijając zakręt,
zobaczyliśmy rozłożoną po obu stronach
rozległą, indiańską wioskę.
— Cholera — zaklął
Michaił.
Złapałem za drąg, aby zawrócić
łódź, ale już było za późno. Zobaczyli
nas.
— Spokojnie —
powiedziałem. — Po prostu sobie
płyniemy. Nie zaczepiamy ich, to i oni
nie powinni...
— Akurat — mruknęła
Juanita.
Od brzegu odbijało właśnie kilka
łódek dłubanek, wypełnionych
Indianami. Wszyscy byli uzbrojeni,
część miała łuki, inni dmuchawki, a
jeden, ubrany w dżinsową koszulę,
dzierżył krzepko niedużą kuszę, na oko
sądząc siedemnastowieczną. Cztery
pirogi natychmiast przecięły nam drogę,
dwie ubezpieczały tyły.
— Witajcie, podróżnicy —
odezwał się po angielsku człowiek z
kuszą. Jak się domyślałem, był to wódz
tej małej społeczności. — Zapraszam do
naszej wioski.
Michaił zawahał się na ułamek
sekundy. Mężczyzna uśmiechnął się
olśniewająco. Jeden ząb miał złoty.
— Nalegam — powiedział.
Indianie na pirogach mocniej
napięli łuki.
— Poddajemy się —
powiedział nasz przyjaciel.
— To świetnie. Zapraszam
w gościnę.
Dobiliśmy do brzegu. Wódz
otaksował nas wzrokiem.
— Pani pozwoli naboje —
powiedział do Juanity.
— Co? — zdziwiła się.
— Naboje z pistoletu.
Jesteśmy pokojowo nastawieni, nie
chcemy strzelaniny... Poza tym moi
ludzie będą spokojniejsi, jeśli nie
będziecie uzbrojeni.
Wyjęła magazynek i podała mu.
Zastanawiałem się przez chwilę, czy
został jej jeden nabój w komorze, czy
też nie. Wódz uśmiechnął się.
— No, to zapraszam na
obiad — gestem wskazał drogę.
Indianie, którzy dotąd otaczali nas
kręgiem, powoli rozeszli się do swoich
zajęć. Ruszyliśmy przez wioskę.
Dzieciaki bawiły się w błocie. Starsi
chłopcy kuli coś w prowizorycznej
kuźni. Spod młotów strzelały w niebo
iskry.
— Macie tu, jak widzę,
zaczątki przemysłu — zauważyłem.
Wódz uśmiechnął się.
— Owszem, staramy się
być samowystarczalni...
Juanita nieoczekiwanie stanęła jak
wryta. Nie spodziewałem się tego i
wpadłem na nią. Spojrzałem nad jej
ramieniem. Pośrodku wioski sterczało
kilka zaostrzonych pali. Na każdy
nadziano ludzką czaszkę. Przy stosiku
węgli poniewierały się inne kości.
Poczułem, jak miękną mi kolana. Wódz
zapraszał na obiad? Czy przypadkiem
nie przewidział dla nas zaszczytnej roli
głównego dania?
— Garimperos —
wyjaśnił, widząc nasze zaskoczenie. —
Wtargnęli na nasz teren i ponieśli
konsekwencje. Zachciało im się złota...
— Wyście ich... —
wykrztusił Michaił.
— Och, oczywiście.
Jesteśmy ludożercami — wódz
uśmiechnął się.
Teraz widok jego lśniących zębów
przyprawił mnie o dreszcz grozy.
— Ale my tylko rytualnie,
raz na jakiś czas, żeby zachowywać
tradycje przodków. Żadnych fotografii
— ostrzegł Juanitę. — Wiem, że to by
ładnie wyglądało w gazetach, ale po co
nam problemy?
Zaprosił nas gestem do obszernej
chaty.
— Rozgośćcie się —
zachęcił. — Wrócę za kilka minut. Jeśli
chcecie się umyć, tam jest woda —
wskazał plastykowe wiadro i miednicę.
— Są też ręczniki...
Wyszedł, zostawiając uchylone
drzwi.
— Nie podoba mi się to —
mruknął Michaił.
— Nie chciał, żeby zdjęcia
znalazły się w gazecie — powiedziałem.
— To znaczy, że wie, iż
jesteś dziennikarką — uśmiechnąłem się
do Juanity. — I jednocześnie znaczy, że
wyjdziemy stąd żywi.
