Professional Documents
Culture Documents
Pilipiuk A. (Olszakowski T.) - Zagubione Miasto
Pilipiuk A. (Olszakowski T.) - Zagubione Miasto
036
PAN
SAMOCHODZIK
I ZAGUBIONE
MIASTO
WSTĘP
Był rok 1927. Pułkownik Percy
Harrison Fawcett siedział na koronie
kamiennego muru. Wiejący z gór wiatr
smagał jego twarz. Siwe, przerzedzone
włosy powiewały w jego podmuchach.
Za plecami podróżnika rozciągało się
wymarłe pole ruin. Miasto „Z”, cel jego
wędrówki. Kamienne ściany domów,
które czas pozbawił dachów,
rozsypywały się kaskadami skalnych
odłamków. Korzenie drzew i krzewów
wciskały się bezlitośnie w każdą
szczelinę. W ruinach świątyni
baraszkowały małpy. Podróżnik
uśmiechnął się ze smutkiem. A potem
popatrzył przed siebie. Miasto leżało na
rozległym plateau, płaskim szczycie
bazaltowego garbu, sterczącego
czterdzieści metrów ponad otaczające
go lasy. Nic nie przeszkadzało w
podziwianiu linii horyzontu. Przed nim
rozciągała się brazylijska dżungla.
Tysiące kilometrów kwadratowych
lasów i bagien. Tam w dole czekały na
niego krokodyle, jadowite węże,
robactwo drążące sobie korytarze pod
skórą, bagienne wyziewy przynoszące
gorączkę. Sokoli wzrok pułkownika
wypatrzył pasmo gór o pobielonych
śniegiem szczytach.
— To 150 kilometrów —
szepnął.
Rozwinął mapę. Większa jej część
była niezadrukowana. Naniósł swoją
pozycję, odczytaną rankiem za pomocą
sekstansu. Zmierzył pozostałą odległość
i podstawił do skali. Od rzeki Rio de
Sao Francisco dzieliło go 180, może
200 kilometrów. Nie więcej niż 2–3
tygodnie forsownego marszu. Poprawił
bandaż na opuchniętym kolanie.
— Dojdę — mruknął. —
Nawet bez zapasów...
Przewodnik z plemienia
Szawantów wynurzył się z zarośli.
— Jutro pójdziemy —
pułkownik wskazał odległe góry.
Ludożerca skrzywił się.
— Pora już, żebym cię
zabił — powiedział. — Daleko od
domu...
Pułkownik nie przejął się. Od
dwudziestu dni Indianin powtarzał to
samo.
ROZDZIAŁ 1
PASKUDNA POGODA •
ZAGADKOWY
STARODRUK •
NIEOCZEKIWANA
WIZYTA • MICHAIŁ
PLANUJE WYPRAWĘ •
ZAGINIONE KOPALNIE •
TAJEMNICE MATO
GROSSO
— Wiecie, zastanawiam
się, czy naszego prywatnego śledztwa
nie powinniśmy poprowadzić jeszcze
jednym torem — odezwałem się przy
śniadaniu.
Na zewnątrz padał deszcz.
— Co chcesz sprawdzić?
— zainteresował się Pan Samochodzik.
— Juanita napisała o tym
uranie, potem ją porwali... Może w
artykule była jakaś aluzja, może
podejrzewała, kto za tym stoi.
— To brzmi
prawdopodobnie — mruknął Pan
Samochodzik. — Trzeba będzie zdobyć
egzemplarz „Cuiaba Tribune” i
sprawdzić.
Uśmiechnąłem się lekko.
— Będziemy mieli problem
językowy — westchnąłem.
— Żaden problem.
Francisco przełoży nam na rosyjski —
uspokoił nas Michaił. — Tylko skąd
wytrzasnąć egzemplarz gazety sprzed
dwu dni? I to w mieście, gdzie nie
widziałem ani jednego kiosku z prasą...
— Można by poszukać
jakiejś biblioteki publicznej —
zasugerował szef.
— Lepiej przejść się
prosto do redakcji. Muszą nam
udostępnić — błysnąłem pomysłem.
— No to w drogę —
Michaił poderwał się energicznie zza
stołu.
— Zjedzmy najpierw —
łagodnie uspokoił go Pan Samochodzik.
Zjedliśmy szybko. Złapaliśmy
taksówkę i kazaliśmy się zawieźć do
redakcji. Drzwi były gościnnie otwarte.
Znowu przyjechaliśmy wcześniej,
nikogo z pracowników nie było na
miejscu, ale redaktor naczelny i jego
przyjaciel, których poznaliśmy
poprzednim razem, siedzieli na dyżurze.
— Chcielibyśmy przejrzeć
trzy ostatnie numery gazety — wyjaśnił
Michaił.
Redaktor spojrzał na nas wrogo, ale
bez słowa wyjął z szafki interesujące
nas egzemplarze. Przejrzeliśmy je w
kilka minut.
— Rany boskie —
powiedział Michaił po polsku. —
Rozumiesz?
Nigdzie, w żadnym z numerów nie
było wzmianki o naszym znalezisku.
— Muszą w tym siedzieć
po uszy. Wysyłała artykuł z helikoptera...
— A oni go nie puścili.
Mimo że nie ukazał się w gazecie, ktoś
go przeczytał i zdecydował się uciszyć
Juanitę...
— Brawo, chłopcze —
odezwał się nieoczekiwanie po polsku
ten niższy. — Wzorowa dedukcja...
Uśmiechnął się wyjątkowo
wrednie. Naczelny też się uśmiechnął,
ale w jego dłoni błysnął nóż.
Mój przyjaciel pchnął dłonią
naprzód. Znałem ten morderczy cios,
stosowany przez radzieckich
komandosów. Uderzenie dwoma
palcami w oczy. Facet zawył i miotnął
na oślep kułakiem. Michaił bez wysiłku
złapał go za nadgarstek i trzasnął
przedramieniem o kant szafy. Rozległ się
trzask, ale nie wiedziałem, czy złamała
się kość, czy mebel. Naczelny podrzucił
nóż w dłoni. Pchnąłem Michaiła, sam
schodząc z linii rzutu. Ostrze świsnęło w
powietrzu i zagłębiło się w drzwiach aż
po rękojeść. Niski, wykorzystując, że
Michaił stracił równowagę, rzucił się na
niego. Przeskoczyłem obok walczących i
stanąłem oko w oko z redaktorem. W
jego dłoni błysnął kolejny majcher.
Wykonałem błyskawiczny unik i ostrze
przecięło mi koszulę tuż koło żeber.
Huknąłem go z dwu stron otwartymi
dłońmi w skronie. Padł na ziemię jak
podcięty. Uniosłem stopę, dociągnąłem
ją do piersi, a potem opuściłem na jego
bark. Chrupnął łamany obojczyk.
Obejrzałem się. Michaił leżał na ziemi,
a opryszek dusił go swoimi
owłosionymi łapami. Nie zdążyłem
zareagować. Pan Samochodzik, do tej
pory przyczajony na korytarzu, zdzielił
wroga po głowie drewnianym krzesłem.
Cios zamroczył go na chwilę, ale
Michaiłowi to wystarczyło. W życiu nie
widziałem czegoś takiego. Ważący
ponad osiemdziesiąt kilogramów facet
zawirował nad głową mojego
przyjaciela, po czym zarył głową w
szafę. Drewniane drzwiczki popękały.
Michaił zadał jeszcze jeden
morderczy cios. Po chwili jego
przeciwnik siedział na ziemi i ze
zdumieniem wpatrywał się w rękę, która
zgięła się w miejscu, w którym z
pewnością nie powinna się zginać.
