Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 380

Seria: MUNDUS.

Fenomeny

Projekt okładki: Agnieszka Winciorek Fotografia na okładce: iStock

Tytuł oryginału: Three Tigers, One Mountain: A Journey through the Bitter History and Current
Conflicts of China, Korea, and Japan

Copyright © Michael Booth 2020 

© Copyright for Polish Translation and Edition by Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego


Wydanie I, Kraków 2021 All rights reserved

Niniejsza książka stanowi utwór chroniony na podstawie ustawy o  prawie autorskim i  prawach
pokrewnych. Prawami do tego utworu dysponuje Wydawca  – Wydawnictwo Uniwersytetu
Jagiellońskiego. Bez zgody Wydawcy niedopuszczalne jest kopiowanie, rozpowszechnianie lub inne
korzystanie z  niniejszej książki w  całości lub z  jej fragmentów z  wyjątkiem dozwolonego użytku
osobistego lub publicznego.

ISBN 978-83-233-4913-6 ISBN 978-83-233-7157-1 (e-book)

Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego


Redakcja: ul. Michałowskiego 9/2, 31-126 Kraków

tel. 12 663 23 80, faks 12 663 23 83


Dystrybucja: tel. 12 631 01 97, tel./faks 12 631 01 98

tel. kom. 506 006 674, e-mail: sprzedaz@wuj.pl


Konto: PEKAO SA, 80 1240 4722 1111 0000 4856 3325

www.wuj.pl
Dwa tygrysy nie mogą mieszkać na tej samej górze
(starożytne przysłowie chińskie)
PROLOG

Źródłem problemu były dwie maleńkie kropeczki z błękitnego lukru, każda


o  średnicy niespełna milimetra. Stanowiły one element dekoracji deseru,
wyglądającego całkiem apetycznie musu z  mango o  dźwięcznej nazwie
Wiosna Narodów, który  – jak zapowiedziano  – miał być podany podczas
uroczystego obiadu na cześć przywódców Korei Północnej i  Południowej.
Kropeczki były ledwie widoczne, ale Japończycy je wypatrzyli i  nie kryli
niezadowolenia.
„Jest to wysoce niefortunne i  nie do przyjęcia”  – stwierdził rzecznik
japońskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, kiedy informacja
o  nieszczęsnych kropeczkach wyciekła do mediów przed historycznym
spotkaniem w  kwietniu 2018 roku. „Poprosiliśmy, aby nie podawano tego
deseru”.
Japończycy złożyli oficjalną skargę i  domagali się usunięcia musu
z menu, lecz ich starania nie zdały się na nic. Podczas uroczystego obiadu
prezydent Republiki Korei Mun Jae-in (Mun Dzae-in) i  przywódca
Koreańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej Kim Jŏng-ŭn (Kim Dzong
Un, Kim Dzong-yn) powitali deser gorącymi oklaskami.
Przyczyną oburzenia Japończyków było to, że kropki, stanowiące element
czekoladowej mapy Półwyspu Koreańskiego, wyobrażały grupę spornych
wysp, a raczej kilka wystających z wody skał położonych w odległości 280
kilometrów od wschodniego wybrzeża Korei Południowej. W Korei noszą
one nazwę Tokdo, w Japonii – Takeshima, w krajach anglojęzycznych zaś
znane są jako Liancourt Rocks. Japonia i Korea Południowa od dawna toczą
zaciekły spór o ich przynależność terytorialną. Koreańczycy opierają swoje
roszczenia na wzmiankach w  dwunastowiecznej kronice Epoki Trzech
Królestw  – Samguk sagi. Japończycy natomiast utrzymują, że wysepki od
stuleci stanowią bazę japońskich rybaków, i  podkreślają, że roszczenia
Korei Południowej zostały odrzucone przez Amerykanów podczas
konferencji pokojowej w San Francisco w 1951 roku.
Chociaż w  czasie gdy wydawano uroczysty obiad dla przywódców
obydwu Korei, to ich kraje, praktycznie rzecz biorąc, znajdowały się
w  stanie wojny i  choć jeden z  owych przywódców był despotą, który
zagrażał bezpieczeństwu w  Azji Wschodniej oraz odpowiadał za śmierć
tysięcy obywateli swego kraju, co do jednej kwestii byli całkowicie zgodni.
Japończycy mogą się wypchać.
Dla Koreańczyków, zarówno tych z  Północy, jak i  z  Południa, dwie
kropeczki z lukru były symbolem buntu przeciwko ich dawnemu ciemięzcy,
dla Japończyków zaś niepotrzebną prowokacją; dla Chińczyków, którzy
z  całą pewnością pilnie śledzili przebieg wydarzeń, stanowiły zapewne
krzepiącą oznakę nieustającej wrogości między ich dwoma sąsiadami, jako
że silne przymierze japońsko-koreańskie stanowiłoby poważne zagrożenie
dla Pekinu (chiń. Běijīng)1.
Śledziłem rozwój wydarzeń, siedząc przed telewizorem w  pokoju
hotelowym na Tajwanie, pod koniec mojej podróży po tym wstrząsanym
konfliktami regionie. Dzięki temu, co zobaczyłem i czego się dowiedziałem
o  jego historii, rozumiałem całkiem dobrze symboliczne znaczenie owego
deseru. Kiedy myślałem o  dwóch kropelkach lukru, widziałem dziesiątki
milionów martwych, niewinnych ludzi, widziałem zniszczenie miast
i upadki imperiów, widziałem ucisk, okupację, wyzysk i, przede wszystkim,
jątrzącą się nienawiść, która w  każdej chwili mogła wybuchnąć
i  przekształcić się w  niszczycielską wojnę regionalną o  trudnych do
przewidzenia konsekwencjach dla całego świata.
Czemu więc narody Azji Wschodniej nie mogą żyć w  zgodzie? Jak
głęboko sięgają korzenie wrogości między Japonią, Koreą i Chinami i co ją
nadal podsyca? Czyim interesom służy sabotowanie pokoju między trzema
azjatyckimi tygrysami? Oto zaledwie kilka spośród mnóstwa pytań, które
skłoniły mnie do odbycia tej wyprawy do regionu świata, który fascynuje
mnie przez całe moje dorosłe życie.
Mogłoby się wydawać, że harmonijne relacje przyniosłyby Chinom,
Korei, Japonii, a także czwartemu tygrysowi – Tajwanowi – same korzyści:
rozkwit gospodarczy, wymianę kulturalną i technologiczną, wszechstronny
postęp i  pokój, a  jednak kraje te nieustannie balansują na granicy
poważnego konfliktu. Zdaniem wielu obserwatorów, jeżeli dojdzie do
wybuchu trzeciej wojny światowej, najprawdopodobniej rozpocznie się ona
tutaj, być może poprzedzona rozruchami w  Korei Północnej albo
konfrontacją czy też jakimś incydentem w Cieśninie Tajwańskiej, która od
dawna jest uznawana za najgroźniejszy punkt zapalny na świecie. Choć
równie dobrze konflikt może się rozpocząć od jakiegoś głupstwa, które ktoś
zrobi na Tokdo/Takeshima.
Co kilka miesięcy dochodzi do sporów dyplomatycznych między tymi
krajami, protestów społecznych na ulicach Seulu, Pekinu, Taipei (Tajpej,
w  transkrypcji pīnyīn: Taiběi) albo Tōkyō, nakładania sankcji
gospodarczych, przepychanek militarnych. Przywódcy polityczni
i  dyplomaci, pozornie nie licząc się z  konsekwencjami, sięgają po coraz
ostrzejszą retorykę, co wywołuje adekwatne reakcje ich wyborców, reszta
świata zaś reaguje pobłażliwym westchnieniem, przewidując, że wszystko
jak zwykle rozejdzie się po kościach. A tymczasem napięcie stale narasta.
Chiny szybko organizują największe na świecie siły zbrojne, a  ich
marynarka wojenna dominuje na oceanach regionu; rządzący Japonią dążą
do obalenia jej pacyfistycznej konstytucji, co umożliwiłoby temu krajowi
budowanie agresywnego potencjału militarnego; jednostronna deklaracja
niepodległości Tajwanu niemal na pewno sprowokuje Chiny do inwazji, co
teoretycznie może doprowadzić do zaangażowania w  ów konflikt Stanów
Zjednoczonych, jako że w  tamtym regionie stacjonują dziesiątki tysięcy
amerykańskiego personelu wojskowego. Nie wolno także zapominać
o Małym Rocket Manie z Phyŏngyang (także Pjŏngyang), który ponoć stale
trzyma swoje tłuste paluchy niepokojąco blisko nuklearnego guzika.
Wzajemne animozje we wschodniej Azji nie ograniczają się jednak tylko do
rządów i przywódców wojskowych. Nienawiść – prawdziwa, instynktowna,
ślepa nienawiść – nieprzerwanie tli się w ludziach, eksplodując od czasu do
czasu aktami przemocy.
W 2012 roku w  chińskim mieście Xi’an w  prowincji Shaanxi
pięćdziesięciojednoletni Li Jianli został wywleczony ze swego samochodu
i pobity niemal na śmierć przez rozwścieczony tłum, który wyległ na ulice,
aby protestować przeciwko znacjonalizowaniu przez rząd Japonii kilku
innych spornych skalistych wysepek, w  tym wypadku Wysp Senkaku  –
nazywanych w  Chinach, które roszczą sobie do nich prawo, Wyspami
Diaoyu – położonych między Tajwanem a Okinawą.
Pan Li nie był nawet Japończykiem  – wystarczyło, że jechał japońskim
samochodem. Ambasador Japonii w  Chinach miał więcej szczęścia,
salwował się bowiem ucieczką, kiedy w  tym samym tygodniu jego
samochód został zaatakowany na ulicy w Pekinie.
Niektóre protesty ludności są organizowane co tydzień. Podczas mojej
podróży spędziłem nieco czasu w  towarzystwie kilkuset osób, które
zgromadziły się przed ambasadą Japonii w  Seulu, aby demonstrować
przeciwko seksualnemu wykorzystywaniu kobiet przez japońskich
żołnierzy w czasie drugiej wojny światowej; demonstracje te odbywają się
w  każdą środę od 1992 roku. Znaczną część uczestników stanowili
uczniowie. Można się spodziewać kwiecistej antyjapońskiej retoryki ze
strony reżimu Korei Północnej, ale jakim cudem gniew wywołany
wydarzeniami sprzed ponad siedemdziesięciu lat jest nadal żywy wśród
młodych Koreańczyków z Południa? Kto go podsyca i dlaczego? Nienawiść
Koreańczyków do Japończyków jest odwzajemniana, przynajmniej przez
część obywateli Japonii. Kiedy na wcześniejszym etapie podróży
odwiedziłem Yokohama (Jokohama), natknąłem się na konwój czarnych
miniwanów wyposażonych w  megafony, z  których wylewały się potoki
obrzydliwych inwektyw pod adresem Koreańczyków. Nie był to bynajmniej
pierwszy raz, kiedy zdarzyło mi się obserwować coś takiego w Japonii. Od
wielu lat najrozmaitsze frakcje prawicowe wychodzą na ulice, aby grozić
i  obrażać mniejszości etniczne, przede wszystkim w  Ōsaka, gdzie żyje
najliczniejsza społeczność koreańska. Cóż takiego Japończycy mieli do
zarzucenia Koreańczykom? Czy były to tylko demonstracje zorganizowane
w odwecie, czy też naprawdę nienawiść jest głęboka po obu stronach Morza
Japońskiego?
Japonia nie jest zaangażowana we wszystkie spory, mają one bowiem
różnorodne konfiguracje. Przykładowo instalacja amerykańskiego systemu
obrony przeciwrakietowej na polu golfowym pod Seulem w  2017 roku
rozdrażniła Pekin i  w  konsekwencji doprowadziła do natychmiastowego,
gwałtownego i  katastrofalnego dla południowokoreańskiej gospodarki
spadku ruchu turystycznego z  Chin do Seulu. Chociaż pociski rakietowe
miały stanowić odpowiedź na agresywną postawę Korei Północnej, to
Chiny poczuły się zagrożone obecnością amerykańskiej technologii
militarnej w  jeszcze jednym miejscu w  bezpośrednim sąsiedztwie swoich
granic i  zemściły się na sąsiedzie, wprowadzając nieoficjalne, dotkliwe
sankcje gospodarcze.
Korzenie owej nienawiści i  konfliktów tkwią w  historii tego regionu,
która od schyłku XIX wieku jest pasmem najpaskudniejszych okropności,
jakie ludzie mogą sobie zgotować nawzajem: wojen, masakr, masowych
gwałtów, ataków z  użyciem broni chemicznej albo bomb zapalających,
totalitaryzmu, głodu, zniszczenia, prześladowań politycznych, tortur
i  atomowej hekatomby. Pamięć o  nich wszystkich jest wciąż żywa
w świadomości zbiorowej.
W tej części świata  – poza oficjalnymi obchodami i  uroczystościami
upamiętniającymi w  rodzaju tych, które odbywają się w  Hiroshima  –
pamięć historyczna przybiera wiele innych, nierzadko kontrowersyjnych
i pogłębiających podziały form. Zanim wyruszyłem w podróż, wiedziałem
na przykład, że w  samym sercu Tōkyō znajduje się świątynia Yasukuni,
w której obywatele Japonii, w tym także, od czasu do czasu, premierzy jej
rządu, oddają hołd zbrodniarzom wojennym na równi z  tysiącami innych
Japończyków, którzy zginęli za ojczyznę. Wydawało mi się to dziwne
i  niesmaczne, nie dawało jednak większego pojęcia o  całej złożoności
destrukcyjnych relacji w  tamtym regionie. Wiedziałem również, że ponad
siedemdziesiąt lat po zakończeniu drugiej wojny światowej Chiny i Korea
Południowa nadal domagają się od Japonii przeprosin za zbrodnie wojenne.
A  przecież zarówno japońscy premierzy, jak i  sam cesarz wielokrotnie
przepraszali swoich byłych wrogów, nie szczędząc wyrazów „skruchy”
i  „głębokiego żalu”. Czyżby w  owych deklaracjach pobrzmiewała nuta
nieszczerości, słyszalna tylko dla Koreańczyków i  Chińczyków, która
sprawiała, że nigdy nie brali skruchy Japończyków za dobrą monetę?
Zewnętrzny obserwator może się czuć skonfundowany. Większości z nas,
mieszkańców reszty świata, Azja Wschodnia kojarzy się przede wszystkim
z  nieprzebranym bogactwem jego cudownych, fascynujących kultur:
skarbami sztuki starożytnych cywilizacji, wspaniałą kuchnią, barwnym
wachlarzem współczesnych pokus, od kimchi po Hello Kitty i od Gangnam
Style po smartfony. W  naszej opinii mieszkańcy tego regionu to ludzie
pracowici, pomysłowi, sumienni, szanujący tradycyjne wartości rodzinne
i  dumni z  dziedzictwa kulturowego, nieporównanie starszego od naszej
zachodniej cywilizacji. Dziś żaden kraj Azji Wschodniej, naturalnie
z  wyjątkiem „szalonej sąsiadki”  – Korei Północnej, nie przejawia
skłonności do religijnego ani ideologicznego ekstremizmu. Jest to region ze
wszech miar godny podziwu: Chiny staną się niebawem najpotężniejszą
gospodarką świata; Korea Południowa zmieniła się z  ekonomicznego
Kopciuszka w  czołowego producenta naszych ulubionych gadżetów
technologicznych, a  w  2017 roku, gdy Mun Jae-in zwyciężył w  wyborach
prezydenckich, okazała się wzorcowym przykładem społeczeństwa
obywatelskiego; japońskie społeczeństwo wciąż uchodzi za najbardziej
cywilizowane i uprzejme na ziemi, a jego wytwory – zarówno materialne,
jak i  niematerialne  – cieszą się ogromną popularnością na całym świecie.
Nie można też zapominać o  Tajwanie, wysepce, która wbrew wszelkim
przeciwnościom dynamicznie się rozwija.
Korea Południowa, Tajwan i  Japonia powinny być najwierniejszymi
sojusznikami. Wszystkie trzy kraje są demokracjami o  wysoko
rozwiniętych gospodarkach i  prowadzą intensywną wymianę handlową;
wszystkie są także sojusznikami Stanów Zjednoczonych, uzależnionymi
militarnie od tego mocarstwa i  głęboko zaniepokojonymi zagrożeniem ze
strony Chin. Mimo to nienawiść Koreańczyków z  Południa do
Japończyków chwilami wydaje się graniczyć z  obłędem. Wielu
obserwatorów jest zdania, że gdyby nie Amerykanie, Koreańczycy
najchętniej sprzymierzyliby się z Pekinem przeciwko Tōkyō. Jednocześnie
mimo oczywistych ideologicznych i  politycznych różnic między
komunistycznymi Chinami a  ich sąsiadami obie strony są ze sobą ściśle
powiązane pod względem kulturowym, genetycznym oraz historycznym
i  przez tysiąclecia czerpały z  tych powiązań wzajemne korzyści. Chiny
ofiarowały swym sąsiadom filozofię konfucjańską, technikę uprawy ryżu,
buddyzm, porcelanę i  herbatę, a  także tajniki metalurgii, język pisany
i sztukę kaligrafii.
W mniej odległej przeszłości Korea i  Japonia oddały przysługę swemu
potężnemu sąsiadowi. Z  Korei pochodzą k-pop, przesadnie
melodramatyczne seriale telewizyjne i  filmy ociekające przemocą, które
cieszą się niesamowitą wręcz popularnością w  Chinach, Japonii, ale także
poza nimi (zjawisko to nosi nazwę Hallyu  – „koreańskiej fali”). W  ciągu
ostatnich siedemdziesięciu lat Japonia dostarczyła Korei Południowej,
Tajwanowi, a  później także Chinom model gospodarczy (łącznie ze
wsparciem finansowym i know-how), dzięki któremu rozwinęły produkcję
i eksport. Niezależnie od tego, do którego kraju wschodniej Azji się udamy,
wszędzie znajdziemy japońskie restauracje, a  w  sklepach produkty takich
marek, jak Uniqlo, Hello Kitty i  Muji. Odkąd dwadzieścia lat temu
zacząłem jeździć do Japonii, mam okazję obserwować, jak ulice Tōkyō
wypełniają się tłumami chińskich i  koreańskich turystów, który
przyjeżdżają tam, aby stołować się w  tamtejszych restauracjach i  robić
zakupy. Podczas ostatniej wizyty w Japonii siedziałem w pewnej restauracji
w Ōsaka obok dwojga młodych Chińczyków. Oznajmili mi, że przyjechali
do Japonii, ponieważ chcieli kupić obrączki tamtejszej produkcji. W Japonii
wszystko jest lepszej jakości. Szacuje się, że obecnie mieszka w  Japonii
około miliona Chińczyków, co czyni ich najliczniejszą mniejszością
etniczną w tym kraju. Drugie miejsce zajmują Koreańczycy.
Gdy zapytamy, kto ponosi największą odpowiedzialność za ową
niezmiernie szkodliwą waśń rodzinną, większość obserwatorów wskaże, nie
bez solidnego uzasadnienia, Japończyków i  ich zbrodniczy ekspansjonizm
z  początku XX stulecia, choć dziś żaden inny naród nie wydaje mi się
równie pokojowo nastawiony, uprzejmy, pełen szacunku i godzien zaufania.
Zdaję sobie sprawę, że ekstrapolując moje własne, z  definicji ograniczone
doświadczenie na cały 127-milionowy naród, wpadam w  solipsystyczną
pułapkę, ale Japończycy są naprawdę tacy mili. Szczerze. Są wręcz
absurdalnie mili. Jak ktokolwiek mógłby ich nie lubić? Jestem głęboko
zmartwiony, że ich sąsiedzi tak ich nie znoszą.
Przed wyjazdem byłem pewien, że mam całkiem dobre pojęcie na temat
listy zarzutów wobec Japonii. Okazało się, że nie miałem; było znacznie
gorzej, niż mi się zdawało. Skoro jednak Europa i  Izrael mogły dojść do
porozumienia z  Niemcami w  kwestii zbrodni wojennych, a  Filipiny,
Indonezja i  inne kraje okupowane niegdyś przez Japonię nie żywią już
głębokiej niechęci do Japończyków, skoro Indie dobrze żyją z  Wielką
Brytanią, a Indonezja uważa Holendrów za swoich przyjaciół, czemu Korea
i  Chiny uparcie trwają w  swej niechęci? Sporne wyspy to niewątpliwie
śliska sprawa, a  przecież Korea Południowa toczy jeszcze spór z  Chinami
o  inną grupkę ledwie wystających z  wody skał, nie wspominając już
o  sporze z  Koreą Północną o  wyspę Yeonpyeong na Morzu Żółtym, ale
skoro Hiszpania toleruje rządy Brytyjczyków w  Gibraltarze, a  obie
społeczności Cypryjczyków potrafią ze sobą koegzystować, to z pewnością
jakaś niezależna, międzynarodowa komisja mogłaby rozstrzygnąć także te
sporne kwestie.
Czyim interesom służy utrwalanie nienawiści? Czy jej źródłem są
autentyczne nastroje społeczne, czy też ów geopolityczny impas to skutek
manipulacji elit z  Seulu, Phyŏngyang, Tōkyō i  Pekinu? Masowa wymiana
turystyczna, handlowa i kulturalna wskazywałyby na drugą przyczynę, ale
wyniki sondażu Pew Research Center przeprowadzonego w  2016 roku
sugerują raczej tę pierwszą. Jak się bowiem okazuje, 81  procent
Chińczyków ma niepochlebną opinię o  Japończykach, 86  procent
Japończyków żywi podobne odczucia wobec Chińczyków, a  77  procent
Koreańczyków z Południa nie przepada za Japończykami.
Muszę jeszcze wspomnieć o  dodatkowym toksycznym składniku tej
mieszanki: pojęciu wyższości rasowej. Japończycy wierzą, że są wyjątkowi,
ponieważ ich cesarz pochodzi w prostej linii od bogini słońca.
Na początku XX wieku japońskie elity pod wodzą cesarza Hirohito
posłużyły się tym narodowym mitem założycielskim, aby uzasadnić swoje
boskie prawo do kolonizowania siłą „gorszych” sąsiadów. Koreańczycy
natomiast są przekonani, że to oni są wyjątkowi ze względu na swoją
niespotykaną czystość rasową czy też czystość krwi, o której ma świadczyć
to, że ponad połowa z nich nosi jedno z pięciu nazwisk – Kim, Pak, Yi, Sŏk
(Sok) i Ch’oe (Ch’ ö, Choi, Chey, Czhwö). Chińczycy uważają się za pępek
świata i są uczeni od wczesnego dzieciństwa, że ich kultura ma pięć tysięcy
lat. A  przywódcy Tajwanu wierzyli kiedyś, że są prawowitymi władcami
Chin. Dziś nie są już o tym przekonani.
Śledziłem przebieg awantury wokół deseru na szczycie w  Korei na
ekranie telewizora w  pokoju hotelowym na Tajwanie, pod koniec mojej
podróży po tym pięknym, oszałamiającym, toksycznym regionie. Sytuacja
wydała mi się paradoksalna, ponieważ Tajwańczycy naprawdę podziwiają
Japończyków. Stawiają pomniki ku czci swoich byłych władców
kolonialnych, ale nie po to, by ich zawstydzić, jak to czynią Koreańczycy
z Południa. Jak to możliwe? Niestety, ku memu przygnębieniu, przebywając
w  Taipei, odkryłem jeszcze jeden regionalny antagonizm, o  którym
wcześniej nie miałem pojęcia. Nie chcę zdradzać zbyt wiele, żeby nie
popsuć Czytelnikowi niespodzianki, ale okazuje się, że Tajwańczycy
szczerze nienawidzą Koreańczyków. Jakby nie wystarczało im zmartwień
z Chińczykami, którzy mieszają się do ich wyborów, próbują sabotować ich
gospodarkę i bez przerwy grożą im inwazją, Tajwańczycy znajdują w sobie
jeszcze dość energii, aby żywić głęboką urazę do sąsiadów z  Północy,
chociaż jak dotąd nawet się z nimi porządnie nie pokłócili.
Wyruszając z  Tōkyō w  podróż po tym zakątku świata z  piekła rodem,
mam wiele wątpliwości i  obaw, ale pokładam wiarę w  ciekawości,
otwartym umyśle i braku oporów przed zadawaniem głupich pytań ludziom
lepiej zorientowanym ode mnie. Przede wszystkim jednak jestem
podekscytowany tym, że już niebawem znajdę się w  samym środku tego
niewiarygodnego regionu i zetknę się z tamtejszymi kulturami, choć także
nieco zdenerwowany perspektywą przepraw promami i  festiwalem błota,
który oczekuje mnie w Korei Południowej.
Zamierzam przejechać samochodem przez Japonię aż do Fukuoka,
a  następnie wsiąść na prom do Korei Południowej, przemierzyć ją
zygzakiem aż do granicy z Koreą Północną, a potem udać się drogą morską
do Chin. W  Chinach pojadę pociągiem z  Pekinu do Harbinu na północy,
skąd udam się na południe do Hongkongu, odwiedzając po drodze miasta
na wschodnim wybrzeżu, które były głównymi celami japońskiej inwazji
w  latach 1937–1945. Stamtąd przeprawię się na Tajwan, aby zakończyć
podróż w  stolicy Japonii. Nie mogę się już doczekać tej wyprawy, choć
zapewne nie raz przyjdzie mi żeglować po mrocznych wodach. Zdaję sobie
sprawę, że czasami będę musiał spojrzeć w  samo jądro owego
wschodzącego słońca, które tak mnie urzekło w przeszłości, i że być może
na końcu tej podróży będę postrzegać Japończyków zupełnie inaczej niż na
początku.
Rozpoczynam moją wyprawę nie w  określonym punkcie w  przestrzeni,
lecz w  czasie  – w  roku 1853. Wyruszam w  drogę, mając niezachwianą
pewność co do jednego: wystarczy cofnąć się wystarczająco daleko
w przeszłość, żeby się przekonać, że wszystkiemu są winni Amerykanie.
JAPONIA
1 Koreańczycy z  Południa, którzy są mistrzami tego rodzaju przebiegłej „obiadowej”
dyplomacji, z premedytacją ujawnili nazwę deseru i udostępnili profesjonalnie wykonane
zdjęcia, wiedząc doskonale, że rozsierdzi to Japończyków. Kilka miesięcy wcześniej
podczas oficjalnej wizyty w  Seulu Donald Trump zajadał się przystawką z  krewetek
wyhodowanych na Tokdo/Takeshima. Trump nie zdawał sobie sprawy z symboliki owych
krewetek, ale Japończycy byli jej w pełni świadomi. I nieźle się wkurzyli.
1
KURIHAMA

Licznie zgromadzeni, zafascynowani samurajowie i  urzędnicy siogunatu


(od jap. shōgun  – generał), dworzanie cesarza Kōmei, obserwowali
w wielkim skupieniu amerykańskich inżynierów Gaya i Danby’ego, którzy
przez cały ranek układali kolisty tor kolejowy na nabrzeżu portowym
w Yokohama i doglądali miniaturowej lokomotywy Norris Works z troską
ogrodników przycinających bonzai. Kiedy wreszcie rozpalono ogień pod
kotłem, a para – osiągnąwszy wymagane ciśnienie – wprawiła koła w ruch,
oczom obserwatorów ukazał się zupełnie nowy i  ekscytujący widok
lokomotywy jadącej po szynach i  wyrzucającej z  komina kłęby pary.
Japończycy „nie potrafili powstrzymać okrzyków zachwytu po każdym
przenikliwym odgłosie gwizdka”.
Pociąg był modelem oryginalnego składu w zmniejszonej skali, a wagony
były tak małe, że nie zmieściłoby się w nich nawet dziecko, nic jednak nie
mogło pozbawić samurajów przyjemności przejażdżki. W  swoich
paradnych strojach panów feudalnych „rozsiedli się na dachach” wagonów,
starannie przyciskając miecze do boków i przytrzymując pomięte szaty, by
doświadczyć owego cudu zachodniej technologii, który krążył po szynach
o  rozstawie 46 centymetrów i  długości 107 metrów z  prędkością 32
kilometrów na godzinę.
Była to słynna wymiana darów między komandorem Matthew
Calbraithem Perrym, wysłannikiem prezydenta Stanów Zjednoczonych
Fillmore’a, a  przedstawicielami siogunatu Tokugawa, sprawującego realną
władzę w  Japonii, której nominalnym władcą był cesarz Kōmei. Oprócz
raportu Perry’ego, z  którego zaczerpnąłem cytaty, istnieje niezwykle
sugestywny obraz autorstwa Japończyka, naocznego świadka wydarzeń
z marca 1854 roku. Jest to panel złożony z dwunastu scen ukazujących owo
spektakularne zderzenie cywilizacji, moment, w którym Japonia rozpoczęła
swój burzliwy marsz ku nowoczesności.
Podczas pierwszej wizyty, latem 1853 roku, flota „czarnych okrętów”
Perry’ego rzuciła kotwicę w  Kurihama, nieco na południe od Yokohama,
tuż za cyplem zamykającym wejście do Zatoki Tokijskiej. Perry i  jego
ludzie przybyli z nadzwyczajną misją otwarcia kraju, który izolował się od
świata, począwszy od lat trzydziestych XVII wieku, kiedy to rozpoczęła się
epoka znana jako sakoku, okres „zamkniętego kraju”. Czytałem o  tym
wydarzeniu wielokrotnie i  za każdym razem kojarzyło mi się ono
z  wyważaniem zablokowanej kuchennej szuflady albo otwieraniem
wyjątkowo opornej ostrygi. Dlaczego jednak i  w  jaki sposób marynarz
z  odległego kraju zdołał jednostronnie narzucić suwerennemu krajowi
epokowy zwrot w polityce zagranicznej bez jednego wystrzału?
Aby się dowiedzieć dlaczego, musimy się cofnąć do roku 1848. Meksyk
właśnie przegrał dwuletnią wojnę ze Stanami Zjednoczonymi i  miał za to
zapłacić utratą Kalifornii, ostatniego brakującego elementu amerykańskiej
układanki na zachodnim wybrzeżu, odkąd kilka lat wcześniej Amerykanie
wykurzyli Anglików z  Oregonu. Stany Zjednoczone spoglądały teraz
chciwie na Pacyfik. W jego głębinach żyło mnóstwo wielorybów. Zyski ze
sprzedaży ich tłuszczu  – wykorzystywanego na całym świecie jako smar
oraz paliwo do lamp  – stanowiły w  tamtym okresie około 20  procent
dochodów całej amerykańskiej gospodarki. Jednakże im więcej tych
stworzeń ginęło od harpunów wielorybników  – w  połowie XIX wieku
nawet do 3  tysięcy rocznie  – tym dalej w  głąb Pacyfiku musieli się oni
zapuszczać. Gdyby Amerykanie pożeglowali wystarczająco daleko,
dotarliby do Chin, gdzie czekały na nich tamtejsze bogactwa: herbata,
jedwab i porcelana. Ich najwięksi rywale Brytyjczycy, posiadający kolonie
od Indii po Singapur i  Hongkong, wzbogacili się na handlu z  Chinami.
Ameryka potrzebowała więc pilnie punktu zaczepienia w tej części świata.
Amerykanie mieli ważny atut  – trasa przez kontynent północno‐
amerykański na wschód była najkrótszym połączeniem między Chinami
a  Europą, „szosą do świata”, jak stwierdzono w  jednym z  ówczesnych
raportów. Realizację zamierzeń utrudniała im jednak pewna poważna
przeszkoda. Drogę do Chin i  ich bogactw zagradzała bowiem
nieprzenikniona jak dotąd bariera o  długości ponad 3  tysięcy kilometrów:
Wyspy Japońskie, położone na tej samej szerokości geograficznej co baza
wielorybnicza w  San Francisco. Japonia była zamknięta dla świata, odkąd
portugalscy misjonarze podburzyli miejscową ludność swoimi radykalnymi
ideami, zagroziwszy w  ten sposób militarno-feudalnemu siogunatowi
Tokugawa Chrześcijaństwo zostało zakazane, odmawiano także wstępu do
kraju wszystkim cudzoziemcom z  obawy, że mogliby się mieszać w  jego
wewnętrzne sprawy. Wyjątek stanowiła garstka potulnych kupców
holenderskich, którym pozwolono prowadzić interesy na paru hektarach
sztucznego lądu w  porcie Nagasaki  – oraz naturalnie Chińczycy.
Zaniechanie wymiany handlowej z  Chinami było nie do pomyślenia.
Japończyka, który opuszczał wyspy bez oficjalnego zezwolenia, po
powrocie czekała kara śmierci. Każdy cudzoziemiec, który próbował
wylądować na terytorium Japonii, był natychmiast odprawiany, o ile mu się
poszczęściło i nie spotkał go gorszy los.
W 1846 roku komodor James Biddle, stojący na czele oficjalnej
amerykańskiej ekspedycji, przypłynął w  pobliże wejścia do Zatoki
Tokijskiej, aby ubiegać się o  zezwolenie na uzupełnianie zapasów paliwa
oraz wykonywanie niezbędnych napraw w  japońskich portach przez
amerykańskie statki wielorybnicze. Przeżył jednak nie lada upokorzenie,
kiedy jego okręty zostały bezceremonialnie odholowane przez
Japończyków z  powrotem na pełne morze. Podobne próby nawiązania
stosunków podejmowane przez Rosjan spotkały się z  równie stanowczą
odmową. Pozostałe mocarstwa zachodnie  – Francja i  Niemcy  – także
zdawały sobie sprawę, że ten, kto ma dostęp do japońskich portów,
kontroluje Pacyfik.
Wody otaczające skaliste wybrzeża Japonii były jednak słabo zbadane
i  wyjątkowo niebezpieczne, pełne zdradliwych prądów i  wirów. W  1848
roku amerykański statek wielorybniczy Lagoda zatonął u  wybrzeży
Hokkaidō, jednej z czterech głównych wysp Japonii, wysuniętej najdalej na
północ, a  rozbitkowie zostali uwięzieni. Część załogi zmarła w  więzieniu,
a  pozostałych jej członków zmuszono do podeptania krzyża na dowód, że
wyrzekają się chrześcijaństwa. Dowódca amerykańskiego okrętu
wojennego, który przypłynął do  Japonii jakiś czas po katastrofie, zdołał
nakłonić Japończyków  do uwolnienia ocalałych marynarzy, lecz
amerykańska prasa komentowała z  oburzeniem sposób, w  jaki ich
potraktowano.
Reakcja Ameryki na incydent z  Lagodą oraz znieważenie komodora
Biddle’a nie tylko zmieniły na zawsze stosunki Japonii z  Zachodem, ale
także przyczyniły się do destabilizacji utrwalonego ładu we wschodniej
Azji. Katastrofalne skutki tego procesu są odczuwalne do dziś. W  lipcu
1853 roku cztery silnie uzbrojone okręty wojenne pod dowództwem
komodora Perry’ego wpłynęły do zatoki Kurihama na wschodnim
wybrzeżu Japonii, by raz na zawsze rozwiązać problem japoński. Warto
dodać, że Japonię uważano za kraj posiadający bogate złoża surowców
mineralnych, przede wszystkim złota i  miedzi, a  także zasoby węgla,
niezmiernie istotne dla nowoczesnych statków napędzanych silnikami
parowymi.
*
Stoję teraz na nabrzeżu portowym w  Kurihama, tu, gdzie po raz pierwszy
cumowały czarne okręty, spoglądam na morze i  próbuję myśleć o  tak
wzniosłych sprawach, jak narody, kultury, spuścizna kolonialna i  bieg
dziejów, ale współczesność zwraca się przeciwko mnie. Zaledwie kilka
metrów dalej, na plaży, młoda rodzina zapamiętale grzebie w  lodowatym,
mokrym piasku, starając się jak najlepiej wykorzystać pobyt nad morzem
po sezonie; na ścianie chaty rybackiej na prawo ode mnie widnieje graffiti
PIEPRZYĆ POLICJĘ (rzadko spotykane w  Japonii), a  horyzont
przesłaniają słupy wysokiego napięcia i cementownia. Wszystko to utrudnia
mi przywołanie wizji tamtego epokowego momentu, gdy Perry wpłynął do
tej niepozornej zatoki na południe od Tōkyō i zmienił oblicze świata.
Odwracam się i  ruszam do niewielkiego parku po drugiej stronie ulicy.
Znajduje się tam cokół, na którym spoczywa szary głaz, wielki niczym
menhir Obeliksa, z  pionowym białym napisem w  języku japońskim po
jednej stronie i  jego angielskim tłumaczeniem  – zapisanym, nader
stosownie, czcionką w stylu Dzikiego Zachodu – po drugiej.
POMNIK TEN
UPAMIĘTNIA
PIERWSZĄ WIZYTĘ
KOMODORA PERRY’EGO,
AMBASADORA
STANÓW ZJEDNOCZONYCH AMERYKI,
KTÓRY W TYM MIEJSCU ZSZEDŁ NA LĄD
14 LIPCA 1853 ROKU
Dodatkowe informacje znajdują się na umieszczonej obok pamiątkowej
tablicy:
8 lipca 1853 roku komodor Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych Matthew
Calbraith Perry, naczelny dowódca sił morskich Stanów Zjednoczonych w rejonie Indii
Wschodnich, Chin i Japonii, którego flota zakotwiczyła w pobliżu Uragi, zszedł na ląd
tutaj, na plaży Kurihama, by przekazać ówczesnemu rządowi Japonii list od prezydenta
Filmore’a [sic]. W  następnym roku w  Kanagawa podpisano amerykańsko-japoński
traktat o  pokoju i  przyjaźni. Za sprawą tego ciągu wydarzeń Japonia, która na mocy
jednostronnej decyzji swego ówczesnego rządu nie utrzymywała stosunków
dyplomatycznych z innymi krajami, ponownie otworzyła się na świat2.
Przyjechałem do Kurihama, ponieważ szukam miejsca, od którego
mógłbym rozpocząć swoją wędrówkę, miejsca o  szczególnym znaczeniu
historycznym. Wydaje mi się  – przynajmniej na tym etapie podróży po
regionie, w  którą właśnie wyruszam  – że moment, gdy Amerykanie
wepchnęli się bezceremonialnie do Japonii, jest najbardziej znaczący ze
wszystkich.
Gdy Perry zawinął do Kurihama, nieświadomie zapoczątkował ciąg
wydarzeń, które doprowadziły do całkowitego odwrócenia konfucjańskiej
hierarchii geopolitycznej, obowiązującej w  regionie przez blisko dwa
tysiąclecia. Chiny były od dawien dawna Państwem Środka, źródłem
wszelkiej wiedzy, technologii i  cywilizacji; Korea była ich główną
trybutariuszką, starszą siostrą, Japonia zaś  – nieco prymitywną i  okrutną
młodszą siostrą. Przybycie czarnych okrętów stało się iskrą, która wywołała
wybuch japońskiej quasi-rewolucji, po której nastąpił okres błyskawicznej
modernizacji i  militaryzacji, zwieńczony katastrofalną w  skutkach próbą
zbudowania imperium na wzór zachodni.
Dla Japonii wydarzenie to było odpowiednikiem inwazji kosmitów
z filmu science fiction, w którym olbrzymi statek kosmiczny wisi na niebie,
przesłaniając słońce. Gdy eskadra Perry’ego rzuciła kotwicę, na okrętach
„działa były ustawione w  pozycji do strzału, amunicja ułożona na
podorędziu, broń ręczna odbezpieczona, wartownicy i załoga na pozycjach,
krótko mówiąc, poczyniono wszelkie przygotowania, które zazwyczaj
poprzedzają kontakt z  wrogiem”. Widok potężnych okrętów, mniej więcej
40 razy większych od jednostek japońskich i  buchających kłębami
piekielnego dymu, głęboko wstrząsnął Japończykami. Ze swymi
muszkietami i włóczniami byli kompletnie bezsilni i mogli tylko przyglądać
się biernie Perry’emu, który dostarczył, jak sam to ujął, „stanowczy, choć
pełen szacunku” list od trzynastego prezydenta Stanów Zjednoczonych do
cesarza Japonii3.
Japończycy, ostrzeżeni zawczasu przez Holendrów, że płyną do nich
amerykańskie okręty, niezwłocznie poinformowali Perry’ego, posługując
się mieszaniną języków francuskiego, holenderskiego i chińskiego, że musi
opuścić wody Japonii, a przynajmniej udać się do Nagasaki na południowo-
zachodnim krańcu państwa, gdzie urzędują przedstawiciele władz
upoważnieni do negocjacji z  cudzoziemcami w  bezpiecznej odległości od
stolicy, Edo (Tōkyō). Perry odmówił. Był gotów czekać tak długo, jak
będzie trzeba. W  trakcie rozmów na temat sposobu i  miejsca przekazania
listu od prezydenta oraz odebrania odpowiedzi cesarza Japończycy przysłali
artystów, którzy mieli narysować amerykańskie okręty i ich wyposażenie.
Niemal tydzień później, opróżniwszy wspólnie mnóstwo butelek brandy
na pokładzie okrętu Susquehanna (Perry zanotował, że Japończycy odnosili
się z „wyszukaną uprzejmością” nie tylko do siebie nawzajem, ale także do
swoich gości, że wiedzieli skądś o budowie Kanału Panamskiego po drugiej
stronie globu i  robili szczegółowe notatki, gdy objaśniano im zasadę
działania okrętowych silników parowych), Amerykanie i  japońscy
urzędnicy uzgodnili wreszcie wszystkie, nawet najdrobniejsze szczegóły
porozumienia, na mocy którego Perry miał własnoręcznie przekazać list
japońskiemu komisarzowi. W trakcie niezwykle uroczystej ceremonii Perry
wraz z dwustoma marynarzami i orkiestrą wojskową zszedł na ląd tutaj, na
plaży w Kurihama, i wręczył list od prezydenta japońskiemu urzędnikowi,
którego status odpowiadał komodorowi Marynarki Wojennej Stanów
Zjednoczonych.
Perry dodał do listu krótkie postscriptum, w  którym otwarcie groził
cesarzowi: „Wiele spośród naszych największych okrętów wojennych,
które wysłano z wizytą do Japonii, nie wpłynęło jeszcze na tutejsze wody,
lecz spodziewamy się ich lada godzina; na dowód swoich przyjaznych
zamiarów niżej podpisany przywiódł ze sobą tylko cztery mniejsze
jednostki, gdyby jednak zaszła taka potrzeba, gotów jest wrócić do Yedo
[Edo] przyszłej wiosny ze znacznie większymi siłami”.
Spędziwszy zimę na Okinawa, Perry wrócił do Kurihama po odpowiedź
w  lutym 1854 roku. Tym razem przyprowadził osiem okrętów. Jego
cierpliwość została wynagrodzona, otrzymał bowiem list, w którym cesarz
obiecywał: „Przychylimy się do wszystkich propozycji pańskiego rządu”.
Japończycy dobrze wiedzieli, jaki los zgotowali Chińczykom Anglicy,
którzy przejęli Hongkong w  1842 roku. Ustąpili więc, otwierając dla
amerykańskich statków porty Shimoda, na południe od Tōkyō, i Hakodate
na Hokkaidō oraz zezwalając na otwarcie konsulatów Stanów
Zjednoczonych w  obu portach. Rozbitkowie mieli być odtąd dobrze
traktowani, a amerykańskie statki mogły zawijać do portów, aby uzupełnić
zaopatrzenie. 31 marca 1854 roku Perry podpisał traktat w  Kanagawa,
w  którym ujęto wszystkie uzgodnione kwestie. Ceremonię uświetniły
pokazy zapaśników sumō („dwudziestu pięciu gór tłuszczu”  – zdaniem
Perry’ego), podarek od Japończyków w  postaci kilkuset woreczków ryżu,
minstrel show4 w  wykonaniu amerykańskich marynarzy oraz wspomniana
wcześniej prezentacja miniaturowej lokomotywy parowej.
Perry napisał później: „Energiczny uścisk amerykańskiej dłoni, podanej
w  duchu życzliwości, lecz wyciągniętej z  siłą, która świadczy o  zdolności
do wyprowadzenia ciosu, a  zarazem z  gotowością do przyjacielskiego
uścisku, pobudził Japonię do zastąpienia izolacji rozumnymi stosunkami
z resztą świata”.
Japonia doznała jednak także upokorzenia. Jej poczucie własnej wartości
zostało mocno nadszarpnięte, a  najbliższą przyszłość zasnuła mgła
niepewności. Wystarczyła najlżejsza aluzja na temat użycia siły, aby rząd
Tokugawa położył uszy po sobie, lecz Amerykanie nie zamierzali
poprzestać na wstępnym traktacie wynegocjowanym przez Perry’ego. Na
mocy postanowień kolejnego traktatu, podpisanego w 1858 roku, otrzymali
zgodę na otwarcie w  kilku japońskich portach placówek konsularnych,
które miały pozostawać pod jurysdykcją Stanów Zjednoczonych, mogli
ustalać korzystne dla siebie warunki wymiany handlowej, a  także
praktykować religię chrześcijańską na terenie Japonii, na co władze tego
kraju zezwoliły po raz pierwszy od trzystu lat. W następnych latach rządy
Anglii, Francji, Holandii i  Rosji podpisały podobnie „nierównoprawne
traktaty”, narzucając Japonii własne warunki, a  Yokohama stała się
największym ośrodkiem handlu zagranicznego.
Eksterytorialny status cudzoziemców, który oznaczał, że nie podlegają oni
japońskiemu prawu ani sądom, był przyczyną licznych nadużyć
i  konfliktów. W  latach sześćdziesiątych XIX stulecia brytyjski dyplomata
C.  Pemberton Hodgson pisał: „Zniewagi, groźby, słowa, którymi nie
posługują się ludzie kulturalni – oto z czym spotykali się łagodni, oniemiali
ze zdumienia Japończycy, ilekroć usiłowali uspokoić swoich oburzonych
gości”. Przybycie cudzoziemców o  barbarzyńskich obyczajach wywołało
w Japonii głęboki wstrząs i podzieliło społeczeństwo. Część Japończyków
opowiadała się za wydaleniem obcego elementu siłą i  na początku lat
sześćdziesiątych doszło do kilku ataków na cudzoziemców. W  1862 roku
samurajowie ze słynącego z wojowniczości klanu Satsuma z wyspy Kyūshū
(Kiusiu) zabili brytyjskiego kupca C.L.  Richardsona, gdy ten nie zechciał
zsiąść z  konia, aby okazać im należny szacunek. W  odwecie Brytyjczycy
zbombardowali Kagoshima, miasto leżące w samym sercu terytorium klanu
Satsuma, na południowo-zachodnim krańcu Japonii, i  zmusili klan do
wypłaty odszkodowania.
W 1866 roku klan Satsuma zawarł sojusz z  klanem Chōshū (z  terenu
dzisiejszej prefektury Yamaguchi, która najzupełniej przypadkowo jest
także ojczystym regionem obecnego premiera Abe Shinzō) i wystąpił wraz
z  nim przeciwko siogunatowi Tokugawa w  imieniu cesarza. Celem
wywołanej przez samurajów rewolucji było przywrócenie realnej władzy
i  dominującej pozycji wśród postępowych elit głowie państwa, której rola
od kilku stuleci sprowadzała się wyłącznie do funkcji reprezentacyjnych,
oraz uznanie shintō (shintōizmu), tradycyjnego japońskiego systemu
wierzeń, za religię państwową. W  trakcie rewolucji, nazwanej później
Restauracją Meiji, od imienia nadanego pośmiertnie cesarzowi Mutsuhito,
który panował w  tamtym okresie, nie doszło do wielkiego rozlewu krwi
dzięki dość nieoczekiwanemu obrotowi zdarzeń. Zarówno shōgun Iemochi,
który sprawował wówczas władzę w kraju, jak i cesarz Kōmei zmarli w tym
samym roku. Następca Iemochi, ostatni shōgun Tokugawa Yoshinobu,
rządził tylko przez rok. Sprzymierzone siły przeciwników siogunatu
doprowadziły do zniesienia struktur feudalnych i  likwidacji klasy
samurajów oraz przywróciły cesarzowi realną władzę w  Japonii, która już
niebawem miała się stać zmilitaryzowanym, wysoko uprzemysłowionym
i  nowoczesnym krajem. Początkowo zwycięzcy planowali powrót do
izolacjonizmu, lansując hasło „czcić cesarza, wypędzić barbarzyńców”,
wkrótce jednak zdali sobie sprawę, że najlepszą strategią będzie
przyswojenie nowych zachodnich technologii. W  przysiędze cesarskiej,
odczytanej podczas intronizacji cesarza Meiji, znalazło się następujące
stwierdzenie: „Będziemy poszukiwać wiedzy na całym świecie i  w  ten
sposób umacniać fundamenty cesarstwa”.
Cudzoziemcom pozwolono zostać, a  48 japońskich urzędników i  58
studentów wysłano na dwa lata do Europy i Stanów Zjednoczonych z misją
poznania sekretów zachodnich imperialistów. Do Japonii zaproszono
dziesiątki inżynierów z  Zachodu; mieli oni pomagać w  procesie bunmei
kaika  – „cywilizacji i  oświecenia”  – którego ideę wyrażało kolejne motto
tamtej epoki, Wakon Yōsai  – „japoński duch, zachodnia nauka/wiedza”.
Japonia odtrąciła Azję i zwróciła się ku Zachodowi. Od tamtej pory nigdy
nie oglądała się za siebie.
Cesarz przeniósł swoją siedzibę z  Kyōto (Kioto) do Edo, które
przemianowano na Tōkyō. Japonia została podzielona na prefektury,
którymi mieli zarządzać wyznaczeni przez rząd gubernatorzy. Utworzenie
narodowej armii poborowej zmusiło samurajów do szukania pracy.
Ponieważ jednak nie wszyscy znaleźli nowe zajęcie, wielu umarło
w  biedzie. Mimo szumnych haseł o  wypędzeniu z  kraju nikczemnych
cudzoziemców, które głosili rewolucjoniści, przed upływem dekady od
przybycia Perry’ego Japończycy zaczęli się ubierać na modłę zachodnią,
nosić wykrochmalone kołnierzyki, cylindry i  fraki, jadać curry i  sznycle,
dokonywać transakcji za pośrednictwem banków zorganizowanych w stylu
zachodnim, a  nawet uczyć się produkcji whisky i  gry w  golfa. Przede
wszystkim jednak doszli do przekonania, że jeśli Japonia ma być państwem
nowoczesnym, szanowanym na arenie międzynarodowej, musi się stać
ekspansjonistycznym mocarstwem kolonialnym.
W 1876 roku Japonia postąpiła z sąsiednią Koreą dokładnie tak samo, jak
Ameryka z nią samą dwadzieścia lat wcześniej – doprowadziła do otwarcia
kraju i  narzuciła nierównoprawne warunki traktatu. Co jeszcze bardziej
zdumiewające, w kwietniu 1895 roku Japończycy pokonali armię chińskiej
dynastii Qīng w  czasie pierwszej wojny chińsko-japońskiej, której stawką
było rozstrzygnięcie, kto zostanie „protektorem” Korei. Wojna zakończyła
się podpisaniem traktatu w  Shimonoseki, na mocy którego Chiny zostały
zmuszone do przekazania Japonii kontroli nad Tajwanem. W  1905 roku
Japonia stała się pierwszym krajem zewnętrznym, który odniósł
zwycięstwo nad jednym z  zachodnich mocarstw, Rosją, wygrywając
konflikt o terytorium dzisiejszej Korei Północnej.
W 1910 roku Japonia, zachęcona tym sukcesem militarnym, zaanektowała
całą Koreę, by stworzyć bufor zabezpieczający przed Rosją, zapewnić sobie
źródło dostaw żywności i  surowców dla szybko rosnącej populacji oraz
znaleźć jakieś zajęcie dla samurajów. Przez następne trzydzieści kilka lat
armia japońska wdzierała się w  głąb północno-wschodnich Chin, a  także
kontynuowała marsz na południe do Hongkongu, Singapuru i  w  jeszcze
dalsze rejony. Żołnierze powrócili do ojczyzny dopiero w 1945 roku.
W 1946 roku, na procesie zbrodniarzy wojennych w  Tōkyō, generał
Ishiwara Kanji, który dowodził inwazją na Chiny w  1931 roku, pytany
o  japoński ekspansjonizm militarny, wspomniał o  komodorze Perrym:
„Czyżbyście nie słyszeli o  Perrym? [Japonia] potraktowała wasz kraj jak
nauczyciela i uczyła się od was, jak być agresywnym”.
Moje rozczarowanie brakiem historycznej atmosfery w  Kurihama
oczywiście nie ma żadnego znaczenia, i  to nie tylko dlatego, że  – jak się
później okazało  – moja pierwotna hipoteza, iż to Ameryka jest źródłem
wszystkich problemów Azji, była całkowicie błędna. Zrezygnowałem
z  prób przywołania monumentalnych wizji wydarzeń historycznych
i  skierowałem się do małego lokalnego muzeum historycznego na rogu
Parku Perry’ego. Idąc żwirową ścieżką, niechcący przerwałem dwóm
chłopcom trening baseballu.
W muzeum znajdują się fenomenalne japońskie obrazy, przedstawiające
okręty Perry’ego, których wyolbrzymione rozmiary pozwalają się
domyślać, w  jakie osłupienie musiały wprawić artystów. Są tam również
groteskowe przedstawienia komodora z  wielkimi jak skrzydła, złotymi
epoletami i członków jego załogi z ogromnymi nochalami.
Przyglądam się makiecie okrętów w zatoce i wyobrażam sobie, jak wielki
lęk musiały wzbudzać; szczególnie dwa potężne, trójmasztowe parowce
wydawały się zapewne czymś nie z  tego świata. Wcześniej tamtego
popołudnia, jadąc samochodem wzdłuż wybrzeża z  Tōkyō do Kurihama,
zatrzymałem się na krótko w  Yokosuka, największej bazie marynarki
wojennej w  Japonii. Znajdują się tam kwatery główne 7. Floty,
największego związku operacyjnego marynarki wojennej Stanów
Zjednoczonych poza terytorium tego kraju oraz Japońskich Morskich Sił
Samoobrony, czyli tamtejszej marynarki wojennej. Choć olbrzymie szare
kadłuby niszczycieli nie stanowiły dla mnie żadnego zagrożenia, kiedy
stałem obok nich, przeszył mnie dreszcz grozy. Nic nie przyprawia o gęsią
skórkę bardziej skutecznie niż oglądanie okrętu wojennego z bliska.
Wychodzę z  muzeum i  wracam do samochodu. Kurihama to dosyć
przeciętne miasto o  rozproszonej zabudowie, z  małym portem rybackim,
zakładami przemysłu lekkiego i  kameralną główną ulicą zamkniętą dla
ruchu kołowego. Zauważam, że niektóre płyty chodnikowe zdobi
wytłoczona sylwetka jednego z  okrętów Perry’ego, z  charakterystycznym
kołem łopatkowym z  boku. Najwyraźniej dziś Kurihama pielęgnuje swoją
tradycję historyczną. Co roku w  lipcu odbywa się tu nawet festyn
upamiętniający Perry’ego.
Zamierzam pojechać na zachód, przez Japonię, a  potem dalej, najpierw
jednak cofnę się wzdłuż wybrzeża do Yokohama, żeby zgłębić pewną
bardziej współczesną kwestię natury społeczno-politycznej, która ma swoje
korzenie w epoce Meiji, okresie ambitnej ekspansji kolonialnej kraju.
2 Okręty Perry’ego przybyły w okolice Uragi 8 lipca, lecz komodor zszedł na ląd dopiero
14 lipca.
3 Zawsze zakładałem, że miniaturowa armada Perry’ego wyruszyła z  zachodniego

wybrzeża Ameryki, w  rzeczywistości jednak popłynęła ona dłuższą drogą, ze stoczni


marynarki wojennej w  Annapolis, w  stanie Maryland, na wschodnim wybrzeżu, przez
Atlantyk na Wyspy Kanaryjskie, następnie wokół Przylądka Dobrej Nadziei na Mauritius,
a  stamtąd, po krótkim odpoczynku, na Cejlon (Sri Lankę), do Singapuru, Hongkongu,
Makao, Szanghaju i do miasta, które obecnie nosi nazwę Okinawa.
4 Minstrel show albo minstrelsy  – dziewiętnastowieczne amerykańskie widowisko
rozrywkowe złożone z piosenek, tańca i zabawnych scenek rodzajowych (przyp. tłum.).
2
YOKOHAMA