— Wyciągasz zbyt daleko
idące wnioski — odparł Michaił. — Na
razie trzeba się zorientować, co z nami
zamierzają zrobić.
— Nie liczyłbym na to, że
nakarmią i pozwolą odpłynąć —
westchnąłem. — Ale kto wie... Może
dało by się ich przekupić?
Zaproponujemy im jakieś nasze rzeczy...
— Jak zechcą, to sami
zabiorą. Indianie są mili tylko w
książkach Karola Maya. A tu jest twarda
rzeczywistość...
— Jak do tej pory
zachowują się kulturalnie —
zaprotestowała Juanita.
Umyliśmy się. Jak się okazało,
mieli tu nawet mydło. Wrócił wódz.
Uśmiechał się ciągle.
— No, to dyspozycje w
sprawie obiadu wydane — powiedział.
— Przydałby się wam jakiś środek
przeciw ukąszeniom, ale niestety
skończył nam się zapas amoniaku, a
wyślemy ludzi po zakupy nie wcześniej,
niż za pół roku... Na razie mamy za mało
towaru...
— Handlujecie z białymi
ludźmi — uśmiechnąłem się.
— Owszem.
Wódz otworzył sporą, stalową
skrzynię i wyciągnął z niej coś. Juanita
rzuciła się do drzwi i usłyszałem, jak
gwałtownie wymiotuje. Mnie przykuło
do miejsca.
— Robi wrażenie, co? — z
dłoni wodza zwisała, trzymana za włosy,
zminiaturyzowana ludzka głowa.
Inne wypełniały skrzynię prawie do
połowy. Musiało ich być kilkadziesiąt.
Czytałem o tym kiedyś w książkach
podróżniczych. Indianie w ten sposób
preparują głowy pokonanych wrogów.
Z odciętej głowy trzeba wyłamać
kości czaszki, ostrożnie, aby nie
uszkodzić skóry. Następnie gotuje się ją
w wywarze specjalnych roślin i praży w
gorącym piasku. Zabieg ten trwa kilka
dni. Skóra kurczy się, jednak zachowuje
z grubsza rysy zabitego...
— Rany boskie —
wyszeptał Michaił po rosyjsku.
— Robimy je sami, z
miejscowych surowców — wyjaśnił
wódz.
W jego głosie słychać było
zawodową dumę. Poczułem, że zaraz
zemdleję. Nie dość, że ludożercy, to
jeszcze łowcy głów!
— Myślałem, że to od
dawna...
— Zakazane? — Indianin
uśmiechnął się. — No cóż, biali ludzie
w tych lasach mają pewne problemy z
egzekwowaniem swoich praw. Ale nie
przejmujcie się. To nie ludzkie.
Nauczyliśmy się podrabiać je z głów
małp kapucynek.
Juanita usłyszała go chyba, bo
wróciła. Ciągle była bardzo blada.
— Największy problem
mamy z wczepianiem włosów —
wyjaśnił. — Trzeba zgolić starannie
małpią sierść i na to miejsce
powszywać ludzkie. Ludzi mam pod
dostatkiem, no i czasem bawię się we
fryzjera — wyjął ze skrzyni maszynkę
do strzyżenia owiec, model sprzed lat.
— Wszywacie? — nie
zrozumiał Michaił.
— Bierzemy po dwa, trzy
włosy, przewlekamy przez uszko igły i
wciągamy przez skórę — wyjaśnił wódz
ochoczo. — Oczywiście odpowiednio
gęsto, tak żeby wyglądało na naturalne...
Zachodni turyści myślą, że to
prawdziwe. Płacą setki dolarów za
sztukę. Dzięki temu możemy tu żyć na
względnie cywilizowanym poziomie —
wskazał kilka kałasznikowów,
zawieszonych u powały.
— Sprzedam wam pomysł
racjonalizatorski — powiedziałem.
Wódz popatrzył na mnie z
zainteresowaniem.
— Jaki pomysł?
— Wiem, jak moglibyście
podwoić zyski — uśmiechnąłem się.
— Brzmi interesująco —
uśmiechnął się. — A co za to chcecie?
— Na przykład prawo
opuszczenia waszej gościnnej ziemi —
zaproponowałem.
Roześmiał się.