— Gdzie ona jest? —
zapytał Pan Samochodzik po
portugalsku.
— Nic nie wiem —
zaskomlał redaktor.
— To masz wyjątkowego
pecha — warknął Michaił.. — Pytamy
po raz ostatni.
— Nie wiem! — jęknął
powalony.
Popatrzyłem na naczelnego.
Właśnie dochodził do siebie.
— Może wyjdźcie —
zaproponował nam przyjaciel. — Lepiej
będziecie spali...
Pan Samochodzik otworzył usta, ale
nie zdążył nic powiedzieć. W korytarzu
zatupotały podkute buty. Drzwi
otworzyły się. Igor i jeszcze pięciu
policjantów. Weszli i w zadumie
lustrowali pobojowisko.
— Następny numer tej
gazety chyba się chwilowo nie ukaże —
wyjaśniłem.
Policjant kiwnął głową.
— Zabrać tych dwu na
komendę — wskazał redaktorów. —
Popsuliście nam odrobinę szyki —
zwrócił się z naganą do mnie i Michaiła.
A potem wyciągnął zza szafy prosty
mikrofon membranowy. Patrzyłem na
wroga, leżącego koło moich stóp.
Doszedł już do siebie i teraz widziałem
jego skrajne przerażenie.
— Moi ludzie was załatwią
— powiedział.
— Nieboszczycy nie
wydają rozkazów — warknął Igor.
Wyprowadził aresztantów.
Pojechaliśmy za nim na posterunek.
Poszliśmy we trójkę do pokoju
informatyka.
— Kończę ustalać aktualny
adres, gdzie ją przetrzymują — powitał
nas z uśmiechem.
— W jaki sposób? —
zdumiał się szef.
— Zadzwonili do redakcji
kilka minut przed waszym wejściem,
prosząc o dalsze instrukcje. Juanita
jeszcze żyje.
— Macie numer, z którego
dzwonili — domyśliłem się.
— Aż tak dobrze nie jest,
więc moje komputery robią billing
dzisiejszych rozmów wychodzących
wszystkich telefonów stacjonarnych i
komórkowych w tym mieście.
— Chyba mam ochotę
zmienić zawód — westchnąłem z
podziwem.
— Trzeba tylko wiedzieć,
jak co działa i umieć obejść kilka
prostych zabezpieczeń — uśmiechnął
się. — Chcecie posłuchać, co na nich
mamy?
Pstryknął przełącznikiem.
— Będzie problem z tą
gęsią — odezwał się z taśmy naczelny.
— W dodatku ci trzej wcale nie
wyjechali... Musimy ją przetrzymać
jeszcze kilka dni i stuknąć po cichu.
Tylko tak, żeby nikt nigdy nie znalazł
ciała. Zainteresowanie górami Roncador
poważnie utrudniłoby prace naszej
spółki...
Mówił oczywiście po portugalsku.
Zrozumiałem co nieco.
— Tu jest adres — haker
podał nam wydruk.
Komputer zakończył już pracę.
Ruszyliśmy na dół.
— Kim jest Igor? —
zapytałem. — Dlaczego nam pomaga?
Odnoszę wrażenie, że masz tu całą
siatkę wywiadowczą. Wytrzasnąłeś spod
ziemi ochroniarzy, policja tańczy, jak jej
zagrasz... Wszyscy gadają po rosyjsku,
jakby dopiero co przyjechali spod
Moskwy...
— Igor — uśmiechnął się
Michaił — to agent KGB, który dawno
temu, jeszcze w czasach zimnej wojny,
przeszedł na naszą stronę. Zorganizował
nam tu kontrwywiad w rosyjskiej
kolonii, samoobronę, wszystko, czego
potrzebowali ubodzy emigranci, by
przeżyć w obcym świecie. Potem
ubodzy emigranci trochę się dorobili...
Powpychali się na kluczowe
stanowiska... A teraz pamiętają, kto im
pomagał, gdy jeszcze byli głodni i bosi.
Fundacja mojego ojca pomogła przeżyć
przeszło czterem tysiącom uciekinierów
ze Związku Radzieckiego...
Komendanta znaleźliśmy szybko.
Stał w swoim gabinecie i zmywał z rąk
czerwone plamy. Miałem nadzieję, że
pan Tomasz tego nie zauważył.
— Jest adres, spod którego
był telefon.
Policjant wytarł ręce i wyjął z
kieszeni kartkę z zapisanymi długopisem
zeznaniami.
— Świetnie. Lubię, jak
informacje ze wszystkich źródeł
pokrywają się wzajemnie. No, to w
drogę.
Przez radiotelefon wydał
pospiesznie rozkazy. Przy ulicy
parkował piękny jeep grand cherokee.
Ruszyliśmy przez miasto. Zwolniliśmy,
dojeżdżając do dzielnicy willowej.
Zatrzymała się też jadąca za nami
półciężarówka. Wysiedliśmy i Igor
szarpnął drzwi. Wewnątrz siedziało
dziesięciu rosłych komandosów. Mieli
na sobie policyjne skafandry i kamizelki
kuloodporne. Ich twarze skryte były pod
maskami. Spokojnie wydawał rozkazy.
Kilku zaraz wymknęło się i znikło w
bocznej uliczce.
— Zabezpieczą od tyłu —
wyjaśnił. — Ano, do dzieła.
Wszyscy siedzący zamaskowani
przeżegnali się, część normalnie, część
w drugą stronę, widocznie rosyjscy
emigranci w poważnym stopniu
opanowali struktury policyjne Cuiaby.
Kryjąc się za żywopłotem, pobiegli w
stronę budynku. Teraz dopiero
spostrzegłem w głębi samochodu pana
Tomasza.
— Trzeba przyznać, że
mają tu niezłą jednostkę
antyterrorystyczną — powiedział szef.
— To prawda — kiwnąłem
głową.
Wyglądaliśmy zza samochodu, jak
policjanci, kryjąc się za żywopłotem,
otaczają niedużą willę. Dwu
podskoczyło do drzwi. Rozległ się
przytłumiony huk i wpadli do wnętrza.
Nie usłyszałem żadnych strzałów. W
powietrzu rozwiewała się srebrzysta
chmurka.
— Cóż to takiego? —
zdumiał się Pan Samochodzik.
— Sproszkowany ołów —
wyjaśniłem. — Napełnia się nim naboje
do strzelb gładkolufowych. Taki pocisk
waży prawie dwieście gramów.
Zniszczy każdy zamek, ale jednocześnie
jest bezpieczny w użyciu. Jeśli ktoś stoi
w przedpokoju, nie poranią go odłamki.
— Sprytne — mruknął
Michaił.
W tym momencie gdzieś za willą
rozległa się głośna palba karabinowa.
Zabrzęczały pękające szyby, a potem
dobiegł naszych uszu dźwięk odpalanego
silnika motocykla. Znowu huknęły
strzały, ale sądząc po pisku opon, ten
ktoś zdołał uciec.
Policjanci wynosili dwu skutych
kajdankami opryszków. Po chwili jeden
wyprowadził też naszą przyjaciółkę.
Podtrzymywał ją troskliwie ramieniem,
bo lekko słaniała się na nogach. Miała
rozbity jeden łuk brwiowy i ślady sznura
na nadgarstkach, ale wyglądało na to, że
nie poniosła poważniejszego
uszczerbku. Michaił wybiegł jej na
spotkanie...
Złożenie zeznań zajęło nam
przeszło dwie godziny. Faktycznie,
podczas ataku na willę jeden z członków
siatki zbiegł. Wreszcie byliśmy wolni.
Siedliśmy w hotelowej restauracji przy
kawie i ciastkach.