Czekam, aż przejedzie konwój złożony z jednego białego i pięciu czarnych


minivanów, żeby przejść przez ulicę w  pobliżu stadionu w  Yokohama. Na
dachach vanów, ozdobionych powiewającymi flagami, migają czerwone
policyjne koguty, nie jest to jednak żadna oficjalna kawalkada. Przez szybę
jednego z  aut dostrzegam białe bawełniane rękawiczki na dłoniach
kierowcy, elegancki akcent zupełnie niepasujący do brutalnej tyrady, która
rozbrzmiewa z  megafonów zainstalowanych w  pojazdach. Jest tak głośna,
że zagłusza nawet krzyki kibiców oglądających mecz baseballu na stadionie
w  to słoneczne, sobotnie popołudnie. Żaden z  otaczających mnie
przechodniów nie zwraca na nią najmniejszej uwagi.
Nie rozumiem słów wyszczekiwanych przez megafon  – zazwyczaj są to
slogany w  rodzaju „Koreańczycy to robactwo” albo „śmierć
Koreańczykom”  – wiem jednak, że vany należą do jednej z  licznych
japońskich grup ultranacjonalistycznych. Świadczą o  tym między innymi
umieszczone na dwóch wozach flagi z  symbolem wschodzącego słońca  –
czerwonymi promieniami wychodzącymi z  czerwonego kręgu na białym
tle. Kyokujitsu-ki, niegdyś symbol japońskiego imperializmu militarnego,
dziś chętnie wykorzystywany przez osobników, których cechuje, że się tak
wyrażę, fałszywie pojmowane poczucie patriotyzmu, jest szczególnie
obraźliwy dla Koreańczyków i  Chińczyków. Flaga z  tym symbolem
powiewa także na okrętach Japońskich Morskich Sił Samoobrony, co – jak
nietrudno się domyślić  – bywa źródłem problemów, gdy uczestniczą one
w imprezach z udziałem marynarki koreańskiej.
Nazwa tej konkretnej grupy widnieje na bokach pojazdów. Znaczy ona
dosłownie „robić wiatr”, nie nawiązuje jednak do wzdęcia, lecz do
kamikaze, mitycznego boskiego wiatru, który podobno dwukrotnie ocalił
Japonię przed inwazją Mongołów w  XIII stuleciu oraz  – naturalnie  – do
pilotów samobójców z  okresu drugiej wojny światowej. Jedno z  haseł
umieszczone na vanach głosi, że konstytucja utwierdza status Japonii jako
kraju okupowanego, należy więc ją „zlikwidować”, drugie natomiast
nawiązuje do sporu o wyspy Tokdo/Takeshima.
Wiele lat temu, kiedy pierwszy raz natknąłem się na podobne konwoje
w Japonii, założyłem, że stanowią one element kampanii mainstreamowych
partii politycznych. Kilkoro przechodniów, których w końcu o to spytałem,
stwierdziło z lekceważeniem, że ci ludzie to „wariaci”. Opinię tę podzielają
jednogłośnie wszyscy Japończycy, z  którymi rozmawiałem później na ten
temat. Organizatorzy konwojów są jednak hałaśliwymi, rzucającymi się
w  oczy i  upartymi wariatami  – bandziorami i  rasistami, którzy wywołują
głębokie zaniepokojenie w  społecznościach imigrantów. (Ktoś, kto jeździł
kiedyś takim vanem, powiedział mi później, że teksty puszczane przez
megafony nie są czytane, lecz odtwarzane z  nagrań, a  pasażerowie
pojazdów zabijają czas, oglądając programy kulinarne w telewizji).
Moje zetknięcie z  ultranacjonalistami to wyjątkowo niefortunny zbieg
okoliczności, ponieważ przyjechałem do Yokohama, drugiego co do
wielkości miasta w  Japonii, położonego na południowy zachód od Tōkyō,
w  poszukiwaniu optymistycznej opowieści o  najliczniejszej, chińskiej
mniejszości etnicznej. W Japonii żyje dziś 730 tysięcy Chińczyków, którzy
mają status rezydentów, choć przypuszcza się, że w  rzeczywistości
przebywa ich tu ponad milion. W  yokohamskim Chinatown, największym
w  Azji, znajduje się około 250 sklepów i  restauracji. Dzielnica ta jest
największą atrakcją turystyczną w  mieście. Dziś obchodzi się tu jakieś
doroczne święto, jest więc wyjątkowo tłoczno.
Przechodzę przez wielką páifāng  – bramę w  stylu chińskim  – zdobioną
złotymi smokami i zielonymi kafelkami, ale już wkrótce się przekonuję, że
yokohamskie Chinatown to w  rzeczywistości japońska wersja Chin.
W pewnej chwili mijam wielką, wykonaną z włókna szklanego Hello Kitty
w  stroju pandy, którą interpretuję jako ujmujący symbol porozumienia
chińsko-japońskiego. W  sklepach z  pamiątkami można kupić pandy na
baterie (misie te, nie wiedzieć czemu, tańczą lambadę), jedzenie zaś to
„międzynarodowa chińszczyzna”, która nie ma zbyt wiele wspólnego
z autentyczną kuchnią regionalną. Wszystko jest tu ładne, schludne i czyste,
tak jak wszędzie w  Japonii, choć niektórzy Japończycy marszczyli nosy,
kiedy wspominałem im, że się tu wybieram, i  ostrzegali mnie, że
Chinatown jest brudniejsze i bardziej śmierdzące od „normalnej” Japonii.
Kolejki do wszystkich restauracji w chińskiej dzielnicy są dziś wyjątkowo
długie, ja jednak wcale się tym nie przejmuję. Mam już inne plany na
chińsko-japoński lunch na przeciwległym krańcu Yokohama.
Zamieram z  pałeczkami zawieszonymi w  połowie drogi między miską
a ustami. Jest to niewątpliwie najwyborniejsze danie z makaronem, jakiego
kiedykolwiek próbowałem, prawdziwe niebo w  gębie. Hola, Michael. Nie
tak szybko. Opanuj się. Pamiętaj o swojej złotej zasadzie ramenu: „O jego
prawdziwej jakości świadczy to, co czujesz po zjedzeniu połowy porcji”.
Powtarzam sobie, że każda miska ramenu na początku smakuje
wyśmienicie, ale w głębi serca już wiem, że potrawa, którą podają w Rishiri
Ramen Miraku, „wysuniętej placówce restauracyjnej” na zagubionej
wysepce u  wschodniego wybrzeża Hokkaidō, to najpyszniejsza zupa
z  makaronem, jaką jadłem w  życiu. Siorb, siorb, chwila przerwy, żeby
napawać się smakiem, siorb. Już mi smutno, że to prawie koniec. Siorb,
przechylam miskę, nabieram ostatnią łyżkę, skrobiąc po dnie. Prostuję się
na krześle z głębokim westchnieniem.
Znajduję się w  yokohamskim Muzeum Raumenu („raumen” to bardzo
rozpowszechniona alternatywna wymowa nazwy „ramen”), które ze swoim
wystrojem w stylu epoki Shōwa, nadającym mu wygląd Tōkyō z roku 1958,
przypomina raczej kulinarny park tematyczny. Umówiłem się na spotkanie
z  dyrektorem ds. PR Nakano Masahiro, ponieważ chcę się dowiedzieć
czegoś więcej na temat chińskiego pochodzenia ramenu oraz stosunku
Japończyków do chińskich korzeni ich ulubionej potrawy. Opowieść
zaczyna się tak samo jak wiele innych historii z  dziejów współczesnej
Japonii.
– Aż do lat pięćdziesiątych XIX wieku Japonia była krajem zamkniętym –
mówi Nakano.  – Chiny natomiast od dawna handlowały z  Europą
i Ameryką, wielu Chińczyków znało więc angielski, francuski i inne języki.
Kiedy Japonia otworzyła się na świat, Chińczycy przyjeżdżali tu
w  charakterze tłumaczy. Towarzyszyli Europejczykom i  Amerykanom
napływającym do wyznaczonych portów, takich jak Yokohama, do których
wpuszczano cudzoziemców.
Do 1899 roku wszyscy przybysze z  Zachodu przenieśli się stąd do
pobliskiego Tōkyō, ale Chińczycy, których społeczność rozrosła się
z czasem do 5 tysięcy osób, zostali. Prowadzili tu działalność gospodarczą,
początkowo ograniczoną do trzech dziedzin: gastronomii (kucharzy
sprowadzano z Kantonu), fryzjerstwa i przemysłu tekstylnego.
–  W  Yokohama traktowano Chińczyków dość podejrzliwie, mimo to
uważano ich za dobrych partnerów w interesach – twierdzi Nakano.
Jedynym miejscem, w  którym obie społeczności biznesowe mogły się
zawsze spotkać i dogadać, był wielki unifikator – stół.
–  Chińczycy nie gustowali w  japońskiej kuchni z  jej surowymi
warzywami i  rybami, zaczęli więc otwierać własne restauracje.
Japończyków zaś intrygowała chińska kuchnia, zwłaszcza że z mięs jadali
właściwie tylko kurczaki, a nie wołowinę i wieprzowinę jak Chińczycy.
Początkowo chińskie restauracje uważane były za miejsca ekskluzywne
i wykwintne; ich status zaczął się obniżać dopiero na początku XX wieku.
Antenatką ramenu była jedna z  pierwszych potraw kuchni chińskiej
przeniesionych na grunt japoński, którą w  latach dziewięćdziesiątych XIX
wieku serwowano w Yokohama pod nazwą Nanking soba.
Tak więc ramen, najbardziej kultowe ze wszystkich dań kuchni
japońskiej, zaczynał jako chińszczyzna, ale z  czasem przekształcił się
w  potrawę o  wybitnie lokalnym charakterze, za sprawą sosu sojowego,
a  później dashi, japońskiego bulionu na bazie suszonych wodorostów
konbu. Chińczycy przygotowują zwykle zupę bazę, która jest później
wykorzystywana do przyrządzania najrozmaitszych dań, baza ramenu
natomiast jest specyficzna dla tego dania.
– Japończycy uważają ramen za danie kuchni japońskiej, wiedzą jednak,
że ma ono chińskie korzenie, podczas gdy wielu Chińczyków sądzi, że jest
ono rdzennie japońskie – dodaje Nakano.
Amerykanie także przyczynili się do gwałtownego wzrostu popularności
ramenu. Po drugiej wojnie światowej zalali oni japoński rynek tanią
pszenicą ze swoich nadwyżek. Napędzała ona ramenowy boom, ponieważ
makaron do tej potrawy produkuje się z  mąki pszennej. Amerykańscy
żołnierze stacjonujący w  okolicach Yokohama chętnie korzystali
z rozrywek oferowanych przez Chinatown; do dziś mieści się tam całkiem
sporo klubów jazzowych i  barów w  amerykańskim stylu. Prawdziwy
rozkwit chińskiej dzielnicy zaczął się jednak dopiero po roku 1972, kiedy to
Japończycy wpadli w  panikę pod wpływem „pingpongowej dyplomacji”
uprawianej przez Nixona w  stosunkach z  Chinami. Zdali sobie sprawę, że
oni także muszą zacząć budować dyplomatyczne mosty między swoim
krajem a  Chinami. Premier Tanaka Kakuei udał się więc czym prędzej do
Nankinu, aby uścisnąć dłoń Máo Zédōnga. Podobnie jak w  Stanach
Zjednoczonych gest ten zapoczątkował modę na wszystko, co chińskie,
dzięki której chińska dzielnica w  Yokohama przekształciła się stopniowo
w – jak ujął to jeden z miejscowych – „miłą dla oka, kreskówkową wersję
Chin, podobną do wizji Ameryki, jaką prezentuje Disneyland”.
Gdy opuszczałem muzeum i wyruszałem na kolejne umówione spotkanie
na drugim krańcu miasta, pomyślałem, że wszystko, co zobaczyłem i czego
się dowiedziałem, to dowód, że różne narody potrafią współpracować
i znajdować płaszczyzny porozumienia. A co się dzieje, gdy linia podziału
przebiega wewnątrz jednej z owych imigranckich społeczności?
3
KOTOBUKI

– Zobaczysz ich, jeśli zajrzysz dyskretnie do środka, tylko lepiej, żeby nie
zauważyli, że się gapisz  – instruuje mnie szeptem profesor Tom Gill, mój
przewodnik po mroczniejszej stronie Yokohama, z którym sterczę teraz na
chodniku.
Sprawdza, czy nikt nas nie obserwuje, a potem zachęca mnie gestem, bym
zajrzał przez zasłonę z  koralików wiszącą w  wejściu do domu tuż przed
nami. Na ulicy przed wejściem stoi lśniący czarny mercedes kabriolet z lat
siedemdziesiątych, zupełnie nie na miejscu w  tej zapyziałej części miasta.
Mijając otwarte drzwi z  udawaną nonszalancją, zapuszczam przez nie
żurawia. Wewnątrz kilku mężczyzn siedzi wokół stolika i gra w karty. Tom
mówi, że to członkowie yakuza. Dom zaś to nielegalna jaskinia hazardu.
Z mojego punktu widzenia jest to niesamowicie ekscytujący zwrot akcji,
ale Tom – spec od antropologii kulturowej w swetrze w romby i okularach
niedbale przesuniętych na czoło  – już nie raz widywał takie rzeczy. Mój
dobiegający sześćdziesiątki przewodnik od dawna mieszka w  Yokohama,
a  w  Japonii spędził już 26 lat. Jest wykładowcą na yokohamskim
Uniwersytecie Meiji Gakuin i  kopalnią wiedzy na temat dzielnicy
Kotobuki, którą właśnie zwiedzamy. Choć sąsiaduje ona z Chinatown, jest
do niej zupełnie niepodobna. Turyści zapuszczają się tu tylko wtedy, kiedy
się zgubią.
W Kotobuki mieszkają nie tylko yakuza, ale także kilka tysięcy
robotników pracujących za dniówkę. Rozmaite wersje tych japońskich
slumsów znajdują się w wielu dużych miastach, lecz yokohamskie są chyba
najsłynniejsze; są też czymś w  rodzaju nieoficjalnej dzielnicy koreańskiej,
ponieważ zarówno właściciele, jak i  lokatorzy większości tutejszych
noclegowni są z pochodzenia Koreańczykami.
Koreańczycy mieszkający na stałe w  Japonii są nazywani Zainichi.
Termin ten znaczy dosłownie „obcokrajowiec przebywający w  Japonii”.
Teoretycznie więc może oznaczać każdego cudzoziemca, w rzeczywistości
jednak używa się go w odniesieniu do potomków koreańskich imigrantów
przybyłych do Japonii przed 1945 rokiem. Owa fala  imigracji była
pokłosiem aneksji Korei, która znajdowała się pod japońską okupacją
w  latach 1910–1945. Wówczas to setki tysięcy Koreańczyków,
zachęcanych przez japońskie władze, przeniosło się do Japonii, aby podjąć
tam pracę w kopalniach, fabrykach amunicji, rolnictwie i innych sektorach,
kiedy jednak militarne ambicje Japonii nabrały rozmachu, wielu innych
sprowadzono do tego kraju siłą lub zwabiono podstępem, aby zastępowali
Japończyków wysyłanych na front. Pod koniec drugiej wojny światowej
w  Japonii mieszkało już około 2,3  miliona Koreańczyków, w  większości
pochodzących z  terenu dzisiejszej Korei Południowej, ponieważ jednak
gospodarka kraju uległa niemal całkowitej destrukcji i trudno było znaleźć
jakiekolwiek zajęcie, większość z  nich wróciła do ojczyzny. Ci, którzy
zostali, a było ich około 600 tysięcy, przeważnie wyemigrowali do Japonii
dobrowolnie we wczesnym okresie japońskich rządów kolonialnych
w Korei i przez kilkadziesiąt lat zdążyli się zadomowić w nowej ojczyźnie.
W latach 1950–1953 Korea pogrążyła się w krwawej wojnie domowej, po
której nastał okres dotkliwej biedy i  klęsk głodu, a  władzę, zarówno
w  północnej, jak i  południowej części podzielonego kraju, objęli brutalni
dyktatorzy. Wszystko to skutecznie zniechęcało japońskich Koreańczyków
do powrotu do ojczyzny przodków.
Dziś w  Japonii żyje około pół miliona Zainichi, choć  – jak się
przekonamy  – na skutek ich burzliwych losów w  okresie powojennym
niełatwo jednoznacznie określić, kim są ani jak sami postrzegają swoją
tożsamość. Zainichi byli bezwzględnie dyskryminowani na powojennym
rynku pracy. Nie mogli podejmować pracy w  sektorze publicznym,
ponieważ aby móc pracować dla rządu, trzeba być obywatelem Japonii.
W  1952 roku, gdy tylko Japończycy odzyskali kontrolę nad własnym
krajem, bezpośrednio po podpisaniu traktatu z  San Francisco, na mocy
którego aliancka okupacja Japonii oficjalnie dobiegła końca, Zainichi
zostali zepchnięci na wiele lat do roli bezpaństwowców o  znacznie
ograniczonych prawach obywatelskich w  zakresie opieki medycznej,
swobody podróżowania i szans na znalezienie zatrudnienia, chociaż wnieśli
niemały wkład zarówno w  japoński wysiłek wojenny, jak i  w  powojenną
odbudowę kraju.
Gdy pozwolono im w  końcu ubiegać się o  japońskie obywatelstwo,
proces ten był długi i  kosztowny, co dla wielu Koreańczyków stanowiło
przeszkodę nie do pokonania. Dopiero w  1965 roku, kiedy przywrócono
stosunki dyplomatyczne z  Koreą Południową, Zainichi zyskali możliwość
składania podań o  koreańskie paszporty, z  której wielu skwapliwie
skorzystało. Później wolno im było występować z wnioskiem o przyznanie
„wyjątkowego statusu stałego pobytu” w  Japonii. Nawet wówczas wiele
japońskich firm nadal nie chciało zatrudniać Koreańczyków, którzy w  tej
sytuacji podejmowali pracę dla zachodnich okupantów, przede wszystkim
Amerykanów. Mnóstwo Zainichi zatrudniło się w  dokach w  Yokohama
przy wyładunku ogromnej liczby statków z  pomocą żywnościową, które
przypływały do Japonii w pierwszych latach po zakończeniu wojny, a także
później, w okresie wojen koreańskiej i wietnamskiej, który był dla Japonii
czasem gospodarczej prosperity.
Odmienność Kotobuki rzuca się w  oczy, kiedy tylko profesor Gill i  ja
mijamy pierwszą z  jej czterech przecznic: obok jezdni piętrzą się stosy
śmieci, a  dokoła wznoszą się obskurne budynki o  poplamionych,
betonowych murach i  brudnych, zardzewiałych oknach. Chinatown było
kolorowe, pełne życia, oferowało mnóstwo rozrywek. Kotobuki jest
monochromatyczne i przygnębiające. Na rogu jednej z ulic kilkudziesięciu
dość niechlujnie wyglądających mężczyzn rozsiadło się na krawężniku
z puszkami piwa u stóp. To robotnicy dniówkowi.
–  Koreańska społeczność w  Yokohama nigdy nie miała takiej maszynki
do robienia pieniędzy, jaką jest Chinatown – mówi Tom, kiedy zbliżamy się
do obskurnego baru kawowego.
Dwaj mężczyźni w  roboczych kombinezonach, którzy sączą przy barze
piwo beczkowe, przez chwilę przypatrują się nam podejrzliwie, a  potem
powracają do oglądania jakiegoś konkursu młodych talentów w telewizorze
ustawionym na lodówce.
–  Wszystko, co mają, to te slumsy. Większość Japończyków nie ma
pojęcia, że to koreańska dzielnica, a nawet gdyby wiedzieli, wykorzystaliby
ją jako jeszcze jeden przykład na to, jak „niechlujni” i  „śmierdzący” są
Koreańczycy – dodaje Tom.
Uprzedzenia te nie znikają, chociaż ludzie wywodzący się ze społeczności
Zainichi osiągnęli sukces i  wysoką pozycję w  wielu sferach japońskiego
społeczeństwa. Najbogatszy człowiek w Japonii Son Masayoshi, założyciel
telekomunikacyjnego giganta SoftBank, jest potomkiem Koreańczyków,
którzy przybyli do Japonii przed drugą wojną światową; powrócił nawet do
swego koreańskiego nazwiska rodowego. Mimo to wielu Japończyków
nadal postrzega Zainichi  – i  to nie tylko robotników dniówkowych, ale
w  ogóle wszystkich Koreańczyków  – jako przedstawicieli klasy niższej,
którzy jedzą potrawy o  ostrym smaku i  zapachu, hołdują odmiennym
tradycjom niż japońskie oraz pracują jako robotnicy niewykwalifikowani
albo wręcz zajmują się działalnością przestępczą. W  powszechnym
mniemaniu wszyscy Koreańczycy prowadzą salony gry w  pachinko5,
restauracje yakiniku (oferujące mięso z  rusztu, na wzór dań kuchni
koreańskiej) albo trudnią się nielegalnym hazardem – na tych stereotypach
opierają się autorzy haseł rozpowszechnianych za pośrednictwem czarnych
vanów.
Obecnie liczba Zainichi – potomków migrantów w czwartym albo piątym
pokoleniu  – systematycznie się zmniejsza. Co roku około 10  tysięcy
przyjmuje japońskie obywatelstwo, a wraz z nim nierzadko także japońskie
nazwiska. Sprzyja temu pewna japońska osobliwość  – można tu bowiem
mieć jedno nazwisko codziennego użytku oraz drugie, oficjalne nazwisko,
którego używa się wyłącznie do celów reprezentacyjnych. Zainichi mają
wiele możliwości, najczęściej jednak w sytuacjach nieformalnych posługują
się swoimi koreańskimi nazwiskami, nazwiska japońskie natomiast
zachowują do oficjalnego użytku, jako swego rodzaju urzędowe aliasy.
– Większość ludzi przyzna, że koreańskie nazwisko w CV to duży minus,
kiedy szuka się pracy – mówi Tom.
W przeszłości Zainichi miewali spore problemy z  wynajęciem
nieruchomości i mimo świetnej opinii, jaką koreańscy mężczyźni cieszą się
wśród Japonek za sprawą popularności koreańskich telenowel w japońskiej
telewizji, koreańskie pochodzenie wciąż jeszcze utrudnia randkowanie
i zawieranie związków małżeńskich.
Ponieważ w  Japonii wypytywanie rozmówcy o  koreańskie pochodzenie
jest tabu, czasami Japończycy muszą się uciekać do innych metod, by
uzyskać tę informację. Opowiadam Tomowi o  pewnym znajomym
Japończyku, który powiedział mi, że rodzice jego narzeczonej, którzy
podejrzewali, że może on mieć koreańskie korzenie, chcąc to sprawdzić,
skorzystali z  usług prywatnego detektywa. Tom twierdzi, że obecnie takie
praktyki są nielegalne, dodaje jednak, że dla wielu tradycjonalistycznych
rodzin kwestia pochodzenia jest nadal bardzo istotna. Mimo to zawiera się
dziś wiele małżeństw, w  których jedno z  małżonków jest pochodzenia
koreańskiego, a drugie rdzennie japońskiego. Wedle niektórych szacunków
w  takich rodzinach urodziło się już ponad milion mieszanych rasowo
dzieci.
Socjolog Fukuoka Yasunori wyodrębnił pięć kategorii Koreańczyków
mieszkających w  Japonii. Do pierwszej należą ci, którzy identyfikują się
z  Koreą Południową. Są nazywani Mindan i  miewają nawet podwójne,
japońsko-koreańskie obywatelstwo  – oficjalnie nielegalne, lecz rzadko
traktowane jak przestępstwo i ścigane sądownie. Najbardziej zdumiewająca
z  punktu widzenia cudzoziemca jest druga kategoria  – twardogłowi
sympatycy Korei Północnej, którzy żywią nadzieję, że pewnego dnia
powrócą do zjednoczonej na nowo Korei pod rządami dynastii Kimów
z  Phyŏngyang. Nazywa się ich Chongryŏn albo Chongreon (Czongrion).
Z  oczywistych powodów w  ostatnich latach ich szeregi stopniały, ale był
taki czas, w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, kiedy ich postawa
nie była tak absurdalna jak obecnie, ponieważ Korea Północna mogła się
jeszcze wydawać interesująca pod względem ekonomicznym
i ideologicznym.
Na przeciwległym krańcu tego spektrum znajdują się Koreańczycy, którzy
nienawidzą swego pochodzenia i  zmienili nazwiska, by wtopić się
całkowicie w  japońskie społeczeństwo: często nie mówią po koreańsku,
naturalizowali się i  mają japońskie paszporty. W  wielu przypadkach
przyjaciele i współpracownicy tych osób nie mają pojęcia o ich koreańskich
korzeniach. Wśród japońskich Koreańczyków są też tacy, którzy odczuwają
dumę ze swojej koreańskiej spuścizny  – szczególnie odkąd za sprawą fali
kulturowej Hallyu bycie Koreańczykiem stało się „cool”  – nie są jednak
szczególnie przywiązani do swojej koreańskości, nie utożsamiają się ani
z  Koreą Północną, ani z  Południową, z  całą pewnością nie mają zamiaru
przeprowadzać się do Korei i  często nie mówią nawet po koreańsku.
Ostatnią grupę stanowią ludzie, którzy mają te kwestie w nosie, chcą tylko,
żeby pozwolono im żyć w  spokoju i  nie zmuszano do utożsamiania się
z czymkolwiek.
Szacuje się, że w  Japonii mieszka 35  tysięcy Koreańczyków, którzy nie
ubiegają się ani o południowokoreański, ani o japoński paszport, ponieważ
sympatyzują z  reżimem Wielkiego Przywódcy Kima; jest też bardzo
prawdopodobne, że część spośród tych, którzy z oporami wystąpili o jeden
lub drugi paszport, także wciąż utożsamia się z  Północą. Wyczekują oni
dnia, w którym tamtejsza totalitarna dyktatura w końcu zatriumfuje i czysta
rasa „prawdziwej” Korei na nowo zjednoczy obydwa kraje półwyspu.
Co jeszcze bardziej osobliwe, sympatycy Korei Północnej prowadzą
większość z  ponad sześćdziesięciu koreańskich szkół, które działają na
terenie Japonii. Szkół o północnokoreańskiej afiliacji było znacznie więcej,
ale w ciągu minionych dwudziestu lat wiele z nich połączyło się lub zostało
zamkniętych. Niektóre szkoły prowadzone przez Chongryŏn są
subsydiowane bezpośrednio przez Phyŏngyang, a  część z  nich otrzymuje
nawet finansowanie z  japońskiego budżetu za pośrednictwem lokalnych
prefektur. Dzieje się tak, ponieważ do lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku
wielu japońskich polityków, szczególnie z  ugrupowań komunistycznych
i  socjalistycznych, bardzo dbało o  utrzymywanie dobrych stosunków
z  przywódcami społeczności Chongryŏn. Przedstawiciele grupy Mindan  –
sympatyzującej z Koreą Południową – często posyłają swoje dzieci do tych
szkół, ponieważ chcą, aby nauczyły się one języka i  poznały koreańską
kulturę. Rodzice stają przed wyborem: mogą zapisać dzieci do szkół
północnokoreańskich albo całkowicie utracić więź ze swoim dziedzictwem
kulturowym i  etnicznym. Gdy uświadomimy sobie, że niszczenie
miejscowej kultury i  języka stanowiło element japońskiej polityki
okupacyjnej w Korei, bez trudu zrozumiemy, jakimi pobudkami kierują się
owi rodzice.
– Wyobraź sobie, że przez dziesięciolecia przyglądasz się, jak Japończycy
usiłują zniszczyć twoją kulturę i  tożsamość narodową  – zmuszają ludność
do posługiwania się językiem japońskim, przybierania japońskich imion
i nazwisk, stawiają wszędzie shintōistyczne świątynie – mówi Tom.
Szczególnie pod koniec okupacji Japończycy robili wszystko, co w  ich
mocy, by zrobić z  Koreańczyków obywateli Japonii. Określali ich nawet
mianem „zewnętrznych Japończyków”.
Mieszkańcy Korei Południowej, jak się zdaje, mają ambiwalentny
stosunek do niedoli swoich ziomków Zainichi. W  przeprowadzonym
w  2018 roku badaniu opinii publicznej tylko 7,8  procent ankietowanych
wymieniło „dyskryminację Koreańczyków z  Południa mieszkających
w  Japonii” jako powód swoich „negatywnych odczuć” w  stosunku do
Japończyków. Za znacznie bardziej palącą kwestię uznano na przykład
suwerenność wysp Tokdo/Takeshima. Tymczasem, zdaniem japońskich
ugrupowań prawicowych, specjalny status Zainichi, uprawniający ich do
stałego pobytu, zapewnia im nienależne przywileje. To niesprawiedliwe  –
twierdzą  – że kiedy rezydent pochodzenia koreańskiego popełnia
przestępstwo, w  doniesieniach prasowych nie pojawia się jego prawdziwe
nazwisko, lecz któryś z japońskich aliasów. Irytuje ich również, że Zainichi
mają prawo przechodzić przez te same bramki kontroli imigracyjnej, co
Japończycy.
Japońscy ultranacjonaliści wykorzystują specjalny status rezydentów
przyznany Zainichi w  charakterze poręcznego kija, którym mogą ich do
woli okładać. Ale tym, co naprawdę ich wkurza, jest nieustająca krytyka
kolonialnej przeszłości Japonii, którą uprawiają południowi Koreańczycy –
słychać ją w  wystąpieniach polityków, hasłach uczestników wieców
protestacyjnych, w  telewizji, w  filmach  – a  nade wszystko elementy
antyjapońskiej propagandy nadal obecne w  tamtejszych programach
nauczania, no i, oczywiście, spór o wyspy Tokdo/Takeshima.
Ostatnio jednym z  najbardziej aktywnych ugrupowań prawicowych
o wyraźnie antykoreańskim nastawieniu jest Zaitokukai. (Jego pełna nazwa
w  swobodnym tłumaczeniu brzmi „Stowarzyszenie Obywateli przeciwko
Przywilejom Zasiedziałych Japońskich Koreańczyków”). Rozpoczęło
działalność około roku 2010, początkowo w internecie, później zaś przeszło
do organizowania protestów ulicznych w  Ōsaka i  Tōkyō, zazwyczaj
w  dzielnicach zamieszkiwanych przez dużą liczbę Koreańczyków. Oto
hasła, które wykrzykują przed koreańskimi szkołami i  osiedlami
mieszkaniowymi (zaczerpnięte z relacji w „Japan Times”):
Wykopać Koreańczyków z Japonii.
Wrzucić koreańskich przestępców do Zatoki Tokijskiej.
Wyjdźcie, Koreańczycy, którzy tego słuchacie. Wyjdźcie, żebyśmy mogli was zatłuc na
śmierć. Nie oszukacie Japończyków, karaluchy.
Pokażcie się, jeżeli czujecie się dumnymi Koreańczykami z Północy. Wyjdźcie, żeby dać
się zakatować za waszego Kim Jŏng-Ila. Wyłaźcie, żebyśmy was mogli pozabijać.
Po wielu podobnych zajściach w  2014 roku amerykański Departament
Stanu w swoim raporcie na temat sytuacji w Japonii zarzucił temu krajowi
„głęboko zakorzenioną dyskryminację” społeczności imigranckich. Na
skutek nacisków ze strony Komisji Praw Człowieka ONZ w  Japonii
uchwalono w końcu ustawę zakazującą stosowania gróźb użycia przemocy
fizycznej, która jednak nie zakazuje mowy nienawiści (także w  sieci) ani
nie przewiduje kar dla winnych.
W Tōkyō społeczność koreańska tradycyjnie skupia się przede wszystkim
w  Shin-Ōkubo, niewielkiej dzielnicy przycupniętej w  cieniu Okręgu
Shinjuku. Jadę tam następnego dnia i spędzam miło popołudnie, spacerując
po ulicach wokół dworca, na których znajduje się mnóstwo koreańskich
restauracji. Przyjechałem tu na spotkanie z  dziennikarzem Yasuda Kōichi.
Chcę zdobyć nieco informacji na temat hałaśliwych pasażerów czarnych
minivanów, którzy wydają się tak bardzo nie na miejscu w  przykładającej
wielką wagę do przestrzegania form i  nader powściągliwej współczesnej
Japonii. Yasuda był obecny przy narodzinach ich ruchu.
„Tu, w Japonii, rasiści są obecni od zawsze, ale jeśli się ich nie szukało,
trudno było ich zauważyć”  – mówi Yasuda, mężczyzna tuż po
pięćdziesiątce, z  charakterystycznymi dla reporterów oznakami lekkiego
przemęczenia na twarzy. „Ale to była całkiem nowa grupa. Widywało się
zupełnie zwyczajne matki z  dziećmi, niewyróżniających się niczym
urzędników, emerytów, którzy twierdzili, że było nam lepiej bez
cudzoziemców. Mieli to dojmujące poczucie straty, wrażenie, że wiele
rzeczy zostało im odebranych przez cudzoziemców i obce kraje”.
Mniej więcej w grudniu 2006 roku niezadowolenie manifestowane dotąd
w internecie przeniosło się na japońskie ulice. Niezadowolonym przewodził
człowiek, który przedstawiał się jako Sakurai Makoto  – jego prawdziwe
imię i nazwisko to Takada Makoto – z Fukuoka. Yasuda powęszył trochę,
żeby czegoś się o nim dowiedzieć.
–  Rozmawiałem z  ludźmi, którzy chodzili z  nim do liceum, ale
powiedzieli mi tylko, że był bardzo cichy i  niczym się nie wyróżniał.
Większość nawet go nie pamiętała. Nikt nie umiał powiedzieć, co się z nim
działo po ukończeniu szkoły poza tym, że imał się dorywczych prac, a  to
oznacza, że przypuszczalnie nie miał wielu przyjaciół – powiedział.
Takada przeprowadził się do Tōkyō, podjął tam pracę jako ochroniarz
i  zdołał jakimś cudem zyskać sympatię rzeszy internautów, którzy śledzili
jego rasistowskie tyrady i wpisy na blogu.
–  Zaczął atakować Koreańczyków, nawiązując do kwestii terytorialnych
i  historycznych. Stał się internetowym bohaterem, charyzmatycznym
patriotą – dodał Yasuda.
Tymczasem skala migracji do Japonii jest minimalna. W  2017 roku kraj
rozpatrzył pozytywnie 20 z  ponad 20  tysięcy wniosków o  azyl. Rocznie
przyznaje się obywatelstwo nie więcej niż 10 tysiącom osób. Cudzoziemcy
mieszkający w  Japonii stanowią obecnie 1,75  procent ogółu obywateli,
podczas gdy na przykład w  Wielkiej Brytanii około 14  procent. Warto
jednak zauważyć, że w  ciągu ostatnich pięciu lat liczba zagranicznych
pracowników wysoko i  średnio wykwalifikowanych, którzy otrzymali
zezwolenie na pobyt w  Japonii, podwoiła się, osiągając w  2018 roku
1,28  miliona. Wśród nich największy odsetek  – 29  procent  – stanowią
Chińczycy, a  zaledwie 4,4  procent przybysze z  Korei Południowej.
Paradoksalnie napływ imigrantów jest nadzorowany przez obecnego
premiera Abe Shinzō, blisko powiązanego z  prawicowymi nacjonalistami.
Co więcej, premier planuje sprowadzenie do 2025 roku na krótki pobyt
jeszcze pół miliona pracowników niewykwalifikowanych w  celu
uzupełnienia niedoborów rąk do pracy w  rolnictwie, budownictwie oraz
opiece nad osobami starszymi.
Coraz więcej zwolenników Takady wylegało na ulice, początkowo
w  największej koreańskiej dzielnicy w  Japonii, Tsuruhashi w  Ōsaka,
a później także tutaj, w Tōkyō, w dzielnicy Shin-Ōkubo. Yasuda niemal od
samego początku zwracał uwagę na aktywność tego ruchu, ale japońskie
media głównego nurtu nie chciały drukować jego artykułów.
– Redaktorzy naczelni twierdzili, że jest to marginalne zjawisko; uważali,
że nie muszą o  nim pisać. Ich postawę można streścić w  zdaniu:
„Ignorujmy ich, bo i  tak się rozproszą”  – mówi Yasuda.  – Chodziło także
o to, by nie zapewniać temu nowemu ruchowi darmowej reklamy.
Yasuda czuł jednak, że stanowi on jak najbardziej realne zagrożenie,
właśnie ze względu na swoje szerokie zaplecze społeczne:
– Gdyby to była jakaś grupka skinheadów, można byłoby ją zlekceważyć.
Wizyta premiera Korei Południowej na spornych wyspach
Tokdo/Takeshima w 2012 roku zadziałała jak katalizator, przyczyniając się
do znacznego zwiększenia liczby uczestników antykoreańskich marszów.
Gdy na demonstracjach przed koreańskimi szkołami zaczęło się pojawiać
nawet do tysiąca osób, rząd oraz media głównego nurtu nie mogły ich
dłużej ignorować. Zanim władze Tōkyō zakazały w  końcu organizowania
marszów, mieszkańcy miasta zmobilizowali się i zaczęli organizować kontr-
manifestacje.
–  Gdy Zaitokukai zgromadzili siedmiuset demonstrantów, tysiąc
tokijczyków przychodziło, by wyrazić swój sprzeciw i, podobnie jak
Zaitokukai, byli to ludzie reprezentujący najrozmaitsze grupy społeczne
i wiekowe: zwykli ludzie, nie związkowcy czy komuniści, lecz pracownicy
budżetówki, muzycy, urzędnicy – mówi Yasuda.
Czemu prawica obrała za cel swoich protestów właśnie Koreę
Południową? Korea Północna i  Chiny stanowią przecież o  wiele
poważniejsze zagrożenie militarne, ekonomiczne i  dyplomatyczne dla
Japonii.
–  Zapytałem o  to członka Zaitokukai. Odpowiedział, że mają więcej
informacji na temat Korei Południowej. Chiny i Korea Północna są bardziej
oddalone nie tylko w sensie fizycznym, ale także pod względem dostępu do
informacji. Wszystko, o  czym donoszą media południowokoreańskie,
pojawia się także w  mediach japońskich. Japońscy rasiści słyszą
o  koreańskim systemie edukacji [w programach szkolnych nie brakuje
akcentów zjadliwie antyjapońskich], wiedzą całkiem dobrze, co przeciętny
Koreańczyk z  Południa myśli o  Japonii. Obywatele Korei Południowej są
dla nich łatwym celem.
Wszystko to było bardzo przygnębiające, ale Yasuda-san miał także kilka
dobrych wiadomości:
– Liczba demonstracji wyraźnie zmalała. Ich aktywność spada do zera.
Hura!
Nie tak szybko.
– Dzieje się tak nie dlatego, że mamy teraz w Japonii mniej rasizmu czy
dyskryminacji. Rzecz w  tym, że japońskie społeczeństwo jako całość
przyswoiło ich ideologię. Kiedyś tylko oni nawoływali: „Koreańczycy do
domu!”, a  teraz słyszę to samo z  ust wielu ludzi. Spójrzmy chociażby na
japoński rząd. To nic innego, jak rozwodniona wersja Zaitokukai. Pan Abe
nie wygłasza wprawdzie ordynarnych uwag  – jest na to zbyt
wyrafinowany – ale jego rząd uważa, że przedwojenny japoński militaryzm
był jak najbardziej słuszny. Podobne twierdzenia wygłasza bardzo wielu
przedstawicieli władz lokalnych – dodał Yasuda.
Kolejne znane ugrupowanie prawicowe to utworzona w  1997 roku
Nippon Kaigi  – „Konferencja Japońska”. Jej członkowie posługują się
zdecydowanie bardziej wyrafinowaną retoryką niż agitatorzy z  czarnych
vanów: pewien ekspert scharakteryzował ich w  rozmowie ze mną jako
„arystokratyczną elitę złożoną ze zniewieściałych reakcjonistów”. Boją się
oni Chin, pragną wskrzesić wizję Japonii z  nadrzędną rolą cesarza, rodem
z  okresu Restauracji Meiji, wnieść do konstytucji poprawki, które
umożliwią militaryzację kraju, i  wymazać z  japońskich podręczników
historii wszelkie wzmianki o  ciemnych stronach kolonialnej przeszłości.
W  pełni aprobują wizyty premiera w  świątyni Yasukuni, gdzie oddaje on
hołd ofiarom wojny, w  tym także zbrodniarzom wojennym. Wśród
członków tego ugrupowania są potomkowie polityków i  wojskowych,
którzy w  latach trzydziestych ubiegłego stulecia opowiadali się za
kontynuowaniem działań wojennych, na czele z  samym premierem Abe
(jego dziadek w  czasie wojny piastował eksponowane stanowisko
w  rządzie), a  także wielu członków Zgromadzenia Narodowego  –
japońskiego parlamentu.
Zdaniem Yasuda rasizm dzisiejszej prawicy wywodzi się wprost
z imperialnej przeszłości kraju:
–  Japończycy zawsze uważali mieszkańców Półwyspu Koreańskiego za
wrogów. Dziewięćdziesiąt lat temu, po wielkim trzęsieniu ziemi w regionie
Kantō z  epicentrum tutaj, w  Tōkyō, miejscowi wymordowali wielu
Koreańczyków6. Zawsze nimi gardziliśmy, uważając ich za skłonnych do
przemocy barbarzyńców. Pamiętam, jak moi dziadkowie ostrzegali, że
powinniśmy zawsze uważać na Koreańczyków. Ich historia to dzieje
dyskryminacji.
Media społecznościowe zmieniły, naturalnie, klimat społeczny,
jednocześnie izolując i  łącząc ludzi o  ekstremistycznych poglądach.
„Ludzie ci przekonują się, że to, co myślą, funkcjonuje w sieci jako prawda.
Dla nich wrogiem są media. Uwagę ludzi przyciąga ten, kto krzyczy
najgłośniej i najdłużej”.
Mimo to Yasuda żywi jeszcze resztki nadziei:
–  Nie podoba mi się obecny stan rzeczy w  Japonii, ale wierzę
w społeczeństwo. Wierzę, że naród ma w sobie siłę konieczną do przemiany
tego dziadowskiego społeczeństwa, bo przecież to właśnie zwykli ludzie
powstrzymali demonstracje w  Shin-Ōkubo. Dziś nie można już bezkarnie
organizować tam takich demonstracji. Zostają od razu wyszydzone.
Dochodzi do natychmiastowego kontrataku. Demokracja jest krucha
i nietrwała, ja jednak wciąż mam nadzieję – wątłą, ale jej nie tracę.

5 Pachinko to gra podobna do pinballa (bilardu elektrycznego), która cieszy się


w Japonii niesamowitą popularnością  – jest tam ponad 12  tysięcy salonów z  automatami
do tej gry. Hazard jest nielegalny, ale wygraną w postaci kulek można zwykle wymienić na
nagrody w pobliskim sklepie, który z reguły należy do właściciela salonu pachinko.
6 Bezpośrednio po tym potężnym trzęsieniu ziemi  – jednej z  największych klęsk
żywiołowych XX wieku – które zniszczyło Tōkyō we wrześniu 1923 roku, samozwańczy
stróże prawa dopadli i  zabili 6  tysięcy Zainichi. Rozpuszczano wówczas plotki, że
koreańska społeczność stanowi zagrożenie – zatruwa studnie, podkłada bomby itp. Co roku
w  parku Yokoamichi we wschodniej części Tōkyō odbywa się uroczysta ceremonia
upamiętniająca ofiary tamtej zbrodni, choć w  ostatnich latach niektórzy prominentni
japońscy politycy zajmują dosyć dwuznaczne stanowisko wobec tej masakry.
Ksenofobiczna histeria nadal od czasu do czasu odżywa w Japonii po trzęsieniach ziemi,
choć obecnie szerzy się przede wszystkim w internecie.
4
EBISU

Można by przypuszczać, że dziesięciolecia zjadliwych ataków ze strony


japońskiej prawicy przyczyniły się do powstania silnych więzów
solidarności łączących obie główne grupy Zainichi, Mindan i  Chongryŏn.
Nic podobnego.
W latach osiemdziesiątych na przykład podjęto próbę przekształcenia
Kotobuki w  Koreatown na podobieństwo yokohamskiej Chinatown, ale
obie grupy nie mogły dojść do porozumienia w  kwestii planu, chociaż
pomysł był skazany na sukces ze względu na prestiżową lokalizację
w  sąsiedztwie chińskiej dzielnicy i  stadionu baseballowego. Projekt
zakładał wyburzenie wszystkich noclegowni, sprzedanie połowy działek
deweloperom pod budowę biurowców i  hoteli, a  na pozostałym terenie
otwarcie koreańskich restauracji grillowych, barów oraz centrum
bukmacherskiego przyjmującego zakłady na wyścigi konne i wyścigi łodzi
motorowych poza torami wyścigów. Antropolog Tom Gill powiedział mi,
że dzięki swemu położeniu yokohamskie Koreatown z  pewnością
obłowiłoby się na boomie na koreańską kulturę, który ogarnął Japonię na
przełomie XX i  XXI wieku, „ale sęk w  tym, że obie grupy szczerze się
nienawidzą”. Spory i  dyskusje ciągnęły się latami, aż wreszcie kryzys
ekonomiczny sprawił, że stały się bezprzedmiotowe.
Wzajemna nienawiść między Chongryŏn a  Mindan trwa po dziś dzień.
Kilka lat temu pewna szkoła prowadzona przez Chongryŏn wygrała
w  sądzie z  jedną z  grup ultranacjonalistycznych, która nawoływała do
nienawiści rasowej podczas pikiet organizowanych przed bramą szkoły,
terroryzowała dzieci i  nauczycieli. Czy jednak lokalna gazeta wydawana
przez Mindan poinformowała o  niewątpliwym sukcesie, jakim było
zwycięstwo nad grupą podżegającą do nienawiści, odniesione przed
japońskim sądem? Nie wspomniała o tym ani słowem. A gdy społeczność
Mindan przeprowadziła skuteczną kampanię na rzecz zniesienia systemu
identyfikacji na podstawie odcisków palców  – który uważała za
dyskryminujący  – to członkowie Chongryŏn ostentacyjnie się od niej
odcięli, ponieważ uważali się za tymczasowych rezydentów na terytorium
Japonii, którzy utknęli w tym kraju w oczekiwaniu na szczęśliwy dzień, gdy
dane im będzie powrócić do robotniczego raju – Korei Północnej.
Niektórzy członkowie Chongryŏn nie mogli się go doczekać. Zmęczeni
uprzedzeniami, nieustannymi szykanami i  ograniczeniami, jakie nakładało
na nich państwo japońskie, nie bacząc na nic, wyjechali do Korei
Północnej. W  1959 roku Kim Il-sŏng (Kim Ir Sen) wygłosił słynne
przemówienie, w którym zachęcał Zainichi do „powrotu do socjalistycznej
ojczyzny”. Od tamtej pory aż do początku lat osiemdziesiątych przywódcy
społeczności Chongryŏn w  Japonii (główna siedziba Chongryŏn w  Tōkyō
była de facto północnokoreańską ambasadą, jako że obydwa państwa nie
utrzymywały ze sobą oficjalnych stosunków dyplomatycznych) zdołali
nakłonić niemal 100  tysięcy Zainichi do wyjazdu do Korei Północnej.
Przeprowadzili tę akcję we współpracy z japońskim Czerwonym Krzyżem,
ekspediując większość emigrantów z  portu Niigata na północnym
wschodzie kraju.
Niektórzy spośród Zainichi zorientowali się dość szybko, że
przeprowadzka do Korei Północnej była błędem, i  zbiegli do Chin; inni
„zniknęli” albo trafili do więzienia pod zarzutem szpiegostwa na rzecz
Japonii lub Korei Południowej. Losy kilkorga migrantów są dziś dobrze
znane dzięki Yang Yŏng-hŭi, mieszkającej w  Tōkyō reżyserce filmowej
pochodzenia koreańskiego.
Ojciec Yang urodził się w  1927 roku na wyspie Cheju (Czedżu),
położonej na południowy zachód od wybrzeża Korei. W  wieku piętnastu
lat, za przykładem swoich braci, wyjechał do Ōsaka, aby szukać tam pracy,
podobnie jak wielu Koreańczyków w  tamtych czasach. Ideologia
komunistyczna cieszyła się wówczas wielką popularnością wśród
Koreańczyków mieszkających w  Japonii. Nic w  tym dziwnego, ponieważ
kładła ona nacisk na równość, której brak tak dotkliwie odczuwali. Także
ojciec Yang zaprzyjaźnił się z  ludźmi o  komunistycznych afiliacjach. Po
wojnie domowej w  Korei jego grupa zaczęła sympatyzować
z  komunistyczną Koreą Północną. Dziś może się to wydawać dziwne,
zwłaszcza że ojciec Yang, podobnie jak większość Zainichi, pochodził
z Południa, lecz nowo powstała Republika Korei – bo tak brzmi prawidłowa
nazwa Korei Południowej  – była biedniejsza od Korei Północnej, gdzie
znajdowała się większość japońskich fabryk oraz infrastruktury,
zbudowanych w  epoce kolonialnej, a  ponadto niebawem znalazła się pod
rządami prawicowej dyktatury militarnej. Dyktatura nie dbała o  los
Zainichi, którzy  – z  jej punktu widzenia  – po kilkudziesięciu latach
spędzonych w  Japonii stali się kolaborantami niezasługującymi na miano
prawdziwych Koreańczyków. Pak Chŏng-hŭi (w mediach: Park Chung-hee,
także jako Pak Czung-hyi lub Pak Dzung-hyi) dyktator wojskowy, który
rządził Koreą Południową od roku 1963 aż do 1979, kiedy to został
zastrzelony, poradził nawet Zainichi, by przyjęli japońskie obywatelstwo.
Reżim Korei Północnej stworzyli natomiast ludzie, którzy walczyli
z  japońskimi kolonialistami, teraz zaś obiecywali życie w  społeczeństwie
opartym na zasadach równości i sprawiedliwości oraz wolnym od wpływów
zewnętrznych. Przywódca Północy, Kim Il-sŏng, wygłosił kilka
przemówień skierowanych bezpośrednio do Zainichi, w których obiecywał
im lepsze życie, pracę, darmową edukację, opiekę zdrowotną i mieszkania,
jeśli zdecydują się na powrót „do domu”. Przez wiele lat Korea Północna
wyprzedzała swoją południową sąsiadkę pod względem tempa rozwoju
gospodarczego. W owym czasie pozycja, jaką na geopolitycznej mapie Azji
Wschodniej zajmowała Korea Południowa, miała się tak do pozycji Korei
Północnej, jak Betamax do VHS.
–  Chociaż większość Zainichi pochodziła z  Południa, w  tamtym okresie
ponad 70 procent z nich stało po stronie Chongryŏn – powiedziała mi Yang,
kiedy spotkałem się z  nią w  kawiarni w  dzielnicy Ebisu, w  zachodniej
części Tōkyō, pół godziny jazdy pociągiem od Yokohama.
Poznałem niezwykłą historię rodziny Yang z jej filmów. Pierwszy z nich,
dokument Dear Pyongyang, zdobył Nagrodę Specjalną Jury na Festiwalu
Filmowym Sundance w  2006 roku. Tematem filmu, kręconego przez
dziesięć lat, były konsekwencje decyzji jej nieżyjącego już wówczas ojca,
który w  latach siedemdziesiątych postanowił wysłać jej trzech braci
z  Japonii, gdzie się urodzili, do szkół w  Korei Północnej. Bracia nigdy
stamtąd nie wrócili, a z biegiem lat zarówno ich standard życia, jak i stan
zdrowia systematycznie się pogarszały. Yang odwiedziła ich kilka razy,
a  materiał nakręcony przez nią podczas tych wizyt  – ukazujący
rzeczywistość, do jakiej żaden cudzoziemiec nie ma dostępu w  tym ściśle
kontrolowanym kraju  – został wykorzystany w  jej drugim filmie
dokumentalnym zatytułowanym Sona, The Other Myself, którego bohaterką
jest jej bratanica. Filmowała Sonę, zanim ta poszła do szkoły i  później,
dokumentując jej przemianę z  niewinnej małej dziewczynki w  dziecko,
które by przetrwać, powtarza jak papuga slogany propagandowe reżimu
Kima.
Nasuwało się oczywiste pytanie: dlaczego, do  licha, rodzice Yang
postanowili wysłać jej braci do Korei Północnej? Decyzja ta, analizowana
w tokijskiej kawiarni przy kawie z dripa i magdalenkach z zieloną herbatą
matcha, wydawała się zupełnie niepojęta.
–  Był to doskonale zorganizowany projekt powrotów, realizowany we
współpracy z  japońskim Czerwonym Krzyżem  – tłumaczy mi Yang.  – Do
udziału w  nim zachęcały rządy i  media obu krajów. Dasz wiarę, że nawet
najbardziej prawicowe japońskie gazety i  czasopisma opisywały Koreę
Północną jako istny raj? A  rząd Japonii naprawdę chciał się pozbyć tylu
Zainichi, ilu tylko się da. Byli oni przecież dla Japończyków
dyplomatycznym i społecznym utrapieniem.
–  I  nie zapominajmy, że Koreańczycy mieszkający w  Japonii byli
naprawdę kiepsko wykształceni. Nawet mój ojciec, który działał na
wysokim szczeblu w  strukturach stowarzyszenia północnokoreańskiego,
ukończył zaledwie gimnazjum. Zawsze wypowiadał się o Kim Il-sŏng jako
o  wybitnym przywódcy, mówił o  Marksie, Leninie i  innych myślicielach,
ale nie przeczytał ani jednej ich książki; czytywał tylko prokoreańskie
materiały propagandowe rozpowszechniane przez Chongryŏn.
W latach siedemdziesiątych ojciec Yang awansował na szefa filii
w Ōsaka, zrzeszającej największą po Tōkyō grupę Chongryŏn w Japonii.
Yang wyjaśnia, że aby właściwie zrozumieć, co spotkało dzieci Zainichi,
którym wręczono bilety w  jedną stronę do Korei Północnej, trzeba
przestawić się mentalnie z  europejskiego sposobu myślenia na
konfucjański, w  którym hierarchia rodzinna i  autorytet ojca są
niepodważalne. Wola rodziny jest ważniejsza nawet od zdrowego rozsądku.
Ojciec Yang, mężczyzna charyzmatyczny, a przy tym obcesowy i szorstki,
powiedział swoim synom, że w  Korei Północnej zdobędą lepsze
wykształcenie  – prawdziwe, koreańskie wykształcenie  – za darmo.
Zapewnił ich, że w  Korei Północnej, z  dala od Japonii, gdzie na skutek
uprzedzeń Zainichi znoszą mnóstwo upokorzeń, możliwości znalezienia
pracy będą również bez porównania lepsze. Yang uniknęła wyjazdu tylko
dzięki swojej płci  – kształcenie dziewczynek uważano za mało ważne
(studiowała później na uniwersytetach w Tōkyō i Nowym Jorku).
Yang jest przekonana, że jej ojciec miał jak najlepsze zamiary, był jednak
niedoinformowany, a później oszukiwał sam siebie. Kochała go, chociaż na
skutek jego decyzji matka – jak to ujęła – dostała „permanentnej obsesji” na
punkcie wysyłania paczek z  zaopatrzeniem z  Japonii. Podczas odwiedzin
u  braci w  Phyŏngyang Yang widziała nietknięte paczki od matki,
przechowywane przez nich niczym najcenniejsze relikwie. Dlaczego jej
ojciec nie zdecydował się wyjechać? Przede wszystkim dlatego, że w Korei
Północnej nigdy nie stałby się tak wpływową osobistością, jaką był
w  Japonii. Ponadto czekał na ponowne zjednoczenie Korei pod rządami
Kimów, co umożliwiłoby mu powrót na ojczystą wyspę Cheju.
Presja ze strony rodziców wpisana w konfucjański model rodziny to jeden
z  powodów, dla których Yang i  wielu innych Zainichi nie ubiega się
o japońskie obywatelstwo.
–  Gdybym wystąpiła o  przyznanie japońskiego obywatelstwa,
wywołałabym w  rodzinie wielką wojnę. Właśnie dlatego, że rodzice
poprosili mnie, bym nie zmieniała narodowości. Musiałam z  tym czekać
prawie do czterdziestki, do czasu powrotu ze studiów podyplomowych
w  Nowym Jorku. Wtedy nie liczyłam się już tak bardzo ze zdaniem
rodziców, zresztą ojciec sam mi powiedział, że powinnam wystąpić
o przyznanie japońskiego obywatelstwa.
Chwila gdy jej ojciec przyznaje, że mylił się w  kwestii Północy, była
wydarzeniem wielkiej wagi, które Yang utrwaliła w swoim filmie.
–  Był to niezwykle ważny, zwięzły komentarz. Ojciec nie chciał się już
dłużej ze mną spierać. Pod koniec życia dostrzegł wreszcie rzeczywistość.
Zapytałam go przed kamerą, czy żałuje, że wysłał synów do Korei
Północnej. Myślałam, że będzie milczał, on jednak odpowiedział z  całą
szczerością: „Byłem za młody. Nie wyobrażałem sobie, że sprawy
przybiorą taki obrót”. Świadomość własnego błędu stanowiła dla niego
poważny problem i odbijała się na jego stosunkach z Chongryŏn, ponieważ
piastował w Ōsaka eksponowane stanowisko.
Wówczas jednak nawet jej ojciec nie mógł dłużej udawać, że nie
dostrzega prawdziwej natury północnokoreańskiego reżimu. Kim Il-sŏng
przyznał publicznie, że jego reżim uprowadził obywateli Japonii, a  rola,
jaką odegrała w tym wszystkim organizacja Chongryŏn, kładła się cieniem
na jej reputacji.
Choć filmy Yang trudno uznać za bezpardonową krytykę porządków
panujących w  Korei Północnej, twórczyni otrzymała bezterminowy zakaz
wjazdu do tego kraju.
–  Umieszczono moje nazwisko na czarnej liście. Nie mogę już tam
pojechać; wolno mi tylko pisać listy do braci i  bratanic. Bałam się, że
z powodu zrealizowanego przeze mnie filmu dokumentalnego moja rodzina
w  Korei Północnej będzie miała poważne kłopoty, ale jak dotąd wszystko
u nich w porządku.
Jej filmy cieszą się wielkim uznaniem krytyki i  widzów, były także
zgłaszane przez Japońską Akademię Filmową do rywalizacji o nagrody na
międzynarodowych festiwalach filmowych, ale w samej Japonii wzbudziły
gwałtowne, negatywne reakcje, o  czym Yang przekonała się na własnej
skórze.
–  Oczywiście z  punktu widzenia Chongryŏn mój film był wyjątkowo
prowokacyjny, szczególnie z  powodu sceny, w  której mój ojciec wyraża
szczery żal. Dlatego stałam się wrogiem numer jeden. Gdy film wszedł na
ekrany, bardzo się bałam zamachu, na mnie lub na moich rodziców.
W  domu mojej matki powybijano szyby kamieniami, odbierała także
telefony z  pogróżkami, najprawdopodobniej od członków społeczności
Chongryŏn. Ktoś dzwonił i  mówił na przykład: „Twoja córka stanowi dla
nas problem, nienawidzimy jej, to zdrajczyni. Jak absolwentka koreańskiej
szkoły może robić coś takiego?”.
Między innymi dlatego Yang postanowiła zrezygnować z  dokumentu na
rzecz fabuły (a teraz pracuje także nad powieścią). Jej kolejny film to Our
Homeland, fabularyzowana opowieść oparta na autentycznej historii
powrotu jej brata Sŏng-ho do Japonii na leczenie guza mózgu, po
miesiącach mozolnych starań i  zakulisowych negocjacji prowadzonych
przez jej ojca. Niestety jej brat musiał wrócić do Korei, zanim zdążył się
poddać terapii. Yang mówi, że nadal żyje, ale bardzo cierpi. Our Homeland
odniósł jeszcze większy sukces niż jej filmy dokumentalne.
– Początkowo powiedziano mi, że nie wystąpi w nim żadna z japońskich
gwiazd większego formatu, ponieważ udział w  filmie o  tak zdecydowanej
wymowie politycznej złamałby im kariery i już nigdy nie zaoferowano by
im udziału w  żadnej reklamie. Ostatecznie jednak skompletowaliśmy taką
obsadę, o jakiej myśleliśmy od początku. Dwie wielkie japońskie gwiazdy
przyciągnęły do kin mnóstwo widzów, którzy nic nie wiedzieli o Zainichi,
a  informacje o  filmie pojawiły się nawet w  magazynach mody.
Zorientowałam się wówczas, że wielu dobrych japońskich aktorów jest już
znudzonych nieskomplikowanymi fabułami rodzimych filmów.
Yang jest zbyt skromna, żeby o  tym mówić, ale należy dodać, że Our
Homeland zgarnął wszystkie najważniejsze krajowe nagrody filmowe,
a także – co zaskakujące, wziąwszy pod uwagę jego temat – w 2012 roku
wybrano go, by ubiegał się o nagrodę Amerykańskiej Akademii Filmowej,
reprezentując japońską kinematografię w  kategorii najlepszego filmu
nieanglojęzycznego.
– Było to zupełnie niepoważne. Mój film nie był zły, ale szczerze mówiąc,
w tamtym roku nie nakręcono w Japonii żadnego wybitnego filmu. Tak czy
inaczej  – mówi, ignorując moje pochwały w  sposób typowy dla
Japończyków  – gwiazdy, które u  mnie zagrały, wystąpiły później w  wielu
reklamach!
–  A  co dzieje się dziś z  Chongryŏn? Przypuszczam, że niewielu ich już
zostało?
–  Część moich znajomych nadal posyła dzieci do szkół prowadzonych
przez Chongryŏn  – mówi Yang.  – Widzisz, gdyby Chongryŏn odrzucili
swoją ideologię albo zastąpili ją jakąś inną, w  rzeczywistości odrzuciliby
całe swoje życie. Tamto pokolenie poświęciło się bez reszty ochronie
swojej wizji Korei Północnej i  bardzo wiele przez to wycierpiało. Teraz
nareszcie trochę ich rozumiem. Byli to biedni, słabo wykształceni ludzie
żyjący w społeczeństwie, które traktowało ich jak przedstawicieli niższego
gatunku. Znaleźli więc sobie społeczność, w  której mogli się poczuć
istotami ludzkimi, mogli w  coś wierzyć i  wreszcie zyskali poczucie
przynależności. Naturalnie kiedy w  końcu zdali sobie sprawę, że to życie
było jedną wielką pomyłką albo złudzeniem… – Yang wzrusza ramionami,
jakby chciała powiedzieć, że zbudowali całe swoje życie wokół fałszywej
obietnicy. A kiedy się rozwiała, zostali z niczym.
Stracili tak wiele: życie, czas, nadzieję, narodowość, wszelkie poczucie
przynależności, zakorzenienia. Być może utrata wszystkiego była im
pisana, odkąd wsiedli na statki, którymi mieli odpłynąć do Japonii. Jak
pisze pochodząca z  Korei Południowej Min Jin Lee (właśc. Yi Min-jin)
w  swojej powieści o  Zainichi zatytułowanej Pachinko, porywającej sadze
rodzinnej, której akcja rozgrywa się w  trakcie oraz po zakończeniu
japońskiej okupacji Korei: „Wielu Koreańczyków mówiło o  powrocie do
ojczyzny, ale prawda była taka, że ta ojczyzna już dawno wyparowała z ich
serc”7.
Można podejrzewać, że los braci Yang Yŏng-hŭi podzieliło wielu
Zainichi, którzy w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku powrócili do
Korei Północnej, ale co się stało z  tymi, którzy  – głusi na syreni śpiew
Kima – próbowali zapuścić korzenie na południu Półwyspu Koreańskiego?
Był wczesny ranek, zbyt wczesny, by pukanie do drzwi mogło oznaczać
coś dobrego. Kang Jang-hŏn, lat dwadzieścia cztery, zwlókł się z  łóżka.
Przed drzwiami jego kwatery studenckiej w  Seulu stało trzech mężczyzn.
Mieli do Kanga kilka pytań na temat jego znajomych. Czy zechciałby wyjść
na chwilę na zewnątrz? Zarzucił coś na siebie i zszedł za mężczyznami po
schodach. Na ulicy czekał wojskowy jeep, a  w  nim dwaj uzbrojeni
żołnierze. W  tamtych czasach władzę w  Korei Południowej sprawowała
junta wojskowa, z  wyszkolonym  w  Japonii generałem Pak Chŏng-hŭi na
czele. W Republice Korei ludzie znikali i nikt o nich więcej nie słyszał.
Żandarmi przewieźli Kanga do wojskowego więzienia, gdzie po długim
przesłuchaniu postawiono mu zarzut złamania ustawy o  bezpieczeństwie
narodowym. Oskarżyciele twierdzili, że odwiedzał wrogą Koreę Północną
i  otrzymywał rozkazy od tamtejszego reżimu; był rzekomo przywódcą
„zakonspirowanej grupy”, która podżega do rewolucji w  Korei
Południowej. Nie pozwolono mu zobaczyć się z  prawnikiem, nie mógł
także komunikować się ze światem zewnętrznym. Przez dwa miesiące
Kanga przesłuchiwano i  poddawano torturom z  użyciem wody
i elektrowstrząsów. W końcu podpisał przyznanie się do winy.
Był rok 1975. Kang urodził się w  koreańskiej rodzinie, w  miejscowości
Nara w  Japonii w  1951 roku. Jego ojciec, mając zaledwie piętnaście lat,
poszedł w  ślady dziadka i  pod koniec wojny wyjechał z  Korei do Ōsaka,
gdzie został pracownikiem biurowym. Matka odbyła podobną podróż
i poznała jego ojca w Ōsaka.
Dorastając w  Japonii w  latach pięćdziesiątych, Kang bardzo wcześnie
zdał sobie sprawę, że jako Zainichi nie ma przed sobą świetlanych
perspektyw.
–  Nie widziałem dla siebie przyszłości w  Japonii  – przyznaje podczas
rozmowy, którą odbywam z  nim na późniejszym etapie mojej podróży,
w  dość obskurnej kawiarni w  Tsuruhashi, koreańskiej dzielnicy Ōsaka,
gdzie obecnie mieszka.  – Nie było dla nas pracy w  administracji
państwowej. Nie mogliśmy pracować w  sektorze publicznym ani znaleźć
zatrudnienia w  dużych przedsiębiorstwach. Uznałem, że mam tu małe
szanse na przyzwoitą pracę. Że Korea oferuje większe możliwości.
Chociaż Kang nie znał koreańskiego, w 1971 roku wyjechał z Japonii, by
studiować medycynę na Uniwersytecie Seulskim, gdzie bardzo szybko
związał się ze środowiskiem prodemokratycznym, które – jak utrzymywała
junta wojskowa – było finansowane przez Koreę Północną.
– Byłem przeciwko zarówno Pakowi, jak i Kimowi. Chciałem po prostu
pokoju – mówi, mając na myśli ówczesnych przywódców obydwu państw
koreańskich.
W tamtych czasach Japończycy mieli bez porównania lepszy dostęp do
Korei Północnej dzięki regularnym połączeniom promowym. Kang
przypuszcza, że właśnie z  tego powodu wyłowiono go z  grona studentów
i  oskarżono o  kierowanie ruchem wywrotowym oraz o  regularne wyjazdy
do Korei Północnej, chociaż nigdy tam nie był.
Został postawiony w  stan oskarżenia w  styczniu 1976 roku i  w  ciągu
następnych czternastu miesięcy trzykrotnie stawał przed sądem, za każdym
razem składał apelację i  za każdym razem sędziowie  – a  nie ława
przysięgłych – wydawali ten sam wyrok: śmierć przez powieszenie.
– Początkowo wydawało mi się, że to wszystko nie dzieje się naprawdę.
Z  każdym kolejnym procesem coraz bardziej do mnie docierało, że to
jednak prawda, i coraz bardziej się bałem.
Kang jest teraz dobrze po sześćdziesiątce. Wygląda jak nauczyciel
akademicki i rzeczywiście nim jest – wykłada stosunki międzynarodowe na
Uniwersytecie Doshisha w  Kyōto. Wyciszony, opanowany, opowiada mi
całkiem spokojnie, bez śladu gniewu czy goryczy, o swojej gehennie.
Odbywał karę razem z  mordercami, złodziejami i  gwałcicielami, skuty
kajdankami przez całą dobę, nawet w nocy.
Kilkakrotnie przenoszono go z  więzienia do więzienia. Pewnego razu,
kiedy odmówiono mu prawa do ćwiczeń na powietrzu, podczas których
miał bezcenną możliwość spotykania się z innymi więzionymi studentami,
rozpoczął strajk głodowy. Strażnicy związali go wówczas i bili przez osiem
godzin bez przerwy. Podejrzewa, że choć początkowo japoński rząd nie
interweniował w  jego sprawie, koreańskie władze bały się go zgładzić ze
względu na jego związki z  Japonią. Wielu innych studentów, których
uznano za winnych działania na szkodę kraju w zmowie z Koreą Północną,
zostało powieszonych. Na szczęście dla Kanga po pewnym czasie w  jego
sprawę zaangażowała się Amnesty International. Przyjaciele z  Japonii
zaświadczyli, że w  czasie gdy według południowokoreańskich władz
przebywał w  Korei Północnej, był z  nimi na Hokkaidō. W  1982 roku, po
sześciu latach spędzonych w  celi śmierci, doczekał się zmiany wyroku na
dożywocie, a  później na dwadzieścia lat więzienia. Ostatecznie spędził
w  zamknięciu jeszcze siedem lat i  wyszedł na wolność w  grudniu 1988
roku, kiedy południowokoreański ruch demokratyczny osiągnął masę
krytyczną, a  światło znicza olimpijskiego, który zapłonął podczas igrzysk
w  Seulu, dotarło do najmroczniejszych zakamarków systemu
penitencjarnego.
–  W  nocy przed wyjściem na wolność nie zmrużyłem oka  – wspomina
Kang.  – Wodziłem dłonią po ścianie mojej celi i  myślałem sobie, że tu
mieszka moja młodość. Pamiętam, że tamtego ranka przechodziłem przez
tyle bram, tyle bram…
Przez moment wpatruje się w ścianę za moimi plecami.
–  Byłem trochę zagubiony, ale w  końcu wziąłem się w  garść. Ludzie na
wolności urządzili sobie życie, a ja musiałem nadrabiać zaległości, powoli,
we własnym tempie.
O dziwo, Kang jest bardzo przywiązany do Korei Południowej, a także do
idei ponownego zjednoczenia półwyspu. Twierdzi, że umie oddzielić juntę
wojskową, która wsadziła go do więzienia, od reszty kraju, który kocha:
– Ja i moja rodzina mamy żal do koreańskiego rządu, a nie do narodu.
Potrafi nawet dopatrzyć się pozytywów w swoim trzynastoletnim pobycie
za kratami.
–  W  więzieniu dobrze poznałem Koreę. Cela była odzwierciedleniem
społeczeństwa. Na uniwersytecie przebywa się tylko w  otoczeniu innych
studentów, a  więzienie bardzo wiele mnie nauczyło. Nigdy się nie
poddałem, ponieważ przez cały czas wspierali mnie przyjaciele i  rodzina,
a z biegiem lat wyczuwałem coraz wyraźniej, że koreańskie społeczeństwo
powoli się zmienia, zmierzając w kierunku demokratycznych przemian.
Dopiero w  2015 roku władze koreańskie uniewinniły Kanga, a  Sąd
Najwyższy przyznał oficjalnie, że zarzuty przeciwko niemu zostały
sfabrykowane. Kang domaga się teraz odszkodowania.
– Nie chodzi o pieniądze. Wystąpiłem tylko o milion wonów za każdy rok
więzienia  – mówi łagodnym tonem.  – Pieniądze nie wynagrodzą mi tego,
przez co przeszedłem, tego się nie da zrekompensować. Najbardziej boli
mnie to, że rząd Korei się nie pokajał. Nie przeprosili mnie.
Kang nadal nie ma japońskiego paszportu, ma za to południowokoreański.
Często odwiedza Koreę Południową, a  raz pojechał nawet do Korei
Północnej (w  1992 roku, jak twierdzi  – z  ciekawości). Wydaje mi się
dziwne, że czuje się bardziej związany z krajem, w którym go torturowano
i trzymano w więzieniu, niż z krajem, w którym się urodził. Powiedział mi,
że jego bracia wystąpili o  japońskie paszporty. Czemu więc on tego nie
zrobił?
–  Spędziłem młodość w  Korei, mam tam przyjaciół. Uważam się za
Koreańczyka – mówi, sącząc kawę. Podnosi wzrok. – Mam tu żonę i dzieci,
przyjaźnię się z  Japończykami, ale Japonia nie jest moim krajem. Za
każdym razem kiedy przyjeżdżam do Korei, czuję, że wracam do domu.
Myślę, że tożsamość narodowa to jedno z  praw człowieka, a  co za tym
idzie – powinniśmy mieć prawo jej wyboru.
Nie wszyscy Zainichi są tak samo przywiązani do swojej koreańskiej
tożsamości. Sześćdziesięciodziewięcioletni Tei Tai-kin jest wykładowcą na
Tokijskim Uniwersytecie Metropolitalnym. Ten syn Japonki i Koreańczyka
poświęcił znaczną część swego życia zawodowego relacjom japońsko-
koreańskim, między innymi wykładając przez czternaście lat na
koreańskich uczelniach.
Gdy spotkałem się z nim w Tōkyō, powiedział mi, że w przeciwieństwie
do wielu innych Zainichi nie marnował czasu na  – jak to określa  –
„pielęgnowanie w sobie mentalności ofiary”. Już dawno postanowił przyjąć
japońskie obywatelstwo i  japońskie nazwisko  – jego koreańskie nazwisko
brzmiało Chang.
– Gdy przeprowadziłem się do Korei, nie czułem szczególnej sympatii ze
strony Koreańczyków z  Południa  – stwierdził.  – Ich postawa była
przejawem hipokryzji.
Tei Tai-kin ma siostrę, która odmówiła przyjęcia japońskiego
obywatelstwa i  zachowała swoje koreańskie imię i  nazwisko: Chŏng
Hyang-gyŏn. Gdy się przekonała, że jej ścieżka kariery w  japońskim
sektorze publicznym została zablokowana, to wniosła skargę do tokijskiego
sądu, ale przegrała.
–  Uważam, że osoby pochodzenia koreańskiego mieszkające w  Japonii
powinny przyjmować japońskie obywatelstwo  – powiedział szorstko Tei
Tai-kin, gdy go spytałem o siostrę. – Moja młodsza siostra mogła to zrobić
i  spokojnie pracować dalej w  tokijskim urzędzie metropolitalnym.
[Zainichi] wysuwali coraz to nowe żądania, nękali Japonię, wymuszając
ustępstwa, histeryzowali i  próbowali ukarać japoński rząd. To prawda, że
dawniej Koreańczycy w  Japonii cierpieli na skutek dyskryminacji, ale nie
wszyscy Japończycy ich dyskryminowali; byli też tacy, którzy z  nimi
sympatyzowali. Poza tym na początku lat osiemdziesiątych wykorzeniono
praktyki dyskryminacyjne, a  mimo to spór trwa nadal. Moim zdaniem już
najwyższy czas, by Zainichi, zamiast krytykować Japonię, zdecydowali się,
do jakiej narodowości chcą się przyznawać.

