Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 126

 

 
 
Andrzej Wydrzyński
jako ARTUR MORENA
 
 
 
Umrzesz o północy
 
 
 
Ta niezwykła zbrodnia miała najzwyklejszą
przyczynę, podobnie jak większość zbrodni popełnianych
przez ludzi. Morderstwa dokonano w sposób wymyślny i
wręcz nieprawdopodobny, jednak (jak dowiadujemy się
chociażby z gazet i kronik filmowych) w naszej epoce
morduje się tysiące ludzi bez żadnej przyczyny i na
oczach całego świata – w sposób stokroć wymyślniejszy.
Zgodnie z klasyczną formułą tak zwanej „powieści
kryminalnej”, powinienem zacząć od momentu, w którym
otworzono drzwi pokoju, gdzie z zachowaniem wszelkich
możliwych środków ostrożności ukryto i zabezpieczono
przed grożącą mu śmiercią – Marcina Koriola, prezesa
spółdzielni INTERPOLEX. A więc należałoby zacząć od
opisania tego, co ujrzeliśmy o północy w tym pokoju z
zamurowanym oknem, nie posiadającym najmniejszej
nawet szczeliny.
Muszę jednak zignorować regułę żądającą, by autor
powieści kryminalnej zaczynał od końcowego
wydarzenia, od finału zawiłej intrygi, którym jest
zabójstwo, i dopiero później odtwarzał kolejno (przy
pomocy detektywa lub oficera śledczego) przebieg
wydarzeń, które doprowadziły do zbrodni i zakończyły
się znalezieniem zwłok; o tym fakcie autor powinien
poinformować Czytelnika już na wstępie.
Rezygnuję z tej ponętnej metody, bo w mojej
opowieści nie przyda się ona na nic i niczego nie wyjaśni,
nie ułatwi też prowadzenia dochodzenia. Toteż
przyjmuję, jako bardziej przydatną, formułę powieści nie
kryminalnej, ale sensacyjnej, przygodowej, streszczającą
się w tym, by całą rzecz opisać od jej intrygującego, lecz
błahego początku, aż do tragicznego końca – a nie w
porządku odwrotnym.
Tak więc zacznę tę opowieść czternastego maja o
czternastej godzinie, by zakończyć ją o trzynastej
godzinie piętnastego maja. Wszystko, co może nas
zainteresować, wydarzyło się w tych dwudziestu czterech
godzinach. Powodowany szczerą sympatią dla Czytelnika,
który sięgnie po tę książkę, nie chcę zatajać, że proces się
nie odbył i że sprawę odłożono ad acta.
 
Czternasta
 
O czternastej zapukałem do drzwi pokrytych białym
lakierem. Nikt nie odpowiadał. Spojrzałem na
emaliowaną tabliczkę z napisem Sekretariat, i na większą,
wykonaną z grubego szkła, ze złoconym napisem
INTERPOLEX. Nie mogłem się pomylić, to musiało być
tutaj. Zapukałem więc ponownie, lecz nadal nikt się nie
odzywał. Nacisnąłem klamkę i wszedłem do sekretariatu.
Na wprost małego biurka i stojącego ukosem stolika
z maszyną do pisania znajdowała się kanapa w stylu
Chippendale, z płaskim ażurowym oparciem, na nóżkach
zakończonych szponami; stolik i biureczko były w tym
samym stylu, podobnie jak i krzesła stojące po obu
stronach okna ozdobionego drewnianą kratą z
powtarzającym się motywem wstęgowym,
charakterystycznym dla urządzenia tęgo
chippendalowskiego wnętrza.
Usiadłem na kanapce i położyłem obok siebie
kapelusz. Wpatrywałem się w drzwi następnego pokoju,
obite czarną skórą lub dermą imitującą skórę.
Usłyszałem od strony korytarza szum wody
spadającej do umywalki, szum przerywany i nieregularny,
jakby ktoś mył ręce pod silnym strumieniem. Ten ktoś
zakręcił kurek i trzasnął drzwiami prawdopodobnie
wiodącymi do ubikacji, które minąłem idąc do
sekretariatu. Rozległy się lekkie kroki; słyszałem stukot
szpilkowych obcasów na terakotowych płytkach
posadzki.
Kiedy ta kobieta weszła do sekretariatu i kiedy
zobaczyłem ją tuż przed sobą, pomyślałem, że jest
piękna. W następnej sekundzie, kiedy już stałem przed
nią, przypomniałem sobie, że nazywa się Beata, i że
przed dwoma laty poznałem ją na jakimś przyjęciu. Miała
czarne włosy, połyskliwie czarne, aż oczy bolały od tej
czerni. Nie widziałem nigdy nic bardziej czarnego. To
miło, że pan mnie jeszcze pamięta.
Chciałem jej powiedzieć, że takich kobiet jak ona
nigdy się nie zapomina, nawet, jeśli widziało się je przez
moment w przejeżdżającym tramwaju, za witryną
kawiarni, w przejściu z jednej strony ulicy na drugą. Coś
w tym stylu chciałem powiedzieć.
– Chciał pan coś powiedzieć?
– Nie. Myślałem o czymś innym.
Zauważyłem, że Beata chce usiąść obok mnie, na
kanapce, jednak cofnęła się szybko i usiadła za
chippendalowskim biureczkiem. Uśmiechała się i nic nie
mówiła. To nie powinno mnie było zdziwić, bo przecież ja
przyszedłem do niej, do tego wytwornego sekretariatu, a
nie ona do mnie.
– Ktoś telefonował, żebym zgłosił się o czternastej.
– U prezesa Koriola? – zdziwiła się. – Kto?
– Nie wiem. Powiedziano mi, że to pilna sprawa, i że
ktoś chce kogoś zabić. Tylko tyle.
– To dziwne. Prezes na pewno nie telefonował.
Wszystkie telefony sama przełączam.
– Może pan Koriol coś wie? Proszę powiedzieć, że
czekam.
– Prezes nie przyjmuje nikogo, kto nie był
zamówiony.
– A jeśli ktoś nie zamówiony ma sprawę do prezesa?
– Załatwia to za moim pośrednictwem.
Wzięła jedną z kopert leżących na biurku. Od kilku
innych odróżniało ją to, że była podłużna i kremowa. Tak
popatrzyła na tę zaklejoną kopertę, jakby wiedziała, co
zawiera ukryty w niej list. Nim jeszcze ją odłożyła,
spojrzała na mnie: może podejrzewała, że znam treść
listu?
To nieuzasadnione posądzenie wzbudziło we mnie
równie nieuzasadnioną myśl, że od tego momentu każdy
gest tej kobiety i mój gest, i gesty ludzi, których jeszcze
dziś zobaczę – będą miały utajone znaczenie, tak samo
ważne, jak wszystkie, nawet najobojętniejsze słowa, które
usłyszę i sam powiem.
– Pan pracuje w milicji, prawda?
– Nie.
Nie zaskoczyła jej odpowiedź. Pomyślałem:
dowiedziała się, że już nie pracuję w milicji. Dlaczego
więc zapytała o to w trybie zmuszającym do
potwierdzenia, z tym końcowym „prawda”?
– Kiedy pana poznałam, był pan w mundurze.
Porucznik z doskonałą opinią i nadzieją rychłego awansu.
Dlaczego pan zrezygnował z tak świetnej kariery?
Nie miałem zamiaru tłumaczyć tej kobiecie, że dla
mnie to nie była sprawa kariery, ale pracy, bez której nie
umiałem już później żyć, której brak w jakimś
najistotniejszym sensie okaleczył moje życie.
– Wylali mnie – powiedziałem z tak zwaną
„rozbrajającą prostotą”.
Lekko uniosła brwi, co miało pozorować nie
istniejące zdziwienie. Spodziewała się, że opowiem,
dlaczego zwolniono mnie z milicji. Ludzie uwielbiają takie
historyjki.
– I teraz, po pańskim… odejściu z milicji – tak to
delikatnie określiła – napisał pan kilka świetnych powieści
sensacyjnych.
– Świetne na pewno nie są – powiedziałem – ale
napisałem kilka takich bajeczek. Czy pani zamelduje mnie
prezesowi?
– Postaram się. Jednak prezes nikogo nie
przyjmuje… od pewnego czasu. Pan chyba wie, że nasza
spółdzielnia pracuje wyłącznie na eksport. Ozdoby
choinkowe i różne inne rzeczy z wielobarwnego szkła
topionego ze sztucznym tworzywem. To wynalazek
prezesa, wie pan?
Nie wiedziałem, że prezes jest wynalazcą.
Zastanawiałem się, dlaczego „od pewnego czasu” nie
przyjmuje interesantów. Skojarzyłem ten fakt z
lakoniczną rozmową telefoniczną, w której ktoś prosił,
żebym zgłosił się o czternastej w INTERPCLEX– ie.
– Jeśli pani nie chce mnie zameldować prezesowi,
zaczekam, aż on sam wyjdzie.
Włączyła mały mikrofon, ale natychmiast go
zamknęła.
– Proszę się nie gniewać, ale pomyślałam,, że pan
przyszedł z własnej inicjatywy… jako milicjant. Naprawdę.
– Proszę się nie gniewać zacząłem podobnie jak ona
– ale przypuszczałem, że pani wiedziała o moim
zwolnieniu z milicji. Naprawdę.
Uśmiechnęła się.
– Sądziłam, że to plotki. Ludzie dzisiaj okropnie
plotkują. Z nudów, z zawiści albo chcą jakoś wypełnić
własne życie, w którym nic się nie dzieje.
Coś stuknęło w głośniku stojącym na biureczku.
Usłyszałem chrapliwy głos, mężczyzny: – Przynieś pocztę.
Wstała. Wzięła kilka listów i plik zapisanych arkuszy.
Podłużną, kremową kopertę wsunęła pod te papiery.
– Gdyby prezes pana przyjął – powiedziała – proszę
mu nie mówić, że znaliśmy się kiedyś.
– Nikomu nie opowiadam o kobietach, które kiedyś
poznałem.
Otworzyła drzwi obite czarną skórą – sprawdziłem
po jej wyjściu, że to jednak skóra, a nie derma – i weszła
do gabinetu.
To była satysfakcja, kiedy widziało się jej sylwetkę w
ruchu, jej chód. Nie było w urodzie Beaty niczego
banalnego; miała delikatną i dziką zarazem twarz. Wyraz
dzikości nadawały jej rysom skośnie wykrojone powieki
oraz delikatne i ruchome nozdrza. Wyglądała na
dziewiętnastoletnią dziewczynę, a miała dwadzieścia
sześć lat, domyślałem jeszcze, że czarna skóra drzwi jest
jaśniejsza od czerni jej włosów. Może Koriol wynalazł tę
doskonałą czerń?
 
Czternasta trzydzieści
Spojrzałem na ebonitowy głośnik stojący na biurku.
Za okrągłą szybką paliło się wciąż czerwone światełko,
jak w momencie, kiedy Beata nacisnęła małą dźwignię i
usłyszała chrapliwy głos prezesa. Chyba prezes nie
wyłączył mikrofonu. Zapewne był zdenerwowany.
Nacisnąłem dźwignię głośnika i usłyszałem głos
Beaty:
– Marcin, trzeba coś zrobić, koniecznie!
Mówiła do szefa po imieniu. Domyśliłem się, że łączy
ich coś, kiedy Beata chciała usiąść obok mnie i nagle,
spojrzawszy na drzwi, zrezygnowała z tego i usiadła za
biurkiem.
Rozległ się gardłowy baryton Koriola: – Co zrobić?
Beata: – Przecież nie można siedzieć i czekać
Koriol: – Dlaczego dopiero teraz przynosisz?
Beata: – Nie miałam odwagi, chciałam wyrzucić.
Chcesz? Podrę ten list i nie będziemy już myśleć…
Koriol: – Zostaw!
Beata: – I nie powiesz mi, o co chodzi?
Koriol: – O co chodzi komu? O kim myślisz!
Głos Koriola zabrzmiał ostro i zaczepnie. W głosie
Beaty usłyszałem zmęczenie i lekką irytację:
– Boże mój, Marcin, przecież ja nic nie wiem i o
nikim nie myślę. Od miesiąca chodzisz jak struty. W nocy
patrzyłam na twoją twarz. To nie był sen, to wyglądało
jak agonia, bo ty nawet we śnie myślisz o tych listach.
Koriol: – Może jeszcze powiesz, że także chcesz
umrzeć?
Usłyszałem drwiący śmiech Koriola i spokojny głos
Beaty:
– Nie wskoczyłabym za tobą do grobu, ale nie chcę
żebyś umarł. Nie mogę tego słuchać.
Zapewne chciała odejść, bo Koriol zawołał:
– Zostań! Chodź tutaj. Siadaj… Siadaj, powiedziałem.
Beata: – Marcin, jeżeli zechcę odejść, nie jest mi
potrzebna twoja śmierć. Chyba nie wyglądam na taką,
która będzie szukać adresów w książce telefonicznej,
żeby się z kimś umówić… Obiecywałeś, że będziemy
podróżować… – tu załamał się głos Beaty – a teraz
pilnujesz tylko swoich interesów, a ja pilnuję mojej
własnej nudy; Marcin, gdybyś ty wiedział, jak ja się nudzę,
tutaj i w domu, i wszędzie… Czy ty w ogóle mnie
słuchasz? O czym myślisz?
Koriol: – Po co sztylet, trucizna i rewolwer? Chyba
wystarczą takie listy, przysyłane codziennie… I wreszcie
któryś z tych listów zabije… Bo to może być i tak
pomyślane.
Beata: – Więc na co czekasz? Na ten ostatni list,
który zabije?
Koriol: – Mówiłem, że nie lubię, kiedy siadasz na
biurku. Dla człowieka interesu biurko jest jak ołtarz.
Beata: – Przepraszam. Zapomniałam, że muszę robić
tylko to, co ty lubisz, nic więcej… Marcin, zrozum, że chcą
ciebie zabić! A ty tylko czekasz, żeby przyszli i zabili. To
twoja jedyna odpowiedź – ta rezygnacja, to czekanie na
śmierć.
Koriol: – Nawet zamknięci w celi skazańców nie
czekają na śmierć, ale na cud. Może im wystarczy mój
strach? Może to, że ze strachu nie zawiadamiam milicji?
Przez chwilę było cicho. Pomyślałem, że ktoś
wyłączył mikrofon, ale nie, światełko wciąż migotało w
szklanym oczku.
I znowu zmęczony głos Koriola, zmęczony i
chrapliwy, jakim mówią niekiedy ludzie chorzy na serce:
– Głupstwa. Skazańcy na krześle elektrycznym myślą
tak samo jak ja. I także czekają na cudowne ocalenie.
Beata: – Może w tym liście coś znajdziesz. Proszę cię.
Koriol: – Otwierałem te listy natychmiast, ale to
chyba ostatni list. Tego się boję, że to już ostatni…
Pamiętasz? Śmiałem się z kilku pierwszych listów, bo to
było bez sensu, żeby uprzedzać kogoś o zamierzonym
morderstwie. Ani szantaż, ani wyłudzanie pieniędzy, lecz
bezinteresowne morderstwo. Kto dzisiaj zabija
bezinteresownie? Śmiałem się. Ale po dziesiątym liście
już nie mogłem zasnąć. Po piętnastym zaniedbałem
interesy, po dwudziestym już nic nie mogłem przełknąć…
Potem już tylko czekałem na ten ostatni list. A teraz
pocieszam się, że to jeszcze nie ostatni, że jeszcze jutro i
pojutrze…
Lęk zdławił ostatnie słowa Koriola.
Było w tej sytuacji coś niepojętego. Oni tam, we
dwoje, za dźwiękoszczelnymi drzwiami, a ja, tu, rzucony
nagle w zagadkowy dramat, którego istnienia nawet się
nie domyślałem. I ten telefon, żebym przyszedł o
czternastej! Telefon, o którym nie wiedziała Beata, i o
którym Marcin Koriol zapewne także nie wiedział.
Ale dlaczego Beata nie powiedziała mu, że czekam?
Opuściłem dźwignię głośnika.
Pomyślałem, że Koriol naumyślnie włączył mikrofon,
żebym usłyszał, o czym rozmawia z Beatą.
 
Piętnasta
Gabinet Marcina Koriola był urządzony w stylu
Ludwika XIV, przeładowany złoconymi ozdobami i
nadmiarem szyldkretowych i brązowych inkrustacji. Nie
był to oryginalny Boulle, lecz solidna
dziewiętnastowieczna kopia tych mebli, wykonana z
hebanu ze wszystkimi zawiłościami barokowej
ornamentyki.
Koriol siedział za przysadzistym stołem z bogato
rzeźbionymi wiązaniami łączącymi poprzecznie nogi tego
mebla, zastępującego biurko w nieznośnie
reprezentacyjnym gabinecie.
Kiedy zniecierpliwiony przedłużającym się czekaniem
otworzyłem drzwi, przestraszony Koriol skulił się cofnął
do tyłu wraz z fotelem. Miał zmęczoną twarz i
podkrążone oczy. Spojrzał na Beatę.
– Czy o nim mówiłaś? Że on czeka?
– Tak – odparła Beata. – To właśnie ten pan.
– Czego? – rzucił opryskliwie. – Co to za historia?
Przestałem się uśmiechać. Miałem awersję do dygnitarzy,
nadrabiających brak autorytetu nadmiarem
gburowatości.
– Czy pan Marcin Koriol? – zapytałem.
– Nie widzi pan, że to ja?
– Nazywam się Artur Morena. Dzisiaj koś
telefonował… Przerwał mi niecierpliwym ruchem ręki.
– Beata mówiła, że ktoś telefonował. No więc, co to
za historia?
– Zabawna – powiedziałem, przysuwając bliżej
ciężkie, również gobelinem obite krzesło. – Czy można
usiąść? Usiadłem.
– To naprawdę bardzo zabawna historia –
powtórzyłem.
– Ktoś musiał telefonować, bo inaczej nie zjawiłbym
się u pana.
– Do nikogo nie telefonowałem. Chyba wiem, co
mówię, panie Moreno, czy jak tam panu.
– Morena – poprawiłem. – Na końcu „a”. To polskie
słowo, oznaczające materiał skalny transportowany i
osadzany przez lodowiec. Zapamięta pan? A teraz druga
sprawa: jeżeli
pan sam nie telefonował ani nikomu nie polecił…
– Nikomu. Chyba jakieś nieporozumienie… albo
głupi kawał – niepewnie powiedział Koriol.
– Właśnie tak pomyślałem. Przykro mi, że pana
niepokoiłem.
Beata dotknęła dłoni Koriola.
– Marcin, proszę cię. Pan Morena poradzi…
Koriol otworzył srebrną szkatułkę z papierosami,
inkrustowaną złotym, delikatnym ornamentem. Nie
częstując mnie, sam wyjął papierosa. Beata podała mu
zapalniczkę.
– Może to jednak nie był głupi kawał? – zapytałem.
– Proszę się zastanowić.
– Co pan chce przez to powiedzieć?
– Tylko to – wyjaśniłem – że to jednak nie był kawał.
– Może – zachrypiał Koriol.
Był tęgi, szeroki w ramionach i na pewno wysoki,
choć jeszcze wciąż kulił się na fotelu.
– Może. Ale ja pana nie wzywałem. – Zwrócił się do
Beaty: – Mam chyba rację?
– Och, Marcin! Skąd mogę wiedzieć? Zawsze masz
rację, jak wszyscy mężczyźni! A to? – sięgnęła po
podłużną kopertę i prawie dotknęła nią jego twarzy. – Co
z tym zrobisz? Koriol odtrącił rękę Beaty. Koperta upadła
na biurko. Wstałem.
– Niech pan zaczeka. Niech pan siada. Pan chyba
jest specjalistą od różnych takich… Niech pan czyta –
Koriol podał mi kopertę. – Wiem, co tam jest, nie muszę
czytać. Sięgnąłem po antyczny sztylet leżący na stole i
rozciąłem kopertę. Wyjąłem list pisany na maszynie.
To jest trzydziesty pierwszy list – czytałem w którym
przypominam Ci, że zginiesz czternastego maja o północy.
Nie zawiadamiaj milicji. Jeżeli to zrobisz, fakt ten nie
opóźni Twojej śmierci ani o sekundę. Mam nadzieję, że
dobrze rozumiesz, dlaczego musisz zginąć. Dostaniesz
jeszcze jeden list, w którym wyjaśnię wszystko, co mogłoby
być wątpliwe. Chyba załatwiłeś Swoje sprawy, dałem Ci na
to miesiąc czasu. Na odroczenie wyroku nie licz. Pamiętaj:
zginiesz czternastego maja o północy.
Podałem list Koriolowi. Ujął go, lecz ręka tak mu
dygotała, że położył list na stole i przytrzymał palcem
margines. Tak czytał. Kiedy skończył:
– Sądząc po panu – powiedziałem – nie
zawiadamiają o spadku?
– Jaki dzień dzisiaj? – zapytał.
– Piątek.
– Piątek! – krzyknął. – Ale którego? Data!
– Czternasty maja.
Koriol sięgnął po kieszonkowy zegarek, leżący
dotychczas na biurku, lecz nie znalazł go na właściwym
miejscu; bawiła się nim Beata.
– Powiedziałem ci już, że nie cierpię, jak bawisz się
zegarkiem.
Beata podała mi zegarek. Był to staroświecki złoty
schaffhausen o podwójnej kopercie chroniącej tarczę.
– Marcin nigdy nie rozstaje się z tym zegarkiem –
wyjaśniła Beata. – Gdyby pan widział, z jaką czułością
nakręca go codziennie o dwunastej! A kiedy kładzie się
spać, to zegarek musi mu tykać pod poduszeczką…
– Przestań – powiedział Marcin. – Zawsze masz coś
do powiedzenia. Moja żona – zwrócił się do mnie –
jeszcze nie wie, że nie warto mówić, kiedy nic się na tym
mówieniu nie zarobi.
– Żona? – zapytałem.
– Niech pan będzie szczery. Nie lubię pochlebców.
Wtedy Beata:
– Niech pan nie myśli… – zaczęła i urwała w połowie
zdania.
O czym nie myśleć? Że została jego żoną z miłości, z
namiętności, z szaleństwa? Był starszy co najmniej o
trzydzieści lat.
– Kiedy byłem młody, nie mogłem sobie pozwolić na
taką żonę.
Beata uśmiechnęła się niewyraźnie, jakby nie
rozumiała, o co chodzi. A przecież rozumiała. Spojrzała w
okno, mówiąc:
– Marcin jest bardzo dobry.
– Ja też jestem bardzo dobry – powiedziałem. Bo co
mnie obchodziło, że Marcin jest dobry?
– Co to ma do rzeczy? – zachrypiał Marcin.
– Nic – powiedziałem. – Po prostu pan jest dobry i ja
jestem dobry. To wszystko. Może wrócimy do
ważniejszych problemów?
Na stole leżał list zawiadamiający Marcina Koriola, że
zginie on czternastego maja o dwudziestej czwartej.
Właśnie był czternasty maja. Ile godzin życia miał jeszcze
przed sobą ten tęgi i silnie zbudowany mężczyzna? Nie
chciało mi się liczyć.
Patrzyłem na Beatę, na jej długie nogi i wąskie
dłonie o delikatnych i smukłych palcach, na jej włosy
najczarniejsze ze wszystkiego, co jest na tym świecie
czarne.
 