— Wy myśleliście, że was
zjemy? Nie, nie... Mamy tu radiostację,
były komunikaty, że zaginęliście gdzieś
na tym terenie. Nie sądziłem, że
wpadniecie w gości akurat do mnie, ale
skoro tak się stało, nadałem informację
do zarządu parku narodowego. Już leci
po was helikopter. Będzie za dwie
godziny. Zjemy coś i do zobaczenia.
Poczułem gwałtowną ulgę.
— A jaki to był pomysł? —
zapytał wódz.
— Zapewne za takie,
udające głowy białych ludzi,
moglibyście wziąć znacznie wyższą cenę
— zasugerowałem.
— O, tak — rozmarzył się
wódz. — Dadzą dużo więcej...
— To bardzo łatwo da się
zrobić — powiedziałem. —
Perhydrolem.
— Czym? — zdziwił się.
— Stężoną wodą utlenioną
— wyjaśniłem. — Namoczycie w niej
włosy i zjaśnieją. Będziecie mogli
zrobić nawet blond. Macie tu
elektryczność?
— Mamy — kiwnął głową.
— Z baterii słonecznych.
„To mają być dzicy Indianie?” —
pomyślałem.
— Kupcie lokówkę —
podsunąłem kolejny pomysł. — Zrobicie
piękne blond loki... Perhydrol pozwoli
też nieco rozjaśnić skórę, będzie
wyglądała jak białego człowieka.
Możecie też zrobić rude włosy.
— Jak? — wódz otworzył
szeroko oczy.
— Wystarczy zwykłe
czarne włosy namoczyć w amoniaku lub
roztworze nadmanganianu potasu.
— Muszę to zapisać! —
zawołał wódz i wybiegł z chaty.
— To się nazywa misja
cywilizacyjna białego człowieka! —
powiedział Michaił.
Uśmiechnąłem się skromnie.
— Należy siać ziarna
postępu — powiedziałem z dumą.
Dziennikarka popukała się w czoło.
Chyba na wodzu moje słowa wywarły
większe wrażenie. Weszło kilku Indian.
Postawili pośrodku klepiska stół i
nakryli go lnianym obrusem. Zaraz też
pojawiły się krzesła, najwyraźniej
przywiezione z miasta, i nakrycia z
porcelany. Wódz wrócił ubrany w
marynarkę. Na nogach miał włoskie
półbuty i oślepiająco białe skarpetki.
Ale spodni nie założył, a marynarkę
naciągnął na gołe ciało. Ciekawe, czy
ubranie kupił w mieście, czy też zdobył
na poszukiwaczach złota? Zaraz też
dwie Indianki nałożyły nam na talerze
solidne porcje mięsa i kartofli. Na
szczęście bez trudu zorientowaliśmy się,
że to pekari. Zjedliśmy ze smakiem. Po
obiedzie zaproponował nam
przechadzkę po wsi.
Przystaliśmy na jego propozycję.
Ostatecznie nieczęsto zdarza się
zwiedzać wioskę prawdziwych Indian. I
to jeszcze tętniącą życiem. Nad rzeką
kilku mieszkańców lepiło z gliny garnki.
Były dość krzywe. Zdobili je jakimiś
geometrycznymi szlaczkami.
— Dziwne — mruknąłem.
— Co dziwne? —
zainteresował się wódz.
— Nie możecie używać
koła garncarskiego?
— Och, nie trzeba —
uśmiechnął się.
— Widziałem tu w chatach
aluminiowe garnki — zagadnął Michaił.
— Po co wam jeszcze gliniane? Do
celów rytualnych czy może
podtrzymujecie tradycję?
— Ach nie. To na handel,
dla turystów. Sprzedajemy je w Rio.
Kobiety tkały maty, te chyba na własny
użytek. Wódz poprowadził nas do sporej
chaty na obrzeżu wioski. Wokoło na
drzewach wisiały dziesiątki metrów
żelaznego drutu, nieco pordzewiałego.
Na dachu sterczała antena satelitarna.
Weszliśmy.
— Nasze centrum łączności
ze światem — wskazał z dumą
radiostację wielką jak szafa i
wyprodukowaną przed co najmniej
czterdziestu laty. Obok stał jeszcze
kolorowy telewizor przestarzałego typu.
— Oglądamy co wieczór
programy — powiedział. — Trzeba
doskonalić znajomość rządowego
języka, no i języków obcych —
uśmiechnął się z dumą. — Indianie
muszą dobrze rozumieć, co mówią biali
ludzie, dzięki czemu nie dają się
wykiwać.