7 Zob. Min Jin Lee (Yi Min-jin), Pachinko, przeł. Urszula Gardner, Czarna Owca,
Warszawa 2017, s. 351.
5
NARA

Po ponad tygodniu kursowania między Tōkyō a Yokohama nadszedł czas,


by naprawdę ruszyć w  drogę. Wyjeżdżając z  Yokohama, zatrzymuję się
koło głównego cmentarza dla cudzoziemców położonego na wzgórzu, skąd
roztacza się widok na miasto. Cmentarz ten założył sam komodor Perry,
aby pochować tam jednego ze swoich marynarzy, którzy zmarł podczas
drugiej wizyty w Japonii w 1854 roku. W latach dziewięćdziesiątych XIX
stulecia znajdowała się tu baza pierwszych przybyszów z Wielkiej Brytanii.
Cmentarze dla cudzoziemców zagubione gdzieś na końcu świata zawsze
wywierają na mnie wyjątkowo przejmujące wrażenie. Być może dlatego, że
pochowani tam ludzie wyprawiali się do odległych krain, takich jak
Japonia, która w  owym czasie była najprawdziwszą terra incognita. Ci,
którzy tu spoczywają, byli dziewiętnastowiecznymi odpowiednikami
astronautów, a  także, oczywiście, kolonizatorami  – przybywającymi, by
handlować, wyzyskiwać, niewolić albo nawracać  – którym nie dane było
powrócić do domu.
Ci, którzy przetrwali wystarczająco długo, odtworzyli tu, w  Yokohama,
swój styl życia wiktoriańskiej wyższej klasy średniej z  klubami tenisa
ziemnego i  krykieta, torem wyścigów konnych, bibliotekami, szkołami,
szpitalami i  angielskojęzycznymi gazetami. W  małym muzeum tuż obok
cmentarza zapoznaję się z  historiami niektórych z  nich, między innymi
amerykańskiej podróżniczki i  pisarki Elizy Scidmore, która zmarła
w Szwajcarii w 1928 roku, lecz była tak mocno przywiązana do Yokohama,
że zastrzegła w  testamencie, by pochowano ją tutaj, obok brata i  matki.
Scidmore jest do dziś życzliwie wspominana na drugim końcu świata,
w  Waszyngtonie, jako kobieta, która  – zainspirowana swoim pobytem
w Japonii – zasadziła drzewka wiśniowe wzdłuż brzegów Potomaku.
Chcę dziś pojechać piękną trasą z  Yokohama na zachód, co oznacza, że
muszę się trzymać autostrady Tōkaidō, dawnej drogi z  Tōkyō do Kyōto.
Przed wyjazdem wyobrażam sobie, że będzie to na poły wiejska,
dwupasmowa szosa, dawny szlak pocztowy, na którym napotkam wioski
z  drewnianymi domkami i  świątyniami, brukowanymi uliczkami
i  rezydencjami samurajów, może jednego czy dwóch zasuszonych
wróżbitów, kapłanów pykających fajki, coś w  tym stylu. Bardzo szybko
okazuje się jednak, że Tōkaidō jest dokładnym przeciwieństwem mojej
romantycznej wizji. Wzdłuż autostrady ciągnie się niekończący się szereg
salonów samochodowych, zardzewiałych automatów z  napojami
i  przekąskami, obskurnych bloków z  tanimi mieszkaniami, wielkich stacji
benzynowych, budek z  fast foodami, parków przemysłowych, galerii
handlowych,  słupów wysokiego napięcia i  billboardów. Mam mnóstwo
czasu, by to wszystko podziwiać, bo prędkość poruszania się po
autostradzie rzadko przekracza 30 kilometrów na godzinę.
Gdy użyłem słowa „podziwiać”, bynajmniej nie siliłem się na sarkazm.
Każdy zbzikowany na punkcie Japonii fetyszysta odczuwa tu dreszczyk
podniecenia w  zetknięciu z  najzwyklejszymi widokami  – na przykład
billboardu z  reklamą kawy, na którym Tommy Lee Jones unosi się na
wodzie w  kółku do pływania, albo sklepowej witryny ucharakteryzowanej
na lata sześćdziesiąte – nie przeszkadza mi więc zbytnio, że mój pierwszy
dzień podróży ogranicza się do pełznięcia jak mucha w  smole w  strugach
deszczu przez całe 150 kilometrów do samej Shizuoka, gdzie zaplanowałem
pierwszy nocleg.
Shizuoka to całkiem przyjemne miasto, wciśnięte między lasy
bambusowe, góry i  morze. Na każdym niezabudowanym skrawku ziemi
pysznią się soczyście zielone krzewy herbaciane, a  przestrzenie między
nimi są porośnięte taką gęstwiną ekspansywnych winorośli i  wszelakiego
zielska, że gdyby wszyscy mieszkańcy wyjechali na tygodniowy urlop, to –
jak sądzę – pod ich nieobecność dżungla zdążyłaby pochłonąć całe miasto.
Podczas pierwszego dnia jazdy zauważam kilka uderzających cech
tutejszego ruchu drogowego. W  tym kraju nie ma rond, ale za to
Japończycy uwielbiają sygnalizację świetlną. Światła stoją tu co kilkaset
metrów, co jest wyjątkowo wkurzające. Nawet gdy ruch jest niewielki,
Japończycy jeżdżą bardzo ostrożnie: na dwujezdniowej drodze szybkiego
ruchu obowiązuje ograniczenie prędkości do 50 kilometrów na godzinę. Nie
tylko japońskie samochody osobowe, ale nawet ciężarówki są niezwykle
starannie utrzymane i  lśnią czystością, choć  – jak się zdaje  – występują
tylko w  trzech kolorach: białym, czarnym i  srebrnym, przeważnie
w  białym. Samochód, który wypożyczyłem, jest natomiast jaskrawej,
pomarańczowomiedzianej barwy. W  niemal monochromatycznym mrowiu
samochodów czuję się jak kongijski dandys na zjeździe księgowych. Co
jednak znacznie ważniejsze z punktu widzenia mojej reporterskiej misji, nie
dostrzegam nigdzie ani jednego samochodu produkcji koreańskiej. Ani
jednej kii, hyundaja, nie wspominając już o  ssangyongu, chociaż Korea
Południowa zajmuje piąte miejsce na świecie pod względem produkcji
samochodów.
Część podróży spędzam na mojej ulubionej grze w rozpoznawanie marek
japońskich samochodów, wypatrując zwłaszcza takich perełek, jak nissan
cedric, toyota ractis i – nagradzana maksymalną liczbą 10 punktów – mazda
bongo friendee. Zachodzę w głowę, czemu nikt w japońskich firmach nigdy
nie zadał sobie trudu, żeby powierzyć wymyślanie chwytliwych nazw
komuś, dla kogo angielski jest językiem ojczystym. Nawet w  latach
osiemdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy panowała moda na takie nazwy
i wszystko, co pochodziło z zagranicy, było uważane za fajne i egzotyczne,
nietrudno byłoby wpaść na to, że – powiedzmy – calpis albo pocari sweat
nie są najodpowiedniejszymi nazwami dla napojów bezalkoholowych.
Dla mnie jednak ta lingwistyczna arogancja to cecha Japonii
niezachwianie pewnej siebie, kraju, który czuł, że może ugniatać
angielszczyznę jak plastelinę, tak aby pasowała do jego celów. Czy
potrafisz sobie wyobrazić, jak wspaniale było być Japończykiem w  latach
osiemdziesiątych? Twój kraj zostawił za sobą okropności wojny,
podźwignął się ze stanu bliskiego bankructwu w  latach czterdziestych,
kiedy to roczny dochód na głowę mieszkańca był porównywalny z rocznym
dochodem Sri Lanki, stając się jednym z  najbogatszych i  najbardziej
zaawansowanych technologicznie krajów na świecie, z  pociągami
rozwijającymi zawrotne prędkości, przenośnymi odbiornikami
telewizyjnymi i  wystarczającą ilością szmalu, żeby nakłonić Harrisona
Forda do wystąpienia w  reklamie dowolnego produktu. Ludzie na
Zachodzie nie krzywili się już z obrzydzeniem na myśl o twoich obyczajach
kulinarnych; wprost przeciwnie  – na Manhattanie roiło się od barów
z kosmicznie drogim sushi. I bardzo dobrze, ponieważ całkiem sporo z nich
było własnością Japonii sp. z o.o.8
Ekscesy, do jakich dochodziło w  bajecznie bogatym Tōkyō w  latach
osiemdziesiątych, przeszły do legendy: restauracje „tylko dla członków”
w  dzielnicy Ginza, w  których szastający forsą biznesmeni jedli sushi
podane na nagich ciałach gejsz; kolekcjonerskie ferrari kupowane dla
kaprysu, a  potem rdzewiejące w  podziemnych garażach w  dzielnicy
Nakameguro, porcje tatara z wołowiny wagyu posypywane płatkami złota,
obrazy dawnych mistrzów kupowane na metry i  wieszane na ścianach
korporacyjnych toalet.
Taka rozrzutność należy już jednak do przeszłości. Od ponad dwóch
dekad w  Japonii mówi się o  „stagnacji” i  zbliżającej się nieuchronnie
katastrofie gospodarczej na skutek nieodwracalnego kryzysu
demograficznego. Podejrzewam, że w  trakcie negocjacji z  cudzoziemcami
japońscy biznesmeni ochoczo umacniają takie wyobrażenie o  sytuacji
ekonomicznej swego kraju, ale każdy, kto znajdzie się w Japonii, zauważy
bez trudu, że sprawy nie mają się tak źle, jak się je przedstawia. Kraj nadal
wygląda na niewiarygodnie bogaty, wysoko rozwinięty, oferujący najlepsze
warunki życia na świecie. Jakie są zatem realia japońskiego załamania
gospodarczego? Co poszło źle, a co idzie dobrze?
Legenda głosi, że w  szczytowym okresie boomu, w  1989 roku,
szacunkowa wartość działki, na której znajduje się kompleks Pałacu
Cesarskiego, usytuowanej w  samym centrum Tōkyō  – o  powierzchni
porównywalnej z  Disneylandem  – wynosiła więcej niż łączna wartość
wszystkich nieruchomości w  Kalifornii. Aby zyskać pewne wyobrażenie
o  tym, jak bardzo ceny nieruchomości oderwały się od wszelkich realiów
ekonomicznych, wystarczy stwierdzić, że wedle ówczesnej wyceny pałac
wart był około 5,1 biliona dolarów, podczas gdy PKB Japonii w tym samym
roku wyniósł 5,3 biliona. A potem bańka pękła.
„Bańka pękła”. Wielokrotnie czytałem to zdanie, nigdy jednak nie
uświadamiałem sobie do końca, co to znaczy, czemu do tego doszło ani jaka
była rzeczywista skala załamania rynku finansowego w Japonii. Oto liczby,
które ukazują brutalną prawdę: w  ciągu dwóch lat cena metra
kwadratowego nieruchomości w  stolicy Japonii spadła o  80  procent,
a w niektórych przypadkach jeszcze bardziej. Nikkei – indeks akcji spółek
notowanych na Tokijskiej Giełdzie Papierów Wartościowych  – stracił
60  procent wartości, ponieważ zezwolono firmom i  instytucjom na
zaciąganie tak wielkich pożyczek, że zagroziło to gospodarce drugiego pod
względem zamożności (wówczas) kraju na świecie. Bank Japonii – na fali
euforii wywołanej skalą rozwoju, jaki osiągnięto dzięki zyskom z eksportu
artykułów przemysłowych w latach siedemdziesiątych – pożyczał pieniądze
bez opamiętania, napędzając tym sposobem jeden z największych boomów
na rynku nieruchomości w  dziejach cywilizacji. Aby zahamować inflację,
która była jego bezpośrednim skutkiem, bank podniósł stopy procentowe
i nagle się okazało, że firmy, które zaciągnęły pożyczki, nie będą w stanie
ich spłacić. W  tej sytuacji niezbędna była ingerencja rządu, który musiał
udzielić wsparcia największym podmiotom gospodarczym zagrożonym
upadkiem. Równocześnie producenci, którzy w  latach siedemdziesiątych
zarabiali krocie na wytwarzaniu zaawansowanych technologicznie
produktów najwyższej jakości z tanich, importowanych surowców, musieli
stawić czoło rozwijającej się dynamicznie konkurencji z  Korei
Południowej, Tajwanu, a  potem także Chin. W  celu ożywienia gospodarki
Japonia postawiła na zwiększenie wydatków finansowanych za pomocą
pożyczek  – oto dlaczego wskaźnik zadłużenia kraju sięga obecnie
236 procent PKB, podczas gdy nawet w Grecji wynosi tylko 180 procent.
W książce Psy i demony. Ciemne strony Japonii amerykański pisarz Alex
Kerr obarcza odpowiedzialnością za ten stan rzeczy japońską elitę rządzącą,
a  zwłaszcza zatwardziałą w  swym konserwatyzmie biurokrację: „Japoński
styl działania – czy to w nadzorowaniu giełdy, czy projektowaniu autostrad,
czy też kręceniu filmów  – w  zasadzie zamarł około 1965 roku”9  – pisze.
Rzeczywiście wydaje się, że kraj tkwi w  starych nawykach, szczególnie
w  odniesieniu do obecności kobiet na rynku pracy, w  zarządach firm oraz
w rządzie.
Gospodarka przestała się rozwijać, ale się zbytnio nie skurczyła i  nawet
w  najgorszym okresie bezrobocie nie przekroczyło 6  procent  –
przynajmniej według oficjalnych danych. Dziś „Washington Post”
stwierdza, że japońska „gospodarka od kilku lat radzi sobie tak dobrze, że
odrobiła prawie wszystkie zaległości z  długiego okresu zastoju w  latach
dziewięćdziesiątych”. Sytuacja nie była jednak tak zła, jak się zdawało. Na
skutek spadku liczby zatrudnionych całkowita wartość PKB prezentuje się
gorzej niż w rzeczywistości; PKB w przeliczeniu na osobę dorosłą w wieku
produkcyjnym – czyli rzeczywisty wkład jednostki w zamożność państwa –
jest nadal imponujący i  przewyższa wskaźniki zarówno dla Wielkiej
Brytanii, jak i  dla Stanów Zjednoczonych. Innymi słowy, Japończyków
może i jest mniej, ale pracują tak samo wydajnie jak zawsze. Warto także
dodać, że w ciągu ostatnich sześciu lat liczba zatrudnionych kobiet wzrosła
o 7 procent.
Wielkość długu publicznego nadal może przyprawić o  palpitacje, niska
inflacja bynajmniej nie pomaga w  jego spłacie, co więcej, spadek liczby
ludności niebawem odbije się na wpływach podatkowych, ale w 2018 roku
nadwyżka handlowa Japonii wyniosła 155 miliardów funtów. Japoński dług
publiczny jest przede wszystkim długiem wewnętrznym, istnieje więc
niewielkie ryzyko, że zewnętrzni wierzyciele nagle zaczną się dobijać do
drzwi. Podobno japońskie firmy dysponują rezerwami finansowymi
w wysokości co najmniej 2 bilionów dolarów, co odpowiada mniej więcej
połowie całego majątku narodowego. Większość drugiej połowy
Japończycy  – którzy mają wyjątkową słabość do ciułania gotówki  –
trzymają pod materacami.
Doniesienia o upadku japońskiej gospodarki mogą więc być przesadzone,
ale stopa relatywnego ubóstwa w Japonii jest obecnie jedną z najwyższych
wśród krajów wysoko rozwiniętych. Jedna szósta Japończyków żyje
w relatywnym ubóstwie, a prawie dwie trzecie przyznaje się do problemów
finansowych. Tymczasem współczynnik Giniego – Wskaźnika Nierówności
Społecznej – dla Japonii jest wyższy od średniej dla krajów członkowskich
Organizacji Współpracy Gospodarczej i  Rozwoju. Kiedyś japońskie
społeczeństwo było jednym z  najbardziej egalitarnych na świecie, było
narodem przedstawicieli klasy średniej, ale niestety nierówności społeczne
stale się pogłębiają. Większość japońskich rodziców uważa, że ich dzieci
w przyszłości będą się borykać z większymi problemami finansowymi niż
oni.
Najpoważniejszym powodem takiego pesymizmu jest przypuszczalnie
niepewna sytuacja na rynku pracy, która pogłębia poczucie zagrożenia
ekonomicznego i sprawia, że ludzie wolą trzymać pieniądze w garści, niż je
wydawać i  stymulować w  ten sposób gospodarkę. Obecnie prawie
40  procent pracowników jest zatrudnionych na umowach o  pracę
tymczasową, co oznacza, że są mniej skłonni do  zawierania związków
małżeńskich i  posiadania dzieci, a  równocześnie łatwiej ich zmusić do
pracy po godzinach. Według raportu rządowego 20 procent japońskich firm
przyznaje, że ich pracownicy wyrabiają ponad 80 nadgodzin miesięcznie;
dwudziestogodzinny dzień pracy nie jest tam czymś niezwykłym.
W  konsekwencji odnotowuje się około 200 potwierdzonych oficjalnie
przypadków karoshi – śmierci z przepracowania – rocznie, choć niektórzy
twierdzą, że w rzeczywistości jest ich kilka tysięcy.
Pejzaż, który oglądam przez cały dzień w  drodze do Nara, opowiada
historię rozkwitu i  stagnacji japońskiego przemysłu. Mijam fabrykę
Fujifilm, której istnieniu zagroziły pojawienie się kamer cyfrowych
i  niesamowita wprost popularność smartfonów, główną siedzibę koncernu
Toshiba, który w  2015 roku mocno ucierpiał na skutek gigantycznego
skandalu w  związku z  manipulacjami księgowymi, oraz nękaną kłopotami
Toyotę, która w  ostatnich latach zmuszona była wycofać ze sprzedaży
rekordową liczbę samochodów. Przecinam równinę Nagoya, jedno
z epicentrów niewiarygodnego powojennego wzrostu gospodarczego. Dziś
jest ona ucieleśnieniem wizji przyszłości rodem z  roku 1975  – ciągnącym
się jak okiem  sięgnąć zbiorowiskiem betonowych wieżowców, hałd,
zbiorników do magazynowania gazu i  hal magazynowych. Są tu całe lasy
słupów wysokiego napięcia, a  wzdłuż doków ciągną się długie szeregi
olbrzymich biało-czerwonych dźwigów. Największe wrażenie robi splątany
gąszcz estakad, dzięki którym szybko przeskakuję nad wzburzonymi,
brązowymi wodami Ibigawa (rzeki Ibi), a  nieco dalej na południe
przejeżdżam nad największym diabelskim młynem, jaki widziałem.
Wydostawszy się w  końcu z  gigantycznego urbanistyczno--
przemysłowego kompleksu Nagoya, droga pnie się w stronę zielonych gór,
które dziś ukrywają się za zasłoną chmur. Zjeżdżam w  dół po drugiej
stronie górskiego pasma i docieram do Nara. W VIII wieku Nara była przez
krótki czas stolicą Japonii, dziś natomiast słynie ze swoich niesłychanie
fotogenicznych jeleni shika, gwiazd Instagrama, które niczym niesforne
konkubiny przechadzają się beztrosko po ulicach, parkach i  terenach
świątynnych w  samym środku miasta. Shika to przepiękne zwierzęta
o  krętym, rozgałęzionym porożu oraz orzechowej sierści obsypanej na
grzbiecie i bokach jasnymi plamkami, które wyglądają jak płatki śniegu. Są
tak bardzo oswojone, że nic sobie nie robią z obecności ludzi i zblazowane
pozują nonszalancko do zdjęć na tle co bardziej malowniczych pagód.
Przystaję, żeby zrobić sobie z  jednym selfie, i  dopiero później, oglądając
zdjęcie, zauważam, że kiedy ja naciskałem wyzwalacz, zwierzak obgryzał
brzeg mojej czapki.
Nara to melancholijne, spowite mgiełką mistycyzmu miasto, które jest
naprawdę sobą dopiero wczesnym wieczorem, gdy jednodniowi turyści
powrócili już do Kyōto, gdy podobne do wieszaków na kapelusze, starannie
przystrzyżone sosny rzucają przerażające, rozproszone cienie, a  labirynt
wąskich zaułków przechodzi we władanie czworonożnych mieszkańców, co
wprowadza z  lekka postapokaliptyczny klimat. Tutaj zamiast karaluchów
przetrwały tylko jelenie.
W japońskiej gospodarce nie doszło jednak do prawdziwej apokalipsy
i dziś jej powolny, kontrolowany regres z zewnątrz wygląda nie najgorzej.
Ilekroć myślę o  stanie japońskiej gospodarki, przypomina mi się cytat
z  doskonałej książki Davida Pillinga o  Japonii, Bending Adversity: Japan
and the Art of Survival. Pilling, były redaktor działu azjatyckiego dziennika
„Financial Times”, pisze o  brytyjskim parlamentarzyście, który
przebywając z wizytą w Tōkyō, oszołomiony splendorem dzielnicy Ginza,
mówi: „Jeżeli to jest recesja, to też taką chcę”.
Zdaniem Pillinga być może powinniśmy zmodyfikować metody oceny
gospodarek i  mierzenia ich sukcesu. Każdy, kto podróżuje po Japonii,
przekonuje się, że jest ona państwem, które funkcjonuje lepiej niż znaczna
większość pozostałych krajów świata, i  to niemal w  każdej sferze:
począwszy od niskiego poziomu przestępczości i  wzorowego transportu
publicznego po niespotykanie wysoki poziom odpowiedzialności
społecznej, nie wspominając o  niespotykanej nigdzie indziej kulturze
obsługi klienta. Jest także wciąż autentycznie bogate  – jak podaje
Bloomberg, w Japonii jest więcej milionerów niż w Niemczech i Chinach.
Razem wziętych.
Patrząc na japoński kryzys gospodarczy z  perspektywy czasu, należy
stwierdzić, że przypuszczalnie największego uszczerbku doznała duma
Japończyków. W 2010 roku Chiny zepchnęły Japonię z jej dotychczasowej
pozycji drugiej największej gospodarki świata, przywracając tym samym
dawny konfucjański porządek rzeczy, ze sobą w  roli Państwa Środka,
centrum świata, starszego brata.
A skoro mowa o Chinach, to jest jedna rzecz, na którą Japończycy zawsze
mają pieniądze: ich armia, a  raczej Japońskie Siły Samoobrony, jak się ją
tutaj nazywa. Wydatki na cele wojskowe  – motywowane głównie rosnącą
potęgą chińskiej marynarki wojennej – zwiększają się systematycznie przez
ostatnie sześć lat i  osiągnęły obecnie rekordową wysokość (5,19 biliona
jenów, to jest 35  miliardów funtów). Gorącym orędownikiem zwiększania
nakładów na armię jest obecny premier10, który próbuje dokonać jeszcze
innych, znacznie dalej idących zmian w  sferze japońskiego potencjału
militarnego. Pragnie on znowelizować powojenną, pacyfistyczną
konstytucję, wprowadzając do niej zapisy, które w  przyszłości umożliwią
wysyłanie wojska za granicę w  celach innych niż udzielanie pomocy
humanitarnej. Dla jednych jest to działanie zmierzające do przywrócenia
narodowej dumy i niezależności, zdaniem innych zaś jest to krok wstecz, ku
nie zawsze świetlanej przeszłości imperialnej, do której Abe i  jego
poplecznicy najwyraźniej są nadal przywiązani.
8 Termin ten (ang. Japan, Inc.) jest używany na określenie tradycyjnie japońskiego,
silnie scentralizowanego ustroju gospodarczego, który charakteryzuje się bliskimi
związkami między aparatem władzy a sektorem prywatnym; od lat osiemdziesiątych XX
wieku jest on synonimem tamtejszej kultury korporacyjnej (przyp. tłum.).
9 Alex Kerr, Psy i  demony. Ciemne strony Japonii, przeł. Tadeusz Stanek, Universitas,

Kraków 2008, s. 19.


10 Premier Abe podał się w 2020 roku do dymisji ze względu na stan zdrowia. Nowym szefem
japońskiego rządu został Suga Yoshihide (przyp. red.).
6
KYŌTO