Piętnasta trzydzieści
– Czy pan nie przypuszcza – zapytałem – że
telefonował do mnie ten sam człowiek, który przysyła
panu listy z pogróżkami?
Koriol wciąż trzymał w ręce trzydziesty pierwszy list.
– Po co? – zapytał. – Żeby mu pan przeszkodził?
Nonsens. Dlaczego miałby utrudniać sobie… – zawahał
się – no, wie pan co.
– Bo on wie, że nie przeszkodzi mu moja interwencja
ani żadna inna. Chciałby pana o tym przekonać i
obezwładnić…
– Nonsens, panie Morena. Przecież ostrzegał mnie w
listach, żebym nie zawiadamiał milicji. Czy nie mam racji,
Beato?
– Chyba masz – powiedziała Beata. – Chyba tak.
– Co tak, co tak? – denerwował się Koriol. Sięgnął po
teczkę z zielonej kozłowej skóry. – Tam znajdzie pan
trzydzieści takich listów, jak ten ostatni. Niech pan czyta.
Pchnął teczkę po płycie stołu.
Wiedziałem, że te listy nic nie wyjaśnią, i że ten
trzydziesty pierwszy zawiera kwintesencję wszystkich
poprzednich. Zapytałem, czy znajdę w nich uzasadnienie
wyroku.
– Niech pan czyta, do diabła! Później będziemy
gadać.
Przeglądnąłem listy. Były do siebie podobne. Ich
nadawca mógł je właściwie pisać przez kalkę lub powielić
na hektografie, a później wysyłać codziennie jeden z
nich. Jednak każdy list był pisany oddzielnie, na tej samej
maszynie. W czcionce pochylonego „ó” górny znak był
ledwo widoczny, litera „ł” miała poprzeczną kreskę tylko
z lewej strony, a litera „o” była zabrudzona wewnątrz.
– No i co? – zapytał Koriol. – Co pan tam znalazł?
Chyba to samo, co ja: czternastego maja umrzesz o
północy.
– Zginiesz o północy – poprawiłem.
– Co za różnica?
– Dość subtelna. Ale na razie bez znaczenia.
– I co pan myśli? Potrafi pan chyba coś wymyśleć!
– I to się zdarza – odparłem.
Może to było złudzenie, ale wydało mi się, że widzę
dziwny błysk w oczach Beaty. Pomyślałem, że warto
porozmawiać z nią o tych listach. I o telefonie
zapraszającym mnie do INTERPOLEX– u. Lecz to nie
miało sensu. Jeżeli tymi listami chciała spowodować
śmierć męża, to dlaczego w ostatniej chwili wplątała w to
kogoś, kto mógł jej przeszkodzić?
Nadawca listów „grał w ciemno”, na chybił trafił,
albo nie obawiał się żadnego przeciwnika ani żadnych
przeszkód.
– Jak widzę – mruknął Koriol – pan uwierzył, że
umrę.
– Spróbujemy to rozegrać. Proszę mi tylko wyjaśnić,
a od tego wyjaśnienia dużo zależy, dlaczego pan nie
zawiadomił milicji?
Koriol zwrócił się do Beaty:
– Czy telefonowałaś do Moreny, żeby przyszedł?
– Ależ nie! Byłam pewna, że to ty.
– Jeżeli tak zrobiłaś – odparł Koriol – to teraz spójrz
na człowieka, któremu od pół godziny tłumaczę, o co
chodzi, a który nawet nie potrafi poruszyć głową, żeby mi
cokolwiek wyjaśnić. Bo nie trzeba poruszać głową, żeby
mi powiedzieć o milicji. Nie chcę – nagle krzyknął –
zawiadamiać milicji! Nie chcę!
Pierwszy list był podpisany Madryt. Następne nie
miały żadnego podpisu. Nie zwracając uwagi na okrzyk
Koriola, pokazałem Beacie ten podpis Madryt.
– Marcin – powiedziała – chyba miałeś wrogów w
Madrycie.
– Zastanów się – powiedział Koriol – co mi pomoże,
jeżeli ci powiem, że miałem tam wrogów? Nie zadawaj
głupich pytań.
Koriol końcami palców lekko nacisnął powieki.
– Umrzeć. Pan to rozumie? Kiedy wydawało się, że
już nic mi nie zagraża i kiedy osiągnąłem…
Jego ochrypły głos nabrał lirycznych tonów, lekko
zadrżał.
– Nie bój się – powiedziała Beata. – Będę przy tobie.
Położyła dłoń na jego ramieniu.
Koriol uchylił ramię. Może chciał ukryć wzruszenie
pod pozorem tej brutalności.
Wydało mi się, że oglądam w teatrze dwuosobową
sztukę, w której obie postacie są tak sztucznie i bez
przekonania grane przez aktorów, że sama sztuka traci
wszelki sens. Było w zachowaniu się Koriola i Beaty coś
wymuszonego, dwuznacznego, jakby odtwarzali
mechanicznie wyuczone na pamięć role i ukrywali przede
mną to, co najważniejsze.
Postanowiłem: wycofam się z tej gry. Z jakiej racji
wzywano mnie tutaj? Bo piszę sensacyjne powieści i
poluję na tematy? Znałem o wiele lepsze niż ten „temat”,
w którym niespodzianie zacząłem uczestniczyć.
– Panie Koriol – powiedziałem – milicja mogłaby
sprawdzić, na jakiej maszynie pisano listy, skąd je
wysyłano, w której dzielnicy wrzucano do skrzynki. Mogą
odnaleźć właściciela maszyny. Niech pan się zastanowi
nad moją radą.
Tępo wpatrywał się w moją twarz, jego oczy były
pozbawione jakiegokolwiek wyrazu. Nie słyszał mnie
albo nie rozumiał.
– Będę przy tobie – odezwała się Beata – o północy.
– Jeżeli oni nie kłamią – stuknął palcem w kremową
kopertę – komuś muszę wszystko zostawić. Nie będziesz
przy mnie.
Pomyślałem: teraz Beata powie Marcinowi, że zależy
jej tylko na nim, na Marcinie, i że bez niego całe życie
straci urok i sens, i tak dalej. Na szczęście zaoszczędziła
mi tego, zostawiając to chyba na później, kiedy będą
sami.
Zabrzęczał jeden z trzech telefonów stojących na
biurku. Zabrzęczał delikatnie, lecz Koriol wzdrygnął się,
prawie podskoczył, jakby to nie było tylko to cichutkie
brzęczenie, ale ogłuszający dźwięk spiżowych dzwonów.
 
Szesnasta
 
Telefon wciąż brzęczał. Koriol odwrócił się ode mnie.
– Czy istnieje taka możliwość, panie Morena, żeby
zabić kogoś poprzez słuchawkę telefonu, kiedy się ją
podniesie?
– Do północy mamy trochę czasu.
– Pytałem pana, czy to jest możliwe?
– Tak. Ale niech pan o tym nie myśli i przyjmie
telefon.
– Ty weź – Koriol powiedział do Beaty.
Beata, do słuchawki:
– Ach, to ty! – I do Koriola, podając mu słuchawkę: –
Twój brat.
Koriol słuchał, później sprzeciwiał się jakiejś
propozycji:
– Nie, wykluczone… Nie, skąd, wcale nie jestem
chory, dlaczego miałbym być chory? Dzisiaj nie mogę
wyjść… Co, do diabła, ma to wspólnego z chorobą… A,
tak! No to czemu nic nie mówisz, niemożliwe, chwileczkę,
dobrze, zaczekaj.
Dłonią przysłonił mikrotelefon.
– Morena… Mój brat, Robert, wie o tych listach.
– Kto mu powiedział?
– Ja. Robert chce mnie dzisiaj skontaktować z kimś,
kto może to załatwić. Co pan mi radzi?
Nim zdążyłem odpowiedzieć, Beata zawołała:
– Marcin, nie! Ten ktoś może właśnie w ten sposób
chce cię wywabić z domu, Marcin, mówię ci, nie możesz
tam iść. Prawda, panie Morena, że on nie może?
– Pójdziemy tam – powiedziałem.
– A jeżeli pan jest w zmowie z tym, człowiekiem? –
zapytał.
– A jeżeli – odpowiedziałem – pańska żona jest w
zmowie z kimś, kto właśnie tutaj ma pana zabić i dlatego
odradza panu wyjście? A jeżeli ten facet działający za
pośrednictwem pańskiego brata jest przekonany, że pan
nie odważy się wyjść dzisiaj z domu i telefonując teraz,
chce się w tym upewnić, bo właśnie tutaj ma pana zabić?
Panie Koriol, w ten sposób możemy bawić się do
północy. Proszę powiedzieć bratu, że przyjdziemy.
Koriol przyłożył słuchawkę do policzka.
– Robert? Będę u ciebie. Nie, wcale nie jestem
zdenerwowany, nie ma powodu. Wciąż mi coś wmawiasz.
No, dosyć, dosyć – odłożył słuchawkę.
– Nie wiem, czy pan Morena słusznie… – zaczęła
Beata.
– Proszę pani – przerwałem jej – musimy poznać
człowieka, który może załatwić sprawę listów. Czy pani
nie rozumie?
– Może pan Morena sam pójdzie do Roberta? –
zaproponowała.
– Głupstwa mówisz. Wciąż mówisz głupstwa. Ten
człowiek nie będzie rozmawiać z Moreną ani z milicją.
Chce rozmawiać ze mną. To nie jest filantrop ani anioł
stróż, ale ktoś, kto chce u mnie zarobić, jeżeli mi pomoże.
Czy nie mam racji?
Koriol włożył do zielonej teczki trzydziesty pierwszy
list. Teczkę wsunął do szuflady i zamknął ją na klucz.
Klucz podał Beacie.
– Na wszelki wypadek – powiedział. – Morena, czy
pan nadaje się do takiej historii?
– Przekonamy się o północy – powiedziałem. – Ale
dlaczego właśnie czternastego maja, a nie piątego. Skąd
ta data?
Koriol wzruszył ramionami – i to był znowu gest
aktora grającego rolę bez „przekonania.
– Nadawca listów wybrał ten dzień. Równie dobrze
mógł wybrać jakiś inny. Co to ma do rzeczy?
– Co działo się czternastego maja, kiedyś, obojętne
w którym roku?
– Więc pan sądzi… – szepnął Koriol.
– Że tego dnia pan Koriol popełnił… powiedzmy, że
dobry uczynek, o którym ktoś nie może zapomnieć.
– Morena, pan chciał powiedzieć, że kiedyś,
czternastego maja, popełniłem łajdactwo albo zbrodnię?
– Nie chciałem, lecz pan mi to podsunął. – Wstałem,
zbliżyłem się do okna. – Co działo się w Madrycie
czternastego maja?
Koriol wzniósł dłoń ponad hebanową politurowaną
płytę stołu, w której odbiła się ta dłoń jak w lustrze.
– Tego się bałem, niczego więcej. Ani bomb, ani
wojny, ani choroby. Tylko tego. Tak, to było czternastego
maja.
– Może zostaniemy sami i wtedy pan powie.
– Morena – Koriol podniósł głos – nie zostaniemy
sami i nic więcej panu nie powiem. Niech pan siada. Ani
pan, ani Beata, ani cała wasza milicja, ani nikt inny na
świecie nie wyciągnie ze mnie, co stało się czternastego
maja któregoś tam roku w Madrycie. Jeżeli jestem w
Polsce, to tylko dlatego, że tutaj czuję się najbezpieczniej.
Gdybym został na Zachodzie, już dawno stałoby się to,
co ma się stać dzisiaj. Dobrze pracuję, dobrze zarabiam,
ale państwo także dobrze zarabia na mojej pracy. Mogę
w sprawach INTERPOLEX– u jeździć po całym świecie,
mam paszport na wszystkie kraje. Nigdzie nie jeżdżę.
Wysyłam moich zastępców, a władze dziwią się, że sam
nie wyjeżdżam… Morena, nie potrzebuję amatora
detektywa ani pocieszyciela, który podtrzyma mnie na
duchu. Jeżeli pan sam się nawinął, a sądzę, że to sprawka
Beaty…
– Marcin, nie! – zawołała Beata. – Dlaczego mi nie
wierzysz?
– Ty siedź cicho – te słowa zabrzmiały jak warknięcie
złego psa – a Morena niech słucha. Za dobrą robotę
potrafię dobrze zapłacić. Jeżeli o północy nic mi się nie
stanie, jutro dam panu przedmiot wartości dziesięciu
tysięcy dolarów. Beata, otwórz safes.
Koriol podał Beacie pęk kluczy. Podeszła do stojącej
w rogu gabinetu trójkątnej serwantki i otworzyła
oszklone drzwi. Na najwyższej półce odstawiła kilka
przedmiotów wykonanych przez INTERPOLEX z
tajemniczego stopu szklanych włókien i sztucznego
tworzywa – i odsunąwszy boczną ścianę serwantki
otworzyła ukryte poza nią stalowe drzwi safesu. Wyjęła z
głębi skrytki zamszowy woreczek, przypominający
wytarty kapciuch na tytoń fajkowy. Położyła go na stole.
Koriol rozsupłał wiązanie woreczka i wysypał na stół
siedem olbrzymich kilkunastokaratowych brylantów. Były
to piękne kamienie o błękitnawym połysku ukrytym w ich
niewidzialnej głębi, w przecięciu się załamanego na
szlifowanych krawędziach światła, i o zwielokrotnionym
przez ten szlif blasku.
– Jeden z tych kamieni będzie jutro pańską
własnością.
Spojrzałem na Beatę wpatrzoną pożądliwie w
brylanty. Ich blask odbijał się w jej źrenicach.
Pomyślałem, że już wiem, dlaczego została z Koriolem;
tak w tym momencie pomyślałem.
– Skąd mam te szkiełka, o to panu chodzi? Z Brazylii.
Z dwoma garimpeiros przez kilka lat poszukiwałem
diamentów w Mato Grosso. Potem było nas tylko dwóch,
ale to inna historia. Zebrałem kilka garści kamyków. Były
warte więcej niż te, które pan widzi. Ale wymieniłem je za
te siedem, bo zawsze kochałem przedmioty wyjątkowe i
fascynujące…
Spojrzał na Beatę, bo chyba także o niej pomyślał,
mówiąc, jakie rzeczy kocha: wyjątkowe i fascynujące.
– Niech pan pokaże kamień, który pan chce dostać.
– Czy pan nie obiecuje zbyt wiele? Jeżeli nawet
dzisiaj pana ocalę, to może pan zginąć jutro lub pojutrze.
– Nie o to chodzi, Morena. Jeżeli dzisiaj nic się nie
stanie, mogą o rok odroczyć ten wyrok, znowu na
czternastego maja. Wówczas sam zacznę działać.
Uprzedzę ich. Powiem panu więcej: jutro albo pojutrze
mogą mnie zabić. Ale nie dzisiaj. Nie zgadzam się, żeby
ktoś wybierał za mnie dzień mojej śmierci. Pan chyba
rozumie, Morena. Nie czternastego maja. I właśnie za to
dostanie pan dziesięć tysięcy dolarów. Tyle pan zarobi w
ciągu jednej nocy, właściwie w ciągu jednej godziny czy
minuty. Jeżeli jednak oni mnie… – przełknął ślinę – wtedy
moja żona nie da panu ani złamanego grosza.
Wielką dłonią zgarnął połyskujące kamienie i
wrzucał je do skórzanego woreczka. Głośno liczył: –
jeden, dwa, cztery…
Beata włożyła do safesu woreczek z brylantami,
zamknęła stalowe drzwiczki, zasunęła drewnianą ściankę
serwantki, ustawiła fantastyczne fabrykaty INTERPOLEX–
u i oddała klucze Koriolowi.
– Panie Koriol – powiedziałem – nie mogę spełniać
usług prywatnego detektywa, taki zawód u nas nie
istnieje. Nie mogę przyjmować honorarium za coś, czego
nie wolno mi wykonywać. Zajmuję się tą sprawą, żeby
dociec, kto do mnie telefonował i dlaczego wplątano
mnie w pańską sprawę, w sprawę tej złowieszczej
pogróżki: „zginiesz o północy”.
Pochylił głowę i chusteczką ocierał pot z karku i ze
skroni.
– Panie Morena.
– Słucham pana.
– Morena…
– Proszę mówić.
Wtedy zaczął mówić, o czym myślał przez cały czas i
o tym, co dręczyło go od wielu dni.
– Morena, niech pan mnie ratuje niech mi pan
pomoże, niech pan im nie pozwoli… Dobili mnie tymi
listami, sparaliżowali. Jakby dzień w dzień kto strzelał do
mnie i trafiał obok serca, na umyślnie o b o k serca…
trzydzieści razy, żeby tylko serce zachować na ostatni
dzień, na czternastego maja, na dzisiaj. Błagam, niech
pan coś zrobi, niech pan im przeszkodzi, nie pozwoli…
 
Szesnasta trzydzieści
Robert Koriol mieszkał na przedmieściu, w
parterowej willi. Z wejściowych drzwi mały korytarz wiódł
do obszernego hallu, w którym skupiało się za dnia życie
rodzinne, i z którego czworo drzwi wiodło do
oddzielnych pokoi, piąte drzwi do wspomnianego
korytarza, a szóste do kuchni, ubikacji i łazienki.
Na środku hallu stał stół, secesyjna kanapa i cztery
krzesełka obite, podobnie jak ta kanapa i wygodny fotel,
czerwonym wypłowiałym pluszem.
W momencie, od którego ta historia może nas
interesować, łysy osiemdziesięcio kilkuletni staruszek, o
twarzy zwiędłej i przebiegłej, siedział przy stole z lupą
zegarmistrzowską w oku, pochylony nad podróżnym
budzikiem ułożonym na skrawku płótna. Budzik oraz
kilka innych zegarków oświetlała biurowa lampa z
elastycznym ramieniem. Starzec nazywał się Arkadiusz
Koriol, był ojcem Roberta i Marcina.
Robert siedział na kanapce obok swej żony Pauliny,
kobiety już niemłodej, ale jeszcze interesującej i zapewne
przesadnie dbającej o siebie. Miała duży temperament
ujawniający się w ruchach niespokojnych i w sposobie
mówienia. Nosiła krótką spódniczkę odsłaniającą połowę
uda. Kiedy siedziała z nogą założoną na nogę, starała się
pokazać jak najwięcej tego uda; drażniło to Roberta, bo
od czasu do czasu pociągał on za spódniczkę Pauliny,
starając się przysłonić odsłonięte miejsce ponad
zapięciem podwiązki przytrzymującej pończochę.
Nim zjawiłem się w domu Roberta, rozegrała się tam
scena, którą pragnę odtworzyć na podstawie zebranych
później informacji.
– Jeżeli w gwiazdach stoi – powiedział Arkadiusz – że
Marcin dzisiaj umrze, to znaczy, że umrze. Przed
przeznaczeniem nikt nie uciekł.
– Arkadiuszu – powiedział Robert – mówisz
głupstwa. Stary już jesteś i dlatego mówisz głupstwa.
– Głupcy – Arkadiusz spojrzał na Paulinę – nie
zauważą nigdy mądrości…. Przyjdzie dzisiaj ten twój
Franio?
– Dziadku – zdenerwowała się Paulina – dlaczego
mój? Robert, powiedz ojcu…
– Przyjdzie – powiedział Robert. – Umówiłem go z
Marcinem.
– I wymyśliłeś, że Franio może coś załatwić?
Robert zbliżył się do Arkadiusza.
– Nie, staruszku. Chcemy wydusić trochę forsy od
Marcina. Franio uważa, że te listy, to zwykłe pogróżki bez
pokrycia.
– Wiedziałem, że Franio nic tu nie poradzi.
– Ale jutro powiemy Marcinowi, że to Franio go
uratował, za naszym pośrednictwem. I Marcin odpali
trochę grosza.
– Masz ty główkę do takich rzeczy, niezłą główkę.
Ale co wam z tego, jeżeli oni Marcina zakatrupią?
– Pieniądze weźmiemy od Marcina dzisiaj. Do
północy czasu niewiele, a powiemy Marcinowi, że Franio
musi pochodzić za tym i mieć gotówkę przy sobie, żeby
komuś do ręki pogadać, o tych listach. Jak Marcin nie
zginie, to pieniążki nasze. Jeżeli zginie, to także nasze, bo
umarli nie odbierają pieniędzy.
Paulina przenosiła wzrok z siwego starca na swego
męża, z chytrych i okrągłych oczu dziadka na podłużne i
złe oczy Roberta.
– Boże, jak wy rozmawiacie! Przecież chodzi o życie
człowieka. A wy tak na zimno i z takim spokojem,
jakbyście naradzali się, czy zarżnąć koguta na obiad, czy
nie.
Wstała i otworzyła okno.
– Paula – powiedział Arkadiusz – co ma się stać,
zawsze się stanie. I nic nie pomoże, czy będziemy mówić
na zimno, czy na gorąco. Czasem myślę, że to ty piszesz
listy do Marcina. Może razem z Beatą? Znam kobiety i
wiem…
– Dziadkowi pomieszało się na strychu – Paulina
stuknęła się palcem w czoło. – To raczej do dziadka
podobne.
– Dobrze, Robert – Arkadiusz zachichotał – żeś
powiedział, co obmyśliliście z Franiem. Dobrze wiedzieć o
czymś takim.
Paulina podeszła do Roberta.
– Dziadek to straszny gaduła, wszystko może zepsuć.
Niepotrzebnie powiedziałeś.
– Ech, Paula, Paula – zaśmiał się Arkadiusz. – Czy
potrzebnie, czy nie, o tym tylko gwiazdy wiedzą. A ty,
Robert, daj sobie spokój z Franiem. Temu łazikowi twoja
żona za bardzo się podoba i dlatego Franio tak się koło
ciebie kręci.
– Jesteś… – krzyknęła w uniesieniu Paula i nagle
urwała, bo rozległ się głośny dzwonek, natarczywy i
przerywany.
– Otwórz, Paula – odezwał się zaniepokojony
Arkadiusz.
– Drzwi są otwarte – powiedział Robert.
Przenikliwy dźwięk dzwonka nagle ucichł.
Ktoś powoli otwierał ciężkie wejściowe drzwi.
 
Siedemnasta
Do hallu weszli dwaj mężczyźni: jeden w szarym
garniturze, drugi w mundurze kaprala milicji, z teczką w
ręku.
– I po co ten hałas? – zapytał Arkadiusz wkładając
do oka zegarmistrzowską lupę. – Po co dzwonić, kiedy
drzwi otwarte?
– Niespodzianka – powiedział kapral, patrząc z
zainteresowaniem na wstającą z kanapki Paulinę. – Kto
ma czyste sumienie, nie boi się nagłego dzwonka. A to
jest – wskazał mężczyznę w szarym ubraniu – sam
inspektor Anioł.
Inspektor skłonił głowę.
– Ja jestem kapral Filipek. Na imię Ludwik, tak
rodzice wymyślili. A to – wskazał inspektorowi obecnych
– Arkadiusz Koriol, Robert Koriol oraz Paulina, żona wyżej
wymienionego.
– No dobrze – odezwał się Robert – jest nam bardzo
miło, ale może pan inspektor wyjaśni, co to ma znaczyć?
– Czy można usiąść? – zapytał inspektor Anioł.
– Ależ tak – zawołała Paulina – oczywiście, proszę
bardzo, naturalnie, istotnie, niech pan!
Inspektor usiadł na pluszowym krześle. Dotknął frędzli,
którymi obity był spód siedzenia.
– Po mojej matce – powiedziała Paulina – te krzesła.
Nie lubimy fabrycznych mebli, wszystkie jednakowe, to
straszne.
– Paula – mruknął Arkadiusz – ty i tak nic mądrego
nie powiesz. Niech lepiej mówi pan inspektor. On jest
jakby widomym znakiem przeznaczenia i na ogół działa
w jego imieniu.
– Proszę państwa – powiedział inspektor – tak
niefortunnie się złożyło, że od tej chwili każdy może
wejść do tego przytulnego mieszkania, lecz nikt nie może
stąd wyjść.
– Ale – zapytał Robert – dlaczego?
– Chciałbym obejrzeć pokoje – odezwał się kapral
naciskając klamkę pierwszych drzwi. Uchylił je i zajrzał do
środka.
– Czy panowie kogoś szukają? – zapytała Paulina.
– Nieuczciwego obywatela, który jest wmieszany w
przemyt platyny – wyjaśnił Anioł. – Mogę jeszcze dodać
nie uchybiając tajemnicy służbowej, że celnicy znaleźli u
pewnego turysty rzekomo srebrny łańcuch. Był wykonany
zapewne z tej przemyconej platyny w jakiejś firmie
zegarmistrzowsko– jubilerskiej. Tak zeznał pechowy
turysta.
Arkadiusz utkwił małe okrągłe oczy w twarzy
inspektora.
– Naprawiałem kiedyś łańcuch platynowy do
zegarka, a jakże. Ze starego zatrzasku, który był
cechowany, zrobiłem nowy, bo tamten się złamał.
– Jeśli tak – uśmiechnął się inspektor – to bądźmy
dobrej myśli, bo ta historia zakończy się pogodnie.
– Panowie są bardzo weseli – powiedział Robert.
Inspektor przestał się uśmiechać.
– Panie Robercie, nasza służba jest piękna, ale
ciężka, przykra i niekiedy smutna. Musimy się więc
ratować dobrym humorem. Ufamy pewnym ludziom, a
nagle okazuje się, że nie byli godni zaufania. Wierzymy
bezgranicznie zeznaniom świadka, i nagle stwierdzamy,
że nas okłamał. Liczymy na czyjąś nieskazitelną
uczciwość, a oto dowiadujemy się, że ten najuczciwszy
ukradł coś lub kogoś oszukał. Seria rozczarowań, które
mogłyby osłabić w nas wiarę w człowieka, gdyby nie…
– Wszystko w porządku – powiedział kapral Filipek,
zamykając ostatnie drzwi znajdujące się w hallu.
– Nikogo pan nie znalazł? – zapytał drwiąco Robert.
– Bo też nikogo nie szukałem – odparł kapral. – Ten,
na kogo pan inspektor czeka, dopiero przyjdzie.
– Kto? – zawołali Robert i Paulina, a Arkadiusz
wypuścił z małego imadełka zwijaną sprężynę, która
podskoczyła z wizgotem, odbiła się od oparcia kanapki i
upadła na dywan, tuż u jego stóp. Pochylił się, podniósł
ją i powiedział:
– Cały towar zakupuję legalnie i tylko z przydziałów.
– A więc wszystko skończy się pomyślnie –
powiedział inspektor. – Jestem najszczęśliwszy, kiedy
jakieś podejrzenie okazuje się niesłuszne. Jednak z
ubolewaniem stwierdzam, że przestępcy postępują w
momencie zaskoczenia tak samo jak niewinni:
przysięgają, że są niewinni.
Arkadiusz włożył sprężynę do naczynia z naftą.
Paulina przechyliła się na kanapce i podciągnęła
kolana.
– Inspektorze – powiedziała – protestuję przeciw
najściu na nasz dom. Czy można gdzieś interweniować?
– Oczywiście – odparł Anioł – lecz nie może pani
wyjść stąd ani skorzystać z telefonu. Na podstawie
wiarygodnego doniesienia i wstępnego dochodzenia
otrzymaliśmy zezwolenie prokuratora. Przebywamy więc
pod dachem państwa legalnie i praworządnie.
– Kto doniósł? – wtrącił się Robert obciągając zbyt
wysoko podwiniętą spódniczkę Pauliny. – Żądamy
wyjaśnienia. Nazwiska!
– Szef słyszał? – zapytał kapral.
Inspektor rozłożył ręce.
– Ale na jakiej podstawie? – denerwował się Robert.
– To godzi w nasz honor. Nie możemy sobie pozwolić na
takie…
– Tak – podjęła Paulina – mąż nie może sobie
pozwolić.
– Proszę państwa – odparł spokojnie Anioł –
stwierdzam z ubolewaniem, że nasi ludzie są omylni.
Jednak do omylności w sprawach ziemskich przyznaje się
nawet Ojciec Święty.
– To nie jest argument – rzekł Robert. – Co to za
argument?
– Mąż – dodała Paulina – nie uznaje papieża i uważa,
że kardynałowie powinni chodzić boso i w łachmanach,
jak apostołowie.
– Apostołowie chodzili w sandałach – wyjaśnił
Arkadiusz.
– Słusznie – potwierdził Anioł. – Nie znalazłem też w
Piśmie wzmianki o łachmanach. Nadmiar religijnej
wyobraźni podsuwa wiernym wzruszające, ale i naiwne
pomysły. Cieszy mnie, panie Arkadiuszu, pańskie
teologiczne wykształcenie. Uwaga o sandałach
apostołów była słuszna. Spodziewam się, że z pożytkiem
spędzimy czas, który nam pozostał do jutra rana.
– To jest nieuniknione? – zapytał Robert.
– Jak ludzkie zbrodnie – powiedział inspektor Anioł.
– Czy pan zastanawiał się kiedyś nad tym, że nasza praca
sprowadza się w myśl najstarszych wierzeń ludzkości, do
istoty walki dobra ze złem, Ormuzda z Arymanem, do
starcia elementów równowagi i ładu – z elementem
chaosu i dezorganizacji? Odwieczny i nieunikniony
antagonizm tych sił utrzymuje nasz świat w równowadze.
Kiedy ktoś popełnia zbrodnię, równowaga ta, na której
wspiera się świat, zostaje zachwiana. I wtedy zjawia się
oficer śledczy lub detektyw, mściciel reprezentujący
prawo, który uparcie i z nieubłaganą cierpliwością zdąża
od zwłok ofiary do ujęcia mordercy. Zwłok? – tylko tyle
podchwycił zaskoczony Robert.
– Kiedy wstaję rano, nigdy nie spodziewam się, że
zobaczę trupa. A jednak każdego dnia znajdujemy trupa,
przynajmniej na szosie lub w rozbitym samochodzie, już
nie mówiąc o umyślnych morderstwach. Należy dodać,
panie Robercie, że czasem ten wysłannik ładu zjawia się
po to, by przeszkodzić morderstwu.
– Widzisz, Robert – odezwał się spoza stołu
Arkadiusz – że nie warto zadawać się z takimi łobuzami
jak Franio.
Wtedy Paulina:
– Arkadiusz plecie głupstwa. Franio jest przyzwoitym
młodym człowiekiem i nie ma nic wspólnego z
interesami męża!
– Wynika stąd – podjął Anioł – że gdyby Franio miał
coś wspólnego z interesami męża, wówczas byłby
nieprzyzwoitym młodym człowiekiem?
– Żona wcale tak nie myślała – powiedział Robert. –
Ona chciała tylko powiedzieć… – w tym momencie
spojrzał na odsłonięte uda Pauliny: – Jak ty siedzisz?
Popraw to zaraz!
– O Boże! – jęknęła Paulina, obciągając lekko
spódniczkę.
– Pan inspektor wcale się nie patrzył. Teraz jest taka
moda.
– Czekałaś, aż popatrzy, tak?
– Robert – Paulina zmieniła temat – zadzwoń do
Marcina. Powiedz mu, żeby nie przychodził.
– Szef słyszał? – zapytał kapral.
– Ale mąż musi odwołać… – zaczęła Paulina.
Inspektor wzniósł dłoń.
– Już niczego nie można odwołać. Jeżeli rzuciliście
jeden kamyk, potoczy się lawina. Nie przewiduje się w
podobnych okolicznościach odwoływania umówionych
spotkań za pośrednictwem telefonu, ani w żaden inny z
możliwych sposobów dostępnych człowiekowi. Mam na
myśli również gołębie pocztowe, sygnały dymne i
wystrzeliwanie sygnalizacyjnych rakiet. Jest to zgodne nie
tylko z przepisami, ale również ze zdrowym rozsądkiem.
– To jednak jest oburzające – powiedziała Paulina.
– I nieuniknione – uzupełnił inspektor Anioł.
– Paula – odezwał się Arkadiusz – przyrządź panu
kawę.
– Podoba mi się pański sposób wysławiania –
powiedział Anioł. – Wszyscy dziś mówią „zrób kawę”. A
przecież kawę trzeba przyrządzić. To słowo precyzyjniej
oddaje istotę zabiegu.
– Więc zrobić – Paulina podkreśliła ostentacyjnie to
słowo – kawę czy nie?
– Dziękujemy – odparł Anioł. – Mamy w termosie. I
zaopatrzyliśmy się w odpowiednią ilość kanapek.
– No to zrobię kawę dla nas. Chyba można?
Kapral Filipek zerwał się ochoczo z miejsca.
– Pomogę pani przygotować i przynieść.
– Uprzejmie dziękuję. Sama udźwignę trzy filiżanki.
– Znowu sytuacja – powiedział inspektor – której
przepisy nie przewidują. Kapral musi pani towarzyszyć.
Paulina żachnęła się:
– No to może do ubikacji pan kapral także będzie ze
mną chodzić? Jak pan to sobie wyobraża, inspektorze?
– Szef słyszał? – zaśmiał się kapral.
– W takim wypadku – uprzejmie wyjaśnił Anioł –
raczej wyjątkowym i nagłym, kapral zaczeka pod
drzwiami. To przykre.
– Jak dla kogo. Co pan w ogóle wie o miłości?
– Drogie dziecko – zaśmiał się inspektor – niech
panią nie myli niebiańskie brzmienie mego nazwiska.
Istnieją również upadłe anioły. Ale to nie temat do
rozmowy w takim gronie.
– Możemy porozmawiać na osobności.
– Nie możemy – zaprzeczył Anioł. – Wolno mi
rozmawiać tylko w obecności świadków. Wspomniałem
już, jak wiele kolców ma nasz zawód. Nazwałbym to
powołaniem, zmuszającym do rezygnacji z wielu
przyjemności dostępnych innym ludziom.
Arkadiusz chichotał. Paulina odwróciła się w jego
stronę.
– Z czego dziadek się śmieje? Nie wstyd dziadkowi?
– Paula – wykrztusił – a niech was… Zawsze
mówiłem, że jest przeznaczenie. Chcieliście rozmawiać z
Marcinem o tych listach, ale inaczej było w gwiazdach
pisane.
– Arkadiuszu! – krzyknął Robert.
Inspektor wstał.
– O to chodzi. Porozmawiamy teraz o listach.
 
