Professional Documents
Culture Documents
Sztuka Jedzenia Po Francusku - Ann Mah
Sztuka Jedzenia Po Francusku - Ann Mah
Sztuka Jedzenia Po Francusku - Ann Mah
Wołowiec 2015
Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane
pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności
cywilnej oraz karnej.
Tytuł oryginału Mastering the Art of French Eating. Lessons in Food and Love from a Year in Paris
Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl
Projekt okładki Magdalena Palej
Fotografie na okładce © by Aleshyn_Andrei / Shutterstock
© by altanaka / Shutterstock
Copyright © by Ann Mah, 2013
Copyright © for the Polish translation by Dobromiła Jankowska, 2015
Redakcja Anna Gancarczyk / d2d.pl
Korekta Katarzyna Juszyńska / d2d.pl, Sandra Trela / d2d.pl
Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Skład Alicja Listwan / d2d.pl
Skład wersji elektronicznej Janusz Oleś / d2d.pl
ISBN 978-83-8049-139-7
Troyes / Andouillette
Bretania / Crêpes
Co robisz w trakcie przerwy na lunch? Dla mnie to zawsze był czas, żeby na
chwilę wyskoczyć coś załatwić i kupić sałatkę lub kanapkę, którą później
zjadałam przy biurku.
Okazuje się, że przerwę obiadową we Francji spędza się… cóż, jedząc.
Według najnowszych badań sześćdziesiąt procent Francuzów spożywa
środkowy posiłek w restauracji. Za to sześćdziesiąt procent Amerykanów –
przy swoich biurkach, nie przerywając pracy. Byłam jedną z nich.
Codziennie zjadałam lunch w biurze, próbując nie kruszyć na klawiaturę,
i codziennie coraz bardziej uderzała mnie cisza, która panowała wokół.
Choć w prasie coraz częściej pisano, że tradycyjna przerwa obiadowa we
Francji zaczyna zanikać, wśród moich kolegów było zupełnie inaczej. Nawet
jeśli podgrzewali przyniesione z domu resztki albo skubali bagietkę, woleli to
robić w niewielkiej biurowej kuchni, siedząc przy stole z serwetką
i sztućcami. Po zjedzeniu czytali książkę albo szli na spacer i nie wracali za
biurko przed upływem godziny. Nikt nigdy nie zwrócił mi uwagi, ale to, że
codziennie znikali, mówiło samo za siebie. Podobnie jak biurowe przepisy,
które jednoznacznie zachęcały do przerwy obiadowej. Idea półprzytomnego
i pospiesznego jedzenia przed ekranem komputera była po prostu niezdrowa.
Odważyłabym się powiedzieć, że we Francji lunch jest najważniejszym
posiłkiem dnia. To okazja, by połączyć poranek z popołudniem; nie tylko, by
zaspokoić głód, lecz także odświeżyć umysł. Francuskie dzieci uczy się
obiadowej sztuki: codziennie jedzą posiłek w szkolnej stołówce, a składa się
on z czterech dań, w tym sera. Dorosłym rząd i pracodawcy pomagają opłacić
południowy posiłek, rozdając specjalne vouchery – tickets-restaurants
(nazywane tickets restos i akceptowane w restauracjach oraz sklepach
z jedzeniem na wynos) – tym, których biura nie mają stołówki. Według
francuskiego prawa pracy, code du travail, pracodawca musi zapewnić pause
déjeuner po każdych sześciu godzinach pracy. W USA tylko dwadzieścia dwa
stany (mniej niż połowa) wprowadziły taki przepis.
Czyżby Amerykę i Francję tak wyraźnie dzielił środkowy posiłek dnia?
Nawet różnice w słownictwie dotyczącym obiadu zdają się pokazywać
odmienny do niego stosunek. Choćby sałatka, zwyczajowe danie lunchowe
od Waszyngtonu po Paryż, od Chicago po Lyon. We Francji istnieje tak
zwana salade composée – stos sałaty, a na niej kupki sera, szynki pokrojonej
w kostkę lub tuńczyka z puszki, albo blanszowanej fasolki. Czy samo słowo
„composée” to informacja? „Zjedz mnie – mówi salade composée –
a będziesz radosny i opanowany, jak sugeruje moja nazwa”.
Przeciwieństwem jest amerykańskie słowo „tossed” – rzucany. Szybko
i wygodnie sałatkę komponuje się w barze sałatkowym, przygotowując
mieszankę składników i sosów, które każdy wybiera sobie sam.
Im dłużej pracowałam w Bibliotece Amerykańskiej, tym więcej myślałam
o lunchu. A im więcej myślałam o lunchu, tym bardziej rozmyślałam
o sałatce. Amerykańskie sałatki to sałata lodowa oblana kremowym sosem
z sera pleśniowego. Francuskie, jak moja ulubiona lyońska, to mieszane
sałaty, słony bekon, ostry winegret i jajko w koszulce.
– Przestań! Przestań! – zawołał Calvin, kiedy w trakcie naszej wieczornej
rozmowy na Skypie opisywałam sałatkę lyońską. – Przez ciebie robię się
głodny. Rozmowa o jedzeniu to tortura. – Zjadał trzy posiłki dziennie
w kantynie ambasady, w której serwowano raczej nijakie menu złożone
z mdłych amerykańskich klasyków.
– Zjemy ją, kiedy przyjedziesz do domu – obiecałam.
– Już nie mogę się doczekać. – Uśmiechnął się do mnie i przez chwilę
zdawało mi się, że jesteśmy w tym samym pomieszczeniu, że mogę go
dotknąć.
– Ile tygodni zostało do twojego urlopu? – Zerknęłam na kalendarz stojący
na biurku. – Pięć? O nie, sześć.
Oboje zamilkliśmy. To jak cała wieczność.
– Może jeszcze gdzieś się wybierzesz przed moim przyjazdem? – odezwał
się w końcu Calvin. Przybliżył się nieco do ekranu. – Mogłabyś pojechać do
Lyonu i sprawdzić, czy naprawdę jedzą tam sałatkę.
– Mam przeprowadzić śledztwo, by sprawdzić, czy Lyon naprawdę jest
kolebką… biurowego lunchu? – Zaśmiałam się. – To brzmi jak wymówka,
by gdzieś wyjechać i pojeść.
– Cóż – Calvin uniósł brew – a dlaczego nie?
Sałatka lyońska
W trakcie pobytu w Lyonie jadłam sałatkę lyońską na każdy posiłek oprócz
śniadania. Miejskie bouchons zwykle serwowały ją jako syte pierwsze
danie – po którym często podawano porządny gorący posiłek taki jak
duszone flaki – ale w zupełności wystarcza ona na lunch albo szybką kolację,
szczególnie że z wyjątkiem sałaty wszystkie składniki zwykle znajdują się
w kuchni. W prawdziwej, klasycznej wersji należy użyć liści mlecza zamiast
sałaty strzępiastej.
Sos winegret
Składniki:
2 łyżki czerwonego octu winnego
łyżeczka musztardy dijon
4 łyżki delikatnej oliwy z oliwek (lub oleju roślinnego)
sól i pieprz do smaku
W niewielkim słoiku z pokrywką wymieszaj ocet, musztardę i oliwę, potrząsając, by składniki się
połączyły. Dopraw do smaku (ale niezbyt mocno, bo inne składniki w sałatce są słone). Spróbuj
z listkiem sałaty i dopraw, jeśli to konieczne.
ROZDZIAŁ 5
Święto soupe au pistou oznaczało dla nas połowę urlopu. Pozostał jeszcze
tydzień, ale teraz spokojne śniadania przy kuchennym stole i długie leniwe
popołudnia nad basenem zdawały się już mniejszą przyjemnością. Któregoś
ranka wstaliśmy wcześniej, by pojechać na targ do Gordes. Zaparkowaliśmy
na skraju miasta i dołączyliśmy do szeregu ludzi wspinających się do
centrum. Kupiliśmy kosz pomidorów na kolację i kilka torebek z lawendą na
prezenty. Innego dnia pojechaliśmy zwiedzić ruiny rzymskiej twierdzy,
schodząc ukrytymi schodami wyrytymi w zboczu skały. Jedliśmy lunch
w mojej ulubionej tutejszej restauracji, prostej kafejce z widokiem na łąkę.
Omlety były tu puchate i delikatne, posypane drobno posiekanymi ziołami.