— Planujemy przenieść
bazę ekspedycji do Xique–Xique —
wyjaśnił Michaił. — Może polecisz z
nami? Będziemy potrzebowali
przedstawiciela prasy, aby opisywał
nasze odkrycia naukowe...
— I bohaterskie czyny —
dodałem skromnie.
Juanita zamyśliła się na chwilę.
— W zasadzie chyba nie
mam innego wyjścia — uśmiechnęła się
z rezygnacją. — Skoro tutejsza gazeta
zlikwidowana... Muszę poszukać pracy
gdzie indziej. Na początek niegłupio
będzie napisać cykl reportaży z waszych
badań... Może to pozwoli mi się wkręcić
do jakiejś gazety na wybrzeżu. Podobno
Bahia to spokojne i sympatyczne
miasto...
— To załatwione —
uśmiechnął się Michaił. — Wyruszamy
za dwie godziny.
— Tak nagle? — zdziwiła
się.
— A na co mamy czekać?
— zapytał szef. — Załatwiliśmy
wszystkie nasze sprawy.
— Tylko się spakuję i
jestem gotowa do drogi — oczy jej
błysnęły, gdy energicznie wstawała od
stołu.
Ostatni członek gangu, ten któremu
udało się umknąć z willi, zatrzymał
motor naprzeciw urzędu pocztowego.
— No i zostałem sam —
mruknął zadowolony. — Zza pazuchy
wyjął grubą kopertę zaadresowaną do
prokuratora generalnego. Jego twarz
wykrzywił wyjątkowo paskudny
uśmieszek. Wrzucił list do skrzynki.
— A teraz do banku —
zdecydował. — Odbiorę forsę od
Pakistańczyków z konta „firmy” i hasta
la vista, Brazylio...
Po chwili wszedł do banku przez
obrotowe drzwi. W holu w porównaniu
z oślepiającym słońcem na zewnątrz
było prawie ciemno. Ruszył w stronę
kasy. Nieoczekiwanie poczuł gwałtowne
szarpnięcie i wylądował na
kafelkowanej podłodze przygnieciony
czymś ciężkim. Trzej policjanci
wykręcili mu ręce i skuli kajdankami.
— Witaj, robaczku —
uśmiechnął się do niego Igor. — Jesteś
aresztowany. Masz prawo do adwokata,
ale nic ci on nie pomoże; masz
teoretycznie prawo do odmowy zeznań,
ale szczerze mówiąc nie radzę z niego
korzystać — syknął.
— Skąd wiedzieliście? —
jęknął aresztant.
— Gdy twój szef
dowiedział się, że zwiałeś z obławy,
przewidział, iż zechcesz się dobrać do
jego pieniędzy. Wolał, żeby wpadły w
nasze ręce niż w twoje...
Gdy pakowali go do radiowozu,
więzień uśmiechnął się lekko.
Przynajmniej zdołał wysłać list. Pan
Samochodzik i jego ludzie też niebawem
znajdą się za kratkami.
ROZDZIAŁ 10
NAD RIO GRANDE • CO
NIECO O
LUDOŻERSTWIE •
OPUSZCZONA PRZYSTAŃ
• TAJEMNICZE RUINY NA
WZGÓRZU • WYMARŁE
MIASTO • NOCLEG •
TAJEMNICZY SZKIELET
— I znów wkraczamy w
nieznane — uśmiechnął się Michaił.
Wylecieliśmy z Xique–Xique o
świcie. Pan Tomasz został w hotelu i
tradycyjnie miał śledzić nasze
poczynania przez radio.
Przed nami, na zachodzie, wyrosły
góry Sierra do Bogueriaro. Lecieliśmy
nad rzeką.
— Rio Grandę —
powiedziała Juanita, patrząc na mapę.
— Jej przełom przez te góry uchodzi za
jeden z najbardziej malowniczych na
świecie...
Niebawem mieliśmy okazję go
zobaczyć. Spieniona rzeka szerokości
Wisły przedzierała się pomiędzy
czarnymi, bazaltowymi urwiskami.
Lecieliśmy kilkadziesiąt minut i
znaleźliśmy się nad wyżyną po drugiej
stronie gór. Powoli ich pasmo zostało za
nami.
— To wyjątkowo dziki i
słabo zbadany obszar — powiedziała.
— Może tu być wszystko, a na pewno są
Indianie. Gdzieś nad rzeką jest
placówka misyjna, ale księża nie mogą
się zapuszczać w głąb terytorium. Kilku
próbowało, ale nie wrócili. Może
zginęli, a może żyją jeszcze gdzieś w
niewoli u plemion, uprawiających
kanibalizm...
— Skąd wiadomo, że
uprawiają kanibalizm, skoro nikt nie
miał okazji badać tego terenu? —
zapytałem.
— Były badania, jeszcze w
latach dwudziestych XX stulecia. Po
kilku pierwszych kontaktach, i to z
pokojowo nastawionymi etnografami,
Indianie zrezygnowali z cywilizacji,
choć oczywiście można przypuszczać, że
używają niektórych jej wyrobów,
nabywanych drogą wymiany z tymi,
którzy żyją na obrzeżach lasów.
— Kanibalizm — mruknął
nasz przyjaciel. — Ciekawe, że był
obecny w tak wielu kulturach, a obecnie
istnieje już tylko w kilku miejscach na
świecie...
— Przestał być modny —
wyraziłem przypuszczenie. — Ale jego
przypadki ciągle się zdarzają. W
południowej Etiopii, na Nowej Gwinei,
tutaj... Niewiele wiemy, co dzieje się na
Syberii, choć nie słyszałem, żeby tam
też...
— W środkowej Afryce
notowano jeszcze niedawno takie
przypadki — uzupełnił Michaił.
— Tu mamy od czasu do
czasu doniesienia — wyjaśniła Juanita.
Przelecieliśmy nad niewielką
wioską, malowniczo położoną na brzegu
rzeki. A potem znowu zaczęły się lasy.
— Kanibalizm —
powtórzył w zadumie. — W historii
kilkakrotnie notowano przypadki
zjadania ludzi... Na przykład jedna z
wypraw krzyżowych napadła na miasto
w Anatolii. Mieszkańcy, choć byli
wyznawcami Kościoła wschodniego,
zostali zabici, ugotowani i zjedzeni
przez wygłodniałych rycerzy...
Wspominają o tym kronikarze. Wydaje
się, że nikt się tym nie przejmował,
potraktowano to nieomal jak coś
normalnego.
— A w latach
dwudziestych XX stulecia zanotowano
epidemię gąbczastego zwyrodnienia
mózgu na Nowej Gwinei — dorzuciłem.
— Jak się przypuszcza, epidemię
spowodowało spożywanie ludzkich
mózgów w celach rytualnych...
— Dawno wymyślono, że
można zjadać bliźnich? — zapytała
Juanita.
— Zjadano ich chyba od
zawsze — odpowiedziałem. — Od
zarania dziejów ludzkości. Zresztą, nie
tylko przedstawicieli naszego gatunku.
W Serbii z jednej jaskini wydobyto
kości kilkuset neandertalczyków. Zostali
upolowani przez przedstawicieli homo
sapiens i zjedzeni. Ale można
powiedzieć, że takie zachowania są
starsze niż ludzkość, bowiem w Tanzanii
znaleziono czaszkę australopiteka,
liczącą co najmniej dwa miliony lat, a
noszącą ślady dobierania się do jego
mózgu... Ale chyba w niemal wszystkich
kulturach zjadanie powalonych wrogów
nie miało na celu nasycenia głodu, ale
raczej była to czynność magiczna, z
jednej strony prowadząca do
unicestwienia przeciwnika raz na
zawsze, z drugiej — pozwalająca
przejąć niektóre jego cechy... Dopiero w
XX wieku zaczęto czynić to w celach
czysto konsumpcyjnych... Ale to już
wina naszych przodków i nieludzkich
systemów, które zbudowali.