Siedemnasta trzydzieści
Beata załatwiała bieżące sprawy w sekretariacie
INTERPOLEX– u.
Zostaliśmy sami: wystraszony Koriol – i ja,
przypadkowy świadek, właściwie już uczestnik tego
zdarzenia. Patrzyłem na zniszczoną twarz Koriola; której
wyraz brutalności nadawała silnie rozwinięta dolna
szczęka i mięsisty nos.
– Milicja zna tysiące kawałów z anonimowymi listami
– mówiłem – począwszy od naiwnych i złośliwych, a
skończywszy na nikczemnych i groźnych. Na ogół jednak,
kiedy ktoś chce kogoś zabić, wówczas nie uprzedza go,
lecz zabija.
– Wiem – powiedział Koriol sięgając po szkatułkę z
papierosami; tym razem również mnie poczęstował.
– Widziałem takie rzeczy w kinie i czytałem. Ale –
Koriol zdusił w popielniczce papierosa, którym zaledwie
raz się zaciągnął – ale, Morena, czy mój wypadek nie jest
nadzwyczajny?
– Byłby takim – powiedziałem – gdyby pan sam pisał
te listy.
– Więc pan jednak przypuszcza, że to historia
najzwyczajniejsza w świecie? Jak wtedy, kiedy takie listy
wysyła rodzina czyhająca na spadek albo na
ubezpieczenie?
– Pan jest ubezpieczony na życie?
– Na dwieście tysięcy złotych. Dzisiaj rano
telefonowałem do agenta ubezpieczeniowego. Prosiłem,
żeby natychmiast przyszedł.
– Przyszedł?
– Nie miał czasu. Przyjdzie po siedemnastej. Przed
trzema laty powierzyłem mu ubezpieczenie moje i Beaty,
od wypadku, śmierci i tak dalej. Nazywa się Cyprian
Ursyn.
– Czy jest spokrewniony albo związany z kimś…
– Nonsens! Morena, nie zależy mi wcale, żeby pan
znalazł nadawcę listów.
– Gdybym znalazł tego człowieka przed północą, nie
mógłby pana zabić o północy. To chyba logiczne.
– Do diabła! Jeśli chce pan tracić czas, to niech pan
szuka! Ale pan go nie znajdzie. Bo on nie chce spadku
ani nie podejmie z Beatą mego ubezpieczenia, ani nie
chce moich kamieni, ani mego stanowiska. On nie chce
zarobić na mojej śmierci. Pragnie tylko, żebym umarł o
północy, dzisiaj, czternastego maja. A ja nie chcę umierać
– nagle krzyknął przez gardło ściśnięte spazmem lęku –
Morena, nie chcę!
Czekałem, aż Koriol się uspokoi. Paroksyzmy strachu
przychodziły gwałtownie i szybko mijały. W momencie
takiego napadu Koriol zatelefonował do agenta
ubezpieczeniowego. Sądził, że w trosce o interesy PZU
agent chroni go przed śmiercią, a swoją instytucję przed
wypłatą dwustu tysięcy złotych.
– I co – zapytał po chwili Koriol – co pan zrobi?
– Postaram się przeszkodzić temu człowiekowi. Ale
nie wolno panu podjąć żadnej decyzji bez porozumienia
się ze mną. Jeżeli zechce pan wejść do ubikacji, wtedy
dokładnie ją obejrzę, a później dopiero pan tam wejdzie i
zrobi siusiu. Ani kroku beze mnie, panie Koriol, ani kropli
wody bez mojej zgody, ani kęsa chleba bez mojej wiedzy.
Rozumie pan?
Skinął głową. I powiedział niespodziewanie:
– Zauważyłem, jak pan patrzy na Beatę. Nie życzę
sobie, żeby pan z nią flirtował. Nie cierpię, kiedy ktoś ma
ochotę na to, co jest moją własnością.
– W porządku, panie Koriol. Trudno jednak nie
odpowiedzieć uśmiechem na uśmiech kobiety. Chociażby
z grzeczności.
– Wobec mojej żony – powiedział gniewnie – może
pan być niegrzeczny. Pozwalam. Niech pan będzie dla
niej niegrzeczny.
– W porządku, postaram się o to.
– Żona człowieka interesu nie powinna flirtować.
Człowiek nie może robić dobrych interesów, jeśli żona go
zdradza.
– Są kobiety, które zamysł zdrady noszą w sobie, w
swojej psychice, w swojej naturze. I te zawsze zdradzą,
bez względu na to, jak postępuje mężczyzna, z którym
żyją.
– Ale co do Beaty…
– Załatwione. Mamy chyba ważniejsze sprawy.
Beata weszła do gabinetu.
– Przyszedł pan Cyprian Ursyn.
– Niech wejdzie – powiedziałem. – Albo nie! Proszę
tu zostać. Porozmawiam z panem Ursynem.
– Niech pan robi, co pan chce – jęknął Koriol. –
Dzisiaj. Jutro pana wyrzucę.
Wyszedłem do sekretariatu. Na mój widok wstał z
kanapki młody mężczyzna o ciemnych oczach i
zabawnych wąsach.
– Cyprian Ursyn, pan pozwoli.
– Morena – powiedziałem podając mu rękę. – Czy
Koriol zawiadomił pana, że otrzymuje listy z pogróżkami?
– Mówił o listach z wyrokiem śmierci.
– I co pan na to?
– To nie wszystko… nie wiem, jak mam pana
tytułować? Ktoś jeszcze telefonował, żebym zgłosił się u
pana Koriola, bo grozi mu śmierć. Nie wspomniałem o
tym panu Koriolowi, żeby go nie denerwować. Może to
ktoś od was?
– Dlaczego pan nie przyszedł do Koriola?
– Nie rozumiem. Przecież przyszedłem. Jestem.
– Powiedział pan, że przyjdzie dopiero o
siedemnastej.
– Chyba panu nie muszę tego tłumaczyć. Musiałem
skontaktować się z komendą…
– Z kim?
– Rozmawiałem z kapitanem Aniołem. Przepraszam,
pan jest z milicji, prawda?
– Nie.
– Więc jakim prawem pan mnie indaguje? Kim pan
jest?
– Czymś w rodzaju prywatnej ochrony pana Koriola.
Cieszę się, że pan przyszedł. I cieszę się, że pana
poznałem.
– Ja także bardzo się cieszę – powiedział bez
entuzjazmu.
Poprosiłem Ursyna, żeby zaczekał. Wróciłem do
gabinetu.
Beata i Koriol szeptali. To chyba nie było takie
ważne, bo każde małżeństwo ma sprawy, o których tylko
szepce między sobą, i o których nikt się nie dowie, nigdy.
I co panowie ustalili? – zapytała Beata.
– Ten młody człowiek – powiedziałem – może się
przydać. Czy pan nadal upiera się, żeby nie zawiadamiać
milicji?
– Już powiedziałem – warknął Koriol. Sposób, w jaki
wypowiedział te dwa słowa, odsłonięte przy tym zęby i
zdławiony głos – naprawdę przypominały warknięcie
brytana. To był jeden z tych ludzi, których można się bać.
Chyba pod wpływem tej myśli i jakichś niezupełnie
świadomych skojarzeń, zapytałem:
– Co by pan zrobił, gdyby Beata odeszła?
– Zmusiłbym ją do powrotu.
– A gdyby odeszła z kimś?
Koriol zaśmiał się. Śmiał się po raz pierwszy od
momentu, w którym go poznałem.
– Nonsens. To nie jest możliwe.
– A gdyby jednak? Każdy z nas musi pamiętać, że są
jednak bardziej interesujący mężczyźni niż pan i ja.
– Jeśli idzie o pana, nie mam złudzeń. O siebie
jestem spokojny.
– A gdyby tak się stało? Że odejdzie z kimś?
– Zabiłbym go – powiedział jak człowiek, który już
zabijał, i który nie przecenia wartości ludzkiego życia.
Mówił o tym bez śladu jakiejkolwiek emocji.
– Sądziłem, że zabiłby pan żonę.
– Kobiety są predestynowane do popełniania
głupstw. Jednak od mężczyzn wymagam charakteru i
działania z pełną świadomością i odpowiedzialnością.
Zabiłbym tego człowieka, już panu powiedziałem. Wtedy
Beata wróciłaby do mnie. Ukarałbym ją i byłaby…
Czy chciał powiedzieć „szczęśliwa”? To było do
niego podobne. Sposób, w jaki traktował Beatę,
wykluczył nie tylko możliwość, ale i nadzieję, że potrafi
on zrozumieć kobietę.
– Jeszcze jedno: czy wyklucza pan, że ktoś starający
się kiedyś o Beatę, chciałby się zemścić za to, że pan ją
zabrał, porwał, uwiódł… obojętnie, jak to nazwiemy.
Chciałem dodać „kupił”, lecz powstrzymałem się.
– To idiotyczne, co pan mówi. Nigdy z nikim nie
rywalizuje, zwłaszcza o kobiety. Zawsze biorę to, co chcę
mieć. Po prostu biorę. Zrozumiał pan?
Zrozumiałem.
Osiemnasta
Kiedy dowiedziałem się, że Ursyn zawiadomił już
milicję, poczułem się nieco spokojniejszy. Odpadła
jednak ta wymarzona szansa, że sam ocalę Koriola. Jeżeli
kapitan Anioł zapyta, dlaczego nie zawiadomiłem go o
tej sprawie, powiem, że zrobił to Ursyn, więc ja nie
zawracałem mu głowy. Znając kapitana Anioła,
wiedziałem, że przedsięwziął jakieś kroki, i że już działa.
Może wiedział, że jestem u Koriola? Może nawet
wiedział…
Siedziałem w gabinecie obok Ursyna, który ze
znawstwem oglądał schaffhausena. Beata stała obok
swego męża, wsparta o oparcie fotela. Stamtąd mogła
bezkarnie uśmiechać się do mnie.. Nie odpowiadałem na
te uśmiechy.
– Już czas – powiedziałem. – Chciałbym zobaczyć
tego spryciarza, który może załatwić sprawę listów. Ma
pan wóz?
– Tak – odparł Koriol. – Ale nie ufam kierowcy. To
nowy człowiek, pracuje u mnie dopiero trzy miesiące.
– Nawet gdyby pracował trzy lata, musiałby pan go
zostawić. Poprowadzę pański wóz. A co z poprzednim
kierowcą?
– Morena, pan znowu idzie złym tropem. Pomyślał
pan chyba, że kierowca chce się zemścić, bo go
zwolniłem?
– Muszę wiedzieć jak najwięcej. Muszę wszystko
rozpatrzyć.
– Na mnie szykuje się ktoś inny. Już mówiłem.
– Ten człowiek może posłużyć się kimś z pańskiego
otoczenia.
– To możliwe, Morena – zgodził się Koriol. –
Poprzedni kierowca rozbił wóz i kogoś przejechał. Dostał
wyrok i siedzi. Dbam o to, żeby jego rodzina nie
głodowała. Umiem dbać o moich ludzi. Pan sam się
przekona, jeżeli o północy…
Zorientowałem się, że o brylancie nie trzeba
wspominać przy Ursynie. Co do mnie, nie interesowałem
się brylantem. Ambicja zawodowa i pragnienie
udowodnienia Aniołowi, jak dużo stracił zwalniając mnie
z pracy – to było najważniejsze.
Koriol dotknął laski wspartej o poręcz fotela. Przed
chwilą dokładnie ją obejrzałem. Jak wszystko, co Koriol
posiadał, laska również była bezcennej wartości.
Wykonana z czarnego bambusa, miała ciężką, srebrną
rączkę, misternie rzeźbioną w kształcie chińskiego smoka
wysadzanego turkusami i rubinami.
Koriol wsparł się na lasce i dźwignął swe olbrzymie
ciało. Kiedy odsunął fotel i zrobił kilka kroków,
zorientowałem się, że utyka na prawą nogę i lekko nią
powłóczy. Powiedział:
– Muszę wydać jeszcze kilka poleceń różnym
ludziom.
– Gdzie oni są? – zapytałem.
– Na tym piętrze – odparł – w przeciwległym
skrzydle.
– Pan Ursyn pójdzie z panem. A ja porozmawiam z
pańską żoną.
Przez chwilę wpatrywał się we mnie. Później, bez
słowa, skierował się ku drzwiom, przepuszczając przed
sobą Ursyna.
– On panu ufa – powiedziała Beata.
Wciąż stała wsparta o poręcz fotela. Teraz usiadła i
przechyliła głowę do tyłu, patrząc spod opuszczonych
powiek.
– Czy pan sądzi – zapytała – że człowiek, z którym
Marcin ma się spotkać… że chce go zabić? Że on wysyła
listy?
– To byłoby naiwne, chociaż istnieje taka możliwość.
Pochyliła się nad stołem i spojrzała na swą twarz
odbitą w wypolerowanej płycie.
– Może ukartował całą historię z bratem Marcina –
zapytała i resztę rodziny? Oni uważają, że Marcin jest
skąpy.
– Czy może pani powiedzieć coś więcej o jego
rodzinie?
– Zazdroszczą mu. Ojciec ma żal, że w jakiejś trudnej
sytuacji Marcin mu nie pomógł – powiedziała. I nagle:
– Zainteresowałam się kiedyś panem, pan wie? Na
pewno pan wie. Za co pana zwolniono z milicji? Może
pan powiedzieć?
Mogłem jej o tym powiedzieć.
Osiemnasta trzydzieści
Opowiedziałem Beacie, dlaczego nie pracuję w
milicji. Opowiedziałem, bo nie chciałem być posądzony o
szczególny rodzaj nieuczciwości, o jaki podejrzewa się
każdego człowieka, którego skądś wyrzucono lub
zwolniono.
…Dwaj mężczyźni wybrali się w góry: pewien
agronom z notorycznym pijakiem, nie pracującym od
kilku lat technikiem budowlanym A. N. Otrzymaliśmy
wiadomość, że jeden z nich, A. N., runął w przepaść,
ześliznąwszy się z wąskiej ścieżki górskiej. Właśnie wtedy
przebywałem w Zakopanem w związku z inną sprawą
więc, jak to często bywa, dorzucono mi jeszcze tę jedną,
żeby już nikogo innego nie wysyłać na miejsce wypadku.
U człowieka, który spadł w przepaść, stwierdzono
silne stężenie alkoholu we krwi. „Zalał się w trupa i zleciał
na mordę – powiedziano mi – zwyczajna rzecz”.
Ofiara wypadku miała liczne ślady potłuczeń i
złamany kręgosłup, ale skóra głowy była prawie
nietknięta. Na szyi A. N., w zagłębieniu karku, znalazłem
ślad silnego uderzenia. Mógł uderzyć się o ostry kamień
albo o sterczący z ziemi korzeń. Jednak ten ślad pasował
idealnie do kształtu okutej laski, którą miał ze sobą ów
agronom, współtowarzysz górskiej wycieczki. Agronom
był trzeźwy, nie pił tego dnia; właściwie w ogóle nie pił.
Kiedy już udowodniliśmy, że znaleziony przeze mnie
ślad na karku ofiary pochodził niewątpliwie od uderzenia
okutą rękojeścią laski – agronom oświadczył, że gdy A. N,
zatoczył się nagle i pośliznął, on, pragnąc ocalić go przed
upadkiem, chciał zahaczyć laską o kołnierz wiatrówki A.
N, i w ten sposób powstrzymać ześlizgującego się ze
stoku mężczyznę.
To nie mogło być prawdą, bo ślad na karku miał
kształt podłużny, a nie poprzeczny. Mężczyznę uderzono
od tyłu, prostopadle, i tylko po to, żeby go zepchnąć.
– Dlaczego z pijanym udał się pan w góry? –
pytałem agronoma. – Zataczanie się na jezdni jest
niebezpieczne, a co dopiero na górskiej ścieżce.
Agronom odparł, że A. N. przed wycieczką pił tylko
piwo, natomiast już w górach wypił ćwiartkę czystej.
Znaleźliśmy butelkę po wódce, a na niej ślady
palców nie tylko ofiary, ale i agronoma. Agronom nie pił,
co sprawdziliśmy natychmiast po wypadku; więc jeśli
ćwiartkę przyniósł A. N., to skąd na butelce odciski linii
papilarnych agronoma?
Agronom początkowo nie umiał tego wytłumaczyć.
Później powiedział, że A. N. podał mu ćwiartkę, lecz on
zwrócił ją, ponieważ nie pije. Podejrzewałem, że
agronom przyniósł wódkę ze sobą znając nałóg A. N., i
że podał mu butelkę w górach.
A motywy? Szukając ich, zorientowałem się, że cała
ta sprawa traci wszelki sens. A. N, był mężem siostry
agronoma, Marii N. W przeciągu pięciu lat agronom
widział go zaledwie trzy razy: na ślubie swej siostry, na
swoim własnym ślubie, i z okazji jakichś świąt. Nic ich nie
łączyło prócz wzajemnej obojętności.
Musiałem szukać motywów tego zabójstwa gdzie
indziej. I znalazłem je gdzie indziej. A. N, był
notorycznym alkoholikiem, wyrzuconym z pracy za
pijaństwo. W przeciągu kilku lat zniszczył życie Marii,
doprowadził ją do ciężkich schorzeń nerwowych i prawie
do kalectwa, ponieważ kilkakrotnie brutalnie ją pobił.
Znaleźliśmy też akta sprawy sądowej wytoczonej
przez Marię jej mężowi za ciężkie pobicie. Jako niekarany,
otrzymał wyrok z zawieszeniem. Nim doszło do tej
rozprawy, pobił Marię i zagroził jej, że jeśli na rozprawie
będzie świadczyć przeciwko niemu, to ją zabije.
– Nie mogłem patrzeć – mówił później agronom –
jak ten bydlak ją traktuje. W przeciągu kilku lat Maria
postarzała się o dwadzieścia lat. Musiała zarabiać na jego
pijaństwa, żyła w nędzy, odbierał jej całą wypłatę, chciał
ją zmusić do nierządu…
Beata słuchała mojej opowieści z niezwyczajnym
zainteresowaniem i w takim skupieniu, jakby widziała w
tym właśnie momencie człowieka kroczącego wąską
ścieżką górską, którego idący za nim mężczyzna uderza
nagle w kark rękojeścią laski, i wtedy ten uderzony, nie
mogąc uchwycić równowagi, krzyczy, pochyla się do
przodu i spada w przepaść… Jego ostry krzyk,
zwielokrotniony echem, jeszcze długo wibruje w
powietrzu…
To wszystko, co z konieczności musiałem na razie
opowiedzieć Beacie, jeszcze nie tłumaczyło mego
odejścia z milicji.
Ponieważ jedynym prawdopodobnym motywem
zabójstwa mogła być tylko chęć zemsty na A. N, za
krzywdy doznane przez siostrę agronoma i zamiar
uwolnienia jej od zmory tego nieszczęsnego pożycia –
oficer prowadzący śledztwo, przed przekazaniem sprawy
prokuratorowi, musiał sprawdzić jeszcze jedną
okoliczność: czy Maria brała pośredni udział w tym
zabójstwie, czy istotnie była zainteresowana w pozbyciu
się swego męża nawet za cenę zbrodni, i czy namówiła
swego brata…
– Namówiła – powiedziała Beata. – Więc pan
udowodnił, że jednak Maria go namówiła?
– Mogłem to udowodnić. Znalazłem list, mniejsza o
to w jaki sposób znalazłem ten list, w którym Maria błaga
swego brata o pomoc. Wspomina tam o planowanym
wyjeździe w góry i zaprasza brata na ten wyjazd.
Koleżanka odstąpiła jej letniskowy pokój z kuchnią, a
ponieważ brat Marii miał urlop, mógł do nich przyjechać
i spać w kuchni. Maria wspominała jeszcze w tym liście,
że jej mąż rozpoczyna każdy dzień od opróżnienia
butelki piwa, jeszcze na czczo. Do następnej butelki piwa
dolewa wódkę, żeby było „taniej i skuteczniej”. W stanie
tego nieustannego zamroczenia nie trudno o wypadek w
górach, i chyba on, jej brat, zrozumiał, co chciała przez to
powiedzieć…
Taki był ten rozpaczliwy list Marii, stanowiący jedyny
dowód jej oczywistego współudziału w morderstwie i
nawet obciążający ją za sam zamysł tej zbrodni. To był
istotnie jedyny dowód – bo jej brat zaprzeczył w
śledztwie, że Maria ma jakikolwiek związek z tą sprawą.
Powiedział nawet, że nic nie wiedział o jej okropnej
sytuacji, bo ona, Maria, nigdy się nie skarżyła, a nawet
twierdziła, że jest szczęśliwa z tym A. N.
– I co pan zrobił, z tym jedynym dowodem, z listem
Marii?
– Proszę mnie dobrze zrozumieć – powiedziałem.
– Prowadziłem mnóstwo spraw i zawsze byłem po
stronie ofiary, nigdy po stronie zabójcy. Ścigałem ludzi,
którzy uzurpowali sobie prawo do wymierzania
sprawiedliwości, którzy samowolnie stosowali wobec
innych ten najwyższy wymiar kary, jakim jest śmierć,
najwyższy i najbardziej bezwzględny, najbardziej okrutny,
bo uniemożliwiający już na wieki wszelką skruchę,
poprawę, wewnętrzną przemianę…
– I kiedy poznał pan życie Marii – powiedziała Beata
– zlitował się pan nad nią…
– Nie tylko to. Poczułem obrzydzenie, nawet
nienawiść do człowieka, który zrujnował życie młodej i
uczciwej kobiety. W liście do brata napisała, że jeśli nie
uwolni się od swego męża, to sama popełni
samobójstwo, i że jest na to zdecydowana. Gdyby miała
wrócić po dwóch tygodniach z tej wycieczki razem z
mężem, to woli sama skoczyć w przepaść.
Uwierzyłem Marii i później przekonałem się, że ta
kobieta nie umiała kłamać, że pisała prawdę.
– Jednak się zabiła?
– Nie. Ale w trakcie rozprawy sądowej, ona, która
błagała mnie płacząc, żebym zniszczył ten list,
opowiedziała jego treść sędziemu i prokuratorowi. Jej
brat wziął całą winę na siebie, chociaż upierał się przy tej
wersji, że nagłym ruchem laski chciał powstrzymać A. N.
przed upadkiem w przepaść. Sam obaliłem tę wersję i
poparłem to innymi dowodami: przy ofierze nie
znaleziono pieniędzy, bo w ogóle ich nie miał, natomiast
ja znalazłem restaurację, w której wcześnie rano, tuż po
jej otwarciu, rozpoznany przez kelnera agronom kupił
ćwiartkę wódki dla człowieka, którego nienawidził za
opilstwo. I stąd odciski palców agronoma na butelce.
Dlaczego Maria opowiedziała w sądzie o tym liście,
to panią intryguje? Prawda? Już pani powiedziałem: bo
Maria nie umiała kłamać. Bo wzruszył ją spokój brata, ten
spokój, z którym przyjął na siebie całą winę, i z którym
odrzucał wszelkie podejrzenia dotyczące współudziału
Marii w zabójstwie jej męża. Przeraziła się, słysząc,
jakiego wyroku domaga się prokurator. Podbiegła do
stołu sędziowskiego i z płaczem opowiedziała, że to ona
namówiła brata i że nawet groziła samobójstwem, jeśli
brat jej nie wysłucha.
To była nowa okoliczność, jak najbardziej
prawdopodobna, jednak nie poparta żadnym
konkretnym dowodem. Zdarzały się przecież wypadki, w
których ktoś przyznawał się do nie popełnionego
przestępstwa, byle tylko ocalić przed więzieniem bliską
mu osobę.
„Może świadek składa takie zeznanie ze
szlachetnych pobudek – zapytał sędzia – chcąc ratować
brata? Niech świadek się zastanowi”.
„Nie kłamię – powiedziała Maria. – Namówiłam
brata”.
„Czy świadek może to udowodnić?” – zapytał
prokurator.
„Tak – powiedziała Maria odwracając się w moją
stronę i wskazując na mnie – pan porucznik czytał ten list
i zniszczył go, bo prosiłam, bo płakałam…”
Nie zniszczyłem listu. Nie miałem odwagi, żeby
posunąć się aż tak daleko w swoim fatalnym
wykroczeniu. Miałem ten list przy sobie. Byłem
zdemaskowany, poniżony na zawsze w oczach kolegów i
sądu, i wszystkich innych ludzi. Wstałem, wyjąłem z
kieszeni list Marii i podałem go sędziemu. W milczeniu,
bez żadnych wyjaśnień. Ten fakt i mój czyn wyjaśniały
wszystko, nic nie miałem do dodania.
„Dlaczego – wszyscy pytali – dlaczego tak zrobiłeś?”
Nie odpowiedziałem na to pytanie innym ani nawet
moim przełożonym. Oni mieli rację, nie ja. Niczego nie
miałem na moją obronę. W naszym państwie – a ja
właśnie byłem jednym z wybranych do strzeżenia
porządku i prawa w tym państwie – sąd orzeka o czyjejś
winie, sąd decyduje o jej stopniu i o karze, a nie
poszczególny obywatel.
– Czy pani wie – powiedziałem po chwili do Beaty –
że kiedy zrozumiałem, jak fatalnie ułożyło się życie Marii,
poczułem nienawiść do człowieka, który zniszczył nie
tylko siebie samego, ale również swoją żonę. Pomyślałem
nawet, że ten notoryczny pijak i pasożyt nie powinien
żyć, i że spadając w przepaść spadł tam, gdzie już od
dawna leżał, lecz przynajmniej w tej przepaści, o której
mówię bez przenośni, nie był już niebezpieczny dla
innych ludzi. To brzmi naiwnie i sentymentalnie, prawie
melodramatycznie, ale…
– Nie – powiedziała Beata. – To brzmi zupełnie
inaczej. Pan nie mógł pogodzić się z myślą, żeby ta
nieszczęśliwa kobieta…
– Tak – powiedziałem – z tym’ nie mogłem się
pogodzić, żeby ona, która w przeciągu pięciu lat przeżyła
już swoje piekło, została jeszcze skazana przez sąd. Z
takimi prywatnymi poglądami, raczej prywatnymi
działaniami (bo poglądy mogłem mieć inne niż
sędziowie, nikt mi tego nie zabraniał) więc z takimi
prywatnymi działaniami w sprawach, które powierzało mi
państwo, nie miałem nic do roboty w milicji. Po prostu ta
jedna rysa, to jedno potknięcie, pierwsze w mojej całej
praktyce, ujawniło moją słabość. Wyobraźcie sobie
chirurga, który boi się widoku krwi! To było coś w tym
rodzaju.
„To najbardziej niebezpieczny precedens –
powiedział mi później szef – kiedy milicja sama feruje
wyroki, kiedy wkracza w kompetencje sądu. Czy
przypuszczasz – tak mówił kapitan Anioł – że innych
oficerów czy podoficerów milicji nie wzruszają tragiczne
niekiedy losy przestępców? Kradzież bochenka chleba
popełniona z głodu? Sytuacja najuczciwszego pod
słońcem człowieka, który z zazdrości i z szaleństwa do
jakiego może doprowadzić miłość, zabija w porywie
gniewu zwykłą dziwkę, którą naprawdę kochał, dziwkę
wielokrotnie u nas notowaną? Czy sądzisz, że ty jeden
przeżywasz takie wątpliwości, że ty jeden dostąpiłeś łaski
doznawania rozterki w zetknięciu się z rozpaczliwym
czynem jakiegoś człowieka?”
– Chyba nie muszę pani tłumaczyć – dodałem – że
szef miał rację, nie ja. Dlatego nie broniłem się i nie
usprawiedliwiałem, dlatego wszystko, co na mnie spadło
za ukrycie tego listu, przyjąłem jako rzecz sprawiedliwą,
na którą zasłużyłem.
– Jednak postąpił pan szlachetnie ratując Marię… i że
stanął pan po jej stronie, a nie po stronie prawa.
Uśmiechnąłem się. Bo Beata nie zrozumiała tego, co
powiedziałem. Ona także nie rozumiała, podobnie, jak ja,
kiedy znalazłem ten list – że złamałem przysięgę złożoną
wobec wszystkich innych ludzi, których miałem chronić
przed samowolą, jaką sam popełniłem.
 