Czytaliśmy komiksy o Tintinie i wymienialiśmy się nimi; popijaliśmy
różowe wino w prowansalskim kamiennym domu Solange, słuchaliśmy
Beatlesów, gotując kolację; jedliśmy w ogrodzie przy stole oświetlonym
płomieniem świecy. Nagle czas zaczął przyspieszać i zostały tylko trzy dni,
potem dwa.
Tamtego wieczoru siedziałam w ogrodzie, w moim przedkolacyjnym
kieliszku różowego wina cicho obijała się kostka lodu, a ja nagle poczułam,
że wszystko zbyt szybko mi ucieka. Lada dzień wrócimy do Paryża, ja do
pracy w bibliotece i przygotowań do wydania powieści, a dzień później
Calvin wsiądzie w samolot do Ammanu, a potem dalej na wschód, znów do
Iraku.
Popijałam wino, zjadłam czarną tłustą oliwkę i próbowałam chłonąć
jedwabiste powietrze. Włosy wciąż miałam wilgotne po popołudniowym
pływaniu, a w gasnącym świetle pojawiały się nietoperze. W moim żołądku
zagnieździł się jednak nagły niepokój. Wakacje wkrótce dobiegną końca,
pojawią się za to dreszcz ekscytacji i lęk na myśl o powrocie do pracy.
Wiedziałam, że Calvin czuł to samo – coraz głośniejszy zew powrotu do
pracy i kontynuowania ambitnej kariery.
W ciągu minionych dwóch tygodni cieszyliśmy się miłością w Prowansji –
miłością do tego miejsca, do spędzonego tu czasu i do siebie nawzajem.
Jednak bez pracy będącej moją kotwicą czułam brak równowagi. Tylko że
powrót do biblioteki, do codziennego kieratu oznaczał również przebywanie
tysiące kilometrów od męża. Bez miłości praca wydawała się nieco
bezsensowna, tak jak wtedy, gdy gotowałam tylko dla siebie – jedzenie nigdy
nie smakuje dobrze.
Następnego ranka na targu grzebałam się z zakupami, jakby wybór
idealnie okrągłego koziego sera mógł wymazać dziewięć miesięcy, które
pozostały do końca służby Calvina w Iraku. Na stoisku warzywnym
znalazłam wszystkie składniki soupe au pistou – świeżą fasolę, pomidory,
cukinię, bazylię – i odhaczyłam je na nieistniejącej liście, choć nie
zamierzałam gotować zupy. Jednak kiedy vendeur podszedł do stosu cocos
rouges, usłyszałam, jak proszę o pół kilo fasolki. I pół kilo tej białej.
Kilogram cukinii, kilogram zielonej szparagowej i duży pęczek bazylii.
Zaniosłam to wszystko do domu, postawiłam miskę w ogrodzie i zaczęłam
łuskać fasolę. Calvin do mnie dołączył i pracowaliśmy razem, od czasu do
czasu przerywając, by zrobić zdjęcia różowych nakrapianych nasion na tle
zielonej porcelanowej miski. Oczyściliśmy fasolkę szparagową, przegryzając
kilka skrzypiących strączków, obraliśmy i posiekaliśmy cukinię, a potem
obrywaliśmy listki bazylii, aż paznokcie na kciukach zrobiły się czarne.
Powtarzałam sobie, że będę myśleć wyłącznie o zupie – o jej pięknych
składnikach, zapachu, bulgotaniu i syczeniu, gdy ciepło będzie zmiękczać
kolor i teksturę. Ale to oczywiście było niemożliwe. Świadome życie chwilą
to trudna umiejętność, której jeszcze nie opanowałam. A przygotowanie
soupe au pistou zajmuje naprawdę dużo czasu.
Po zakończeniu każdego kolejnego etapu i przejściu do następnego czułam
narastającą ekscytację. Obrałam ostatnią fasolkę, ostatnią cukinię, oderwałam
ostatni listek bazylii. Calvin czuł się podobnie, widziałam, jak spina ramiona.
– Robi mi się trochę smutno – przyznałam cicho, kiedy zbieraliśmy gałązki
dzikiego tymianku w kącie ogrodu.
– Mnie też – odparł. – Ale nie myśl o tym.
Zamiast rozmyślać, zaczęliśmy omawiać wszystkie posiłki tego urlopu:
lasagne z grzybami, które jedliśmy pierwszego wieczoru, omlet z ziołami
zjedzony na lunch, hamburgery grillowane na rozmarynie i soupe au pistou
na miejscowej zabawie.
– To był najlepszy posiłek tego lata – powiedziałam.
– Mój też. Zdecydowanie. – W głosie Calvina tak jak w moim zabrzmiała
tęsknota.
Kiedy cukinia rozgotowywała się w zupie, a pistou mieszało w blenderze,
czułam, że musimy się nawzajem wspierać. Nie potrafiliśmy ukrywać smutku
przed tak długim rozstaniem, ale też nie mogliśmy się w nim pogrążać.
Mogliśmy tylko iść naprzód, bo upływający czas zbliżał nas do powrotu.
Kilka godzin później nieco nieprzytomni wyszliśmy z kuchni, spoglądając
na brudne noże, łyżki i deski piętrzące się na blatach, reklamówki pełne
strąków, śliskie skórki cukinii przyklejone do zlewu. W powietrzu krążyła
para os, wyraźnie celując w miskę startego gruyère’a.
Oto i zupa! Stała w pomarańczowym żeliwnym garnku, powoli się
gotowała i czekała na wieczór, kiedy mieliśmy ją zjeść na kolację.
Wypełniała kuchnię zapachem jednocześnie delikatnym i wyrazistym. To
było aromatyzowane bazylią dzieło miłości, danie z letnich warzyw,
miękkich dzięki cierpliwości i czasowi. Krótka chwila przyjemności, na którą
czeka się cały dzień.
Soupe au pistou
Na soupe au pistou istnieje tyle przepisów, ile kucharek w Prowansji, ale
wszystkie mają wspólny składnik: świeżą fasolę, białą i nakrapianą, dostępną
jedynie latem. Większość tutejszych gospodyń nie wyobraża sobie, by użyć
czegoś innego. Przeprowadziłam jednak nieformalny sondaż w mediach
społecznościowych i odkryłam, że poza Francją świeża fasola wcale nie jest
ogólnie dostępna. Podaję więc nieco zmodyfikowany przepis
z wykorzystaniem suchej fasoli (tylko nie mówcie Mauricette).
Tuluza, Castelnaudary,
Carcassonne / Cassoulet
Czy ostatni punkt to oznaka pychy, czy herezji? Mogłam się tego
dowiedzieć tylko w jeden sposób. Wsiadłam w samochód i ruszyłam na
wschód, do Carcassonne.
Cassoulet de Castelnaudary
Cassoulet nie jest trudne do przyrządzenia, ale potrzebujesz przynajmniej
trzech dni, by je ugotować. Trochę zmodyfikowałam przepis, który
otrzymałam od Grande Confrérie du Cassoulet de Castelnaudary. Wydaje mi
się, że podzielenie czynności upraszcza wykonanie. Możesz zrobić wszystko
szybciej, ale pamiętaj, że prawdziwym sekretem dobrego cassoulet jest czas.
Confit z kaczki i kiełbasę z Tuluzy można kupić online lub w dobrych
delikatesach.
Alzacja / Choucroute
D-Day – Dumpling Day, czyli Dzień Pierożkowy – się zbliżał, a ja wciąż nie
miałam pewności, że moi goście nie są seryjnymi zabójcami.
– Jestem pewny, że to normalni ludzie – powiedział Calvin, kiedy
rozmawialiśmy przez Skype’a. Już chciałam westchnąć z ulgą, kiedy dodał: –
Tylko wyślij mi mail po kolacji i daj znać, że żyjesz.
Zastanawiałam się, czy nie odwołać spotkania, ale to byłoby głupie. Nie
chciałam, aby Nate i Colette pomyśleli, że jestem wariatką, nawet jeśli się
bałam, że coś z nimi nie tak.
W końcu zadzwoniłam do Eleny.
– Macie jakieś plany na sobotni wieczór? – Próbowałam zachować spokój,
kiedy opowiadałam, że zaprosiłam na kolację dwoje nieznajomych. – Może
przyszlibyście na robienie pierożków z wieprzowiną? Wiem, że jesteś
wegetarianką, ale… – Byłam pewna, że Elena stawia pierożki z mięsem zaraz
za podrobami.