— Dobrze nam o tym
rozmawiać — westchnęła — ale
przecież będziemy musieli wylądować
dla przeprowadzenia badań
weryfikacyjnych... — wzdrygnęła się.
— Spokojnie —
uśmiechnął się Michaił. — Mamy
metody, by niebezpieczeństwo spotkań z
Indianami zredukować do minimum.
Zresztą fakt, że są dzicy i od czasu do
czasu kogoś zjedzą, nie oznacza od razu,
iż są agresywni.
— Ale na wszelki wypadek
proponuję nie wyłączać silnika —
powiedziałem poważnie. — Gdyby tak
nie chciał zapalić...
Oddaliliśmy się od rzeki i po
chwili przelecieliśmy nad następną.
— A to co? — zdziwiłem
się, widząc na tle lasu kilka wyraźnych,
ciemniejszych linii. Przy samym brzegu
też coś było.
— Poczekaj — Michaił
przełączył się na podczerwień. — Jakieś
punkty dwa kilometry stąd —
powiedział. — Chyba zwierzęta...
— Miejmy nadzieję —
mruknąłem.
Podszedł do lądowania. Jak się
okazało, drzewa rosły zbyt gęsto, by
posadzić helikopter. Dłuższą chwilę
szukał miejsca, aż wreszcie udało mu się
posadzić maszynę na łasze przy brzegu
rzeki. Spłoszone krokodyle smyrgnęły
do wody.
— Beton — mruknąłem,
stukając stopą o podłoże.
Nasz towarzysz rozglądał się
uważnie po okolicy.
— Tu chyba było kiedyś
nabrzeże i nieduża przystań — spojrzał
na resztki cegieł, sterczące z przesmyku,
oddzielającego nas od stałego lądu. —
Tam stał jakiś budynek, ale powódź
sprawiła, że rzeka przelała się bokiem i
zmiotła go...
Przebrodziliśmy płytką wodę i
wyszliśmy na brzeg. Głęboko w las
ciągnęła się przecinka, obecnie niemal
całkowicie już zarośnięta. To właśnie ją
widzieliśmy z helikoptera. W krzakach
znaleźliśmy potężny, zardzewiały
kołowrót, wyposażony w silnik
spalinowy.
— Ktoś wybrał się tu, by
pozyskiwać drewno tych cenniejszych
gatunków — powiedziała Juanita. —
Wyciął przez las przesieki, a tym
kołowrotem chciał ściągać pnie na brzeg
rzeki.
— Tylko jak by je spławiał
przez te urocze wodospady? —
zdziwiłem się.
— Żądza zysku pozwala
rozwiązać prawie każdy problem —
uśmiechnął się Michaił.
Zawróciliśmy do maszyny.
— Jeszcze jeden fałszywy
alarm — mruknął, nanosząc na mapę
ślad „tartaku”. — W drogę...
Polecieliśmy. Wpatrywanie się w
gęsty, zielony las było diabelnie nużące.
Juanita momentami zapadała w drzemkę.
Na zachodzie wyrosły kolejne góry.
— Mam tam zaznaczony
podejrzany punkt — powiedział
Michaił.
— Jak z paliwem?
— Wystarczy jeszcze na
wiele godzin lotu, mam też rezerwę na
powrót.
Kiwnąłem głową. Uruchomiłem
radiostację i wywołałem przełożonego.
— I co tam u was? —
zapytał.
Jego głos tonął chwilami w szumie.
— Nie jest źle —
powiedziałem. — Przed nami góry
Chapada dos Mangabeiras. Jeśli nasze
przypuszczenia są słuszne, to już
niedługo będziemy w mieście „Z”.
Roześmiał się.
— Ech, Pawle, sądzisz, że
to tak łatwo? No, ale trzymam kciuki.
— Teren pod nami nie jest
całkowicie dziewiczy —
opowiedziałem o znalezisku nad
rzeczką.
— Tego się należało
spodziewać — mruknął. — Coraz mniej
białych plam na mapach.
— Tu raczej mamy do
czynienia z zielonymi plamami —
zażartowałem.
— Ktoś zamieszkuje te
lasy? — zainteresował się.
— W podczerwieni widać
było dymy nad wioskami. Ale już od
dawna nic takiego nie obserwowaliśmy.
Powiedziałbym, że okolica słabo
zaludniona...
— Powodzenia. Dajcie
znać, gdyby coś udało się znaleźć...
Rozłączyłem się. Dolatywaliśmy.
— Za minutę po lewej —
powiedział Michaił.
Popatrzyliśmy ciekawie przez okno.
Na przedgórzu z lasu wystawało spore
wzgórze. Na jego szczycie cienie
krzewów układały się w wyraźnie
widoczne linie. Pomiędzy chaszczami
majaczyły kamienne murki i usypiska
głazów o podejrzanie regularnych
kształtach.
— Nie dam rady posadzić
tu helikoptera — mruknął.
Z plątaniny krzaków wyrastało
kilka niedużych drzew.
— Może tam — wskazałem
mu kamienne usypisko, oddalone o
jakieś pół kilometra.
Kiwnął głową. Po chwili siedliśmy.
Od tajemniczego pagórka oddzielała nas
szeroka dolina, zarośnięta dżunglą.
— Nic podejrzanego nie
widać — klepnął korpus kamery
termowizyjnej. — To co, wyruszamy?
— Nakryłbym czymś
helikopter — westchnąłem.
— Niestety, nie mamy
siatki maskującej...
— Przecież nikt go nie
ukradnie — powiedziała Juanita.
Faktycznie. Okolica była zupełnie
bezludna...
Zabraliśmy trochę wyposażenia i
ruszyliśmy przez las. Na początku
musieliśmy sobie torować drogę
maczetami, ale niebawem weszliśmy
między drzewa i poruszanie stało się
łatwiejsze. Gdzieniegdzie ze ściółki
strzelały jakieś pnącza. Teren opadał i
niebawem zatrzymaliśmy się na brzegu
bagna. Ruszyliśmy w lewo, starając się
je obejść. Z trzęsawiska wypływał
strumyk. Dno było jednak bardzo
bagniste. Dopiero po zrobieniu około
kilometra jego brzegiem, trafiliśmy na
zwalone drzewo, po którego pniu
przeszliśmy na drugą stronę. Las był
bardzo gęsty, słońce kryło się gdzieś za
koronami drzew. Michaił co kilka minut
popatrywał na wskazania GPS–u i
korygował kierunek marszu. Wreszcie,
stanęliśmy zziajani u podnóża góry.
Byliśmy mokrzy od potu.
— Brak kondycji,
komandosie — wysapał Michaił,
podając butelkę z wodą mineralną
Juanicie.
Wypiła kilka łyków i podała mi.
Woda była sympatycznie chłodna.
Ruszyliśmy naprzód. Podejście,
początkowo łagodne, stało się bardzo
szybko niezwykle strome. Spod ziemi
błysnęła bazaltowa skała. Ruszyliśmy
trawersem, szukając jakiegoś podejścia.
Wreszcie trafiliśmy na stromy żleb.
— Posypią się kamienie,
gdy spróbujemy tędy włazić —
mruknąłem. — Kiedyś szedłem czymś
takim na zboczach Araratu.
Michaił popatrzył w zadumie na
niepewną drogę i zdecydowanym
krokiem ruszył do szturmu. Puściłem
przed sobą Juanitę, a sam ubezpieczyłem
tyły.