„A nawet mogą wykiwać białych”
— pomyślałem.
— Mamy też kaplicę
chrześcijańską, ale to tylko tak dla
mydlenia oczu misjonarzom —
uśmiechnął się.
Pokazał nam jeszcze jeden budynek,
tym razem wzniesiony z desek, na planie
prostokąta. Weszliśmy do środka.
Pochyłe ławki, pomalowane farbą o
wściekle zielonym kolorze, czarna
tablica, pudełko z długopisami i spory
stosik zeszytów. Tu też stał telewizor.
— Macie tu, jak widzę,
nawet szkołę — mruknąłem. — Czy to
też tylko atrapa do mydlenia oczu?
Natychmiast pożałowałem swojej
dociekliwości, ale on tylko się
uśmiechnął.
— Prawdziwa szkoła —
wyjaśnił. — Niestety, nauczyciel uciekł
w zeszłym roku. Wleźli nam ci
garimperos. Próbowaliśmy ich pogonić.
Nie dało się. No, to była bitwa i uczta
— uśmiechnął się na wspomnienie.
Dreszcze przebiegły mi po plecach. —
Staraliśmy się załatwić to dyskretnie,
ale nauczyciel zauważył...
Powiedzieliśmy mu oczywiście, że uczta
to rytuał tylko dla członków plemienia.
Kulturalny człowiek, obiecał, że nie
będzie podglądał... Ale jeden z moich
wypił trochę za dużo i poszedł zaprosić
go na imprezę... Nauczyciel przyszedł
akurat wtedy, gdy ich porcjowaliśmy po
upieczeniu. Zrobił strasznie głupią minę
i z dziesięć minut stał nieruchomo
patrząc, jak się pożywiamy. Wyraźnie
nie mógł uwierzyć. A potem wskoczył
do motorówki i tyle go widzieliśmy —
westchnął. — Ale wiosną wyślemy
naszych ludzi na handel, będą pieniądze,
to może jakiegoś się zatrudni. Zarząd
parku narodowego obiecał nam w tym
pomóc...
Przeszliśmy do kuźni. Obejrzałem
sobie dokładnie, jak Indianie pracują.
Gruby, żelazny płaskownik rozgrzewali
w palenisku do czerwoności i na gorąco
obcinali naddatki przecinakami. Potem
ponownie rozgrzewali i kuli, nadając mu
odpowiedni kształt. Na koniec
rozgrzewali po raz trzeci i hartowali
poprzez zanurzenie w misce z wodą.
— Mamy broń palną —
wyjaśnił wódz. — Ale ciągle jeszcze
młodzież przyuczamy do strzelania z
łuku. Z amunicją bywa różnie. A strzały
sami możemy robić... Jeszcze coś wam
pokażę.
W kolejnej szopie stał potężny
metalowy kocioł z dokręcaną pokrywą.
Wybiegała z niego metalowa rurka
zaopatrzona w termometr. Rurka znikała
w stojącej na stelażu beczce z wodą.
Zajrzałem do środka. Była zwinięta w
spiralę. Jej koniec wystawał z dna. Tu
doczepiono do niego kawałek
gumowego węża, prowadzący do
starego blaszanego kanistra. Na ścianie
starannie przypięty pinezkami wisiał
wykres krzywej zootropowej. Obok ktoś
wyrył na pamiątkę datę i litery: „J.W.”
— Sami robimy wódkę z
kukurydzy — pochwalił się wódz. —
Nauczył nas jeden staruszek, biały
człowiek, zaplątał się tu którejś
wiosny... Trzymamy ją potem w
szklanych słojach z dębowymi polanami.
Po kilku latach nabiera smaku, jakby
była prosto ze sklepu...
— Bimbrownia... —
mruknął Michaił. — I jak fachowo
urządzona...
W powietrzu rozległ się ponury
huk. Wyszliśmy przed szopę. Na pustym
placu nad rzeką powoli podchodził do
lądowania potężny śmigłowiec.
Wreszcie osiadł na klepisku. Drzwi
otworzyły się i wysiedli z niego dwaj
mężczyźni w mundurach. Wódz ruszył na
ich spotkanie i serdecznie uścisnął im
dłonie. Zamienili kilka słów. My też
podeszliśmy.