– Uwielbiam pierożki z wieprzowiną! Tylko dla nich robię wyjątek!
– Serio? Nie jesz mięsa, ale jesz pierożki z mięsem? – Nie zamierzałam się
kłócić, ale nie rozumiałam tej logiki.
– Co mam ci powiedzieć? – Zaśmiała się. – Jestem żydówką z Upper West
Side. Uwielbiam pierogi. I przyjdę.
Wiedziałam, że nie bez powodu jesteśmy przyjaciółkami.
W piątkowe popołudnie Elena i ja poszłyśmy do trzynastej dzielnicy,
w której brzydkie komunistyczne budynki mieszały się z dziełami
Haussmanna, w witrynach sklepów wisiały pieczone kaczki, a w kawiarniach
podawano bubble tea i kanapki bánh mi. Przewodniki nazywają tę okolicę
paryskim Chinatown, ale mnie wydała się ona bardziej zróżnicowana;
słyszałam dziesiątki języków, z których nie wszystkie rozpoznawałam,
a w kolejnych restauracjach podawano jedzenie z całej południowo-
wschodniej Azji.
Nasz cel znajdował się w wąskiej uliczce obok podziemnego parkingu:
azjatycki supermarket Tang Frères. Rozsunęłyśmy kurtynę z plastikowych
pasów i weszłyśmy między alejki pełne azjatyckich babć równie
agresywnych, jak ich francuskie odpowiedniki. Najeżdżały mi na pięty
wózkami na zakupy, łokciami odpychały od najlepszych mango, wpychały
się przede mnie przy stoisku rzeźnika. Wrzuciłam do koszyka ciemny sos
sojowy, suszone grzyby shitake, mrożone ciasto na pierożki, świeży imbir,
szczypiorek z cebulą, tofu – składniki, które na Lewym Brzegu trudno było
kupić. Elena i ja chodziłyśmy po dziale świeżych produktów, oglądając
gorzkie melony z chropowatą skórką, jadeitowe liściaste chińskie warzywa,
blade fioletowe bakłażany nie większe od ogórków. Przypomniały mi się
wietnamskie markety z dzieciństwa, w których znane składniki leżały obok
zupełnie egzotycznych. Tutaj jednak było mniej miejsca, a w wąskich
alejkach widniały napisy po francusku i ceny w euro.
Zapłaciłyśmy i z niechęcią spojrzałyśmy na ciężkie torby z zakupami.
Reklamówki wrzynały mi się w dłonie, a musiałyśmy przejść kilka przecznic
do metra, schodami na górę i na dół, do jednego pociągu, a potem drugiego.
Kiedy dotarłam do domu, miałam ochotę rzucić torby pod drzwiami
i zostawić je tam aż do następnego dnia. Zmusiłam się jednak, by
rozpakować zakupy, schowałam tofu i jarzyny do lodówki, a ciężkie butelki
azjatyckich sosów postawiłam na blacie. Potem padłam na kanapę, zbyt
zmęczona, by się martwić, co przyniesie jutro.
Następnego wieczoru Elena przyjechała czterdzieści pięć minut przed
Colette i Nate’em, tak jak się umawiałyśmy.
– Stéphane wpadnie później – powiedziała, a w mojej głowie od razu
pojawiły się sensacyjne scenariusze.
Zaczęłyśmy szatkować marchewkę i moczyć suszone grzyby na
wegetariańskie nadzienie, kiedy zadzwonił dzwonek do drzwi. Spojrzałyśmy
na siebie. Dzwonek znów zadźwięczał.
– Mam otworzyć? – Elena wytarła dłonie w ściereczkę.
– Nie, nie, dam radę. – Odłożyłam nóż i poszłam wpuścić gości.
Colette wyglądała dokładnie tak jak na zdjęciu na blogu. Obok niej stał
młody mężczyzna z przerzedzonymi włosami, w koszuli w kratkę.
Uśmiechali się z zakłopotaniem i wyglądali bardzo po amerykańsku.
– Jesteś Ann? – zapytała Colette, przeczesując dłonią krótkie brązowe
włosy.
– Cześć! Wejdźcie. Macie ochotę na piwo?
– Przynieśliśmy wywar z nóżek! – Colette uniosła plastikowy pojemnik
z gęstą, lekko galaretowatą mazią.
W kuchni przedstawiłam gościom Elenę (która lekko drgnęła na widok
wieprzowego wywaru) i podzieliliśmy zadania. Colette zaczęła ugniatać
ciasto na pierożki do zupy, a Nate siekał imbir i czosnek do mięsnego
nadzienia. W tym czasie Elena zaczęła lepić wegetariańskie pierożki, a ja
krzątałam się wokół nich, pomagając znaleźć odpowiednie kuchenne
przyrządy i składniki. Colette i Nate chyba jednak nie są psychopatami,
pomyślałam. Ale przecież niewiele jeszcze rozmawialiśmy.
Gdy wypiliśmy po kilka piw, zaczęliśmy żywą dyskusję na temat tego, ile
galaretowatego wywaru powinniśmy dodać do przyprawionej mielonej
wieprzowiny. Zrobiliśmy amatorski parownik, używając dużego rondla
i nakrętki od słoika, a potem w końcu usiedliśmy przy stole, zjedliśmy
pierwszą porcję pierożków i zgodnie uznaliśmy, że potrzeba im więcej zupy.
Poprawiliśmy nadzienie, ugotowaliśmy i zjedliśmy kolejną porcję, a potem
następną i następną, a potem rozsiedliśmy się i niemal zapomniałam, że
Colette i Nate’a znam zaledwie od kilku chwil. Opowiadaliśmy sobie
o wrednej francuskiej biurokracji, bo te historie mógł zrozumieć tylko drugi
imigrant – jeśli mieszkasz w Paryżu, w Stanach wszyscy zakładają, że twoje
życie to bajka, i niespecjalnie wierzą w ewentualne problemy.
Rozmawialiśmy o miejscach, które chcielibyśmy odwiedzić przed wyjazdem
z Europy – Colette i Nate również mieszkali tu tylko tymczasowo, bo Nate
był naukowcem – wymieniając nazwy miast: San Sebastián, Biarritz, Siena.
Kiedy dzwonek znów zadźwięczał, wszyscy podskoczyliśmy, ale Elena
przypomniała sobie:
– No tak, Stéphane! – I pobiegła mu otworzyć.
Colette i Nate wstali, by się przedstawić. Ich nieco spięte ramiona
i nienaturalne uśmiechy, kiedy witali Stéphane’a, sprawiły, że zdałam sobie
sprawę, iż musieli być zdenerwowani, kiedy tu przyszli – i ich brak pewności
jakoś mnie pocieszył. Pomyślałam, że bycie ekspatem jest trudne, nawet jeśli
masz przy sobie partnera. Tego wieczoru, po raz pierwszy od dawna,
poczułam się częścią grupy – tej niewielkiej grupy ludzi próbujących
stworzyć nowe życie w nowym miejscu – i byłam za to wdzięczna.
Potrzebowałam jedynie trochę otwartości i odwagi (może też
lekkomyślności), żebyśmy mogli się dogadać. I pierożków z mięsem,
oczywiście.
Po wyjściu gości pozmywałam naczynia i poszłam do łóżka z nadzieją, że
zmęczenie intensywnym wieczorem tym razem pokona bezsenność. Tak się
nie stało, ale ten wieczór dał mi nową pewność siebie. Następnego dnia
w końcu odezwałam się do innej koleżanki, Olgi, Rosjanki i graficzki
komputerowej, żeby umówić się na improwizowane niedzielne kino
o poranku i gorącą czekoladę. Kilka tygodni później napisałam mail do
znajomej znajomej, Elizabeth, promiennej piegowatej Amerykanki z Illinois,
która doskonale mówiła po francusku i zaznajomiła mnie z makaronikami od
Pierre’a Hermégo. Judith, matka naszego kolegi Adama, opowiedziała mi
o francuskich ogrodach, kiedy jadłyśmy pyszne jagnięce curry i pilaw
z przyprawami przygotowane przez jej hinduską gosposię. Colette, Elena i ja
spotkałyśmy się w herbaciarni, gdzie dzieliłyśmy się zestawem pięknych
ciastek i planowałyśmy piknik na Polu Marsowym, kiedy w końcu nadejdzie
lato. Na otwarciu portalu internetowego poznałam Katię, Australijkę, która
ogrzewała mnie swoim słonecznym akcentem i entuzjastycznym
uwielbieniem dla enchiladas z salsa verde, indonezyjskiej laksy i zupy
wonton.