Dziewiętnasta
Czekaliśmy w gabinecie na powrót Koriola, który
wyszedł z Ursynem. Beata zapytała:
– Czy pan wierzy, że uda się przeszkodzić temu
człowiekowi?
– Gdybym był prywatnym detektywem,
powiedziałbym: dziesięć tysięcy dolarów to ładny
pieniądz. Warto więc uniemożliwić zbrodnię.
– A ponieważ nie jest pan prywatnym detektywem?
– Lepiej udaremnić zbrodnię niż później ścigać
zbrodniarza. Gdybym miał dopłacić z własnej kieszeni,
także przeszkodziłbym w popełnieniu morderstwa.
– Panie Arturze – Beata po raz pierwszy powiedziała
mi po imieniu – a gdyby ktoś dał panu dwa brylanty, a
więc dwadzieścia tysięcy dolarów, żeby pan nie
przeszkadzał?
– Chyba pani żartuje?
– A pan?
– Nie rozumiem.
– Powiedziałam tak sobie. Czy znalazłby pan czas,
żebyśmy poszli zatańczyć, albo do kina, może do
kawiarni, albo ja wiem co…
– Albo co?
Zaśmiała się.
– To zależy od pana.
– Nudzi się pani?
– Okropnie. Umieram z nudów, chociaż Marcin jest
interesujący. Pan widział go dzisiaj w najgorszej formie.
Ma niezwykłą indywidualność, potrafi nią fascynować. I
jest zepsuty, a to także pociąga kobiety. Jednak on
przytłacza tą swoją osobowością, po prostu nudzi.
Zgadza się pan?
– Czy pani umawia się ze mną jako ewentualna
wdowa czy jako mężatka?
– To drugie. Nie wierzę, że Marcin zginie. Pan będzie
przy nim. I ja. Zabezpieczyłam go także w inny sposób.
– W jaki sposób?
– Nie chcę, żeby go zabili, naprawdę.
– A ja naprawdę muszę się dowiedzieć…
– Co pan musi, Morena? – usłyszałem głos Koriola.
Stał w drzwiach wsparty o laskę z czarnego
bambusu. Chyba dlatego tak cicho otworzył drzwi, żeby
nas zaskoczyć. Był zadowolony, że zastał mnie na tym
miejscu, i że Beata siedziała na fotelu, oddzielona ode
mnie ciężkim stołem. Za Koriolem, w otwartych drzwiach,
stał agent ubezpieczeniowy.
– No więc? Co pan musi, Morena?
– Dowiedzieć się jak najwięcej, żeby pana ocalić.
– I pan w to wierzy?
– W ogóle w nic nie wierzę, panie Koriol. Przede
wszystkim nie wierzę w cuda. I niczego panu nie obiecuję
prócz tego, że o północy nikt do pana nie strzeli, nikt
pana nie otruje i nikt nie otworzy pod panem zapadni ani
nie opuści sufitu na pańską głowę. I jeszcze tyle mogę
obiecać, że pokój, w którym będzie pan spać, nie wyleci
w powietrze.
– Nie będę spać. W łóżku jest się najbardziej
bezbronnym. Morena, czy gwarantuje pan…
– Tylko to, że nikt z zewnątrz nie będzie mieć do
pana dostępu. Za resztę nie odpowiadam.
– Co pan przez to rozumie? Jaka jest ta reszta?
– Dowiemy się o północy.
– Chciał pan powiedzieć, że to wykaże sekcja zwłok?
– Jeżeli ze strachu umrze pan na angina pectoris.
Jest pan gotów? Jedziemy do pańskiego brata. I do tego
specjalisty od listów. Pan zaczeka w bramie z panem
Ursynem, a ja wyprowadzę wóz z garażu. Pani Beata
zostanie tutaj.
– Musicie tam jechać? – zapytała Beata.
Już wcześniej wyjaśniłem jej, że musimy, więc nie
odpowiedziałem. Nie lubię rozmawiać o niczym.
 
Dziewiętnasta trzydzieści
Siedzieliśmy w hallu willi Roberta Koriola: Robert i
Marcin na kanapce obitej wypłowiałym pluszem,
inspektor na fotelu, a ja przy stole, obok Arkadiusza
pochylonego nad budzikiem. Kapral stał przy oknie.
Paulina chodziła niespokojnie z kąta w kąt; kiedy
podchodziła do lustra zawieszonego na ścianie, patrzyła
na siebie ukradkiem, jak na obcą osobę.
– Inspektorze – odezwał się zdenerwowany Koriol –
ile razy mam powtarzać, że wstąpiłem na chwilę do
brata?
– Nie trzeba powtarzać – odparł Anioł. – Pańska
prawdomówność nie wzbudza wątpliwości.
– Więc to chyba wyklucza mój współudział w tej
idiotycznej historii z platyną! To nonsens!
– Podzielam pańską opinię. Jednak nikt nie może
stąd wyjść.
– Moja żona została sama! – denerwował się Koriol;
irytował go uprzejmy ton i niewzruszony spokój kapitana
Anioła. – Martwi się o mnie.
Koriol wstał i szybkim krokiem, niespodziewanie
szybkim jak na człowieka utykającego, zbliżył się do
telefonu.
Anioł wyprzedził go i położył dłoń na dłoni Koriola,
zaciskającej się na słuchawce.
– Czy pan wie – ostro zapytał Koriol – jak mógłbym
panu zaszkodzić? Gdybym tylko chciał? Ostrzegam!
– Kiedy wykonam moje zadanie, złoży pan zażalenie.
Arkadiusz odsunął budzik i wyjął z oczodołu lupę.
– Marcin – powiedział – nie walcz z przeznaczeniem.
Na tym ono polega, że człowiek nie wie, co go czeka. A
czeka na niego nieuniknione i nieodwracalne.
– Pan nie docenia roli przypadku w przyrodzie –
wtrącił Anioł wciąż przytrzymując dłoń Koriola. – Ani roli
świadomego wyboru. I nie uwzględnia pan, że o losie
człowieka decyduje najczęściej jego charakter i
temperament.
Koriol rozkurczył palce zaciśnięte na słuchawce i
wysunął je spod dłoni inspektora.
– Muszę stąd wyjść!
– Panie Koriol – powiedziałem – znalazł się pan w
idealnie strzeżonym pomieszczeniu. Wyjście na dach
zabezpieczono, pod oknami są ludzie inspektora. Jest tu
kapitan i kapral. Ja jestem przy panu i cała rodzina. Jeśli
pan podejrzewał rodzinę, już nic panu z jej strony nie
zagraża. Nic lepszego nie można wymyślić.
– Dobrze mówi pan Morena – odezwał się Robert. –
Gdyby nie moje zaproszenie, to kto wie, co stałoby się o
północy.
– To najszczęśliwszy zbieg okoliczności – dodał
Ursyn.
– Powiedzmy – mruknął sceptycznie Anioł – że to
tylko zbieg okoliczności.
Koriol usiadł na kanapie. Oparł laskę o brzeg stołu i
wyjął zegarek.
– Jeszcze cztery godziny – mruknął.
– Pokaż no – Arkadiusz wyciągnął kościstą dłoń po
zegarek. – Sam go naprawiałem, pamiętasz?
– Od tego czasu doskonale chodzi. Ojciec ma złote
ręce.
– Jeżeli nakręcasz zegarek codziennie o tej samej
godzinie, to sto lat będzie tak chodzić.
Robert oglądał rzeźbiony uchwyt laski Marcina.
Podał ją Arkadiuszowi i wziął od niego zegarek. Po chwili
Paulina gładziła srebrną rzeźbę laski, którą podał jej
Arkadiusz.
– Chyba od spodu ma także dwie koperty? – zapytał
Robert.
– Ma, ale nie otwieraj zegarka. Zawsze się zakurzy.
Robert podał zegarek Paulinie. Przyjęła go, oddając
laskę Marcinowi.
– Dukatowe złoto – powiedziała, patrząc na wytartą
próbę.
Kapral stał za Paulina i spoglądał przez jej ramię.
– Pani pokaże – powiedział.
Podała mu zegarek. Nacisnął sprężynkę otwierającą
kopertę i przypatrywał się starej tarczy o ozdobnych
cyfrach.
– Piękna sztuka – powiedział do Ursyna. – Zobacz
pan.
Rozległo się ciche brzęczenie dzwonka, jakby
dzwonił ktoś nieśmiały lub wystraszony.
Robert wstał. Był wyraźnie zaniepokojony.
– Chyba Franio Glindas. Ale do Frania nic nie macie?
Chciał podejść do drzwi, lecz uprzedził go kapral. Po
chwili wprowadził do hallu Frania Glindasa. Przesunął
dłońmi wzdłuż jego ciała.
– Nie ma broni, obywatelu inspektorze.
 
Dwudziesta
– Kłaniam się – powiedział zaskoczony Franio, z
wściekłością patrząc na Roberta.
– Franio, nie gniewaj się, słowo honoru – tłumaczył
się Robert. – Inspektor sam przyszedł, nawet nie
wiedziałem…
– Po co się tak zwijasz? Czy ja coś powiedziałem?
– Ty nie, ale dziadek powiedział wszystko
inspektorowi.
– Jakie wszystko? Nic nie było do mówienia.
– Wiesz, Franio, o tych listach, że miałeś załatwić.
– Jak pragnę zakwitnąć – zawołał Franio. – Jakie
listy? Co załatwić? Ludzie, nie wrabiajcie mnie. Dziadek
ma fioła.
– Co wiesz o listach? Co chciałeś załatwić? W jaki
sposób? Za czyim pośrednictwem? – pytał Anioł.
– Ludzie, zleźcie ze mnie! Nic nie obiecywałem. Co
może załatwić taki szary człowiek jak ja?
Kapral Filipek położył dłoń na ramieniu Glindasa.
– Franio, jak Boga kocham, ty mi tu nie podskakuj.
Mieszkasz w mojej dzielnicy i tylko wstyd przynosisz.
Koriol, wspierając się na lasce, zbliżył się do
Glindasa.
– Brat zapewnił mnie, że pan to załatwi. Propozycja
wyszła nie ode mnie, ale od pana.
– Franio, daj spokój – wtrącił się Robert – oni już
wiedzą.
– Ponieważ pan obiecał – mówił Koriol –
przyjechałem tutaj. Tylko dlatego i tylko po to tu jestem.
Musi pan pomóc.
– Prezes ma już władzę do pomocy. Jak pomaga
władza, to ja odpadam. Z taką konkurencją nikt nie
wytrzyma.
– Chyba miałeś konkretny plan? – zapytał Anioł.
– Franio – zawołał kapral – nie wyprowadzaj mnie z
nerwów!
Paulina pospieszyła na pomoc osaczonemu
Glindasowi.
– Ależ panowie! Franio chciał, żeby Marcin
opowiedział całą historię. I dopiero później miał się
zastanowić.
– Właśnie! – zawołał Franio. – Miałem się
zastanowić. Trochę połazić, popytać, zajrzeć do knajpki,
obciągnąć z kimś ćwiartkę, poczęstować papierosem…
Zawsze trafi się na kogoś, kto coś wie i zechce pogadać.
– Nonsens! – Koriol podszedł do Roberta. – I po to
ściągnąłeś mnie tutaj? Mnie?
Robert podrapał się w głowę, później w kolano,
później w policzek.
– Marcin, czego się czepiasz? Chciałem ci pomóc.
Jutro będziesz nas po rękach całować. Przeczekasz tu
północ, a u ciebie w domu wybuchnie bomba. Masz
szczęście, że Franio wpadł na taki pomysł. Bo gdyby nie
Franio…
Franio skorzystał z obrotu sprawy i podjął tyradę
Roberta:
– A jutro prezes zbudzi się wypoczęty i rześki,
przytuli mnie do serca i powie: „Dziękuje panu, panie
Franio. Zasłużył pan sobie na nagrodę, kochany panie
Franio. Dzięki panu jestem teraz do przodu. Nie
wiedziałem nawet, że pan Franio ma taką głowę”. Kto
wie, prezesie, co się tam u pana w domu szykuje? Lepiej
nie myśleć.
Franio odsapnął i mrugnął do Roberta.
– Robcio, a znajdą się tu jakieś nie ujawnione
rezerwy?
– Jest pół litra – powiedział Robert.
– Sam nie mogę iść do lodówki, muszę z panem
kapralem.
– We dwójkę! – zarechotał Franio.
– Warto było przeżyć wojnę, żeby zobaczyć, jak
dwóch facetów dźwiga pół litra czystej. No to wam
powiem…
– Gdzie zegarek? – zawołał Koriol.
Paulina spojrzała na Anioła.
– Przed chwilą pan inspektor oglądał. Widziałam.
Arkadiusz podniósł rękę. Trzymał w niej zegarek
Marcina.
– Leżał za budzikiem. Nie róbcie hałasu, jak nie ma o
co.
– To mój talizman – powiedział Koriol chowając
zegarek.
– Przeraziłem się, że zginął, i pomyślałem, że jednak
dzisiaj…
Zabrzęczał telefon. Anioł podniósł słuchawkę. Nie
powiedział „hallo”, ani nie zapytał kto mówi. Zapewne
wiedział, kto mówi. Przez chwilę słuchał, po czym odłożył
słuchawkę ostrożnie, jakby była wykonana z najbardziej
kruchego materiału.
Podszedłem do Anioła.
– Nie domyślasz się, kto? – zapytał.
– Beata?
– Tak. I wiesz chyba, dlaczego się nie zgłosiłem?
– Bo chcesz, żeby tu przyjechała. Żeby wszystkich
zgromadzić w jednym miejscu. Wszystkich podejrzanych.
Koriol stuknął laską o brzeg stołu.
– Może dowiem się, kto dzwonił? Jak pan myśli,
inspektorze? A może pan zapomniał o moim
ostrzeżeniu?
– Zapomniałem – odparł inspektor. – Dobrze, że był
pan tak uprzejmy i przypomniał.
– Przypomnę panu w odpowiednim czasie,
inspektorze.
– Po północy, panie Koriol, jeśli można o to prosić.
 
Dwudziesta pierwsza
Paulina przyrządzała kolację. Asystował przy tym
kapral Filipek. Robert stał w otwartych drzwiach kuchni i
obserwował każdy ruch Pauliny i kaprala. Kapitan Anioł
wyjął z teczki kanapki opakowane w serwetki i
poukładane starannie w nylonowym woreczku.
– Dobrze, że tu jestem czy źle? – zapytał Koriol.
– Zaczekamy do północy – powiedziałem. – Niech
pan o tym nie myśli.
Arkadiusz, siorbiąc z łyżeczki herbatę, zapytał:
– Boisz się? Chciałbyś żyć wiecznie. Ale to…
Rozległ się przeciągły dzwonek u drzwi.
Kapral wyszedł, żeby je otworzyć. Po chwili wbiegła
do hallu Beata – niepokojąca piękna i wzburzona.
– Marcin! – krzyknęła. – Co tu się dzieje? Dlaczego
nikt nie odebrał telefonu? Nie mogłam złapać taksówki.
Czemu nie wracasz? Po co tu siedzicie, na co czekacie?
Mój Boże!
– Siadaj – powiedział Robert. – Niepotrzebnie
przyszłaś. Gdyby Marcinowi coś się stało, będziesz jedną
z podejrzanych. Nie trzeba było przychodzić.
– Podejrzanym jest przede wszystkim ten – odparła –
kto zaprosił Marcina. O ile coś się stanie właśnie tutaj.
– Ja nie zapraszałem – odezwał się Franio. – Mówię,
żeby później ktoś się nie czepiał. Sam jestem zaproszony.
– Do diabła! – krzyknął Marcin – czy nie możecie
gadać o czymś innym? Znajdziecie czas na gadanie, jak
mnie już wykończą. Wtedy sobie ulżycie.
Czułem, że Koriol czeka, by ktoś zaprzeczył jego
słowom, by ktoś powiedział, że nic mu nie grozi, i że nikt
go nie wykończy. Jednak nikt się nie odezwał.
Koriol spojrzał na mnie. Jeszcze wciąż oczekiwał
pocieszenia. Także milczałem. Bo skąd mogłem wiedzieć,
czy go wykończą, czy nie? Do północy było jeszcze trzy
godziny.
 