Kamienie faktycznie leżały dość
luźno, ale nasz przyjaciel znalazł gdzieś
wysoko miejsce, gdzie zdołał wbić
kołek i spuścił nam linę. Strącając
nogami niewielkie lawiny, pięliśmy się
do góry. Po półgodzinie zatrzymaliśmy
się na wąskiej półce skalnej. Dalsza
droga była już łatwiejsza. Gdy tylko
znaleźliśmy się powyżej koron drzew,
zalało nas słońce. Kamień pod naszymi
rękami stał się paskudnie nagrzany.
Wreszcie znaleźliśmy się na krawędzi
płaskowyżu.
— A cóż to jest takiego? —
zdziwił się Michaił, patrząc na podłużny
pagórek, zarośnięty krzakami i długą,
jedwabistą trawą.
Rozgarnąłem maczetą kolczaste
gałęzie, porośnięte drobnymi, żółtymi
kwiatkami. Naszym oczom ukazał się
mur z kamiennych okrzesków, starannie
poukładanych jeden na drugim. Korzenie
krzewów rozsadziły go w wielu
miejscach.
— Z jakiego to okresu? —
zapytała Juanita.
Popatrzyłem na Michaiła, a on
równie bezradnie spojrzał na mnie.
— Powiedziałbym, że
podobne mury budowali moi
przodkowie w X wieku naszej ery —
powiedziałem. — A Celtowie na
przełomie er...
— A mnie to przypomina
pozostałości rzymskiego fortu w Libii
— mruknął. — Trudno ocenić. Może
mieć setki lat, a może tysiące...
— Poszukajmy przejścia —
zasugerowałem.
Mur ciągnął się przy samej
krawędzi skarpy. Miejscami był
zupełnie zniszczony, w niektórych
miejscach wznosił się dumnie na
wysokość 2–3 metrów. Dziennikarka
pracowicie robiła zdjęcia.
— Kamienie były spajane
gliną — zauważyłem. — A tę musieli
chyba czerpać gdzieś z bagna i nosić tu
w koszach...
— Czyli gdzieś tu musi być
lepsza droga, prowadząca na górę —
domyśliła się dziewczyna.
Przeszliśmy kilkaset metrów,
obchodząc w tym czasie mniej więcej
połowę obwodu płaskowyżu i jej
przypuszczenie potwierdziło się. Od
południa znaleźliśmy stromy wąwóz,
opadający w stronę lasu. Jego dno,
niegdyś zaopatrzone w stopnie wykute w
skale, obecnie zarosło krzakami. Jak
nam się wydawało, u ich podnóża
zaczynała się droga biegnąca gdzieś w
las.
Odwróciliśmy się jak na komendę
w stronę muru. Na tym odcinku
zbudowano go z niewielkich,
bazaltowych bloczków, dość dokładnie
dopasowanych. W szczelinach pomiędzy
nimi połyskiwało coś biało. Bramę
flankowały dwie wieże, mające kształt
pylonów, o wysokości około sześciu
metrów. W dolnej części miały otwory,
zapewne strzelnicze. Oplecione
porostami i porośnięte krzakami, straciły
wiele ze swojej groźnej malowniczości.
Pomiędzy nimi znajdowała się wąska i
niezbyt wysoka brama. Jej sklepienie
tworzyła monolityczna kamienna belka,
wagi zapewne kilkunastu ton. Na niej
opierał się jeszcze kawałek muru,
wysoki na mniej więcej półtora metra.
— Ciekawe — mruknął
Michaił. — Co o tym sądzisz?
— Konstrukcja w ogólnym
zarysie przypomina egipskie pylony
świątynne, brak tylko posągów
faraonów i obelisków — uśmiechnąłem
się.
Juanita strzeliła szybko kilka zdjęć.
— Wchodzimy? — nasz
przyjaciel spojrzał w zadumie w
prześwit bramy.
— Dlaczego nie —
mruknąłem.
Przeszliśmy pod monolitycznym
głazem. Wnętrze miasta porastały gęsto
krzewy. Widoczność ograniczała się do
dwu metrów, dalej widać było już tylko
splątany gąszcz krzewów.
— Sądzisz, że to zaginione
miasto pułkownika Percy’go Harrisona
Fawcetta? — zapytał Michaił.
Rozejrzałem się bezradnie.
— Nie wiem. Dziwne to
wszystko. W każdym razie nie pasuje do
opisu z dokumentu Raposo... Nie widzę
tu kamiennych budynków ozdobionych
rzeźbami... Ale załóżmy, że jesteśmy na
głównej ulicy...
Ruszyliśmy w lewo i utorowawszy
sobie drogę maczetami, dotarliśmy do
budynku stojącego po lewej stronie.
Ściany rozsypały się w kopce kamienia,
tylko tu i ówdzie sterczał z nich fragment
całego jeszcze muru.
— Spajane wapnem —
mruknąłem, podnosząc kawałek gruzu.
— Ale wapno dawkowali oszczędnie,
więcej tu piasku i kamyków...
— Czy jakakolwiek kultura
Ameryki prekolumbijskiej stosowała
zaprawę? — zadumał się Michaił.
— Oczywiście —
odezwała się dziennikarka. — Na
przykład Inkowie.
— To oni nie budowali z
monolitycznych bloków? — zdziwiłem
się.
— Budynki reprezentacyjne
w Cuzco czy Machu Picchu faktycznie
zbudowali z kamieni idealnie
dopasowanych, bez użycia zaprawy —
wyjaśniła. — Ale to przykłady inkaskiej
kamieniarki z okresu klasycznego, i to
tej reprezentacyjnej. Stolica, święte
sanktuarium. Tam robili wszystko, aby
władcy i bogowie mogli godnie
mieszkać. Natomiast na prowincji
budowali z małych kamieni, kiepsko
dopasowanych, i sklejali to gliną lub
zaprawą wapienną. Te zabytki są
obecnie w zasadzie nie do uratowania.
Rozsypują się dosłownie na kawałki...
Poza tym, czasem stosowali też cegłę z
gliny i sieczki, suszoną na słońcu...
Widziałam takie konstrukcje nad
jeziorem Titicaca w Boliwii...
— To może powiesz nam,
czy były podobne do tych tu? —
wskazałem gestem resztki ścian.
— Zdecydowanie nie —
pokręciła głową. — Zresztą, skąd tutaj
Inkowie? Fawcett wierzył w ich
pochodzenie z tych lasów, ale jesteśmy
przecież kilkaset kilometrów na wschód
od Mato CJrosso, o Andach nie
wspominając...
— Słusznie — spuściłem
głowę.
Walcząc z krzakami, przedarliśmy
się przez wał resztek ściany i
znaleźliśmy się w pokoju. Ściany
wewnętrzne domostwa zachowały się
nieco lepiej. Pomieszczenie miało około
dwa na cztery metry. Mury miejscami
zachowały się do wysokości naszych
ramion.
— Tam chyba były drzwi
— Michaił wskazał nieregularną
wyrwę, prowadzącą w głąb. Ruszyliśmy
w nią. Kolejne dwa pomieszczenia
uległy atakowi lasu. Ściany rozsypały
się w stosy kamiennego gruzu.
— Ciekawe, z czego były
zbudowane dachy? — mruknąłem.
Mury zachowały się jednak
kiepsko, nigdzie nie sięgały do
pierwotnej wysokości. Wreszcie
trafiliśmy na okrągłą konstrukcję o
średnicy około trzech metrów.
— Baszta obronna czy coś
takiego — mruknąłem, patrząc na resztki
ścian i zawalone tonami kamienia
wnętrze.
Michaił kiwnął głową. Wspiął się
na górę i wyjął z torby radiostację.
Pokręcił gałkami. Głośnik milczał.
— Może ty spróbujesz? —
podał mi radio.