Od czasu do czasu spotykałam się z nowymi przyjaciółmi na kolacji,
a wtedy zwykle omijaliśmy francuskie bistra i wybieraliśmy coś
egzotyczniejszego: indyjskie naleśniki dosa, perskie kebaby z jagnięciny
z ryżem basmati, tacos al pastor na plastikowych talerzach, skropione
świeżym sokiem z limonki albo głębokie miski makaronu udon z krewetkami
w tempurze. Czasami w trakcie tych spotkań przypominali mi się
Sabaudczycy i to, jak walczyli z zimową samotnością, zbierając się wokół
garnka z fondue. Pomyślałam, że wcale tak bardzo się od nich nie różniliśmy.
Sabaudczycy spotykali się przy fondue, a ekspaci w Paryżu szukali
pocieszenia w egzotycznym jedzeniu.
Fondue à la Maison
Poniższy przepis jest wersją tego, który otrzymałam od Pierre’a Gaya,
fromager z Annecy.
– Ludzie pytają mnie, gdzie zjeść najlepsze fondue – mówił. – Zawsze
odpowiadam, że w domu. Chez vous. Tylko pamiętaj, by użyć sera dobrej
jakości.
Jego przepis łączy sery z Jury i Sabaudii we Francji oraz z Gruyères
w Szwajcarii. Popijaj wytrawnym białym winem (Gay podałby apremont
z Sabaudii), herbatą ziołową albo wędzoną czarną taką jak Lapsang
souchong. Zimną wodę pij na własne ryzyko.
Boeuf à la Bourguignonne
Olivier Walch, szef kuchni w Château du Clos de Vougeot, udzielił mi
ogólnych wyjaśnień, jak przyrządza swoją boeuf bourguignon, a ja
dostosowałam je do przepisu, który podaję. Bardziej niż boeuf bourguignon
jest to właściwie wołowina w burgundzkim stylu, bo sądzę, że można do niej
wykorzystać jakiekolwiek czerwone wino.
Aveyron / Aligot
Aligot nie należy do dań, które znajdziesz w książce kucharskiej Julii Child.
W przeciwieństwie do boeuf bourguignon nie przyrządza się go
w domowych kuchniach od Chicago do Melbourne. W przeciwieństwie do
cassoulet nie kochają go brooklińscy blogerzy kulinarni bawiący się
w domowych charcutiers. W przeciwieństwie do andouillette nie jest
kontrowersyjne, nie budzi zaciekłego obrzydzenia ani miłości.
W przeciwieństwie do fondue nie zmusza do rozpinania spodni,
a koniecznego sprzętu nie znajduje się na garażowych wyprzedażach.
Aligot nie przypomina innych dań, ponieważ… cóż, ponieważ poza
Francją rzadko kto o nim wie. I nawet w samej Francji nieczęsto słyszy się to
słowo.
Zupełnie tego nie rozumiem, bo kiedy po raz pierwszy skosztowałam
aligot w restauracji w Laguiole, zakochałam się od razu. Kelnerka podała
nam rodzinny półmisek ziemniaczanego piure ubitego ze stopionym serem
i weszła na krzesło, by poskromić ciągnącą się nieposłuszną masę: zawinęła
porcje na dwóch łyżkach i zsunęła na nasze talerze. Spróbowałam
i zatraciłam się w sprężystym świeżym serze roztapiającym się
w jedwabistym piure, lekko kwaśnej śmietanie z delikatnie słodką mleczną
nutą. Kiedy zjadłam ostatni kęs, moje serce lekko westchnęło z żalu (albo
z powodu niestrawności).
Aligot to względnie proste danie przyrządzane z zaledwie kilku
składników, choć muszą być doskonałej jakości i świeżości. Można użyć
ziemniaków bintje – to odmiana holenderska, żółta, z niewielką zawartością
skrobi – a ser, nazywany tome fraîche, nie może mieć więcej niż trzy dni. To
właśnie ser jest „sekretnym” składnikiem aligot, kluczem do sprężystej
i elastycznej tekstury, ale też powodem, dla którego aligot nie stało się
popularne na świecie.
Tome fraîche to po prostu trójkąt wyciskanego sera podobnego do świeżej
mozzarelli, biały, czysty, z małymi dziurkami jak świeża gąbka i skrzypiący
w zębach. Smak jest dość mdły (sera w ogóle się nie soli), lecz uwalnia
prawdziwą istotę świeżego mleka. Tome z każdym dniem szybko traci
elastyczność, a w aligot zrobionym z dojrzałego sera nie ma
charakterystycznej ciągłości.
Jeśli tome fraîche zostawi się, by sfermentował i dojrzał, robi się z niego
fromage de Laguiole, znany aveyroński twardy ser, zbity i kremowy, z ostrą
kwaśnawą nutą przypominającą dojrzały cheddar. W 1976 roku otrzymał
oznaczenie appellation d’origine contrôlée; charakterystyczny dla niego
zapach dzikich ziół i kwiatów to efekt letniego wypasu na wysokich
pastwiskach.
Według miejscowej legendy aligot przyrządzono po raz pierwszy w XII
wieku, a zrobili go mnisi z opactwa w Aubrac, na wulkanicznej równinie
w północnym Aveyronie. Zmieszali wówczas czerstwy chleb z wodą i tome
fraîche, robiąc z nich odżywczą owsiankę, którą karmili pielgrzymów
i innych podróżnych zjawiających się u ich wrót. Czy towarzyszące temu
okrzyki „Allé cuit!”, „coś do jedzenia”, w końcu zmieniły się w słowo
„aligot”? Inna teoria głosi, że słowo to pochodzi od łacińskiego „aliquid”,
oznaczającego „coś”. Kolejna – że wzięło się od starego francuskiego
czasownika „alicoter”, „kroić”.
W XIX wieku z Nowego Świata w końcu sprowadzono ziemniaki, które
zastąpiły chleb, i aligot zrobiło się popularne w burons, kamiennych chatkach
ze spadzistymi dachami, których mnóstwo w górskim krajobrazie Aubrac.
Latem w tych prymitywnych schronieniach mieszkali buronniers, pasterze,
wspinający się na górę pod koniec maja i schodzący w połowie
października – ta doroczna tradycja zwana transhumancją pozwalała stadom
paść się na wysokich górskich pastwiskach. Zwyczajowo w burons były
tylko trzy pomieszczenia: jedno do spania, drugie do wytwarzania sera
i trzecie do jego dojrzewania. W latach trzydziestych XX wieku tych
kamiennych budowli było tu ponad trzysta. Obecnie pozostała ich tylko
garstka, niektóre zmieniono w letnie wakacyjne domki, inne w restauracje
karmiące turystów, jeszcze inne stoją opuszczone. W żadnej nie mieszka już
pasterz i nie produkuje sera. Teraz fromage de Laguiole i tome wytwarza się
w Coopérative Fromagère Jeune Montagne, nowoczesnej, lśniącej fabryce
założonej w 1960 roku, kiedy ostatni buronniers odeszli z zawodu i zniknęli.
Brak staromodnego uroku Coopérative nadrabia całoroczną produkcją,
higieną i efektywnością, o których przekonałam się, odwiedzając halę. To
największa nadzieja regionu na podtrzymanie serowarskiej tradycji.
Choć burons już niemal nie istnieją, a opactwo zniszczone podczas Wielkiej
Rewolucji Francuskiej jest w ruinie, w krajobrazie masywu Aubrac pozostało
kilka średniowiecznych elementów. Masyw wciąż oszałamia pięknem,
a kolejne piętrowe pastwiska rozwijają się pod ogromem otwartego nieba.
Miejscowi wciąż przyrządzają aligot, ubijając je w dużych kadziach płaskimi
drewnianymi łyżkami przypominającymi wiosła, serwując podróżnym
i zajadając podczas uroczystości. Pielgrzymi wciąż wędrują po tym regionie
starym duchowym szlakiem świętego Jakuba z Composteli.