Dwudziesta druga
Koriol – jeśli dać wiarę listom – miał przed sobą dwie
godziny życia.
Beata denerwowała się coraz bardziej. Z jej twarzy i
wymownych oczu można było odczytać, co przeżywa.
Nie powiedziała mi o wszystkim. Ale co zataiła i
dlaczego? Czy była tylko bezradnym świadkiem tego
zdarzenia, jak my wszyscy?
– Proszę pana, będę spać z moim mężem –
powiedziała Beata.
– Pan Marcin będzie sam spać.
– Morena – zachrypiał Koriol – panu nic do tego, z
kim śpię!
– W takim razie nic mnie nie obchodzi, czy pana
sprzątną ci ludzie z Madrytu, czy nie. Może się pan
wycofać.
Beata podeszła do Marcina. Usiadła przy nim na
kanapie i przytuliła twarz do jego policzka.
– Nie bądź uparty, proszę cię.
– Więc gdzie będzie spać moja żona?
– W innym pokoju. Miejsca jest dość dla wszystkich.
– A pan? – zapytał Koriol. – Gdzie pan będzie spać?
– Pod pańskimi drzwiami – powiedziałem – jak
wierny pies.
Inspektor Anioł zbliżył się do Koriola i jego żony.
Pochylił się i wsparł dłonie na ich ramionach.
Przynajmniej w taki sposób mógł dotknąć Beaty. Miała
tak przedziwnie gładką skórę, że chyba każdy mężczyzna
chciałby ją dotknąć, by sprawdzić tę gładkość –
przynajmniej tak delikatnie dotknąć, jak to uczynił Anioł.
– Bądźcie dobrej myśli – powiedział.
Koriol spoglądał na dłoń dotykającą ramienia Beaty.
– Dla pana – ciągnął Anioł – przeznaczyliśmy pokój o
grubych murach, bez okien. Pan Robert wyjaśnił, że
kiedyś zamurowano tam okno, żeby z tego pokoju zrobić
magazyn.
– Spiżarnię – wtrącił Robert – na wypadek wojny,
pan wie.
– Żeby odpryski bomby atomowej – powiedziałem –
nie rozbiły szyby. To niezły pomysł.
– Ale wojna, na szczęście, nie wybuchła – mówił
Anioł – i został pusty pokój, wymarzony na schronienie
dla pana.
Obok tego pokoju stał kapral Filipek, przy nim
Ursyn.
– Podaj pan coś do opukania ścian – powiedział
kapral.
Ursyn podał laskę Koriola. Kapral opukał mur przy
futrynie i zajrzał do pokoju. Wrócił i oparł laskę o stół.
Anioł zauważył, że Marcin patrzy na jego dłoń
opartą o ramię Beaty. Opuścił ręce i zwrócił się do
Ursyna:
– A jak oględziny z punktu widzenia Zakładu
Ubezpieczeń?
– Zadowalające – odparł Ursyn. – Mam zastrzeżenia
tylko do drzwi, właściwie do zamka. Nie przyjąłbym
ubezpieczenia na pokój z takim tandetnym zamkiem.
– Nie zamkniemy drzwi na klucz – wyjaśnił Anioł.
– Usiądziemy pod tymi drzwiami.
– Czy pan nie sądzi, panie inspektorze – zapytał
Ursyn – że jestem tu niepotrzebny? Nikogo nie
uprzedziłem, że wrócę tak późno, a telefonu w domu nie
mam.
– Co o tym myślisz, Morena? – zapytał Anioł.
– Że to nie zmieni biegu wypadków. Sam zadecyduj.
– Może pan odejść. Kapral pana wyprowadzi.
Anioł zwrócił, się do pozostałych:
– Państwo są na pewno zmęczeni?
– Kładziemy się wcześnie spać – powiedziała Paulina.
– Kobieta powinna dużo spać, to najlepsze lekarstwo
na cerę. Nie sądzi pan?
Franio Glindas dopił resztę wódki z kieliszka.
– Na mnie nie liczcie. O takiej młodej godzinie nie
chodzi się spać.
– Nie podskakuj, Franio – powiedział Filipek. –
Pójdziesz spać, kiedy pan inspektor powie.
– Dobra – zgodził się potulnie Franio – ja nic nie
mówiłem, panie kapralu.
– A więc – powiedział inspektor – wypada mi
podziękować za waszą obywatelską postawę i przeprosić
za niespodziewane najście. Lecz tam, gdzie idzie o
ratowanie życia ludzkiego, nigdy nie zważam nawet na
najprzykrzejsze okoliczności. Panie i panowie zechcą to
uwzględnić w swojej opinii.
– Ładnie pan inspektor to wyraził – powiedział
Franio.
– Ale gdzie ja mam spać?
– Już ja wiem, Franio – zachichotał Arkadiusz – z kim
chciałbyś spać. Już ja wiem, ty! Ej, ty! Franio! Ale nie takie
twoje przeznaczenie.
– Dziadku – Paulina aż podskoczyła na kanapce –
tylko bez niesmacznych aluzji! Wypraszam sobie.
– Aluzje do smacznych rzeczy zawsze są niesmaczne.
– Okropne są te złote myśli ojca – powiedział
Marcin.
– Zobaczymy dzisiaj, synku – odparł Arkadiusz – co
za okropność była ci w gwiazdach pisana.
– Może pan obejrzy swój pokój – odezwał się Anioł.
– Państwo Paulina i Robert śpią w swojej sypialni. W
drugim pokoju, jak już mówiłem, pan Marcin Koriol. W
trzecim pani Beata. W czwartym od prawej mieszka stale
pan Arkadiusz, i tam dokwaterujemy Frania.
– Czy będzie pan pod moimi drzwiami? – zapytał
Koriol.
– Przez całą noc będę pod pańskimi drzwiami.
– Dobrze – mruknął Koriol – niech pan tyle nie mówi.
– Jeszcze nie jest dobrze. Proszę oddać żonie
wszystkie drobiazgi. Może pan położyć na stole. Tak.
Portfel, notes, pióro, długopis… Chusteczkę może pan
zabrać.
– Zegarek także zabieram – powiedział Koriol. – Już
panu mówiłem, że to mój talizman.
– Że co to jest? – zapytał Franio wpatrzony
hipnotycznie w pękaty portfel Koriola. – Że co?
– Amulet, fetysz – powiedział Koriol. – Przedmiot,
który przez wiele lat przynosił mi szczęście.
– Mógł prezes od razu tak powiedzieć – odparł
Franio.
– Ale niech mnie prezes nie tyka. Tylko kumplom i
milicji pozwalam, żeby mówili mi „ty”, chociaż co do
milicji, to brudzia z nimi nie wychyliłem.
Marcin wyjął z kieszonki kamizelki srebrne pudełko.
– A tabletki uspokajające? – zapytał. – Na sen. Od
kiedy dostaję te listy, zasypiam tylko dzięki tabletkom.
– Proszę ich dzisiaj nie zażywać. – powiedziałem.
– Czy mogę przy was zażyć jedną?
Anioł delikatnie wyjął pudełko z dłoni Koriola.
– Ktoś mógł wymienić te tabletki… Życzę spokojnej
nocy.
– Dobrej nocy, panie prezesie – powiedział Ursyn. –
Chyba już pójdę. Jeśli pan sobie życzy, jutro wstąpię do
biura.
– Tak, dobrze – powiedział w roztargnieniu Koriol,
nie zauważywszy wyciągniętej dłoni Ursyna. – Trzeba
odnowić ubezpieczenia, pamiętam, panie Ursyn.
Cyprian Ursyn wszedł do korytarzyka oddzielającego
hall od głównych drzwi. Za nim szedł kapral Filipek.
Marcin Koriol stał przed drzwiami swego pokoju,
położywszy dłoń na klamce. Stał odwrócony tyłem.
Usłyszeliśmy trzask zamykanych drzwi. Do hallu
wrócił kapral. Trzymał w ręku podłużną kremową
kopertę.
– W skrzynce był list do pana prezesa.
Zapytałem Anioła, czy sprawdzał skrzynkę, kiedy
wchodził tu z kapralem. Powiedział, że nie. Również tam
nie zajrzałem, kiedy przyjechałem z Koriolem i Ursynem.
Beata także nie otwierała skrzynki. Nie orientowaliśmy się
więc, kiedy ten list wrzucono.
Było jednak pewne, że zrobił to ktoś, kto wiedział, że
Koriol tu przyjdzie, albo ktoś, kto dowiedział się, że Koriol
już jest u Roberta. List wrzucono dopiero wtedy, kiedy
Robert uzgodnił z Marcinem, że ten przyjdzie na
spotkanie z Franiem. Kto wiedział o tym spotkaniu?
Arkadiusz, Robert i Paulina – a więc ci, którzy czekali na
Marcina. Także kapitan Anioł i kapral Filipek.
Jeżeli list wrzucono w momencie przyjazdu Marcina, to w
rachubę wchodziły trzy osoby: Marcin, Ursyn i ja.
Jeśli wrzucono go później, mógł to uczynić Franio.
Albo Beata, która przyszła najpóźniej. Przed jej
przybyciem nikt listu nie zauważył… Ale też nikt do
skrzynki nie zaglądał.
Koriol wyciągnął dłoń, wyraźnie drżała. W
trzydziestym pierwszym liście nadawca obiecał mu, że
otrzyma „uzasadnienie wyroku”. Dotrzymał słowa.
Anioł dokładnie obejrzał list pod silnym światłem
zegarmistrzowskiej lampy Arkadiusza. Przycisnął go
dłonią do stołu, później poprzecznie i podłużnie zwijał
kopertę.
– Oddasz mu? – cicho zapytałem.
Anioł uśmiechnął się.
– Proszę – powiedział do Koriola podając mu
kopertę.
– Czy pan sądzi – zapytał Koriol cofając wyciągniętą
dłoń – że koperta mogłaby także…
– Może pan śmiało otworzyć.
– Gdyby było coś ciekawego, to powiem panom.
Dobranoc.
– Dobrej nocy – odparł Anioł. – Proszę się położyć.
– Mąż – odezwała się Beata – nigdy się nie kładzie,
jeżeli jest zdenerwowany.
Pocałowała Marcina w policzek. Marcin dotknął
włosów Beaty, odwrócił się i wszedł do pokoju.
– Franio – powiedział kapral – zmów grzecznie
paciorek. I do łóżeczka. Jacuś i Agatka już dawno
powiedzieli dobranoc.
– Jak już pan kapral coś powie – zapiszczał Franio –
to można umrzeć ze śmiechu. Powinni pana wziąć do
telewizji, mieliby weselszy program. Szanowanie.
Wszedł do pokoju Arkadiusza. Za nim podreptał
Arkadiusz. Biegł zabawnym truchcikiem chichocząc i
zacierając ręce.
Beata podała mi rękę przytrzymując ją nazbyt długo.
– Dobranoc, panie Arturze – powiedziała. – Ufam
panu.
Robert i Paulina weszli do swojej sypialni. W dużym
hallu pozostaliśmy we trójkę: Anioł, Filipek i ja.
– Znałeś Beatę wcześniej? – zapytał Anioł.
– A bo co?
– A bo nic – powiedział Anioł.
– Właśnie tak pomyślałem.
Spojrzałem na zegarek: za piętnaście minut
dwudziesta trzecia. Za godzinę i piętnaście minut Marcin
Koriol powinien zginąć.
 
Dwudziesta trzecia
Na stole leżały zniszczone karty kaprala – graliśmy w
„oczko”, czyli w „dwadzieścia jeden”. Obok, na
podręcznym stoliku, stał termos z mocną kawą, szklanki i
radio tranzystorowe, które przyniosła Paulina: „Żeby się
panom nie nudziło”.
Nie nudziło się nam.
Stolik ustawiliśmy w pobliżu drzwi pokoju Marcina.
Wciąż któryś z nas spoglądał na te drzwi. To nie było
takie nudne zajęcie, jeśli dodać do tego nasze domysły i
atmosferę tej nocy.
Przez radio nadawano piosenki z ostatniego
festiwalu międzynarodowego w Sopocie; tylko niektóre z
nich nadawały się do słuchania.
W drzwiach swego pokoju ukazał się nagle Koriol.
Bez marynarki, rozluźniony krawat na szyi. Miał spocone
czoło i silnie podkrążone oczy. Powiedział cicho:
– Morena, pod podłogą coś się rusza. Jakby ktoś
drapał albo skrobał…
– Wykluczone. Sprawdzaliśmy strop w piwnicy.
– Ale słyszałem… Co to może być?
– Widziałem ślady szczurów. Proszę się uspokoić.
– A wy tak tu sobie siedzicie i spokojnie gracie w
karty?
– Wszystko w porządku, panie Koriol –
powiedziałem.
– Gramy w „oczko”, bo nie chcemy zasnąć. Kamienia
jeszcze nie przegrałem.
– Spodziewam się, Morena. Nie jest jeszcze pana
własnością.
– Właśnie dlatego nie dałem go do puli. Czy pan
przeczytał list?
– Nie – odparł Koriol – nie mam odwagi. A radio
musi grać?
– Nie musi. Gra cichutko, żeby nam było łatwiej
czuwać.
– Ale ja wciąż…
– Niech się pan nie obawia. Proszę się położyć i
przeczytać list.
– Nie mam odwagi – powiedział cicho Koriol. – Oni
mnie już wykończyli. A radio niech gra, nic nie szkodzi.
W drzwiach swego pokoju stanęła Beata w
przejrzystym nylonowym szlafroczku, który pożyczyła od
Pauliny. Spod cieniutkiej tkaniny przeświecało jej ciało
osłonięte tylko koronkowymi majteczkami i wąskim
biustonoszem.
– Stało się coś? – zapytała Beata. – Ach, Marcin!
– Nic się nie stało – odezwał się inspektor. – Pan
Koriol chciał nam tylko powiedzieć, że czuje się
doskonale.
Koriol dostrzegł pewne szczegóły stroju Beaty.
– Bądź rozsądna, Beato. Połóż się spać.
Beata zwróciła się do mnie:
– Czy mogę odprowadzić męża do pokoju?
– Szef słyszał? – zapytał kapral.
– Pani mąż – powiedziałem – sam trafi do swego
pokoju.
– Pan wciąż myśli tylko o tym kamieniu – powiedział
Koriol.
– To piękny kamień, panie Koriol, rzadkiej urody, i
jest o czym myśleć. Myślałem jednak o tym, żeby pan
wreszcie położył się i przestał myśleć o tej całej cholernej
historii. Niech pan o niej nie myśli. Myślenie o śmierci
zabija jak sama śmierć.
– Przestanę o tym myśleć, Morena, ale od jutra.
Wyjdź stąd, Beato. Połóż się. Nie cierpię, kiedy
pokazujesz się obcym w takim stroju. Idź już. Idź,
powiedziałem!
– I ty się połóż – powiedziała Beata.
Uśmiechnęła się do mnie. – Dobrej nocy, panie
Morena.
Cofnęła się do pokoju i dopiero wtedy Koriol wrócił
do swojej kamiennej groty pozbawionej okien. Trzasnął
drzwiami.
– Beata – powiedział Anioł – jest w beztroskim
nastroju. Niektóre kobiety pozbawione są wyobraźni.
Może nawet większość kobiet, kiedy myślą lub mówią o
mężu.
– Po co jej wyobraźnia – stwierdził lakonicznie kapral
– jeżeli ma takie ciało. Z takim ciałem kobieta dalej
zajdzie niż z wyobraźnią i inteligencją. Widział pan kiedy
lepsze?
– Nie mogę sobie przypomnieć – powiedziałem.
– Trafnie pan to ujął – stwierdził kapral. – Niech mi
kaktus wyrośnie, jeśli ta ślicznotka nie czuje do pana
mięty.
– Koriol za coś innego chce mi dać jeden ze swoich
ślicznych kamyków. Anioł, jak myślisz, kto wezwał mnie
do Koriola?
– A ty jak myślisz? – zapytał Anioł.
– Może ktoś z polecenia faceta, który chce go
sprzątnąć.
– Ani ten facet, ani nikt z polecenia faceta.
– Nie chcesz powiedzieć, że wymyśliłem ten telefon?
Skąd mógłbym wiedzieć o sprawie Koriola?
Anioł zaśmiał się.
– Poleciłem komuś, żeby do ciebie zatelefonował i
zaprosił do INTERPOLEX– u.
– Stąd wynika – powiedziałem – że wiedziałeś o
listach.
– Przed dwoma tygodniami przyszła do nas Beata i
opowiedziała o nich mojemu zastępcy. Prosiła, żebyśmy
nie ujawniali przed jej mężem, że była u nas. Ale nie
umiała wytłumaczyć, dlaczego Koriol nie szuka u nas
pomocy.
– Co tu ukrywać – odezwał się kapral – on się nas
boi.
– Domyślam się – powiedziałem – że byłeś w
zmowie z Franiem i kazałeś mu ściągnąć Koriola. I stąd
ten kocioł.
– Rozmawiałem z dzielnicowym. Polecił mi kaprala
Filipka. Przypomniał nam historię z platyną, w której to
aferze Franio Glindas istotnie nam pomógł. Kapral
wiedział też, że Franio często odwiedza Roberta.
– Więc kocioł zrobiłeś dlatego, że Marcin miał tu
przyjść?
– Chciałem mieć w jednym miejscu ofiarę i jej
domniemanego kata, i zarazem ocalić Koriola.
Podejrzewałem, że listy wysyła ktoś z rodziny Koriola,
względnie w porozumieniu z jego rodziną, może nawet z
żoną? Franio, za pośrednictwem Roberta, obiecał
Koriolowi, że załatwi sprawę listów. Jednak przy tej
sposobności chciał z Robertem, jak dzisiaj się okazało,
wyłudzić od Koriola trochę forsy.
– On zawsze robi jakieś kawały – powiedział
przygnębiony kapral. Na sam widok pracujących ludzi
dostaje zawrotów głowy i robi mu się niedobrze.
– Jak przypuszczasz, Anioł, kto chce zabić Koriola?
– Pomysł z wysyłaniem listów dla wyłudzenia
pieniędzy – to podobne do Frania. Albo jest z kimś w
zmowie, albo nie ma z tym nic wspólnego. Na razie
jestem zdezorientowany. A ty?
 
Dwudziesta trzecia dwadzieścia
Spojrzeliśmy na drzwi, bo właśnie zaskrzypiały.
Ukazał się w nich, opierając jedną dłoń na lasce a drugą
na klamce, wystraszony Koriol. Z dłoni zwisała wilgotna
od potu chusteczka.
– Morena, niech to szlag trafi. Mówię panu, że coś
chrobocze pod podłogą i w ścianach.
– W piwnicy jest dwóch moich ludzi – powiedział
Anioł.
– Niech pan zejdzie do piwnicy i sprawdzi tych ludzi.
– Panie Koriol, są ludzie, których nie potrzeba
sprawdzać. Pracują uczciwie i nie mają żadnych „boków”.
Są w Polsce tacy ludzie.
– Morena, a co pan powie?
– Wszystko jest w porządku. Niech się pan nie
denerwuje.
– A ten typ, ten przeklęty Franio? Gdzie on jest?
– W pokoju starszego pana – powiedział kapral.
– Mógł wyjść przez okno.
– Nie wyszedł przez okno.
– Skąd pan wie? – zawołał Koriol.
Nim zdążyliśmy przeszkodzić, podbiegł do pokoju
Arkadiusza i otworzył drzwi.
– Proszę! – zawołał. – Gdzie on jest! Mówiłem!
– Niech pan tam nie wchodzi! – powstrzymałem go.
Z ciemnego wnętrza wyskoczył Franio w
kąpielowych spodenkach.
– Jak pragnę zakwitnąć, pali się czy co?
Za Franiem ukazał się zaspany Arkadiusz w długiej
koszuli nocnej ozdobionej koronkami. Spojrzał na
Marcina.
Inspektor stanął przed tą malowniczą grupą.
– Proszę natychmiast wrócić do pokoju!
– I po co hałasujecie? – zachichotał Arkadiusz. – Tak
czy inaczej na każdego spadnie, co mu jest
przeznaczone.
– No to cześć – powiedział Franio.
Cofnął się w głąb pokoju. Za nim Arkadiusz, jakby
ani na moment nie chciał zostawić samego Frania w
swoim pokoju.
Wtedy otworzyły się inne drzwi i do hallu weszła
Beata.
– Stało się coś? – zapytała.
– Beata – powiedział Koriol – bądź rozsądna i nie
pokazuj się w tym… obłoku. Wracaj do łóżka i śpij.
– Nie mogę zasnąć, Marcin, przecież wiesz!
Anioł podprowadzał Koriola do jego pokoju.
– Pan także powinien się położyć. Przeczytał pan
list?
– Zaraz przeczytam. Beato, nie stój tak. Idź stąd.
Koriol czekał, aż Beata zamknie za sobą drzwi.
I znowu cisza zaległa hall.
Usiedliśmy przy stoliku.
Kapral Filipek sięgnął po karty i rozdzieliwszy talię na
dwie części, przetasował je z wprawą zawodowego
gracza.
– Obskoczymy rundkę? Co szef na jeszcze jedną
rundkę?
– Może po północy, Filipek, jeśli to ci odpowiada.
– Jak szef uważa – powiedział kapral sięgając po
termos z kawą. – Ładnie byśmy wyglądali, gdyby ta kawa
była zatruta. Trzy trupki przy jednym stoliku.
– Nie mów takich strasznych rzeczy – powiedział
inspektor – bo dostaję gęsiej skórki.
– Jak już szef coś powie – zaśmiał się kapral – to
słowo honoru, lepiej nie można. Gęsiej skórki… To było
dobre, szefie.
Anioł zmienił stację w odbiorniku. Usłyszeliśmy
głośny przebój sezonu, o lalce z wosku czy coś w tym
rodzaju.
– Więc ty kazałeś telefonować – powiedziałem do
Anioła.
– Dlaczego do mnie?
– Z różnych przyczyn – odparł Anioł. – Byłeś bardzo
zdolnym oficerem śledczym. Kochałeś swoją pracę i teraz
jest ci ciężko… Wciąż myślę, Morena, że kiedyś do nas
wrócisz.
– Dziękuję ci. Ale to nie są wszystkie powody, dla
których kazałeś do mnie telefonować.
– Nie wszystkie. Kiedy dowiedzieliśmy się przed
dwoma tygodniami od Beaty, że Koriol otrzymuje listy z
pogróżkami, posłaliśmy na rozeznanie zdolnego
wywiadowcę, który miał go delikatnie wybadać. Koriol
wyprosił go z gabinetu. Pomyślałem, że taki prywatny
człowiek jak ty, wydobędzie z Koriola o wiele więcej niż
ktoś z milicji.
– Niezły pomysł. Ale jeszcze nie powiedziałeś o
wszystkim.
– Przeszłość Koriola i źródło jego majątku nie mniej
nas interesują niż te listy i ich nadawca.
– To już twoja sprawa. Ja mam uchronić Koriola
przed śmiercią. A jak z tą platyną?
– Pretekst, który podsunął nam Filipek. A co do
platynowego łańcucha, to zapięcie istotnie naprawiał
Arkadiusz. To się wiązało z aferą Frania. Musieliśmy
zmylić autora listów co do istotnego celu naszego
najazdu na willę Roberta. – Filipek – Anioł zwrócił się do
kaprala – zajrzyj do pokoju Roberta i zobacz, czy oni tam
są. Robert w ogóle nie wychodził z pokoju.
– Jakbym był z Pauliną – mruknął kapral – to także
bym nie wychodził z pokoju. Szef wyczuwa, co chciałem
przez to wyrazić?
– Twoja żona pieje z zachwytu nad twoją wiernością
– powiedział Anioł – a ty wciąż gadasz o kobietach.
– Gadać chyba wolno – powiedział markotnie kapral.
– Przynajmniej tyle wolno żonatemu człowiekowi.
Koriol chodził po pokoju. Trzeszczały klepki
wysuszone w niewietrzonym pomieszczeniu. Słyszałem,
jak stawia lewą stopę, później lekki stuk laski, później
powłóczenie prawą nogą.
Kapral uchylił drzwi sypialni Roberta i Pauliny.
 
Dwudziesta trzecia trzydzieści
Pokój Marcina Koriola był ponury. Pod jedną z
bielonych ścian stały sięgające sufitu półki. Trzy
pozostałe ściany były nagie, bez żadnej ozdoby; nie
sterczał z nich nawet gwóźdź.
Na środku ustawiono polowe łóżko przykryte
pościelą i kocami. Obok stał – taboret spełniający
chwilowo rolę nocnego stolika; na nim lampka z
seledynowym abażurem, popielniczka, mosiężny lichtarz
z wetkniętą weń świecą i pudełko zapałek.
Marcin siedział na łóżku i miętosił w rozdygotanych
dłoniach podłużną kremową kopertę. Wreszcie ją
rozerwał – szybko, nerwowo, pod wpływem nagle
powziętej decyzji. Spojrzał na podpis: Madryt:, i jakby go
to zaskoczyło, włożył, list do rozdartej koperty. Kopertę
położył na stoliku.
Po chwili opanował go strach. Wyjął z koperty list i
zaczął czytać półgłosem:
Musisz umrzeć dzisiaj o północy. Mój ojciec, Federico
Castro de Robles, wrócił z tobą z Brazylii, gdzie obaj przez
kilka lat poszukiwaliście diamentów i złota. Przypłynęliście
do Francji. Tylko jeden z siedmiu wielkich brylantów
należał do ciebie, reszta była własnością mego ojca.
Kiedy przekradaliście się później przez hiszpańską
granicę, francuscy strażnicy postrzelili cię w nogę, a mój
ojciec dostał postrzał w płuco. Obawiając się, że wpadnie
w ręce gwardzistów, już na hiszpańskiej ziemi wręczył ci
swoje brylanty, żebyś oddał je w Madrycie mojej matce.
Dla mnie miałem wtedy kilka lat przekazał złoty zegarek
kieszonkowy, który zawsze nosisz przy sobie i nigdy się z
nim nie rozstajesz. Ojciec dostał go od mego dziadka.
Drugi, taki sam zegarek, dostał od dziadka brata mego
ojca, mój wuj.
Marcin przez chwilę trzymał list w opuszczonej dłoni.
Drugą ręką wspierał się na lasce. Odstawił laskę, oparł ją
o brzeg łóżka i sięgnął po złoty zegarek. Otworzył
kopertę. Sprawdził, która godzina. Otwarty zegarek
położył na taborecie i znowu, opierając dłoń na lasce,
pochylił głowę nad listem. Miał przekrwione i zmęczone
oczy, zasnuła je mgła, przybliżył więc list do lampki.
Ojciec miał krwotok. Zostawiłeś go w pobliżu granicy
w jakiejś małej wiosce. Kiedy po miesiącu w gorączce i z
niewyleczoną raną postrzałową wrócił do Madrytu, gdzie
ty również mieszkałeś ze swoją rodziną, nie chciałeś mu
oddać jego sześciu kamieni ani zegarka. I złożyłeś
doniesienie agentom z Gvardia Civil, że w czasie wojny
domowej mój ojciec walczył po stronie Republiki przeciw
dywersantom z madryckiej piątej kolumny.
Koriol przetarł oczy. Patrzył tępo przed siebie, w
jakieś miejsce na ścianie, między pustymi półkami z nie
heblowanego drzewa. I znowu podsunął list pod
seledynowy abażur.
Gwardziści przyszli do nas czternastego maja, przed
północą. Rozstrzelali mego ojca w samym środku nocy,
kiedy na wieży pobliskiego kościoła zegar bił dwunastą
godzinę. Powiedzieli mu, kto złożył doniesienie, i że to
wystarczy, żeby kogoś rozstrzelać bez sądu. Matka
słyszała.
Marcinie Koriol, byłem wtedy dzieckiem. Ale moja
matka dobrze cię znała, bo przyjaźniłeś się kiedyś z nią i
moim ojcem. Matka do końca życia pamiętała twoje
nazwisko i powtarzała mi je po sto razy każdego roku
czternastego maja o północy.
Koriol zmiął list w ręku, zamknął pięść. Chciał cisnąć
listem o ścianę, ale poruszył tylko tą wielką pięścią w
górę i w dół – i znowu ją otworzył i wygładził zmięty list i
czytał dalej:
Pozdrawia cię dziś spoza grobu Federico Castro de
Robles, za moim pośrednictwem, za pośrednictwem syna
hiszpańskiego komunarda i polskiej kobiety; wiesz, że
moja matka była Polką. Nie chcę, żebyś zwracał mi
majątek mego ojca. Nauczyłem się żyć z własnej pracy i
wszystko, co posiadam, zawdzięczam wyłącznie sobie. Ale
nie mogę spokojnie chodzić po tej ziemi ani oddychać jej
powietrzem – jak długo chodzi po niej i oddycha tym
samym powietrzem taki łajdak, jak ty.
Marcin skulił się. Poczuł nagły chłód, ogarnęły go
dreszcze. Chwyciwszy skrawek koca, narzucił go na siebie
przysłaniając nim głowę i część twarzy. Spojrzał na
ostatnie zdania listu.
Długo czekałem, by wykonać mój wyrok.
Przygotowania trwały kilka lat. Jestem nareszcie gotów.
Marcinie Koriol, od mego wyroku nie ma odwołania.
Umrzesz czternastego maja o północy i nikt cię przed tą
śmiercią nie ocali.
Marcin położył list na popielniczce i podpalił go
zapałką. Papier, nasiąknięty potem z dłoni Marcina, tlił
się zaledwie.
– Umrzesz o północy – szepnął Koriol – umrzesz
czternastego maja o północy… o północy… umrzesz.
Było cicho, przeraźliwie cicho – bo w tej ogromnej
ciszy szeleścił na popielniczce podpalony list.
– Morena! – krzyknął Koriol. – Morena!
 