— A więc są nasze ptaszki
— uśmiechnął się wyższy. — Paweł
Daniec, Michaił Tomatow i panna
Juanita Saintchristian...
— Tak, to my — kiwnąłem
głową. — A więc wreszcie ratunek...
Trzy dni przedzieramy się przez lasy.
— Mieliście dużo
szczęścia, że trafiliście na osadę, gdzie
jest radio — powiedział niższy. — A na
razie jesteście wszyscy aresztowani.
— Za co? — wyrwało mi
się.
— Listę zarzutów
przedstawi wam zastępca prokuratora
— powiedział wyższy. — Ale trochę
tego jest. Wasz szef też już siedzi. No to
co, pożegnajcie się i pakujcie do naszej
maszyny. Chyba że wolicie zostać u tych
miłych ludzi? Ale muszę was ostrzec, że
oni od czasu do czasu jadają swoich
wrogów...
— Lecimy — powiedział
Michaił. — Oczywiście, że lecimy...
Uścisnęliśmy dłoń wodza i
pożegnaliśmy się. Pilot wypakował
paczkę gazet i jeszcze jakieś pudełka,
widać nasz gospodarz przy okazji
powiadamiania o naszym losie złożył
jakieś zamówienie. Wsiedliśmy i
helikopter wystartował.
Usiedliśmy wygodnie w części
przeznaczonej dla pasażerów. Wyższy
mężczyzna siadł za sterami, niższy na
siedzeniu drugiego pilota. Wystartowali
i wznieśli się na sporą wysokość, zanim
zawrócili na wschód. W stronę
cywilizacji.
— Całkiem mili byli ci
ludożercy — westchnąłem.
— Może bali się, że w
razie gdyby nas zjedli, będą mieli
problemy — mruknął Michaił. —
Nieważne. Bardziej mnie martwi to
idiotyczne aresztowanie. Co tu jest
napisane? — podał nakaz Juanicie.
Zaczęła czytać i tłumaczyć nam na
angielski. Milczeliśmy coraz bardziej
wstrząśnięci.
— O rany — westchnął
wreszcie Michaił. — Trzeba było się
zaznajomić z przepisami przed tą
cholerną wyprawą...
— Dowalą nam taką
grzywnę, że nie wypłacimy się do końca
życia — mruknąłem.
— O nie — zaprotestował.
— To ja was tu przywlokłem, więc ja
pokryję koszta.
— Nie zapominaj, że
jeszcze trzeba będzie zapłacić za
zestrzelony helikopter — westchnąłem.
— Był ubezpieczony —
uspokoił mnie.
Popatrzył na dziennikarkę. Ona też
spojrzała na niego. Wyglądała na
przestraszoną.
— Postaram się coś
wymyślić, żeby cię z tego wyplątać —
pocieszył ją. — Zawiniłem.
A potem wyjął z kieszeni telefon
komórkowy i wystukał długi numer.
Rozmawiał dłuższą chwilę po szwedzku
z jakimś Svenem. Wreszcie wyłączył
urządzenie.
— No, to jeden problem z
głowy — mruknął.
Uśmiechnął się do Juanity, aby
dodać jej otuchy. Uścisnęła jego rękę.
Gesty czasem potrafią po wiedzieć
więcej niż słowa. Spojrzałem przez
okno. Pod nami przesuwał się dziki,
pierwotny las. Las, który omal nie stał
się naszym grobem.
Siedzieliśmy we czwórkę w celi
Pana Samochodzika. Zastępca
prokuratora przechadzał się powoli.
Zachodzące słońce nadawało jego
skórze odcień brązu.
— Proponuję układ —
powiedziałem. — Wskażemy miejsce, w
którym znajduje się miasto „Z”,
zaginione miasto pułkownika Fawcetta.
W zamian chcemy bezpiecznie opuścić
Brazylię.
Pan Carino de Luxe zatrzymał się
na chwilę. Patrzył przez okno.
— Kusząca propozycja —
odezwał się wreszcie. — Obawiam się
jednak, że bez większej wartości.
Umilkłem zaskoczony.
— Będziecie mieli atrakcję
turystyczną na miarę Machu Picchu —
kusił Michaił. — Możliwość
przeprowadzenia fascynujących badań
wykopaliskowych... Fakt, że
przynajmniej przez jakiś czas
przebywali tam biali ludzie rzuci nowe
światło na historię nowożytną Brazylii.