Od ponad tysiąca lat podróżni chodzą Chemin de Saint-Jacques (po
hiszpańsku Camino de Santiago), dołączając do głównej drogi ścieżkami
wiodącymi z różnych stron Europy (w tym Anglii, Włoch, Polski, a nawet ze
Skandynawii) i kończącymi się w mieście Santiago de Compostela
w północno-zachodniej Hiszpanii. W IX wieku w rzymskim grobowcu
odkryto tam ponoć ciało świętego Jakuba Apostoła i wkrótce zaczęli
przybywać wierni. W średniowieczu pielgrzymka zajmowała miesiące,
czasem lata, ale ci, którym się udało, otrzymywali w nagrodę compostelę,
certyfikat gwarantujący opuszczenie czyśćca.
Wszyscy ci pielgrzymi – a w szczycie popularności Chemin były ich
tysiące – musieli zaspokajać podstawowe potrzeby: schronienia i pokarmu,
zarówno fizycznego, jak i duchowego. W pięciu najważniejszych miejscach
szlaku wyznaczono specjalne kościoły, a ci najbardziej pobożni decydowali
się dotrzeć do wszystkich, by odwiedzić groby pochowanych tam świętych.
Te pięć przystanków to miasta Tours, Limoges, Tuluza i samo Santiago de
Compostela, a także Conques, niewielka wioska w kształcie muszli –
symbolu Chemin de Saint-Jacques – znajdująca się w Aveyronie.
Opactwo w Conques upamiętnia Sainte-Foy, dziewczynę z akwitańskiego
Agenu, którą w IV wieku z powodu jej foi, wiary, torturowano rozżarzonymi
węglami, aż umarła. W VIII wieku jej szczątki przewieziono do Conques, ale
porwał je miejscowy mnich (podobno spędził dziesięć lat w klasztorze
w Agenie, by zyskać zaufanie przełożonych i móc później ukraść relikwie),
a wkrótce potem opactwo stało się częścią Drogi Świętego Jakuba. Do
Conques zaczęli napływać pielgrzymi, sprowadzając tu różne języki, kultury
i tradycje religijne. Ci pierwsi turyści mieszkali w schroniskach oznaczonych
muszlą, jedli aligot, modlili się przed złotym relikwiarzem Sainte-Foy
z rzymską złotą głową datowaną na V wiek, a potem ruszali w dalszą podróż.
Obecnie romański klasztor, który wraz z Drogą Świętego Jakuba znajduje
się na Liście światowego dziedzictwa kulturalnego i przyrodniczego UNESCO ,
przyjmuje mniej liczne, ale stałe grupy turystów. Wydają się drobinkami
w ogromnej przestrzeni, między olbrzymimi transeptami skonstruowanymi
w XI wieku, by pomieścić tłumy pielgrzymów. Ale na krętych wiejskich
drogach Aveyronu nierzadko wciąż spotyka się parę współczesnych
pielgrzymów, których rozpoznasz po brudnych ubraniach, kijach i ciężkich
plecakach. Za niewielką opłatą odpoczywają w domach lub schroniskach
oznaczonych muszlą, jedzą aligot i gawędzą z miejscowymi, którzy traktują
ich z łagodną, niemal matczyną dobrocią. A potem, gdy nabiorą sił, ruszają
w dalszą podróż, niektórzy po to, by przejść jakiś niewielki fragment szlaku,
inni – by dokończyć podróż o długości ponad tysiąca stu kilometrów, które
zostają do Santiago de Compostela.
Skręt jest tak słabo widoczny, że jeśli nie wiesz o jego istnieniu, łatwo
możesz go przegapić – niewielki znak kierujący na wąską, wysadzaną
drzewami drogę. Jednak następnego dnia udało nam się go znaleźć
i manewrując między drzewami, wjechaliśmy na wzgórze, gdzie
zobaczyliśmy niski szklany budynek o ostrych krawędziach dryfujący na
horyzoncie, nieoczekiwany okaz współczesnej architektury wyłaniający się
jak buron z trawiastego górskiego krajobrazu Aubrac. Była to jedna
z najdoskonalszych gastronomicznych francuskich świątyń, opatrzona trzema
gwiazdkami Michelina restauracja Michela Brasa.
Calvin i ja jedliśmy tu kiedyś lunch z Didierem, Chantal i jej córką Anne,
było to kilka lat wcześniej, w pogodny dzień późnym latem. Posiłek niemal
idealny, nie tylko z powodu dań, które okazały się wyjątkowe, lecz także
dzięki pięknemu połączeniu miejsca, kultury i kuchni. Być może nieco się
upiłam atmosferą i szampanem, ale wydawało mi się, że niektóre dania
opowiadają historię. Na przykład gargouillou było jak niebiańskie połączenie
letnich jaskrawych kolorów, warzyw, ziół i polnych kwiatów, jak sałatka
pierwszej miłości, delikatna i zabawna, skropiona subtelnym sosem lekko
pachnącym kurczakiem, niemal jak u mamy. W duszonej – przez siedem
godzin – cebuli dostrzegłam ostrą, nieustępliwą zimę w Aubrac, ocieplaną
ogniem z kominka, czyli warstwą ochronną z chleba i truflowych okruszków.
Aligot opowiadało historię jakiejś rodziny, nieprzerwanej linii kolejnych
pokoleń trwających na tej surowej równinie, przekazujących tradycje z matki
na syna i córkę; kelner powiedział nam, że w istocie to une recette de
Mamie – przepis babci i do niedawna własnoręcznie przygotowywała go
matka Michela Brasa.
Był to niezapomniany obiad, miłosny list do Aveyronu, a moje
wspomnienia tamtego dnia – oblanej słońcem sali jadalnej, bezszelestnego
wózka z serami, parady deserów mijających nas w słodkim, niewyraźnym
kształcie – pozostały i pozostaną ze mną na zawsze jako jedne
z najszczęśliwszych, najbliższych sercu kulinarnych pamiątek. Jednak to było
latem. A teraz mieliśmy listopad i restaurację zamknięto na zimę, a okiennice
zasunięto. Didier i Calvin wysadzili mnie przy głównym wejściu, a ja
zeszłam z górki do tylnych drzwi. W bladym słońcu późnej jesieni ziemia
wydawała się jałowa, pola suche i puste.
Przyjechałam tu, żeby porozmawiać z Sébastienem Brasem, synem
Michela, który był partnerem ojca w restauracji. Czekał już na mnie w swoim
biurze: opalony mężczyzna w dżinsach i swetrze, o zgrabnej posturze
biegacza. (Okazało się, że w istocie niedawno przebiegł Maraton
Nowojorski). Jak większość Aveyrończyków, których poznałam – jak
większość Francuzów, których poznałam – z nostalgią opowiadał o swoim
regionie.
– To trochę wariackie, że jesteśmy tutaj, zagubieni na odludziu Aubrac –
mówił. – Ale bardzo związaliśmy się z tą ziemią, a gdy ludzie u nas jedzą,
zapraszamy ich do uczestnictwa w naszej historii.
Tę historię opowiada się między innymi za pośrednictwem ziół – „palety
ekspresji” Brasów – niektórych zebranych z dzikich pól, innych uprawianych
przez miejscowego maraîcher, jeszcze innych w restauracyjnym ogrodzie.
Na przykład w samym tylko gargouillou, daniu inspirowanym wiejskim
latem, znajduje się kilka garści aromatycznych liści, nasion, ziół, owoców,
kwiatów i orzechów, które zmieniają się w zależności od pory roku lub
kaprysu szefa kuchni. Nawet logo restauracji jest zioło, delikatna,
przypominająca paproć gałązka cistre, rodzaju dzikiego kopru, który rośnie
tylko na dużych wysokościach takich jak płaskowyż Aubrac.
Aligot symbolizuje inny rozdział historii regionu – wiejskie danie typowe
właśnie dla Aubrac.
– Dalej na południe departamentu, na przykład w Millau, to danie nie
istnieje – opowiadał mi Sébastien.
W restauracji wciąż przyrządza się je w tradycyjny sposób, według
rodzinnego przepisu.
– Aligot nie jest naszym popisowym daniem, ale to część naszego
patrimoine, dziedzictwa – dodał.