Dwudziesta trzecia czterdzieści
Gwałtownie pchnięte drzwi tak silnie uderzyły o mur,
że posypał się tynk. Przerażony Koriol, oparłszy się
plecami o ścianę, krzyczał:
– Morena, Morena! Oni mnie zabiją! Zabiją mnie,
mówię wam, zabiją! Róbcie coś, ratujcie mnie! Morena…
Podbiegłem do Koriola i podtrzymałem go.
Rozejrzał się półprzytomnie po hallu. Zatrzymał wzrok na
twarzy kaprala, później na twarzy kapitana. Tak patrzył,
jakby ujrzał ich po raz pierwszy. Wreszcie oprzytomniał.
– A oni… Tamci… Czy są w pokojach? I ten Glindas…
– Prezesie – odezwał się kapral – dopiero co do nich
zaglądałem. I do prezesa zajrzałem, ale głowę miał pan
przykrytą kocem.
– Głowę kocem, to niemożliwe, tak… A czy nic pan
nie słyszał? Tego chrobotania?
– Słyszałem tylko pański oddech, prezesie.
– To tak cichutko chrobocze jakby w murze była
ukryta maszyna piekielna… Chciałem powiedzieć, że
bomba zegarowa.
– Panie Koriol – powiedziałem – to tyka pański
zegarek.
Koriol sięgnął do kieszonki i nie znalazł tam zegarka.
Odwrócił się, ruszył w głąb pokoju. Chwycił otwarty
zegarek i wrócił z nim do hallu.
– Może on tak chrobocze. To mogło mnie zmylić,
Morena.
– Właśnie – powiedziałem. – Ale zbliża się północ.
Wolałbym, żeby pan nie stał tutaj, w odsłoniętym
miejscu.
Spłoszony wzrok Koriola prześliznął się po oknach i
ścianach, po drzwiach i nawet po suficie.
– Skąd mogliby strzelać? – szepnął.
– Chyba nie będą strzelać – powiedziałem. – Proszę
natychmiast wrócić do pokoju. Za chwilę będzie po
wszystkim.
Jakoś niezręcznie, raczej dwuznacznie zabrzmiało to
słowo, bo Koriol natychmiast je podchwycił.
– Po wszystkim? – zawołał. – Cholera, takiego
wszawego obrońcę musiałem sobie znaleźć! Takiego
przeklętego głupca, który pozwoli mnie zabić! I milicja
pozwoli mnie zabić!
Denerwował mnie ten przerażony wielki mężczyzna,
który wyglądał teraz jak wystraszona mysz w potrzasku.
– Po wszystkim – powiedziałem – to znaczy, że po
całym strachu. Po pańskim tchórzliwym, obrzydliwym
strachu, panie Koriol. Po strachu postrzelonego kujota, a
nie mężczyzny, który zapewne sam umiał zabijać, i który
do swoich brylantów nie doszedł niańczeniem dzieci w
przedszkolu, ale na pewno jak najbardziej brutalnie, z
całym okrucieństwem dla tych, którzy mogli mu
przeszkodzić w zdobyciu tych kamieni! Niech pan się
stąd wynosi i przestanie histeryzować, bo tu aż cuchnie
od pańskiego cholernego tchórzostwa!
Koriol skulił się, skurczył, zmalał. Dotychczas nikt tak
do niego nie mówił. Drżały mu wargi, trzepotały powieki.
– Jeżeli pan sobie życzy – powiedziałem – możemy
rozwiązać naszą umowę. Pański strach wzbudza
obrzydzenie.
– Nie, co pan – cicho mówił Koriol – niech pan
pilnuje… Przy świadkach powiedziałem, że dam ten
kamień. Inspektor słyszał i moja żona, i wszyscy…
Dostanie pan jutro…
– Chwileczkę – przerwał mu inspektor. I do mnie: –
Weź zegarek pana Koriola. Lepiej będzie, jeśli zostanie
tutaj.
Koriol podał mi zegarek.
– Dlaczego tak będzie lepiej? – zapytał.
– Z dwóch przyczyn – odparł Anioł. – Przestanie pan
patrzeć na poruszające się wskazówki. I skończy się to
chrobotanie… Morena, połóż gdzieś ten zegarek.
Położyłem zegarek na wysokim parapecie okna
zasłoniętego drewnianą okiennicą. Koriol wzniósł laskę
wskazując nią kapitana Anioła:
– Niech pan nie pozwoli, żeby oni mnie zabili…
Musicie mnie pilnować, od tego jest milicja.
– Szef słyszał? – zapytał kapral. – Prezes trafnie to
ujął.
– Nie mówiłem do kaprala – chrapliwie powiedział
Koriol:
– Niech kapral nie tego…
– Panie Koriol – powiedziałem – już pan nas ustawił.
A teraz proszę wracać do pokoju.
– I już nie muszę się bać?
– Może się pan bać, ale niech pan o nas się nie
martwi. Niech pan spokojnie czeka, aż wejdziemy do
pokoju i powiemy panu, że wszystko jest w
pierwszorzędnym porządku.
– Będę czekać. A jutro…
– I niech pan więcej nie wychodzi do hallu.
– Dobrze – zgodził się potulnie Koriol. – Już nie
wyjdę.
 
Dwudziesta trzecia pięćdziesiąt
– Anioł – powiedziałem – za chwilę północ.
Wyjął rewolwer z kabury zawieszonej pod pachą.
– Filipek, uważaj na okna. A ty – zwrócił się do mnie
– obserwuj te drzwi. Ja biorę główne wejście.
Zsunęliśmy trzy krzesła zestawiając je oparciami tak,
że utworzyły trójkąt. Usiedliśmy dotykając się ramionami.
– Okiennice zamknąłem na skoble – powiedział
kapral.
– Kasy pancerne zamyka się na coś lepszego niż
skoble – mruknął Anioł – a jednak są tacy, którzy je
otwierają. Wszystko, co jest zamknięte, zawsze można w
jakiś sposób otworzyć. O czym myślisz, Morena?
– O Koriolu, który stoi pod drzwiami i boi się.
– Wierzysz w to, że nic mu się nie stanie?
– Nie wiem. Dlaczego odebrałeś mu zegarek?
– Sam przestraszyłem się chrobotania, o którym
Koriol tak sugestywnie mówił. Ale to nie ma znaczenia.
Dostrzegłem, że klamka w drzwiach pokoju Beaty
opadła w dół. Nie powiedziałem o tym Aniołowi. Beata
powoli otwierała drzwi.
– Wracać – powiedziałem. – Natychmiast.
Końcami palców dotknęła ust i przesłała mi
pocałunek. Powoli, jak przed tym otwierała drzwi, tak
teraz je zamykała.
Spojrzałem na zegarek: za pięć minut dwudziesta
czwarta.
Kapral poruszył się niespokojnie. Usłyszeliśmy cichy
trzask.
– Co to było? – zapytał Anioł.
– Zapaliłem latarkę, szefie – wyjaśnił kapral. – Bo
nagle może zgasnąć światło, a chciałbym mieć
oświetlone okna.
– I stąd ten trzask?
– Tak, szefie, z latarki.
Znowu spojrzałem na zegarek. Sądziłem, że już
północ, ale upłynęło zaledwie kilkanaście sekund.
– Cicho jak na pustyni – odezwał się kapral. – Szef
był na pustyni?
– Filipek – powiedział Anioł – jak z oknami?
– Bez zmian, szefie. W czasie wojny byłem na
pustyni, w Afryce. W stopniu starszego strzelca, ale
zawsze.
– Co zawsze? – zapytałem.
– Przynajmniej widziałem pustynię. W nocy była tam
niemożebna cisza. Jakby nie wojna, to do końca życia
znałbym pustynię tylko z obrazków… Szefie, jeszcze dwie
minuty.
– Nie patrz na zegarek, ale na okna.
– Ja tylko na chwilę, szefie.
Jeszcze żadna minuta nie trwała tak długo jak ta
następna, po ostatnich słowach kaprala. Panowała
niesamowita cisza, nie zmącona żadnym szmerem. Nie
słyszeliśmy nawet tykania naszych zegarków – jakbyśmy
ogłuchli na wszystko inne, prócz tego odgłosu, na który
podświadomie oczekiwaliśmy w napięciu wzrastającym z
sekundy na sekundę. Na odgłos strzału albo wybuchu.
Może na krzyk?
– On się tam musi paskudnie bać – szepnął kapral.
– Chyba tak – powiedział Anioł. – Ten człowiek umie
się bać.
– A co by szef zrobił, jakby on teraz wyszedł?
– Tym zajmuje się Morena – odparł Anioł. – Już on
coś zrobi.
– Co by pan zrobił? – dopytywał się kapral.
– Dałbym mu w zęby i wrzuciłbym go do pokoju.
– Szef słyszał?
– Słyszałem. O czym jeszcze myślisz, Morena?
– Chciałbym, żeby to się już skończyło.
Rozmawialiśmy ściszonym szeptem, zaledwie
poruszając ustami.
– Żeby go zabili? O tym pomyślałeś?
– Żeby już było po północy.
– Sądzisz, że po północy nic się nie stanie?
– Dałbym za to głowę – powiedziałem. – Oni go
sprzątną albo o północy, albo za rok, również
czternastego maja.
Zaskrzypiało krzesło kaprala.
– Co to znowu? – zapytał Anioł.
– Jeszcze minuta, szefie. Na okna uważam, niech szef
nie martwi się o okna. Skoble są dobre, ręcznie kute.
Znowu cisza. Denerwująca i zabawna: trzech facetów
obróconych do siebie plecami czeka nie wiadomo na co.
Jak można w tej sytuacji zabić Koriola? Nic nie mogłem
wymyśleć.
– Mocna rzecz, szefie, taka pustynia.
– Co cię napadło z tą pustynią? – zapytał Anioł.
– Wspominam sobie. Znałem tam jedną Murzynkę.
– Filipek – powiedziałem – nie podniecaj szefa.
Anioł, pstryknął palcami.
– Skończcie z tym gadaniem!
Spojrzałem na zegarek. Do północy brakowało
dwudziestu pięciu sekund. Nie ma takiej pustyni, na
której czas wlókłby się tak powoli, jak tutaj – w domu
Roberta Koriola i w oczekiwaniu na śmierć lub ocalenie
Marcina Koriola.
 
Północ
– Morena – powiedział Anioł – gratuluję kamyka.
Dwunasta.
– Twój zegarek spieszy o kilka sekund.
– Tak – potwierdził kapral. – Jeszcze trzy sekundy,
szefie.
– To chyba nie ma znaczenia – odparł Anioł.
– Może – powiedziałem – ale odłóżmy to do
północy.
– Już północ – odezwał się kapral. – Za pół sekundy.
Jeszcze przez te pół sekundy siedzieliśmy w milczeniu. I
wtedy dobiegł nas dziwny odgłos z pokoju Marcina
Koriola: głuche i przytłumione uderzenie, jakby worek
piasku zwalił się na trzeszczące klepki podłogi.
Skoczyliśmy w kierunku pokoju Koriola.
Nacisnąłem klamkę i próbowałem otworzyć drzwi.
Natrafiały na jakąś przeszkodę.
Powoli i silnie popychałem je, czując, jak napierają
na ciężkie i bezwładne, leżące wzdłuż progu, ciało
Koriola. Do hallu wbiegli już mieszkańcy sąsiednich
pokoi: Arkadiusz i Franio, Robert i Paulina, także Beata.
Mieszały się ze sobą krótkie okrzyki:
– Zabili! Umarł! Nie żyje? Naprawdę? Co się stało? O
Boże!
Pozostawiliśmy ich w hallu pod opieką kaprala i
przez wąską szczelinę między futryną a drzwiami
przecisnęliśmy się – ja, i nieco tęższy ode mnie Anioł – do
pokoju, w którym punktualnie o północy runął na
podłogę Koriol.
Zamknęliśmy za sobą drzwi. Olbrzymie ciało Koriola
leżało skośnie w stosunku do progu, stopami dotykając
nisko umocowanego zawiasu. Rysy twarzy były
spazmatycznie skurczone. Język wysunięty z ust
przysłaniał dolną wargę. Chyba Koriol dławił się lub dusił.
O wnętrze porażonej
silnym skurczem dłoni, wykrzywionej jak u człowieka
chorującego na przewlekły gościec stawów – opierała się
srebrna, kunsztownie rzeźbiona rączka laski z czarnego
bambusu. Druga dłoń była tak samo skurczona, stopy
skręcone do wewnątrz, a kolana lekko podkurczone.
Oczy były otwarte i szklane, z nienormalnie
poszerzonymi źrenicami, jakby w ostatniej sekundzie
swego życia Koriol
ujrzał coś przerażającego. To nie mógł być atak serca ani
wylew krwi do mózgu, ani nic z tego, co tak często
widziałem u ludzi, których śmierć dopadła nagle i
niespodziewanie.
– Wszystko wskazuje na błyskawiczne działanie silnej
trucizny, – powiedział Anioł – chociaż to jest mało
prawdopodobne. Trzeba wezwać lekarza i ekipę śledczą.
Koriol nie miał przy sobie żadnych tabletek, nie pił
żadnych płynów, niczego nie jadł od kilku godzin.
– Nie ma takiej trucizny – powiedziałem – która
działałaby z zaleceniem zabicia kogoś o określonej
godzinie.
– Wygląda na to, że ktoś wydmuchał zatrutą strzałę
z indiańskiej pucuny, przez dziurkę od klucza. Ale
siedzieliśmy pod drzwiami. Nie musieliśmy badać ścian,
czy jest w nich jakiś otwór. Zbadaliśmy je, nim Koriol
wszedł do tego pokoju. Nie było w starannie
otynkowanych murach żadnej szczeliny ani otworów po
gwoździach, nie tkwił w nich ani jeden hak. Mury
wzniesiono z pełnych cegieł, nie z pustaków. Opukaliśmy
je centymetr po centymetrze. Zrzuciłem z lampki
seledynowy abażur i wzniosłem ją w górę, by oświetlić
sufit. Stuwatowa żarówka ujawniała każdą chropawość na
fakturze sufitu; z małego otworu, umieszczonego na
środku, sterczały krótkie przewody elektryczne okręcone
plastrem, przewody, do których nie podłączono lampy.
Przez ten wąski otwór, nie mający zresztą odsłoniętego
ujścia, nikt i w żaden sposób nie mógł dosięgnąć Koriola.
Spojrzałem na gniazdko kontaktowe. Było dobrze
umocowane w ścianie, a oba otwory zasłonięte wtyczką,
od której biegł przewód do lampki. Przez masę lampki
nie przepływał prąd.
Oświetliłem twarz Koriola. Na szyi wystąpiły sinobrunatne
plamy, obejmowała szczękę i część policzka. Anioł
rozchylił koszulę na piersi Koriola i wskazał takie same
plamy.
– Powiedziałem ci, że to silna trucizna. Szalony
pomysł, ale nikt mi nie wmówi nic innego. Stężona, o
piorunującym działaniu.
We wnętrzu prawej dłoni Koriola widniały dwie
krople krzepnącej krwi. Z jednej wybiegła cieniutka
smuga czerwieni kończąc się w niewidocznym dla nas
miejscu, w zagłębieniu między palcem średnim, a
wskazującym. Spoza drzwi wiodących do hallu dobiegały
nas przytłumione głosy rozmowy; nad tym gwarem
dominował cichy płacz: Beaty i histeryczny szloch Pauliny.
 
Siódma
Z kapitanem Aniołem spotkałem się następnego
dnia – piętnastego maja – w gabinecie Koriola. Była
siódma rano.
Usiadłem na tym krześle, na którym siedziałem
poprzedniego dnia, o czternastej trzydzieści. Anioł
siedział za antycznym stołem w stylu Ludwika XIV.
Siedział na fotelu obitym gobelinem – z zatroskaną
twarzą, niewyspany i zmęczony. Pomyślałem, że całą noc
studiował życiorysy i dokumenty wszystkich członków
rodziny Koriola. Ja także nie próżnowałem tej nocy.
– Liczę na ciebie – powiedział Anioł. Musimy znaleźć
zabójcę Marcina, i to szybko.
– Wiem, Anioł, że jest ci trochę łyso. Pod nosem
sprzątnęli ci gościa, którego tak strzegłeś, jakby to było
całe złoto fortu Knox.
– Razem z tobą, nie zapominaj. Użyj więc liczby
mnogiej czasu przeszłego i, niestety, już dokonanego:
„którego pilnowaliśmy”. Jednak ten czas nie był stracony,
jeszcze to zrozumiesz. Czy wyłączyłbyś Beatę z kręgu
podejrzanych?
– Podejrzanych o zabójstwo czy o współudział?
– Obojętne.
– Mogła działać w zmowie z zabójcą, jednak…
Przypomniałem sobie, jak Beata zapytała: „a gdyby
ktoś dał panu dwadzieścia tysięcy dolarów? Czy wtedy
także przeszkodziłby pan w tej zbrodni?”
Mimo wszystko dokończyłem rozpoczętego zdania:
– …jednak wolałbym wykluczyć Beatę nawet spośród
podejrzanych.
– Czy nie sądzisz – zapytał Anioł – że była w tym
zainteresowana, by Marcin nie umarł w jej sypialni? Ani w
biurach INTERPOLEX– u, gdzie Beata stałaby się główną
podejrzaną?
Anioł podał mi laskę Koriola. Z przyczepioną kartką i
załączoną ekspertyzą, stanowiła teraz tak zwany „dowód
rzeczowy”.
Kilka minut po północy zwróciłem uwagę kapitana
na tę laskę. Dotykała dłoni Koriola, prawej dłoni, na
której zauważyliśmy krople krzepnącej krwi i tę cieniutką
smugę czerwieni zanikającą między palcami.
Ze srebrnej rączki, w tym miejscu, gdzie rzeźba
smoka była inkrustowana turkusami, sterczał stalowy
kolec z kroplą bursztynowego płynu na samym ostrzu;
tam miało swe ujście wydrążenie wewnątrz kolca. Ten
kolec tak umieszczono, by wbił się w nasadę
wskazującego palca. Drugi kolec, lekko naznaczony
krwią, wystawał z tej części uchwytu laski, która opierała
się o śródręcze, blisko nasady małego palca.
Już wiedzieliśmy, jak porażono Koriola trucizną.
Morderca, przewidując, że Koriol może opierać się przez
moment na części rękojeści, wmontował w nią dwa kolce.
Teraz, w siedem godzin później, mogłem dokładnie
obejrzeć laskę z czarnego bambusa. Wewnątrz rękojeści
były wmontowane dwie silne sprężyny zakończone
stalowymi igłami. Specjalny mechanizm wyzwalał
sprężyny za pośrednictwem impulsu wysłanego z
zewnątrz.
Srebrny uchwyt był osadzony w bambusowym
drzewcu na trzech gwintach. Można go było wykręcić w
ciągu kilku sekund i wkręcić do laski inny – ten, który
znaleźliśmy przy martwym Koriolu, zawierający
elektronowe urządzenie i truciznę umieszczoną w
zbiornikach znajdujących się u nasady obu igieł, na
których podstawę nacisnęły sprężyny w momencie ich
odkształcenia. Kolce wypchnęły dwa malutkie turkusowe
oczka i wbiły się w dłoń Koriola.
U podstawy uchwytu znajdował się
dziesięciocentymetrowy drut miedziany; stanowił antenę,
która odebrała impuls.
Jeszcze w nocy eksperci z Zakładu Kryminalistyki
zbadali laskę. Stwierdzili, że wmontowano w rękojeść
mechanizm stanowiący odbiornik dla przekazanego
impulsu. Urządzenie było wymyślne i mikroskopijne,
prawdopodobnie japońskiej konstrukcji. Nie posiadało
jednak mechanizmu zegarowego, który punktualnie o
północy zwolniłby sprężyny zakończone jadowitymi
kolcami. Zacisk, który je przytrzymywał, musiał być
zwolniony zdalnie, przez specjalny nadajnik; nie mógł
sam działać, nawet gdyby gwoździe przybijano tą laską.
Eksperci założyli, że nadajnik miał większe rozmiary
niż mechanizm ukryty w rękojeści laski, i dlatego nie
wmontowano go razem ze sprężynami. Ale gdzie ukryto
ten nadajnik i kto go uruchomił o północy?
Rewizja przeprowadzona w willi Roberta, nie
przyniosła żadnych rezultatów, ani też rewizja osobista
wszystkich obecnych. Może nadajnik znajdował się poza
obrębem willi? Może działał automatycznie, ukryty
gdzieś przez któregoś z członków rodziny lub przez
tajemniczego Mściciela z Madrytu?
– Trzymajmy się tego – powiedział Anioł – co
ustaliliśmy na pewno. Marcina zaproszono do brata, czy
też wykorzystano tę okoliczność, żeby wymienić uchwyt
laski i poszerzyć krąg podejrzanych. Do czasu, nim Koriol
zjawił się u Roberta, kontaktował się tylko z tobą,
Ursynem i Beatą, w biurze INTERPOLEX– U. Później z całą
rodziną w domu Roberta.
– Nie tylko. Także z tobą i kapralem.
– To się zgadza – potwierdził Anioł. – Dalej:
morderca wiedział, że kiedy Koriol jest zdenerwowany,
nie kładzie się spać. Zresztą wiedział, że trzydzieści jeden
listów nie pozwoli mu zasnąć, i że zdenerwowany Koriol
będzie chodził tej nocy z kąta w kąt, zaciskając kurczowo
uchwyt laski.
Do gabinetu Koriola wszedł młody porucznik, który
nie zwracając na mnie uwagi położył na stole
opieczętowaną kopertę.
– Dziękuję – powiedział Anioł. – Wiem, co to jest.
Porucznik wyszedł. Wtedy Anioł otworzył kopertę
cieniutkim ostrzem zabytkowego sztyletu Koriola i wyjął
z niej kilka arkuszy fotograficznego papieru. Znajdowała
się na nich odbitka ręcznego pisma, zapewne listu.
Przeczytał go i schował fotokopie do koperty.
– Domyślasz się, kto jest mordercą? – zapytał.
– Chyba tak, ale jeszcze musiałbym sprawdzić kilka
danych.
– Masz jakichś przyjaciół z Brygady
Międzynarodowej? Z Hiszpanii, z okresu wojny
domowej?
– Tak. Nawet krewnych.
– Czy mówi ci coś nazwisko Castro de Robles?
– Nic mi nie mówi.
– Federico de Robles zginął, bo Marcin Koriol
zadenuncjował go przed frankistowską policją polityczną.
Jego syn jest mordercą Koriola, albo inicjatorem tego
wymyślnego morderstwa. Federica de Robles
rozstrzelano 14 maja o północy.
– To potwierdza mój domysł, że Zakład
Kryminalistyki odczytał spalony list, który Koriol zostawił
na popielniczce. To fotokopie, prawda? Bo chyba stąd
pochodzą twoje rewelacje.
– Treść tego listu znałem wcześniej, nim Koriol go
przeczytał.
– Rozumiem. Czy jest tam jakiś szczegół, który…
Anioł zerwał się z fotela. Stojąc, wyjął z koperty
fotokopie listu do Koriola. Odszukał jakiś fragment.
– No tak, oczywiście! – zawołał. I wybiegł z gabinetu
poruszając fotokopiami jak wachlarzem.
 