Zastępca prokuratora zmęczonym
ruchem zdjął okulary. Odwrócił się w
naszą stronę. Otworzył swoją teczkę i
rzucił na stół garść czarno–białych
fotografii...
— To znaleźliście?
Przeglądaliśmy zdjęcia w
milczeniu. Nie ulegało wątpliwości.
Wykonano je w „naszym” mieście, a
przedtem specjalnie wykarczowano
sporą część chaszczy. Wszędzie na
fotografiach było widać archeologów.
Chodzili z taśmami mierniczymi wzdłuż
murów, coś obliczali, zakładali wykopy
sondażowe... Sądząc po ubiorach,
zdjęcia zrobiono w latach trzydziestych
XX stulecia.
— Co to jest? — zdumiał
się Michaił. — Chce pan powiedzieć, że
ktoś już odkrył i badał miasto Fawcetta?
— Fawcett wpadł w
pułapkę — uśmiechnął się smutno nasz
rozmówca. — Około 1800 roku jedna z
banderii znalazła w pobliskich górach
złoża malachitu. Zbudowali sobie
fortecę. Nazwali ją Port Anna.
Oczywiście wznosili ją siłami Indian z
miejscowego surowca, czyli z kamienia.
Gdybyście zmierzyli dowolną ścianę, to
moglibyście stwierdzić, że jej długość
idealnie da się przeliczyć na łokcie
wówczas używane... Złoża były dość
skromne, za to odkryto rudy miedzi.
Eksploatowano je do lat
osiemdziesiątych XIX wieku. Potem
osada została ostatecznie opuszczona.
Fawcett musiał usłyszeć od Indian jakieś
legendy o tym miejscu. Skojarzył to
błędnie z miastem z dokumentu Raposo,
wyciągnął fałszywe wnioski i wyruszył
na poszukiwania. Jeśli kiedykolwiek
dotarł do Port Anna, wyobrażam sobie
jego rozczarowanie...
Zadzwonił telefon komórkowy.
Zastępca prokuratora odebrał i słuchał
przez chwilę.
— Pani jest wolna —
skłonił się przed dziennikarką. — Zaś
panowie będę musieli zapłacić
dwadzieścia tysięcy dolarów grzywny i
jutro wieczorem odlecieć do Europy. Z
zachowaniem procedur deportacyjnych.
Milczeliśmy przygnębieni. Michaił
wyciągnął z kieszeni nieco zawilgoconą
książeczkę czekową.
— Na kogo mam wystawić
czek? — zapytał rzeczowo.
ZAKOŃCZENIE
Nigdy dotąd nie przeżyłem
deportacji. Wprawdzie w „czerwonych
beretach” powiedziano nam z grubsza,
jakie procedury są zazwyczaj stosowane
w razie wydalania z obcego kraju
naszych wojskowych lub dyplomatów,
ale co innego słyszeć o czymś, a co
innego przeżyć to na własnej skórze.
Prowadzono nas, skutych
kajdankami, przez hol głównej hali
lotniska. Pod ostrzałem ukradkowych
spojrzeń innych pasażerów czułem, że
się czerwienię. Uszy Michaiła przybrały
malinową barwę. Tylko Pan
Samochodzik szedł dumnie, nawet w tak
niezręcznej sytuacji nie stracił nic ze
swojej godnej postawy. Podkute buty
konwojentów wybijały równy takt na
pokrytej kafelkami podłodze.
Rozglądałem się za Juanitą, ale
najwyraźniej nie przyszła nas
odprowadzić. Poczułem ukłucie żalu.
Urzędnik doprowadził nas do
stanowiska kontroli paszportowej.
— Deportanci —
powiedział do kolegi za barierką i
wręczył mu nasze paszporty.
Urzędnik przejrzał je spokojnie, a
potem wyjął z szuflady okrągłą pieczęć i
po kolei wbijał ją w miejscu
przeznaczonym na wizy i inne stemple.
Wreszcie oddał komplet dokumentów
konwojentowi. Nas nie zaszczycił ani
jednym spojrzeniem. Przeszliśmy przez
halę, przeznaczoną dla oczekujących. Na
płycie lotniska czekał na nas wojskowy
gazik. Urzędnik upchnął nas, konwojenci
zawrócili. Samolot do Sztokholmu
czekał już tylko na nas. Kierowca ruszył
niezłym zrywem i szybko pokonał
dystans dzielący nas od maszyny. Przy
samych schodkach konwojent zdjął nam
kajdanki. Rozcierałem przez chwilę
dłonie. Rozdał nam dokumenty, po czym
wygłosił dłuższe zdanie po angielsku.