W Kyōto za każdym razem coś mi nie wychodzi. Byłem w  tym


starożytnym, niepoznawalnym, brzydko-pięknym mieście z  tuzin razy,
a jednak ciągle mnie zaskakuje.
Gdy wybierałem się tu po raz pierwszy, wyobrażałem sobie, że wysiądę
z  superszybkiego pociągu i  znajdę się w  siedemnastowiecznej feudalnej
Japonii, zamiast tego jednak błąkałem się po nieprzyjaznych, betonowych
bezdrożach wokół dworca. Innym razem zatrzymałem się w  hotelu na
północnym skraju miasta, oddalonym o  całe kilometry od czegokolwiek.
Niejeden raz przemierzałem całymi godzinami pozbawione wyrazu, puste
ulice z  sześciopasmowymi  jezdniami, anonimowymi biurowcami
i Starbucksami, boleśnie świadom, że gdzieś całkiem niedaleko znajdują się
niesamowicie malownicze zaułki, jakby żywcem przeniesione z przeszłości.
Poza tym zawsze uwzględniam w  mojej marszrucie zbyt dużo obiektów
z listy światowego dziedzictwa UNESCO – w Kyōto jest ich siedemnaście
(a  w  całej Holandii dziesięć)  – i  pod koniec pierwszego dnia wszystkie
obejrzane świątynie zlewają mi się w  jedną. Mój najnowszy błąd:
przyjeżdżam na samym początku pory kwitnienia drzew wiśniowych.
W Kyōto sezon turystyczny trwa właściwie okrągły rok, ale na przełomie
marca i kwietnia legendarne sakura stoją w pełnej krasie, roztaczając swoje
powaby w  kolorystyce Hello Kitty. Jeszcze nigdy nie widziałem miasta,
które byłoby tak niemiłosiernie zatłoczone i  takie różowe. Dzięki
determinacji, z jaką japoński rząd dążył do ożywienia turystyki, gdy pękła
bańka spekulacyjna, liczba turystów wzrosła z 6 milionów w roku 2011 do
28,6  miliona obecnie, co podziałało na gospodarkę jak balsam. Oczekuje
się, że olimpiada w  2020 roku przyciągnie do Japonii rekordową liczbę
gości, ale znaczna część opinii publicznej jest zdania, że zalew turystów
wpływa destrukcyjnie na specyficzny charakter takich miejsc jak Kyōto11.
Przeciskam się przez tłum, żeby obejrzeć sakura w  różnych odsłonach.
Wbrew temu, czego można by się spodziewać, nie ma dwóch jednakowych
kwitnących drzew i ich oglądanie wcale się nie nudzi. Zobaczywszy jedno,
koniecznie chcę zobaczyć więcej i  przez resztę mojego pierwszego dnia
w mieście łażę z aparatem i robię zdjęcia drzewom obsypanym kwieciem,
pogrążony w  zachwycie, jak, nie przymierzając, pensjonarka.
Uświadamiam sobie, że wpadłem po uszy, gdy na widok dziecka, które mija
mnie biegiem, usiłując złapać płatki kwiatów wiśni unoszone powiewem
wiatru, ukradkiem wyciągam rękę, żeby także je złapać.
Podczas pierwszej nocy spędzonej w  Kyōto przekonuję się, że los
zafundował miastu więcej niż jeden dobry omen, bo oprócz obfitości
wiśniowego kwiecia zesłał mu także pełnię księżyca. Taki dubeltowy
zestaw do medytacji nad ulotną naturą ludzkiego żywota gwarantuje
wprowadzenie Japończyków w  stan zbiorowego uniesienia. Intonują
miękko sugoi („cudowne”) i  stoją grzecznie w  kolejce do określonego
miejsca, z którego roztacza się idealny widok na skąpane w księżycowym
blasku drzewa. Ich gałęzie zwieszają się nad korytem rzeki Kamo. Strażnik
uzbrojony w megafon pilnuje, żebyśmy sprawnie przesuwali się do przodu,
pstrykali zdjęcia, a  potem, wydawszy stosowną porcję ochów i  achów,
robili miejsce następnym w kolejce.
Kyōto ma dla Japończyków niemal mistyczne znaczenie, między innymi
dlatego, że było stolicą kraju od 794 roku aż do czasów Restauracji Meiji,
a zatem również w niezwykle ważnym w dziejach Japonii okresie sakoku.
Była to epoka unifikacji i  względnego pokoju, czas słodkiego nieróbstwa,
gdy klasa samurajów oddawała się takim zajęciom, jak kaligrafia, poezja,
ceremonie herbaty, wielodaniowe uczty złożone z  wyszukanych dań
i  wyrafinowane ogrodnictwo. Takie przynajmniej jest powszechne
wyobrażenie na temat Japonii w XVII, XVIII i na początku XIX wieku.
–  Należy podchodzić z  dystansem do rozpowszechnionego mniemania
o  izolacji Japonii, ponieważ kraj ten przechodził przez fazy intensywnych
kontaktów z Azją i resztą świata – wyjaśnia profesor John Breen, z którym
spotykam się na lunchu następnego dnia.
Japonia zawsze kontaktowała się ze światem zewnętrznym, głównie
z  wysuniętej na zachód wyspy Kyūshū oraz archipelagu Ryūkyū (Riukiu;
z  dzisiejszej Okinawa) przez Chiny, ale także bezpośrednio z  Rosją
z portów na wschodzie kraju. W Nagasaki prowadzono wymianę handlową
z  Europą za pośrednictwem niewielkiej faktorii holenderskiej. Japonia
utrzymywała ponadto stałe kontakty z  Koreą, którą od północnej części
Kyūshū dzieli ledwie krótki skok przez morze.
–  Naturalnie przybycie komodora Perry’ego miało ogromne znaczenie,
powinniśmy jednak pamiętać, że wcześniej w  Japonii bardzo wiele się
działo. Kraj borykał się już z poważnymi problemami społecznymi – mówi
Breen, ekspert w  dziedzinie historii japońskich instytucji religijnych.
I dodaje, że gdyby nie uczynili tego Amerykanie, próbę otwarcia Japonii na
świat podjęliby Francuzi, Rosjanie, Brytyjczycy, a  nawet Niemcy. Tyle
w temacie mojej teorii, że wszystko da się zwalić na Amerykanów.
Breen ożenił się z Japonką, z którą ma troje dorosłych już dzieci. Zanim
przeniósł się do Kyōto dziesięć lat temu, przez dwadzieścia lat uczył
japońskiego na Uniwersytecie Londyńskim. Ze swoimi niesfornymi,
kręconymi włosami, głęboko pobrużdżoną twarzą i  kwadratową szczęką
przypomina mi młodego Johna Bergera. Posiada niezwykle rozległą wiedzę
o Japonii i jej historii. Nawet Japończycy uznają go za wybitnego znawcę
dziejów shintōizmu, starożytnej religii swego kraju. Breen jest także
człowiekiem niezwykle ustosunkowanym. Podczas naszej rozmowy
napomyka mimochodem, że poznał cesarza, cesarzową i  następcę tronu,
który  – jak podejrzewa  – podziela starannie skrywane liberalne ciągoty
swego ojca. Gdy ustalaliśmy termin naszego spotkania, zwróciłem uwagę,
że cztery ostatnie cyfry numeru telefonu profesora to 1868, rok Restauracji
Meiji.
Spotykam się z  Breenem w  lokalu serwującym dania z  tōfu nad rzeką
Kamo w  centrum Kyōto. Chcę z  nim pomówić o  shintō (shintōizmie),
a także o świątyni Yasukuni, przypuszczalnie najbardziej kontrowersyjnym
miejscu kultu w Azji.
Wydaje mi się, że najłatwiejszym do wyeliminowania źródłem
uporczywych, acz zupełnie niepotrzebnych tarć między Japonią a  jej
sąsiadami, którego usunięcie przyniosłoby ogromne korzyści wszystkim
zainteresowanym stronom, są prowokacyjne wizyty japońskich ministrów,
premierów i innych prominentnych osobistości w Yasukuni.
W świątyni tej, położonej w niewielkiej odległości od Pałacu Cesarskiego
w  samym centrum Tōkyō, oddaje się cześć duchom około 2,3  miliona
Japończyków  – w  większości mężczyzn, ale także nielicznych kobiet,
a  nawet zwierząt  – którzy polegli w  walce za ojczyznę do roku 1945.
Yasukuni nie jest cmentarzem, nie ma tam niczyich prochów.
Symbolicznego wprowadzenia duchów zmarłych (których nazwiska są
zapisane na kawałkach papieru) do świątyni dokonuje się podczas nocnych
ceremonii przy akompaniamencie jękliwych fletów. Dusze spoczywają we
wnętrzu specjalnego, miniaturowego ołtarza zwanego nainaijin w honden –
głównej nawie.
Nie powinno to budzić żadnych kontrowersji. Miejsca pamięci
poświęcone poległym znajdują się w każdym kraju na świecie. Na przykład
na cmentarzu w  Arlington, w  amerykańskim stanie Virginia, spoczywa
400  tysięcy żołnierzy. Prezydenci Stanów Zjednoczonych często
odwiedzają to miejsce i nikt jakoś nie robi rabanu z tego powodu. Problem
polega na tym, że Yasukuni jest nierozerwalnie związana z  imperialną
przeszłością Japonii. Co więcej, w  1978 roku do świątyni wprowadzono
w  tajemnicy duchy czternastu japońskich zbrodniarzy wojennych klasy
A  (winnych „zbrodni przeciwko pokojowi”), czyli mężczyzn, którzy byli
inspiratorami wojny i zostali skazani prawomocnymi wyrokami za zbrodnie
przeciwko pokojowi i  ludzkości. Od tamtej pory żaden z  cesarzy nie
przybył do świątyni, odwiedzało ją natomiast czternastu premierów, w tym
chrześcijanin (Ōhira Masayoshi) i piastujący ten urząd obecnie Abe Shinzō.
Zdaniem niektórych wizyta japońskiego premiera w Yasukuni ma taką samą
wymowę, jaką miałoby złożenie kwiatów w bunkrze Hitlera przez Angelę
Merkel. Premier Abe nie odwiedza świątyni od 2013 roku, przypuszczalnie
na prośbę prezydenta Obamy.
Źródłem dodatkowych kontrowersji jest to, że w  Yasukuni symbolicznie
złożono dusze około 50  tysięcy żołnierzy narodowości koreańskiej
i  tajwańskiej. Jest to spuścizna czasów, gdy mężczyźni z  krajów
okupowanych byli wcielani do armii, aby walczyć za Japonię. Rzecz w tym,
że w Yasukuni – trochę tak jak w Kościele Świętych w Dniach Ostatnich,
gdzie chrzci się ludzi pośmiertnie – umieszcza się dusze, nie pytając nikogo
o  zdanie. Protesty krewnych, którzy zwracali się nawet do japońskich
sądów, nie zdały się na nic. W  myśl żelaznej zasady wyznawanej
w Yasukuni nikt, kto tam trafi, nie może zostać usunięty.
Pierwszy raz odwiedziłem Yasukuni wiele lat temu, trafiwszy
przypadkiem na obchody rocznicy zakończenia drugiej wojny światowej,
przypadające tam 15 sierpnia. Na uroczystość przybyły tłumy ludzi
w  różnym wieku, niektórzy z  parasolami dla ochrony przed palącym
słońcem, ale oprócz zwykłych Japończyków było tam też całkiem sporo
ultranacjonalistów z  megafonami i  nieodłącznymi furgonetkami, które
zaparkowali nieopodal. W  szerokiej alei wiodącej do wejścia do świątyni
zebrała się grupa mężczyzn w  mundurach z  epoki kolonialnej. Niektórzy
byli młodzi, ale było też sporo weteranów wojennych, w  tym jeden  – jak
sądzę – pilot kamikaze. Przed głównym budynkiem sanktuarium stał jeszcze
jeden pielgrzym odziany w  śnieżnobiały mundur i  sztywny, jakby kij
połknął. Trzymał sześciometrowe drzewce, na którym łopotała flaga
cesarstwa.
–  Podczas ważnych uroczystości widuje się tych gości w  mundurach
cesarskiej armii i  czasami dochodzi nawet do bójek między nimi
a  Koreańczykami, którzy mieszkają w  Japonii  – mówi Breen, kiedy
siedzimy razem przy barze w restauracji w Kyōto.
Yasukuni znaczy dosłownie „świątynia krainy pokoju”, ale Breen nazywa
ją „miejscem przemocy”, „Kapłani z  Yasukuni mogliby zabronić wstępu
członkom grup ultraprawicowych; mogliby zażądać, by usunęła ich
policja… Władze świątynne niczego takiego nie robią”  – napisał Breen.
W  ostatnich latach sanktuarium przyciągnęło także różnej maści
prawicowych degeneratów z  zagranicy, w  rodzaju Jean-Marie Le Pena
i przywódców Brytyjskiej Partii Narodowej.
Breen odwiedzał świątynię razem z weteranami, wśród których byli także
ocalali kamikaze, i raz wygłosił tam wykład.
– Kamikaze przeżyli, bo na przykład w dniu, kiedy mieli odbyć swój lot,
panowały złe warunki atmosferyczne albo samolot miał jakąś usterkę
i musieli zawrócić, albo dlatego, że wojna się skończyła, zanim mieli okazję
wykonać swoją misję  – wspomina.  – W  trakcie późniejszych rozmów
padały interesujące pytania. Ktoś kiedyś poruszył kwestię przeprosin
i spytał, czy jako obywatel największego niegdyś imperium na świecie nie
uważam, że skoro Wielka Brytania domaga się przeprosin od Japonii, to
najwyższy czas, by ona także przeprosiła. Odpowiedziałem, że całkowicie
się z nim zgadzam!
Nawet wśród weteranów panują różne poglądy na temat przeprosin, które
są kolejną przyczyną zadrażnień w  stosunkach z  Koreą i  Chinami.
„Zdaniem jednych cesarz powinien przeprosić za wojnę, inni natomiast
mówią, żeby go do tego nie mieszać”. Wśród weteranów byli buddyści,
chrześcijanie, a  nawet komuniści, wszyscy jednak kolejny raz przybyli do
Yasukuni, by pomodlić się za dusze swoich towarzyszy broni. „Wielu z tych
mężczyzn trawi gniew, bo uważają, że zmuszano ich do bezsensownego
narażania życia. Mają pretensję do oficerów, którzy ich wysyłali na front”.
Niektórzy z  weteranów sami byli oficerami, ale oni także sprzeciwiali się
oddawaniu hołdu zbrodniarzom wojennym w  Yasukuni. „Ci, którzy
wplątali nas w tę wojnę, nie powinni być traktowani tak samo jak ci, którzy
tego nie zrobili” – stwierdzili podczas rozmowy z Breenem.
Japoński zespół badawczy Breena zaprosił kiedyś na rozmowę członka
Nippon Kaigi, prawicowego ugrupowania rewizjonistycznego, do którego
należy wielu czołowych japońskich polityków.
– Po wszystkim poszliśmy na drinka i spytałem go wtedy o cesarza. Był
na niego wściekły. Uważał, że cesarz powinien z  dumą odwiedzić
Yasukuni – użył japońskiego słowa dodoto, to znaczy „śmiało” – i że taka
wizyta wywarłaby ogromny wpływ na morale japońskiej młodzieży, która
dowiedziałaby się, jak być japońskim patriotą.
Co to znaczy: być prawdziwym japońskim patriotą? Dla wielu oznacza to
uczciwe spojrzenie na przeszłość Japonii, ale przedstawiciele prawicy
uważają tę autorefleksyjną postawę za „masochizm” prowadzący do
podkopania morale narodu.
Podczas podróży po Korei Południowej i Chinach słyszałem wielokrotnie,
że Japończycy są „wyjątkowi”, i  to bynajmniej nie w  pozytywnym
znaczeniu tego słowa. Dla wielu mieszkańców tych krajów Yasukuni to
symbol braku człowieczeństwa i empatii.
–  Jak ludzie, którzy robią wrażenie tak uprzejmych i  racjonalnie
myślących, mogą uważać tych zbrodniarzy za bohaterów?  – spytał mnie
pewien chiński student.  – Czyżby głęboko w  ich kulturze tkwiło coś
wyjątkowo złożonego?
Gwoli ścisłości należy dodać, że John Breen nie zgadza się z  opinią, iż
Japończycy różnią się od innych nacji lub są w  jakimś sensie
„wybrakowani”, ale antropolożka Ruth Benedict, uznawana swego czasu za
wybitną znawczynię Japonii, w  opublikowanej w  1946 roku książce
Chryzantema i  miecz. Wzory kultury japońskiej12 snuła rozważania na
temat domniemanego braku norm moralnych o  charakterze absolutnym
w  kulturze tego kraju. W  przeciwieństwie do naszej zachodniej kultury
winy z  jej bardziej oczywistym (dla nas) podziałem na kategorie moralne
dobra i  zła, winy i  niewinności kultura Japończyków jest kulturą wstydu.
W  kulturach wstydu jednostka nie dokonuje wyborów, kierując się
kodeksem moralnym, lecz pragnieniem zachowania twarzy, obrony dobrej
reputacji: największa zbrodnia to dać się złapać. Dziś wiele wniosków
i  opinii formułowanych przez Benedict uważa się za anachronizmy
charakterystyczne dla tendencyjnego, wyrażającego zachodnią dominację
dyskursu orientalizmu, na co zwrócił uwagę Edward Said, choć Martin
Jacques w  swojej niezwykle wysoko cenionej książce When China Rules
the World (Gdy Chiny będą panować nad światem) wyraża przekonanie, że
w  społeczeństwach azjatyckich „główną rolę odgrywa nie sumienie
jednostki, lecz to, jak ją postrzegają inni (…). Poczucie winy można ukoić
aktem przeprosin; poczucia wstydu natomiast nie da się zagłuszyć równie
łatwo”. Pozwala to lepiej zrozumieć, czemu przeprosiny Japończyków za
ich postawę w  czasie wojny są odbierane jako gest niedoskonały
i  niewystarczający: przeprosiny to zawsze za mało. Nic nigdy nie zatrze
piętna wstydu.
Zastanawiałem się, czy shintō, jako jeden z  unikatowych aspektów
japońskiej kultury i  historii, może częściowo odpowiadać za specyficzny,
niepochlebny wizerunek Japończyków w percepcji ich sąsiadów. Najstarsze
pisemne wzmianki na temat tego japońskiego systemu wierzeń pochodzą
z VI wieku p.n.e., można jednak założyć, że jej szamanistyczny, skupiony
wokół natury pierwiastek – wiara, że wszystkie twory natury (a dziś także
dzieła rąk ludzkich) są zamieszkiwane przez bóstwa  – istnieje, odkąd
pierwsi ludzie pojawili się na terenie dzisiejszej Japonii. Shintō nie ma
założyciela ani proroka, wyznania wiary ani przykazań, żadnych świętych
tekstów. Ze współczesnej perspektywy spore kontrowersje budzi
nierozerwalny związek jego roli jako religii państwowej z  imperialnymi
ambicjami. Przykładowo ważny aspekt asymilacji Koreańczyków
i Tajwańczyków w cesarstwie japońskim stanowiła konwersja, a wyższość
rasowa, którą imperialiści zawdzięczali – we własnym mniemaniu – swoim
religijnym korzeniom, była wykorzystywana w  charakterze uzasadnienia
ekspansji kolonialnej. Dlatego właśnie, kiedy alianci przybyli do Japonii
w 1945 roku, jednym z ważniejszych elementów zredagowanej przez nich
konstytucji był rozdział religii od państwa, ujęty w  artykule 20. Podobno
generał MacArthur rozważał nawet zburzenie Yasukuni, ostatecznie jednak
wyperswadowano mu ten pomysł.
Choć wizyty kolejnych premierów i  ważnych polityków w  Yasukuni
wywołują spore zamieszanie, to świątynia nie jest obiektem państwowym,
lecz prywatnym miejscem kultu, formalnie więc ministerialne wizyty
stanowią naruszenie artykułu 20 japońskiej konstytucji. Konstytucja
gwarantuje jednak wszystkim obywatelom swobodę wyznania. Niektórzy
premierzy powoływali się na ten zapis, pragnąc obejść artykuł 20,
i  odwiedzali świątynię jako osoby prywatne  – od strony technicznej
polegało to na niekorzystaniu ze służbowego samochodu, niepodawaniu
oficjalnego tytułu we wpisie do księgi pamiątkowej oraz fundowaniu darów
dla świątyni z własnej kieszeni. Zabiegi te przybierają niekiedy groteskowe
formy. Premier Nakasone twierdził na przykład, że w jego wizycie nie było
nic niestosownego, ponieważ przebywając w świątyni, złożył jeden pokłon,
a  nie dwa. Rządząca obecnie Partia Liberalno-Demokratyczna od dawna
próbuje unieważnić artykuł 20 między innymi po to, by móc przekształcić
Yasukuni w  narodowe miejsce pamięci objęte patronatem państwa
i finansowane z budżetu.
Pierwszym premierem, który złożył wizytę w  sanktuarium po
kontrowersyjnym wprowadzeniu do niego zbrodniarzy wojennych klasy A,
był Nakasone Yasuhiro, który w  czasie wojny służył jako oficer
w marynarce wojennej. (Uwaga: Nakasone oznajmił kiedyś, że Japończycy
są inteligentniejsi od Amerykanów, ponieważ ich statystyczne IQ nie
zostało „rozwodnione” przez „czarnych, Portorykańczyków
i Meksykanów”). Było to w roku 1985, w czterdziestą rocznicę kapitulacji
Japonii. Pekin nie zgłaszał wówczas żadnych obiekcji. Nakasone uprzedził
zresztą chiński rząd  – a  sekretarzem generalnym Komunistycznej Partii
Chin był wówczas Hu Yaobang, przyjaciel Nakasone  – że zamierza
odwiedzić Yasukuni, a  Hu zgodził się nie robić z  tego afery. Ale nieco
później delegacja Japońskiej Partii Socjalistycznej udała się z  wizytą do
Pekinu, by sączyć truciznę do uszu chińskiego przywództwa. Goście
przekonywali Chińczyków, że wizyty w  Yasukuni to krok na drodze do
militaryzacji Japonii, i już niebawem na ulicach chińskich miast doszło do
antyjapońskich manifestacji.
Upłynęło ponad dziesięć lat, zanim kolejny premier odważył się oficjalnie
odwiedzić sanktuarium. Koizumi Jun’ichirō (który sprawował ten urząd
w  latach 2001–2006) uczynił z  tej wizyty element swojej kampanii
wyborczej, ponieważ, zdaniem części obserwatorów, zabiegał o  poparcie
Japońskiego Stowarzyszenia Rodzin, które Straciły Bliskich w  Czasie
Wojny (Nihon Izoku kai), a jak wskazywały wówczas wyniki badań opinii
społecznej, 65  procent Japończyków odnosiło się pozytywnie do wizyt
premierów z  Yasukuni. W  wywiadzie udzielonym niedawno „Financial
Times” siedemdziesięciosześcioletni Koizumi twardo bronił swojej
ówczesnej decyzji: „Abstrahując od zbrodniarzy klasy A, trzy miliony
japońskich obywateli straciło życie, nie ma więc chyba nic dziwnego
w tym, że odwiedzamy świątynię Yasukuni, poświęconą duchom tak wielu
z nich”.
Dziś opinia publiczna nie jest już tak jednomyślna. Badania wykazują, że
minimalna większość Japończyków jest przeciwna wizytom premierów
w  sanktuarium; na przykład według najnowszej ankiety 47  procent
badanych opowiada się przeciw, a 43 procent za. Być może między innymi
dlatego Abe Shinzō, mimo swoich militarystycznych ciągot, nie pokazał się
tam od 2013 roku. Wysyła jednak rytualne ofiary, na przykład datki
pieniężne albo małe drzewka.
Zapytałem Philipa Seatona, adiunkta na wydziale mediów i  komunikacji
społecznej Uniwersytetu Hokkaidō oraz autora wielu prac poświęconych
stosunkom Japonii z  jej byłymi wrogami, czy jego zdaniem wcześniejsze
wizyty Abe były prowokacyjnym gestem wobec zagranicznych krytyków
Yasukuni.
– Nie, wydaje mi się, że Abe chce przez nie powiedzieć: „Wyznaję taki,
a nie inny światopogląd i jeżeli się tam nie udam, to dopuszczę się zdrady
własnych przekonań” – powiedział Seaton. – Musi tam iść, by nadać sens
systemowi swoich poglądów politycznych i filozoficznych. Nie wydaje mi
się, żeby przejmował się tym, co myślą Chińczycy; zapewne wolałby, żeby
po prostu odwrócili wzrok i nie zwracali na niego uwagi. Dzięki temu jego
życie stałoby się o  wiele łatwiejsze. On wcale nie próbuje drażnić
Chińczyków.
Breen jest innego zdania:
– Jestem pewien, że to prowokacja.
Czy wizyty premierów w Yasukuni rzeczywiście wkurzają Chińczyków?
Wydaje się, że reakcja kierownictwa Komunistycznej Partii Chin zależy od
sytuacji wewnętrznej kraju.
–  Chińczycy zaczynali uznawać tę kwestię za poważny problem, ilekroć
w  Chinach dochodziło do wewnętrznego kryzysu politycznego  – twierdzi
John Breen.
Yasukuni była jednak także celem ataków zwykłych Koreańczyków
i  Chińczyków. W  2011 roku pewien Chińczyk podpalił jedną z  torii  –
czerwonych bram świątynnych; w  roku 2013 Koreańczyk wrzucił do
wnętrza świątyni pojemnik z rozpuszczalnikiem, prawdopodobnie po to, by
go podpalić i  wywołać pożar; w  roku 2015 inny Koreańczyk wysadził
toalety. (Nie sądzę, by ktokolwiek sugerował, że działali oni z  polecenia
swoich rządów).
W dyskusjach i  sporach na temat Yasukuni bardzo rzadko wspomina się
o  tym, że dosłownie kilka kroków od sanktuarium znajduje się cmentarz
Chidorigafuchi, oficjalne, ufundowane przez państwo, świeckie, narodowe
miejsce pamięci ofiar wojny, odwiedzane przy uroczystych okazjach przez
zagranicznych dygnitarzy, premierów kraju i cesarza. Japonia ma więc już
niebudzący kontrowersji, wolny od duchów zbrodniarzy wojennych
i  prawicowych zbirów pomnik-cmentarz, gdzie upamiętniono poległych.
Ponadto co roku 15 sierpnia cesarz i premier biorą udział w nabożeństwie
żałobnym na pobliskim stadionie Budōkan, w  centrum Tōkyō, by wyrazić
głęboki smutek i  żal z  powodu zniszczeń wojennych, do których
przyczyniła się Japonia. W  2018 roku osiemdziesięcioczteroletni cesarz
Akihito, uczestnicząc w  tej ceremonii ostatni raz przed swoją abdykacją
w roku 2019, wyraził raz jeszcze w imieniu całego narodu – tak jak czynił
to wielokrotnie w poprzednich latach – „głęboką skruchę” z powodu wojny
rozpętanej w  imię jego ojca. Niestety w  tym samym czasie pięćdziesięciu
członków parlamentu, w  tym Koizumi Shinjirō, syn byłego premiera i,
zdaniem wielu, przyszły przywódca Japonii, składało wizytę w Yasukuni.
Przed wyjazdem z Tōkyō jeszcze raz odwiedziłem Yasukuni. Dopiero co
przeczytałem w  „Daily Telegraph” felieton ambasadora Chin w  Londynie
Liu Xiaominga, w  którym porównał on świątynię do horkruksa, jednego
z  siedmiu obiektów, w  których były podobno przechowywane fragmenty
duszy Voldemorta, nemezis Harry’ego Pottera: „Gdyby porównać nękający
Japonię militaryzm do Voldemorta, świątynia Yasukuni w  Tōkyō byłaby
czymś w  rodzaju horkruksa, najmroczniejszego fragmentu duszy tego
narodu” – napisał.
W Japonii zachowało się wiele starożytnych świątyń i  sanktuariów  –
tajemniczych, majestatycznych miejsc, takich jak Ise czy Izumo-taisha
w  prefekturze Shimane, które przypuszczalnie mają ponad tysiąc lat. Ze
względu na rozgłos wokół Yasukuni i  szacunek, jakim darzą ją najwyżsi
rangą członkowie rządu, zawsze zakładałem, że to miejsce kultu także liczy
wiele stuleci. Gdy więc szedłem szeroką, brukowaną aleją wysadzaną
drzewami wiśni i przechodziłem przez dwie wielkie bramy torii, by dotrzeć
do honden, starałem się patrzeć z większą wyrozumiałością na jej rolę jako
miejsca, wokół którego ogniskują się patriotyczne uczucia całego narodu.
Kimże jestem ja, cudzoziemiec, by osądzać tkwiące korzeniami w odległej
przeszłości duchowe praktyki Japończyków? Może powinniśmy po prostu
odnosić się do nich z  tolerancją, tak samo jak odnosimy się do zwyczaju
palenia kukły papieża w mieście Lewes podczas Nocy Guya Fawkesa albo
do Czarnych Piotrusiów, którzy co roku w  grudniu pojawiają się
w  Holandii? Może powinniśmy przynajmniej próbować zrozumieć
Yasukuni?
Tym razem byłem jednym z  nielicznych zwiedzających, dzięki czemu
mogłem dokładniej obejrzeć zespół świątynny. Odkryłem, że tuż za rogiem
głównego sanktuarium znajduje się zaskakująco duże muzeum – Yūshūkan.
Dowiedziałem się tam, że Yasukuni bynajmniej nie jest starożytną
świątynią wzniesioną w  znacznie mniej oświeconych czasach, ale została
zbudowana w  1869 roku dla upamiętnienia żołnierzy, którzy walczyli
i  zginęli w  trakcie krótkiego konfliktu zbrojnego u  zarania Restauracji
Meiji. Nie był to jednak pierwszy wstrząs, jakiego doznałem w  muzeum.
W  rozległym hallu wejściowym z  przeszklonym dachem natknąłem się
bowiem na śmiały zestaw złożony z  samolotu kamikaze, żywej torpedy,
myśliwca Mitsubishi Zero – który, jak głosił napis na tablicy informacyjnej,
zestrzelił „niemal wszystkie samoloty wroga” podczas swojej pierwszej
walki i  był „najlepszym na świecie myśliwcem bazowanym na
lotniskowcu”  – haubicy, której używano podczas obrony Okinawa
przeciwko Amerykanom, oraz lokomotywy parowej, która kursowała na
linii kolejowej Bangkok–Rangun, znanej jako Kolej Tajsko-Birmańska
(nazywanej także Koleją Śmierci).
Na tablicy informacyjnej obok lokomotywy napisano: „Miała zostać
zezłomowana w  1977 roku, lecz członkowie szwadronu kolei polowej sił
południowych, którzy uczestniczyli w  budowie Kolei Tajsko-Birmańskiej,
zebrali niezbędne środki i  odkupili ją od tajskich kolei państwowych.
W  1979 roku została ofiarowana Yasukuni Jinja (świątyni)”. W  trakcie
budowy tej linii kolejowej zmarło około 13  tysięcy alianckich jeńców
wojennych i  100  tysięcy azjatyckich robotników przymusowych, których
historię opowiada zrealizowany w  1957 roku film Most na rzece Kwai
w reżyserii Davida Leana. W muzeum nie było ani jednej wzmianki o tych
ofiarach. Kiedy się cofnąłem, żeby jeszcze raz popatrzeć na lokomotywę,
obok mnie przebiegł z krzykiem mały chłopiec wymachujący drewnianym
mieczem.
Widać, że na budowę tego muzeum wydano mnóstwo pieniędzy, ale
koszty eksploatacyjne są zapewne pokrywane z  dochodów sklepu
z  pamiątkami, w  którym można nabyć modele samolotów, czołgów
i  okrętów wojennych cesarskiej armii, cukierki Yasukuni i  bogato
ilustrowane książki na temat japońskiego kolonializmu.
Oprócz mnie w  muzeum przebywała tylko garstka zwiedzających.
Obcowaliśmy tu z  jakimś równoległym uniwersum, w  którym Japonia
prowadziła absolutnie szlachetną, honorową i  całkowicie pozbawioną
okrucieństwa wojnę przeciwko „imperialistycznym zakusom” Zachodu
wobec Azji, wszyscy japońscy żołnierze byli „zdyscyplinowani” i „dzielni”,
a  „słabi” Chińczycy przyjmowali z  zadowoleniem japońską interwencję
przeciwko zachodnim mocarstwom po powstaniu bokserów.
„W przeciwieństwie do żołnierzy zachodnich mocarstw, którzy dopuszczali
się grabieży, gdziekolwiek się zjawili, [japońscy żołnierze] byli traktowani
przez mieszkańców Pekinu z  szacunkiem i  uznaniem”. Japonia „natchnęła
inne uciskane narody” Azji do powstania przeciwko kolonialistom. Jednym
z  owych zainspirowanych narodów byli Hindusi, którym myśl
o  niepodległości nie postałaby nawet w  głowach, gdyby nie świetlany
przykład Japonii. Najczarniejszymi charakterami byli oczywiście
Amerykanie, którzy zaopatrując Japonię w  70  procent ropy, stali, gumy
i  innych surowców, uczynili ją najpierw swoją zakładniczką, a  nakładając
na nią sankcje gospodarcze pod koniec lat trzydziestych, praktycznie
zmusili ją do ataku na Pearl Harbor. Japońskie inicjatywy pokojowe były
odrzucane przez aliantów i  ostatecznie wojna zakończyła się przegraną na
skutek bliżej niesprecyzowanych błędów urzędniczych, „które sprowadziły
na japońskich żołnierzy niewypowiedziane cierpienia”.
Co myśleć o tym wszystkim? Można by przyjąć, że Japonia rzeczywiście
wyzwoliła znaczną część Azji spod wpływów zachodnich mocarstw
kolonialnych oraz zapobiegła potencjalnemu zajęciu Półwyspu
Koreańskiego przez Rosjan lub Chińczyków. Ale później, gdy przebywałem
w  Nankinie, kurator muzeum poświęconego masakrze 200  tysięcy
chińskich żołnierzy i  cywilów, której dokonała japońska armia cesarska,
zripostował tezę o  Japonii jako wybawicielce Azji. „Chiny były
suwerennym państwem. Nie potrzebowały pomocy z  zewnątrz, a  nawet
gdyby jej potrzebowały, to wykorzystanie przez Japonię takich metod
militarnych, jakimi posłużyła się w  Nankinie, całkowicie neguje jej
argumentację. Wyobraźmy sobie, że dziś Chiny dokonują inwazji na
Japonię pod pretekstem uwolnienia jej od dziesiątek tysięcy amerykańskich
żołnierzy, którzy tam stacjonują. Jak by się poczuli Japończycy?”
Kontynuowałem zwiedzanie muzeum. Było tam sporo zupełnie
niezwykłych eksponatów, takich jak lina wykonana z włosów ofiarowanych
przez 10  tysięcy Japonek, której uplecenie zajęło rok, czy fotografie
młodych japońskich żołnierzy. Na jednej z  nich młodziutki pilot kamikaze
trzyma szczeniaka i  pociera nosem o  jego nos. Kamikaze to gwiazdorzy
Yasukuni – świątynia otacza tych młodych ludzi najszczerszą czcią – ale jej
krytycy skupiają się przede wszystkim na czternastu zbrodniarzach
wojennych klasy  A, takich jak były premier Tōjō Hideki i  generał Matsui
Iwane, dowodzący siłami japońskimi, które dokonały masakry w Nankinie.
Rozmyślam o  zbrodniarzach wojennych klas B  i  C, którzy przecież także
nie byli świętoszkami. Są wśród nich żołnierze, którzy rozstrzeliwali
jeńców wojennych, oficerowie, którzy przez swoje działania propagandowe
przyczynili się do fali samobójstw wśród mieszkańców Okinawa lub byli
odpowiedzialni za śmierć głodową podczas tragicznej kampanii na Nowej
Gwinei, mężczyźni, którzy uprawiali kanibalizm albo ścinali głowy
niewinnym cywilom w  Nankinie. W  sanktuarium wszystkich czci się
jednakowo jako „chwalebne duchy”. Co więcej, w  retoryce Yasukuni ich
„ofiara” zostaje bezpośrednio powiązana z  powojennymi osiągnięciami
japońskiego społeczeństwa. Poświęcenie kamikaze, szeregowych żołnierzy,
a  przede wszystkim oficerów ma stanowić fundament ekonomicznego
sukcesu Japonii.
Obrońcy Yasukuni, tacy jak Abe Shinzō, którzy podają jako przykład
cmentarz w Arlington, argumentują, że skoro inne kraje oddają hołd swoim
poległym, Japonia ma do tego takie samo prawo. To prawda, że na
amerykańskich cmentarzach wojskowych także spoczywają ludzie, których
można uznać za zbrodniarzy wojennych. W  Arlington pochowano
generałów Konfederacji z  czasów wojny secesyjnej. Generał Samuel
Koster, który podczas wojny w  Wietnamie odegrał niechlubną rolę
w  masakrze w  Mỹ Lai w  1968 roku, został pochowany na cmentarzu
w  West Point, a  generał Curtis LeMay na Cmentarzu Akademii Sił
Powietrznych Stanów Zjednoczonych w  Kolorado. LeMay był
odpowiedzialny za nalot dywanowy na Tōkyō w  1945 roku, który
doprowadził do śmieci 100  tysięcy ludzi i  został uznany za największy
masowy mord na ludności cywilnej w historii wojen. Sam LeMay przyznał:
„Gdybym przegrał tę wojnę, stanąłbym przed sądem jako zbrodniarz
wojenny”. W 1992 roku na ulicy Whitehall w Londynie odsłonięto pomnik
marszałka RAF-u sir Arthura „Bombera” Harrisa, odpowiedzialnego za
zbombardowanie Drezna wbrew postanowieniom traktatu
waszyngtońskiego z  1922 roku. Zdaniem niektórych Harris także jest
zbrodniarzem wojennym.
Krytycy „sprawiedliwości zwycięzców” zwracają uwagę, że procesy
japońskich zbrodniarzy wojennych, które odbywały się w  Tōkyō w  1946
roku, były pełne błędów i  niedociągnięć. Ponieważ aliantów zaprzątała
przede wszystkim kwestia powojennego ładu światowego, wielu
wojskowych, którzy popełnili zbrodnie, być może nawet zbrodnie wojenne
klasy A, nigdy nie stanęło przed sądem, a  wielu innych uniewinniono.
Niektórzy z  nich kierowali później wielkimi japońskimi korporacjami,
a  nawet  – jak Kishi Nobusuke, dziadek premiera Abe  – całym państwem.
Kishi, który na przełomie lat trzydziestych i  czterdziestych sprawował
nadzór nad niewolniczą siłą roboczą w  Mandżurii, został uznany za
zbrodniarza wojennego klasy A  i  spędził trzy lata w  więzieniu.
Amnestionowany przez Amerykanów, zajął się działalnością polityczną
(słynął ze skrajnie prawicowych poglądów) i pod koniec lat pięćdziesiątych
został premierem Japonii.
Istnieje wszakże argument przemawiający na korzyść Yasukuni  – ale
bynajmniej nie na korzyść muzeum. W każdym państwie, które posiada siły
zbrojne, obowiązuje niepisana umowa  – układ między rządem
a obywatelami, których ów rząd wysyła na fronty swoich wojen – zgodnie
z  którą żołnierze polegli w  walce zostaną upamiętnieni i  otoczeni
powszechnym szacunkiem. Inaczej nie dałoby się przecież zachować
pozorów walki w  „szlachetnej sprawie”, podobnie zresztą jak wszelkich
innych pozorów, które służą do maskowania prawdziwych motywów
agresji militarnej.
–  Jeśli się nad tym głębiej zastanowić, to do czego jest zobowiązany
rząd?  – spytał mnie Philip Seaton.  – Do uhonorowania żołnierzy, którzy
walczyli i  zginęli w  jego służbie. Każde siły zbrojne potrzebują jakiegoś
systemu upamiętniania, który pomaga im namówić zwykłych ludzi, żeby
zaciągali się na ochotnika, walczyli i  ginęli. Ludzie ci muszą wierzyć, że
jeśli się poświęcą, to zostaną uhonorowani. Jest tak nie tylko w Japonii, ale
też w każdym kraju. Po prostu tak się nieszczęśliwie złożyło, że Japończycy
przegrali wojnę. Sam proces wszędzie przebiega dokładnie tak samo.
–  Perspektywę uhonorowania w  Yasukuni można przyrównać do
siedemdziesięciu dwóch dziewic, które imamowie obiecują młodym
muzułmanom planującym ataki terrorystyczne. W  wypowiedzi dla ekipy
telewizji BBC, która w  2000 roku kręciła film dokumentalny, japoński
weteran wojenny Kondo Hajime stwierdził: „Jeśli idziesz na wojnę i giniesz
w  akcji, stajesz się bóstwem i  zostajesz uroczyście wprowadzony do
świątyni Yasukuni, a sam cesarz w swej łaskawości będzie tam przychodził
i  modlił się do ciebie”. Nie bez powodu dramatyczny odwrót japońskich
żołnierzy z Birmy został przez nich nazwany drogą do Yasukuni.
John Breen podkreśla, że sanktuarium budzi liczne kontrowersje wśród
samych Japończyków.
–  W  japońszczyźnie bardzo rzadko słyszy się słowo Yasukuni bez
dookreśleń – tłumaczy mi podczas naszego wspólnego lunchu w Kyōto. –
Najczęściej towarzyszy mu rzeczownik mondai. To znaczy „problem”’.
Mówi się więc „problem Yasukuni”.
Obecnie, ku wyraźnej uldze wszystkich zainteresowanych, problem został
tymczasowo odstawiony na boczny tor w celu poprawy stosunków chińsko-
japońskich. Sytuacja ta utrzyma się dopóty, dopóki Abe albo któryś z jego
następców nie wznowi dorocznych kontrowersyjnych wizyt 15 sierpnia.

11 Igrzyska ze względu na szalejącą globalną epidemię COVID-19 przeniesiono na 2021 rok, ale
liczba gości zapewne będzie ograniczona (przyp. red.).
12Ruth Benedict, Chryzantema i  miecz. Wzory kultury japońskiej, przeł. Ewa Klekot,
PIW, Warszawa 1999.
7
ŌSAKA

W latach prosperity Japonia nie skąpiła pieniędzy na muzea. Wiele z nich to


instytucje zaskakująco specjalistyczne, których funkcjonowanie
najwyraźniej nie jest obciążone brzemieniem komercji. Często mieszczą się
one w  rozbuchanych architektonicznie betonowych budynkach, których
forma nawiązuje do prezentowanej tematyki. Jedną z moich ulubionych jest
budowla w kształcie skrzypłocza, w której mieści się Muzeum Skrzypłocza
w  Kasaoka. Innym produktem muzealnego szału z  końca lat
osiemdziesiątych, tym razem o poważniejszym charakterze, jest podgatunek
muzeów upamiętniających tragiczne wojenne losy konkretnych miast lub
prefektur. Ostatnim z nich, otwartym w 1991 roku, gdy z japońskiej bańki
ekonomicznej uchodziły resztki powietrza, było Międzynarodowe Centrum
Pokoju w  Ōsaka, zlokalizowane na terenie tamtejszego zespołu
zamkowego.
Gdy Centrum Pokoju inaugurowało swoją działalność, to wyróżniało się
postępowym podejściem do prezentowania kontekstu wojny w  Azji
Wschodniej, ale po kampanii zorganizowanej przez lokalnych działaczy
prawicowych wymowa i  tonacja ekspozycji uległy zmianie. Chociaż
w  Ōsaka mieszka najliczniejsza w  Japonii społeczność Zainichi, tutejsi
politycy słyną ze „szczerości”, z jaką wypowiadają się na temat mniejszości
narodowych. W  2013 roku na przykład były burmistrz Hashimoto Tōru
wywołał oburzenie w  Korei Południowej, gdy stwierdził, że system
wojskowych burdeli, w których pracowały zmuszane do nierządu „kobiety
do towarzystwa”, nazywane także „kobietami pocieszycielkami”, był
niezbędnym składnikiem japońskiej strategii imperialnej. Obecny burmistrz
Yoshimura Hirofumi natomiast zerwał współpracę z  miastem partnerskim
Ōsaka, San Francisco, kiedy w  tamtejszej chińskiej dzielnicy wzniesiono
pomnik poświęcony kobietom pocieszycielkom.
Jadę do muzeum następnego ranka prosto z Kyōto – podróż zajmuje tylko
około czterdziestu minut  – i  od razu po wejściu do tego
charakterystycznego budynku z  betonu i  blachy falistej orientuję się, że
obecnie w  Centrum Pokoju kładzie się nacisk przede wszystkim na
tragiczne w  skutkach amerykańskie naloty z  1945 roku, które kosztowały
życie ponad 10  tysięcy ludzi, oraz na cierpienia ludności Ōsaka w  czasie
wojny. Jedna z  ekspozycji charakteryzuje mieszkańców bombardowanej
Ōsaka jako „ofiary amerykańskich represji”. Inna ukazuje odwagę
miejscowej ludności, która potrafiła „znosić naloty i  mimo trudnych
warunków starała się wykazywać cnotami obywatelskimi”; część jednej
z  ekspozycji poświęcono nawet „zwierzętom poszkodowanym przez
działania wojenne”  – mieszkańcom ogrodu zoologicznego. Trudno
natomiast natrafić na informacje o tym, dlaczego dokonano bombardowań,
a  także o  tym, jak bardzo zostały one sprowokowane przez Japonię.
Zamiast odpowiadać na te pytania, Centrum Pokoju delikatnie kieruje
uwagę zwiedzających na inną kwestię: „Dlaczego Amerykanie tyle razy
bombardowali gęsto zaludnioną Ōsaka?”.
Na początku lat czterdziestych Ōsaka stała się „Manchesterem
Wschodu”  – jednym z  najważniejszych ośrodków przemysłowych
w  Japonii, a  także szóstym co do wielkości producentem amunicji na
świecie. Wcześniej Japonia dokonała inwazji na kilka suwerennych państw,
wymordowała setki tysięcy ich mieszkańców, rozpoczęła wojnę ze Stanami
Zjednoczonymi, bombardując bez ostrzeżenia Pearl Harbor,
i  zdestabilizowała sytuację w  całym regionie Pacyfiku, ale w  muzeum nie
dowiedziałem się niczego na ten temat. Nie natrafiłem także na żadne
informacje o  działaniach Japończyków, które sprowokowały Amerykanów
do przeprowadzenia nalotów bombowych, lecz jedynie na enigmatyczne
wzmianki o  „gwałtownie rosnącej liczbie zabitych” i  o  „ludziach, którzy
migrowali do Mandżurii”. Ale jakiej narodowości byli owi zabici?
Dlaczego obywatele Japonii migrowali do północno-wschodnich Chin?
Tego  już nie wyjaśniono. Jeden z  eksponatów został opatrzony tytułem
LUDZIE CZEKAJĄCY NA SWOICH BLISKICH, KTÓRZY NIE
POWRÓCĄ DO DOMU, w opisie nie ma jednak ani słowa o tym, dlaczego
owi bliscy znaleźli się za granicą. „Byliśmy przepełnieni głębokim
patriotyzmem, myśleliśmy, że musimy zwyciężyć. Gdybyśmy przegrali, to
Japonia przestałaby istnieć”  – czytamy w  relacji jednego z  uczestników
tamtych wydarzeń.
Wychodzę z muzeum zdumiony i zniesmaczony tym, że w drugim co do
wielkości mieście Japonii propaguje się tę wybiórczą narrację historyczną.
W ostatnich latach tego rodzaju rewizjonizm historyczny albo bezwstydne
negowanie japońskich zbrodni wojennych przenikają nie tylko do narracji
politycznej i  muzeów, ale także do prasy głównego nurtu i  poważnych
środowisk wydawniczych.
Jedną z  czołowych przedstawicielek ruchu rewizjonistycznego jest
O  Sŏnhwa (znana także jako: O  Sonfa, Oh Sonfa), Koreanka po
sześćdziesiątce, urodzona na wyspie Cheju. Gdy spotkałem się z  nią
w  Tōkyō tydzień wcześniej, powiedziała mi, że wiele spośród 80 książek,
które ma w  swoim dorobku, odzwierciedla jej rewizjonistyczny pogląd na
japoński kolonializm. Prace O należą do gatunku kenchū-zōkan – „niechęć
do Chin, nienawiść do Korei Południowej” – i w ostatnich latach cieszą się
w  Japonii wielką popularnością. W  2013 roku trzy spośród najlepiej się
sprzedających paperbacków, w tym absolutny bestseller Bokanron – Teoria
głupiej Korei  – zawierały ataki na Koreę. O  pochwaliła się, że jej książki
rozchodzą się w  milionach egzemplarzy (według mego japońskiego
wydawcy minęła się z prawdą).
Jedna z książek O została przetłumaczona na angielski. Get-ting Over It!
Why Korea Needs to Stop Bashing Japan (Skończmy z tym! Dlaczego Korea
powinna przestać krytykować Japonię)  – to nienadający się do czytania
gniot, monotonna litania wałkowanych w  najdrobniejszych szczegółach,
perfidnie podsycających niechęć i  tendencyjnych insynuacji. O  utrzymuje
na przykład, że w  Korei Południowej działa 120  tysięcy
północnokoreańskich szpiegów, ale nie przedstawia żadnych dowodów.
Zbliża się nieco bardziej do prawdy, gdy twierdzi, że Koreańczycy
z  Południa sfabrykowali historyjkę o  antykolonialnym ruchu oporu,
ignorując to, że wyzwolenie ich kraju było „skutkiem ubocznym”
zwycięstwa aliantów nad Japonią; ma także rację, kiedy oskarża
przywódców Korei o  wykorzystywanie antyjapońskiej retoryki w  celu
zbicia kapitału politycznego.
Problem z  O  i  jej podobnymi polega na tym, że posługują się oni
mieszaniną prawdy i  fałszu: wśród Koreańczyków rzeczywiście byli
kolaboranci, i  to wielu, ale Japonia rządziła na półwyspie przez 35 lat,
byłoby więc dziwne, gdyby przez cały ten czas nie znalazł się tam nikt
skłonny do współpracy. Japońska okupacja wywarła korzystny wpływ na
rozwój infrastruktury w  Korei. Dużo później, w  latach sześćdziesiątych,
Japonia wniosła także znaczny wkład w  przyspieszenie rozwoju sfery
produkcyjnej koreańskiej gospodarki przez transfer funduszy oraz wiedzy.
I  tak, Koreańczycy też robili sobie nawzajem straszne rzeczy w  czasie
wojny. O  z  upodobaniem wylicza zbrodnie, jakich południowokoreańscy
dyktatorzy dopuścili się już po wojnie – masakry w Kwangju (Kwangdzu)
i  na Cheju, wtrącanie do więzień i  mordowanie działaczy
demokratycznych  – aby usprawiedliwić je hurtem, przywołując naciągany
argument konieczności obrony kraju przed komunistycznym zagrożeniem.
Spotkaliśmy się w  lobby eleganckiego tokijskiego hotelu. O  zjawiła się
w towarzystwie kobiety, która była naszą tłumaczką, i młodego mężczyzny,
który wyglądał najwyżej na dwadzieścia lat, a tymczasem – jak się okazało
w  trakcie rozmowy  – był jej filipińskim wydawcą. Usiedliśmy, dość
niewygodnie, wokół niskiego stolika kawowego.
O stwierdziła z  całą stanowczością, że winę za wrogość między
obydwoma narodami ponosi wyłącznie Korea ze swoją anachroniczną,
konfucjańską wizją stosunków w regionie.
–  Jeszcze przed okupacją Korea patrzyła na Japonię z  góry  –
powiedziała.  – Nawet jeśli młodsza siostra odnosi większe sukcesy niż
starsza, nawet jeśli młodsza siostra jest bogatsza i  silniejsza, to musi
szanować starszą, ponieważ jest młodszą z  sióstr. Korea uważa, że jej
młodsza siostra jej nie szanuje.
W tym stwierdzeniu także jest sporo prawdy, o czym będę miał okazję się
przekonać w czasie dalszej podróży, ale słuchając, jak O opisuje kolonialną
przeszłość Japonii, można by pomyśleć, że był to jakiś program pomocy
charytatywnej. „Japonia starała się upodobnić Koreę do siebie, wznieść ją
na ten sam poziom nowoczesności”. Dowodem potwierdzającym jej tezę
miało być to, że pod rządami Japończyków liczba ludności Korei wzrosła
z 13 do 25 milionów; podwoiły się także plony ryżu. W 1910 roku w Korei
było 100 szkół. Gdy Japończycy opuścili Koreę, było tam już 5960 szkół,
w  których  – nie omieszkała dodać  – po raz pierwszy nauczano języka
koreańskiego. „Przed nadejściem Japończyków nie umieli nawet pisać ani
czytać we własnym języku! Tylko 6  procent nie było analfabetami. Po 35
latach [japońskiej okupacji] odsetek Koreańczyków umiejących czytać
i pisać wzrósł do 22 procent”.
Jej wywody przypomniały mi coś, co usłyszałem od Toma Gilla,
antropologa mieszkającego w Yokohama:
–  Ci prawicowcy uważają, że Japonia zrobiła naprawdę bardzo dużo
dobrego. Ich tok myślenia można porównać do rozumowania czytelników
„Daily Telegraph” w  Wielkiej Brytanii, którzy wierzą, że przynieśliśmy
Indiom cywilizację, zbudowaliśmy im drogi, koleje, mosty. Tonacja
dyskursu rewizjonistycznego w Japonii jest dokładnie taka sama.
– Nie, japońska okupacja różniła się diametralnie od okupacji brytyjskiej
w Indiach – ripostuje O. – Japończycy niczego, prawie niczego, Korei nie
odebrali. Nie było zabijania, nie było mordów ani niczego w tym rodzaju.
Przyznaje, że Japończycy byli trochę surowi w  pierwszych latach swoich
rządów, ale bardzo szybko złagodnieli. „Nie można stawiać znaku równości
między kolonializmem a  złem, skoro poprawiły się warunki życia
narodu”  – pisze w  swojej książce i  dodaje, że w  rzeczywistości ludzi nie
obchodzi, kto nimi rządzi, „dopóki nie zakłóca to ich życia codziennego”.
A co z  robotnikami przymusowymi, których wywieziono do kopalni na
Hokkaidō? Zostali „zwerbowani”. Ale historycy twierdzą, że było inaczej.
–  Nieprawda. To kłamstwa.  – O  z  lekceważeniem poruszyła dłonią,
w której trzymała filiżankę z kawą.
Do japońskiej armii zgłaszało się mnóstwo koreańskich ochotników, ale
przyjęto tylko część, ponieważ kryteria rekrutacji były niezwykle surowe.
–  Tylko jeden na pięćdziesięciu [chętnych] mógł iść na wojnę razem
z  Japończykami. Wstąpienie do japońskiej armii było dla Koreańczyków
bardzo, bardzo korzystne. Oni naprawdę chcieli się zaciągnąć. No dobrze,
pod koniec wojny, powiedzmy w  1944 roku, japoński rząd faktycznie
stwierdził: „Dobra, niech pracują w  kopalniach albo w  innych podobnych
miejscach”. Taka praca była trochę niebezpieczna, ale za to dobrze płatna.
Dodaje mimochodem, że masakra w  Nankinie to także „kłamstwo. Nikt
nie zginął. To się nie stało. Zmyślona historyjka”.
Gdy się żegnaliśmy, zapytałem O Sŏnhwa, czy uważa, że jej działalność
wywiera pozytywny wpływ na stosunki japońsko-koreańskie. Nie może już
odwiedzać swojej ojczyzny; w 2013 roku zawrócono ją z lotniska Inch’ ŏn
(także Incheon, Inczhon, Inczhön) w  Seulu, skąd zamierzała udać się na
pogrzeb matki, a ponadto twierdzi, że władze Korei blokują publikację jej
prac, wydawało się więc mało prawdopodobne, że odpowie twierdząco, ale
byłem ciekaw jej opinii.
– Treść moich książek jest bardzo ważna zarówno dla Koreańczyków, jak
i  dla Japończyków, a  także dla ludzi na całym świecie, którzy powinni
poznać prawdę. Dlatego moje książki ukazują się także w  języku
angielskim. Nigdy nie przestanę pisać na ten temat.
Tak, ale czy nie byłoby korzystne dla wszystkich, gdyby do czasu do
czasu, dla równowagi, postarała się być nieco bardziej krytyczna
w stosunku do Japonii?
– Rzecz nie w tym, by być bardziej czy mniej krytycznym wobec Japonii.
Wielu cudzoziemców oskarża i krytykuje Japonię, opierając się jedynie na
powierzchownych obserwacjach.
Nie ustawałem w  poszukiwaniu jakiejś możliwości pojednania. Czy jest
coś, co Japonia mogłaby uczynić, by poprawić swoje stosunki z  Koreą?
Oddać jej sporne wyspy Tokdo/Takeshima? Wypłacić dodatkowe
rekompensaty kobietom zmuszanym do nierządu? Zaprzestać oficjalnych
wizyt w Yasukuni?
– Wyspy Takeshima należą do Japonii – odparła twardo O. – A świątynia
Yasukuni nie ma żadnego związku z  Koreańczykami. Kobiety
pocieszycielki to mit. Były zwykłymi prostytutkami. Dowiedziałam się
prawdy ze źródeł historycznych.
–  A  zatem wszyscy pozostali historycy na całym świecie po prostu się
mylą albo są opłacani przez Chiny lub Amerykę?
–  Tak, Ameryka wymyśliła tę historię, żeby uczyć jej Japończyków:
„Japończycy są źli. To my ocaliliśmy Japończyków przed wojną”. Bla, bla,
bla. Tę antyjapońską ideologię wpaja się także Koreańczykom. Jeśli
porozmawia się z  Koreańczykami, którzy mają ponad sześćdziesiąt lat,
można się przekonać, że są bardziej przyjaźnie nastawieni do Japonii,
dlatego że znają Japończyków i pamiętają czasy kolonii.
Ponieważ dorastała w  Korei, ją także indoktrynowano, by nienawidziła
Japończyków, ale kiedy przeprowadziła się do Japonii, nie znalazła żadnych
powodów do nienawiści. Na pytanie o agitatorów w czarnych furgonetkach
odpowiedziała lekceważąco:
– To tylko paru prawicowców. Neonaziści są także w Ameryce, Wielkiej
Brytanii, wszędzie. Ale czy uważacie ich za zwyczajnych Brytyjczyków
czy zwyczajnych Amerykanów? Nie.
Stwierdziła także, że mieszkając w  Japonii, nie doświadczyła nigdy
choćby najdrobniejszych skutków antykoreańskich uprzedzeń.
Dlaczego Ameryce miałoby zależeć na nastawieniu przeciwko sobie jej
dwóch sojuszników w regionie?
–  Żeby kiedyś mogła wywoływać wojny. Amerykanie w  ten sposób
zarabiają. Poza tym uważam, że chcą, żeby doszło do wojny między
Chinami a Japonią.
–  Czy nie ma inteligentnych Koreańczyków, którzy się zorientowali, że
padli ofiarą manipulacji? Jesteś jedyną Koreanką, która o tym wie?
– Nie, nie jedyną – przyznała. – Ale jedną z nielicznych.
Z powrotem w  Ōsaka, po odwiedzinach w  Międzynarodowym Centrum
Pokoju, jadę na drugi kraniec miasta do innego reliktu z  lat
osiemdziesiątych, Muzeum Praw Człowieka.
Choć Muzeum Praw Człowieka mieści się w  ponurawym budynku,
zdecydowanie bardziej bezbarwnym niż modernistyczna siedziba Centrum
Pokoju, to z  jego ekspozycji wyłania się obraz znacznie bardziej
postępowej, nowoczesnej Japonii, kraju inkluzywnego, zaangażowanego,
wrażliwego, zainteresowanego losem każdej zmarginalizowanej grupy
społecznej i  gotowego wesprzeć każdą sprawę: od praw gejów po walkę
z  zanieczyszczeniem azotem. Jest tu dział poświęcony przeciwdziałaniu
przemocy, materiały na temat obrony praw społeczności LGBT, a  nawet
informacje na temat uprzedzeń, których ofiarami padają osoby podłączone
do respiratorów, czego wcześniej nie byłem świadom.
„Czy cywilizacja nie powinna cenić każdego życia na ziemi?” – zapytuje
jeden z plakatów. Inny radzi: „Przez doświadczenie noszenia strojów i gry
na instrumentach muzycznych różnych krajów i  regionów uczmy się
doceniać korzyści płynące ze zdobywania wiedzy o  różnych kulturach,
obyczajach i  wartościach, a  także rozumieć i  szanować się nawzajem”.
Muzeum zwraca uwagę na różnorodność kulturową społeczności
koreańskiej (w  mieście liczącym 2  miliony mieszkańców żyje 100–
150  tysięcy Zainichi), dzięki której Ōsaka jest miejscem, „gdzie można
czerpać przyjemność z  poznawania wielu różnych kultur Półwyspu
Koreańskiego, które zapuściły korzenie w naszym społeczeństwie”.
Łatwo pokpiwać z  naiwnie entuzjastycznej tonacji tego przekazu, dla
mnie jednak jest on krzepiącym przypomnieniem, że bez względu na to, jak
hałaśliwi są japońscy nacjonaliści i  jak denerwująca i  bezduszna jest
retoryka rozważań tutejszych polityków oraz pisarzy w rodzaju O Sŏnhwa
na temat kolonialnej przeszłości Japonii, znaczna większość zwykłych
Japończyków ma bardziej tolerancyjne, otwarte i  postępowe podejście do
swoich mniejszości narodowych i  swojej historii. Są oni także,
najzwyczajniej w świecie, milsi.
Naturalnie zdaję sobie sprawę, że taka zero-jedynkowa opozycja to grube
uproszczenie; nie da się po prostu podzielić 127-milionowego narodu na
tych z  prawej strony, którzy wypierają się imperialnej agresji i  przypisują
Japonii rolę ofiary, i tych z lewej, którzy przyznają, że Japonia dopuściła się
zbrodni wojennych, a  dyskryminacja Zainichi budzi w  nich obrzydzenie.
Brytyjski uczony i nauczyciel akademicki Philip Seaton przekonuje, że nie
powinniśmy oceniać Japończyków przez pryzmat nacjonalistycznych ciągot
ich przywódców politycznych; nie powinniśmy także zakładać, że skoro
w japońskich podręcznikach do historii jest prezentowany powierzchowny
albo ambiwalentny pogląd na japoński kolonializm i wojnę, automatycznie
podziela go większość Japończyków.
–  Im dłużej tu mieszkam, tym lepiej zdaję sobie sprawę, że stereotypy
tylko przeszkadzają w  zrozumieniu wewnętrznej różnorodności Japonii  –
powiedział mi Seaton, który mieszka w  Japonii ponad dwadzieścia lat.  –
Przeważnie bez głębszego zastanowienia wrzucamy wszystkich
Japończyków do worka z  napisem „konserwatyści”, ale tak się składa, że
spędziłem mnóstwo czasu z  aktywistami społeczeństwa obywatelskiego,
którzy poświęcali swoje urlopy, żeby brodząc w  błocie po kolana,
wykopywać kości koreańskich robotników przymusowych. Czy jest w nich
mniej „japońskości” niż w  osobach, które wrzeszczą z  furgonetek:
„Śmierdzący Koreańczycy, won z Japonii”? Nie, jedni i drudzy są tak samo
japońscy.
W swojej książce Japan’s Contested War Memories (Kontrowersje wokół
pamięci wojny w  Japonii) Seaton analizuje wyobrażenie zewnętrznych
obserwatorów na temat podejścia Japończyków do wojny – że zaprzeczają
faktom, że nie przeprosili, że nie mają pojęcia, czego się dopuszczano w ich
imieniu, ponieważ karmi się ich fałszywymi informacjami, oraz że nie
pociągają do odpowiedzialności ekip rządzących swoim krajem  – jednym
słowem, że powinni się wreszcie przyznać i zachować się mniej więcej tak
jak Niemcy po drugiej wojnie światowej. Wyobrażenia te kształtują się
jednak „przede wszystkim pod wpływem działań polityków, a  nie opinii
publicznej czy pamięci kulturowej”  – pisze  – co w  moim rozumieniu
oznacza, że nie powinniśmy utożsamiać wszystkich Japończyków
z  durnymi faszystami, którzy nimi rządzą. Seaton podkreśla także, że owi
durnie nierzadko płacą utratą stanowisk za idiotyczne wypowiedzi na temat
wojny. Uzbierała się już spora grupa takich osobników, do których zalicza
się Nagano Shigeto, minister sprawiedliwości, który w  1994 roku
zanegował powszechnie akceptowany pogląd na genezę i przebieg masakry
w Nankinie. Zmuszono go, by podał się do dymisji. Albo Okuno Seisuke,
członek rządu, który w  1988 roku zapytał publicznie, „w  jakim sensie”
Japonia była agresorem w  czasie wojny. Po tej głupiej i  prowokacyjnej
wypowiedzi on także został zmuszony do rezygnacji z urzędu. Nie można
zatem powiedzieć, że politycy nie ponoszą konsekwencji.
W Japonii konserwatyści sterują dyskursem o  wojnie na poziomie
państwa, ale zdaniem Seatona ogół społeczeństwa jest bardziej postępowy,
a „we wszystkich badaniach opinii publicznej jego poglądy przeważają nad
konserwatywnymi i  nacjonalistycznymi. Z  reguły 50–60  procent
ankietowanych charakteryzuje wojnę jako »agresywną«, a  50–80  procent,
w zależności od tego, jak zostało sformułowane pytanie w ankiecie, ocenia
podejście rządu do kwestii odpowiedzialności za wojnę (takich jak
wysokość rekompensat) jako »niewłaściwe« lub popiera koncepcję
dodatkowych rekompensat oraz inicjatywy zmierzające do uznania roli
Japonii jako agresora”. Warto także podkreślić, że ogólnie rzecz biorąc,
Japończycy dysponują większą wiedzą na temat wojny w Azji Wschodniej
niż Amerykanie czy Brytyjczycy.
Japończycy mają nie tylko różne podejście do interpretacji wojny, ale
także różne definicje patriotyzmu.
– Jeżeli masz prawicowe poglądy, to uważasz, że jako miłujący ojczyznę
patriota jesteś zobowiązany nienawidzić Koreańczyków  – powiedział mi
Seaton.  – Postępowcy natomiast pojmują miłość do swego kraju jako
konieczność badania przeszłości, czerpania z  niej nauki i  troskę o  to, by
następnym razem nie powtarzać jej błędów. To zupełnie inny rodzaj
miłości.
W Japonii wiele organizacji i osób prywatnych działa niezmordowanie na
rzecz ujawnienia prawdy o  wojnie. Są wśród nich takie, jak Organizacja
Przemoc wobec Kobiet w  Czasie Wojny  – Oddział Japonia, która w  2000
roku zorganizowała w Tōkyō Międzynarodowy Trybunał Kobiet do Spraw
Niewolnictwa Seksualnego w Armii Japońskiej – uznał on cesarza Hirohito
i japońską armię za winnych zbrodni przeciwko ludzkości – oraz Centrum
Badań i Dokumentowania Odpowiedzialności Japonii za Działania Wojenne
zrzeszające uczonych o  postępowych poglądach. Wiele grup
narodowościowych regularnie protestuje przeciwko wizytom premierów
w  Yasukuni. Już w  1972 roku, na długo zanim koreańscy i  chińscy
dziennikarze zaczęli analizować historię wojny w  przestrzeni publicznej,
japoński dziennikarz Honda Katsuichi jako pierwszy wydobył na światło
dzienne zbrodnie wojenne, jakich dopuszczali się japońscy żołnierze
w czasie drugiej wojny światowej, opisując je w swojej książce Podróż do
Chin13.
Honda to tylko jeden z  niezliczonych dziennikarzy, którzy od lat
ujawniają dowody japońskich zbrodni wojennych. Ich teksty ukazują się
często na łamach „Asahi Shimbun” („Gazeta Poranna”), drugiej pod
względem wielkości nakładu japońskiej gazety. Prowadziła ona także
kampanię na rzecz koreańskich kobiet pocieszycielek, kiedy profesor
Yoshimi Yoshiaki z Uniwersytetu Chūō odnalazł w archiwum ministerstwa
obrony dokumenty, z  których wynikało jednoznacznie, że rząd cesarstwa
zorganizował sieć wojskowych burdeli. W  latach osiemdziesiątych
Stowarzyszenie Internowanych w  Chinach, grupa japońskich weteranów,
którzy powrócili do ojczyzny po odbyciu kary w  chińskich więzieniach,
przyznała się do licznych, straszliwych zbrodni wojennych. Inne
organizacje obywatelskie działają na rzecz poprawy warunków życia
Zainichi i manifestują przeciwko ugrupowaniom prawicowym, które szerzą
mowę nienawiści. Z  potwornościami, jakich dopuszczali się ich rodacy,
mierzą się także japońscy pisarze i filmowcy. Pod koniec lat pięćdziesiątych
ukazał się napisany z  epickim rozmachem, wstrząsający cykl sześciu
powieści Kondycja ludzka autorstwa Gomikawa Junpei. Jest to opowieść
o wojennych doświadczeniach japońskiego żołnierza idealisty, na podstawie
której zrealizowano później trylogię filmową. Zmarły niedawno Mizuki
Shigeru stworzył głęboko poruszającą, autobiograficzną serię mangi Shōwa,
w  której z  brutalną szczerością ukazał wojnę (i  jej skutki) z  perspektywy
młodego rekruta walczącego w Papui Nowej Gwinei.
Tuż przed naszym rozstaniem w  Tōkyō Seaton, który  – jak mi się
wydawało  – był trochę zirytowany mylnymi wyobrażeniami  na temat
swojej adoptowanej ojczyzny, zwrócił uwagę, że poglądy Japończyków na
wojnę mogą być różne w  różnych regionach kraju. Na Hokkaidō, gdzie
mieszka, dominuje ruch postępowy, ponieważ w czasie wojny sprowadzono
tam do pracy w  kopalniach węgla ogromną liczbę robotników
przymusowych z  Korei. Czasami podejście do wojennej przeszłości bywa
różne w różnych częściach tego samego regionu.
–  Na przykład w  Hiroshima obiektem zainteresowania wszystkich
towarzystw historycznych jest bomba atomowa, ale już w  Prefekturze
Hiroshima, na przykład na wyspie Ōkunoshima, są nim gazy bojowe,
ponieważ produkowano tam broń chemiczną, którą armia japońska
wykorzystywała w  Chinach. Liczba ofiar bomby atomowej zrzuconej na
Hiroshima była mniejsza od liczby ludzi zabitych w Chinach przez trujący
gaz produkowany w  prefekturze Hiroshima. Trzeba jeszcze wspomnieć
o  porcie wojennym w  niezwykle konserwatywnym mieście Etajima, gdzie
znajduje się baza szkoleniowa Japońskich Sił Samoobrony. Jak widzisz,
nawet w obrębie jednej prefektury obraz bywa niejednorodny. To wszystko
jest bardzo skomplikowane.