Ósma
Punktualnie o ósmej przyszli do biura pracownicy
INTERPOLEX– u. Nie spóźnili się ani o minutę, lecz także
nie przyszli ani o minutę przed ósmą, w nadmiarze
gorliwości.
Powiedziałem Aniołowi, że muszę wyjść. Zgodził się
pod warunkiem, że o dziewiąte] przyjdę do willi Roberta.
Jak dowiedziałem się później, przesłuchanie
urzędników INTERPOLEX– u nie wniosło nic nowego.
Prócz jednego szczegółu obciążającego Beatę i mnie.
Koriol nie spoufalał się ze swymi współpracownikami i
wbrew przyjętym u nas obyczajom, nie chodził z nimi na
kawę ani na „drinka”, nie uczestniczył też w imieninach
czy urodzinach swoich pracowników.
Po ostatnim, niezbędnym, ale i niepotrzebnym
przesłuchaniu księgowego, Beata poprosiła Anioła o
rozmowę.
– Spodziewam się – powiedział Anioł – że powie mi
pani to, na co czekam od wczoraj.
– A na co pan czeka od wczoraj?
– Pani najlepiej znała nawyki swego męża. Pani
wiedziała, że kiedy jest zdenerwowany, to wędruje po
pokoju ze swoją laską. Pani mogła najłatwiej wymienić
rzeźbiony uchwyt laski.
– Wymienić? Nic nie wiem o takiej wymianie.
Chciałam tylko… bo jest jedna niezbyt jasna sprawa.
– Czy ta, że nie jest pani nawet przygnębiona? Nie
spotkałem jeszcze kobiety tak opanowanej po śmierci
męża.
– Panie inspektorze – powiedziała – nie kochałam
Marcina. Był brutalny i grubiański, apodyktyczny i
wymagający, chorobliwie zazdrosny i trochę…
nienormalny. Interesują pana szczegóły tej anomalii?
– Raczej inne szczegóły – odparł Anioł. – No więc?
– Wciąż powtarzał, że mnie kupił. Obrażał mnie,
zawsze, nawet przy obcych. W ogóle dla wszystkich był
przykry.
– Chce pani powiedzieć, że ta śmierć uszczęśliwiła
panią.
– Nie. Bardzo mi go żal, naprawdę.
– Jego śmierć uczyniła panią najbogatszą kobietą w
Polsce. Pani jedna zyskała na tej śmierci.
Beata potrząsnęła głową.
– Rozmawiałam przed chwilą z jego adwokatem,
telefonicznie. Marcin zostawił testament. Jedną trzecią
majątku zapisał mnie, drugą zostawił ojcu, a trzecią
Paulinie. Tylko Roberta pominął. Gdyby Marcin żył,
nakłoniłabym go, żeby wszystko mnie zapisał. Jego
śmierć uniemożliwia zmianę testamentu. Dostanę dwa
brylanty, dwa dostanie Paulina, dwa Arkadiusz. Ten
siódmy kamień muszę także im oddać, jeżeli chcę
zatrzymać samochód, kosztowne urządzenie mieszkania i
sporo innych rzeczy. Straciłam najwięcej na śmierci
Marcina.
– Dlaczego Koriol wyróżnił w swoim zapisie Paulinę?
– Była jego kochanką. Później przedstawił ją swemu
bratu. Dał jej samochód i sporo pieniędzy. I Robert ożenił
się z Pauliną. Ale on nie wie, że Paulina żyła z Marcinem.
– Co panią łączy z panem Moreną?
– Nie rozumiem, dlaczego…
– Znaliście się dawniej.
– Pan wie o tym? Skąd?
– Nie ujawniam źródła moich informacji.
– Poznałam Morenę, kiedy pracował w milicji.
Spotkaliśmy się kilka razy. To wszystko. Miał jakieś
kłopoty, pan je chyba zna, i wtedy przestał się ze mną
widywać.Jakim cudem Morena znalazł się tu wczoraj?
– Telefonowałam do niego. Żeby pomógł memu
mężowi. To świetny fachowiec, a mąż nie chciał
rozmawiać z milicją. Nie wiem, czego Marcin się bał.
Byłam pewna, że Morenie powie, o co tu chodzi, i że w
ten sposób ja także się dowiem.
Oczy Anioła zabłysły i zwęziły się nieco.
– Proszę pani, to ja telefonowałem do Moreny.
Właściwie moja sekretarka. Żeby wstąpił do Koriola, po
czternastej godzinie. Wiedziałem o listach z pogróżkami i
potrzebny był mi ktoś, kto dowie się od Koriola, kim jest
nadawca listów.
– Przed dwoma tygodniami byłam w komendzie.
Mówiłam o listach.
– Wiem. Skąd pani telefonowała do Moreny?
– Skąd telefonowałam? Z biura.
– To nieprawda.
– Skąd pan wie?
– Podtrzymuję,, co powiedziałem o nie ujawnianiu
źródeł moich informacji. Skąd pani telefonowała?
– Telefonowałam – uśmiechnęła się Beata – z baru
mlecznego, naprzeciw biura, zapomniałam. Nie chciałam,
żeby mąż…
– Dlaczego pani z takim samozaparciem osłania
Morenę?
Uśmiechnęła się, nic nie powiedziała.
– Kogo pani podejrzewa o zamordowanie swego
męża?
– Czy ja wiem? Arkadiusz mówił, że zabiłby Marcina,
gdyby takie było jego przeznaczenie. Nie wiem kto…
Może Paulina dowiedziała się o testamencie Marcina i
bała się, że mogę go zmienić na jej niekorzyść? Może ten
okropny Franio? Nie, chyba nie. To był tylko tragiczny
epilog madryckiej historii.
– Albo ktoś, kto znał szczegóły tej historii?
Wykorzystał ją dla swoich celów i dla zmylenia śladów.
Pani mogła ją znać. Może Paulina? Jest pani podejrzana
o współudział. Czynię to niechętnie, ale nie mogę inaczej.
– Nie wiem, jak mam pana przekonać, doprawdy, nie
wiem – mówiła Beata niespokojna, lekko przestraszona. –
Nie byłabym zdolna do czegoś takiego, nawet nie znam
szczegółów śmierci… Musi pan porozmawiać z
Arkadiuszem, z Franiem, z Pauliną…
– Wiem, że muszę – powiedział inspektor. – Z panią
także.
Powiedziała urażonym tonem, oschle i wyniośle.
– Jak pan uważa, inspektorze. Jasiem do dyspozycji.
 
Dziewiąta
Dla dokładniejszego odtworzenia pewnych sytuacji,
przesłuchanie świadków – każdy ze świadków był na
razie podejrzany i zarazem „podejrzanym świadkiem”, a
więc budzącym nieufność – odbyło się w willi Roberta
Koriola. Asystowałem przy tym.
Zeznanie Pauliny Koriol:
– Panie inspektorze, strasznie mnie złościło, kiedy
oni tak spokojnie rozmawiali o śmierci Marcina, to był
przemiły człowiek, ale nikt go nie rozumiał tak naprawdę,
tak jest, panie inspektorze, tylko ja jedna… Co nas
łączyło, to łączyło, lepiej nie wspominać, dla kobiet to nie
jest takie łatwe jak dla mężczyzn, przeżywamy takie
rozstanie, długo cierpimy…
…Nie, już nie płaczę… Robert nie powiedział, że
umawia Marcina z Franiem, dopiero w ostatniej chwili, to
mnie zaskoczyło. Nie chcieli naciągać Marcina, ale żeby
dał im jakąś gratyfikację, pan rozumie, inspektorze,
nagrodę za ich starania… Mnie z Franiem nic nie łączy,
chociaż nie jestem szczęśliwa z Robertem, bo Robert to
małżeństwo z rozsądku, Marcin tak chciał. Ale Robert nie
wie, że byłam z Marcinem. Jeśli pyta pan o moje zdanie,
to u nas tylko dziadek mógł wymyśleć ten mechanizm w
lasce, ale on go nie zabił, nie wierzę.
Zeznanie Arkadiusza Koriola:
– Panie Morena, takie było przeznaczenie Marcina.
Inspektor nie wierzy w przeznaczenie, uwzględnia rolę
przypadku i wolnej woli. Ale czymże jest przypadek i
wolna wola, jeśli nie przewrotną postacią przeznaczenia,
łudzącą nas jeszcze bardziej, że możemy przeciwstawić
się losowi?
…Gdyby mój Marcin miał inne przeznaczenie, to
pożyłby jeszcze ze trzydzieści lat. W naszej rodzinie
mężczyźni długo żyli. Kto wie, może i Robert maczał w
tym palce? Bo on i Franio coś tam zamyślali z tymi
listami… Kto zabił Marcina? Przeznaczenie, inspektorze,
zrządzenie losu, fatum, Nemezis! Wy, w milicji i we
wszystkich policjach świata, lubicie się babrać w takich
sprawach. Ale nie wiecie, że człowiek wtedy umiera, kiedy
śmierć jest mu pisana. Zabójca jest tylko bezwolnym
narzędziem losu… Co? Nie, ja takich lasek nie umiem
robić. Nie wymieniałem tej rączki w lasce. A że stała obok
mnie, przy stole, to dlatego, że postawił ją tam pan
inspektor… Nauczcie się czytać w gwiazdach, co komu
sądzone, bo już astronomowie chaldejscy posiedli
tajemnicę…
I tak dalej. Nie mogliśmy się pozbyć Arkadiusza.
Błagaliśmy go, żeby wreszcie ustąpił miejsca Robertowi.
Zeznanie Roberta Koriola:
– Co działo się w Madrycie, o tym nic nie wiem.
Każdy ma jakiś haczyk w życiorysie. Dogadałem się z
Franiem co do tych listów, bo kochałem Marcina.
Chciałem mu jakoś pomóc… Nie, laski w ogóle nie
dotykałem, no bo kiedy?
…A na Frania nie dam złego słowa powiedzieć.
Takich ludzi mało jest na świecie. On jeszcze nigdy nie
pracował, od urodzenia nie pracował, a zawsze ma
trochę pieniędzy. To wzbudza szacunek i podziw… Kto
wie, może Beata zabiła Marcina? Nikt nic nie wie.
…Niech się panowie nie krępują, możemy i o Pauli
mówić. Wiem, że ona żyła z Marcinem. Dał jej samochód
i forsę, mogliśmy domek kupić. Beata i Paulina nic nie
wiedzą, że ja wiem, co łączyło Paulę z Marcinem. Ale
niech tam. Która dziewczyna ma dzisiaj posag? A co do
Beaty, to nic dobrego nie mogę o niej powiedzieć ani
także nic złego, panie inspektorze.
Zeznanie Franciszka Glindasa:
– No niech pan tylko sam ruszy głową, panie
kapitanie: jeżeli można żyć bez pracy, to po co człowiek
miałby pracować? Bóg dba o każde stworzenie i nie da
mu marnie zginąć… No, jak pragnę zakwitnąć, dobrze
pan mówi, że jednak Bóg dał zginąć Marcinowi. Ale czy
pan myśli, że Bóg opiekuje się wszystkimi jednakowo?
Niech pan tak nie myśli.
…Co do laski, to w ogóle jej nie dotykałem, bo po co
dotykać coś, co i tak nie będzie moje? Chcieliśmy
postraszyć trochę Marcina i zarobić, bo nie wierzyliśmy w
jego śmierć. A on by na drugi dzień coś nam odpalił. A
czy mnie posadzą za to czy nie, o tym wysoki sąd będzie
mówić, a nie pan. Znam się na kodeksach, bo już w
sądzie bywało się w różnym charakterze…
Zeznania Beaty Koriol:
– Inspektorze, wczoraj wieczorem wzięłam od mego
męża różne rzeczy na przechowanie, tak kazał pan
Morena… Panie Morena, gdyby pan kazał zabrać także
laskę, wówczas ocalałby Marcin. Ale ja bym zginęła, bo
trzymałabym laskę przy sobie. Lubiłam dotykać
srebrnego smoka z turkusami i rubinami. No tak, ktoś
musiał wymienić laskę, ale naprawdę nie wiem… Może
od dawna jadowite zęby były ukryte w rękojeści laski i
Marcin wiedział o tym? I nagle ktoś uruchomił
mechanizm, ktoś, kto wiedział o tych kolcach. Ale kto?…
Marcin dostał laskę od Pauliny, kiedy jeszcze ją kochał.
Jeśli on w ogóle umiał kochać… Chyba zawsze kochał
tylko siebie i po to były mu potrzebne ładne kobiety…
Spojrzałem na Anioła, Anioł popatrzył na mnie. Bo
tak istotnie mogło być, że rękojeści nie wymieniono, i że
Koriol znał jej tajemnicę. Może laska miała służyć do
samoobrony? Może Koriol, gdyby ktoś odebrał mu tę
laskę, umiał przy pomocy jakiegoś aparatu wyzwalać
sprężyny z jadowitymi kolcami? Może uruchomiła je
Paulina, zazdrosna o Beatę i zawiedziona w swej miłości
do Koriola?
Może.
 
Dziesiąta
Z willi Roberta pojechaliśmy do Zakładu
Kryminalistyki.
– Czy możesz pokazać fotokopię listu do Koriola?
Anioł wyjął z teczki odtworzony tekst tego spalonego
listu, przepisany na maszynie. Opuścił szybę radiowozu i
obserwował ruch uliczny.
– Chodziło ci o zegarek, prawda? – podałem mu
maszynopis.
Domyślałem się, dlaczego Anioł po przeczytaniu
tego listu wybiegł tak nagle z gabinetu.
– Jak wiesz – powiedział – zegarek Koriola był
nakręcony. Kiedy wyszliśmy z pokoju martwego Koriola,
podszedłem do okna, żeby zabrać zegarek. Położyłeś go
na parapecie, pamiętasz? Zauważyłem wtedy, że wciąż
wskazywał dwunastą godzinę.
– Przypuszczasz, że aparat wyzwalający sprężynę w
rękojeści laski, był ukryty w zegarku?
– Chyba tak. Nigdy nie wierzyłem, że zegarki
zatrzymują się o tej godzinie, w której ktoś umiera. A ten
się zatrzymał.
W Zakładzie Kryminalistyki Anioł zostawił mnie na
korytarzu, a sam wszedł do laboratorium. Po chwili
wyszła stamtąd asystentka kierownika tej pracowni.
Przywitała się ze mną.
– Kapitan mówił, że pan tu czeka i umiera z
ciekawości – powiedziała. – Otóż z kieszonkowego
zegarka wyjęto oryginalny mechanizm, a na jego miejsce
wmontowano malutki, z damskiego zegarka. W
uzyskanej w ten sposób przestrzeni, we wnętrzu
elektronowo– tranzystorowe przekaźnik impulsu do laski,
którą badaliśmy dzisiejszej nocy. Kiedy obie wskazówki
zatrzymały się na dwunastej…
Kapitan Anioł wyszedł z laboratorium.
– …impuls wzbudzony w półprzewodnikach
mikroskopijnego aparatu sprzężonego z mechanizmem
zegarka – mówiła dalej asystentka – został przekazany do
mechanizmu ukrytego w rękojeści laski. W uproszczony
sposób można to tak przedstawić.
– Ale powiedzieliście rano, że aparat nadający impuls
musiał być nieco większy.
– Musiałby być większy – wyjaśniła asystentka –
gdyby ktoś nadawał impuls z większej odległości.
Przypuszczamy jednak, że mechanizm ukryty w lasce i
antena o małym koperty, zainstalowano urządzenie,
stanowiące zasięgu nie odebrałyby sygnału z większej
odległości niż powiedzmy, osiem metrów.
– Czy wiesz – zapytał Anioł – że gdybyśmy wyrzucili
zegarek do ogrodu, to impuls byłby zbyt nikły, żeby
zwolnić sprężyny w lasce?
– Morderca wiedział – odezwała się asystentka – że
ofiara nie rozstawała się z zegarkiem ani z laską.
Dlaczego nie odebraliście mu laski?
– Utykał – odparł Anioł – nie umiał się bez niej
poruszać. A zegarek traktował jak fetysz, który chroni go
od nieszczęść. Oddał mi go w momencie panicznego
lęku, kiedy trochę obce tykanie zegarka, obce, bo
mechanizm był zmieniony, nasunęło mu podejrzenie, że
w pokoju „coś chrobocze”.
– Jeżeli mechanizm był nastawiony na dwunastą –
powiedziałem – to wmontowano go dopiero po
dwunastej w południe. Bo nie wysłałby impulsu o
północy, ale o dwanaście godzin wcześniej.
Asystentka uśmiechnęła się.
– Jeżeli ofiara nie rozstawała się z zegarkiem, to
pańskie przypuszczenie, że to urządzenie umieszczono w
zegarku dopiero po dwunastej w południe, jest jedynym
możliwym i prawdziwym domysłem, ale i
nieprawdopodobnym. Zainstalowanie tak
skomplikowanej mikro aparatury i wymiana oryginalnego
mechanizmu zegarka na mechanizm wyjęty z zegarka
damskiego, dopasowanie do nowej osi oryginalnych
wskazówek i osadzenie ich na niej, precyzyjne
podłączenie mikro aparatu do mechanizmu zegarka,
sprawdzenie działania i tak dalej, i tak dalej – asystentka
głęboko odetchnęła po tym wyliczeniu – taki zabieg u
najzdolniejszego mechanika – elektronika musiałby trwać
przynajmniej trzy godziny.
– Po dwunastej – powiedziałem – ktoś wymienił cały
zegarek.
– Beata twierdzi, że to na pewno zegarek Koriola.
Codziennie go oglądała. Zresztą to stary model
schaffhausena. Okazowy, prawie muzealny unikat. Nie do
podrobienia.
– A jednak zegarek wymieniła jedna z tych osób, z
którymi Marcin zetknął się po dwunastej.
– Proszę pamiętać – ostrzegła nas asystentka – że
ofiara nosiła ten zegarek kilkadziesiąt lat. Łatwo mogła
poznać, że ktoś go wymienił.
– A więc był to identyczny zegarek, z tej samej serii –
powiedziałem. – Mamy na to dowód.
– Myślisz o wzmiance w liście do Koriola? – Anioł
wyjął maszynopis i wskazał asystentce odpowiedni
fragment:
Dla mnie miałem wtedy kilka lat przekazał złoty
zegarek kieszonkowy, który zawsze nosisz przy sobie i
nigdy się z nim nie rozstajesz. Ojciec dostał go od mego
dziadka. Drugi, taki sam zegarek, dostał od dziadka brat
mego ojca, mój wuj.
– A od wuja – powiedziałem – przejął go syn
Federica. Ktoś zainstalował w jego zegarku urządzenie, o
którym pani mówiła. Syn Federica nosił go przez wiele
lat, aż trafiła się dobrze przygotowana okazja wymiany
tego zegarka na zegarek Koriola.
– Właśnie – powiedział Anioł. – Dobrze
przygotowana okazja.
Asystentka zgadzała się z moją wersją, jako jedynym
logicznym wyjaśnieniem uzasadniającym możliwość
wymiany zegarka.
– A przy nakręcaniu? – zapytała. – Sprężyna
damskiego zegarka ma zupełnie inny opór. Istnieje
jeszcze specyficzna pamięć dotyku i wrażliwość
opuszka…
Z podziwem przysłuchiwałem się wywodom młodej
dziewczyny.
– Jak to wyjaśnisz? – zapytał Anioł.
Koriol nakręcał zegarek o dwunastej w południe.
– I tylko ktoś, kto o tym wiedział – powiedziała
asystentka – mógł wczoraj wymienić zegarek.
Anioł przypatrywał mi się nadal. Zapytał:
– Kto o tym wiedział? Że nakręca o dwunastej?
– Beata – powiedziałem. – I Arkadiusz. Mogli o tym
wiedzieć Robert i Paulina. Robert mógł powiedzieć
Franiowi.
– A więc cała rodzina – stwierdziła asystentka. –
Jednak żona ofiary nie mogła skonstruować ani
wmontować…
– Arkadiusz to świetny zegarmistrz – wtrącił Anioł – z
zagraniczną praktyką w wielkich firmach zachodnich.
Jeżeli działał w porozumieniu z Beatą, ona mogła
wymienić zegarek. Ale w domu Roberta zegarek
przechodził z rąk do rąk. Wszyscy go oglądali. Nawet ja.
– Tylko ja nie oglądałem.
– Tak, Morena, ty nie oglądałeś. Więc przyjmijmy, że
Robert zaprosił Marcina, żeby zamienić zegarek.
Nie zgadzałem się z tym, co powiedział Anioł.
– Albo ktoś inny, wiedząc, że Marcin ma być u
Roberta, wykorzystał to dla zamiany zegarka.
– I to możliwe – zgodził się Anioł. – Ale Beata
najlepiej wiedziała, że Marcin nie rozstaje się z
zegarkiem, i że nakręca go codziennie o dwunastej.
Wiedziała też, że kiedy Marcin jest zdenerwowany,
wówczas nie śpi, lecz chodzi po pokoju z laską.
– Gdyby Franio nie umówił się z Koriolem, to Koriol
nie zjawiłby się u Roberta. Nie pozwoliłbym na to.
– I wtedy – powiedział Anioł – wskazówki tego
samego zegarka pokryłyby się o północy w biurze lub w
mieszkaniu Marcina chodzącego z kąta w kąt. A kolce
wypełnione trucizną paraliżującą układ krążeniowy i
oddechowy, wbiłyby się w dłoń Marcina.
– Może – powiedziałem – wykorzystano jego pobyt
u Roberta, żeby dopiero tam wymienić zegarek i uchwyt
laski!
– Uchwyt mógł być wkręcony wcześniej – wyjaśniła
asystentka – bo wszystko zależało od działania zegarka.
Uchwyt laski mógł być wkręcony wcześniej lub
później, w mieszkaniu Koriola, w biurze INTERPOLEX– u
lub w willi Roberta. Mógł go wkręcić ktoś z jego rodziny
albo człowiek, którego nie znaliśmy. Wszystko stawało
się możliwe i niemożliwe, a sprawa zamordowania
Koriola – mimo wciąż nowych odkryć w toku
dochodzenia – stawała się coraz bardziej skomplikowana
i zagmatwana.
Mogliśmy ją w nieskończoność roztrząsać. Jednak
wbrew temu, co mówił Anioł, łączyłem zaproszenie
Koriola na spotkanie z Franiem, względnie jego obecność
w willi Roberta – z faktem morderstwa. Ten, kto chciał
wykonać zapowiadany od miesiąca wyrok śmierci, mógł
go spełnić tylko dzięki obecności Marcina w willi Roberta.
 
Jedenasta
Z Zakładu Kryminalistyki pojechaliśmy do komendy.
Co najmniej od godziny kapitan Anioł wciąż mi, się
przypatrywał. W radiowozie rozsiadł się wygodnie – był
zmęczony – i nadal na mnie patrzył.
Czułem się nieswojo. Nie lubię, kiedy ktoś tak mnie
ogląda, jakbym był wypchanym dinozaurem.
– Mówiłeś – odezwał się – że w domu Roberta nie
dotykałeś zegarka Koriola. Dzieje zegarka od dwunastej
w południe do dwudziestej czwartej w nocy najbardziej
mnie interesują. Bo laska mogła być wcześniej
zamieniona. Beata twierdzi – ciągnął Anioł – że
obejrzałeś zegarek Koriola w biurze.
– Tak było – powiedziałem. – W biurze.
– Beata skłamała, że telefonowała do ciebie.
– Nie wiem, dlaczego skłamała.
– Czy sam odbierałeś telefon, w którym proszono
cię, żebyś przyjechał do Koriola?
– Tak. Kazałeś komuś zatelefonować.
– O której byłeś w INTERPOLEX– ie?
– Punktualnie o czternastej.
– To dziwne. Właśnie o czternastej telefonowała
moja sekretarka. Zjawiłeś się w biurze Koriola, więc
sądziłem, że to ona załatwiła. Ale dowiedziałem się przed
chwilą, że jej telefon odebrała kobieta, która u ciebie
sprząta. Powiedziała, że wyszedłeś o trzynastej
czterdzieści.
– Widocznie wcześniej telefonował ktoś inny.
– Chcesz powiedzieć, że Beata? Z baru mlecznego, w
którym w ogóle nie była?
– To nie był głos kobiety. Telefonował mężczyzna.
Przez chwilę jechaliśmy w milczeniu. Kierowca
zręcznie manewrował wozem na zatłoczonych ulicach.
– Szefie – odezwał się – czy później przywieźć
Ursyna?
– Tak – odparł Anioł. I do mnie: – Może on zna jakieś
sprawy Koriola? Dla porządku muszę go przesłuchać. – I
niespodziewanie: – Morena, są poszlaki, które
przemawiają przeciw tobie. Zjawiasz się nieproszony w
biurze Koriola, gdzie znasz osobę najmocniej związaną z
Koriolem: Beatę.
Spojrzałem na Anioła.
– I w tym obcym biurze – podjąłem – w obecności
kobiety, którą kiedyś poznałem, biorę zegarek leżący na
biurku, unikalnego schaffhausena. Kiedy małżonkowie
zajęci są jakimś sporem, wymieniam go na identyczny. To
chciałeś powiedzieć.
– Mógłbym tak powiedzieć. Bo to świetna okazja do
zamiany zegarka. Natomiast w domu Roberta celowo nie
oglądasz zegarka. Bo i po co, jeśli jest już wymieniony?
Nie biorąc go do ręki, odsuwasz od siebie wszelkie
podejrzenia. W biurze Koriola oglądasz jego laskę.
Manipulując nią pod poziomem stołu, możesz w
sekundzie wymienić rączkę oryginalną na tę z jadowitymi
kolcami.
– Musiałbym naprzód dokładnie skopiować rzeźbę
uchwytu. Kiedy mogłem to zrobić? Jak myślisz?
– Beata mogła ci dostarczyć dwustronny odcisk z
wosku i fotografie rzeźbionej rączki. Później celowo nie
spotykałeś się z Beatą przez rok, żeby odsunąć
podejrzenia od siebie i od niej. Przychodząc do Koriola,
może działasz w porozumieniu z Beatą? Ale na pewno
chcesz tam być, chcesz chronić ją przed podejrzeniami,
przed popełnieniem błędu.
– Wtedy Beata – podsunąłem Aniołowi – obawiając
się, że mnie podejrzewasz, składa fałszywe zeznanie, że
mnie wezwała.
– Przeprowadzasz cały plan bezbłędnie – ciągnął
Anioł. – W domu Roberta polecasz Koriolowi, żeby oddał
żonie wszystkie przedmioty, ale nie wspominasz o lasce i
zegarku.
– Byłeś przy tym i mogłeś wydać inne polecenie.
– Zabrałem mu zegarek. To mogło ocalić Koriola. Ale
położyłeś go na najbliższym parapecie okiennym, a nie
na tym najdalszym, bo wiedziałeś, że impuls wyzwolony
o północy w mechanizmie zegarka, nie dotrze z większej
odległości do wyzwalacza sprężyn z jadowitymi kolcami,
ukrytego w rękojeści laski.
– I zażądałem – uzupełniłem wywód Anioła – żeby
Marcin spał osobno. Bo mógłbyś podejrzewać Beatę, że
sama pilnowała, by Marcin o północy trzymał laskę w
dłoni.
– Tak pomyślałem – odparł Anioł. – Wrzucasz do
skrzynki ostatni list do Koriola, kiedy z nim wchodzisz.
Właśnie dlatego pytasz mnie później, czy zajrzałem do
skrzynki, wchodząc do willi. Urzędnik INTERPOLEX– U,
który przez chwilę czekał w sekretariacie na Koriola,
usłyszał, jak w jego gabinecie umawiałeś się z Beatą do
kawiarni albo na dansing. Zapytałeś, czy umawia się jako
mężatka, czy już jako wdowa. Zgadza się?
– To się zgadza, Anioł. Urzędnicy INTERPOLEX– u
mają pierwszorzędne uszy.
 