Dostroiłem się do częstotliwości i
wysłałem sygnał rozpoznawczy.
— No i jak tam? — rozległ
się w głośniku głos Pana Samochodzika.
— Macie coś ciekawego?
— Chyba tak —
odpowiedziałem. — Coś jakby miasto,
tylko że wielkości małej wioski.
Przypuszczalna powierzchnia ze dwa
hektary.
— Jak to wygląda? —
usłyszałem wyraźnie zainteresowanie w
jego głosie.
Opisałem wygląd ruin.
— Michaił poleci po pana
— zaproponowałem.
Szef chwilę milczał zamyślony.
— Jak daleko jesteście?
— Jakieś trzy, może cztery
godziny drogi od Xique–Xique. Ze
czterysta kilometrów...
— Trzy godziny, żeby
dolecieć, trzy żeby wrócić... Jest
czternasta... Bez sensu. Okolica
bezpieczna?
— Tak. Żadnych śladów
pobytu człowieka.
— Przeprowadźcie
wstępne badania. Zanocujcie w ruinach.
Jutro o świcie przylećcie po mnie.
Obejrzymy to dokładnie i zastanowimy
się, co dalej.
— Dobrze. W takim razie
do zobaczenia. Wyłączyłem urządzenie.
— Zanocujemy tutaj —
przekazałem Michaiłowi polecenie pana
Tomasza.
Skinął potakująco głową.
— Wobec tego pójdę do
helikoptera po sprzęt obozowy —
powiedział.
— Poradzisz sobie? —
zaniepokoiłem się.
Stuknął palcem w zegarek.
— W każdym razie nie
zabłądzę — uśmiechnął się.
— Weź pistolet — Juanita
sięgnęła do kabury.
— Poradzę sobie —
wywinął nad głową straszliwego młynka
maczetą. — Pawle, zaopiekujesz się
naszą koleżanką. I poszukajcie jakiegoś
miejsca na obozowisko.
— Weź taśmy miernicze,
może zrobimy część pomiarów —
zasugerowałem.
Kiwnął głową i ruszył przez bramę
na zewnątrz.
— Miasto duchów —
mruknęła.
— Nie zrobią nam krzywdy
— uspokoiłem ją. — Na razie
rozejrzyjmy się trochę.
Opuściliśmy budynek i ruszyliśmy
przez gąszcz, porastający to, co
uznaliśmy za główną ulicę. W pewnej
chwili spłoszyliśmy stadko pekari. Idąc
ich tropem, natrafiliśmy na spory basen,
wykuty w skalistym podłożu. Stało w
nim szare błoto, z dna wyrastały jakieś
krzewy i niewielkie drzewka, widocznie
lubiące wodę. Świnki skryły się właśnie
pomiędzy ich korzeniami. Ruszyliśmy
brzegiem. Las opanował miasto, starł je
niemal z powierzchni ziemi. Nabrzeża
sadzawki, kiedyś brukowane
kamiennymi płytami, obecnie poosuwały
się do zbiornika, a same płyty,
powyrywane przez korzenie, sterczały
pod dziwacznymi kątami ze ściółki. Za
zbiornikiem ulicę zamykał jakiś budynek
o wyjątkowo grubych murach,
zbudowanych z dość starannie
obrobionych bloków. Wiodły do niego
schody, obecnie zniszczone przez
wszędobylskie krzewy.
— To mi przypomina
redukcje, zbudowane przez jezuitów na
pograniczu Brazylii i Paragwaju w
XVIII wieku — powiedziała w zadumie.
— Te, które pokazano w
filmie „Misja”? — zaciekawiłem się.
Kiwnęła poważnie głową.
— Ciekawy eksperyment
społeczny — powiedziała. — Jezuici
przybywali do dzikich Indian, nawracali
ich na chrześcijaństwo, cywilizowali...
Wznoszono kamienne domy, kościoły,
wszyscy pracowali we wspólnocie,
obrabiali wspólne pola i równo dzielili
plony i zyski. Uprawiano warzywa,
hodowano zwierzęta... Coś pomiędzy
gminami pierwszych chrześcijan a
utopijnym socjalizmem... Nie wiadomo,
co by z tego wynikło, gdyby nie
przesunięcie granicy i zniszczenie tych
osad...
— Sądzisz, że tu także była
podobna osada? Założona przez jakichś
misjonarzy?
Rozejrzała się, badając oplecione
lianami ściany, a potem wzruszyła
opalonymi ramionami.
— Nie wiem —
powiedziała. — Ale chyba raczej nie.
Oni budowali na nizinach nad rzeką, aby
móc nią spławiać towary i utrzymywać
kontakt ze światem... To osiedle bardziej
wygląda jak fort, stojący pośrodku
podbitego kraju. Mury obronne, brama
strzegąca najlepszej drogi w dół...
Chociaż to mógł być kościół —
popatrzyła na budynek.
Dostępu do wnętrza bronił splątany
gąszcz kolczastych krzewów. Zacząłem
rabacje maczetą, ale po kilku minutach
zrezygnowałem. Grube, elastyczne pręty
nie chciały się poddać.
— Poszukajmy miejsca na
obozowisko — zaproponowała.
Cofnęliśmy się bliżej bramy i z
niemałym wysiłkiem oczyściliśmy z
krzewów spory kawałek terenu. Te
suche zgromadziliśmy jako materiał na
wieczorne ognisko. Potem ruszyłem
zbadać budynek po lewej stronie
głównej ulicy. Tu mury zachowały się
nieco lepiej. Widać było jeszcze na nich
resztki pokrywającej je niegdyś gliny.
Trafiłem też na solidny, szeroki,
kamienny parapet, nadal tkwiący w
ścianie, choć framugi okna i górna część
muru dawno rozleciały się na kawałki.
Przeszedłem przez dziurę, pozostałą po
drzwiach, do wnętrza. Rumowiska kilku
pokoi, zarośnięte krzewami. Nigdzie ani
śladu naczyń, żadnych detali
architektonicznych, mogących zdradzić
tajemnicę budowniczych.
— Robota dla archeologów
na całe lata — powiedziała Juanita,
przedzierając się przez krzaki do mnie.
— Czy tego właśnie miejsca szukał
Fawcett?
— Nawet jeśli je znalazł,
to już nie zdołał nikogo o tym
powiadomić — westchnąłem. —
Szkoda, że wszystkie drewniane
elementy dawno rozsypały się w pył.
Jedna belka, pochodząca z framugi
drzwi, mogłaby pozwolić na datowanie
tego obiektu...
Michaił wrócił, jak zapowiadał, po
dwu godzinach. Przydźwigał dwa
namioty i sprzęt obozowy. Zaraz też
umieścił niewielki aparat w bramie.
— Czujnik ruchu —
wyjaśnił z dumą. — Żeby nas nikt nie
zaskoczył. Jak poszukiwania?
Streściłem mu wyniki oględzin.
— To na nic — pokręcił
głową. — Jeśli są tu jakieś ciekawe
elementy, to na poziomie podłogi...
Zrobimy tu niewielkie wykopy
sondażowe. Wypalone skorupy naczyń
nie rozkładają się w ziemi przez całe
tysiące lat, więc coś powinniśmy
znaleźć...
Juanita zabrała się do rozbijania
namiotów, a my oczyściliśmy z krzewów
i lian fronton jednego z budynków.
Potem powyrywaliśmy krzewy,
porastające wnętrze pomieszczenia
leżącego od strony ulicy, i wgryźliśmy
się w warstwę gruzu. Dotarliśmy do
poziomu klepiska z dobrze ubitej gliny.
Nie znaleźliśmy jednak nic ciekawego.