13 W źródłach anglojęzycznych oryginalny tytuł jest tłumaczony jako Travels in China,


czyli Podróże po Chinach (przyp. tłum.).
8
HIROSHIMA

Gdy jadę na zachód, najpierw do Kōbe, żeby rzucić okiem na tamtejsze


kwitnące Chinatown  – z  jego wyjątkowo nudnym muzeum  – a  potem
w  kierunku Hiroshima, sceneria staje się coraz bardziej surrealistyczna.
W zatoczce na autostradzie, gdzie robię sobie krótki przystanek, powietrze
jest gęste od ważek, a  w  górze, zręcznie wykorzystując prądy termiczne,
krążą orły wielkie jak lotnie. Pogoda funduje mi dodatkową porcję
dramatyzmu. W  pewnym momencie, przejeżdżając przez wiadukt na
autostradzie za Tatsumo, przeżywam doświadczenie psychodeliczne na
widok majaczącej w oddali idealnej repliki zamku Neuschwanstein (która –
jak przypuszczam  – jest kolejnym reliktem okresu prosperity), a  tuż za
zakrętem w  jednej chwili wpadam spod bezchmurnego nieba w  straszliwą
ulewę. Droga zmienia się w rwącą rzekę. W gęstych strugach deszczu, nie
widząc nawet maski samochodu, dosłownie spływam przez góry w  stronę
wybrzeża. W  krótkich przerwach między kolejnymi falami ulewy widzę
w  dole Morze Wewnętrzne o  powierzchni upstrzonej przez farmy ostryg,
które ciągną się wzdłuż łańcucha wysepek.
Spędzam noc w  dziwacznym hotelu w  stylu greckim (i  z  takimże
personelem), który wybrałem wyłącznie dlatego, że ładnie się prezentował
w  internecie. Zostawiam rzeczy w  pokoju, a  ponieważ przestało padać,
wypożyczam rower, żeby dla odprężenia przejechać się wzdłuż wybrzeża.
Mijam koty wylegujące się na rozgrzanych kamiennych schodach
i  malutkie kraby, które na mój widok czmychają w  szpary w  ceglanych
murach. Przyjeżdżam na plażę, gdzie rodziny rozpalają grille, żeby upiec
sobie kolację, a w zatoce, daleko od brzegu, w promieniach zachodzącego
słońca rozbłyskują co chwila łuski latających ryb. Droga biegnąca wzdłuż
wybrzeża zwęża się do jednego pasa i  meandruje między wyludnionymi
osadami rybackimi z  nieczynnymi od dawna zakładami pracy i  pustymi
parcelami zarośniętymi rdestem. W  niektórych wioskach jedynym śladem
działalności handlowej jest zardzewiały automat z napojami i przekąskami.
W  przeciwieństwie do wielkich miast, gdzie spędzałem dotąd większość
czasu, tutaj wpływ starzenia się japońskiego społeczeństwa jest aż nadto
widoczny.
Wiele domów w tej części wybrzeża zbudowano z drewna, które zostało
specjalnie opalone. Technikę tę, zwaną yaki sui-ita, stosuje się, by drewno
stało się odporne na ogień, a  także  – dzięki neutralizacji celulozy  – mniej
atrakcyjne dla insektów.
Przypominam sobie te domy następnego dnia w Parku i Muzeum Pokoju
w  Hiroshima. Całą ścianę przy wejściu do muzeum pokrywa panorama
Hiroshima sprzed bombardowania, która ukazuje urocze miasto pełne
drewnianych domów, kanałów i mostów. Zestawiono ją z fotografią miasta
wykonaną krótko po godzinie 8:15 rano 6  sierpnia 1945 roku, gdy na
wysokości 600 metrów nad szpitalem Shima eksplodowała bomba atomowa
Little Boy, wywołując „przepiękny rozbłysk”. Miasto zostało dosłownie
spopielone. W  ułamku sekundy zginęły dziesiątki tysięcy ludzi,
a w następnych dniach i tygodniach kolejne 146 tysięcy. Gdy wiatr rozwiał
grzyb atomowy, spadł czarny deszcz. W 2000 roku ekipa dokumentalistów
z  telewizji BBC przeprowadziła wywiady z  ocalałymi mieszkańcami
Hiroshima. Pewna kobieta wspominała, jak patrząc na swoje nogi,
zorientowała się, że woda rozpuściła na nich skórę: „Zobaczyłam wiele
ofiar z  rękami wyciągniętymi przed siebie i  ciałami pozbawionymi skóry
(…). Był tam mężczyzna, który nie miał ani kawałka skóry na górnej
połowie ciała; widzieliśmy tylko czerwone mięso”.
W muzeum znajduje się mnóstwo wstrząsających eksponatów  – odzież,
zwęglona rama dziecięcego trójkołowego rowerka i  wiele, wiele innych.
Czytam o  jednym z  ocalałych, który musiał nieść na plecach swego
szkolnego kolegę, ponieważ miał on zwęglone podeszwy stóp. Świadkowie
wspominali stojące w ogniu drzewa wiśni.
Hiroshima została wybrana jako pierwszy cel dla nowej broni
Amerykanów nie tylko dlatego, że była ważnym portem wojennym, ale
także dlatego, że otaczające ją wzgórza miały skoncentrować siłę wybuchu,
dzięki czemu mógł on spowodować maksymalną liczbę ofiar i  skalę
zniszczeń  – z  podobnego względu wybór padł na Nagasaki. Bomba
zrzucona na Hiroshima zawierała uran, a  większa bomba, która spadła na
Nagasaki – pluton.
Wędrując po muzeum, zauważam przewodniczkę, która nosi plakietkę
z informacją, że chętnie odpowie na wszelkie pytania.
Nazywa się Ikeda Miko. Mówi, że jej ojciec, który przekroczył
dziewięćdziesiątkę, urodził się w  Hiroshima. Gdy zrzucono bombę,
mieszkał w  Kyōto i  dziesięć dni później przyjechał do rodzinnego miasta
w  nadziei, że jego pomoc się przyda. Ponieważ stracił w  wybuchu wielu
krewnych, był niezmiernie zdziwiony, kiedy zobaczył, że  – wyjąwszy
zniszczony dach  – jego drewniany dom jest prawie nietknięty. Do dziś
prześladuje go wspomnienie potwornego smrodu, który wisiał nad miastem.
Rozmawiamy o  tym, czy zrzucenie bomby atomowej na miasto było
uzasadnione z  militarnego punktu widzenia, czy też nie. Miko uważa, że
Amerykanie chcieli w  ten sposób wywrzeć wrażenie na Rosji, a  także
uzasadnić niebotyczne koszty Projektu Manhattan, ale przyznaje także, że
w  Hiroshima znajdowało się wiele baz wojskowych, była więc
potencjalnym celem ataku; dodaje, że podobno Japończycy pracowali
wówczas nad własną bombą atomową, którą teoretycznie mogliby
zniszczyć Los Angeles. Kilka lat temu pewien emerytowany profesor
z  Uniwersytetu Kyōto odnalazł plany tamtej bomby oraz projekt wirówki
do wzbogacania uranu. Prace miały zostać zakończone w  sierpniu 1945
roku, ale Japończycy nie mieli wystarczającej ilości uranu  – nazistowski
okręt podwodny, który transportował do Japonii 550 kg tlenku uranu,
został przechwycony przez Amerykanów w maju 1945 roku.
Jak wynika z  muzealnych materiałów informacyjnych, w  1945 roku
Japonia znajdowała się „w skrajnie niekorzystnym położeniu”, a deklaracja
ogłoszona w  Poczdamie w  lipcu 1945 roku przez Stany Zjednoczone,
Wielką Brytanię i  Chiny, w  której kraje te żądały kapitulacji Japonii, nie
zawierała żadnej wzmianki o  istnieniu broni atomowej. Zapewne ma to
sugerować, że gdyby Japończycy wiedzieli o  bombach, poddaliby się
i  amerykańska demonstracja siły nie byłaby potrzebna, ale taki rozwój
wydarzeń jest bardzo mało prawdopodobny. Źródła historyczne wskazują
bowiem, że cesarz Hirohito nawet po zbombardowaniu Hiroshima uparcie
wierzył, że Amerykanie mogą jeszcze zaproponować warunki porozumienia
pokojowego korzystne dla Japonii. Trudno w  to uwierzyć, lecz cesarz
chciał, by jego naród kontynuował walkę. Choć ostatecznie wydał decyzję
o  poddaniu się, wszystko wskazuje na to, że zależało mu wyłącznie na
zachowaniu monarchii, nawet za cenę życia setek tysięcy poddanych,
chociaż w  swoim przemówieniu w  dniu ogłoszenia kapitulacji posunął się
do stwierdzenia, że poświęca się, by zapobiec zagładzie ludzkości.
Hirohito, wyrzekłszy się swej boskiej natury, starał się wszelkimi
sposobami umniejszyć swoją rolę w  wojnie. Jak ujął to jego amerykański
biograf Herbert Bix, był „obłudny do samego końca”.
Alianci, a  zwłaszcza generał Douglas MacArthur, skwapliwie pomagali
cesarzowi wybrnąć z  kłopotów. W  obliczu zagrożenia ze strony Rosji
pragnęli, by Japonia jak najszybciej stanęła na nogi, a kiedy się okazało, że
po kapitulacji Japończycy okazują chęć do współpracy, uznali, że
postawienie cesarza przed obliczem sprawiedliwości przyniosłoby im
więcej szkody niż pożytku. „Jest on symbolem, który jednoczy całą
Japonię”  – podsumował MacArthur. „Jeżeli go zniszczymy, naród się
rozpadnie”. Alianci pamiętali także, jaki wpływ na Niemcy po pierwszej
wojnie światowej wywarły drakońskie warunki traktatu wersalskiego.
Zawarty w  owych postanowieniach aspekt winy za rozpętanie wojny
przyczynił się do powstania warunków społeczno-ekonomicznych, które
sprzyjały gwałtownemu rozprzestrzenianiu się nazizmu. To, że Hirohito
został wykluczony z  postępowania przed Trybunałem Tokijskim w  1946
roku (przy sprzeciwie, między innymi, delegacji australijskiej), jest nadal
wykorzystywane przez Koreańczyków i Chińczyków jako dowód na to, że
Japończycy nigdy nie przyznali się w pełni do winy. Człowiek, w którego
imieniu rozpętano wojnę i  który nie tylko był doskonale poinformowany
o  tym, co się dzieje, ale także często otwarcie wspierał imperialistyczną
ekspansję Japonii, nigdy nie stanął przed sądem, nigdy nie przyznał się do
winy i zmarł z przyczyn naturalnych czterdzieści cztery lata po zakończeniu
wojny.
W muzeum w  Hiroshima, podobnie jak w  Centrum Pokoju w  Ōsaka,
unika się poruszania kontrowersyjnych tematów. Jest tu kilka zdań o  tym,
że już w okresie pierwszej wojny chińsko-japońskiej, w latach 1894–1895,
Hiroshima stała się ważną bazą wojskową, stwierdza się też wyraźnie, że to
Japonia rozpoczęła wojnę z  Amerykanami na Pacyfiku, ale szerzej
zakrojone działania Japonii na terenie Azji zostały opisane w  sposób
zdumiewająco pasywny. Czytamy na przykład: „Eskalacja działań po
incydencie mandżurskim w  1931 roku doprowadziła do wojny z  Chinami
w  1937 roku”. W  materiałach informacyjnych znajduje się także
odniesienie do „incydentu znanego jako »masakra w Nankinie«, [w wyniku
którego] wśród ofiar po stronie chińskiej znaleźli się żołnierze, jeńcy
wojenni, cywile, a  nawet dzieci”. Jest to doprawdy osobliwy opis
najpotworniejszej zbrodni tamtej wojny. Informacja na temat niewolniczej
pracy Koreańczyków jest tak samo mętna i  ogranicza się do stwierdzenia,
że Koreańczycy „zostali powołani do służby wojskowej. Wielu z  nich
skierowano do fabryk w  Hiroshima”. Około 30  tysięcy Koreańczyków
zginęło w  wybuchach atomowych w  Hiroshima i  Nagasaki, a  100  tysięcy
przymusowo wcielonych do armii zmarło, pracując na rzecz japońskiego
wysiłku wojennego.
Wieczorem, gdy wyjeżdżałem z  Hiroshima, byłem głęboko poruszony
obrazami okropności wojny, ale usiłowałem też zrozumieć podejście tego
miasta do tematu wojny i roli, jaką odegrała w niej Japonia. Kierownictwo
Parku i  Muzeum Pokoju w  Hiroshima przekonuje, że celem tej instytucji
nie jest zgłębianie kontekstu historycznego ani obarczanie kogokolwiek
winą, lecz upamiętnienie ofiar. Koncentruje się ona na ofiarach wśród
dzieci i starców. Na jednej z tablic informacyjnych widnieje informacja, że
w  epicentrum wybuchu znajdowały się głównie świątynie otoczone
stawami, w  których pływały żółwie i  karpie, oraz parkami, w  których
chętnie bawiły się dzieci (a  zatem nie fabryki amunicji). Właśnie ze
względu na owo skupienie na cierpieniach cywilów jeden z komentatorów
określił Park Pokoju mianem „narodowej świątyni, w  której celebruje się
rolę ofiary”.
Japończycy niewątpliwie byli ofiarami. Byli ofiarami działającej poza
wszelką kontrolą elity wojskowej, która zdeprawowała młodych rekrutów
i  poprowadziła na śmierć trzy miliony ludzi. Po wojnie cały kraj był
wstrząśnięty niedolą pół miliona japońskich jeńców schwytanych na
północy Chin przez siły radzieckie i więzionych przez lata w syberyjskich
obozach pracy. Oni także byli ofiarami.
Philip Seaton powiedział mi, że w  japońskich mediach głównego nurtu
wciąż dominuje narracja z pozycji ofiary, w której nader często „unika się
otwartych nawiązań do odpowiedzialności Japonii za rozpętanie wojny”.
Jego zdaniem ważną rolę w  podtrzymywaniu tej narracji odgrywa Park
Pokoju w  Hiroshima, podał także przykłady najpopularniejszego serialu
telewizyjnego o  tematyce wojennej, Oshin (1982), i  najpopularniejszego
filmu kinowego, Harfa birmańska (1985), w  których twórcy
wyeksponowali przede wszystkim aspekt cierpienia Japończyków jako
ofiar.
Status Japonii w  roli ofiary został nie tylko usankcjonowany, ale wręcz
uwznioślony na mocy artykułu 9  głęboko pacyfistycznej konstytucji
narzuconej krajowi przez aliantów w  1946 roku. Głosi on, że naród
japoński „wyrzeka się na zawsze wojny jako suwerennego prawa narodu”
oraz że „nie będą nigdy utrzymywane lądowe, morskie i  powietrzne siły
zbrojne ani inne środki mogące służyć wojnie”14. Wydaje się, że pacyfizm
jest głęboko zakorzeniony w  charakterze współczesnych Japończyków,
o  czym świadczy gest pokoju  – palce dłoni ułożone w  kształt litery V  –
 który wykonuje każdy Japończyk, ilekroć jest fotografowany.
Wielu obywateli Japonii czerpie uzasadnioną dumę ze swej
antymilitarystycznej postawy.
–  Wyrzec się wojny, nie zabijać innych i  samemu nie zostać zabitym  –
dążenie do takiego ideału to być może najwspanialsze osiągnięcie Japonii –
usłyszałem od Yasuda Kōichi, reportera, z  którym spotkałem się
w  koreańskiej dzielnicy Tōkyō.  – Ten piękny artykuł  9. Produkujemy
samochody i  sprzęt elektroniczny, stworzyliśmy i  nadal tworzymy wiele
wartościowych rzeczy, ale dla mnie jako patrioty najważniejszym powodem
do dumy jest artykuł 9.
Wyznał, że jest gotów na największe poświęcenia w jego obronie.
Była to jedna z  najbardziej przejmujących wypowiedzi, a  zarazem
najlepsza obrona japońskiej konstytucji, jaką w  życiu słyszałem. Poglądy
Yasuda bynajmniej nie są odosobnione. Jak wynika z  badań nastrojów
społecznych, Japończycy są prawie równo podzieleni w  kwestii opinii na
temat zmiany konstytucji i przekształcenia Sił Samoobrony w armię zdolną
do „agresywnych działań”, a  w  przyszłości być może wyposażoną nawet
w broń jądrową. Zazwyczaj nieznaczna większość obywateli jest przeciwna
wprowadzaniu zmian do konstytucji (w  najnowszym badaniu było to
51  procent), a  tylko 30  procent opowiada się zdecydowanie za zmianami.
To doprawdy godne podziwu, jeśli weźmiemy pod uwagę, że Kim Jŏng-ŭn
uparcie wystrzeliwuje pociski rakietowe w kierunku Japonii.
Japończycy są równocześnie najmniej patriotycznie nastawioną nacją nie
tylko w  Azji, ale też najprawdopodobniej na całym świecie. Badanie
przeprowadzone w 2010 roku w ramach World Values Survey15 wykazało,
że Japonia ma najniższy spośród wszystkich badanych krajów odsetek
obywateli dumnych ze swojej ojczyzny (24  procent) i  gotowych za nią
walczyć (zaledwie 16  procent). Badania przeprowadzone w  ramach
programu Asian Barometer Survey16 ujawniły z kolei, że tylko 27 procent
Japończyków odczuwa „dumę ze swojej przynależności narodowej”,
podczas gdy na przykład w Chinach jest to 46 procent.
Jak piszą w książce The Japan–South Korea Identity Clash (Japonia –
Korea Południowa. Zderzenie tożsamości) Glosserman i  Snyder: „[Abe
Shinzō] może marzyć o  bardziej konserwatywnej Japonii, ale opinia
publiczna go nie poprze”. A jednak mimo braku mandatu społecznego jego
rząd przyjął ostatnio ustawy, które otwierają drogę do „proaktywnego
pacyfizmu”, a  w  maju 2017  roku wyznaczył inaugurację olimpiady
w  Tōkyō w  2020 roku jako ostateczny termin uchylenia artykułu
9  i  przyznania premierowi dodatkowej funkcji głównodowodzącego.
Japonia ma już większą flotę niż Wielka Brytania i  Francja razem wzięte,
a także 1600 samolotów i 250 tysięcy personelu wojskowego, a w kwietniu
2018 roku uczyniła kolejny krok na drodze ku militaryzacji, powołując do
życia pierwszą od czasów wojny jednostkę piechoty morskiej w  Sasebo,
w  pobliżu Nagasaki, oficjalnie w  obawie przed atakami Chińczyków na
japońskie wyspy.
Jak to możliwe, że rząd Japonii prze do zmian z  takim uporem, skoro
społeczeństwo jest niezdecydowane? Japończycy, tak jak my wszyscy,
często są zmuszeni akceptować sprzeczne ze swoimi opinie swoich
demokratycznie wybranych reprezentantów. Badanie przeprowadzone
w  2017 roku wykazało, że 65  procent Japończyków nie popiera żadnej
partii politycznej. Tom Gill, antropolog mieszkający w Yokohama, uważa,
że Abe jest dziś u  władzy głównie dzięki składanym przez siebie
obietnicom naprawy japońskiej gospodarki.
– Tak, mamy tego rasistowskiego, prawicowego premiera, który już dwa
razy wygrał wybory, ale nie dlatego, że ludzie zgadzają się z nim, iż Japonia
powinna powrócić do modelu sprzed wojny i  stać się czymś w  rodzaju
zmilitaryzowanego państwa z  nadrzędną rolą cesarza. Przede wszystkim
pamiętajmy, że zaledwie osiem lat temu przytłaczająca większość
Japończyków postawiła w  wyborach na partię o  znacznie bardziej
postępowej orientacji. Czy w  takim razie mamy uwierzyć, że Japończycy
nagle stali się najpierw skrajnie prawicowi, potem bardzo lewicowi,
a  potem znów skrajnie prawicowi? Nic z  tych rzeczy. To wciąż ci sami
Japończycy. Po prostu mieli dosyć gównianych polityków, więc dali im
kopa.
–  W  rzeczywistości ludzie nie głosują na Abe, tylko na jego partię  –
wyjaśnił mi znajomy Japończyk. – Zresztą opozycja też jest bardzo słaba.
To prawda, bo o  ile zdążyłem się zorientować, partie opozycyjne
w  Japonii mają nadzwyczajną skłonność do zapaści w  najmniej
odpowiednich momentach  – zazwyczaj kilka tygodni przed wyborami
powszechnymi. Powiedziałbym, że jest to celowe działanie  – gdybym był
wyznawcą teorii spiskowych…

14 libr.sejm.gov.pl/tek01/txt/konst/Japonia2014.pdf; dostęp: 2.03.2020.


15 World Values Survey (WVS) to finansowany ze środków pozarządowych, realizowany
od 1981 roku globalny projekt badawczy, którego celem jest wszechstronna analiza
wartości i  przekonań wyznawanych przez mieszkańców poszczególnych krajów (przyp.
tłum.).
16 Asian Barometer Survey to program badania opinii publicznej w krajach azjatyckich
pod kątem poglądów politycznych, przestrzegania demokracji i  jakości rządów (przyp.
tłum.).
9
FUKUOKA

Udaję się do Fukuoka z dwóch powodów. Po pierwsze, tylko stamtąd mogę


dotrzeć do Korei Południowej inaczej niż samolotem, realizując swoją
romantyczną wizję niespiesznej podróży. Z  portu w  Hakata (Hakata to
miasto przyłączone do Fukuoka) wypływa codziennie prom do Pusan
(Busan), drugiego co do wielkości miasta Korei Południowej, położonego
na południowo-wschodnim krańcu tego kraju. Po drugie, w  Fukuoka
mieszka jedna z  najpopularniejszych prawicowych japońskich youtuberek
Mada Yoko, szerzej znana jako Random Yoko.
Ta wysoka, szczupła trzydziestodwulatka pojawiła się niedawno na
radarach międzynarodowych mediów za sprawą filmików nagranych – jak
wiele jej produkcji  – po angielsku, w  których wychwalała Trumpa
w charakterystycznym dla siebie gawędziarskim, żartobliwym stylu. Gorąca
sympatia młodej Japonki do tego siedemdziesięcioletniego,
pomarańczowoskórego demagoga wydawała się dziwaczna, ale jej nagrania
świadczyły o  tym, że podziela ona nieufność Trumpa wobec ortodoksji
w polityce międzynarodowej, a także jego nienawiść do mediów głównego
nurtu. Ten, kto zechce śledzić jej kanał na YouTube, przekona się, że obok
wielu innych talentów ta młoda kobieta posiada także jedyny w  swoim
rodzaju talent muzyczny. Yoko nagrała na syntezatorze wiele ballad własnej
kompozycji, które charakteryzują się dynamicznym stylem gry na
keyboardzie i specyficznym wokalem.
Urodziła się w Fukuoka w 1985 roku, ale studiowała w Ōsaka, gdzie – jak
wiemy  – mieszka najliczniejsza społeczność koreańska w  Japonii. Dziś
Yoko otwarcie manifestuje swoją niechęć do Korei; napisała nawet sporo
obraźliwych piosenek o kobietach pocieszycielkach i epoce kolonialnej. Nie
są to bynajmniej najbardziej oczywiste tematy ballad rockowych, ale Yoko
wciska je w muzyczne ramy jak niemowlak, który na siłę wpycha klocki do
otworów o niepasujących kształtach.
W piosence o kolonialnej „szczodrobliwości” Japonii wobec Korei śpiewa
o  tym, że Japończycy podarowali Koreańczykom „mnóstwo linii
kolejowych, czyste ulice, wodociągi, kanalizację”, i  udaje się jej jeszcze
upchnąć „biblioteki, fabryki, w tym fabryki nawozów azotowych”.
Nie wydaje mi się, żeby istniało wiele piosenek, w których wspomina się
o  fabrykach nawozów azotowych  – przynajmniej odkąd rozpadł się
Związek Radziecki.
Yoko zamieściła swój pierwszy filmik na YouTube w 2006 roku. W 2011
zdobyła nagrodę dla nowych twórców w  pierwszej edycji YouTube
NextUp. Jej kanał ma ponad 6,5  miliona obserwujących. Jej Rap
o  kobietach pocieszycielkach (próbka tekstu: „Niewolnicom się nie płaci,
nawet jak się uśmiechają./ Gdzie byli koreańscy mężczyźni, gdy powinni
byli płakać?”) obejrzało 650  tysięcy internautów. Yoko szybko wyrabia
sobie markę w  japońskiej telewizji, w  której zabiera głos jako prawicowa
komentatorka.
Spotykam się z nią na dworcu w Fukuoka, skąd udajemy się do pobliskiej
kawiarni, gdzie opowiada mi o  początkach swojej kariery w  internecie.
Wszystko zaczęło się cztery lata temu, kiedy zrezygnowała z  pracy
w biurze.
– Przechodziłam wtedy trudne chwile, bo miałam problemy ze zdrowiem,
no wiesz, musiałam chodzić do poradni onkologicznej  – wyjaśnia.  – Nie
miałam raka, ale dolegało mi coś, co trzeba było zdiagnozować, no więc
tam chodziłam i  zadręczałam się, i  sprawy nie wyglądały za dobrze, co
wykończyło mnie psychicznie.
Yoko mówi bardzo szybko i  trochę nieskładnie, a  na jej twarzy
o ekspresyjnej mimice malują się intensywne uczucia.
–  Właśnie wtedy, w  2012 roku, chyba jakoś jesienią, zaczęłam się
interesować polityką, ponieważ miałam dużo czasu na myślenie, no, bo,
jakby, rozstałam się z chłopakiem.
Chłopak Yoko był Amerykaninem. Z  jej opowieści wynika, że to on ją
zostawił, choć wniosek, że akurat pod wpływem tego wydarzenia nastąpiło
u niej jakieś załamanie, byłby chyba zbyt pochopny.
Mniej więcej w  tym samym czasie doszło do zaognienie sporu między
Japonią i  Chinami o  prawa do Wysp Senkaku i  do antyjapońskich
demonstracji w Pekinie17.
–  Wtedy jeszcze nie miałam pojęcia o  polityce i  zastanawiałam się:
Kurczę, o co oni wszyscy się tak wkurzają? No więc zapytałam o to mojego
tatę.
Yoko charakteryzuje swego ojca, nauczyciela angielskiego, jako
konserwatystę, który wprawdzie nie angażuje się w działalność polityczną,
ale ma w domu mnóstwo książek o polityce, które zaczęła wtedy pochłaniać
z ogromnym zapałem.
–  Nie znosiłam polityki, bo wiesz, myślałam sobie, że można się uczyć
matematyki i  fizyki i  opanuje się reguły, a  w  polityce nie ma się czego
trzymać i nigdy jej nie zrozumiem.
Interpretuję tę świadomość braku prawd absolutnych w  polityce jako
dobry znak. To błąd.
– Zanim się zainteresowałam polityką, nienawidziłam własnego kraju, bo
uczono mnie, że w  historii Japonia była czarnym charakterem. Zaczęłam
więc czytać książki taty i  odkryłam, co się naprawdę wydarzyło
w  przeszłości i  że informacje na temat konfliktów [z Chinami i  Koreą]
zostały sfabrykowane bez żadnych dowodów, zgodnie ze strategią
Komunistycznej Partii Chin.
Klienci kawiarni zaczynają na nas zerkać.
–  Koncepcja jest taka, że trzeba mówić źle o  narodzie japońskim, żeby
Amerykanie stracili do nas zaufanie i zaczęli walczyć przeciwko nam.
Oto dlaczego Koreańczyków i Chińczyków uczy się od najmłodszych lat,
że – jak to ujmuje Yoko:
– „Japończycy są źli”.
Jest to element spisku KPCh i  nauczycieli socjalistów ze Stanów
Zjednoczonych. Yoko twierdzi, że po wojnie tradycyjne japońskie wartości
rodzinne zostały zniszczone, ponieważ za poduszczeniem Amerykanów
zaczęto budować małe mieszkania, izolować ludzi, zrywać więzi rodzinne
i  wprowadzać sprzeczne z  naturą równouprawnienie płci. (Każdy, kto wie
cokolwiek na temat współczesnej Japonii, musi uznać to stwierdzenie za
śmiechu warte).
– Mężczyźni i kobiety nie są tacy sami. Jest całe mnóstwo głupich kobiet.
– Tak samo jak mężczyzn – wtrącam.
– Ale jakby u mężczyzn to wygląda zupełnie inaczej.
– Czyli nie określiłabyś siebie mianem feministki?
– Ależ ja jestem prawdziwą feministką. A mężczyźni to słabeusze. Chodzi
mi po prostu o to, że kobiety są dobre w gadaniu i wtrącaniu się, że umieją
się bawić z  dziećmi i  robić różne inne rzeczy tego typu. Ale nie są dobre
z matematyki.
Powinienem podkreślać, że opinie, które wygłasza Yoko, są przesycone
dużą dozą humoru, ale jestem przekonany, że odzwierciedlają one jej
rzeczywiste poglądy. Przyznaje mi się, że ze względu na to, co mówi,
miewa problemy rodzinne. Szef zabronił jej bratu, który pracuje w banku,
rozmawiać o niej w obecności klientów.
Jestem ciekaw, jakich jeszcze kłamstw uczono ją w szkole.
–  Że dokonaliśmy masakry w  Nankinie. Musieliśmy napisać o  tym na
egzaminie, więc byłam w szoku, kiedy się dowiedziałam, że to wymysł.
– Okej, tyle że to nie jest wymysł, Yoko.
–  No tak, w  Nankinie doszło do incydentu, ale nie do masakry. Zginęło
tylko pięćdziesiąt parę osób czy coś.
– Pięćdziesiąt tysięcy?
– Nie. Pięćdziesiąt.
Pytam o  dowody. Odpowiada, że trudno przedstawić dowody na coś, co
się nie wydarzyło, i muszę przyznać, że jest w tym jakaś pokrętna logika.
Tak się jednak składa, że choć zapewne nigdy nie  poznamy dokładnej
liczby osób zabitych przez armię japońską podczas okupacji ówczesnej
stolicy Chin w 1937 roku, istnieje mnóstwo dowodów na to, że Japończycy
wymordowali w  Nankinie dziesiątki, a  być może nawet setki tysięcy
Chińczyków. Yoko się z tym nie zgadza i powołuje się na dowody w postaci
fotografii tłumów entuzjastycznie witających japońskich najeźdźców, które
można zobaczyć na stronach internetowych ugrupowań prawicowych.
Twierdzi, że pamiętniki przybyszów z  Zachodu, naocznych świadków
tamtych zbrodni, na które powołują się historycy, zostały zmanipulowane.
W czasie drugiej wojny światowej Japonia nie była agresorem. Japończycy
walczyli wtedy z  komunizmem, tak jak Stany Zjednoczone w  okresie
powojennym. Co do Korei, to nie została skolonizowana przez Japonię,
ponieważ Koreańczycy nie byli uciskani, a  ponadto wielu Koreańczyków
współdecydowało o losach swego kraju.
–  Uczyliśmy Koreańczyków ich własnego języka, ofiarowaliśmy im tak
wiele, a  przecież mogliśmy wszystko zniszczyć, kiedy opuszczaliśmy
Koreę. Chcieliśmy tylko, żeby Korea była silna. A  tamto miejsce
w  Chinach nie było częścią terytorium Chin, było jak ziemia niczyja.  –
Yoko mówi w ten sposób o Mandżurii, skąd wywodziła się dynastia Qīng,
która panowała w Chinach przez ponad dwa stulecia.
Pytam ją, jak może kwestionować z  taką pewnością siebie powszechnie
uznawane świadectwa historyczne.
–  Hmmm, no, jak by ci to tłumaczyć. Na przykład wyobraź sobie, że
chodzisz do szkoły i większość kolegów z twojej klasy szykanuje jednego
dzieciaka, ale to właśnie ten jeden dzieciak mówi prawdę.
– To nie jest dobra analogia, Yoko, ponieważ ci koledzy nie są ekspertami,
którzy przez całe życie prowadzili badania nad szykanowaniem dzieciaków
i zrobili z tego doktoraty. Rozumiesz, co mam na myśli?
– Ale oni go szykanują.
– No, dobra, ale mówimy o specjalistach, którzy studiują to zagadnienie,
poświęcają na to całe życie.
Kontynuujemy ten wątek jeszcze przez jakiś czas: ja trzymam stronę
ekspertów, a  Yoko przekonuje mnie, że eksperci siedzą w  kieszeni
u komunistów, którzy chcą skłócić Azję i Amerykę.
– Eksperci – mówi w pewnej chwili z westchnieniem. – Nie przewidzieli
nawet, że Trump zostanie prezydentem. Niektórzy wchodzą do internetu,
ale zdobywają nieodpowiednie informacje, niepoparte dowodami.
W jednym ze swoich filmików w  mniej napastliwym tonie Yoko skarży
się, że Koreańczycy z  Południa zawłaszczają japońską kulturę. Twierdzi
mianowicie, że w  swoich filmowych materiałach informacyjnych dla
turystów sugerują, że sumō i  sushi to koreańskie wynalazki. Pytam ją,
z  jakich źródeł korzystała, przygotowując swoje nagranie. Czy były to
oficjalne materiały promocyjne południowokoreańskiej izby turystyki?
Odpowiada, że nie jest pewna. Jeżeli nie jest pewna, czy czerpie wiedzę
z  wiarygodnego źródła, to jak może oskarżać Koreańczyków
o  zawłaszczanie japońskiej kultury? A  poza tym, skoro już o  tym mowa,
czy Japończycy nie robili dokładnie tego samego w latach sześćdziesiątych
XX wieku i  jeszcze wcześniej, w  latach dziewięćdziesiątych XIX wieku,
kiedy jeździli na Zachód, żeby poznawać tajniki tamtejszego przemysłu?
– Ale wtedy chodziło o technologię, a Koreańczycy kradną naszą kulturę,
nasze sztuki walki i w ogóle, i mówią, że to wszystko pochodzi od nich, a to
jest zwyczajnie nie w porządku.
Mówi, że Koreańczycy mogliby być szczęśliwi, cieszyć się swoimi
sukcesami i  utrzymywać harmonijne relacje z  Japonią, ale wolą podsycać
w  sobie gniew, wolą się kłócić o  zbrodnie z  czasów kolonii, o  jakieś
nikomu niepotrzebne wysepki, pracę niewolniczą, kobiety pocieszycielki
i takie tam.
Ciekaw jestem opinii Yoko na temat masowego napływu turystów z Chin
i  Korei do jej rodzinnego miasta  – Fukuoka. Czy uważa, że to korzystne
zjawisko  – zarówno ze względów ekonomicznych, jak i  dlatego, że
Japończycy i  ich sąsiedzi mają okazję nawiązać bezpośrednie kontakty
i lepiej się poznać?
– Chińczycy i Koreańczycy są wszędzie. – Yoko kręci głową. – No tak, są
z  tego niezłe pieniądze, a  poza tym sami ich zachęcaliśmy i  to dobrze, że
chociaż u  siebie uczą się, że Japończycy są źli, mogą nas zobaczyć na
własne oczy i przekonać się, że Japonia to wspaniały kraj, a potem zabrać tę
wiedzę do swoich krajów i tam ją propagować. Tak, akurat to jest całkiem
w  porządku. Ale mam wrażenie, że to miasto zostało opanowane przez
hordy turystów.
Gdy Yoko studiowała na uniwersytecie w  Ōsaka, wśród jej znajomych
było sporo cudzoziemców i Zainichi. Ale to się zmieniło.
–  Moi cudzoziemscy znajomi zaczęli mnie atakować, wyzywać mnie od
głupich i rasistek – mówi.
Gdy na swoim kanale opublikowała swoje najpopularniejsze jak dotąd
nagranie Rap o  kobietach pocieszycielkach, zaczęto jej nawet grozić
śmiercią. Twierdzi jednak, że nie przejmuje się tymi groźbami. Ochroni ją
jej nowa sława:
– Jeżeli zginę albo coś mi się stanie, to będą mieli kłopoty.
I dodaje, że miejsce cudzoziemców w  jej życiu zajęli nowi, japońscy
przyjaciele.
Opierając się na tekście jej piosenki na cześć Yasukuni („Zwycięzcy
powiesili tych mężczyzn za to, że za nas walczyli”), założyłem, że jest
zwolenniczką Abe Shinzō. Okazało się jednak, że nie. Yoko głosuje na
Nippon Kokoro. Antyimigrancką partię, której założycielem jest były
gubernator Tōkyō Ishihara Shintarō, ten sam, który w  wywiadzie dla
„Playboya” w  1990 roku stwierdził, że masakra  w  Nankinie to bajeczka
wymyślona przez Chińczyków, a okupacja Korei była w pełni uzasadniona.
Powiedział też kiedyś, że „stare kobiety, które żyją, chociaż utraciły już
zdolności reprodukcyjne, są bezużyteczne i  popełniają grzech”. Jest tego
więcej, ale nawet ta próbka wystarczy, żeby sobie wyrobić opinię.
–  Ludzie uważają, że jesteśmy skrajną prawicą czy coś  – mówi Yoko.  –
Ale chociaż wygląda to tak, jakbyśmy stali z  prawej strony, prawda jest
taka, że to reszta świata jest lewicowa.
Owa reszta to także premier Abe, człowiek, który pragnie na nowo
uzbroić Japonię. Człowiek, który składa hołd zbrodniarzom wojennym.
Człowiek, którego zastępca, wicepremier Asō Tarō, spytał kiedyś: „Czy nie
powinniśmy się uczyć od nazistów, jak przeprowadzić reformę
konstytucji?”. Zdaniem Yoko Abe jest za miękki, za bardzo ustępliwy
wobec sąsiadów Japonii.
Kiedy nasze spotkanie zbliża się do końca, pytam ją o  plany na
przyszłość. Mówi, że kanał na YouTube nie przynosi zbyt dużych
dochodów.
– Nauczyłam się od Trumpa, że trzeba być bogatym.
Zamierza to osiągnąć, zostając mówcą motywacyjnym. Nie chce się
angażować w  poważną działalność polityczną, bo to by ją za bardzo
ograniczało.
– Trzeba zawsze starannie dobierać słowa – mówi.
Żegnamy się. Yoko wraca do domu rodziców, z  którymi nadal mieszka
(ostatnio wyszła za mąż i  teraz nazywa się Ishii Yoko). Tuż przed
rozstaniem zwierza mi się, że cierpi na tę samą przypadłość, która w 2007
roku zmusiła Abe Shinzō do przedwczesnego zakończenia pierwszej
kadencji: zespół jelita drażliwego.
– Mam wielką siłę, ale staram się nie ranić ludzi. Sama cierpię i to odbija
się na stanie moich jelit.
Wypływam z  Japonii promem do Pusan zmartwiony niefrasobliwym
rewizjonizmem historycznym i  ksenofobią Yoko, a  równocześnie pełen
niepokoju o  nią i  jej kraj. Jeżeli Yoko jest wyrazicielką poglądów choćby
tylu ludzi, ilu ogląda jej filmiki, to Japonia naprawdę podąża bardzo
mroczną ścieżką.
REPUBLIKA KOREI
17 Archipelag Senkaku, który składa się z  pięciu wysp, leży mniej więcej w  połowie
drogi między Tajwanem a Okinawa, ale ponieważ Chińczycy uważają, że Tajwan należy
do nich, roszczą sobie prawa także do Wysp Diaoyu (tak brzmi chińska nazwa tego
archipelagu). Chińskie kutry rybackie i okręty wojenne regularnie przepływają w  pobliżu
wysp, a Pekin utrzymuje, że należą one do Chin od czasów dynastii Míng. Ze względu na
swoje położenie archipelag ma duże znaczenie strategiczne. Wyspy Senkaku oraz Tajwan
zostały przyznane Japonii w 1895 roku na mocy postanowień traktatu z  Shimonoseki po
pierwszej wojnie chińsko-japońskiej. Od 1945 roku znajdowały się pod zarządem Stanów
Zjednoczonych, ale w 1972 roku zostały ponownie przekazane Japonii.
10
PUSAN

W miesiącach poprzedzających mój przyjazd wydarzenia w  Korei


zdominowały światowe media. Oczy wszystkich są zwrócone na półwysep,
a ja czuję się tak, jakbym obierał kurs na centrum świata.
Wszystko zaczęło się pod koniec 2016 roku, gdy ówczesna prezydent
Korei Południowej Pak Gŭn-hye (Pak Gyn-hie, Park Geun-hye), córka
nieżyjącego dyktatora wojskowego Pak Chŏng--hŭi, wplątała się w skandal
rodem z powieści łotrzykowskiej – byli weń zamieszani szamanka, duńscy
trenerzy jazdy konnej i  firma Samsung, która wręczała pani prezydent
wielomilionowe łapówki. Setki tysięcy Koreańczyków wyległy na ulicę, by
zamanifestować swoje oburzenie, a  kryzys zakończył się impeachmentem,
który  – jak się zdaje  – został przeprowadzony w  sposób odbiegający od
jakichkolwiek ogólnie przyjętych procedur prawnych. Tak czy inaczej Pak
wylądowała w więzieniu, ku zadowoleniu wszystkich zainteresowanych.
W tym samym czasie Amerykanie zainstalowali na polu golfowym pod
Seulem swój rakietowy system antybalistyczny Terminal High Altitude
Area Defence (THAAD). Oficjalnie system ów miał służyć do obrony
przed rakietami wystrzelonymi przez Koreę Północną, ale Chiny uznały, że
jest nakierowany także na ich terytorium, i niezwłocznie nałożyły na Koreę
Południową nieoficjalne sankcje gospodarcze. Ich skutkiem był
natychmiastowy, gwałtowny spadek wymiany handlowej oraz ruchu
turystycznego między Chinami a  Koreą Południową. Tymczasem Korea
Północna przeprowadziła testy pocisków rakietowych dalekiego zasięgu,
wystrzeliwując je w  kierunku Japonii (a  teoretycznie także Stany
Zjednoczone), co dało obserwatorom asumpt do pełnych niepokoju
dywagacji na temat rychłego wybuchu trzeciej wojny światowej.
Przybywam do Republiki Korei, bo tak brzmi prawidłowa nazwa Korei
Południowej, w  przededniu wyborów, które mają wyłonić następcę
prezydent Pak i  budzą jeszcze większe zainteresowanie zagranicznych
mediów. Faworytem jest Mun Jae-in z Partii Demokratycznej. Obiecuje on
przyjęcie bardziej ugodowej postawy wobec Korei Północnej, a  także
ożywienie gospodarki, której piętą achillesową są  – w  powszechnym
przekonaniu  – potężne chaebŏle (chaebōl, czebol; jap. zaibatsu),
konglomeraty, takie jak Samsung (kor. Samsŏng  – Trzy Gwiazdy)
i  Hyundai (kor. hyŏndae  – nowoczesny), które powstały z  małych firm
prywatnych i nadal są „biznesami rodzinnymi”.
Bieżące problemy odsunęły na nieco dalszy plan kwestię stosunków
z  Japonią, ale dawne urazy  – okupacja w  latach 1910–1945 i  praca
niewolnicza, w  tym także instytucja kobiet pocieszycielek, spór o  wyspy
Tokdo/Takeshima, treść japońskich podręczników do historii oraz
Yasukuni – nie przestają budzić żywych emocji. Chcę się zorientować, jak
zwykli Koreańczycy podchodzą do tych kwestii na co dzień, z  dala od
krzykliwych nagłówków i  politycznego pozerstwa, by lepiej zrozumieć
stosunki między tymi dwoma krajami w  kontekście historycznym. Przede
wszystkim zależy mi na tym, żeby zobaczyć, ile tylko się da, i poznać tylu
Koreańczyków, ilu tylko zdołam.
Jak na kraj, który liczy ponad 51 milionów mieszkańców i wywołuje tyle
zamieszania, Korea Południowa jest zaskakująco mała. Mógłbym dojechać
samochodem do Seulu, położonej na północy stolicy kraju, w  ciągu
czterech godzin, ale zamierzam spędzić kilka dni na południu, w  Pusan,
później udać się na zachód do Mokpo i Kwangju, a następnie jechać wzdłuż
zachodniego wybrzeża. Po pobycie w  Seulu wyruszę na wschodnie
wybrzeże, stamtąd na północ do Strefy Zdemilitaryzowanej i  granicy
z Koreą Północną, a następnie z powrotem do stolicy, gdzie spędzę jeszcze
parę dni.
Jeszcze przed wypłynięciem z  Fukuoka w  portowym terminalu notuję
kilka uwag na temat zasadniczych różnic między Koreańczykami
i Japończykami. Ci drudzy ustawiają się w kolejce, na długo zanim obsługa
otworzy bramkę i  zacznie wpuszczać pasażerów na prom, Koreańczycy
natomiast ani myślą sterczeć w  ogonku. Żeby oszczędzić sobie nudnego
czekania, stosują zmyślną metodę: zostawiają swoje walizki przed albo za
stojącymi w  kolejce Japończykami, a  sami wyskakują na szybkie zakupy
w sklepie wolnocłowym. Wskazuje to na szczególne połączenie wysokiego
poziomu zaufania społecznego z  beztroskim nadużywaniem cudzej
uprzejmości. Nader interesujące.
Trzy godziny później, spędziwszy rejs w  stanie lekkiego oszołomienia,
wywołanego przez leki na chorobę morską, schodzę na ląd w Pusan, gdzie
kontrast między dwoma niemal sąsiadującymi ze sobą krajami staje się dla
mnie jeszcze bardziej oczywisty, kiedy łapię taksówkę, żeby pojechać do
hotelu.
Japońscy taksówkarze są uprzejmi, kompetentni, ostrożni i jeżdżą zgodnie
z przepisami; często także zadają szyku w białych rękawiczkach, jak szofer
w filmie Wożąc panią Daisy. Zawsze znają drogę albo zatrzymują się, żeby
zapytać o  nią przechodniów. Mój pierwszy koreański taksówkarz jest
całkiem inny. Rusza sprzed terminalu z  takim impetem, jakby właśnie
usłyszał, że Korea Północna rozpoczęła inwazję. Chociaż wynająłem pokój
w  wielkim, rzucającym się w  oczy hotelu na bulwarze nadmorskim,
kierowca nie ma bladego pojęcia, gdzie to jest, i gapi się na mapę w moim
telefonie, jakby oglądał te krzaczki pierwszy raz w  życiu. Korea
Południowa szczyci się najwyższym na świecie poziomem alfabetyzacji,
który wynosi 99  procent (nawiasem mówiąc, Koreańczycy wynaleźli
ruchomą czcionkę drukarską 200 lat przed Gutenbergiem), a  tamtejsi
nastolatkowie umieją czytać, pisać i  liczyć lepiej niż ich rówieśnicy
w pozostałych krajach OECD.
Docieram w  końcu do hotelu i  zostawiam bagaż w  pokoju, ale mam
okazję kontynuować stymulującą konfrontację z koreańską kulturą obsługi
klienta w  restauracji Eel Alley, gdzie zamierzam zjeść obiad. Kelnerka,
drobniutka kobietka w fartuszku w kwiatki, z grymasem niezadowolenia na
twarzy przynosi mi laminowane obrazkowe menu z  mnóstwem dań
o  intrygującym wyglądzie. Po zastanowieniu wybieram jedno z  nich, ale
kelnerka wyrywa mi menu, otwiera na innej stronie i pokazuje palcem jeden
z  obrazków, przez cały czas zerkając do tyłu przez ramię i  rozmawiając
z kimś z personelu. Wygląda więc na to, że dziś wieczór zjem miskę czegoś
czerwonego. Usiłuję pokazać obrazek na innej stronie  – nazwijcie mnie
dziwakiem, ale mam ochotę na węgorza18  – kelnerka jednak
bezceremonialnie zatrzaskuje menu na mojej dłoni.
Właśnie teraz, gdy siedzę i  czekam na swoją miskę czegoś czerwonego,
rzuca mi się w  oczy najbardziej uderzająca różnica między sferą życia
codziennego w Korei i Japonii: w Korei jada się metalowymi pałeczkami.
W  Japonii ani razu nie natrafiłem na pałeczki z  metalu, w  Korei
Południowej natomiast są one normą. Drewniane pałeczki to tutaj rzadkość.
Metalowe są dużo cięższe i  bardziej śliskie. W  konfrontacji z  nimi moja
umiejętność posługiwania się pałeczkami, którą po dziesięcioleciach
doskonalenia uważałem za przeciętną, zmalała praktycznie do zera, co jest
kłopotliwe i upokarzające. Charakterystyczną cechą spożywania głównych
posiłków w  Korei  – albo, jak powiedzieliby niektórzy, koreańskiego
wspólnotowego krajobrazu emocjonalnego  – jest jedzenie ze wspólnego
garnka lub podgrzewanego półmiska. W  takich okolicznościach nie da się
w żaden sposób zamaskować nieumiejętności posługiwania się pałeczkami.
Co więcej, twoja nieporadność utrudnia jedzenie innym. Na domiar złego
od kurczowego ściskania pałeczek boli mnie prawa dłoń. Podczas pobytu
w  Korei Południowej szczerze znienawidzę metalowe pałeczki i  poświęcę
sporo czasu na rozważania nad przyczynami tej osobliwej „pałeczkowej
schizmy”. Koreańczycy twierdzą, że zasadnicza przyczyna ma charakter
ekonomiczny. Pałeczki metalowe można myć i  używać ich wielokrotnie,
podczas gdy drewniane są jednorazowego użytku. Na skutek wojny
koreańskiej kraj nie tylko znalazł się w tragicznej sytuacji gospodarczej, ale
także utracił większość swoich lasów, dlatego drewno było artykułem
deficytowym, ale pod koniec lat czterdziestych Japonia również
przechodziła głęboki kryzys ekonomiczny. Ponadto gospodarka Korei
Południowej od kilku dziesięcioleci rozwija się w  niesamowitym tempie.
Dlaczego więc nadal używa się tam metalowych pałeczek? Kto wie, być
może Koreańczycy czują się pewniej, mając na podorędziu potencjalnie
zabójczą broń.
Pusan rozpościera się wokół kilku zatok, portów i  malowniczych,
półkolistych plaż, trochę tak jak Rio de Janeiro. Atmosfera, jaka panuje
w mieście, jest także z lekka brazylijska, a przynajmniej nie tak sztywna jak
w Japonii. Ma to zarówno dobre (nie martwię się tu, że wyjdę na niezdarę
i safandułę, co bez przerwy przytrafia mi się w Japonii), jak i niezbyt dobre
strony. Postaram się wyrazić to jak najbardziej dyplomatycznie: wydaje się,
że estetyka, przynajmniej w  sferze publicznej, nie jest priorytetem
mieszkańców drugiego co do wielkości miasta Korei Południowej.
Zatrzęsienie tanich, drukowanych laserowo napisów w  witrynach sklepów
i  nad siedzibami firm sprawia, że wszystkie wyglądają jak  – nie
przymierzając – prowincjonalna tania knajpa z daniami z kurczaka. Miejski
pejzaż szpecą wielkie dźwigi strzelające w  niebo spomiędzy
czterdziestopiętrowych bloków, których wygląd świadczy o  tym, że
architekci, którzy je projektowali, spędzili nad deskami kreślarskimi bardzo
niewiele czasu.
Następnego ranka oglądam panoramę miasta z  Cmentarza Narodów
Zjednoczonych, usytuowanej na płaskowyżu zielonej oazy. Na cmentarzu
spoczywają szczątki kilkuset spośród 37  tysięcy żołnierzy sił Organizacji
Narodów Zjednoczonych, którzy zginęli podczas wojny koreańskiej
w  latach 1950–1953. Jak już wiemy, wybuch wojny był konsekwencją
wytworzenia się politycznej próżni, którą pozostawili po sobie Japończycy,
wycofując się z  Półwyspu Koreańskiego po klęsce w  1945 roku, ale
najpierw cofnijmy się nieco dalej w  przeszłość. Co osłabiło Koreę tak
bardzo, że nie była w stanie odeprzeć najazdu Japończyków?
Od końca XIV wieku aż do japońskiej aneksji w 1910 roku Koreą rządzili
członkowie tej samej dynastii założonej przez ród panujący, który wyzwolił
kraj spod panowania Mongołów. Jako że nie wszyscy koreańscy
monarchowie byli władcami mądrymi, szlachetnymi i  sprawiedliwymi  –
a kilku należałoby uznać za głęboko zaburzonych szaleńców – pod koniec
XIX stulecia Koreą rządzili, jak pisze Yi Min-jin (Min Jin Lee) w  swojej
książce Pachinko, „niekompetentni arystokraci i  zepsuci władcy, przez
których kraj wpadł w ręce złodziei”19.
Japonia napadła na Koreę dwukrotnie pod koniec lat pięćdziesiątych XX
wieku, ale wcześniej, w  wieku XIX, pod wpływem strachu przed
zachodnimi mocarstwami kolonialnymi kraj stał się tak  zwanym
pustelniczym królestwem, zamkniętym przed światem  tak samo jak
Japonia. Kiedy po Restauracji Meiji Japonia wkroczyła w  okres
dynamicznego rozwoju technologicznego i militarnego, Korea dodała swoją
najbliższą sąsiadkę do listy potencjalnych zagrożeń. W  1875 roku
Japończycy, narzuciwszy Koreańczykom nierównoprawny traktat – tak jak
wcześniej Amerykanie im samym – zapoczątkowali podstępną, ukradkową
aneksję całego półwyspu: tu rewindykacja portu, ówdzie linii kolejowej
i tak po kolei.
Chiny pod rządami dynastii Qīng, rozdrażnione inwazją na swego wasala,
wysyłały do Korei swoich żołnierzy. Pierwsza wojna chińsko-japońska była
zaledwie potyczką, ale i  tak zakończyła się w  1895 roku zwycięstwem
Japonii, która zaanektowała Tajwan oraz ważny ze strategicznego punktu
widzenia Półwysep Liádōng (Liaotuński) położony nad Morzem Żółtym na
zachód od Korei. O  wiele poważniejsze reperkusje o  globalnym zasięgu
miała wygrana Japonii w  wojnie z  Rosją  – której stawką była między
innymi kontrola nad Koreą  – w  1905 roku. Po tym sukcesie Japonia
przejęła pełną kontrolę nad Koreą tak płynnie, jakby z rozkoszą zanurzała
się w wannie z gorącą wodą.
Japończycy potraktowali aneksję Korei w  1910 roku jako pierwszy etap
tworzenia Strefy Wspólnego Dobrobytu Wielkiej Azji Wschodniej. Strefa
była panregionalnym, hipotetycznie korzystnym dla wszystkich
zainteresowanych projektem modernizacji, zakładającym wyrugowanie
mocarstw zachodnich z  kontynentu. Wiele lat później Sun Yat-sen,
pierwszy prezydent Republiki Chińskiej, potwierdził swoją wiarę w  ów
projekt: „Uważaliśmy pokonanie Rosji [w 1905] przez Japonię za
równoznaczne z  pokonaniem Zachodu przez Wschód. Traktowaliśmy
zwycięstwo Japończyków jak nasze własne”. Dziś wielu Japończyków
nadal broni działań podejmowanych przez swój kraj, sięgając po tę samą
argumentację. Korea była zdestabilizowana i mogła łatwo paść łupem Rosji
lub Chin. Także Wielka Brytania, Stany Zjednoczone, a nawet Francja były
gotowe w każdej chwili rzucić się na osłabioną ofiarę.
Jak stwierdził wówczas jeden z  niemieckich strategów wojskowych,
Korea była „sztyletem wymierzonym w  samo serce Japonii”. Nic więc
dziwnego, że Tōkyō uznało, iż owo wyjątkowo niekorzystne geopolityczne
feng shui wymaga zneutralizowania.
W latach trzydziestych Półwysep Koreański stał się ważnym źródłem
żywności, surowców mineralnych i  siły roboczej dla rozwijającego się
imperium japońskiego; w  1944 roku ponad 15  procent ludności Korei
mieszkało w Japonii, a wraz z wybuchem drugiej wojny chińsko-japońskiej
w  1937 roku Japonia wyraźnie zintensyfikowała kolonialny ucisk Korei.
W programach nauczania szkół język koreański i historię Korei zastąpiono
językiem i  historią Japonii, by „unicestwić koreańskiego ducha”  – jak
napisano w  materiałach informacyjnych muzeum historycznego w  Pusan,
które postanowiłem zwiedzić. Japończycy wznieśli setki świątyń shintō
(shintōistycznych), zamknęli redakcje gazet wydawanych w  języku
koreańskim i wprowadzili obowiązek (choć część Japończyków utrzymuje,
że było to dobrowolne) zmiany koreańskich nazwisk na japońskie, co było
szczególnie trudne do zaakceptowania dla Koreańczyków z  uwagi na ich
głębokie przywiązanie do tradycyjnych nazwisk klanowych. Bez względu
na to, czy zmiana nazwisk była obowiązkowa, czy też nie, do końca wojny
dokonało jej 84 procent Koreańczyków.
Wielu Koreańczyków zaciągało się do japońskich sił zbrojnych, głównie
dlatego, że aby nie głodować, trzeba było walczyć20. Początkowo
większość ochotników odrzucano; sytuacja zaczęła ulegać zmianie w 1937
roku, gdy Japonia wypowiedziała wojnę Chinom, ale dopiero w  ostatnim
roku drugiej wojny światowej japońska armia, która odczuwała dotkliwe
braki kadrowe, rozpoczęła przymusowy pobór Koreańczyków.
Na późniejszym etapie mojej podróży, w Seulu, zapytałem mieszkającego
w Korei od kilkudziesięciu lat brytyjskiego dziennikarza Michaela Breena,
autora The New Koreans (Nowi Koreańczycy), jednej z  najlepszych  –
i  najprzyjemniejszych w  czytaniu  – książek o  powojennej Korei, jak jest
dziś postrzegana w Korei japońska okupacja. Powiedział, że Koreańczyków
nadal się uczy, że byli bezwzględnie wyzyskiwani, zagrabiono ich ziemie
uprawne, kradziono ich ryż oraz że „wszystko, co japońskie, było złe (…),
a polityka asymilacji była formą ludobójstwa”.
Zaznaczył jednak także, że „gdy Japończycy przejęli kontrolę nad Koreą,
nie doprowadzili do przerwania realizacji tutejszych planów rozwoju”.
W jego przekonaniu starsi Koreańczycy, ci, którzy żyli w okresie japońskiej
okupacji, nie byli tak zaciekłymi wrogami Japonii, jak obecne pokolenie.
Zdziwiło mnie to, ponieważ młodsi Koreańczycy, z którymi rozmawiałem
w  podróży, z  reguły oskarżali starsze pokolenie o  pielęgnowanie
nienawiści. Młodsi Koreańczycy uwielbiają Japonię, jeżdżą tam, gdy tylko
się da, i chcą, by Korea stała się choć trochę bardziej japońska. Nasuwało
się więc oczywiste pytanie: czy Koreańczycy naprawdę nienawidzą
Japonii? A  skoro nie nienawidzi jej ani młodsze, ani starsze pokolenie, to
o których Koreańczykach mowa?