Nagle usłyszałam jakiś ruch przy drzwiach i do biura wszedł szczupły,
schludny mężczyzna, jakby przyciągnęło go słowo „patrimoine”. To był
Michel Bras. Przełknęłam ślinę. Przede mną stał jeden z najbardziej
szanowanych francuskich szefów kuchni, a Sébastien przedstawiał mnie
i zapraszał ojca, by do nas dołączył. I teraz Michel Bras siedział i słuchał
mojego dukania po francusku, czekając, aż zadam mu jakieś inteligentne
pytania. Zaczęły mi się pocić dłonie. Michel Bras był znany ze swojego
powściągliwego i tajemniczego charakteru, wręcz mnisiego trybu życia
i puryzmu. Jego ojciec był kowalem, a matka szefową kuchni w restauracji
rodzinnego hotelu w Laguiole. Jako dziecko Michel zaczął gotować przy jej
piecu, zamieniając tradycyjny francuski system kształcenia w gastronomii na
samodzielne naukowe podejście. Obecnie rzadko wyjeżdża z Aubrac
i nieustannie odmawia otwarcia restauracji w Paryżu, choć ma filię na
Hokkaido, „zagubioną na japońskiej wsi”.
– Jestem synem tego regionu – powiedział mi. – To wiejska okolica.
Jedliśmy tylko wtedy, kiedy już umieraliśmy z głodu. Jednak to miejsce
pozwala otworzyć się duszy, otworzyć oczy w inny sposób.
W trakcie długich przerw w naszej konwersacji próbowałam połączyć tego
wyobcowanego, introwertycznego człowieka z potrawami, które jadłam
w tamten letni dzień, z mieszanką radości, kaprysu, nostalgii i determinacji,
których próbowałam. Uznałam, że może Michel lepiej wyraża siebie
potrawami niż słowami.
Nasza rozmowa dobiegła końca, więc wstałam, szykując się do wyjścia.
Przez kilka minut wymienialiśmy jeszcze uprzejmości. Sébastien zapytał,
gdzie mieszkam, opowiedziałam więc o Didierze i Alainie oraz kolacji, którą
zaplanowaliśmy na następny wieczór.
– Znacie nasze amerykańskie Święto Dziękczynienia? Zbieramy się razem
i jemy! – Zaśmiałam się niemal instynktownie.
A Michel powiedział cicho:
– To właśnie jest prawdziwa definicja „gourmandise”. Zebrać się przy
stole z przyjaciółmi i rodziną.
Nadeszła pora na kolejne spotkanie – z japońską ekipą filmową kręcącą
jakiś dokument – więc czmychnęłam, kiedy zaczęło się zamieszanie. Jednak
przez resztę dnia myślałam o ostatnich słowach Michela i od tamtej pory nie
przestaję o nich myśleć. Nie ma angielskiego odpowiednika słowa
„gourmandise” – to łakomstwo, ale nie w negatywnym znaczeniu tego słowa.
To również radość z dobrego posiłku, sztuka najlepszej kuchni i coś jeszcze:
dbanie o wyrobione podniebienie. Owo wybitnie francuskie określenie
pojawiło się przede wszystkim w zbiorze esejów kulinarnych Fizjologia
smaku Anthelme’a Brillata-Savarina, urodzonego w 1755 roku, który był nie
zawodowym kucharzem czy pisarzem, ale urzędnikiem w prowincjonalnym
francuskim miasteczku, entuzjastycznym zjadaczem i filozofem amatorem,
wierzącym, że przyjemność przy stole to jedno z najprawdziwszych,
najsilniejszych więzów łączących społeczeństwo.
U podstawy gourmandise – i sensu książki Brillata-Savarina – leży inne
słowo: „smak”. To właśnie smakoszostwo, twierdzi autor, „jest aktem naszej
władzy sądzenia, którym przyznajemy pierwszeństwo temu, co naszemu
smakowi miłe, nad tym, co nie ma tej zalety”[5]. Smakoszostwo odróżnia
zwierzęta, które się wypasają, od człowieka, który je. W angielskim to
powiązanie nie jest wyraźne, ale jeśli przełoży się słowo „smak” na
francuski, od razu widać podobieństwo: źródłosłów to „goût”, a wyraz
pokrewny – „gourmandise”.
Słowo „goût” pochodzi z łacińskiego „gustus” – smak. Co ciekawe,
angielskie słowo „taste” ma zupełnie inny łaciński źródłosłów – „tangere”,
dotykać. Ale i w angielskim znajdzie się słowo pochodzące od wyrazu
„gustus” – „gusto”, czyli zapał. Entuzjazm. Werwa. Apetyt. Może więc
udowadnia to racje Brillata-Savarina: najgłębszą istotą naszego
człowieczeństwa jest smak, z którym siadamy do stołu. A radość, którą
wspólnie tam odnajdujemy – gourmandise – to największy życiowy luksus.
Małe cielątko miało tylko trzy dni. Stało na drżących nogach, z uszami
rozłożonymi jak skrzydła nietoperza i ze zmierzwionym, miękkim brązowo-
białym futerkiem. Sama słodycz – miałam ochotę porwać je z farmy i zabrać
do Paryża. Ale Benoît, kuzyn Didiera i właściciel gospodarstwa, zapewnił
mnie, że ta krówka będzie się cieszyła długim i szczęśliwym życiem
mlecznej krowy, w przeciwieństwie do jej kolegów, którzy pójdą na rzeź
i zostaną sprzedani na… no cóż, cielęcinę. Zaczął mi opowiadać, jak razem
z córką znalazł cielaka – przypadkiem, na polu – kiedy zadzwoniła komórka
Didiera. Ten wyszedł ze stodoły, z dala od szczekających psów i muczących
krów, i wrócił po kilku minutach.
– On y va! – zawołał, więc ruszyliśmy z Calvinem do auta.
Chwilę później znów przecinaliśmy wiejski krajobraz, kierując się do
następnego nieznanego celu, którym okazał się dom Cathy.
– Voilà! Les Bessades! – Didier zaparkował auto. – Wezmę psa na spacer.
Tu veux te promener, doudou? – zapytał Apacza.
Pies wyskoczył z auta, a Didier poszedł za nim.
Patrzyłam na obu – jednego wysokiego z szerokimi barami, drugiego
długiego na krótkich nóżkach, na kręcone lekko posiwiałe czupryny na obu
głowach – jak idą drogą, zatrzymując się i przyglądając krawędzi pola.
– Co się dzieje? Mamy zaczekać na nich w aucie?
Calvin obrócił się na przednim siedzeniu.
– Chyba masz iść do środka i zacząć gotować – powiedział.
W kuchni Cathy pachniało dokładnie tak jak w każdej amerykańskiej
kuchni w czwarty czwartek listopada – unosił się w niej znajomy smakowity
zapach pieczonego indyka. Ucałowałyśmy się na dzień dobry i gospodyni
szybko mnie oprowadziła, zdejmując pokrywkę z wielkiego garnka, by
pokazać mi zupę dyniową, otwierając lodówkę i prezentując ciasto na placki,
uchylając drzwi piekarnika, by obrócić lekko skwierczące mięso.
W przeciwieństwie do rustykalnej jadalni kuchnia lśniła od nowoczesnych
blatów ze stali nierdzewnej i jaskrawych świateł, stała tu też niewielka
profesjonalna zmywarka.
Wyjęłam zapasy z samochodu i nieśmiało pokazałam je Cathy: worek
świeżej żurawiny, puszki z dynią, ciężką torbę słodkich ziemniaków. Miałam
nadzieję, że nie zapyta, ile wydałam w La Grande Épicerie. Wyjaśniłam jej
przepisy, pracowicie opisując kilka gastronomicznych zwrotów, których nie
znałam po francusku. Calvin był obok, w jadalni, czytał książkę, gotów
pomóc, ale okazało się, że poradziłam sobie sama.
Przywiozłam ze sobą książkę kucharską, jednak okazało się, że przepisy
typowe dla Święta Dziękczynienia są bardzo intuicyjne, przynajmniej dla
doświadczonej francuskiej kucharki. Cathy nigdy przedtem nie jadła sosu
żurawinowego, wiedziała jednak, jak szybko przyrządzić konfiturę, a także
jak zrobić piure z batatów (z odrobiną gałki muszkatołowej) i ubić krem na
placek dyniowy. Podała mi duże jajka zniesione przez jej własne kury,
a kiedy ucierałam je z mlekiem, cukrem i przyprawami, przygotowała na
blacie pâte brisée (bez pomocy miksera), na oko odmierzając porcje mąki,
masła i wody, a potem zagniatając doświadczonymi rękami. Podzieliła
i rozwałkowała ciasto, wcisnęła je do trzech foremek na tarty, otworzyła
puszkę musu jabłkowego i rozsmarowała go na jednej z tart. Szybko i pewnie
obrała pół kilo jabłek, wycięła gniazda nasienne, pokroiła na zgrabne,
idealnie równe plasterki i ułożyła je w elegancki wachlarz. W tym czasie
mnie ledwo udało się wygrzebać dynię z puszki.