— Zobaczmy może
wykrywaczem metali... — mruknął
Michaił.
Wodził cewką nad podłogą pół
godziny, zanim aparat wreszcie
zapiszczał. Spod warstwy kamieni
wyciągnęliśmy dziwne widełki w
kształcie litery „U”.
— Hmm... — mruknął. —
Coś mi się widzi, że to podstawka do
arkebuza. Od tej strony była osadzona w
drzewcu, a tu opierano lufę...
Wsadziliśmy zardzewiały detal do
foliowej torebki. Wróciliśmy do
obozowiska. Juanita naściągała
kolczastych gałęzi i uformowała z nich
płot wokoło. Zbyteczna chyba
ostrożność, ale pochwaliliśmy ją.
— I co ciekawego
znaleźliście? — zapytała.
Pokazaliśmy jej nasz łup.
— To mi wygląda na dulkę
od wiosła...
— Tak czy siak, jest z
żelaza — uroczyście powiedział
Michaił. — A to oznacza, że wykonał to
biały człowiek. Tutejsi Indianie nie znali
żelaza.
— Tu się mylisz —
zaprotestowałem. — W Gran Chaco, w
chwili przybycia białych ludzi,
posługiwali się już grotami strzał,
odkuwanymi na zimno z kawałków
żelaznych meteorytów. Wprawdzie to
dość daleko stąd, ale nie wiadomo, co
kryją tutejsze lasy...
Wieczór nadszedł niepostrzeżenie.
Cienie wydłużyły się.
— Jakoś nie cieszy mnie to
odkrycie — poskarżył się.
— Spodziewaliśmy się
czegoś więcej — zauważyłem. —
Chcieliśmy kamiennych rzeźb,
ogromnych świątyń, murów pokrytych
reliefami... Zamiast tego mamy mury
zniszczone przez las, zarośnięte
krzakami. Ale pocieszę cię. Machu
Picchu w chwili odkrycia wyglądało
podobnie: ściany ukryte w plątaninie
roślinności. Dopiero po oczyszczeniu i
częściowej rekonstrukcji odzyskało
dawny blask... Nie wiemy, co ukaże się
naszym oczom, gdy archeolodzy
wykarczują krzaki, zedrą darń z
kamiennych płyt ulic...
— To nie może być miasto
z dokumentu Raposo... Ale może za to
tego właśnie szukał Fawcett —
odezwała się Juanita. — Najgorsze, że
nie mogę o tym pisać, zanim na miejsce
nie przybędą odpowiednie służby, by
zabezpieczyć ruiny przed rabusiami.
— Słusznie — mruknąłem.
Zrobiło się chłodno. Rozpaliliśmy
ognisko. W gęstniejącym mroku nie
musieliśmy się obawiać, że ktokolwiek
zobaczy dym. Piekliśmy kiełbaski na
długich kijach. Michaił wyciągnął
piersiówkę z rumem, ale odmówiliśmy.
Patrzyłem na niego spod oka. Siedział,
w zadumie patrząc w dogasający żar.
Jego twarz wyrażała dziwną tęsknotę.
— Melancholia to rosyjska
choroba — powiedział wreszcie
zauważywszy, że mu się przyglądam. —
Ale to przechodzi.
Umyliśmy się w zbiorniku z wodą i
wpełzliśmy do namiotów.
— Będziemy sławni —
mruknął Michaił za cienką, ortalionową
ścianą.
— Będziemy —
potwierdziłem.
Gdzieś daleko w lesie krzyknął
jakiś ptak.
Wstałem o piątej rano. Słońce
powoli pięło się na nieboskłon.
Popatrzyłem na jego czerwoną tarczę.
Było bardzo zimno, a trawy i krzewy
pokrywała rosa. Juanita też już wstała.
Michaił spał jak zabity.
— Rozejrzyjmy się jeszcze
trochę — powiedziała, klepiąc aparat
fotograficzny.
Kiwnąłem głową.
Wzięliśmy maczety i ruszyliśmy na
mały rekonesans. Ostatecznie
niecodziennie ma się okazję przejść po
zaginionym mieście... Znaleźliśmy lukę
pomiędzy budynkami i dotarliśmy od
środka do muru obiegającego osadę. Tu
krzaki były nieco rzadsze i mniej
kolczaste. Powędrowaliśmy naokoło.
Większość budynków leżała w
kompletnej ruinie, tylko tu i ówdzie
sterczały resztki ścian. Bez przekonania
omiatałem ziemię cewką wykrywacza,
ale urządzenie milczało.
— Skarby — westchnęła.
— Złoto i klejnoty w ruinach... Gdzie
one są?
— Może spoczywają tu
ukryte — uśmiechnąłem się. — Kolie ze
szmaragdów, złote łańcuchy długie na
dziesiątki metrów, rytualne maski
rzeźbione w kamieniu... Ale mnie
wystarczyłoby kilka monet. One
najlepiej powiedziałyby nam, kto
wzniósł te mury i — co ważniejsze —
kiedy...
Północno–zachodnia część osady
uległa niemal całkowitemu zniszczeniu.
Nie było już widać murów, tylko stosy
kamiennych okrzesków, spiętrzone
bezładnie. Mniejsze i większe drzewka
gęsto porastały pagórki zerodowanych
ruin. Na nagrzanych słońcem głazach
wylegiwały się węże. Martwe,
opuszczone, popadające w ruinę
miejsce, które kiedyś tętniło życiem.
Tak pewnie czuł się Pan
Samochodzik, zwiedzając zaginioną
osadę Taironów... Zagłębiliśmy się
pomiędzy krzaki i przed nami wyrosły
grube i dość wysokie mury.
— To chyba ta budowla,
którą widzieliśmy wczoraj —
zauważyła.
Milczałem, wpatrując się w otwór
w murze. Okno, ozdobione
ostrołukowym, kamiennym portalem.
Nic nie mówiłem, a po chwili ona też to
zauważyła.
— Kościół? — zdumiała
się.
— Tak.
Podsadziłem ją i po chwili
siedziała już na parapecie. Podała mi
rękę i wspiąłem się do niej.
Zeskoczyliśmy na grubą warstwę
ściółki, zalegającej wnętrze budowli.
Dachu nie było od dawna, ale widać
było, że budynek wzniesiono na planie
prostokąta. Tynki dawno odpadły,
odsłaniając mur, spojony kruszącą się
zaprawą.
— Czyli to miasto wznieśli
nie tubylcy, ale Portugalczycy —
mruknęła rozczarowana.
— Na to wygląda —
westchnąłem. — Ale nie przejmuj się.
To i tak wielkie odkrycie.
Coś załomotało koło wejścia.
Sięgnęła natychmiast po broń, ale
niepotrzebnie. To tylko Michaił
przedzierał się do środka, robiąc tyle
hałasu.
— Znaleźliście coś
ciekawego? — zapytał.
Wskazałem gestem wnętrze nawy.
— Poszukajmy jakichś
śladów wyposażenia, może będziemy
wiedzieli, z jakiego to okresu...
Ruszyliśmy wzdłuż ścian, a
dziewczyna skierowała się w stronę
ołtarza. Nieoczekiwanie krzyknęła.
Pobiegliśmy w jej stronę, tratując
krzaki. Pod solidnym stołem
ołtarzowym, zbudowanym z
bazaltowego bloku, w niszy spoczywał
szkielet człowieka. Nad nim, na ścianie,
ktoś niezdarnie wyrył nożem krzyż i
jakiś mocno zatarty napis. Zmarły miał
ręce złożone na piersi. Kości były białe,
ale pod wpływem wilgoci już się
rozsypywały. Obok zwłok spoczywał
zaśniedziały, kieszonkowy zegarek,
prawdopodobnie wysunął się z kieszeni
nieistniejącego już ubrania. Srebrna
dewizka stała się zupełnie czarna.