18 Eel – ang. węgorz (przyp. tłum.).


19 Min Jin Lee (Yi Min-jin), op. cit., s. 9–10.
20 Apologeci okupacji zapewne zwróciliby uwagę, że w  okresie japońskiej okupacji

produkcja ryżu wzrosła, ale większość zbiorów przeznaczano na eksport. Jak podaje
Andrew Grajdanzev w swojej książce Modern Korea, w  latach 1934–1938 spożycie ryżu
w Korei spadło z 18,93 kg do 10,6 kg na jednego mieszkańca.
11
MOKPO

Wyjeżdżam z Pusan po kilku dniach zwiedzania muzeów i jedzenia tego, co


mi każą kelnerki, i  kieruję się na zachód do Mokpo, oddalonego o  nieco
ponad trzy godziny jazdy samochodem.
Ponieważ w  Japonii jeździ się lewą stroną, przystosowanie się do ruchu
prawostronnego wymaga nieco czasu i chwilami czuję się trochę zagubiony,
a  pozostali użytkownicy drogi nie okazują mi zbytniej wyrozumiałości.
Koreańscy kierowcy są zdecydowanie bardziej bezceremonialni od
japońskich, mniej skłonni do używania kierunkowskazów czy w  ogóle do
przejmowania się czymkolwiek. Przeczytałem w  internetowym
przewodniku, że na koreańskich drogach większe, droższe samochody są
traktowane z  większą atencją, co jednak nie sprawdza się w  moim
przypadku, choć jadę autem marki Kia Stinger, wypasionym, nowym
czterodrzwiowym sedanem, który  – jak mnie zapewniano  – jest
ucieleśnieniem południowokoreańskiego postępu technologicznego.
W hotelu poświęcam kilka minut na zapoznanie się z  jego zaletami. Ma
ich wiele, w tym osiem biegów, to znaczy o trzy za dużo. W czasie jazdy
odkrywam inne cudeńka, takie jak system bezprzewodowego ładowania
telefonu, który – jak sądziłem – pojawiał się dotąd tylko jako futurologiczna
ciekawostka w  wykładach TED, oraz „aktywny tempomat”, który
utrzymuje bezpieczną odległość między mną a  samochodem jadącym
z  przodu. Przekonuję się jednak, że koreańscy kierowcy mają odmienne
zdanie na temat tego, co jest bezpieczne, i  wpychają się na bezczelnego
w  każdy prześwit między samochodami. Zdecydowanie największe
wrażenie wywiera na mnie układ samodzielnej jazdy autostradą, w  który
wyposażona jest moja kia. Ponieważ nie miałem pojęcia, że coś takiego
w  ogóle istnieje, przez pierwsze 150 kilometrów konsekwentnie ignoruję
dziwne uczucie szarpania kierownicy, które pojawia się od czasu do czasu,
aż wreszcie w  chwili nieuwagi puszczam kierownicę na zakręcie, przy
prędkości około 110 km/h, i ku memu bezbrzeżnemu zdumieniu samochód
„prowadzi się” sam. To niesamowicie ekscytujące, ale po paru sekundach
zapala się ostrzegawczy napis: „Nie wykryto aktywności kierowcy”.
Posłusznie chwytam kierownicę, z czasem jednak udogodnienie to okazuje
się niezwykle przydatne podczas otwierania w  czasie jazdy torebek
z przekąskami, a zwłaszcza z orzechowymi ciasteczkami mochi w  polewie
czekoladowej, które mają paskudny zwyczaj pękania i  obsypywania mnie
miękkimi kawałeczkami czekolady, wymagają więc operowania obiema
rękami.
Na obrzeżach Pusan, jadąc w cieniu zwartych szeregów ponumerowanych
wieżowców w  pastelowym odcieniu różu, zostaję nagle wyrwany
z  głębokiego zamyślenia (Czemu ta numeracja wywiera na mnie tak
przygnębiające wrażenie? Zwyczajne domy mają numery, czemu więc nie
miałyby ich mieć czterdziestopiętrowe wieżowce? Co mi w nich nie pasuje?
Chyba to, że mają w  sobie coś Orwellowskiego. To, że trzeba nadawać
numer czemuś tak ogromnemu, co z  racji swoich rozmiarów powinno być
łatwe do zidentyfikowania, a  jednak w  sąsiedztwie tylu innych obiektów
podobnej wielkości staje  się banalne i  powszednieje do granic
anonimowości… Tak jakby ktoś się bał, że mu się zapodzieje. Niektóre bloki
mają nawet nazwy. Widzę Szczęśliwe Suwon i Radosną Rodzinę; czyżby ktoś
chciał w  ten sposób przekonać lokatorów, że nie są to bloki lokali
mieszkalnych, tylko rodzinne gniazda; miejsca, w  których ludzie mogliby
pragnąć żyć?) przez przeszywający sygnał alarmowy. W  pierwszym
momencie zakładam, że z  samochodem dzieje się coś bardzo złego, ale
wydaje się, że wszystkie systemy działają jak należy. Po chwili orientuję
się, że dźwięk dochodzi z  mojego telefonu. Pozwalam, żeby samochód
„przejął stery”, i  zerkam na ekran telefonu. Zdaje się, że otrzymałem
wiadomość tekstową z jakimś ostrzeżeniem, ale została napisana w języku
koreańskim. Przed czym mnie ostrzega? Przed wojną nuklearną? Inwazją?
Trzęsieniem ziemi? Czekoladowymi okruszkami? Pojęcia nie mam.
Zatrzymuję się na stacji benzynowej w nadziei, że uda mi się uzyskać tam
odpowiedź.
Nie żebym się czepiał, ale na japońskich stacjach obsługi zanim zdążysz
na dobre zatrzymać samochód, już otacza cię ekipa pracowników, którzy
odchylają wycieraczki, starannie pucują gąbkami szyby, nawet jeśli nie ma
na nich ani jednej plamki, i napełniają bak paliwem, a potem, odmówiwszy
napiwku, życzą ci szerokiej drogi. W Korei wygląda to nieco inaczej. Gość
w  brudnym kombinezonie obsługujący dystrybutor przyczłapie do ciebie
leniwie i z ociąganiem zatankuje twój samochód, a potem będzie czekał, aż
wręczysz mu napiwek. Pracownik stacji, na której się zatrzymałem, pyta
mnie, jakie chcę paliwo, a  ja muszę się przyznać, że nie mam bladego
pojęcia. Kryształy dilithium21? Rzuca mi miażdżące spojrzenie i wlewa do
baku to, co uznaje za stosowne. Daję mu kilka monet jako napiwek i proszę
na migi, żeby przetłumaczył treść wiadomości w moim telefonie. Rzuca na
nią okiem i mówi, że jest to ostrzeżenie przed upałem, który może stanowić
zagrożenie dla zdrowia i życia.
Zapewne z powodu spiekoty – która sprawia, że powietrze drży i faluje –
Mokpo, port na południowo-zachodnim krańcu Korei Południowej, gdzie
mam spędzić najbliższą noc, robi wrażenie wymarłego. Na ulicach nie ma
żywego ducha.
Czytałem, że Mokpo to jedno z niewielu miast, w których zachowała się
architektura z  okresu japońskiego panowania kolonialnego. Podczas
popołudniowego spaceru udaje mi się wytropić kilka solidnych,
przysadzistych budowli w stylu zachodnim, charakterystycznych dla epoki
Meiji  – przeważnie dawnych banków. Nietrudno je zauważyć. Wszystko
inne w  Mokpo wygląda tak, jakby podstawowym kryterium
urbanistycznym było tu maksymalne cięcie kosztów. Podobnie jak w Pusan,
witryny wszystkich sklepów, firm i  punktów usługowych są upstrzone
wyciętymi z  akrylu napisami reklamowymi w  jaskrawych kolorach, przez
co całe miasto wygląda, jakby cierpiało na ciężki przypadek
architektonicznej łuszczycy.
Wchodzę na wzgórze Yudal, które wznosi się w centrum miasta. Znajduje
się tam najbardziej reprezentacyjna budowla z czasów japońskiej okupacji.
Pierwotnie w tej zbudowanej w 1897 roku willi z czerwonej cegły mieścił
się japoński konsulat, który po odejściu Japończyków został przekształcony
w  siedzibę władz miejskich, a  następnie w  muzeum, które działa do dziś.
Prezentuje ono dość zrównoważony obraz epoki kolonialnej – dowiadujemy
się, że Japończycy nie tylko zawłaszczyli ziemię i wyzyskiwali robotników,
ale także zbudowali pierwszy szpital w  Mokpo, a  w  epoce kolonialnej
znacznie wzrosła liczba mieszkańców miasta. Można się nawet dowiedzieć,
że w latach trzydziestych miasto „kwitło, dzięki projektom urbanizacyjnym
i  rozbudowie kolei”, choć twórcy ekspozycji podkreślają, że inwestycje te
miały ułatwić „rabowanie” ryżu i dostarczanie go na rynek japoński.
Wychodzę z  muzeum i  w  obezwładniającym upale podążam za
strzałkami, które wskazują drogę do schronu przeciwlotniczego
wydrążonego w zboczu góry przez koreańskich robotników przymusowych
podczas japońskiej okupacji. W  zimnych, podziemnych tunelach
odtworzono scenerię z  okresu budowy schronu  – stoją tu upiorne, białe
rzeźby robotników, wychudzonych mężczyzn w  przepaskach biodrowych,
i japońskich żołnierzy, którzy okładają ich pałkami.
Wchodzę wyżej po zboczu wzgórza, żeby obejrzeć rozpościerający się
stamtąd widok na port w Mokpo i pobliskie wyspy. Na szczycie wznosi się
pomnik szesnastowiecznego admirała Yi Sun-shina odzianego w  zbroję
podobną do pancerza, który okrywa ciało pancernika. Pomnik ten
przypomina, że na długo przed okupacją w  XX wieku na tych wodach
rozegrały się wydarzenia o  epokowym znaczeniu  – bitwy morskie między
Koreańczykami a  Japończykami, kiedy armia pod wodzą Toyotomi
Hideyoshi dwukrotnie, w roku 1592 i 1597, podejmowała próby inwazji na
Półwysep Koreański. Konflikt ten znany jest pod nazwą wojny Imjin
(Imdzin).
Toyotomi Hideyoshi zjednoczył Japonię, pozbył się z kraju sprawiających
kłopoty chrześcijan i  zamierzał spełniać swoje imperialne ambicje. Czy
można sobie wyobrazić bardziej niezawodny sposób na wzmocnienie ducha
jedności narodowej niż zaatakowanie sąsiadów? Najważniejszym celem
Toyotomi były oczywiście Chiny, zaczął jednak od najazdu na Koreę; dotarł
do Seulu i zniszczył znaczną część miasta. Inwazja była nie lada wstrząsem
dla Koreańczyków, którzy do tej pory postrzegali siebie jako
przedstawicieli kultury stojącej na szczycie konfucjańskiej hierarchii,
Japończyków zaś mieli za prymitywnych barbarzyńców. Japończykom
wojny Imjin kojarzą się przede wszystkim z  wybitnie uzdolnionymi
koreańskimi rzemieślnikami, którzy znaleźli się wśród około 50  tysięcy
jeńców wywiezionych do Japonii w  trakcie konfliktu. Kyūshū  – jedna
z głównych Wysp Japońskich, położona najbliżej Korei – słynie do dziś ze
swej porcelany Imari i Satsuma, którą produkowano, korzystając z techniki
stosowanej przez koreańskich więźniów. Koreańczycy uznają to za dowód
swojej ówczesnej wyższości rasowej.
Choć wojny Imjin były potężnym konfliktem zbrojnym, poza regionem są
prawie nieznane. Przypuszcza się, że w trakcie walk zginęło ponad milion
Koreańczyków, to jest prawie jedna trzecia populacji, co oznacza, że był to
najkrwawszy konflikt w  historii kraju do czasu wojny domowej w  latach
1950–1953. „Piekło nie może istnieć w żadnym innym miejscu poza tym” –
napisał japoński mnich buddyjski, który był naocznym świadkiem masakry
w  mieście Namwŏn w  prowincji Chŏlla (także Jeolla, Czolla) na
południowym zachodzie Korei w  czasie drugiej odsłony wojny Imjin.
Widział, jak zarzynano dzieci, mordowano ich matki, a zdrowym i silnym
zakładano bambusowe obroże oraz uprowadzano jako niewolników. Jeszcze
dziś niektórzy Koreańczycy uważają tamte zbrodnie za świadectwo
utajonego barbarzyństwa Japończyków, ich wrodzonego bestialstwa: oto jak
się zachowują, gdy mają okazję.
Choć do ostatecznej klęski Japończyków przyczyniły się pomoc chińskiej
armii i  przedwczesna śmierć Toyotomi w  1598 roku, Koreańczycy wolą
podkreślać dokonania admirała Yi, największego bohatera w  militarnej
historii ich kraju. Nawet poza Koreą znawcy dziejów wojskowości uznają
go za jednego z  najwybitniejszych taktyków operacji morskich wszech
czasów. Yi zmierzył się z  Japończykami w  co najmniej 23 bitwach,
zwyciężając za każdym razem. Legenda głosi, że tu, na wzgórzu nad
miastem Mokpo, Yi użył sprytnego fortelu, by przekonać nacierającą
japońską flotę, że on i  jego ludzie mają znacznie więcej broni niż
w  rzeczywistości. Przykrył słomą kilka głazów na szczycie, a  Japończycy
wycofali się, sądząc, że głazy to stosy broni.
Wiele podobnie bohaterskich czynów Yi, który wychodził obronną ręką
z  najgorszych opresji, wspomina się do dziś w  koreańskich filmach
i  serialach telewizyjnych. Podobizna admirała zdobi także monetę
o  nominale 100 wonów. Jego życie to pasmo ekscytujących przygód.
U szczytu kariery Yi został uwięziony i poddany torturom na rozkaz króla
Korei (za niewykonanie błędnych rozkazów), a następnie zdegradowany do
stopnia szeregowego żołnierza. Gdy jednak Japończycy byli o  krok od
zwycięstwa, przywrócono mu rangę admirała. Objął dowodzenie nad
ostatnimi 13 sprawnymi okrętami i  wykorzystując całą swoją słynną
przebiegłość, pokonał japońską flotę złożoną z ponad 300 okrętów w bitwie
pod Myŏngnyang (także Myeongnyang). Zginął podczas ostatniej bitwy
z Japończykami pod Noryang w 1598 roku.
W każdym południowokoreańskim muzeum, które odwiedzam, znajduje
się replika jednego ze słynnych okrętów żółwi (kor. kŏbuksŏn, kwisŏn),
opancerzonych statków wiosłowych, które wykorzystał, by pokonać
Japończyków. Ilekroć oglądam jedną z tych replik, to myślę o postaci, która
odegrała podobną rolę w  historii Wielkiej Brytanii,  o  wybitnym dowódcy,
wspominanym do dziś z  wielkim szacunkiem. Czy Francis Drake zajmuje
ważne  – bądź jakiekolwiek  – miejsce w  świadomości nastoletnich
Brytyjczyków? Myślę, że nie. Być może byłoby inaczej, gdyby Hiszpanie
wylądowali w  Anglii i  postąpili z  Anglikami tak jak Japończycy
z nieszczęsnymi Koreańczykami…

21 Fikcyjny minerał z universum Star Trek. Kryształy dilithium kontrolują reakcję, która
zachodzi w  silnikach warp, umożliwiając tym samym loty z  prędkością nadświetlną
(przyp. tłum.).
12
PUAN

Następnego ranka wyruszam z Mokpo na północ w poszukiwaniu odciętych


nosów. Szukam trochę w ciemno, zwłaszcza że nosy, o których mowa, mają
ponad 400 lat i przebyły długą drogę.
W czasach Toyotomi normalną praktyką Japończyków było obcinanie
głów wrogom poległym w  walce, ponieważ za każdego zabitego
przysługiwała nagroda. Jednakże podczas inwazji jego armii na Koreę
w roku 1592 i 1597 zabito tak wielu Koreańczyków, że przetransportowanie
ich głów do Japonii było niewykonalne. Zmyślni Japończycy znaleźli
rozwiązanie, które jeden ze świadków tamtych wydarzeń opisał w  dwóch
zwięzłych zdaniach: „Mężczyzn i  kobiety, od starców po noworodki,
wszystkich wyrżnięto, nikt nie uszedł z  życiem. Ich nosy zostały odcięte
i zapeklowane w soli”.
Japończycy prowadzili drobiazgowe rejestry, z których wynika, że zebrali
nosy ponad 214 tysięcy Koreańczyków i  Chińczyków, głównie
w południowych i zachodnich prowincjach Kyŏngsang (także Gyeongsang),
Ch’ungch’ ŏng (także Chungcheong, Czhungczhong) oraz w  tej, w  której
się właśnie znajduję, Chŏlla. Na czas podróży do Japonii nosy umieszczono
w  beczkach z  solą, na miejscu wystawiono na widok publiczny, jako
ostrzeżenie dla każdego, kto zamierzałby sprawiać problemy władzy,
a  następnie umieszczono w  specjalnie przygotowanych grobowcach.
Uroczystego odsłonięcia głównego kopca nosów dokonano 28 września
1597 roku w ówczesnej stolicy Japonii, Kyōto.
Historia ta jest nie tylko przygnębiająca, ale także zagmatwana, ponieważ
Japończycy przez wiele lat utrzymywali, że części ciała spoczywające pod
porośniętym trawą pagórkiem w  Kyōto, w  pobliżu świątyni, którą
poświęcono później pamięci Toyotomi, to obcięte wrogom uszy. Jedna
z teorii głosi, że z biegiem czasu Japończycy poczuli się lekko zakłopotani
swoim uczynkiem i  zastąpili nosy uszami, ponieważ obcinanie uszu
wydawało im się nieco mniej okrutne niż odrąbywanie nosów. W  latach
sześćdziesiątych ubiegłego wieku obok kopca umieszczono tablicę
z objaśnieniem kontekstu historycznego.
Można się z  niej było dowiedzieć, że: „Wedle standardów tamtej epoki
obcinanie nosów nie było czynem szczególnie ohydnym i  nieludzkim”.
Istotnie, przedstawiciele japońskiej prawicy nadal nie potępiają
gromadzenia tych ponurych trofeów, wskazując, że w  toku dziejów
podobnych czynów dopuszczali się żołnierze wielu zwycięskich armii, na
przykład Amerykanie podczas wojny wietnamskiej. Japończycy twierdzili
także, że grobowce, w  których pochowano nosy, to symbole ich szacunku
dla duchów poległych przeciwników. Kopiec nadal jednak budzi głęboki żal
i  gniew wielu Koreańczyków, którzy  – nie bez racji  – mają nomen omen
głęboko w nosie kontekst historyczny.
Tablica informacyjna nie stoi już koło grobowca, on sam jednak nadal
istnieje. Obejrzałem go podczas pobytu w  Kyōto i  przekonałem się, że
zgodnie z  życzeniem Toyotomi Hideyoshi jest bardzo dobrze utrzymany.
Jak się dowiedziałem, jest popularnym celem wycieczek szkolnych
z  Hiroshima, przypuszczalnie ze względu na szczególne uwrażliwienie
mieszkańców tego miasta na potworności wojny, ale większość
Japończyków nie ma pojęcia o  jego istnieniu. Przychodzą tu natomiast
koreańscy turyści, aby oddać cześć pomordowanym rodakom. Grobowiec,
górujący nad okolicznymi domami, trawiasty pagórek w  obramieniu
sześciobocznego kamiennego muru, okazał się znacznie większy, niż
myślałem. U  szczytu schodów wiodących do niewielkiego ołtarza stały
świeże kwiaty, a  wyżej, wokół kamiennego pomnika, rosły krzewy.
W  pobliżu znajduje się plac zabaw; na niebie nad kopcem krzyżują się
przewody linii elektrycznych. Na  jednym z  boków muru otaczającego
kopiec wisi osiedlowa tablica informacyjna. Wzdłuż drugiego ktoś uprawia
rośliny.
Kyōto to niejedyne miejsce spoczynku nosów z  okresu wojen Imjin na
terenie Japonii. W 1983 roku odkopano inny grobowiec, potwierdzając tym
samym krążące od lat pogłoski o  jego istnieniu  – Kopiec Tysiąca Nosów
w Bizen, w Prefekturze Okayama, na zachód od Ōsaka. Pod wpływem tego
odkrycia temat nosów odżył w Korei, gdzie w 1990 roku buddyjski mnich
Pak Sam-jung zainicjował kampanię na rzecz sprowadzenia ich do kraju.
W 1992 roku otrzymał w końcu pozwolenie od japońskich władz, niestety,
podczas prac wykopaliskowych ustalono, że nosy się nie zachowały.
Niezrażeni Koreańczycy zabrali na pamiątkę z  miejsca pochówku trochę
ziemi, którą podczas uroczystej ceremonii umieścili w jednej ze świątyń na
południowym zachodzie kraju.
Pomyślałem, że odnajdę nowe miejsce spoczynku nosów i  złożę wyrazy
szacunku. Mój jedyny punkt zaczepienia stanowiła wzmianka o  pewnej
świątyni w  powiecie Puan na południowo-zachodnim wybrzeżu Korei
Południowej. W  przewodniku natrafiłem na świątynię Naesosa, która
znajduje się na terenie Parku Narodowego Pyŏnsambando, parę kilometrów
od stolicy powiatu, miasta Puan. Gdybym pragnął pochować na nowo nosy
przodków, którzy zginęli w  obronie honoru mego kraju  – myślałem,
wprowadzając dane do nawigacji w  samochodzie  – chciałbym je złożyć
w  jakimś godnym i  starożytnym miejscu. Naesosa, zbudowana w  VII
wieku, jest największą i  najważniejszą świątynią buddyjską w  regionie.
A poza tym „Naesosa” brzmi trochę jak „nos”.
Podróż do świątyni trwa około godziny. Droga wiedzie przez piękną
okolicę z mnóstwem bujnej zieleni i skalistymi górami w oddali. Krajobraz
szpecą tylko tunele foliowe, do których Koreańczycy mają jakiś szczególny
sentyment, a które zamieniają każde pole w morze pofalowanego plastiku.
Kompleks świątynny znajduje się w  jaskini ze stromym korytarzem
wejściowym, której kształt przypomina ramię zgięte w  łokciu. W  kasie
biletowej przy wejściu siedzi dwóch zasuszonych leśnych dziadków. Pytam
ich, czy trafiłem do „miejsca nosów”. Nie mówią ani słowa po angielsku,
próbuję więc tłumaczyć im na migi, o  co mi chodzi, ale moje nieudolne
wysiłki pogarszają tylko sprawę. Na szczęście do kasy zbliżają się rodzice
z  nastoletnimi córkami. Okazuje się, że podobnie jak w  Japonii, w  Korei
młodsze pokolenie porozumiewa się po angielsku znacznie lepiej niż
starsze. Moje poszukiwania są jednak dość szczególnego rodzaju, muszę
więc posłużyć się słowem pisanym i wspomóc się paroma rysunkami.
Dziewczyny przekazują moje pytanie mężczyznom przy bramie. Ci
dyskutują ze sobą przez chwilę, a  potem podają nazwę innej świątyni
w  pobliżu. Zapewniają, że tam znajdę poszukiwane nosy. Na tym etapie
mojej podróży po Korei Południowej biorę jeszcze za dobrą monetę
wskazówki, jakich udzielają mi Koreańczycy. Później, kiedy już wiele,
bardzo wiele razy skręcę nie tam, gdzie należało, albo pojadę dokądś bez
sensu okrężną drogą, dotrze do mnie w końcu, że tak jak Japończycy często
nie potrafią odmówić cudzoziemcowi i  tylko manifestują swoje uczucia,
wymownie przechylając głowę w bok, Koreańczycy nie potrafią przyznać,
że nie wiedzą, gdzie się coś znajduje, bo najwyraźniej związana z  tym
utrata twarzy byłaby dla nich nie do zniesienia.
Tak czy inaczej ruszam podekscytowany w kierunku wskazanej świątyni,
jadąc w górę krętą drogą pośród kwitnących drzew, krzewów herbacianych
i  zwartych skupisk sosen. Przed wejściem do drugiej świątyni stoi kilka
wielkich drewnianych posągów wojowników o szalonych, wymalowanych
oczach, którzy wyglądają na oszalałych z wściekłości z jakiegoś powodu –
może przez nosy? Świątynia Gaeamsa, także z  VII wieku, na pewno jest
miejscem, którego szukam. Po krótkiej wspinaczce w  nieznośnym upale
docieram do dwóch szeregów drewnianych chatek dla gości. Wyglądają na
puste, ale po kilku chwilach spomiędzy nich wyłania się młoda kobieta
o okrągłej twarzy, w okularach. Nie, nie słyszała o repatriowanych nosach,
ale oferuje pomoc. Mówi, że strażnik w lokalnym parku narodowym może
coś wiedzieć na ten temat. Dzwoni do niego i przekazuje mi telefon, kiedy
mężczyzna odbiera. Choć angielszczyzna strażnika jest ledwie zrozumiała,
a moja znajomość koreańskiego także pozostawia wiele do życzenia, udaje
mu się podać mi numer do kogoś, kto jak się domyślam, urzęduje w ratuszu
w odległym Puan. Niestety, gdy dzwonię, nikt nie odbiera. Zrezygnowany,
solidnie odwodniony i  mocno spóźniony w  stosunku do harmonogramu
podróży, poddaję się i  jadę w  kierunku granicy parku narodowego, ale
w  pewnej chwili zauważam drogowskaz z  napisem: STRAŻNICA.
Domyślam się, że pracuje tam mężczyzna, z  którym dopiero co
rozmawiałem przez telefon. Pojawia się wątła nadzieja, że moje
poszukiwania jednak zakończą się sukcesem. Uznaję więc, że warto zdobyć
się na ostatni wysiłek.
W budynku strażnicy natrafiam na młodego człowieka w  szarozielonym
nylonowym mundurze, z naszywką z dużym, brązowym niedźwiedziem na
ramieniu. Strażnik parku! Mój strażnik? Tak! Przyznaje z  lekkim
wahaniem, że to z  nim rozmawiałem. Nazywa się Kang Gong-hyŏp. Już
niebawem okaże się moim koreańskim bohaterem.
Po mozolnych wyjaśnieniach na migi i  wykonaniu paru rysunków udaje
mi się w  końcu nakłonić pana Kanga do wygooglowania „Japonia nosy
Puan”. Gdy strona się otwiera, jego oczy rozbłyskują i  przystępuje do
działania. Chwyta telefon i  energicznie wybiera numer. Po krótkiej,
ożywionej rozmowie rozłącza się i  spogląda na mnie z  triumfalnym
uśmiechem.
– Teraz opowiem ci pewną historię – mówi. – Japończycy zrobili z moich
przodków niewolników, a potem poobcinali im nosy i pochowali w Japonii.
– Tak – zapewniam. – Wiem. I widzisz, właśnie dlatego…
– A potem jeden mnich pojechał tam, żeby odebrać nosy, ale nosy się…
Przerywa, próbując znaleźć właściwe słowo.
–  Rozłożyły! Rozłożyły się tak bardzo, że mnich zamiast nosów zabrał
tylko trochę ziemi. Wiem, gdzie ona jest!
Czy chciałbym zobaczyć to miejsce? Pewnie, że bym chciał.
– Jedź za mną – mówi, wskazując drzwi.
Wsiada do małego pickupa wyładowanego kłodami drewna, a  ja ruszam
za nim moim samochodem. Opuszczamy las i zjechawszy z góry, wpadamy
na główną drogę do Puan. Po przejechaniu kilku kilometrów skręcamy
w gruntową drogę, która doprowadza nas do stojącej wśród pól drewnianej,
wyglądającej na nową świątyni, pomalowanej w  tradycyjny koreański
deseń w  kolorach niebieskim, zielonym, czerwonym i  żółtym, z  dachem
krytym ciężką szarą dachówką ceramiczną.
Świątynię wzniesiono na polu wielkiej bitwy, która rozegrała się w roku
1897. Niestety, dziś jest nieczynna, ale Kang zapewnia mnie, że właśnie
tutaj mnich złożył ziemię przywiezioną z  Japonii. Dziękuję mu wylewnie.
Wykroczył daleko poza zakres swoich obowiązków, żeby pomóc
zagubionemu cudzoziemcowi, który prowadzi niedorzeczne poszukiwania
jakichś nosów, które już dawno uległy rozkładowi. Obaj robimy sobie
pamiątkowe zdjęcia, przez chwilę stoimy niezdecydowani, a  potem
wypowiadamy parę niezręcznych słów pożegnania.
13
KWANGJU

Następnego ranka, jadąc z  powrotem na południe w  stronę Kwangju,


zatrzymuję się na śniadanie na MOP-ie przy autostradzie. Zjadam w barze
miskę pikantnego makaronu, która w  przeliczeniu kosztuje mnie nieco
ponad funta. Do picia wybieram napój o smaku cebulowym. Jest to produkt
równie popularny jak Cola i  Sprite, który smakuje lepiej, niż można by
przypuszczać. W  Korei produkuje się całkiem sporo napojów
o  nietypowych smakach. Po wypróbowaniu kilku z  nich dochodzę do
wniosku, że najlepszy jest kukurydziany.
Później, w  toalecie, mężczyzna stojący przy sąsiednim pisuarze odbiera
telefon, nie przerywając sikania. Konsekwencje są łatwe do przewidzenia.
Wracając przez parking do samochodu, mijam innego mężczyznę, który
zmierza do sklepu. Jest sam i ma na sobie strój Supermana. Właśnie w tym
momencie uświadamiam sobie, że muszę wreszcie przestać porównywać
wszystko z japońskimi realiami. Jestem teraz w Korei. Tutaj jest inaczej.
Kwangju, które liczy półtora miliona mieszkańców, jest najlepiej znane
poza granicami Korei Południowej z powodu brutalnie stłumionego zrywu
obywatelskiego w  obronie demokracji  – uważanego przez niektórych
obserwatorów za tutejszy odpowiednik wydarzeń na placu Tiananmen
(Tiān’ānmén) – do którego doszło w maju 1980 roku, po przejęciu władzy
przez generała Chŏn Du-hwana (także Chun Doo-hwan, Czon Du-hwan)
i  utworzeniu jego gabinetu. Kumpel generała, prezydent Pak Chŏng-hŭi,
został zamordowany w  październiku poprzedniego roku przez szefa
koreańskiego odpowiednika CIA. W  kraju odżyły wówczas nadzieje na
demokratyczne reformy, ale 17 maja Chŏn dokonał przewrotu wojskowego,
wprowadził stan wojenny i  wydał rozkaz aresztowania opozycyjnych
polityków oraz przywódców ruchów obywatelskich. Następnego dnia na
ulice Kwangju wyległo ponad 200 tysięcy ludzi. 21 maja policja otworzyła
ogień do protestującego tłumu, który zgromadził się przed budynkami
administracji państwowej, i przez następne sześć dni dokonywała ataków na
demonstrantów, zabijając 165 i  raniąc 1600 osób. To dane oficjalne;
świadkowie, a  także krewni zaginionych podają znacznie większe liczby.
Generał Chŏn stwierdził, że protesty w  obronie demokracji to
północnokoreański spisek. Podobno w pewnym momencie rozważał nawet
wysłanie samolotów, by zbombardowały całe miasto.
Setki uczestników demonstracji protestacyjnych trafiło do więzienia
Sŏdaemun w  Seulu, gdzie byli przesłuchiwani i  poddawani torturom.
Odwiedziłem później Sŏdaemun, które zostało przekształcone w  muzeum.
Ukazano tam niezwykle sugestywnie, jak okropnie było być
Koreańczykiem właściwie przez cały XX  wiek. Więzienie zbudowano
w  1908 roku, by przetrzymywać w  nim bojowników koreańskiego ruchu
oporu w okresie wzmożonych japońskich represji poprzedzającym okupację
całego półwyspu. Po odejściu Japończyków, aż do zamknięcia w 1987 roku,
było wykorzystywane przez kolejne południowokoreańskie reżimy
wojskowe. Przez pewien czas było największym więzieniem w  kraju;
przetrzymywano tam tysiące ludzi.
Cele pozostawiono w stanie, w jakim znajdowały się w chwili zamknięcia
więzienia, dodając makabryczne eksponaty w  rodzaju schematu
anatomicznego naturalnej wielkości, na którym zaznaczono punkty tortur
na ludzkim ciele. Spędziłem sporo czasu w  „podziemnej sali tortur”,
starając się odgadnąć sens dioramy z  figurami woskowymi, która
przedstawiała scenę z  czasów japońskiej okupacji. Obok gościa, który
wisiał przywiązany za kostki, stał drugi, elegancko odziany facet
z  czajnikiem w  ręku. Szczególnie okropne wrażenie wywarła na mnie
„tortura ciasnego pokoju” – więźnia zamykano w pomieszczeniu, które było
tak małe, że nie mógł on ani usiąść, ani się wyprostować, ale „samolot” –
tortura polegająca na wieszaniu ofiary za ramiona skrępowane na plecach –
wydał mi się czymś niewyobrażalnie potwornym.
Wolontariusz, który oprowadzał zwiedzających, sam doświadczył tortury
samolotu.
–  Poddawali mnie niewiarygodnym torturom  – wspominał.  – Myślałem,
że umrę.
Philip (wielu Koreańczyków ma alternatywne angielskie imiona) miał
zaledwie siedemnaście lat, kiedy został aresztowany w  czasie rozruchów
w  Kwangju. Więziono go tu, setki kilometrów od domu, przez cztery
miesiące. Powiedział mi, z wysiłkiem podnosząc rękę, żeby wskazać bolące
miejsca, że na skutek tortur nadal ma problemy z karkiem i ramionami.
W muzeum kładzie się nacisk przede wszystkim na okres japońskiej
okupacji, podkreślając, że władcy kolonialni uczynili z  Korei „państwo
niewolnicze i  podejmowali desperackie wysiłki w  celu unicestwienia
koreańskiej kultury i  języka” oraz że „mimo aneksji dokonanej przemocą
przez Japończyków w 1910 roku naród koreański nie dał się pognębić, lecz
niezmordowanie organizował ruchy niepodległościowe. W  latach 1910–
1945, stosując wszelkie dostępne metody, zaciekle walczył z Japończykami
w celu wyzwolenia swego kraju”.
W muzeum zasadniczo nie porusza się kwestii roli koreańskiej armii
w odwalaniu brudnej roboty za dyktatorów w okresie kilkudziesięciu lat po
odejściu Japończyków. Podczas rozruchów w  Kwangju żołnierze byli  –
zgodnie z  wyjaśnieniem widniejącym na jednej z  tablic informacyjnych  –
„opętani przez demony” i  dlatego „odrzuciwszy ludzkie uczucia (…),
zmienili się w bezduszne i bezmyślne bestie”. No cóż, chyba można w ten
sposób wytłumaczyć dźganie bagnetami uczestników protestów, którzy
schronili się w kawiarniach, i używanie miotaczy ognia przeciwko cywilom
uczestniczącym w  pokojowych protestach, byłem jednak ciekaw, co czuje
Philip na myśl o  tym, że jego rodacy ponoszą odpowiedzialność za jego
uwięzienie i  torturowanie. Powiedział mi, że nie ma z  tym problemu. Pod
koniec lat osiemdziesiątych, kiedy w  Korei Południowej nastała
demokracja, armia go przeprosiła, a on nie chowa do niej urazy. Winą za to,
co się stało w  Kwangju, obarcza natomiast Amerykanów: „Mogli to
powstrzymać”. Stany Zjednoczone rzeczywiście udzielały milczącego
przyzwolenia, a  czasami także konkretnego wsparcia Chŏnowi i  innym
koreańskim dyktatorom wojskowym. Waszyngton przyglądał się biernie,
gdy junta mordowała tysiące własnych obywateli nie tylko podczas
masakry w  Kwangju za prezydentury Jimmy’ego Cartera, ale także
wielokrotnie wcześniej, a  nawet później. A  wszystko to w  imię
powstrzymywania komunistycznego zagrożenia.
Jedną z  pierwszych decyzji Mun Jae-ina po zwycięstwie w  wyborach
w 2017 roku było zlecenie rządowego śledztwa w sprawie masakry. Będzie
to już czwarte dochodzenie w tej sprawie. W trakcie pierwszego wojskowi
doznali kolektywnej amnezji. Po następnym, w 1997 roku, Chŏna oraz jego
następcę i poplecznika No Thae-wu (także jako Roh Tae-woo, No Te-u, Ro
Te-wu) skazano, odpowiednio, na dożywocie i siedemnaście lat więzienia,
zostali jednak niemal natychmiast ułaskawieni przez ówczesnego
prezydenta Kim Yŏng--sama (także Kim Young-sam). Podczas śledztwa
prowadzonego w 2007 roku nie zdołano znaleźć w archiwach wojskowych
żadnych dokumentów związanych z rozruchami.
Czytałem, że w  samym Kwangju znajduje się muzeum poświęcone
rozruchom i  masakrze. Po dłuższej wędrówce po mieście, które  – jak się
wydaje  – w  ogóle nie ma centrum, trafiam wreszcie do muzeum, które
mieści się w  Ośrodku Kultury  – Miejscu Pamięci 18  Maja. Wnętrze
budynku jest prawie puste, ale w ciemnym kącie na antresoli, która biegnie
wokół atrium, znajduje się kilka wyglądających dość prowizorycznie
stojaków z materiałami informacyjnymi na temat brutalnych działań wojska
w  czasie rozruchów  – w  jednym miejscu zostają nawet nazwane
„ludobójstwem”  – zawierającymi szczegółowe relacje o  plądrowaniu
domów i  uprowadzaniu młodych demonstrantów, takich jak Philip.
W  pobliżu natrafiam na pomieszczenie biurowe, w  którym pracuje kilka
osób. Mieści się tu Wydział Spraw Międzynarodowych, w  którym
zatrudnionych jest dwadzieścioro pracowników. Zza jednego z  regałów
wychodzi uprzejma młoda kobieta. Nazywa się Yi Dasom i  jest
wicekoordynatorką. Wyjaśnia, że ośrodek prowadzi szeroko zakrojoną
działalność, począwszy od organizowania zimowych szkoleń dla
młodzieżowych działaczy ruchów obrony praw człowieka przez
prowadzenie działu kultury i  edukacji aż po współudział w  bieżących
badaniach nad wydarzeniami z maja 1980 roku. Pytam ją, czy to oznacza,
że jeszcze nie wszystko zostało wyjaśnione.
– Nie udało się dotąd ustalić, kto wydał rozkaz strzelania do ludzi – mówi
Yi.
Wytypowano wielu podejrzanych  – między innymi byłego prezydenta
i  kilku oficerów. Czy i  w  jakim zakresie byli w  to zaangażowani
Amerykanie? Zdaniem Yi żadne rozkazy nie wyszły bezpośrednio
z  Waszyngtonu, ale wina Ameryki polega na tym, że przymykała oko na
bestialstwo reżimu Chŏna.
–  Nie mamy pewności  – mówi.  – To złożona i  śliska sprawa. Moim
zdaniem Amerykanie są współodpowiedzialni, ponieważ dopuścili do
wprowadzenia wojska do Kwangju. Wiedzieli, co się dzieje, i  nie zrobili
nic, żeby to powstrzymać.
W Korei wszedł właśnie na ekrany kin najnowszy film o  rozruchach
w  Kwangju, zatytułowany Taksówkarz. Został zrealizowany na podstawie
autentycznych wydarzeń, a  głównymi bohaterami są Jürgen Hinzpeter,
niemiecki reporter telewizyjny  – nazwany przez Koreańczyków
Niebieskookim Świadkiem  – który relacjonował przebieg protestów, oraz
miejscowy taksówkarz, który w  czasie najzacieklejszych starć pomógł mu
przekraść się przez wojskowy kordon do miasta. Po publikacji zdjęć
Hinzpetera cały świat potępił krwawą łaźnię, jaką junta zgotowała własnym
obywatelom, w  Ameryce doszło do protestów zorganizowanych przez
mieszkających tam Koreańczyków, a  w  Niemczech nawet do strajków
głodowych. Niedawno zmarły Hinzpeter jest w Korei czczony jako bohater,
a  w  Kwangju stoi jego pomnik. Film, który w  ciągu dziewięciu dni od
premiery obejrzało 6 milionów widzów, stał się przebojem kasowym22.
Sukces filmu, który należy już do najpopularniejszych produkcji
kinowych w historii Korei Południowej, sprawił, że postanowiono odnaleźć
tamtego taksówkarza, który nazywał się Kim Sa-bok. Po premierze filmu
jego nazwisko było jednym z  najczęściej wyszukiwanych w  koreańskim
Google’u. W  końcu na apele poszukujących odpowiedział pewien
mężczyzna, który przedstawił dowody na to, że jego ojciec był owym
taksówkarzem. Niestety, zmarł w 1984 roku.

22 Chińskie władze niezwłocznie zakazały dystrybucji filmu w swoim kraju, zapewne nie
chcąc rozpowszechniać czegoś, co mogłoby wywołać choćby najodleglejsze skojarzenia
z protestami na placu Tiananmen.
14
SEUL I

Im bliżej Seulu, tym bardziej rośnie zanieczyszczenie powietrza, osiągając


w  końcu skalę kataklizmu. Gdy od stolicy dzieli mnie jeszcze godzina
jazdy, nie widzę otaczającego mnie krajobrazu, ponieważ wszystko
przesłania rdzawy opar. W  kolejce do zjazdu z  autostrady stoję za
poobijanym, starym pickupem. Na pace tego zdezelowanego grata znajduje
się ze dwadzieścia klatek z  psami i  nie są to bynajmniej zwierzaki, jakie
sprzedaje się w charakterze domowych pupili. Mam wrażenie, że wkraczam
do świata schyłku cywilizacji, rodem z dystopii Ballarda.
Jak ludzie mogą żyć w  tak zanieczyszczonym środowisku? Wygląda na
to, że nie mogą. Według oficjalnych danych każdego roku odnotowuje się
12  tysięcy zgonów na skutek ekspozycji na pyły zawieszone, można więc
założyć, że ich rzeczywista liczba jest znacznie wyższa. Według OECD
jakość powietrza w  Korei Południowej jest gorsza niż we wszystkich
pozostałych krajach członkowskich. Później słyszałem, że poprawiła się
podczas zimowych igrzysk olimpijskich dzięki temu, że władze nakazały
zamknąć fabryki na kilka tygodni, co – jak sądzę – podważa wiarygodność
stwierdzenia powtarzanego przez koreańską administrację jak mantra, że
zanieczyszczenie powietrza „to wyłącznie wina Chin”.
Wszystko, co znajduje się dalej niż koniec maski mego samochodu, widzę
bardzo niewyraźnie, udaje mi się jednak dostrzec, że stolica Korei
Południowej właściwie nie ma przedmieść. Zalesione doliny i  pokryte
foliowymi tunelami pola przechodzą od razu w zwarty gąszcz wieżowców
mieszkalnych, który ciągnie się nieprzerwanie aż do rzeki Han. Cała
zabudowa wygląda tak, jakby wzniesiono ją na chybcika gdzieś około 1983
roku, obiecując, że uporządkuje się wszystko później, gdy będzie więcej
czasu. Oczywiście obietnicy tej nigdy nie dotrzymano. Monument Valley na
wyżynie Kolorado została wyrzeźbiona przez wiatry, Seul natomiast
zawdzięcza swoją formę cyklonowi gotówki, który szaleje tu od kilku
dekad, nieposkromiony przez prawo, planowanie ani poczucie smaku.
Połowa obywateli Korei Południowej mieszka na obszarze
metropolitalnym i zdaje się, że każdy z nich wypija co najmniej jedną kawę
dziennie. Agencje nieruchomości są charakterystyczne dla Londynu, apteki
dla Paryża, Seul zaś jest miastem kawiarni. Są wszędzie – jest ich dokładnie
18 316  – i  co miesiąc przybywają dwie albo trzy setki nowych.
Statystyczny Koreańczyk z  Południa w  wieku powyżej dwudziestu lat
wypija 413 filiżanek kawy rocznie. W  skali kraju roczne wydatki na tę
używkę sięgają oszałamiającej kwoty 5,68 miliarda dolarów, a konsumpcja
stale rośnie. W  pewnym miejscu zauważam trzy kawiarnie zlokalizowane
tuż obok siebie. Przy tym mieście Seattle wygląda jak kurort
uzdrowiskowy.
Zostawiam samochód na parkingu hotelowym w  Ithaewŏn (także  –
w  uproszczeniu  – Itaewon), zapuszczonej dzielnicy imigrantów
z  obskurnymi barami i  chodnikami lepiącymi się od brudu, i  ruszam
w  miasto. Jadę metrem do Kangnam. Okazuje się, że Koreańczycy
rozmawiają w  pociągach, czasami ze sobą nawzajem, najczęściej jednak
przez telefon, głośno i bez przerwy. W Japonii nikt tego nie robi.
Mieszkańcy Korei Południowej są najbardziej aktywnymi użytkownikami
smartfonów na świecie. Wiem, że wszyscy zmagamy się ze
smartfonoholizmem, ale ci ludzie naprawdę tkwią w  szponach nałogu.
Opierając się na tym, co udało mi się zaobserwować, szacuję, że
w  dowolnym momencie jakieś 80  procent Koreańczyków nie odrywa
wzroku od telefonu. Widziałem setki ludzi, którzy z  telefonami przed
nosem i  słuchawkami w  uszach, oglądając filmy, maszerowali z  szeroko
rozsuniętymi łokciami ulicą albo tarasowali ruchome schody. Podczas
trzech wizyt w tym mieście nie widziałem ani jednej osoby, która czytałaby
prawdziwą, papierową gazetę lub książkę. Ani jednej! Czytałem niedawno,
że należąca do Elona Muska firma Neuralink pracuje nad interfejsem
mózg–komputer, fizycznym połączeniem ludzkiego umysłu z  wytworem
technologii. Daj sobie spokój, Elon. Koreańczycy zostawili cię daleko
w tyle. Ich umysły zlały się już w jedno z ich samsungami galaxy.
Źródłem kolejnego szoku kulturowego był dla mnie rozpowszechniony tu
zwyczaj plucia na ulicy. Plucie to zresztą niejedyna, uważana powszechnie
za intymną czynność fizjologiczna, którą Koreańczycy wykonują
publicznie. Po raz pierwszy usłyszałem nieskrępowane, donośne pierdnięcie
już w  drugim dniu pobytu, w  trakcie zwiedzania Narodowego Muzeum
Wojny. Publiczne puszczanie bąków to w  Korei nic specjalnego, ale kilka
pierwszych zetknięć z tym zjawiskiem wywołuje u mnie konsternację. Raz
nawet dosłownie podskakuję z  zaskoczenia. Winowajcami są zazwyczaj
starzy mężczyźni. Młodzi Koreańczycy płci męskiej są natomiast
pochłonięci bez reszty troską o  swój wygląd zewnętrzny. Wyglądają na
ludzi, którzy zdecydowanie za długo sterczą przed lustrem w  łazience.
W  wielkich, obejmujących całą sylwetkę lustrach, które wiszą obok
barierek na wielu seulskich stacjach metra, przeglądają się jednakowo
chętnie przedstawiciele obydwu płci23. Myślę sobie jednak, że gdybym
wyglądał tak dobrze jak oni, też miałbym ochotę podziwiać swoje odbicie.
Widać, że tutejsi mężczyźni spędzają bardzo dużo czasu na siłowni; są
szczupli i  umięśnieni. Wydaje się więc dziwne, że choć poświęcają tyle
zachodu swojej kondycji i urodzie, nie starają się wyróżniać także strojem,
lecz ubierają się wszyscy jednakowo, w  stylu, który nazwałem na własny
użytek hipsterką z  wyższej półki. Niedostatek wyobraźni przejawia się
szczególnie wyraźnie w  doborze okularów, które mają albo grube, czarne,
płaskie oprawki w  stylu rapera Psy, tego od Gangnam (Kangnam) Style,
albo cienkie, okrągłe czarne oprawki ze złotym noskiem. Wygląda na to, że
do wyboru są tylko te dwie opcje.
Jest więcej rzucających się w  oczy różnic kulturowych między Japonią
a  Koreą. Japończycy patrzą krzywo na tatuaże, ponieważ uważają je za
domenę członków yakuza – nawet jeden niewinny wzorek może sprawić, że
nie zostaniemy wpuszczeni do onsen (łaźni publicznej) – w Seulu natomiast
zarówno mężczyźni, jak i  kobiety aplikują je sobie w  sposób równie
nieskrępowany, jak – nie przymierzając – Skandynawowie. Astronomiczne
ilości „produktów pielęgnacyjnych” do włosów i  twarzy zużywane przez
koreańskich mężczyzn sprawiają, że Cher wygląda przy pierwszym
lepszym z  nich jak siostra Wendy24. Jak wynika z  raportu BBC z  2018
roku, zużywają oni najwięcej kosmetyków per capita spośród wszystkich
mężczyzn na świecie  – jedną piątą światowej produkcji. W  Japonii stacje
metra i  pasaże między nimi są wypełnione stoiskami z  ciastkami,
słodyczami i lodami, w Seulu zaś miejsce wyrobów cukierniczych zajmują
kosmetyki do makijażu i  pielęgnacji urody. Największa
południowokoreańska sieć drogerii to Olive Young. W  ofercie jej
flagowego sklepu zlokalizowanego tutaj, w  Kangnam, najbogatszej,
epatującej blichtrem dzielnicy Seulu, znajduje się 15  tysięcy produktów.
Rzucam okiem na maseczki z  placentą, korygujące taśmy do podklejania
powiek oraz kremy odbudowujące na bazie ekstraktu ze śluzu ślimaka
i czmycham stamtąd kompletnie otumaniony.
Na jednym z  przystanków metra do mojego wagonu wsiada grupka
studentów. Dwóch z trzech chłopaków ma na twarzach wykonany fachowo,
pełny makijaż  – podkład, wytuszowane rzęsy, kreski na powiekach
namalowane eyelinerem, cielistą pomadkę na wargach.
Wyglądają świetnie, ale rzecz w  tym, że chodzą tak na co dzień. Nie
wybierają się na imprezę ani do klubu, lecz na zajęcia na uczelni.
Reklamy kosmetyków, adresowane na równi do mężczyzn i  kobiet, są
wszędzie, od wielkich przydrożnych billboardów stawianych najwyraźniej
bez żadnych ograniczeń po małe plakaty reklamowe, które szczelnie
wypełniają każdy dostępny skrawek miejsca w  pociągach. Wprawdzie
władze miasta obiecały stopniowo eliminować z  metra reklamy zabiegów
chirurgii plastycznej, ale jak dotąd omijają stację Kangnam, której ściany są
oblepione plakatami zapewniającymi, że ty także możesz zostać
replikantem o  idealnie symetrycznej twarzy pozbawionej jakichkolwiek
niedoskonałości. Na wszystkich reklamach widnieje ten sam typ
lalkowatych, androgynicznych młodych osób o  promiennej cerze. Celem
reklamowanych zabiegów jest rozjaśnienie i  poprawa napięcia skóry,
przypuszczalnie po to, by osiągnąć efekt pośmiertnej maski Chopina. Żadna
docelowa grupa odbiorców nie jest zbyt młoda.
W Korei Południowej co roku wykonuje się około 1,2 miliona zabiegów
chirurgii plastycznej, najwięcej na świecie w  przeliczeniu na głowę
mieszkańca. Czytałem raport, z  którego wynikało, że połowa
dwudziestokilkuletnich Koreanek  – jedna trzecia mieszkanek Seulu  –
poddała się takiemu zabiegowi. Jednym z  najbardziej popularnych jest
obustronna plastyka powiek górnych, niezbędny komponent tak zwanego
Kangnam look, który  – jak wynika z  moich obserwacji  – wymaga
posiadania twarzy w  kształcie migdału ze spiczastym podbródkiem, nosa
pływaka synchronicznego i czoła gładkiego jak stół bilardowy.
Dlaczego w  tym kraju wygląd zewnętrzny jest fetyszyzowany do granic
neurozy? Skąd ta desperacka potrzeba wpasowania swego wyglądu
w  wąskie ramy konwencji? Czy jest to próba odreagowania straszliwego
stulecia okupacji, wojny i  dyktatury wojskowej  – manifestacja beztroskiej
lekkomyślności i  swobody? A  może jest to reakcja obronna na nieustanne
śmiertelne zagrożenie, które czyha na Północy? W  pewnym artykule
prasowym poświęconym branży chirurgii estetycznej przytoczono
wypowiedź chirurga plastycznego z  Kangnam: „Koreańczycy mają silnie
rozwinięty instynkt przetrwania i  dlatego władza, przywileje i  status
przyciągają ich jak magnes”. Być może uroda to pokaz siły. Jeszcze do
niedawna Koreańczycy poszukujący pracy musieli dołączać swoje zdjęcie
do CV; nietrudno sobie wyobrazić, że młodzi ludzie mogli czuć presję, by
prezentować się w  określony sposób. A  może Koreańczycy tak wysoko
cenią urodę i  prezencję, ponieważ ich otoczenie jest wyjątkowo
przygnębiające? Nic nie poradzą na to, w jakim środowisku żyją, ale mogą
przynajmniej kontrolować swój własny wygląd. Jedno jest pewne: gdyby
istniało coś takiego jak psychoantropologia, naukowcy zajmujący się tą
dziedziną wiedzy mieliby tu używanie. Uznałem, że mogę poznać prawdę
tylko w jeden sposób – poddając się zabiegowi estetycznemu25.
Dzwonię do żony, żeby jej powiedzieć, że „poddam się operacji”. Nie
pyta, co mi zoperują. Jak się trochę zastanowić, nie jest to chyba dobry
znak.
Mój plan nie jest szczególnie ambitny. Od kilku lat mam na nosie dwa
małe, czerwone guzki. Pokazałem je mojej lekarce, która zareagowała na to
takim samym wzruszeniem ramion, jakim kwituje wiele innych
niedomagań związanych z  wiekiem, z  którymi do niej regularnie
przychodzę. Powiedziała, że to nic groźnego. Zdaje się, że cmoknęła
z  politowaniem, gdy opuszczałem gabinet. Teraz jednak znalazłem się
w światowej stolicy chirurgii kosmetycznej. Czy kiedykolwiek nadarzy mi
się lepsza okazja, by spowolnić procesy starzenia, oprzeć się upływowi
czasu, roześmiać się w twarz… no, cóż, chyba tylko samemu sobie?
Jadę metrem do Apkuchŏng (także Apgujeong), niedaleko Kangnam,
gdzie znajduje się największe skupisko gabinetów chirurgii plastycznej
w mieście, do – że się tak wyrażę – stolicy stolicy chirurgii kosmetycznej.
Ściany wagonu, jak zwykle, zdobią niezliczone ogłoszenia chirurgów
reklamujących swoje usługi. Lekarze ci  – bez wyjątku nieatrakcyjni
mężczyźni w  średnim wieku  – pozują obok modelek o  nieskazitelnej
urodzie, które wyglądają jak pożyczone z katalogu Tyrell Corporation. Są tu
reklamy powiększania piersi, plastyki szczęki i  „korekcji nosa”. Jeden ze
specjalistów nęci „chirurgicznym odmładzaniem twarzy dla typu
wschodnioazjatyckiego”, inny obiecuje „lifting twarzy o  kształcie
okrągłym”. Jeszcze inny zapewnia, że skutecznie leczy szpotawość kolan.
Na billboardzie ustawionym na stacji Apkuchŏng widnieją słowa Audrey
Hepburn: „Najpiękniejsze są szczęśliwe dziewczyny”.
Po wyjściu ze stacji rozważam, z  której oferty skorzystać. W  zasięgu
wzroku mam co najmniej pół tuzina gabinetów; w  niektórych budynkach
kliniki zajmują po cztery piętra. Jedna z  nich nosi nazwę Powtórne
Przyjście. Niedaleko mieści się coś w  rodzaju punktu informacyjnego dla
osób uprawiających turystykę kosmetyczną. Mają tam foldery reklamowe
wielu klinik oraz gabinety konsultacyjne. Biorę do ręki folder jednej
z  klinik, która chwali się rekordem świata w  ilości tłuszczu usuniętego
z  ciała jednej osoby podczas zabiegu liposukcji: 21 500 centymetrów
sześciennych. „Zamień swoje 102 kg na ciało w  rozmiarze S”  – zachęca.
Według danych OECD z 2015 roku Koreańczycy zajmują drugie miejsce od
końca wśród krajów wysoko rozwiniętych pod względem występowania
otyłości u  dorosłych (około 5  procent populacji). Tylko Japończycy mogą
się poszczycić niższym odsetkiem. Skąd więc biorą cały ten tłuszcz do
odsysania?
Nieco dalej na tej samej ulicy natrafiam na następną klinikę. Spełnia ona
moje zasadnicze kryterium wyboru (nie ma w nazwie odniesień do Biblii),
wchodzę więc i  wyjaśniam recepcjonistkom, które wyglądają
nieskazitelnie, jak żony ze Stepford, z  czym przychodzę. Wzywają
chirurga, niskiego, pękatego mężczyznę pod sześćdziesiątkę. Zauważam
natychmiast, że jego lewe oko ucieka w  bok, nie aż tak jak u  Marty’ego
Feldmana, ale wystarczająco, żebym nie wiedział, gdzie mam kierować
wzrok podczas rozmowy. Wykręcam się jak najuprzejmiej i  próbuję
szczęścia u  następnego lekarza na tej samej ulicy. Stwierdziwszy, że jego
oczy są skierowane w tę samą stronę, decyduję się na zabieg.
Idę do poczekalni, która znajduje się w  piwnicy, obok drzwi z  napisem:
GABINET LASEROTERAPII. Nadzwyczaj urodziwy młody mężczyzna
nakłada mi krem znieczulający na nos i każe odczekać dwadzieścia minut,
aż środek zacznie działać. Zauważam, że klinika prowadzi także sprzedaż
odzieży ślubnej oraz kosmetyków, w tym preparatu Skinbolic, który działa
z zastosowaniem opatentowanej technologii „stymulacji tkankowej”.
Nadchodzi wreszcie czas na mój zabieg. W gabinecie z laserem układam
się wygodnie na fotelu podobnym do dentystycznego. Piękny młodzieniec
przystawia wlot rury wyciągu do mego policzka. Dziwne. Zjawia się
chirurg, który roztacza wokół siebie aurę profesjonalizmu, ale – zauważam
to dopiero teraz  – trzęsą mu się ręce. Upewnia się, co dokładnie chcę
usunąć.
– Czy chodzi o to? – pyta, wskazując zupełnie inną część twarzy, z której
aż do tej pory byłem względnie zadowolony.
– Nie, tutaj, te rzeczy na nosie. – Pokazuję zgrubienia palcem.
Pan doktor, nawet nie mrugnąwszy okiem, zabiera się do usuwania
końcówką lasera czerwonych guzków na moim nosie. Trwa to niecałe pół
minuty, ale ból jest nie do wytrzymania. I choć wyciąg pracuje pełną parą,
gabinet wypełnia się swądem przypalanego ciała, jakby ktoś opiekał
świniaka na rożnie.
Po zabiegu podają mi lusterko i widzę, że w miejscu czerwonych zgrubień
mam teraz dwie zaognione ranki. Chirurg zapewnia mnie, że zagoją się
mniej więcej za tydzień. Pod warunkiem że zakupię skinbolic i  będę go
sobie aplikował dwa razy dziennie.