Kombinowałyśmy, jak zrobić miejsce w piekarniku, i lekko spocone
przesunęłyśmy indyka z jednej półki na drugą, wciskając nad i pod niego
surowe placki. Na gazie bulgotał sos żurawinowy, a para z rozgniecionych na
piure batatów zasłoniła okna. Pomyślałam o swoich rodzicach po drugiej
stronie świata, w Kalifornii, o amerykańskich przyjaciołach we wszystkich
miastach, w których mieszkaliśmy – przygotowywali ten sam posiłek…
niedokładnie ten sam, ale podobnie skomponowany. Tęskniłam za nimi
i miałam tęsknić przez większość Świąt Dziękczynienia w życiu. Ale będą
przecież inne wspólne posiłki, uczty celebrujące inne święta lub ponowne
spotkania.
Kiedy wyjmowałyśmy idealnie galaretowate placki dyniowe z piekarnika,
pojawili się pierwsi goście. Siedzieli w jadalni i popijali mętny pastis,
a pomieszczenie wypełniało się kolejnymi dorosłymi, dziećmi i psami, aż
zrobiło się gorąco, wilgotno i świątecznie. Zastanawiałam się, jak się
wszyscy zmieścimy (kolacja na stojąco?), ale tajemnica się wydała, kiedy
Didier zawołał:
– A table!
I wszyscy ruszyli przez drzwi, których wcześniej nie zauważyłam, do
drugiego, większego pokoju, gdzie długie stoły nakryto dla dwudziestu,
a może więcej osób.
Kiedy wchodziłyśmy do środka, wszyscy na nas patrzyli, więc
uśmiechnęłam się, by ukryć zawstydzenie, nie znałam bowiem powodu ich
zainteresowania. Wtedy Calvin ścisnął mnie za rękę, a ja zobaczyłam to –
wielki baner wiszący na przeciwległej ścianie:
Tło banera wypełniał wielki obraz Les Bessades, widniał na nim również
ogromny indyk, a tekst wpisano między dwa zdjęcia: Kapitolu i wieży
Eiffla – Stanów Zjednoczonych i Francji. Naszych dwóch domów – dawnego
i obecnego.
Usiadłam obok Sylvie, żony Jérôme’a, właścicielki małej drukarni,
w której wydrukowano baner, i Freda, belgijskiego imigranta. Nadziany
kasztanami indyk był niesamowity, wilgotny i delikatniejszy, niż
wyprodukowałaby jakakolwiek nowoczesna kuchenka z termoobiegiem
i innymi bajerami. Wszyscy potwierdzili, że sos żurawinowy jest idealnym
kontrapunktem dla mięsa, ale bataty nie wzbudziły entuzjazmu. Chyba
usłyszałam, jak ktoś mówi: „Moje krowy to jedzą”, ale pewnie się
przesłyszałam.
Obok mnie Sylvie i Fred omawiali szczegóły hodowli królików.
Ja: „Hodujecie je do zjedzenia?”.
Sylvie: „Cóż, tak”.
Kiedy to powiedziała, nagle poczułam gwałtowną, ostrą i przeszywającą
tęsknotę za życiem we Francji. Zostały nam jeszcze dwa lata w Paryżu, ale
czułam wiszący nade mną cień wyjazdu i już tęskniłam za Francją. Nie
mogłam spowolnić czasu, ale powtarzałam sobie, że mogę go smakować jak
pierwsze wiosenne truskawki zjadane nad kuchennym zlewem albo lekko
drżący suflet z roquefortem niesiony z pieca na stół, albo smugę ostrej
musztardy na zwykłym croque-monsieur. Zakochałam się w tym francuskim
związku jedzenia z historią i miejscem, a byłabym bardzo marną frankofilką,
gdybym nie korzystała z najszczęśliwszych w życiu chwil i nie cieszyła się
każdą z nich.
Po drugiej stronie stołu Calvin rozmawiał z Didierem i Alainem o swojej
następnej misji.
– Może Waszyngton? Albo Pekin? Qui sait? – mówił.
Z powodu jego kariery będziemy się tułać po świecie jeszcze przez dwa,
trzy lub cztery lata, a nasz dom wciąż będzie przenośny, będzie po prostu
miejscem, gdzie razem mieszkamy. Ale po roku spędzonym osobno myśl
o stałym adresie pojawiła się również w mojej głowie, marzenie o jakimś
słonecznym miejscu, o którym moglibyśmy śnić w przykrytym smogiem
Pekinie albo w trakcie poważnych urzędniczych przyjęć, albo w innych mniej
przyjemnych chwilach. Zaczęliśmy już szukać mieszkania w Paryżu, ale choć
budżet ograniczał ten wybór do pudełek na buty, mieliśmy nadzieję znaleźć
pudełko dość duże dla nas dwojga, a kiedyś może trojga.
Placek dyniowy, muszę niestety przyznać, nie okazał się sukcesem. Po
uprzejmym kęsie lub dwóch goście zignorowali dynię i zajęli się tartą
z jabłkami. Bałam się, że popełniłam jakiś błąd, na przykład pomyliłam sól
z cukrem, ale okazuje się, że nie doceniłam wrodzonej nienawiści Francuzów
do cynamonu. Dla mnie placek z dynią był zimny, kremowy, słodko-
pikantny, taki jak placki jedzone w dzieciństwie. Przepyszny, ale to tylko
dowód, że nawet w kwestii kulinariów niektóre rzeczy giną w tłumaczeniu.
Po kolacji uprzątnięto talerzyki deserowe, dolano wina, a w rękach Cathy
pojawił się akordeon. Zagrała kilka zachęcających taktów, a goście zaczęli
przesuwać stoliki, by zrobić miejsce i w parach ruszyć do tańca. Patrzyłam na
ich kroki w przód i w tył, obroty i puszczanie dłoni i wyobrażałam sobie,
trochę romantycznie, wszystkich Aveyrończyków, którzy stawiali przed nami
te same taneczne kroki po dobrej kolacji. I wiedziałam, że już zawsze będę
śnić o tym posiłku, tak jak marzyłam o pikantnym smaku mapo tofu taty,
mięsistym pekińskim makaronie i kwaskowatym sorbecie porzeczkowym
zjedzonym w świetle letniego paryskiego wieczoru: wszystkie kulinarne
wspomnienia stawiały własne taneczne kroki, w przód, a potem w tył, by
ustąpić miejsca kolejnemu.
Aligot
Najważniejszy w aligot jest tome fraîche, półmiękki świeży ser, którego
niestety nie można dostać na przykład w USA . Puryści kulinarni twierdzą, że
nie da się zrobić aligot z żadnym innym serem, ale ja podobnie jak Julia
Child nie wierzę w dogmaty. W poniższym przepisie wykorzystałam
mozzarellę, również świeży ser (tyle że solony). Każdy świeży niewędzony,
najlepiej niesolony miękki ser świetnie się nada – im świeższy, tym lepszy.
(Do aligot nigdy nie dodaje się dojrzałego sera). Nie będzie to le véritable
aligot, ale tęskniącego za domem Aveyrończyka odrobinę pocieszy.
Rue de Lu
Był styczeń, najciemniejszy okres paryskiej zimy, a poszukiwania
mieszkania wciąż nie przynosiły skutku. Kiedy wspinaliśmy się na kolejne
schody do dawnych chambres de bonne, ponury nastrój zdawał się cofać nas
w czasie do dni, kiedy na tych strychach bez ogrzewania i bieżącej wody
mieszkały służące. Jeden z lokali miał przepiękny widok na dachy
Montmartre i sypialnię w pawlaczu, gdzie wchodziło się po składanej
drabince. W innym były drewniane belki w suficie, skrzypiące podłogi
i atmosfera tak przygnębiająca, że niemal czułam duchy wirujące nad
naszymi głowami. Tu i ówdzie w ogóle nie dochodziło światło słoneczne,
choć agenci nieruchomości próbowali nas przekonać, że „mnóstwo światła
odbija się od budynków naprzeciwko”.