Ująłem ostrożnie chronometr i
spróbowałem otworzyć kopertę. Nie
poddawała się. Wreszcie pokonałem jej
opór. Wilgoć zniszczyła mechanizm,
korodujące części zegarka zwiększyły
objętość i rozsadziły porcelanowy
cyferblat. Ale po wewnętrznej stronie
koperty widać było napis po angielsku:
Jackowi w dniu urodzin, ojciec.
— Czy starszy syn Fawcetta nie
miał czasem na imię Jack? — zapytał
Michaił.
— Chyba tak —
mruknąłem. — Ale nie wiemy, czy to
on...
Badałem niszę, poszukując puszki z
dokumentami albo innych przedmiotów,
mogących ułatwić identyfikację. Juanita
wypatrzyła zaśniedziałą monetkę z
wróblem. Angielski farthing — czyli
ćwierć pensa. Po drugiej stronie widniał
na nim profil tłustej kobiety.
— Królowa Wiktoria —
zidentyfikowałem. — Trochę za
wcześnie. Fawcett dotarł tu około 1926
roku. A królowa zmarła w 1901 roku.
Ale będzie można chyba zrobić badania
genetyczne, które potwierdzą jego
tożsamość...
Przyjrzałem się czaszce.
— Zwróćcie uwagę, że nie
ma żadnych uszkodzeń zębów —
powiedziałem. — Nigdy w życiu nie był
u dentysty...
— Czyli musiał być dość
młody i mieć idealne uzębienie —
stwierdził Michaił. — Powiedzmy,
około osiemnastki...
— Coś koło tego —
potwierdziłem. — Zresztą, oczywiście
możemy się mylić. Te lasy z pewnością
pochłonęły życie niejednego
poszukiwacza...
Ruszyliśmy w stronę wyjścia. Przy
samych drzwiach nasz przyjaciel
podniósł leżący w trawie kij. Drewno,
nasączone wrzącym olejem, przetrwało
mimo upływu dziesięcioleci, ale
korodujące wewnątrz ostrze rozsadziło
je na całej długości.
— Szpada ukryta w lasce
— zauważyła Juanita.
— Coś w tym rodzaju —
powiedział Michaił. — Tylko że to
raczej nie była laska, ale solidny kij,
przydatny w podróży...
Juanita zrobiła kilka fotografii.
Wyjąłem z plecaka wykrywacz i
przeszukałem kawałek podłogi, jednak
bezskutecznie. Wykrywacz milczał jak
zaklęty. Koło kościoła, po lewej stronie
spostrzegliśmy jeszcze jakiś nieźle
zachowany budynek. Szczyty murów
majaczyły ponad niskopiennym lasem.
Przedarliśmy się tam, nie szczędząc
maczet. Drzwi dawno rozpadły się, w
kamiennych odrzwiach tkwiły jedynie
resztki rdzy — ślad po potężnych
zawiasach. Budynek, co dziwne, nie
miał okien, a jedynie strzelnice w
ścianach. Weszliśmy do środka i
zatrzymaliśmy się zdumieni. Po raz
pierwszy zauważyliśmy ściany
zbudowane z cegieł. Przejechałem
dłonią po najbliższej. Pokryta była
rowkami, pozostawionymi przez palce
ceglarza.
— Pan Samochodzik
powiedziałby, że to barok — mruknął
Michaił.
— Dowiemy się, kto i
kiedy to zbudował, gdy zostaną
przeprowadzone szczegółowe badania
archeologiczne — powiedziałem. —
Może dotarła tu jakaś liczna banderia,
może łowcy niewolników, a może
jezuiccy misjonarze... Już zazdroszczę
tym, którzy będą to badać...
— Pomożemy im —
uśmiechnął się. — Ostatecznie jesteśmy
odkrywcami.
Juanita siedziała na kamieniu i coś
pracowicie skrobała w kajecie.
— Możecie mi tu
podpisać? — zagadnęła, podsuwając mi
papier.
Przebiegłem wzrokiem angielski
tekst.
— Nominacja na rzecznika
prasowego naszej ekspedycji na czas
badań archeologicznych, z wyłącznością
na publikowanie relacji w prasie, radio,
telewizji i Internecie —
poinformowałem przyjaciela.
— Sprytne dziewczę —
powiedział z uznaniem po rosyjsku.
Podpisał bez wahania. Ja też
złożyłem podpis. Weszliśmy do
niedużego pomieszczenia po lewej
stronie korytarza. Tu, sądząc po gzymsie,
mur zachował się na całej wysokości.
— Pewnie całe miasto było
kryte dachami pokrytymi drewnianą
dachówką — zauważył.
— Gontem — poprawiłem
go. — Taka dachówka to gont.
Wyjąłem swój notatnik i
naszkicowałem na nim z grubsza
budynek. Brama, główna ulica, kościół,
sadzawka, ciąg domów po obu stronach.
Opisałem go jako „Fort wschodni”.
— Jest dziewiąta — nasz
towarzysz spojrzał na zegarek.. Zanim
dojdziemy do helikoptera, zanim
wystartujemy...
Zjedliśmy pospiesznie śniadanie, a
Juanita naszykowała nam sporo kanapek
na drogę. Zwinęliśmy obozowisko i,
objuczeni plecakami, ruszyliśmy przez
dżunglę do helikoptera. Słońce prażyło
już niemiłosiernie, więc z ulgą skryliśmy
się w gęstym cieniu drzew. Powietrze
było tu duszne i wilgotne, ale nie
zdążyło się jeszcze bardzo nagrzać.
— Trzeba będzie
wykarczować krzaki na głównej ulicy —
zasugerował Michaił. — Zajmiemy się
tym, gdy tylko wrócimy...
— Mijają dwa tygodnie, od
kiedy opuściliśmy Polskę —
zauważyłem. — Trzeba będzie poprosić
o przedłużenie urlopu... A więc chcesz,
żeby można było lądować helikopterem
w samym mieście?
— Właśnie — uśmiechnął
się. — To ułatwi transport archeologów
i sprzętu...
— Uważam, że to nie
najlepszy pomysł — zaoponowałem. —
Podmuch przy lądowaniu jest dość silny,
a sam widziałeś, w jakim stanie jest
większość murów... Najpierw trzeba
będzie chyba to prowizorycznie
zabezpieczyć, potem rekonstruować z
odłamków gruzu to, co się zawaliło...
Czy jednak nie lepiej zabezpieczyć to
jako trwałą ruinę... Zresztą, to problem
dla miejscowych fachowców.
— Chyba masz rację z tym
helikopterem — mruknął. — Przygotuje
się lądowisko gdzieś u podnóża.
— A może nie trzeba
lądować? — zauważyła Juanita. —
Desantować archeologów na linach i z
góry spuszczać im wyposażenie.
Odnaleźliśmy helikopter i
załadowaliśmy się. Nasz przyjaciel
wystartował.
— Za dwie godziny
będziemy w bazie — powiedział. —
Rany, od razu trzeba będzie zawiadomić
miejscowe służby konserwatorskie...
Napiszesz o nas artykuł? — uśmiechnął
się do Juanity.
— Jasne — obdarzyła go
zalotnym spojrzeniem. — Ostatecznie
jestem waszym rzecznikiem prasowym...
ROZDZIAŁ 11
OSTATNI KOMUNIKAT •
ARESZTOWANIE PANA
TOMASZA • JAK SIĘ
POLUJE NA
HELIKOPTERY • PIESZO
PRZEZ DŻUNGLĘ • LISTA
ZARZUTÓW • NOCLEG