23 Kilka lat temu podobne lustra zaczęto wieszać na peronach niektórych stacji metra
w Japonii, z tą różnicą, że tam miały one zapobiegać próbom samobójczym. Chodziło o to,
by potencjalny samobójca, ujrzawszy swoje odbicie w lustrze, na nowo przemyślał swoją
decyzję.
24 Brytyjska zakonnica Wendy Mary Beckett (1930–2018), która w  latach

dziewięćdziesiątych wystąpiła w  kilku cyklach filmów dokumentalnych poświęconych


historii sztuki (przyp. tłum.).
25 Stwierdzenie to, niestety, mija się z prawdą. Od dawna szukałem pretekstu, żeby choć
odrobinę poprawić sobie urodę, a  jedyne, czego się dowiedziałem dzięki temu
doświadczeniu, to jak śmierdzi przypalana skóra.
15
SEUL II

Dziś znowu panuje niemiłosierny upał, ale to dobrze, bo w  skansenie


Namsangol Hanok (w dolinie Namsan) w centrum Seulu jest prawie pusto.
Przyjmuję to z  ulgą, ponieważ moja lekcja będzie wydarzeniem
publicznym, zorganizowanym w  otwartym, prostokątnym pawilonie,
z  dachem pomalowanym na miętowozielono, pomarańczowo
i  fioletoworóżowo w  tradycyjnym koreańskim stylu zdobniczym zwanym
Tan ch’ ŏng (także Dancheong, Tanczhong).
Podpisuję formularz zwolnienia od odpowiedzialności i  otrzymuję coś
w rodzaju białej piżamy, w którą mam się przebrać, zdjąć buty i skarpetki.
Wchodzę do pawilonu, gdzie poznaję mojego instruktora pana Kanga,
przystojnego mężczyznę, który mierzy dobre 190 centymetrów wzrostu
i jest posiadaczem czarnego pasa. Dołącza do nas jedyna osoba poza mną,
która zdecydowała się zapisać na publiczną lekcję taekwondo (kor.
thaekwŏndo) w  czterdziestostopniowym upale, drobniutka Japonka Sue
z Nagoya.
Pawilon stoi nad dekoracyjnym stawem. Pan Kang wyjaśnia, że staw
działa jak klimatyzator, ponieważ schładza powietrze, które przepływa nad
jego powierzchnią, ale ja jakoś tego nie odczuwam. Instruktor mierzy mnie
wzrokiem i proponuje, żebyśmy zaczęli od kilku podstawowych ćwiczeń na
rozciąganie. Już po paru minutach spływam potem i czuję, że naciągnąłem
dwa mięśnie, o których istnieniu nie miałem wcześniej pojęcia. Taekwondo
to koreański sport narodowy, mówi pan Kang. Podejrzewam, że robi to,
żeby dać mi chwilę na złapanie oddechu. Koreańska sztuka walki ma ponad
2300 lat. Jej nazwa znaczy „droga stopy i pięści”.
Powracamy do treningu. Instruktor pokazuje nam, jak blokować ciosy
przeciwnika, unosząc przedramiona nad głową, a  potem opuszczając je
poniżej pasa. Naśladujemy jego ruchy. Wygląda to trochę jak układ
taneczny zespołu Village People. Pan Kang demonstruje teraz bardziej
skomplikowaną sekwencję cios-wykrok-kopnięcie, która kończy się
energicznym wydechem połączonym z  okrzykiem „Ha!”. Instruktor
wyjaśnia, że nasze palce wskazujące i  środkowe są połączone
z  przedramionami w  linii prostej, ale musimy także pamiętać
o  przywodzeniu i  mocnym zaciskaniu małych palców. Wygląda na to, że
mały paluszek ma zasadnicze znaczenie dla siły ciosu.
Kolejna przerwa w ćwiczeniach. Pan Kang wygląda na zatroskanego, gdy
zginam się wpół, żeby złapać oddech. Proponuje, żebyśmy się przyjrzeli
koreańskiej fladze, w  której centrum znajduje się symbol yīn i  yáng. Czy
zauważyliśmy, że przypomina on gotową do ciosu pięść z  prawidłowo
ułożonym małym palcem? Podpowiada nam, że trzy linie usytuowane
w  każdym z  czterech rogów flagi są jak cztery rodzaje bloków, które
ćwiczyliśmy przed chwilą. Kolejnym elementem prawidłowego ciosu
w  taekwondo jest obrót pięści w  momencie uderzenia. Sue wykonuje go
wręcz denerwująco dobrze, ale później przyznaje się, że od trzech lat
trenuje taekwondo w Japonii. Czyli zwyczajnie oszukiwała. Gdy przychodzi
moja kolej, nadrabiam niedostatek techniki ogromem zaangażowania.
Później Kang przynosi rodzaj kija w  kształcie litery P, z  amortyzującą
poduszką. Porusza nim, a  my mamy próbować trafić w  niego pięścią,
wykonując specjalną sekwencję ruchów. Idzie mi całkiem dobrze
i  taekwondo zaczyna mi się podobać, gdy nagle zauważam kątem oka
grupkę nastolatków, którzy obserwują nas, siedząc w  rogu pawilonu,
i  natychmiast wyobrażam sobie, jak wyglądam z  ich perspektywy. Nie
mogę jednak pozwolić, by kryzys wieku średniego podkopał moją wiarę we
własne siły, ponieważ dotarliśmy właśnie do wielkiego finału: przełamania
na pół kawałka drewna jednym uderzeniem pięści.
–  Przy uderzeniu w  środek potrzebujemy tylko siły około pięciu do
dziesięciu kilogramów  – mówi Kang.  – Ale przy uderzeniu w  brzeg
potrzeba już około tony.
Za pierwszym razem nie trafiam nawet w  deskę, tylko w  przedramię
instruktora. Moja pięść odskakuje od niego, jak od fragmentu
nadmuchiwanego zamku. Pan Kang chyba nawet nie poczuł uderzenia.
Podczas drugiej próby nie trafiam wprawdzie w  sam środek, ale udaje mi
się rozbić deskę. Z dumą podnoszę kawałki. Ważąc je w dłoni, zastanawiam
się, czy to przypadkiem nie balsa26.
Lekcja kończy się krótkim wykładem pana Kanga na temat taekwondo
i  jego roli w  najnowszej historii Korei. Po wojnie koreańskiej straszliwie
zniszczony kraj otrzymał pomoc od szesnastu różnych państw, do których
wysłał w  ramach podziękowania szesnastu mistrzów taekwondo. A  zatem
na długo zanim wdzięczna międzynarodowa publiczność zachłysnęła się k-
popem, koreańskimi filmami kinowymi i  tasiemcowymi serialami
telewizyjnymi, popularyzacja taekwondo była pierwszą podjętą po wojnie
próbą wyrobienia marki kulturowej, pokazania światu, kim są Koreańczycy.
Przychodzi mi do głowy, że taekwondo jest prekursorem Hallyu, fali
koreańskiej kultury popularnej, która zaczęła zalewać świat w  latach
dziewięćdziesiątych, osiągając kulminację w  roku 2002, gdy Korea była
współgospodarzem (wraz z  Japonią) Mistrzostw Świata w  Piłce Nożnej,
utwór k-popowej piosenkarki BoA znalazł się na pierwszym miejscu
japońskich list przebojów, a  telewizja wyemitowała premierowy odcinek
serialu Kyŏul Yŏnga (także jako Gyeoul yeonga, pol. Zimowa sonata).
Dziś wizerunek Korei Południowej za granicą opiera się niemal wyłącznie
na jej dorobku kulturalno-rozrywkowym. Niektórzy Koreańczycy uważają,
że przynosi to ujmę ich krajowi, który może się przecież poszczycić
niezwykle bogatą sztuką i  kulturą o  wielowiekowych tradycjach, ale
większość tych, z  którymi miałem okazję porozmawiać, odczuwa dumę
i  wdzięczność, że ich ojczyzna ma jakikolwiek rozpoznawalny na świecie
profil kulturowy, że nie jest kojarzona wyłącznie z  testami pocisków
rakietowych i  strefą demarkacyjną. Hallyu rozwija się szczególnie
u  najbliższych sąsiadów Korei  – w  Chinach i  Japonii. W  jednym z  badań
opinii publicznej przeprowadzonym w Japonii w 2018 roku ponad połowa
respondentów wymieniła „zainteresowanie południowokoreańskimi
serialami, muzyką lub kulturą” jako najważniejszy powód swojej „dobrej
opinii” na temat Koreańczyków z Południa.
Jonathan Kim to człowiek, który ma bardzo wiele do powiedzenia na
temat Hallyu. Należy on do grona najważniejszych południowokoreańskich
producentów filmowych ostatniego dwudziestolecia. Wyprodukował pięć
z pięćdziesięciu najbardziej kasowych filmów w historii kina swego kraju.
Spotykam się z  tym wytwornym pięćdziesięciosiedmiolatkiem przed
południem, bezpośrednio po lekcji taekwondo, w jego biurze nad kawiarnią
(jakżeby inaczej?) w dzielnicy Ithaewŏn.
– Wszyscy zadają mi zawsze to samo pytanie. Dlaczego nie japońska fala
albo chińska fala? Czemu akurat koreańska?  – mówi Kim na początku
naszej rozmowy.
Siedzi za wielkim biurkiem, w  sam raz dla potentata branży filmowej,
i  zauważam z  satysfakcją, że  – jak przystało na filmowca  – ma na sobie
jedną z  tych charakterystycznych kamizelek typu safari z  mnóstwem
kieszeni. Ja zasiadam w fotelu reżysera.
–  W  końcu na to wpadłem. Przyjrzałem się historii naszego kraju, który
dawno temu składał się z  trzech odrębnych krain albo królestw. Przez
tysiące lat panowała tu stabilizacja. Nie tak jak w Chinach, gdzie, no, wiesz,
co czterdzieści pięć lat wszystko staje na głowie. Gdy masz stabilizację, tak
jak w  Korei, to w  zasadzie nie masz żadnych problemów. I  co robisz
w takiej sytuacji? Imprezujesz! – mówi.
To interesująca teoria. W  końcu w  Japonii okres stabilizacji w  wiekach
XVII i  XVIII zaowocował wspaniałym rozkwitem kultury. Ale czy
koreańska fala nie pojawiła się bezpośrednio po stuleciu ucisku, wojen
i zniszczenia? Kim ma na to gotową odpowiedź: cierpienie przyczyniło się
do uniwersalizacji koreańskiej sztuki. To oraz wynalezienie VHS.
–  W  latach osiemdziesiątych produkowaliśmy wszystkie odtwarzacze
wideo, ale mieliśmy bardzo mało rodzimych filmów – mówi.
Porno było – i nadal jest – zakazane w Korei Południowej, ta droga była
więc zamknięta dla nowej rodzimej branży wideo. Na szczęście pojawiło
się nowe pokolenie reżyserów i  producentów, które umiało sprostać
wymogom nowego medium, a  chaebŏle  – koreańskie konglomeraty
produkujące nagrywarki wideo  – miały pieniądze, aby ich wesprzeć.
Kolejnym czynnikiem, który pobudził rozwój tej branży, było zniesienie
cenzury w 1997 roku.
Jednym z  pierwszych filmów, którego twórcy wykorzystali otwierające
się przed nimi możliwości, była zrealizowana w  koprodukcji północno-
południowokoreańska komedia romantyczna Shiri.Odtwórczynią roli
głównej była Kim Yunjin, która wystąpiła później w  popularnym
amerykańskim serialu telewizyjnym Zagubieni (ang. Lost). Część kosztów
produkcji Shiri pokrył Samsung. W  tamtym okresie budżet
południowokoreańskiego filmu wynosił przeciętnie około pół miliona
funtów. Realizacja Shiri kosztowała ponad dwa miliony, ale pod względem
wpływów ze sprzedaży biletów koreańska produkcja pobiła rekord Titanica.
– Shiri to nazwa koreańskiej ryby, mawiamy więc, że była to ryba, która
zatopiła Titanica – mówi Kim, chichocząc.
On sam także ma na koncie sukcesy, które wpisują się w koreańską falę.
W  2003 roku jego firma wyprodukowała Silmido, film akcji o  więźniach
z celi śmierci, którzy przygotowują się do misji zlikwidowania przywódcy
Korei Północnej. Był to pierwszy film wyświetlany w  Korei Południowej,
który obejrzało ponad 10 milionów widzów, między innymi dlatego, że jego
premiera zbiegła się w  czasie z  otwarciem pierwszych koreańskich
multipleksów. Po sukcesach kasowych Shiri w  Japonii i  Hongkongu
południowokoreański rząd dostrzegł potencjał eksportowy branży filmowej
i  przeznaczył na jej dofinansowanie dziesiątki milionów funtów. Do dziś
rodzime produkcje filmowe są finansowane w  około 40  procentach
z  budżetu państwa. Wkład rządu Korei Południowej w  globalny sukces
Hallyu pozostaje jednak kwestią sporną.
W swojej książce Cool po koreańsku27 z  2014 roku Euny Hong
stwierdza, że koreańska fala zawdzięcza swój sukces przede wszystkim
bezpośredniemu zaangażowaniu południowokoreańskiego ministerstwa
kultury, z  czym nie zgadza się Andrew Salmon, brytyjski dziennikarz
mieszkający w  Korei. Jego zdaniem „[Hong] skoncentrowała się na
inicjatywie odgórnej, która mówiąc szczerze, w  Korei miała decydujący
wpływ na wszystko inne  – na rewolucję gospodarczą, rewolucję
technologiczną na początku lat dziewięćdziesiątych – ale akurat Hallyu jest
owocem inicjatywy oddolnej”. Inny brytyjski dziennikarz, który
obserwował fenomen koreańskiej fali, Michael Breen, jest przekonany, że
rozwinęła się ona mimo ingerencji koreańskich władz. W  swojej książce
The New Koreans pisze, że rząd podejmował próby podczepienia się pod
sukces Hallyu „w stylu taty, który podskakuje i wygina się jak Mick Jagger
na imprezie swego nastoletniego dziecka”.
Bez względu na to, czy rząd stał za sukcesami koreańskiego kina, czy też
nie, zawojowało ono świat. Prawdopodobnie najbardziej znanym
reżyserem, który zyskał rozgłos już w  początkowej fazie Hallyu, jest Pak
Ch’an-wuk (także Park Chan-wook, Pak Czhan-uk). Pierwszy
międzynarodowy przebój filmowy w  jego dorobku, Oldboy, kompletnie
zwariowana historia zemsty, został zrealizowany w  2004  roku. Nie jest to
film dla wrażliwców ani dla miłośników ośmiornic. Reżyserzy, tacy jak
Pak, często sami piszą scenariusze swoich filmów, a  ponadto cieszą się
znacznie większą autonomią niż ich koledzy z Hollywood, co jest jednym
z  atutów współczesnego południowokoreańskiego przemysłu filmowego.
Dzięki temu powstają osobliwe filmy, przesycone naturalną, pozbawioną
zahamowań – zdaniem niektórych specyficznie koreańską – uczuciowością
i  okraszone mnóstwem niezwykle pomysłowych, drastycznych scen
przemocy.
Przyczyną wyjątkowej popularności koreańskich filmów w Chinach może
być to, że ukazują one doskonale rozpoznawalne, tradycyjne oblicze
azjatyckiego społeczeństwa, łącząc je umiejętnie z  atrakcyjnymi
elementami nowoczesnego stylu życia. „Widzą w  telewizji lub w  kinie
nowoczesne społeczeństwo, które ma nieograniczony dostęp do takich
kapitalistycznych dóbr, jak awangardowe budynki, samochody, restauracje
i modne ciuchy. Równocześnie jednak rozpoznają wzorce zachowań zgodne
z  konfucjańską tradycją, takie jak przywiązanie do rodziny, dominacja
mężczyzn, patriarchat, silnie zaznaczona hierarchia, skłonność do
poświęcenia i  wyrzeczeń u  mężczyzn oraz uległość kobiet”  – pisze
antropolog Chang Su-hyŏn (także jako Jang Soo-hyun, Czang Su-hion)
z Uniwersytetu Kwangwoon (właśc. Kwang’un lub Kwangwun) w Seulu.
Ogromną popularnością cieszą się także koreańskie seriale telewizyjne.
Podobnie jak w przypadku filmów fabularnych, u źródeł ich sukcesu leżała
potrzeba zaspokojenia popytu wykreowanego przez pojawienie się nowej
technologii, telewizji kablowej na Tajwanie i  w  Hongkongu. Koreańskie
seriale były tańsze od produkowanych w Japonii.
–  Ludzie na ekranie wyglądają właściwie tak samo  – śmieje się Kim  –
wystarczy więc tylko dograć dubbing i widzowie nie zauważą różnicy.
Południowokoreańska telewizja wyprodukowała kilka międzynarodowych
przebojów, takich jak Tae Chang-gŭm (także Dae Jang Geum, Te Czang-
gym, tytuł polski: Klejnot w  pałacu), epicki serial historyczny osadzony
w  piętnastowiecznych realiach, który zakupiło dziewiętnaście krajów.
Chińczycy za nim przepadali. Podobno oglądał go namiętnie szef państwa
i  partii Hu Jintao W  Japonii spodobała się bardziej Zimowa sonata,
przejmująca opowieść o  miłości, której premierowy odcinek wyświetlono
tam w  2003 roku. Japońskie fanki, zauroczone odtwórcą głównej roli
męskiej Pae Yong-junem (także Bae Yong-joon, Pae Jong-dzun) tłumnie
zjeżdżały do Korei, żeby odwiedzać miejsca, gdzie kręcono serial. Oba
seriale zyskały wielką popularność na Filipinach i  w  Wietnamie, a  także
w Iranie i Ameryce Południowej.
Waham się, czy powinienem zmienić temat rozmowy i  zapytać o  k-pop,
ponieważ jego atrakcyjność do mnie nie przemawia. Nie chodzi o  to, że
mam szczególnie wyrafinowany gust muzyczny  – bo nie mam  – ale
syntetyczny pop wykonywany przez wręcz niewiarygodnie urodziwych
i  tak samo egzaltowanych młodych ludzi z  całym bogactwem wokalnych
subtelności popsutego alarmu samochodowego raczej nie porywa panów
w średnim wieku. W rzeczywistości nawet nie rozumiem, czym on jest. Dla
przykładu przytaczam cytat z  artykułu o  pewnej grupie k-popowej
zamieszczonego w  „New Yorker”: „Zainteresowali się brzmieniami ze
złotej ery G-funku, boom bapu i turntablizmu, w ich muzyce pobrzmiewały
także echa nu-metalu i ciężkich brzmień trapu, popularnego wówczas wśród
koreańskich boysbandów. Tamte lata naznaczyły też niemal wszystkich
piętnem dubstepu”. Rozwiązania łamigłówki proszę przesyłać na kartkach
pocztowych.
Jonathan Kim mówi mi, że termin Hallyu wywodzi się właśnie z k-popu:
–  Jeden z  naszych zespołów, H.O.T., zdobył ogromną popularność
w  Chinach. Na ich koncertach publiczność machała koreańskimi flagami
i  właśnie stąd wzięła się koreańska fala. Po raz pierwszy użył tej nazwy
pewien chiński DJ.
W 2000 roku H.O.T. jako pierwszy koreański zespół dał koncert
w Pekinie. W 2002 roku BoA (królowa koreańskiego popu, która naprawdę
nazywa się Kwŏn Bo-a (także jako Kwon Bo-ah) została pierwszą
Koreanką, której utwór zajął najwyższą pozycję na japońskiej liście
przebojów. W  2007 roku jej sukces powtórzył aktor i  piosenkarz Rain,
a w latach 2009–2014 eksport koreańskiej muzyki rósł o blisko 60 procent
rocznie.
A potem pojawił się grubas ze swoim tańcem naśladującym jazdę na
koniu i w 2012 roku zawojował zachodnie media głównego nurtu. Chociaż
Gangnam Style jest zupełnie niezrozumiały dla zachodniego odbiorcy, kto
raz obejrzał teledysk do tej piosenki, nigdy go nie zapomni. Dla samych
Koreańczyków sukces Psy jako reprezentanta koreańskiej fali był sporym
zaskoczeniem, ponieważ piosenkarz jest korpulentny, podczas gdy
wykonawcy k-popu są wręcz nienaturalnie szczupli i nieskazitelnie piękni,
a  ponadto dwaj artyści komediowi, którzy wystąpili razem z  nim
w teledysku, byli o wiele bardziej popularni od niego w Korei Południowej.
W ostatnich latach popularność Hallyu w Chinach zaczęła spadać. Władze
Chin zaniepokojone negatywnym wpływem importowanych dóbr kultury
na swój naród podejmują wysiłki zmierzające do ożywienia rodzimej
produkcji seriali telewizyjnych i  filmów kinowych, a  ponadto chiński pop
przeżywa ostatnio prawdziwy boom. Instalacja systemu antyrakietowego
THAAD na terenie Korei Południowej także odbiła się negatywnie na
eksporcie produktów tamtejszego przemysłu rozrywkowego do Chin.
–  W  Chinach jesteśmy objęci całkowitym zakazem. Kino, telewizja,
muzyka, wszystko. Ponieważ nie możemy nawet używać nazwy naszej
firmy, musiałem założyć firmę w Hongkongu – mówi Kim. – Wyglądało to
tak, jakby wrogość [Chińczyków] przeniosła się z  Japończyków na
Koreańczyków. „Odroczono” realizację sześciu moich kontraktów, co
w praktyce oznacza, że zostały unieważnione.
Zapytałem Chŏng Yung-ruka (także jako Youngruk Cheong), ekonomistę
zajmującego się od lat problematyką stosunków koreańsko--chińskich,
z  którym spotkałem się na Uniwersytecie Seulskim, na czym polegają te
sankcje.
„Wszystko to jest bardzo niejednoznaczne. Nie ma jasno określonej
polityki ani konkretnych wytycznych w kwestii sankcji, a jedynie pośrednie
apele do patriotyzmu Chińczyków. Około 88 milionów Chińczyków należy
do Komunistycznej Partii Chin – to ogromna liczba – a wiesz, że w Chinach
wszyscy namiętnie esemesują”. Innymi słowy, przekaz w  rodzaju Nie
podoba się nam, że Korea pozwala na coś takiego (jak instalacja tarczy
antyrakietowej) rozchodzi się lotem błyskawicy i  niemal z  dnia na dzień
Chińczycy zamiast jeździć na wakacje do Korei, wybierają się do Tajlandii
albo Indonezji. W  ciągu roku liczba chińskich turystów odwiedzających
Koreę Południową zmniejszyła się z pięciu do dwóch milionów, przestano
wydawać wizy gwiazdom k-popu, a  tysiące hyundajów i  kii utknęło
w  portach. Coś podobnego wydarzyło się kilka lat wcześniej w  Japonii  –
rynek japoński zwrócił się przeciwko Hallyu, gdy między Koreą
Południową a Japonią doszło do sporu o wyspy Tokdo/Takeshima. Wygląda
na to, że eksport dóbr kultury jako pierwszy odczuwa negatywne skutki
pogorszenia się stosunków między wschodnioazjatyckim rodzeństwem.
Jonathan Kim zaczyna się teraz interesować innym regionem:
–  Dzisiejsza Azja Południowo-Wschodnia przypomina mi Koreę
Południową z początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Tamtejsze
kinematografie realizują za mało filmów, a  rynek został zdominowany
przez wielkie amerykańskie wytwórnie.
Jego zdaniem daje to możliwości, jakich chińska branża filmowa nie
będzie mogła nigdy wykorzystać; produkty ich kultury są zbyt chińskie, za
bardzo hermetyczne.
–  Ich żarty i  aluzje są niezrozumiałe nawet w  tych krajach, w  których
mówi się po chińsku. W  Chinach panuje inna mentalność i  dominują
odmienne trendy, a ze względu na cenzurę ich filmy i seriale nie nadążają
za modą, są za mało awangardowe dla tutejszego widza. Chińskie filmy są
za bardzo sztampowe.
Kim twierdzi, że typowy chiński przebój kasowy przypomina koreańską
komedię romantyczną z lat dziewięćdziesiątych:
–  Głównym bohaterem jest zawsze syn jakiegoś obrzydliwie bogatego
gościa. Wszystko musi być krzykliwe, a domy wielkie i eleganckie.
Przedstawił kiedyś Chińczykom pomysł na film o  chłopaku z  nizin
społecznych, który zakochuje się w dziewczynie umierającej na raka.
–  Ona mówi: „Nie martw się, spotkamy się w  niebie”, ale w  Chinach
niebo ma za dużo religijnych konotacji. W  filmie nie mogą się także
pojawiać duchy. Żadnych duchów. I  zero gliniarzy. Widzisz teraz, jaka to
beznadzieja. – Odchyla się w fotelu i zirytowany wyrzuca w górę ramiona.
W końcu musiał zastąpić swojego bohatera bogaczem.
–  Chińczycy nie chcą oglądać na ekranie samych siebie, tylko ludzi
bogatych. Ich ostateczny argument jest zawsze ten sam: „Tu są Chiny. Tu
jest inaczej”.
Na szczęście reszta świata nie osiągnęła jeszcze punktu nasycenia
koreańską falą. W  czerwcu 2018 roku koreański boysband BTS został
pierwszą grupą k-popową, która trafiła na pierwsze miejsce amerykańskiej
listy najlepiej sprzedających się albumów, Billboard  200, i  to z  epką
w  języku koreańskim. Pojawiają się opinie, że był to bezpośredni rezultat
chińskich sankcji, które skłoniły Koreańczyków do skoncentrowania się na
rynku amerykańskim. Tak czy inaczej Koreańczycy wyszli z  opresji
obronną ręką, a  kolejne koreańskie fale właśnie nabierają rozpędu: Korea
Południowa jest potęgą w  dziedzinie e-sportu; jej udział w  światowym
rynku sportu elektronicznego podwoił się od 2009 roku i  wynosi obecnie
prawie 15  procent. Granie w  gry komputerowe za kasę to nowy,
nieoficjalny koreański sport narodowy. Według przewidywań kolejną falą
będzie ofensywa koreańskich branż kosmetycznej i medycyny estetycznej –
k-beauty. Obowiązujące w  Korei trendy w  dziedzinie pielęgnacji skóry
i makijażu cieszą się coraz większą popularnością w całej Azji.
Czasami różne kategorie Hallyu się przenikają, jak w piosence k-popowej
grupy Six Bomb z 2017 roku, zatytułowanej Becoming Pretty (Piękniejąc),
która była hymnem na cześć chirurgii plastycznej. Zresztą zespół nie
poprzestał na piosence. Każda z jego czterech członkiń poddała się różnym
zabiegom upiększającym  – wszczepieniu implantów piersi, modelowaniu
kości policzkowych, korekcji nosa itp. Na teledysku do swojego przeboju
tańczyły na sali operacyjnej poowijane bandażami i  śpiewały: „Wszyscy
mnie naśladują, wiedzą, że jestem śliczna”.
Innymi słowy, doniesienia o końcu Hallyu były mocno przesadzone. Nie
mówcie później, że was nie ostrzegałem.

26 Balsa to bardzo lekkie i miękkie drewno o małej gęstości (przyp. tłum.).


27 Przeł. Jowita Maksymowicz-Hamann, Małgorzata Suwińska, Mamania, Warszawa
2020. Tytuł oryg. The Birth of Korean Cool.
16
PLAŻA TAECH’ŎN, BORYŎNG

Spotykam mormonów na przystanku autobusowym dla uczestników


i obserwatorów festiwalu błota. Dwaj młodzi mężczyźni są zaczepiani przez
grupę innych młodych Amerykanów, którzy w  swoich krzykliwych
nylonowych żonobijkach wyglądają jak podpici studenci w czasie przerwy
wiosennej. Drażnią się z  mormonami, proponując im namolnie, żeby się
z nimi napili. Nie wtrącam się, bo nie jestem typem bohatera, tylko czekam,
aż moczymordy skierują się do najbliższego baru, dokazując niczym stado
pawianów, i  dopiero wtedy podchodzę chyłkiem do dwóch młodych
misjonarzy z fryzurami na jeża, w koszulach z krótkim rękawem i wąskich
krawatach. Co za licho ich tu przywiodło?
– Przebywam tu od dwóch lat – odpowiada wesoło wyższy młodzieniec.
Przedstawia się jako brat Dustin. Wygląda jak młody, głupkowato
uśmiechnięty Robert Redford.
–  Uczymy się języka i  prowadzimy działalność misjonarską  – wyjaśnia
ciemnowłosy brat Burt.
Wydaje się, że mieszkańcy okolic Taech’ ŏn (także Daecheon, Taeczhon)
na zachodnim wybrzeżu Korei, dwie godziny drogi na południe od Seulu,
są bardzo otwarci na ich nauczanie.
Pierwsi chrześcijanie przybyli do Korei wraz z  japońskimi najeźdźcami
podczas wojen Imjin pod koniec XVI stulecia. Od tamtej pory Koreańczycy
są nastawieni bardzo przychylnie do zachodnich religii, a nawet wymyślili
kilka własnych wersji. Dziś blisko jedna trzecia obywateli Korei
Południowej to chrześcijanie. Dla porównania w  Japonii jest ich zaledwie
1  procent, a  w  Chinach przypuszczalnie 2–3  procent. Większość
koreańskich chrześcijan to protestanci; liczba nawróceń gwałtownie
wzrosła po przybyciu Amerykanów w 1945 roku.
Seul szczyci się obecnie posiadaniem największego megakościoła28 na
świecie, zboru Kościoła Pełnej Ewangelii Yoido (kor. Yŏŭido). W  kraju
powstało także kilka jeszcze dziwaczniejszych ruchów religijnych
chrześcijańskiej proweniencji. Najsłynniejszym z  nich jest Kościół
Zjednoczeniowy, nazywany często sektą Muna (Moona), założony w 1954
roku przez nieżyjącego już Sun Myung Moona, znanego przestępcę
podatkowego i  mesjasza w  jednej osobie. Chrześcijaństwo we wszystkich
swych postaciach to wielki biznes. Przyznam, że zaskoczył mnie widok
bankomatu wbudowanego w ścianę kościoła w centrum Seulu, ale – jak się
dowiedziałem  – koreańskie kościoły znajdują się w  wyjątkowo
komfortowej sytuacji finansowej, dzięki temu, że wierni z  reguły
przekazują na ich utrzymanie około 10  procent swoich dochodów. Jak
zauważył wybitny znawca Korei Daniel Tudor: „Protestantyzm jest
postrzegany jako religia prokapitalistyczna (…). 42  procent prezesów
dużych koreańskich firm to protestanci. Słychać głosy krytyki pod adresem
zborów protestanckich, jako miejsc, w których dochodzi do nawiązywania
kontaktów biznesowych i dobijania targów”.
Stojąc na przystanku autobusowym, zastanawiam się głośno, dlaczego
mormoni zawsze podróżują dwójkami.
– Pomagamy sobie nawzajem unikać pokus – wyjaśnia Burt.
Tu, na plaży Taech’ ŏn w  Boryŏng (Boryeong) na wybrzeżu Morza
Żółtego, z całą pewnością jest ich mnóstwo. Co roku odbywa się tu bowiem
festiwal błota, który  – jak zdołałem się zorientować  – stanowi pretekst do
hedonistycznych ekscesów w  skąpym odzieniu (dla tych, co potrzebują
pretekstu). Każdego lata ten nadmorski kurort z długą i szeroką piaszczystą
plażą obramowaną szeregami szpetnych hoteli i  restauracji zbudowanych
w  latach dziewięćdziesiątych przyciąga około 400  tysięcy ludzi
spragnionych taplania się i baraszkowania w gigantycznej kąpieli błotnej.
Taech’ ŏn żyje festiwalami, które mają już dwudziestoletnią tradycję.
Kwatery w mieście noszą takie nazwy, jak Mudbeach Hotel i Hotel Mudrin
(wydaje mi się, że ta druga nazwa to zbitka „Mud mandarin”), na bulwarze
stoją inspirowane festiwalem rzeźby i  pomniki, jest także słynny butik
kosmetyczny Mud Museum. Najważniejsze wydarzenia festiwalowe
rozgrywają się w  olbrzymiej, wypełnionej błotem zagrodzie, pełnej
najrozmaitszych torów przeszkód i miejsc zabaw. Ludzie mogą strzelać do
siebie z  armatek wodnych, uprawiać zapasy, korzystać ze zjeżdżalni
i  mnóstwa innych rozrywek. Jest także wydzielona strefa dla dzieci,
a  dokoła tego gigantycznego błotnego placu zabaw rozmaitość innych
atrakcji, takich jak stoiska oferujące usługę malowania ciała… Zaraz, zaraz.
Oferujące wyłącznie usługę malowania ciała. Oprócz nich są tu tylko budki
z sikami, które uchodzą w Korei za piwo.
Zakładałem, że pojawianie się błota jest w  tej okolicy zjawiskiem
naturalnym, jako że tutejsze wybrzeże należy do największych na świecie
terenów zalewanych przez przypływy, prawda jednak okazała się nieco
bardziej prozaiczna, o  czym się przekonałem podczas rozmowy z  jednym
z organizatorów festiwalu Chang Wu-hoi (Chang Woo-hoi, Czang U-hoi).
–  Ależ nie  – przyznaje Chang z  szerokim uśmiechem.  – Sprowadzamy
błoto z  zakładów kosmetycznych: 250 ton w  postaci proszku, a  potem
dodajemy do niego wodę. Ten proszek to baza wszystkich kosmetyków
produkowanych w zakładach.
–  Można zatem powiedzieć, że wszyscy ludzie, których tu widzimy,
taplają się w bardzo drogim kosmetyku pielęgnacyjnym?
– Otóż to!
Całkowity dochód z  ubiegłorocznego festiwalu wyniósł 70  miliardów
wonów (47  milionów funtów). Taech’ ŏn utrzymuje się z  tej balangi
w błocie przez cały rok.
Chang Wu-hoi, absolwent biologii, jest wolontariuszem. Mówi po
angielsku z akcentem charakterystycznym dla jego odmiany zwanej Estuary
English29, który podchwycił, grając na komputerze. Jak twierdzi, to, że
ludzie przez większość czasu chodzą ubabrani błotem od stóp do głów,
wyglądając jak niedoszłe ofiary lotnych piasków, ma pozytywny skutek
uboczny – neutralizuje różnice rasowe.
– Gdy jesteś cały oblepiony błotem, nikogo nie obchodzi twój kolor skóry,
zajęcie ani pochodzenie, wszystko to przestaje być problemem – mówi Wu-
hoi, który urodził się w  Taech’ ŏn.  – Wszyscy po prostu chcą przyjemnie
spędzać czas albo robić coś zabawnego. To sprawia, że wszyscy tutaj są
równi – na tym polega istota błotnego festiwalu.
Pytam, czy na festiwal przyjeżdża dużo Japończyków.
–  Japończycy mają trochę inną mentalność. Nie lubią być upaćkani
błotem, dlatego jest ich tu bardzo niewielu.
Impreza cieszy się bez porównania większą popularnością wśród
Amerykanów i Europejczyków, zwłaszcza studentów.
–  Przyjechało mnóstwo Anglików  – mówi z  wyraźnie wyczuwalnym
znużeniem.
Pytam o  kwestie bezpieczeństwa. Tysiące pijanych nastolatków i  wielka
śliska powierzchnia to gotowy przepis na przepełniony SOR.
–  Oczywiście zdarza się mnóstwo wypadków, głównie z  udziałem
amerykańskich wojskowych. Zaczepił mnie kiedyś pijany amerykański
żołnierz. Koniecznie chciał się bić.
W Korei Południowej przebywa obecnie 28 500 amerykańskich
wojskowych; wielu z  nich mieszka w  bazie Yongsan w  centrum Seulu.
Camp Humphreys, obóz położony 60 kilometrów na południe od stolicy,
którego budowa zostanie ukończona w  2020 roku, będzie największą
zamorską bazą armii Stanów Zjednoczonych na świecie. Personel bazy ma
liczyć 42 tysiące osób. Festiwal błota przyciąga tak wielu żołnierzy – którzy
wdają się w  tak wiele bójek  – że armia przysyła tu patrole żandarmerii.
Próbuję sobie wyobrazić, czy jakieś inne suwerenne państwo tolerowałoby
coś takiego, ale o  wiele bardziej interesują mnie Japończycy i  ich niechęć
do taplania się w  błocie. Podzielam ich powściągliwość w  tej kwestii,
a  mimo to, wbrew instynktowi, przebieram się w  kupioną w  pobliskim
sklepie koszulkę z wizerunkiem jakiejś kapeli k-popowej i kolorowe szorty,
z  którymi po wszystkim rozstanę się bez żalu. Resztę odzieży zamykam
w szafce w przebieralni i kieruję się do strefy błota.
Muszę przyznać, że mój instynkt nie miał pojęcia, przed czym mnie
ostrzega. Zabawa jest „megazajebista”  – zdaje się, że tak teraz mówią
młodzi. Okazuje się, że potyczki na pokrytych błotem materacach
dmuchanych to coś absolutnie fantastycznego i  jestem w  tym naprawdę
świetny, a  przynajmniej tak mi się wydaje, dopóki jakaś Koreanka
wyjątkowo pokaźnych rozmiarów nie posyła mnie wprost do kałuży
jednym przypadkowym pchnięciem.
Po starannym wypłukaniu szybko wysychającej mazi z  wszystkich
zakamarków ciała udaję się na plażę, gdzie wzniesiono ogromną scenę
i  rozstawiono sprzęt oświetleniowy. Wytatuowany młody Koreańczyk
z  dredami właśnie zakończył występ przed rozemocjonowaną widownią
złożoną z  napakowanych facetów i  grup młodziutkich Koreanek. Później
wystąpi Psy, który wylansował Gangnam Style, ale ja będę już wtedy gdzie
indziej.
Magiczne błoto zostaje na miejscu przez kilka dni po zakończeniu
festiwalu. Jak zapewniają mnie w  Mud Museum, które odwiedzam
następnego ranka, maź „likwiduje napięcie” i  „wspomaga oddychanie
komórek skóry”. Może także sprawić, że ktoś się w  tobie zakocha, a  jeśli
wetrzesz ją sobie w czoło, na pewno zdasz egzaminy. Wieść o magicznych
właściwościach błota już się rozeszła i  Boryŏng zaczął je eksportować do
nowozelandzkiego miasta Rotorua, które zamierza zorganizować własny
festiwal.
Zamykanie terenu festiwalu o  godzinie osiemnastej wydaje się bardzo
rozsądne, ponieważ o  tej porze ludzie zaczynają już wyglądać na nieco
oszołomionych. Błoto i  alkohol, nie wspominając już o  wymiotach
i upośledzonej koordynacji ruchów to koktajl, który może dosłownie zwalić
z  nóg. Zaszywam się w  jednej z  restauracji na wolnym powietrzu, gdzie
ludzie siedzą wokół stołów z wbudowanymi grillami, na których pieką się
fantastyczne owoce morza – przegrzebki, mule, małże.
W Nowych Koreańczykach Michael Breen opisuje typowe wakacje
Koreańczyków jako wylegiwanie się na zatłoczonej plaży, a potem „obiad
w  jednej z  wielu identycznych restauracji, gdzie sprzedają tylko owoce
morza, którego z  niej wcale nie widać, mnóstwo picia i  hałasu, spacer
chwiejnym krokiem na plażę, żeby odpalić fajerwerki, karaoke, jeszcze
więcej hałasu, a  później w  końcu motel”. Czegoś podobnego
doświadczyłem tamtego wieczoru w Taech’ ŏn, Breen wyjaśnia jednak, że
jeszcze do niedawna w  Korei Południowej właściwie nie było turystyki
krajowej. Ludzie bardzo ciężko pracowali i  nie mieli czasu na urlopy,
a państwo przeznaczało bardzo skromne środki na restaurację zabytkowych
miast i upiększanie współczesnych: „niełatwo tu znaleźć ładne miasto”.
Przypomina mi to, że nie należy oceniać Korei Południowej wedle takich
samych kryteriów, jakie stosuje się wobec innych krajów wysoko
rozwiniętych. W  1945 roku, gdy Stany Zjednoczone i  Związek Radziecki
podzieliły między sobą półwysep, Południe było jeszcze biedniejsze od
Północy, gdzie koncentrował się rozwój przemysłowy w  epoce
kolonialnej  – znajdowało się tam na przykład aż 80  procent elektrowni.
Południe było jednym z  najuboższych regionów świata, prawie zupełnie
pozbawionym surowców naturalnych i  niezdolne wyżywić samo siebie ze
względu na niski poziom produkcji rolnej. Powrót do kraju Koreańczyków,
którzy pracowali w  Japonii, jeszcze bardziej uszczuplił i  tak bardzo
ograniczone zasoby, a  zaraz potem wybuchła wojna domowa, podczas
której ponad trzy miliony ludzi zginęły lub umarły z  głodu. Prawie każde
miasto ucierpiało na skutek bombardowań, wycięto prawie wszystkie
drzewa, a  generał MacArthur przewidywał, że odbudowa kraju potrwa co
najmniej sto lat.
Spektakularny rozwój kraju w następnych dziesięcioleciach jest nazywany
cudem nad rzeką Han  – od nazwy rzeki, która przepływa przez centrum
Seulu – ale na ów cud trzeba było trochę poczekać. Po wojnie mniej więcej
jedna trzecia populacji Korei Południowej nie miała dachu nad głową
i przez kilka pierwszych lat kraj egzystował dzięki subwencjom udzielanym
przez Stany Zjednoczone. Reforma rolna, na mocy której ziemię przyznano
dzierżawiącym ją dotąd chłopom, oraz gruntowna reforma edukacji
torowały drogę do odbudowy i  ożywienia gospodarczego, ale jeszcze
w  1961 roku Korea Południowa zajmowała 101. miejsce na świecie pod
względem wysokości PKB, ex aequo z  Haiti. W  latach pięćdziesiątych
i sześćdziesiątych Koreańczycy z Południa przyzwyczaili się do porit kogae
(dosł. „jęczmienny garb”, synonim „ciężkich czasów przed zbiorami
jęczmienia”, to jest przednówka), wiosennych okresów głodu
poprzedzających zbiory jęczmienia, gdy ludzie byli zmuszeni żywić się
korzonkami, dzikimi ziołami, a nawet korą drzew.
Pod rządami Pak Chŏng-hŭi, który został prezydentem w  1963 roku,
dynamiczny rozwój rolnictwa oraz wyhodowanie nowej odmiany ryżu
(nazwanej ryżem zjednoczenia) przez naukowców z  Narodowego
Uniwersytetu Seulskiego położyły kres klęskom głodu. W  połowie lat
sześćdziesiątych bezrobocie w Korei Południowej było jednak tak wielkie,
że prawie 8 tysięcy mężczyzn wyemigrowało do Niemiec Zachodnich, żeby
podjąć tam pracę w  kopalniach, a  10  tysięcy kobiet, żeby pracować jako
pielęgniarki.  W  1963 roku 46  tysięcy Koreańczyków ubiegało się o  500
miejsc pracy w  niemieckich kopalniach, gdzie wynagrodzenie było
siedmiokrotnie wyższe od płacy urzędnika w  Korei. W  niektórych
regionach Niemiec nadal istnieją duże społeczności koreańskie, pozostałość
po tamtym exodusie.
Cudowny wzrost gospodarczy, którego w  końcu doczekali się
Koreańczycy – sięgający 9 procent w drugiej połowie lat sześćdziesiątych –
był w  dużej mierze owocem wprowadzenia przez Paka modelu ściśle
nadzorowanej przez państwo gospodarki planowej, połączonej z intensywną
ochroną rynku wewnętrznego. Do znacznego ożywienia
południowokoreańskiej gospodarki przyczyniły się także wojna
w  Wietnamie i  stopniowe ocieplanie się relacji z  Japonią pod koniec lat
sześćdziesiątych, które zaowocowało japońskimi inwestycjami. Japonia
stała się także dla Korei wzorem do naśladowania w  sferze ekonomii. Jak
ujął to jeden z koreańskich komentatorów, jego rodacy nauczyli się „robić
to, co Japończycy, tylko taniej i szybciej”, kładąc nacisk przede wszystkim
na rozwój przemysłu stalowego, okrętowego, elektronicznego
i  samochodowego. Dziś Korea Południowa zajmuje dwunaste miejsce
w  rankingu największych  – w  ujęciu bezwzględnym  – gospodarek świata
i siódme miejsce na świecie pod względem wielkości eksportu.
W 1953 roku nikomu nie przyszłoby do głowy, że Korea Południowa
będzie kiedyś uszczęśliwiać świat swoimi eksportowymi programami
telewizyjnymi i muzyką pop, że mieszkańcy Seulu będą mieć tyle szmalu,
że będzie ich stać na wygładzanie zmarszczek  na czołach zastrzykami
z  wyciągów z  gruczołów małp i  wyjazdy na  piekielnie drogie wakacje do
Japonii albo że kraj będzie gospodarzem olimpiady i  mundialu. I  jego
drużyna zagra w półfinale.
Staram się przypominać sobie o  tym, ilekroć przytłacza mnie brzydota
miejskiego krajobrazu Korei. Aby dotrzeć do punktu, w  którym mogą
z  okrzykami radości taplać się beztrosko w  gigantycznej kąpieli błotnej,
mieszkańcy Korei Południowej musieli cierpieć pod jarzmem zbrodniczego
reżimu, harować jak woły do upadłego, w  najgorszych warunkach, za
najniższą płacę i w milczeniu zaciskać pasa przez czterdzieści długich lat.

28 Jest to nazwa stosowana na określenie zborów protestanckich lub ewangelickich,


w których na weekendowych nabożeństwach gromadzą się łącznie co najmniej dwa tysiące
wiernych i które prowadzą też działalność społeczną oraz edukacyjną (przyp. tłum.).
29 Dosł. „angielski ujścia rzeki”, odmiana wymowy języka angielskiego, która

ukształtowała się w  regionie u  ujścia Tamizy i  łączy w  sobie cechy charakterystyczne


akcentu londyńskiego oraz języka standardowego (przyp. tłum.).
17
SEUL III

Wracam do Seulu wieczorem w  przeddzień wyborów powszechnych


i  wybieram się na spacer do Myŏngdong, popularnej dzielnicy sklepów
i  nocnych lokali. Jeden z  kandydatów na prezydenta, niski, korpulentny
mężczyzna z  fryzurą ludzika Playmobile, prowadzi spotkanie
przedwyborcze. Widać, że nie jest faworytem w tych wyborach, bo całkiem
rozsądnie zorganizował wiec w  wąskiej uliczce pełnej sklepów, gdzie siłą
rzeczy mieści się niewielu jego wyborców, co eliminuje ryzyko wystąpienia
„syndromu inauguracji Trumpa”. Jego zwolennicy machają koreańskimi
flagami i  wykrzykują hasła kampanii. Wielu macha także amerykańskimi
flagami, co wskazuje na konserwatywną orientację kandydata. Ludzie,
którzy przyszli tu na zakupy, mijają zgromadzenie, nie przejawiając
większego zainteresowania.
Nieco później przed ratuszem napotykam nieliczną, ale bardzo aktywną
grupę zwolenników prezydent Pak Gŭn-hye, którzy rozbili tu obóz i starają
się przekonać przechodniów, że impeachment byłej pani prezydent to
polityczny przekręt. „To spisek uknuty przez prasę, prokuraturę
i  zgromadzenie narodowe. Drodzy współobywatele, przeciwstawiajmy się
mu z  całą mocą!”  – czytam na jednym z  ich transparentów, ozdobionym
podobizną Pak Gŭn-hye w  uroczej, kanarkowej hanbok, tradycyjnej
koreańskiej długiej sukni z  wysokim stanem. Protestujący siedzą
w plastikowym pawilonie ogrodowym i popijają kawę. Wszyscy są w dość
zaawansowanym wieku i  początkowo próbują ignorować moje pytania,
twierdząc, że nie mówią po angielsku.
Gdy odwracam się, żeby odejść, jeden z  nich, starszy pan w  kapeluszu
ogrodniczym i  wędkarskiej kamizelce, macha do mnie powściągliwie na
znak, że jest skłonny mi pomóc. Pytam go, kto stoi za usunięciem Pak Gŭn-
hye z urzędu.
– Korea Północna – odpowiada bez wahania. – Chcą się pozbyć Pak, bo
występuje zdecydowanie przeciwko nim.
W pobliżu wiszą transparenty z  wyrazami poparcia dla Trumpa, a  także
plakat z podobizną sekretarza stanu Stanów Zjednoczonych i napisem: „Sir
Rex Tillerson”. Mam nadzieję, że tytuł szlachecki umili Reksowi
przymusową emeryturę.
W Korei Południowej istnieje grupa wyborców, z  reguły należących do
starszego pokolenia, którzy są gotowi zaprzeczać faktom albo ignorować
wyczyny córki dyktatora i  jej szemranych kolesi w  imię utrzymania
twardego stanowiska wobec sąsiada z Północy i ustępliwej postawy wobec
Amerykanów. Czy odniosą jutro zaskakujące zwycięstwo? (Naturalnie
wiemy, że tak się stało: Mun wygrał w  cuglach, ale pozwólcie mi na tę
odrobinę suspensu).
Wybory odbywają się następnego dnia wieczorem. Spędzam go
w zaskakująco rozproszonym tłumie spacerowiczów na Sejongno, szerokiej
alei przecinającej centrum miasta, gdzie zazwyczaj formują się
demonstracje protestacyjne i  skąd największe stacje telewizyjne prowadzą
teraz transmisje na żywo. Reflektory omiatają niebo, obiektywy kamer
zainstalowanych na wysięgnikach celują w prezenterów wiadomości, którzy
poruszają się w  plamach jaskrawego światła. Za sceną, na olbrzymich
ekranach Samsunga, wyświetlana jest bezpośrednia transmisja z  tego, co
zgromadzone tłumy mogą obserwować na żywo bezpośrednio przed sobą.
Nastrój jest jednak daleki od euforii. W  pewnej chwili ktoś próbuje
zachęcić zgromadzonych do skandowania haseł poparcia dla Mun Jae-ina,
ale odzew jest nader wątły. O wiele bardziej spontaniczną reakcję wywołuje
zabawny dzieciak wciągnięty na scenę i poproszony o prywatny komentarz
do aktualnych wydarzeń.
Zagaduję młode małżeństwo, które stoi tuż przede mną, ale popełniam
nietakt, pytając ich, na kogo zagłosowali. Kobieta kładzie palec na ustach
i  mówi: „Tajemnica”. Zaledwie kilka miesięcy wcześniej gromadziły się
w  tym miejscu prawdziwe tłumy, których protesty doprowadziły do
obalenia rządu, będącego jednak mimo swych oczywistych przewin
demokratycznie wybraną władzą. Masowe demonstracje rozpoczęły się pod
koniec 2016 roku od zgromadzeń przedstawicieli szerokich warstw
społeczeństwa (łącznie z  młodymi matkami stawiającymi się
z  niemowlętami w  wózkach), którzy w  milczeniu palili świece.
Manifestacje odbywały się w każdą sobotę przez kilka tygodni, rozrastając
się stopniowo i wzbogacając swoją oprawę o podia dla mówców, przenośne
toalety, ekipy sprzątające, oprawę muzyczną, fajerwerki i  budki
z  jedzeniem. Ich organizacją zajmowało się zrzeszenie 1500 organizacji
obywatelskich pod wspólną nazwą Akcji Nadzwyczajnej na rzecz Dymisji
Pak. 26  listopada impeachmentu pani prezydent domagały się już miliony
manifestantów.
–  Byłam tam na początku  – powiedziała mi dziennikarka studencka
Stephanie Pak Se-hoi.  – Wszystko zaczęło się od informacji w  mediach
społecznościowych, że odbędzie się wielki happening. Zjawiło się może ze
sto osób, ale ostatecznie zmobilizowaliśmy jedną trzecią ludności kraju.
Stephanie ma około 25 lat, studiuje nauki polityczne na Uniwersytecie
Yŏnsŏng (także Yeonsung, choć ten oficjalny zapis nie oddaje prawidłowej
wymowy) i pracuje jako stażystka w gazecie internetowej. Spotkaliśmy się
koło stacji Kangnam kilka dni przed wyborami i  poszliśmy do pobliskiej
kawiarni, przewiewnego i  przestronnego lokalu z  oknami od podłogi do
sufitu i muffinkami o skomplikowanym składzie.
Stephanie wyjaśniła, że początkowo protesty dotyczyły pół tuzina
różnych kwestii. Ludzie byli niezadowoleni z  prezydent Pak Gŭn--hye,
bardzo niezadowoleni z  chaebŏli i  szerzącej się korupcji oraz skrajnie
niezadowoleni z  powodu katastrofy promu Sewöl (kor. Sewŏl), do której
doszło w  kwietniu 2014 roku i  która pochłonęła życie 304 osób,
w  większości licealistów. Z  czasem jednak, zupełnie nieoczekiwanie, na
plan pierwszy zaczęła się wysuwać jedna konkretna kwestia.
Pewna młoda kobieta, Chŏng Yu-ra (także jako Chung Yoo-ra), która
ubiegała się o przyjęcie na niezwykle prestiżowy Uniwersytet Żeński Ewha
(kor. Yi-hwa) z siedzibą we wschodnim Seulu, została przyjęta, chociaż nie
przedstawiła ocen z wymaganych egzaminów. Było jasne, że w jej sprawie
ktoś pociągnął za parę sznurków. Inne studentki  – z  których większość
okupiła akces na uczelnię ciężką pracą i  ogromnymi wyrzeczeniami  –
zorganizowały protest. O  dziwo  – wziąwszy pod uwagę to, co wyszło na
jaw – nagłośnił go dziennikarz z JTBC, spółki medialnej, która należała do
koncernu prasowego popierającego prezydent Pak Gŭn-hye. Dziennikarz
ten ustalił, że ową trefną studentką była córka Ch’ ö Sun-shil (także jako
Choi Soon-sil, Czhwe Sun-sil), długoletniej przyjaciółki, guru i doradczyni
modowej pani prezydent.
– Studentki nie znały szerszego kontekstu sprawy. Mówiły po prostu: „Do
czego to podobne? Ona została przyjęta bez egzaminów!”, i były wściekłe
z  tego powodu  – wyjaśniła mi Stephanie.  – Dopiero później ludzie się
zorientowali, że dziewczyna ma powiązania z  Samsungiem i  z  panią
prezydent.
W końcu pozostałe media nie mogły dłużej ignorować tej historii.
Wydarzenie na uczelni wywołało efekt domina. Odkryto, że Ch’ ö Sun-shil
pośredniczyła w  transferze miliardów wonów (odpowiednika milionów
funtów) asygnowanych przez Samsunga oraz inne firmy i  organizacje,
w  tym koreański wywiad, a  potem przekazywanych w  gotówce
współpracownikom Pak w  zaułkach lub na parkingach  w  sąsiedztwie
Błękitnego Domu – siedziby prezydenta Korei Południowej – w zamian za
uchwalanie przepisów korzystnych dla ofiarodawców. Pieniądze były
następnie przepuszczane przez rozmaite fundacje i  „organizacje
dobroczynne”, w rodzaju tej, która zaopatrywała córkę Ch’ ö w kosztowne
konie do ujeżdżania.
Ch’ ö stanęła w końcu przed sądem i została skazana na dwadzieścia lat
więzienia. Na wniosek władz Korei Południowej aresztowano jej córkę
w Danii, gdzie, według doniesień, kupowała konie za pieniądze Samsunga.
Przez kilka tygodni Duńczycy nie zgadzali się na ekstradycję Chŏng Yu-ra,
w  trosce o  dobro jej rocznego dziecka. Kiedy wreszcie wróciła do Korei
Południowej, nazwała tamte wydarzenia „niesprawiedliwością”
i  stwierdziła stanowczo, że nic nie wie o  aferze korupcyjnej. Przyznała
jednak, że gdy została przyjęta na uniwersytet, to nie wiedziała nawet, na
jakim kierunku ma studiować, i wolała się skoncentrować na doskonaleniu
swojej techniki jeździeckiej. Nie przysporzyło jej to sympatii rodaków;
podobnie jak inne jej publiczne wypowiedzi, na przykład: „Pieniądze to
rodzaj zdolności. Jeżeli jesteś biedny, miej pretensję do rodziców”.
Prezydent Pak Gŭn-hye została aresztowana w marcu 2017 roku, ale nie
przyznała się do stawianych jej zarzutów. Prokuratura zadecydowała
o  zatrzymaniu jej w  areszcie z  obawy przed mataczeniem, ale wielu ludzi
chciało, by Pak jak najszybciej znalazła się za kratkami. Wskaźnik jej
poparcia społecznego obniżył się gwałtownie do 9  procent. Później media
donosiły triumfalnie, że córka dyktatora, która od urodzenia żyła
w  luksusie, musi teraz sama robić pranie i  jadać skromne obiady
w więzieniu w Ŭiwang.
Powściągliwość i  rezerwa Pak zawsze budziły nieufność towarzyskich
i  wylewnych Koreańczyków, którzy uważali ją za dziwaczkę. Nadali jej
nawet przydomek Księżniczki z  Notatnikiem, ponieważ nie umiała
przemawiać bez przygotowania i  przez pierwsze dziesięć miesięcy
prezydentury nie zorganizowała ani jednej konferencji prasowej.
–  Scharakteryzowałbym panią Pak jako rzadki gatunek Koreańczyka
z  Południa. Jest tak bardzo zamknięta w  sobie, że niemal autystyczna  –
stwierdził Tei Tai-kin, uczony Zainichi, z którym spotkałem się w Tōkyō. –
Mieszkańcy Korei Południowej lubią mieć wokół siebie mnóstwo ludzi
i  przebywać w  towarzystwie przyjaciół, ona natomiast sprawia wrażenie
osoby, która z nikim się nie przyjaźni. Taki samotniczy typ osobowości jest
rzadko spotykany wśród Koreańczyków.
Stephanie Pak Se-hoi powiedziała coś bardzo podobnego, że prezydent
Pak była ekscentryczką, której los był w jakimś sensie przesądzony.
–  Nawet zanim wygrała wybory, wszyscy wiedzieli, że jest jakaś trefna,
bo wcześniej cały jej związek z  polityką polegał na tym, że była córką
dyktatora Pak Chŏng-hŭi.
Impeachment Pak nie przebiegał zgodnie z  jakąkolwiek ogólnie przyjętą
procedurą prawną. Wyglądało to tak, jakby o  jej przeprowadzce
z Błękitnego Domu do więzienia zadecydowała wyłącznie wola ludu.
–  To prawda, jej obrońcy twierdzili, że wyrok nie jest prawomocny,
a proces był polityczną pokazówką – powiedziała Stephanie Pak Se-hoi. –
Ale oni wszyscy [policja, prawnicy, media] bali się sprzeciwić narodowi.
Ludzie mają dość tego, że historia wiecznie się powtarza… Ta afera była
jakby kompilacją wszystkiego, co się działo przez ostatnie dziesięć lat.
Jeżeli masz władzę, to cokolwiek robisz, uchodzi ci na sucho. Jeżeli masz
pieniądze, znajdzie się sposób, żeby cię wyciągnąć z  tarapatów.
Widzieliśmy to już zbyt wiele razy.
Powszechne dążenie do jak najszybszego zdjęcia Pak z  urzędu było
częściowo umotywowane głęboką frustracją, jaką wywołało jej zachowanie
po katastrofie promu Sewöl w 2014 roku. Pani prezydent nie reagowała na
tę tragedię przez wiele godzin; niektórzy obarczali ją nawet bezpośrednią
odpowiedzialnością za katastrofę. Andrew Salmon wyjaśnił mi, że
kierowanie rządem, który w  powszechnej opinii w  magiczny sposób
stworzył gospodarkę od zera  – jak w  przypadku ojca Pak  – ma pewną
zasadniczą wadę: kiedy coś idzie nie tak, lud nie ma litości dla władzy.
„Ludzie myśleli tak: »Skoro rząd, który potrafi czynić cuda, nie ocalił
tamtych dzieciaków, to znaczy, że nie chciał«. Pamiętam, jak pewien
dziennikarz mówił, że gdyby córka pani prezydent była na pokładzie
»Sewöl«, tamci młodzi ludzie zostaliby uratowani. Ludzie wierzą w  takie
brednie. Mają bardzo wysokie emocjonalne IQ i  dlatego gdy ktoś jest zły
albo głęboko poruszony, to może wygadywać, co mu ślina na język
przyniesie, a  później i  tak nikt go za to nie pociągnie do
odpowiedzialności”.
Wielu moich japońskich znajomych charakteryzowało Koreańczyków
w ten sam sposób: są uczuciowi, impulsywni, niezrównoważeni, najpewniej
czują się w tłumie i przejawiają silną skłonność do kolektywnego wyrażania
emocji. Uważałem tę opinię za skrajnie rasistowską, ale gdy pytałem o nią
Koreańczyków, to każdy z  moich rozmówców ochoczo się z  nią zgadzał.
Tak, są uczuciowi. Rzeczywiście wykazują niezwykłą inklinację do
gromadzenia się.
Tei Tai-kin stwierdził, że Koreańczycy mają „silnie rozwinięty instynkt
stadny”. Użył także słowa skinship, którego nigdy wcześniej nie słyszałem.
„To japońsko-angielski neologizm. Oznacza bardzo bliski kontakt fizyczny
w  celu okazania przyjaźni, dzielenia emocji. Odnosi się do ludzi, którzy
lubią być blisko innych w  tłumie. Takie osoby są bardzo podatne na
manipulacje propagandowe”. W języku koreańskim istnieje podobne słowo
o  podobnym znaczeniu  – chung, to jest „świadomość grupowa” albo
„lojalność”  – ma ono jednak aspekt moralny: zbiorowość jest dobra.
Wspólnota jest korzystna dla kraju.
– Zgadzam się w pełni z Japończykami – powiedziała Stephanie Pak Se-
hoi.  – Jesteśmy szalenie uczuciowi. Mamy w  sobie mnóstwo miłości,
mnóstwo różnych uczuć. Wszystkie są takie intensywne. Niezaprzeczalnie
ulegamy silnym emocjom. Ale uważam, że jesteśmy także najbardziej
przyjaźnie nastawionym ze wszystkich narodów Azji Wschodniej.
Wspomniała o  koreańskim słowie simjŏng (także jako simjeong), które
znaczy „dowód rozumowy” albo „wewnętrzne przekonanie”. Kierowanie
się nim może prowadzić do ferowania dyskusyjnych wyroków, ale
spowoduje także, o  czym jest przekonana, ułaskawienie Pak Gŭn-hye,
zanim jej kara dobiegnie końca.
Chang Han-la (Jang Han-la), studentka antropologii, którą poznałem
podczas pobytu w  Seulu, sytuuje Koreańczyków pośrodku ruchomej skali
uczuciowości narodów Azji Wschodniej. „Oczywiście Koreańczycy są
bardziej uczuciowi od Japończyków, ale chyba trochę mniej od
Chińczyków. Wydaje się, że określenie »uczuciowi« może mieć negatywne
konotacje, ale moim zdaniem racjonalność nie zawsze jest priorytetem. To
emocje sprawiły, że ludzie chcieli się dowiedzieć, co jest grane
w  przypadku byłej prezydent Pak”. Chang przekonywała mnie, że
impeachment mimo wszystko był „demokratycznie wyrażoną wolą ludu,
prawdziwie demokratycznym procesem”.
Ōta Shimpei, japoński antropolog, który jest nauczycielem akademickim
w Korei, ma nieco inne spojrzenie na tę kwestię. Jego zdaniem Japończycy
są tak samo uczuciowi jak Koreańczycy: „No, bo zastanów się tylko – który
kraj wymyślił karaoke?”. Jest w tym coś. Japończycy też są całkiem nieźli
w zbiorowym okazywaniu emocji. Zawsze gdy odwiedzam Tōkyō, natykam
się na grupę protestującą przed którymś ministerstwem. Co ciekawe,
najchętniej i najbardziej otwarcie manifestują swoje uczucia na japońskich
ulicach przedstawiciele skrajnej prawicy, w rodzaju tych, którzy przejechali
obok mnie w  Yokohama, albo tych, którzy wydzierają się przed szkołami
prowadzonymi przez Zainichi i  koreańskimi restauracjami. Paradoksalnie
najbardziej koreańscy ze wszystkich Japończyków są ci, którzy nienawidzą
Koreańczyków.
Gdy zasugerowałem Mada Yoko, prawicowej youtuberce, którą poznałem
w Fukuoka, że powściągliwe i sztywne życie polityczne w Japonii mogłoby
wiele zyskać, gdyby czerpało wzorce z  pokojowych, demokratycznych,
masowych protestów przeciwko rządom skorumpowanej Pak Gŭn-hye,
które organizowano w Seulu, skwitowała to z lekceważeniem:
–  W  Korei zawsze tak jest. Każdy ich prezydent zostaje zamordowany
albo ląduje w  więzieniu. Koreańczycy popadają w  skrajności, bo poddają
się emocjom. Kiedy się temu przyglądamy, myślimy sobie: „No nie,
znowu?”. Pozbywanie się złoczyńców to element koreańskiej kultury.
Niestety jest w  tym trochę racji. Rozwój wydarzeń związanych z  aferą
Pak był typowy dla Korei. Impeachment, skandal, korupcja, więzienie są
tak samo charakterystyczne dla koreańskiej sceny politycznej, jak dla
brytyjskiej przyłapanie członka parlamentu w  trakcie poszukiwań
przygodnego partnera w Clapham Common30. To, że obecnie dwoje byłych
prezydentów Korei Południowej odbywa karę więzienia, nie jest niczym
niezwykłym. Oto jak kończyli kolejni powojenni przywódcy tego kraju:
Yi Sŭng-man (także jako Syngman Rhee, u władzy w latach 1948–1960).
Pierwszy prezydent po wojnie, wprowadzony na ten urząd przez
Amerykanów. Autokrata oskarżony o  oszustwo wyborcze. Po protestach
ulicznych zbiegł na Hawaje, gdzie zmarł.
Pak Chŏng-hŭi (1963–1979). Brutalny dyktator wojskowy. Zamordowany
przez szefa swego wywiadu.
Chŏn Du-hwan (1980–1988). Odpowiedzialny za masakrę w  Kwangju.
Sądzony za zdradę i zamach stanu; skazany na dożywocie; ułaskawiony.
No Thae-wu (1988–1993). Współpracownik Chŏna. Sądzony za zdradę,
podżeganie do buntu i  zamach stanu. Skazany na 22 lata więzienia;
ułaskawiony.
Kim Yŏng-sama (1993–1998). Pierwszy prezydent wybrany
w demokratycznych wyborach i pierwszy z trzech prezydentów otaczanych
powszechnym podziwem i uznaniem. Kres jego karierze położyły azjatycki
kryzys finansowy i upokarzająca pożyczka z Międzynarodowego Funduszu
Walutowego. On sam nie został o  nic oskarżony, ale jego syn trafił do
więzienia za korupcję.
Kim Dae-jung (Kim De-czung, Kim De-dżung, 1998–2003). Pierwszy
prezydent wywodzący się z  partii opozycyjnej. Aby doprowadzić do
spotkania na szczycie przywódców obydwu państw koreańskich (za co Kim
otrzymał Nagrodę Nobla), jego gabinet po cichu wypłacał olbrzymie sumy
Korei Północnej. Nie oskarżono go o  żadne przestępstwo, ale jego dwaj
synowie zostali skazani za przekupstwo.
No Mu-hyön (także jako Roh Moo-hyun, No Mu-hion, 2002–2008).
Pełnił urząd, chociaż w 2004 roku został oskarżony o popełnienie czynów
niezgodnych z prawem. Już po zakończeniu kadencji popełnił samobójstwo,
rzucając się w  przepaść. Wiąże się je z  wysuwanymi wobec niego  –
stosunkowo drobnymi – zarzutami o korupcję.
Yi Myŏng-bak (także jako Lee Myung-bak, I  Miong-bak, (2008–2013).
Były burmistrz Seulu i  prezes koncernu Hyundai. W  październiku 2018
roku skazany na 15 lat więzienia za korupcję, wielomilionową defraudację
i przekupstwo (w które znowu był zamieszany Samsung).
Pak Gŭn-hye (2013–2017). W 2018 roku skazana na 25 lat więzienia za
korupcję.
Czy Mun Jae-in, nowy prezydent i  inicjator sensacyjnego zbliżenia
z  Koreą Północną, przełamie tę złą passę i  zakończy kadencję w  dobrym
stylu?
– Przeprowadzą impeachment albo przynajmniej spróbują – stwierdził bez
wahania Michael Breen, gdy go zapytałem o widoki na przyszłość nowego
prezydenta.  – Każdy prezydent Korei, bez wyjątku, najdalej w  czwartym
roku kadencji jest już skompromitowany albo przynajmniej w  poważnych
tarapatach.
W wieczór wyborczy wraz ze stosunkowo nielicznie zgromadzonymi
mieszkańcami oglądam transmisję na żywo, stojąc na murawie Sejongno
w centrum Seulu. Tutejsze telewizyjne serwisy informacyjne nader chętnie
wykorzystują grafikę komputerową. W  wiadomościach na jednym
z kanałów umieszczono głowy kandydatów na urząd prezydenta na szyjach
walczących postaci z serialu Gra o tron. W końcu nadchodzi informacja, że
po rozpadzie partii Pak Gŭn-hye, zgodnie z oczekiwaniami, wybory wygrał
Mun Jae-in, zdobywając 41  procent głosów. Następnego dnia wiele
chaebŏli zamieszcza w  ogólnokrajowych gazetach całostronicowe
ogłoszenia z gratulacjami dla zwycięzcy.
Przewidywania Breena wydawały się wówczas śmieszne, ale kilka
miesięcy później, gdy piszę te słowa, mimo postępów w  negocjacjach
z  Północą, wskaźnik poparcia dla Muna spadł z  imponujących 78  procent
do 49. Wydaje się, że dalsze losy prezydenta będą uzależnione od kaprysów
i  motywacji Kim Jŏng-ŭna, nie wspominając już o  nastawieniu Donalda
Trumpa. Obserwujcie rozwój wydarzeń.