— Rząd Brazylii uznał, że
nie jesteście godni, by dłużej przebywać
na jej terytorium. Odjedźcie, skąd
przybyliście, i nie wracajcie tu nigdy —
zakończył okolicznościową formułkę.
Wręczył nam po gęsto
zadrukowanej karcie papieru,
zaopatrzonej w pieczęcie i podpisy. Jak
się okazało, było to uzasadnienie
ekstradycji. A potem odwrócił się,
demonstrując nam swoją obojętność i
pogardę.
Wspięliśmy się bez zwłoki po
schodkach. W drzwiach stała
stewardesa. Sprawdziła nasze bilety.
Była to młoda i ładna Szwedka, ale
zauważyłem na jej twarzy wyraz
odpychającej pogardy. Samolot był
prawie pusty, zarezerwowano nam
miejsca daleko od reszty pasażerów,
jakbyśmy byli nieczyści... Obok nas
siedziała tylko jakaś dama w jedwabnej
sukni i szerokim słomkowym kapeluszu.
Na dźwięk naszych kroków uniosła
głowę. Juanita. Mogłem się tego
domyślać.
— O! — zdziwił się Pan
Samochodzik.
— Doszedłem do wniosku,
że nie mogę jej tu zostawić — mruknął
Michaił.
Pocałowali się na powitanie i
siedli obok siebie. Maszyna ryknęła
silnikami i oderwała się od spalonego
słońcem pasa startowego.
— Wreszcie do domu —
westchnął Pan Samochodzik. — Ile mnie
to nerwów kosztowało...
— A mnie? —
westchnąłem. — Taplanie się w
bagnach, jadowite węże, ludożercy
depczący po piętach, zaginione miasta,
krokodyle, piranie, pułapka na
helikoptery...
— Było, minęło —
uśmiechnął się Michaił. Objął Juanitę, a
ona położyła mu głowę na ramieniu. —
Ważne, że jesteśmy cali, zdrowi, wolni i
że wykpiliśmy się z tego niskim kosztem.
A tak swoją drogą, to chodzi mi po
głowie taki skromny projekt. Mała
wyprawa naukowa. Tym razem to będzie
zupełnie bezpieczne...
— Jeśli spróbujesz mnie
namówić do jeszcze jednej, zupełnie
bezpiecznej wyprawy, to porachuję ci
wszystkie kości — warknąłem.
Wcale się nie przestraszył.
— Co konkretnie masz na
myśli? — zapytał Pan Samochodzik.
Odwróciłem gwałtownie głowę. Na
twarzy zwierzchnika także gościł
uśmiech, a w oczach błyszczały iskierki
zainteresowania. Zawyłem z rozpaczy.
Jakaś starsza Szwedka spojrzała z
niesmakiem na mnie.
— Olafie, dlaczego ten
człowiek tak wrzeszczy? — zapytała
męża.
— To jacyś naukowcy
deportowani do Europy — wyjaśnił jej
towarzysz. — Był o nich artykuł w
dzisiejszej gazecie. Zdaje się, wojsko w
ostatniej chwili uwolniło ich z rąk
ludożerców...
— To straszne...
— Widocznie temu
młodemu człowiekowi przypomniało się
coś okropnego i dlatego krzyczy. Nie
przejmuj się, moja droga, w Szwecji
mamy znakomitych psychiatrów, pomogą
mu...
SPIS TREŚCI

036 Pan Samochodzik i ZAGUBIONE


MIASTO 1
WSTĘP 3
ROZDZIAŁ 1 5
ROZDZIAŁ 2 17
ROZDZIAŁ 3 25
ROZDZIAŁ 4 37
ROZDZIAŁ 5 47
ROZDZIAŁ 6 65
ROZDZIAŁ 7 77
ROZDZIAŁ 8 87
ROZDZIAŁ 9 99
ROZDZIAŁ 10 105
ROZDZIAŁ 11 123
ROZDZIAŁ 12 141
ZAKOŃCZENIE 161
SPIS TREŚCI 165

You might also like