Jedenasta trzydzieści
Dalsza część tej rozmowy odbyła się w komendzie.
– Dużą wypijesz czy małą? – zapytał Anioł.
– Małą. Wypiłem dzisiaj siedem filiżanek kawy.
– Może wolisz coś innego?
– Wolę, żebyś opowiedział do końca historię, którą
zacząłeś w samochodzie. To ładna i pouczająca historia.
– Po to cię zaprosiłem.
– Z tym, co dotychczas powiedziałeś, można pójść
do prokuratora. Ale nie mieszaj Beaty w tę ponurą
historię. Szkoda takiej ładnej dziewczyny.
– Interesujesz się Beatą?
– Jest piękna, lecz to za mało, żeby się kimś
interesować.
– Według naszych informacji, była wierną żoną.
– Wierność z wyrachowania gorsza jest od
niewierności.
– Morena, Beata zmięknie na przesłuchaniu.
Przestraszy się, że możemy ją obciążyć współudziałem,
jeśli nie inicjatywą. Pamiętasz chyba sprawę Marii i
zabójstwo agronoma? I morderstwo popełnione przez
brata Marii na jej mężu? I twoją rolę w tej przykrej
sprawie? Beata, w trosce o własną skórę, powie nam, że
trzydziesty pierwszy list z wyrokiem śmierci przetrzymała
u siebie, żeby wejść z nim do gabinetu Koriola dopiero
po twoim przybyciu do biura. Chciała w nastroju paniki i
zagrożenia zmusić męża, by szukał pomocy u ciebie.
Powie nam jeszcze ta piękna Beata, że tylko dlatego
wzięła do ręki zegarek Koriola, by podać go tobie i
ułatwić, wymianę na inny, zręcznie ukryty w twojej dłoni;
właśnie ten, który później położyłeś na najbliższym
parapecie, w odległości pięciu metrów od laski Koriola.
– Bardzo ładnie opowiadasz tę historyjkę i dobrze ją
ułożyłeś. Powiedz jeszcze, dlaczego ją opowiadasz?
– Jak myślisz?
– Chcesz udowodnić, że można mnie w to w r o b i ć
?
– Masz przyjaciół z wojny domowej w Hiszpanii.
Pozostało od ustalenia, który z nich zlecił ci tę robotę.
Czy jest w Polsce?
– Sądzę, że już nie – powiedziałem. – Na jego
miejscu także bym natychmiast wyjechał.
– Jednak nie wyjechałeś.
– Nie przypuszczasz chyba, że jestem synem
Federica?
– Zabić mógł ktoś inny. Albo ta madrycka sprawa
była tylko efektownym pretekstem. Jeden szczegół
zazębia się idealnie o drugi, drugi o następny. I można
uzupełnić wszystkie luki. Klasyczna sprawa poszlakowa.
Są jeszcze brylanty i jest do odebrania wysokie
ubezpieczenie Koriola. Jest także twoja piękna znajoma,
Beata. Potrafi skłamać, jeżeli wierzy, że kłamstwo może ci
pomóc. Jak wiesz, nie kłamie się bezinteresownie.
– Z kłamstwem różnie bywa. Dlaczego nie każesz
spisywać protokołu z mego przesłuchania?
– Człowiek, który przeczytałby taki protokół, uwierzy,
że ty zamordowałeś.
– Chcesz popełnić błąd, który ja kiedyś popełniłem.
Chcesz mi pomóc, wbrew znakomicie skonstruowanym
poszlakom?
– Morena, ty zataiłeś wtedy fakty, a ja dziś zatajam
tylko domniemania. Jeżeli chcesz oczyścić się, musisz
wskazać mordercę.
– Może mógłby nam pomóc Cyprian Ursyn…
– Kierowca nie zastał go w biurze. Ursyn rozpoczął
dzisiaj dwutygodniowy urlop, zaplanowany jeszcze w
styczniu. Możemy go znaleźć za godzinę lub dwie.
– No to spróbuj znaleźć Ursyna, a ja pójdę…
– Wolałbym, żebyś sam nie wychodził. Jestem całym
sercem po twojej stronie, jednak musi z tobą pójść jeden
z naszych ludzi. Dobrze rozumiem, że syn człowieka
wydanego na śmierć przez Koriola, nie miał żadnych
konkretnych dowodów, na podstawie których sąd
mógłby skazać Koriola za taką denuncjację.
– Są więc wypadki – powiedziałem – w których
prawo zawodzi, a sąd jest bezradny.
– Całe szczęście, że sąd musi mieć konkretne
dowody.
– Co nie świadczy o tym, że prawo jest doskonałe.
– Z tym mógłbym się zgodzić. Jednak świat
zdziczałbyś do reszty, gdyby każdy uzurpował sobie
przywilej wymierzania sprawiedliwości. Wybieramy
najmniejsze zło, pozostawiając to sądom.
– Marcin wydał na śmierć Federica Castrę, którego
zamordowano bez wyroku trybunału. Ale żaden trybunał
nie może skazać Marcina Koriola. Dlatego syn Federica
tym się zajął.
– Na jak długo chcesz wyjść?
– Daj mi jeden z listów wysłanych do Koriola.
Anioł otworzył szufladę. Wyjął teczkę z zielonej
kozłowej skóry i podał mi list.
– Co chcesz z tym zrobić, Morena?
– Wrócę z tym za pół godziny.
 
Dwunasta
Znalazłem maszynę Olimpia, na której pisano listy
do Koriola. Miała zbitą poprzeczną kreskę z lewej strony
czcionki litery „ł”. I prawie niewidoczną kreskę nad
pochyłym „ó”. Litera „o”, pojawiająca się dwukrotnie w
nazwisku Marcina, była zanieczyszczona tuszem z taśmy.
Na tej maszynie napisałem do Anioła, kto zabił
Koriola i jak do tego doszło. Przepisałem także ten list do
Koriola, żeby Anioł mógł porównać krój czcionek.
Kapitan czekał w swoim pokoju.  
– Odszukaliście Ursyna? – zapytałem. – Wczoraj o
dwudziestej trzeciej trzydzieści siedem wyjechał do
Rzymu na dwutygodniową wycieczkę Orbisu. Wysłaliśmy
telegram do kierownika wycieczki i zawiadomiliśmy naszą
ambasadę. Taką zbrodnię powinien obmyślać w
największej tajemnicy tylko jeden człowiek. Gdyby było
ich dwóch, na przykład Ursyn i ty, zbrodnię można
przygotować tak doskonale, jak była przygotowana. Od
kiedy zacząłeś podejrzewać Ursyna?
– Jeszcze wtedy, kiedy był on w wagonie sypialnym
pociągu, który znajdował się w granicach Polski.
– Mogliśmy zatelefonować na punkt graniczny, żeby
zatrzymano Ursyna. Jak na to wpadłeś?
– O pierwszej w nocy wróciłem do domu. Znalazłem
nazwisko Ursyna w książce telefonicznej, chociaż Ursyn
twierdził, że nie ma telefonu. Wykręciłem ten numer.
Odezwał się zaspany kobiecy głos. Zapytałem o Ursyna.
Wtedy dowiedziałem się, że od miesiąca numer ten jest
przepisany na sąsiada Ursyna, bo Ursyn zrezygnował z
aparatu telefonicznego. Pomyślałem, że zabezpieczył się
także w ten sposób.
– I na tym poprzestałeś?
– Pojechałem do Ursyna? Adres znalazłem w książce
telefonicznej. Pukałem, dzwoniłem – lecz nikt nie
otwierał. No cóż, mógł mocno spać po tych przeżyciach.
Może zażywał środki nasenne, może miał u siebie
kobietę, może nie wrócił na noc? Zbudziłem dozorcę.
Dowiedziałem się, że Ursyn przed dwudziestą trzecią
wyszedł z walizką i wsiadł do czekającej taksówki. „Pan
Cyprian ma od jutra urlop – zapewnił mnie dozorca – i
pojechał na wczasy, chyba na dwa tygodnie”. To
wszystko grało. A ja nie miałem żadnego dowodu, że
Ursyn jest mordercą. Zresztą nie okłamał nas, twierdząc,
że nie ma telefonu.
– Co robiłeś, po wyjściu z komendy, z listem do
Koriola?
– Byłem w PZU, w pokoju Ursyna. I na maszynie,
której używał Ursyn, napisałem, kto jest mordercą
Koriola.
Położyłem na biurku dwa listy: pisany do Koriola i
odpis tego listu. Trzeci list, dla Anioła, trzymałem w
kieszeni, Anioł wyjął z biurka prostokątną lupę i
pobieżnie zbadał krój czcionek oraz ich
charakterystyczne znamiona.
– Czy gdybyś wcześniej zdobył tak oczywisty dowód,
powiedziałbyś mi, że Ursyn mógł zabić Koriola?
– Nie wiem. Oceniłbym postępek Cypriana tak jak ty,
uwzględniając, podobnie jak ty, wszystkie okoliczności
łagodzące. Bo jednak czyn Marcina Koriola był
wyjątkowo ohydny.
– Czy jeszcze nie nauczyłeś się, że oceny ludzkich
postępków i wymierzanie kar należy pozostawić
sędziom?
– Nigdy tego nie negowałem. Dlaczego uważałeś
mnie, czy też nadal uważasz, za wspólnika Ursyna?
Dlaczego pozwoliłeś Ursynowi wyjść!
– Nie zrobiłem tego lekkomyślnie. Chcieliśmy się
dowiedzieć, co Ursyn zrobi i dokąd pójdzie. Później
otrzymałem wiadomość, że byłeś tej nocy u Ursyna w
domu, o pierwszej trzydzieści. Nie miałem podstaw, by
zatrzymywać ciebie lub Ursyna. Przez całą noc ślęczałem
nad papierami dotyczącymi rodziny Koriola i
sprawdzałem wszystkie życiorysy.
– Oprócz jednego.
– Tak, twojego życiorysu nie sprawdzałem. W nocy
nie mogłem się dowiedzieć, dokąd Ursyn wyjeżdża,
wszystkie biura były zamknięte. Dzisiaj rano sprawdziłem,
że wyjechał do Rzymu i przypomniałem sobie różne
szczegóły.
– Że Ursyn w INTERPOLEX– ie towarzyszył Koriolowi,
kiedy rozmawiałem z Beatą, i że mógł wtedy wymienić
laskę?
– Mogłeś tylko po to rozmawiać z Beatą, żeby Ursyn
tę laskę wymienił. Ursyn bywał u Koriola, znał jego
nawyki dotyczące zegarka i laski. Mógł wziąć odcisk laski,
mógł je sfotografować. On mógł telefonować do ciebie,
żebyś przyszedł do Koriola, bo chciał powiększyć krąg
podejrzanych. Mógł skłamać, że prócz Koriola ktoś
jeszcze telefonował do niego w sprawie planowanego
zabójstwa. A dla obalenia podejrzeń, zgłosił się u nas
przed pójściem do Koriola. Ty tego nie zrobiłeś.
Dlaczego?
– Po co? Przecież Ursyn był u was.
– Powiedzmy, że dlatego. Zegarek mógł wymienić w
domu Roberta lub w biurze. Taka manipulacja trwa
ułamek sekundy.
– Anioł – powiedziałem – to, co mówisz teraz o
Ursynie i co przed tym opowiadałeś o mnie, można
równie dobrze powiedzieć o Beacie albo o Arkadiuszu.
Mógłbym także ułożyć śliczną historyjkę na temat
twojego współudziału w tej zbrodni.
– Punkt zaczepienia?
– Ty sprowokowałeś zjazd rodzinny w willi Roberta i
ściągnąłeś tam Marcina. A on tylko tam mógł zginąć.
– Więc w innym miejscu nie doszłoby do
morderstwa?
– Nie. Bo jednak uchwyt laski wymieniono u Roberta.
W biurze Ursyn tego nie zrobił. Bo Koriol rozmawiał z
urzędnikami stojąc, wsparty o laskę. W domu Roberta
Ursyn trzymał laskę przez moment i podał ją komuś.
Więc kiedy ją wymienił? Przed czternastym maja nie
widział Koriola przez pół roku. I chyba nie za
pośrednictwem Beaty, chociaż i to jest możliwe.
– W tej sprawie wszystko jest możliwe. Urok
dochodzenia jest nieodparty. Wciąż nowe hipotezy, z
wysiłkiem konstruowane i obalane przez następne,
pozornie bardziej realne. Wciąż nowi podejrzani, których
z żalem łub radością eliminujemy z kręgu tych, na
których czeka szubienica. Anioł, pasjonujesz się tą grą tak
jak ja. Wytłumaczyć, coś, co wydaje się niemożliwe do
wyjaśnienia, co urąga doświadczeniu i zdrowemu
rozsądkowi, co jest nie do przyjęcia – oto nasze zadanie. I
chyba dlatego posądziłeś mnie o to morderstwo, dla
samej gry.
Anioł uśmiechnął się.
– Wobec każdego z obecnych u Roberta
przeprowadziłem podobną operację. Zawsze stosuję taką
metodę. Najefektowniejsze rozwiązanie i najbardziej
prawdopodobne – ty dostarczyłeś.
– I tylko dlatego, dla tej gry, tak mnie maglowałeś?
– Zadecydowały również względy dydaktyczne.
Wolałbym, żebyś nie interweniował w takich sprawach.
Każda z nich może stać się pułapką. Zresztą wiesz, że nie
lubimy konkurencji.
– Powiedziałeś w nocy, że chciałeś dać mi szansę.
– Jak ją wykorzystałeś?
Wyjąłem z kieszeni list, w którym pół godziny temu
napisałem na maszynie Ursyna nazwisko mordercy.
Wyjąłem notes, w którym tej nocy po powrocie do domu
zanotowałem przebieg wydarzeń od czternastej do
dwudziestej czwartej.
 
Trzynasta
Pokazałem Aniołowi mój notatnik. Anioł czytał:
Obok tego pokoju stal kapral Filipek, przy nim Ursyn.
– Podaj pan coś do opukania ścian powiedział kapral.
Ursyn podał laskę Koriola. Kapral opukał mur przy
futrynie i zajrzał do pokoju. Wrócił i oparł laską o stół.
– I jeszcze ten fragment przeczytaj – powiedziałem
podsuwając notes. Anioł czytał:
Kapral stał za Pauliną i spoglądał przez jej ramię.
– Pani pokaże – powiedział.
Podała mu zegarek. Nacisnął sprężynkę otwierającą
kopertę i przypatrywał się starej tarczy o ozdobnych
cyfrach.
– Piękna sztuka – powiedział do Ursyna. – Zobacz
pan. Rozległo się ciche brzęczenie dzwonka, jakby dzwonu
ktoś nieśmiały lub wystraszony.
Robert wstał. Był wyraźnie zaniepokojony.
– Chyba Franio Glindas? Ale do Frania nic nie macie?
– Chciał podejść do drzwi, lecz uprzedził go kapral.
Anioł oddał mi notes.
– Więc kapral podszedł do drzwi z zegarkiem?
– Tak – powiedziałem. – I w przedpokoju go
wymienił.
Później zegarek znalazł się obok budzika Arkadiusza.
Twierdziłeś, że tylko ja, Ursyn lub ktoś z rodziny Koriola
mogli zamienić zegarek. Powiedziałem ci wtedy:
„Zapomniałeś o sobie i o kapralu”.
– To nieprawdopodobne, co mówisz – odparł Anioł.
– Kapral Filipek pracował bez zarzutu. Jest u nas trzy
lata.
– Na pewno pracował rzetelnie – powiedziałem. –
Na pewno przywiązał się do was. Ale to nie wyklucza…
Anioł przerwał mi gwałtownym ruchem dłoni.
– Potrzebujemy do naszej pracy najuczciwszych
spośród uczciwych. Ale gdzie oni są, gdzie się ukryli?
Mamy jednak sporo dobrych ludzi. Niektórzy dopiero u
nas wyrabiają sobie, jak to się mówi, charakter. Ale to co
powiedziałeś o Filipku…
– Nazywał się inaczej. Musisz to sprawdzić.
– Myślałem, że to jednak Ursyn. Obawiałem się, że
odłączy się od tej wycieczki i wysiądzie w Wiedniu.
Dostałem już wiadomość, że tak nie zrobił. Dlaczego
wczoraj nie powiedział, że jedzie do Rzymu?
– Anioł, zrozum, że taka wycieczka to wielkie
wydarzenie w życiu Ursyna. To kosztuje masę forsy, masę
starań… Gdyby powiedział, nie pozwoliłbyś mu wyjechać.
Dla dobra śledztwa.
– Nie można sobie z tymi ludźmi poradzić – mruknął
Anioł. – Każdy ma jakieś tajemnice… A w jaki sposób
kapral mógł pisać listy na biurowej maszynie Ursyna?
Także nie wiesz? Jak myślisz, gdzie jest teraz kapral?
– Jeżeli zabił Koriola, to na pewno wyjechał.
– Trzeba to sprawdzić. Która godzina?
– Trzynasta.
W tym momencie ktoś zapukał.
W dwudziestej czwartej godzinie od momentu, kiedy
za sprawą tajemniczej informacji telefonicznej zjawiłem
się po raz pierwszy w sekretariacie spółdzielni
INTERPOLEX – a więc punktualnie o trzynastej, umyślny
listonosz dostarczył do komendy przesyłkę „expres–
polecony”, zaadresowaną do Anioła. Zawierała krążek
plastykowy z taśmą magnetofonową.
Przyniesiono magnetofon do pokoju kapitana.
Nałożył krążek, przesunął taśmę przez głowicę i zaczepił
ją o nacięcie w bębnie drugiego krążka. Uruchomił
magnetofon.
Usłyszeliśmy spokojny, monotonny głos:
„Przykro mi, że muszę się z wami rozstać. Jeszcze
bardziej przykro, że sprawiłem wam tyle kłopotów. Ale
to, co się stało, musiało się stać. Tylko nieprzewidziany
przypadek mógł temu przeszkodzić. Jestem pełen
szczerego uznania dla waszej pracy i mam nadzieję, że
szybko uporacie się z tą sprawą.
Zegarek wymieniłem otwierając drzwi Franiowi, a
rączkę laski – kiedy opukiwałem ściany w tym pokoju bez
okien. Mogłem to zrobić w inny sposób, jednak
wykorzystałem ten moment.
Jak działał zamieniony zegarek i co w nim było – o tym
chyba wiecie. Co było w liście do Koriola – także wiecie.
Ta taśma chyba wiele wam wyjaśni, jakkolwiek z waszego
punktu widzenia nie może mnie usprawiedliwić.
Jeszcze sprawa listów do Marcina Koriola. Wybrałem
celowo maszynę w biurze Cypriana Ursyna. Wybrałem
deszczowy dzień, kiedy po skończeniu służby wracałem
w nocy z obchodu. Wstąpiłem do Zakładu i
powiedziałem staremu portierowi, że może się
zdrzemnąć, a ja popilnuję gmachu. Na maszynie w
pokoju Ursyna napisałem tej nocy wszystkie listy, z
kolejnymi datami dni, aż do czternastego maja. Nikt o
tym nie wie, ani Ursyn, ani portier.
Rodzina Koriolów mieszkała w mojej dzielnicy.
Obserwowałem ich przez trzy lata, obserwowałem
zwłaszcza Marcina Koriola, jego przyzwyczajenia. Kilka
razy, pod różnymi pretekstami, przychodziłem do
spółdzielni INTERPOLEX. Wielokrotnie przechadzałem się
pod tym gmachem. Pewnego dnia pomogłem Koriolowi
wsiąść do samochodu. Zatrzasnąwszy drzwiczki, nie
podałem mu laski. Był wtedy wyjątkowo roztargniony, nie
zauważył. Kiedy się spostrzegł i kazał zawrócić do
INTERPOLEX– u, dowiedział się, że laskę odniosłem do
jego prywatnego mieszkania. Zaniosłem ja tam, lecz
przed tym sporządziłem odlew uchwytu i zrobiłem
kilkanaście fotografii w technicolorze. To było przed
dwoma laty.
Wnętrze zegarka zmontował mój wuj zamieszkały w
Japonii, wybitny konstruktor przemysłu elektronicznego.
Z tym zegarkiem przybyłem do Polski przed czterema
laty, z grupą repatriantów. Z językiem nie miałem
kłopotów, bo po tragicznej śmierci mego ojca, matka
rozmawiała ze mną tylko po polsku. Sporządzone przed
dwoma laty odlewy uchwytu laski i fotografie
przekazałem wujowi, który odwiedził: mnie w Polsce. W
marcu bieżącego roku przywiózł mi odpowiednio
skonstruowaną i bezbłędnie wykonaną imitację tej rączki.
Po udanych próbach mogłem przystąpić do działania.
Nie chcę wyjaśniać, jak wiele różnych starań
kosztowało mnie, by pracować właśnie w dzielnicy, w
której mieszkali Koriolowie. Wszystko załatwiłem
uczciwie i pracowałem tak solidnie, jak tylko potrafię. Dla
zrealizowania mego planu nie mogłem liczyć na niczyją
pomoc. Musiałem się jednak wszechstronnie
zabezpieczyć i w tym celu utrudnić prowadzenie
śledztwa. Co do uczestnictwa Frania Glindasa, to nie
wtajemniczając go w mój plan, nawet bez pośrednictwa
kapitana, mogłem ściągnąć przy jego pomocy Marcina
Koriola do domu Roberta, i mogłem tego dnia wejść do
tego domu. Byłem zabezpieczony nawet w tym wypadku,
gdyby nie powiódł się mój plan oficjalnego
zorganizowania ochrony Marcina Koriola.
Telefonowałem do pana Moreny, żeby zjawił się u
Koriola o czternastej. Przed dwoma laty widziałem, jak
odprowadzał Beatę do domu, więc jego udział w
śledztwie mógł skomplikować dochodzenie.
Telefonowałem także do Ursyna, nie wiedząc, że Koriol
również go wzywał. Pisałem listy na jego maszynie, więc
jego obecność jeszcze bardziej mogła utrudnić śledztwo i
odwrócić uwagę ode mnie. Powiększyłem krąg
podejrzanych przynajmniej na kilkanaście godzin. To mi
wystarczy do przekroczenia granicy. Odlatuję samolotem
SAS piętnastego maja o szóstej rano, dzięki paszportowi
wystawionemu na moje prawdziwe nazwisko, przez
państwo, którego jestem obywatelem. Przyjeżdżając do
Polski jako repatriant, skorzystałem z papierów zmarłego
w tym państwie przyjaciela.
Sądzę, że wszystko wyjaśniłem, przynajmniej
pobieżnie. Proszę, wybaczcie mi mój postępek. Wiem, że
popełniłem czyn godny potępienia. Ale gdyby ludzie
wiedzieli, że za spowodowanie czyjejś śmierci trzeba z a
w s z e zapłacić własnym życiem, popełniano by na
świecie o wiele mniej morderstw. Czy pan wie, ilu
wielokrotnych morderców z SS, gestapo i innych
hitlerowskich formacji – żyje i chodzi po tej ziemi, mimo
że wielu z nich stało przed sądem? Co najmniej
kilkadziesiąt tysięcy. Nie mogę się z tym pogodzić. Mord
z pobudek politycznych czy pod pretekstem sprawy
politycznej, jest jednym z najohydniejszych postępków i
najbardziej nieludzkich.
Dlatego też, a nie tylko z pobudek osobistych ani z
chęci zemsty za śmierć mego ojca – Marcin Koriol musiał
umrzeć czternastego maja o północy. Proszę mi
wybaczyć, że do waszej trudnej i żmudnej pracy
dorzuciłem sprawę mego samowolnego czynu. Jednak
Marcin Koriol musiał umrzeć.”
Pomyśleliśmy, że to już koniec, ale usłyszeliśmy
jeszcze jedno zdanie, wypowiedziane z wyczuwalnym
wzruszeniem:
„Kapral Ludwik Filipek odmeldowuje się… Szef
słyszał?”
Taśma obracała się nie odtwarzając już spokojnego,
beznamiętnego głosu. Słyszeliśmy monotonny i
chropawy szum magnetycznych zakłóceń nie nagranej
taśmy, szmer jej tarcia o głowicę, ledwo dosłyszalne
brzęczenie motoru i szelest obracających się krążków.
Anioł wskazującym palcem nacisnął taster
wyłącznika. Spojrzałem na niego, a on, po raz pierwszy
od momentu uruchomienia magnetofonu, popatrzył na
mnie.
– Chyba nie powiesz – zapytałem – że ta taśma to
moje doskonałe alibi? Głos kogoś podstawionego,
ratujący mnie z opresji?
– Wolałbym ci powiedzieć coś innego. Ale nie lubię
ordynarnie kląć.
– Anioł, nie przejmuj się. Im bardziej zaskakujące
zakończenie, tym bardziej historia jest prawdziwa.
Zebrałeś komplet dokumentów w dwadzieścia cztery
godziny od uruchomienia mechanizmu tej zbrodni, i w
dwanaście godzin od momentu zamordowania Marcina
Koriola. To wyjątkowy sukces. Resztę zostaw w spokoju.
– A nie masz do mnie żalu, Morena?
– Nie, Anioł. Wszystko jest w porządku.
– Prawie wszystko – powiedział kapitan Anioł.
KONIEC  
 

You might also like