Najpierw to Calvin dzwonił do agencji nieruchomości, głównie dlatego, że
jego francuski był lepszy, ale wkrótce zrozumieliśmy, że szukanie
mieszkania to praca na pełny etat i nie da się jej wcisnąć w przerwę na lunch.
– Nie mam kiedy tego robić – powiedział.
Rozumiałam go, ale wiedziałam też, że nasz czas w Paryżu się kończy –
zostało nam półtora roku. Więc zrobiłam coś, czego sama się nie
spodziewałam: zaproponowałam, że zajmę się szukaniem.
Przy pierwszej rozmowie sprawdzałam mieszkanie reklamowane jako
vente en viager.
– Wie pani, co to znaczy? – zapytał mnie agent. Wyjaśnił, że to specjalna
umowa, w której starsza osoba może spędzić w mieszkaniu resztę życia
w zamian za obniżony czynsz.
– Ile lat ma ta pani? – spytałam.
– Sześćdziesiąt pięć. Ale nigdy nie wiadomo, co się wydarzy!
Non, merci.
W trakcie drugiej rozmowy zdenerwowałam się i zwróciłam na „ty” do
agenta, który lodowatym tonem poinformował mnie, że lokal sprzedano.
Po trzeciej rozmowie udało mi się umówić na spotkanie. Triumfowałam,
dopóki kilka godzin później nie obejrzałam mieszkania. Zapadające się
podłogi, pęknięte ściany. Z każdym podmuchem wiatru zdawało się trząść.
Styczeń przeszedł w luty, a ten w marzec. Przed rozpoczęciem poszukiwań
wydawało mi się, że znam Paryż, ale teraz poznałam go naprawdę: graniczne
ulice, w których modne dzielnice spotykały się z tymi „dobrze się
zapowiadającymi”; wypchane do granic pociągi metra jeżdżące z dala od
paryskiego historycznego centrum; eleganckie, ale nudne quartiers
pustoszejące w trakcie ferii. Zostałam ekspertem w szyfrach ogłoszeń
nieruchomości: „à rafraîchir” (do odświeżenia) oznaczało, że remontu nie
przeprowadzano od 1959 roku; „plein de charme” (urokliwe) równało się
jednej toalecie na piętrze dla wszystkich mieszkań; „travaux à faire” (prace
do zrobienia) oznaczało „unikać za wszelką cenę”.
Pewnego słonecznego kwietniowego dnia zadzwoniłam w sprawie nowego
ogłoszenia.
– Jest skąpane w świetle – poinformowała mnie agentka. – Piękny parkiet,
listwy podsufitowe, dwie sypialnie, winda…
Brzmiało doskonale, ale wszystko brzmiało doskonale, póki nie
obejrzałam mieszkania. Zgodziłam się spotkać z agentką o czwartej
i zapisałam adres.
– Rue de l’Université – powiedziała.
Mocniej ścisnęłam słuchawkę.
– Rue de l’Université?
– Oui. Vous la connaissez?
Czy znałam tę ulicę? Niemal się zaśmiałam. Ileż to razy szłam rue de
l’Université, zatrzymując się pod numerem 81, dawnym mieszkaniem Paula
i Julii Childów, ochrzczoną przez nich „rue de Lu”?
– Oui, bien sûr – zapewniłam ją. – Do zobaczenia.
W ciągu trzech lat pobytu w Paryżu Julia cały czas była w moich myślach.
Szukałam jej w oczywistych miejscach: przed jej dawnym mieszkaniem,
w sklepie z wyposażeniem kuchennym E. Dehillerin, w bistro Au Pied de
Cochon w Les Halles (jestem pewna, że te dwa ostatnie miejsca w czasach
Julii musiały być prawdziwsze i przyjaźniejsze). Również w mniej znanych
takich jak Hôtel de Talleyrand, lokalizacji planu Marshalla i powojennych
dyplomatycznych wieczorków i koktajli, albo na place de la Concorde, gdzie
w ambasadzie pracowali nasi mężowie, choć jeden sześćdziesiąt lat później
od drugiego. A teraz jest mieszkanie do sprzedaży na jej ulicy? To wydawało
się zbyt piękne. Ale może to przeznaczenie?
W korytarzu panował półmrok, ale kiedy otworzyły się podwójne drzwi,
światło niemal mnie oślepiło. Zamrugałam i zobaczyłam zalany słońcem
salon, niewielką kuchnię z limonkowo--zielonymi kafelkami i dwie
niewielkie sypialnie wychodzące na okwiecony dziedziniec. Mieszkanie było
maleńkie, miało pożółkłe ściany, których nie malowano od trzydziestu lat, ale
dzięki światłu i wysokim oknom wydawało się przestronne i większe.
Wyobrażałam sobie, jak robię w tej kuchni poranną kawę, a po blatach
rozlewa się słoneczny blask.
– Podoba się pani? – zapytała agentka, a ja próbowałam zmarszczyć czoło.
– Muszę pokazać je mężowi. – Z wysiłkiem udawałam, że nie mam
pewności.
– To może jutro? – zaproponowała. – Są też inni zainteresowani.
Dziękuję Deborah Schneider, która tak jak ja kocha jedzenie i Francję, za jej
nieustające wsparcie i entuzjazm. Pameli Dorman, której doskonała redakcja
inspirowała mnie i zachęcała do pracy. Kiki Koroshetz za niezbędne uwagi,
skuteczność i energię. Moim przyjaciołom i byłym kolegom z Pamela
Dorman Books / Viking and Penguin, którzy tak ciężko pracowali nad tą
książką i tak serdecznie powitali mnie w domu: Clare Ferraro, Kathryn Court,
Francesce Belanger, Carolyn Coleburn, Maureen Donnelly, Bruce’owi
Giffordsowi, Kristin Matzen, Patrickowi Nolanowi, Roseanne Serrze,
Maureen Sugden, Nancy Sheppard, Johnowi Faganowi, Halowi
Fessendenowi, Leighowi Butlerowi oraz ekipie działu prawnego; Dickowi
Heffernanowi, Normanowi Lidofsky’emu oraz działom sprzedaży. Dziękuję
także Cathy Gleason, Michaelowi Linowi, Geoffowi Martinowi i Katie
McGowan. Wyrazy wdzięczności dla Susan Hans O’Connor za jej
przenikliwe uwagi redakcyjne i przyjaźń.
Cytaty z książki As Always Julia: The Letters of Julia Child i Avis DeVoto
pod redakcją Joan Reardon. Copyright 2010 by Joan Reardon. Za
pozwoleniem Houghton Mifflin Harcourt Publishing Company. Wszystkie
prawa zastrzeżone.
Jestem wdzięczna wielu osobom z Francji, a są to: Jérôme Avenas, Lucette
Baudin i jej nieżyjący już mąż, André Baudin, Solange Brihat, Katia
Grimmer-Laversanne, Sylvain Laversanne, Kim Lê Minh, Camille
Malmquist, Jennifer Mayle, Alain Miquel, Didier Miquel, Ann Morrison,
Judith Pillsbury, Erin Reeser, Steve Rhinds, Arnaud Rohmer, Charlie
Trueheart, Annie Tunick, Lucy Vanel, René Vogel, koledzy z Biblioteki
Amerykańskiej w Paryżu oraz wszyscy przyjaciele, którzy dzielili się ze mną
swoją wiedzą i sprawili, że czułam się w Paryżu jak w domu.
Przypisy
[1] Preservative (ang.) – konserwant, préservatif (fr.) – kondom (wszystkie przypisy pochodzą od
tłumaczki).
[2] J. Child, A. Prud’homme, Moje życie we Francji, przeł. A. Sak, Kraków 2010, s. 70.
[3] Tamże, s. 9.
[4] T. Tranströmer, Podsłuchany horyzont, przeł. L. Neuger, Lublin 2005, s. 102–103.
[5] A. Brillat-Savarin, Fizjologia smaku, przeł. J. Guze, Warszawa 1977, s. 8.
BLACK PUBLISHING
Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Redakcja: redakcja@blackpublishing.pl
Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
sekretariat@blackpu blishing.pl
Promocja: magdalena@blackpublishing.pl
Marketing: honorata@czarne.com.pl
Dział sprzedaży: sprzedaz@b lackpublishing.pl
Skład: D2D. PL
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków, tel. +48 12 432 08 52
e-mail: info@d2d.pl
Wołowiec 2015
Wydanie I