30 Clapham Common, rozległy park w  południowym Londynie, znane miejsce


gejowskich schadzek (przyp. tłum.).
18
SEUL IV

Myślę, że wszyscy solidaryzujemy się z  Cho Hyŏn-a (Cho Hyun-ah).


Każdy z nas znalazł się kiedyś w podobnej sytuacji. W grudniu 2014 roku
ta biedna, niczego niepodejrzewająca kobieta wybierała się z Nowego Jorku
do Seulu. Siedziała na swoim fotelu w klasie biznes samolotu linii Korean
Air, czekając na start z  lotniska JFK, nieświadoma dramatu, jaki miał się
niebawem rozegrać, gdy nagle spotkało ją coś wprost potwornego.
Jeden ze stewardów  – zapewne nigdy się nie dowiemy, czy przez
przeoczenie, czy też z premedytacją – podał Cho orzechy makadamia nie na
talerzu, lecz w torebce. A potem zachowywał się jak gdyby nigdy nic. Cho
postąpiła tak, jak postąpiłaby na jej miejscu każda rozsądna
i  zrównoważona osoba  – ponieważ poczuła się śmiertelnie obrażona,
zaczęła besztać tępego stewarda, kazała mu – prawdę mówiąc, wydarła się
na niego – paść na kolana i błagać ją o wybaczenie oraz zażądała cofnięcia
samolotu do gate’u. Opóźniło to wprawdzie wylot, a  co za tym idzie  –
powrót do domu po Bożym Narodzeniu setek pasażerów, którzy byli wraz
z  nią na pokładzie, ale przecież nic nie można było na to poradzić.
Człowiek musi być nieugięty, gdy domaga się poszanowania swoich praw.
Pani Cho za jednym zamachem zwolniła ze skutkiem natychmiastowym
szefa personelu pokładowego.
Należałoby oczekiwać, że tak wyważona reakcja na beznadziejny poziom
obsługi powinna się spotkać z  uznaniem, jakież więc musiało być
zdumienie pani Cho, która była wówczas szefową obsługi kabinowej
wszystkich połączeń obsługiwanych przez linie Korean Air, kiedy
oskarżono ją o  złamanie przepisów prawa lotniczego i  ukarano wyrokiem
w zawieszeniu.
Panuje zgodna opinia, że rodzeństwo Cho z podobnym zaangażowaniem
walczy o przestrzeganie najwyższych standardów korporacyjnych. W 2018
roku jej młodsza siostra Cho Hyŏn-min (Cho Hyun-Min) trafiła na pierwsze
strony gazet po tym, jak w trakcie narady służbowej dostała napadu szału,
połączonego z rzucaniem szklankami, ponieważ zdenerwował ją pracownik
agencji reklamowej zatrudnianej przez Korean Air. Oskarżono ją o napaść
i zabrano na komisariat, gdzie była przesłuchiwana przez piętnaście godzin.
Przyznała, że podniosła głos, ale nie zgodziła się z  zarzutem napaści,
twierdząc, że rzuciła pustą szklanką, a  poza tym nie celowała w  żadnego
z uczestników zebrania, tylko w ścianę. Drugą szklankę, tę, w której był sok
śliwkowy, strąciła przypadkiem. Przeprosiła za ten przykry incydent,
a  zarzuty przeciwko niej zostały wycofane. Jest jeszcze brat  – Cho Wŏn-
thae (także jako Cho Won-tae). Kilka lat wcześniej znalazł się pod lupą
policji, gdyż oskarżano go o  agresywne zachowanie na drodze  –
popchnięcie siedemdziesięciosiedmioletniej kobiety, która uczestniczyła
w  incydencie drogowym. Innym razem zażądał, by pilot Korean Air nie
podawał komunikatów przez głośniki w samolocie, ponieważ przeszkadzało
mu to w graniu na komputerze (myślę, że w tej kwestii wszyscy się z nim
solidaryzujemy).
Czyż trójka rodzeństwa Cho nie robi wrażenia przemiłej gromadki? Ich
mama to także chodząca słodycz. W przeszłości była przesłuchiwana przez
policję w  związku z  zarzutami o  słowne i  fizyczne znęcanie się nad
pracownikami  – nie przypominała sobie takich incydentów  – ostatecznie
jednak sąd odrzucił wniosek o  jej aresztowanie. Patriarchą tej wesołej
rodzinki był Cho Yang-ho, prezes w  drugim pokoleniu Korean Air, linii
lotniczej należącej do rodzinnego konglomeratu, Grupy Hanjin, której
założycielem był jego ojciec Cho Chung-hun (także Cho Choong-hoon).
–  Jako prezes Korean Air, a  także jako ojciec czuję głęboki żal i  wstyd
z  powodu niedojrzałego zachowania moich córek  – oświadczył pan Cho,
kiedy wyszły na jaw ich liczne napady furii. – Wszystko to moja wina i ja
ponoszę odpowiedzialność za wyrządzone zło. Przepraszam cały naród.
Ale pan Cho, który zmarł w  kwietniu 2019 roku, nie pochwalił się
własnymi osiągnięciami, a miał ich niemało. Swego czasu został skazany za
uchylanie się od płacenia podatków, był także przesłuchiwany w  związku
z  oskarżeniami o  malwersacje finansowe. Jego dzieci w  przyspieszonym
tempie awansowały na wysokie stanowiska kierownicze, zapewne
wyłącznie dzięki swoim wybitnym zasługom i  zdolnościom. Cho Hyŏn-a,
której nadano jakże krzywdzący przydomek „orzechowej furiatki”, wróciła
do pracy w  rodzinnej firmie, tym razem na stanowisku menedżerki sieci
hoteli.
Grupa Hanjin jest tak zwanym chaebŏl, występującą obecnie tylko
w Korei Południowej formą konglomeratu, który należy do jednej rodziny.
Zachowanie latorośli właściciela Hanjin nie jest niczym nadzwyczajnym
i właśnie dlatego stanowi jeden z powodów, dla których chaebŏle stały się
poważnym narodowym problemem.
Początki chaebŏli sięgają okresu japońskiej okupacji, kiedy to Japończycy
rozpoczęli szeroko zakrojoną, kontrolowaną przez państwo ekspansję
przemysłową, wzorując się na własnym modelu konglomeratu, zaibatsu
(zarówno chaebŏl, jak i  zaibatsu oznaczają „klan finansowy”). W  Japonii
jednak dzięki pomocy okupujących kraj Amerykanów zlikwidowano
monopole zaibatsu w  ciągu dwóch lat po zakończeniu wojny, ponieważ
widziano w  nich zagrożenie dla demokracji. Paradoksalnie do utworzenia
wielu koreańskich chaebŏli wykorzystano zasoby odebrane japońskim
firmom po 1945 roku, a  począwszy od lat sześćdziesiątych aż do
osiemdziesiątych, ich działalność była ściśle nadzorowana przez
prezydenta. Pak Chŏng-hŭi decydował, które branże będą się cieszyć
przywilejami w postaci korzystnych warunków handlu, monopolu na rynku
krajowym i  tanich kredytów udzielanych przez banki kontrolowane przez
państwo. Wybierał także sektory gospodarki, na których należy się
skoncentrować  – postawił najpierw na rozwój „białych” branż produkcji
bawełny, mąki i  cukru (a  także, co ciekawe, peruk, które w  okresie
rozpędzania się południowokoreańskiej gospodarki były ważnym artykułem
eksportowym), a  w  następnej kolejności przemysłu cementowego,
chemicznego, tekstylnego i produkcji nawozów sztucznych.
Pak powiedział „stal!”, chaebŏle spytały „ile?” i  w  Korei Południowej
raz-dwa powstała największa na świecie stalownia. Pak miał twardą rękę:
kiedyś kazał pewnemu przedsiębiorcy, z  którego był niezadowolony,
paradować po ulicach z  tablicą, na której widniał napis: JESTEM
PRZEKUPNĄ ŚWINIĄ. Kiedy uznał, że Korea Południowa powinna
zacząć budować statki, po pewnym czasie kraj stał się światową potęgą
stoczniową. Po stoczniach przyszła kolej na przemysł samochodowy
i elektroniczny. Wzorem i motywacją dla Korei Południowej był powojenny
dynamiczny wzrost produkcji przemysłowej w  Japonii. Na początku lat
sześćdziesiątych organizowano w  Korei kampanie plakatowe, nawołujące
do „pobicia Japonii”. Dzięki mobilizacji południowokoreańskich „żołnierzy
przemysłu” udało się w  ciągu dekady zwiększyć eksport o  1340  procent,
podczas gdy w  Japonii w  tym samym okresie wzrósł on o  200  procent.
W  pewnych okresach gospodarka Korei Południowej przypominała
stosowany w Korei Północnej model komunistyczny, oparty na planowaniu
centralnym, z  tą wszakże różnicą, że na Południu robotnicy mogli tylko
pomarzyć o  posiadaniu środków produkcji  – chociaż, Bogiem a  prawdą,
proletariat z Północy też nie miał na to większych szans.
Niektórzy przewidywali, że azjatycki kryzys ekonomiczny w  1997 roku
doprowadzi do upadku chaebŏli; południowokoreański won stracił połowę
wartości, a  Międzynarodowy Fundusz Walutowy uzależnił dostarczenie
pomocy finansowej od wdrożenia nowych zasad ładu korporacyjnego.
Rzeczywiście, upadło wówczas wiele chaebŏli, w tym piąty co do wielkości
Daewoo (kor. Tae-u), ale instytucja chaebŏl przetrwała i gospodarka stanęła
na nogi. W  2011 roku, po raz pierwszy w  historii kraju, obroty towarowe
handlu zagranicznego osiągnęły wysokość biliona dolarów. Obecnie istnieje
45 chaebŏli. Pięć największych  – Samsung, Hyundai, LG, SK i  Lotte  –
generuje ponad połowę południowokoreańskiego PKB.
Wielu ekspertów przewiduje, że praktyki stosowane przez chaebŏle
pogrążą południowokoreańską gospodarkę, ale jest to tylko jedna z  wielu
przyczyn, dla których Mun Jae-in chce je zreformować. Problemy
z  chaebŏlami są dwojakiej natury: strukturalnej i  kulturowej. W  sferze
strukturalnej istnienie wzajemnych powiązań kapitałowych oznacza, że na
papierze rodzina może posiadać tylko 2 procent udziałów w firmie, a mimo
to mieć kontrolny pakiet jej akcji, traktować ją jak podmiot prywatny
i  dojną krowę. Praktyki te, nazywane także tunelowaniem31, stosuje
szczególnie chętnie chaebŏl Lotte – posiadający piony biznesowe w prawie
wszystkich branżach, od budownictwa po cukiernictwo  – którego
dziewięćdziesięciopięcioletni założyciel został niedawno skazany na pięć
lat więzienia za malwersacje (uniknął kary ze względów zdrowotnych).
Tunelowanie w wersji Samsunga polegało na tym, że należący do trzeciego
pokolenia właścicieli firmy Yi Jae-yong wziął pożyczkę  w  wysokości
4 milionów funtów od swego taty i przekształcił ją w pakiet kontrolny firmy
wartej około 5  miliardów funtów. Dzięki tunelowaniu rodziny właścicieli
konglomeratów zachowują się często jak imperatorzy, ale gdy coś pójdzie
nie tak, unikają odpowiedzialności. Praktyki te zawsze wyglądają źle, nawet
jeśli nie są niezgodne z prawem.
Ostatnimi czasy wiele chaebŏli dotknęła klątwa trzeciego pokolenia
albo  – jak ujął to w  rozmowie ze mną ekonomista Young Ruk-chuk  –
„rozpuszczonych dzieciaków”. Zazwyczaj dziedzice chaebŏli nie afiszują
się zbytnio ze swoim bogactwem, przywilejami lub napadami złości,
przynajmniej gdy przebywają w  Korei; wolą sobie folgować w  swoich
letnich domach na plażach Malibu albo w apartamentach w Knightsbridge.
Zdarza się jednak, że  – tak jak rodzeństwo Cho  – nie potrafią nad sobą
zapanować. Do najbardziej niesfornych należy Kim Dong-sŏn (Kim Dong-
seon), trzeci syn prezesa Grupy Hanwa, który ma niefortunną skłonność do
awanturowania się po pijaku. W 2017 roku, przebywając w jednym z barów
w  Kangnam w  towarzystwie firmowych prawników, zażądał, by nazywali
go „panem udziałowcem”, i spoliczkował jednego z nich.
Złapał także jedną z pracownic za włosy.
– Od tej pory masz mnie traktować z szacunkiem – wybełkotał.
Wcześniej w  tym samym roku trafił do aresztu za pobicie dwóch
kelnerów w  innym barze. Przeprosił za incydent w  Kangnam, a  policja
odstąpiła od zarzutów.
Docieramy w  ten sposób do drugiego powodu, który  – w  opinii
większości  – uzasadnia konieczność reformy  – sposobu, w  jaki chaebŏle
traktują swoich pracowników. W  wielu konglomeratach obowiązuje
sztywna, odgórnie narzucona hierarchia. Często o  awansie nie decydują
zasługi ani inteligencja, lecz wiek i staż pracy. W chaebŏlach karze się za
błędy, zamiast nagradzać za inicjatywę. Taki model zarządzania sprzyja
powstawaniu zachowawczego, stroniącego od ryzyka środowiska pracy,
w  którym zarówno indywidualni pracownicy, jak i  całe działy robią
wszystko, co w ich mocy, żeby się nie wychylać, a pozostałe działy traktują
jak wrogów. Sposób, w jaki pracownicy zwracają się do siebie, nawiązuje
do tytułów stosowanych w tradycyjnym konfucjańskim modelu rodziny, co
może sprzyjać wywyższaniu się kadry kierowniczej i  upokarzaniu
podwładnych; przykładowo menedżerowie tytułują dyrektorów „starszymi
braćmi”. Znane są niezliczone przypadki nękania, bicia i  obcesowego
krytykowania podwładnych przez szefów chaebŏl.
Prezydent Mun podniósł płacę minimalną i  zmniejszył maksymalną
dozwoloną liczbę godzin pracy w tygodniu z 68 do 52, ale obywatele Korei
Południowej wciąż jeszcze należą do najciężej pracujących ludzi na
świecie. Choć przepracowują średnio 2113  godzin rocznie  – dla
porównania, Brytyjczycy 1681, Amerykanie zaś 1790 godzin – wydajność
pracy, mierzona wielkością PKB per capita liczoną w  dolarach, jest niska
i w 2016 roku wyniosła 33 dolary, podczas gdy w Stanach Zjednoczonych
63 dolary32. Innym wymagającym pilnej zmiany aspektem koreańskiej
kultury korporacyjnej jest nierówność płci: kobiety stanowią mniej niż
3 procent członków zarządów spółek (w Japonii jest ich ledwie 4 procent,
w  Wielkiej Brytanii 24, a  w  Stanach Zjednoczonych 17  procent), a  Korea
Południowa zajmuje ostatnie miejsce w  prowadzonym przez OECD
rankingu różnic w wynagrodzeniach kobiet i mężczyzn. Japonia jest trzecia
od końca.
Eric Surdej, który był dyrektorem spółki LG Electronics w Seulu, wydał
niedawno demaskatorską książkę Ils sont fous ces coréens! (Koreańczycy to
szaleńcy, dosł. Oni są szaleni, ci Koreańczycy!), w  której opowiada
o  dziesięciu latach spędzonych w  chaebŏlu. Ukazuje obraz
przytłaczającego, przypominającego sektę środowiska pracy, w  którym
szefowie wrzeszczą na podwładnych i  w  napadach szału rzucają
przedmiotami. Surdej widział kiedyś, jak prezes pewnej firmy cisnął stosem
dokumentów w głowę pracownika. Oswojenie się z koreańską korporacyjną
kulturą picia także zajęło autorowi książki sporo czasu: „Musiałem pić
przez cztery godziny, siedząc na dworze i  marznąc na kość. Po sesji
alkoholowej nastąpiło ślubowanie wierności LG. Przypominało to jakiś
pogański rytuał”. Pewnego razu jeden z  jego kolegów zemdlał i  został
odwieziony do szpitala, gdzie musiał przejść operację. Gdy tylko obudził
się po zabiegu, zapytał, jak szybko będzie mógł wrócić do pracy. „Był to
smutny autoportret Koreańczyków, którzy (…) uznają za rzecz oczywistą,
że muszą się poświęcać dla organizacji, do której należą”. Nigdzie nie
natrafiłem na jakąkolwiek reakcję LG na zarzuty Surdeja. Być może
koncern nie odpowiada na nie, ponieważ uważa je za kompletnie
bezzasadne, ale brzmią one wiarygodnie dla wielu ludzi, którzy znają
mechanizmy działania chaebŏli.
Ostatni prezydenci Korei Południowej po dojściu do władzy obiecywali,
że poskromią rodziny kierujące chaebŏlami. W  2014 roku prezydent Pak
rzeczywiście wprowadziła pewne ograniczenia w  zakresie wzajemnych
powiązań kapitałowych, a w ostatnich latach prezesi Chŏng Mong-gu (także
Chung Mong-Koo, Czang Mong-ku  – Hyundai), Ch’oe Thae-wŏn (także
jako Chey Tae-won, Czhwö Te-won – SK), Shin Dong-bin (Lotte) i Yi Jae-
yong (także jako Lee Jae-yong, I  Dze-jong  – Samsung) zostali skazani za
liczne przestępstwa, choć później ich ułaskawiono. Sytuację utrudnia
niezwykła wprost ostrożność południowokoreańskich mediów, które nie
chcą się narażać chaebŏlom, ponieważ nie przetrwałyby bez ich budżetów
na reklamę i innych funduszy. Pewien koreański ekonomista powiedział mi,
że gdyby dziesiąty co do wielkości chaebŏl zrezygnował z  reklamowania
się w  jakiejś koreańskiej gazecie, doprowadziłby do jej upadku. Nic więc
dziwnego, że ankieta przeprowadzona w  2017 roku przez Pew Research
Center wykazała, iż tylko 36 procent Koreańczyków jest zdania, że gazety
w  ich kraju przedstawiają informacje obiektywnie i  zgodnie z  prawdą,
podczas gdy w  Japonii uważa tak 65  procent respondentów. Dowodów na
kumoterstwo w  stosunkach między południowokoreańskimi mediami
a chaebŏlami dostarczyły ujawnione niedawno SMS-y i maile dziennikarzy
do jednego z  dyrektorów Samsunga. Nadawcy prosili w  nich o  pomoc
w  załatwieniu pracy dla swoich dzieci albo o  przeznaczenie większych
kwot na sponsoring. „Odwdzięczymy się dobrymi artykułami”  – napisał
jeden z  nich z  bezwstydną otwartością (wszystko wskazuje na to, że
dyrektor Samsunga nie odpowiedział na jego prośbę).
Dlaczego zatem kraj toleruje chaebŏle? Ponieważ południowokoreańska
gospodarka jest silnie uzależniona od eksportu (jego udział w PKB wynosi
78  procent, podczas gdy średnia dla OECD to 56  procent), a  co za tym
idzie – także od sukcesów chaebŏli.
– Osiągnęły fenomenalną synergię – powiedział mi Andrew Salmon. – Ich
integracja z rynkiem globalnym zakończyła się pełnym sukcesem, mają dziś
świetny marketing, doskonały branding, niezłe ceny, dobre produkty. Są
naprawdę dobre. Radzą sobie ze wszystkim, z  wyjątkiem problemów
z ładem korporacyjnym, to ich pięta achillesowa.
Siła chaebŏlu bierze się stąd, że główne decyzje podejmuje w nim jedna
osoba. W  latach dziewięćdziesiątych na przykład prezes Samsunga
zaryzykował i  postawił na półprzewodniki, co przyniosło firmie ponad
6 miliardów dolarów zysku. Samsung, który zaczynał jako producent cukru
w okresie, gdy Korea była japońską kolonią, wytwarza obecnie podzespoły
nie tylko do własnych produktów, ale także dla swoich największych
rywali, takich jak Apple (iPhone’y  X są wyposażone w  wyświetlacze
i układy pamięciowe produkcji Samsunga). Firma jest obecnie największym
na świecie producentem półprzewodników i  monopolistą w  dziedzinie
produkcji organicznych diod elektroluminescencyjnych (OLED)  –
supercienkich ekranów. W  Korei Południowej mawia się, że Koreańczyk
mieszka w  mieszkaniu Samsunga, leczy się w  szpitalu Samsunga, bawi
się  w  parku rozrywki Samsunga, kupuje towary sprowadzone do kraju na
kontenerowcach Samsunga i  dostarczone do sklepu, który należy do
Samsunga. Może także nabyć samochód Samsunga (wyprodukowany we
współpracy z  Renault) za pieniądze pożyczone w  ramach programu
kredytowego Samsunga i  tankować paliwo pochodzące z  rafinerii
Samsunga. Może nawet kupić smartfon Samsunga.
Dziś Samsung zrzesza około sześćdziesięciu różnych podmiotów
handlowych, których łączna wartość stanowi około 28  procent całkowitej
wartości koreańskiego rynku akcji, ale od 2014 roku boryka się z kilkoma
problemami. W  2014 roku Yi Kŏn-hŭi (także jako Lee Kun-hee), prezes
oraz syn założyciela firmy, doznał ataku serca. Od tamtej pory przebywa –
a  raczej jest ukrywany  – w  którymś ze szpitali należących do Samsunga.
Krążą plotki, że czerpiąc z najlepszych wzorów Korei Północnej, zatajono
jego śmierć ze względu na problemy związane z sukcesją firmy – w Korei
Południowej stawka podatku spadkowego wynosi 50  procent. Ponadto
w  Stanach Zjednoczonych i  Europie spółka Samsung została uznana za
winną przekupstwa i  zmowy cenowej oraz ukarana grzywnami
w  wysokości setek milionów dolarów; wszczęto przeciwko niej
postępowanie w sprawie domniemanej kradzieży projektów, między innymi
Kodaka (technologii cyfrowej), Sharpa (telewizorów z  płaskim ekranem),
a także, oczywiście, Apple’a (iPhone’ów i iPadów). A potem nadszedł rok
2016 i  totalna klapa tabletu Galaxy Note 7. Jako że urządzenia miały
fatalny zwyczaj stawać w  płomieniach, wiele linii lotniczych zakazało
wnoszenia ich na pokład samolotów. Wycofanie z rynku milionów tabletów
kosztowało firmę około 3  miliardów funtów. Przez kilka miesięcy nazwę
produktu Samsunga wymieniano w  specjalnym ostrzeżeniu na początku
każdego lotu, jaki odbywał się na świecie. Trudno sobie wyobrazić, by
jakakolwiek firma podniosła się po takim ciosie, Samsung natomiast
prosperuje jak gdyby nigdy nic.
Pozycją firmy na rynku nie zachwiało nawet oskarżenie syna
i  przypuszczalnego następcy Yi Kŏn-hŭi Yi Jae-yonga (pseudonim Jay Y.
Lee) o przekupstwo i korupcję w powiązaniu z impeachmentem prezydent
Pak oraz skazanie go w 2017 roku na pięć lat więzienia. Przeciwnie, w tym
samym czasie cena akcji Samsunga wzrosła o  65  procent, osiągając
rekordową wysokość; w  ostatnich trzech miesiącach 2017 roku firma
osiągnęła także rekordowe zyski w  wysokości 14,1  miliarda dolarów,
o  63  procent wyższe niż w  tym samym okresie poprzedniego roku. Co
więcej, w ciągu pierwszego weekendu po wprowadzeniu na rynek nowego
Galaxy 8, w  Korei Południowej sprzedano 270  tysięcy tych urządzeń;
w przypadku Galaxy 7 „premierowa” sprzedaż wyniosła 160 tysięcy sztuk.
W  rezultacie w  2018 roku Samsung awansował z  dziesiątego na siódme
miejsce na liście najcenniejszych marek świata magazynu „Forbes”.
Firma ma tak mocną pozycję na rynku wewnętrznym, że Apple otworzył
swój pierwszy salon w  Korei Południowej dopiero w  styczniu 2018 roku.
Sklep znajduje się w  dzielnicy Kangnam, w  pobliżu głównej siedziby
Samsunga, niebotycznego stosu zimnych, złowrogich prostopadłościanów
z  czarnego szkła. Gdy udaję się tam z  wizytą, natrafiam na ulicy przed
budynkiem na wyglądające całkiem solidnie obozowisko protestujących,
zbudowane z rusztowań i płacht czarnego brezentu, wyposażone w agregaty
prądotwórcze, urządzenia nagłaśniające i strefę przygotowywania posiłków.
Wchodzę do namiotu (zostawiwszy buty na zewnątrz), żeby porozmawiać
z uczestnikami protestu. Są to byli pracownicy Samsunga, którzy twierdzą,
że firma odpowiada za śmierć ich 79  koleżanek i  kolegów. Wśród
pracowników zakładów Samsunga z  niewyjaśnionych dotąd przyczyn
odnotowuje się wyjątkowo wysoką zapadalność na białaczkę, stwardnienie
rozsiane i guzy mózgu, ale – jak twierdzi jeden z protestujących – firma nie
chce podjąć rozmów z przedstawicielami krewnych ofiar.
Na jednym z ich transparentów widnieje napis: „Co Yi Jae-yong zrobił dla
pracowników Samsunga? NIC”33. Po rozmowie z  protestującymi
odwiedzam salon Samsunga o nazwie d’Light, który mieści się w piwnicy
głównej siedziby firmy.
Jedynym produktem Samsunga, jaki mam w  domu, jest wkurzająco
powolny i piekielnie skomplikowany w obsłudze telewizor, którego funkcje
to dla mnie w  większości czarna magia; często muszę wołać dziecko na
pomoc po to tylko, żeby go włączyć. Wszedłem jednak do salonu
z  otwartym umysłem, podekscytowany na myśl, że pierwszy raz w  życiu
zetknę się z  wirtualną rzeczywistością. Na środku pomieszczenia, na
niewielkiej, wydzielonej przestrzeni, stały na podwyższeniach dwa fotele
samochodowe, na których odwiedzający siedzieli niczym żywe cele na
krzesłach-zapadniach umieszczanych nad zbiornikiem z  wodą w  wesołym
miasteczku, z czymś w rodzaju masek do nurkowania na twarzach.
Usiadłem, włożyłem maskę i  obejrzałem film nakręcony z  punktu
widzenia pasażera kolejki górskiej w  parku rozrywki. Nie rzucił mnie na
kolana. Czułem tylko lekkie mdłości. Lekkie zażenowanie wzbudziło we
mnie także kolejne interaktywne „doświadczenie”. Na podstawie
udzielanych przeze mnie odpowiedzi na pytania, które pojawiały się na
ekranie dotykowym, komputer miał mi przekazać pewne wnioski na temat
mojej osobowości. Końcowym rezultatem tej procedury było wykonane
przez maszynę zdjęcie mojej twarzy  – uchwyconej nieszczęśliwie
w  momencie, gdy zezuję na ekran  – wyświetlone na znacznie większym,
zajmującym całą ścianę ekranie, opatrzone przesłaniem: „Cześć, Michael.
Jesteś rozważny, opanowany i  przenikliwy. Jeżeli pójdziesz za głosem
serca, przekonasz się, co naprawdę potrafisz osiągnąć”.
Następnego dnia idę za głosem serca do profesora Pak San-gina, gorącego
orędownika reformy chaebŏli. Spotykamy się w jego gabinecie na Wydziale
Ekonomii Uniwersytetu Seulskiego, na terenie pięknego, rozległego
kampusu, położonego malowniczo na zboczu wzgórza porośniętego bujną
zielenią i kwitnącymi pnączami imponujących rozmiarów.
Pak San-gin jest przekonany, że jeśli rząd Muna nie zreformuje chaebŏli,
kraj skończy jak Wenezuela lub Argentyna.
– Korea wpadnie w takie samo błędne koło jak Ameryka Łacińska przede
wszystkim dlatego, że nasza gospodarka nie jest tak duża, jak japońska,
a więc nie przetrwa długotrwałej stagnacji – tłumaczy.
Korea Południowa jest za bardzo uzależniona od produkcji przemysłowej
i eksportu.
–  Gospodarka jest bardzo wrażliwa na wspólne starania wielu branż
znacjonalizowanego chińskiego przemysłu, które mają na celu
wyrugowanie koreańskich produktów z całych sektorów. W ciągu minionej
dekady ofiarą tej strategii padł przemysł stoczniowy, a  struktura chaebŏli
dodatkowo pogłębia jej negatywne oddziaływanie.
Trzecie pokolenie właścicieli zdaje sobie sprawę z  destrukcyjnego
potencjału swoich działań, ale boi się wszystko stracić. Świadomie
opóźniają odchodzenie gospodarki od tych sfer produkcji, w których Chiny
prowadzą szczególnie agresywną ekspansję  – branż samochodowej,
elektronicznej, stoczniowej, stalowej, budowlanej i  petrochemicznej  –
dzięki przewadze, jaką zapewnia im tania siła robocza, praktycznie
nieograniczone finansowanie z  budżetu państwa i  gospodarka planowa.
Korea Południowa nadal eksportuje do Chin zaawansowane
technologicznie podzespoły elektroniczne, ale nie potrwa to już zbyt długo.
Profesor Pak San-gin twierdzi, że wiele chaebŏli ma także paskudny
zwyczaj podkradania cudzych pomysłów.
– Małe firmy wpadają na świetne pomysły, ale potem chaebŏle odbierają
im ich własność intelektualną. Jest to bardzo poważny problem  – mówi
Pak. – Bardzo trudno z nimi walczyć na drodze prawnej. Nie działa u nas
system ochrony patentowej. Nawet jeśli firma, której ukradziono koncepcję
albo własność intelektualną, skieruje pozew do sądu i  wygra, otrzyma
bardzo niewielką rekompensatę finansową.
Stephanie Pak Se-hoi, młoda dziennikarka, z  którą rozmawiałem
o  demonstracjach przeciwników prezydent Pak Gŭn-hye, także mówiła
o trudnościach, z jakimi borykają się małe firmy:
–  Jeżeli jakaś nieduża firma ma wspaniały pomysł, Samsung może
zwyczajnie wykupić tę firmę albo budynek, w  którym się mieści.
Konglomeraty biorą, co chcą.
W 2016 roku OECD raportowała, że na skutek stosowania takich praktyk
zaledwie 0,01 procent południowokoreańskich małych start-upów
przekształca się w firmy średniej wielkości.
Chaebŏle mają także potężne wpływy w  kręgach prawniczych
i politycznych. Według badania opinii publicznej przeprowadzonego przez
Real Meter w 2018 roku 89 procent obywateli Korei Południowej uważa, że
prokuratorzy krajowi są skorumpowani w taki czy inny sposób. Jak twierdzi
Pak San-gin, zdarza się, że projekty ustaw wyciekają do zainteresowanych
chaebŏli, zanim jeszcze zostaną przekazane przez komisje do dalszego
procedowania. Podobnie jak w  Japonii, wielu członków organów
ustawodawczych i administracji rządowej po przejściu na emeryturę zasiada
w  radach nadzorczych lub gremiach doradczych chaebŏli w  nagrodę za
swoją wcześniejszą pomoc.
–  Masz pewność, że jeśli zrobiłeś coś przydatnego dla chaebŏli,
a  zwłaszcza dla Samsunga, to Samsung zatroszczy się o  ciebie, gdy
przejdziesz na emeryturę. Twoje życie stanie się o wiele łatwiejsze – mówi
Pak San-gin.
Wyrok skazujący dla dziedzica Samsunga Yi Jae-yonga za jego udział
w  aferze prezydent Pak nie zrobił wrażenia na profesorze, który
przewidywał, że skazaniec niebawem wyjdzie na wolność.
– Wielu właścicieli chaebŏli popełnia poważne przestępstwa gospodarcze
i raz czy dwa idzie do więzienia, ale nie odsiadują oni kary do końca, gdyż
wszyscy zostają ułaskawieni. W Korei mawiamy, że jeśli masz pieniądze, to
jesteś niewinny, a jeśli nie masz, jesteś winny.
Choć Yi Jae-yong w  swojej celi musiał podobno oglądać wiadomości
w  telewizorze marki LG i  choć jego sprawę opisywano początkowo jako
„skrajny przypadek zmowy biznesu z  rządem”, to trzeci pod względem
zamożności człowiek w  Korei Południowej  – który, nawiasem mówiąc,
siedząc za kratkami, nie przestał piastować stanowiska wiceprezesa
Samsunga  – rzeczywiście wyszedł z  więzienia na początku 2018 roku, po
pierwszej apelacji. Po jego uwolnieniu w  najpopularniejszej
południowokoreańskiej gazecie „Chosun Ilbo” ukazał się wstępniak,
w  którym redakcja ostrzegała przed atakowaniem chaebŏli i  stawała
w obronie Yi, twierdząc, że gdyby nie dał pani prezydent pieniędzy, o które
go poprosiła, ucierpiałby Samsung. A tego byśmy nie chcieli, nieprawdaż?
Zwolnienie Yi z  więzienia zbiegło się w  czasie z  inauguracją olimpiady
zimowej w  Korei Południowej. W  zalewie relacji z  najważniejszego
wydarzenia sportowego w kraju od czasu mundialu jego historia zeszła na
dalszy plan. Ostatni raz widziałem Yi w wiadomościach telewizyjnych pod
koniec 2018 roku. Uczestniczył w  uroczystej kolacji wydanej
w  Phyŏngyang, siedząc zaledwie kilka metrów od prezydentów Korei
Północnej i Południowej.

31 Tunelowanie (ang. tunneling) jest definiowane jako transfer aktywów i  zysków ze


spółki, zwiększający korzyści dominujących akcjonariuszy (przyp. tłum.).
32 Według danych OECD.
33 Protest, który trwał 11 lat, zakończył się pod koniec roku, kiedy Samsung wypłacił po
około 100 tysięcy funtów każdej z ofiar.
19
SEUL V

Jedno jest pewne – bez względu na to, czy całą winę ponoszą chaebŏle, czy
też nie, mieszkańcy Korei Południowej są głęboko nieszczęśliwi. Według
Światowego Raportu Szczęśliwości ONZ dotyczącego roku 2018 zajmują
57. miejsce wśród 106 krajów, a  w  zestawieniu, które łączy poziom
szczęścia z  poziomem zamożności, wypadają jeszcze gorzej34. Odsetek
samobójstw w  Korei Południowej, najwyższy w  całej Azji, jest jednym
z pięciu najwyższych na świecie.
Mark Su Ŭn-guk (także Suh Eunkook) jest koreańskim psychologiem,
który specjalizuje się w  problematyce szczęścia. W  kręgu jego
zainteresowań badawczych znajdują się takie zagadnienia, jak „Czy
atrakcyjność fizyczna zapewnia szczęście?” i  „Czy tytuł grzecznościowy
poprawia nastrój: współzależność między formą językową a walencyjnością
emocji”  – innymi słowy, czy ściśle określone formy grzecznościowe
związane z  wiekiem i  statusem społecznym unieszczęśliwiają
Koreańczyków? Odwiedziłem dr. Su w  jego wąskim, wypełnionym
książkami gabinecie na Wydziale Psychologii Ogólnej i  Społecznej
Uniwersytetu Yŏnsei, który mieści się w okazałym, obrośniętym bluszczem
budynku z wieżą zegarową zwieńczoną blankami.
Mam szczęście mieszkać w Danii, która z reguły znajduje się w pierwszej
piątce najszczęśliwszych krajów świata według klasyfikacji ONZ. Na
pierwszy rzut oka Duńczycy sprawiają wrażenie gromady podejrzliwych
zrzęd, ale potrafię sobie wyobrazić, dlaczego mogą się czuć
„usatysfakcjonowani” albo „zadowoleni” ze swego życia. Zastanawiałem
się, czy problem z rankingami poziomu szczęśliwości nie polega na tym, że
różne narody odmiennie interpretują pojęcie szczęścia. Czy nie dlatego
Koreańczycy, którzy są bogatsi i  cieszą się większą wolnością niż
większość narodów, wypadają tak słabo w tych zestawieniach?
–  W  ostatecznym rozrachunku Koreańczycy, Duńczycy i  wszyscy inni
ludzie starają się odnaleźć w swoim życiu właściwie to samo – rozpoczyna
swój wywód dr Su Ŭn-guk, drobny mężczyzna ubrany jak na wycieczkę
jachtem, w  dżinsy i  buty żeglarskie.  – Pragną być wpływowi, pragną
uznania, chcą być ważni. Jedyna różnica – a zarazem trudność – polega na
tym, że aby zrealizować te pragnienia, muszą rozegrać inną grę kulturową.
Z moich doświadczeń wynika, że pragnienia władzy i  uznania nie są
priorytetami Duńczyków. Czy Koreańczycy przywiązują większą wagę do
statusu, a jeśli tak, czy ma to związek z ich konfucjańską spuścizną?
– Nie sądzę, by ktokolwiek, choćby był członkiem jakiegoś afrykańskiego
plemienia czy jeszcze kimś innym, pragnął, by uważano go za frajera, ale
tak, różnice istnieją. Zmienną kulturową bardzo silnie związaną ze
szczęściem we wszystkich krajach jest indywidualizm, a  sedno
indywidualizmu tkwi w  mentalnym przystosowaniu do życia
i  nieprzejmowaniu się za bardzo tym, jak inni ludzie oceniają to nasze
życie. Taka mentalność sprzyja silnemu poczuciu szczęścia, ponieważ nie
wymaga weryfikacji ze strony innych ludzi. To nie ich sprawa.
W większości kultur azjatyckich, a zwłaszcza w kulturze Korei, mamy do
czynienia z czymś wręcz odwrotnym i zdaniem dr. Su Ŭn-guka właśnie to
jest zasadniczym źródłem stresu i braku poczucia szczęścia:
– Tutaj wszyscy wtrącają się do twojego życia. Ktoś inny zawsze dyktuje
warunki. A  ty masz obowiązek robić to, ale nie wolno ci robić tamtego,
stajesz się więc szczególnie wyczulony na to, że inni bez przerwy cię
oceniają. Czasami moje oceny mogą się nie zgadzać z tym, jak postrzegają
mnie inni. Może mi się wydawać, że wszystko jest w  porządku, ale oni
mogą uważać, że wiodę nędzny żywot. Koreańczycy mają niezwykle silną
potrzebę aprobaty społecznej. Musisz udowodnić i  zademonstrować swój
sukces nie sobie samemu, ale swojej rodzinie. Mnóstwo mieszkańców Azji
Wschodniej przejmuje się najbardziej tym, jak oceniają ich inni.
Niewykluczone, że ma to coś wspólnego z konfucjanizmem.
Zakorzeniona w  konfucjanizmie presja, by spełniać cudze oczekiwania
oraz precyzyjnie określić swoje miejsce w  hierarchii społecznej  –
odpowiednio do statusu i  wieku  – musi być ogromnie wyczerpująca.
Triumfujący indywidualizm zachodnich kultur także jest źródłem różnych
rodzajów presji, ale przynajmniej pozostawia jednostce możliwość
interpretowania pojęcia „sukcesu” na jej własny sposób. Możemy
powiedzieć: „pieprzyć to!” i wypisać się z wyścigu po kasę, urodę i sukces,
a  mimo to dawać całkiem przekonujący pokaz bycia szczęśliwym.
W  kulturach azjatyckich natomiast, jak ujął to Su Ŭn-guk, „z  definicji
będzie bardzo niewielu zwycięzców. Mnóstwo ludzi będzie czuć, że są
w  jakimś sensie gorsi”. Michael Breen uważa, że mieszkańcy Korei
Południowej „są niezwykle wrażliwi na opinie innych na swój temat,
zwracają na nie uwagę przez cały czas”. Być może jest to jedna z przyczyn
tak wielkiej liczby samobójstw w tym kraju.
Aby mi wyjaśnić, że presja na osiągnięcie spektakularnego sukcesu może
mieć fatalne konsekwencje, Su sięga po przykład golfa. Mniej więcej jedna
trzecia spośród czołowej setki golfistek na świecie to Koreanki, „ponieważ
od chwili, gdy te dziewczęta kończą sześć lat, ich rodziny podporządkowują
całe swoje życie ich karierze sportowej. Ojciec rodziny rezygnuje z  pracy
zawodowej. To olbrzymia presja, prawda? W idealnej sytuacji dziewczyna
zostaje słynną golfistką, jej kariera świetnie się rozwija, wszyscy są
szczęśliwi, ale to bajka; w większości przypadków sprawy nie ułożą się tak
dobrze, a  czasami, jeżeli wszystko pójdzie źle, ostateczną decyzją osób,
którym się nie powiodło, może być odebranie sobie życia”.
Jak podkreśla Su Ŭn-guk, jednym z  ważnych aspektów dbania
o  wizerunek człowieka sukcesu jest unikanie utraty twarzy. Stwierdzenie,
że Azjaci przykładają do tego większą wagę niż ludzie Zachodu, to banał,
element konwencjonalnego wyobrażenia o  kulturze Wschodu, tak się
jednak składa, że jest to jeden z  tych banałów, które odpowiadają
rzeczywistości. Zetknąłem się już z  drobnym przejawem tego fenomenu:
patologiczną niezdolnością Koreańczyków do przyznania „nie wiem”, gdy
pyta się ich o drogę. Student zapytany przeze mnie, gdzie się mieści gabinet
dr. Su Ŭn-guka, z  pełnym przekonaniem wskazał pobliski budynek, ale  –
jak się niebawem przekonałem – trafił kulą w płot. Najlepszym przykładem
tej cechy Koreańczyków  – który teraz, po upływie pewnego czasu, cenię
sobie jako przydatne doświadczenie  – było zachowanie pewnej kobiety,
którą kilka dni wcześniej zaczepiłem na ulicy w  Seulu i  poprosiłem
o wskazanie drogi do najbliższej stacji metra. Pewnym ruchem wyciągnęła
rękę przed siebie i odparła:
– Widzisz tamtą ulicę przed nami? Idź tam, okej?
Kiwnąłem głową, podążając wzrokiem za jej gestem.
–  Okej, więc ten, idź prosto, skręć w  lewo i…  – zawiesiła głos, jakby
zastanawiała się, jak sformułować ostatnią wskazówkę  – spytaj kogoś
innego.
Odwróciła się na pięcie i czmychnęła w przeciwną stronę, dokładnie tam,
gdzie po półgodzinnym błądzeniu znalazłem poszukiwaną stację.
Kilka lat temu południowokoreański mnich, nauczyciel buddyzmu zen
Haemin Sunim (kor. Hyemin Sunim, przy czym „Sunim” to tytuł
honoryfikatywny przysługujący mnichowi /  mniszce; faktyczne nazwisko:
Chu Pong-sŏk), pragnąc pomóc ludziom w  radzeniu sobie z  presją
współczesnego życia, zaczął im przekazywać perełki mądrości za
pośrednictwem mediów społecznościowych. Zdobył tak liczne grono
sympatyków, że niebawem jego aforyzmy ukazały się drukiem w  postaci
jednej z  tych książek z  mnóstwem pustego miejsca i  pięćdziesięcioma
słowami na stronie, których pisaniem  – jak często myślę w  chwilach
frustracji  – sam powinienem się zająć. Książka Zwolnij wreszcie. Jak
odnaleźć spokój w  świecie, który nigdy się nie zatrzymuje35 ukazała się
w  Korei w  2012 roku i  przez prawie rok zajmowała pierwsze miejsce na
liście bestsellerów.
Haemin, który koncentruje się głównie na presji, jaką wywierają na
Koreańczykach oczekiwania innych, kieruje do czytelnika wiele apeli
w  indywidualistycznym tonie, dotyczących wyboru religii i  partnera
życiowego, w rodzaju: „Nie wybieraj ścieżki kariery na podstawie tego, co
inni pomyślą o  twoim wyborze. W  rzeczywistości inni ludzie nie
poświęcają ci zbyt wiele uwagi”. Albo: „Przede wszystkim zrozum, proszę,
że tym, co sprawia, że czujesz napięcie i  zdenerwowanie, jest… presja
rodziny, która pragnie, byś się przystosował”.
W trakcie rozmowy zyskuję krzepiącą świadomość, że dr Su Ŭn-guk nie
poświęca czasu Haeminowi. W ogóle poświęca niezbyt wiele czasu kwestii
szczęścia jako celu życiowego.
–  Tak się składa, że właśnie napisałem książkę, w  której krytykuję cały
ten kram ze szczęściem, tę modę na psychologię pozytywną. Moim
zdaniem to brednie, bo, niestety, nie zostaliśmy stworzeni do szczęścia.
Jako gatunek Homo sapiens nie różnimy się zbytnio od ptaków i  innych
zwierząt, a  one nie zostały stworzone do szczęścia, prawda? Z  punktu
widzenia ewolucji szczęście jest tylko narzędziem, czymś w  rodzaju
sygnału, który nakierowuje nas na zasoby niezbędne do przetrwania. Gdy
czujemy się szczęśliwi? Kiedy jemy albo uprawiamy seks. Szczęście to
tylko sygnał, że jesteś funkcjonującą prawidłowo istotą ludzką.
Nie można dyskutować o szczęściu w Korei, nie wspomniawszy o pojęciu
han. Zetknąłem się z rozmaitymi definicjami han. Pod tym pojęciem mogą
się kryć tłumiona niechęć, bezsilna wściekłość, poczucie krzywdy albo
zadawniony żal, najchętniej bez szans na uzdrowienie sytuacji. Dla
Koreańczyków han  – tak jak hygge dla Duńczyków  – jest wszechobecne,
nieuchwytne, zrozumiałe dla wszystkich i  akceptowane jako nieodłączny
element koreańskości. I  tak samo jak Duńczycy o  swoim hygge,
Koreańczycy lubią mówić o han, że jest nieprzetłumaczalne.
Stephanie Pak Se-hoi opisała han jako „melancholię i  gorycz.
Nieuzewnętrzniony gniew, skierowany przeciwko światu i  samemu sobie;
taki, który nie ma jednoznacznie określonego obiektu. Nikt nie wie, skąd się
wziął. Nikt nie wie, dlaczego się pojawił. Nikt nie wie, jak sobie z  nim
poradzić, a  jednak on… po prostu jest. To sytuacja bez wyjścia, którego
zresztą nikt nie szuka. Ten gniew zawsze tu był i zawsze będzie”.
Jonathan Kim, producent filmowy, stanowczo się nie zgadza z  tym
stanowiskiem:
– Ludzie mówią: „Nie da się wytłumaczyć, czym jest han, bo występuje
tylko w Korei”. Gówno prawda. To po prostu uraza, odczuwanie urazy do
kogoś!
Sŏng Sŏk-je (także jako Song Sokze, Song Sok-dze), południowo‐
koreański poeta i  powieściopisarz, z  którym umówiłem się raz na lunch
w Seulu, także twierdził, że han to uniwersalne pojęcie.
– Jest to coś, co kumuluje się w tobie, gdy żyjesz w ciągłym stresie albo
dotykają cię jakieś trudne życiowe doświadczenia, coś jak wewnętrzna
rana. Można dawać temu wyraz w różnorodnych formach sztuki – w tańcu,
literaturze, śpiewie  – albo, jak niektórzy, płakać i  jęczeć pod wpływem
niedającego się ukoić cierpienia, ale nie wydaje mi się, żeby było to uczucie
zarezerwowane wyłącznie dla Koreańczyków. Han dotyka ludzi na całym
świecie.
Dr Su Ŭn-guk podzielał sceptycyzm Sŏng Sŏk-je.
–  Moim zdaniem Koreańczycy nie mają jakiejś wyjątkowej odmiany
niedoli. Jest to rodzaj poczucia beznadziei czy też przygnębienia znanego
we wszystkich kulturach. Być może robimy wokół niego tyle szumu
z  powodu naszej najnowszej historii i  dlatego, że kolejne reżimy
wykorzystywały je, żeby mobilizować ludzi. Nie twierdzę, że ono nie
istnieje, tylko że jest jak kimchi. Uważamy, że jest to coś wyjątkowego,
a przecież inne narody też kiszą kapustę.
Zastanawiałem się czy han  – jeśli w  ogóle istnieje  – było przejawem
mentalności ofiary, spuścizną po japońskich rządach kolonialnych?
W  takim razie można by je nawet uznać (po cichutku, z  dala od uszu
Koreańczyków) za niezamierzony dar od Japończyków  – zaprawioną
pragnieniem odwetu siłę napędową, której Koreańczycy zawdzięczają swój
niesamowity powojenny sukces gospodarczy. W Tōkyō rozmawiałem o tym
z należącym do społeczności Zainichi uczonym Tei Tai-kinem.
–  Kolonialne rządy Japończyków były negatywnym doświadczeniem  –
powiedział. – Po wojnie jednak uczucie upokorzenia stało się bodźcem do
podjęcia rywalizacji z  Japonią, bo skoro Japonia może się podźwignąć,
czemu nie miałoby się to udać Korei?
Stephanie Pak Se-hoi była innego zdania.
– To się zaczęło na długo przed kolonizacją. Być może wzięło się stąd, że
nasze państwo było trybutariuszem Chin, ale z czasem zaczęliśmy lubić to
uczucie. Byliśmy nieszczęśliwi i dumni z naszego nieszczęścia.
Jestem pewien, że wielowiekowa historia ucisku społecznego, biedy,
najazdów i  dyskryminacji płci musiała być istotnym czynnikiem, który
wpłynął na ukształtowanie się han. W  Korei każdy znał swoje miejsce
i  niezmienny status; przez stulecia kobiety nie mogły spożywać posiłków
wspólnie z  mężczyznami, obowiązywał zakaz opuszczania domów nocą,
a  wszyscy Koreańczycy musieli nosić plakietki identyfikacyjne; plakietki
dla elity były wykonane z kości słoniowej, dla klasy średniej z rogu jelenia,
dla urzędników niższej rangi z drewna topolowego, a dla ludu ze zwykłego
drewna. „Koreańczycy nie istnieli jako jednostki w zachodnim rozumieniu
tego pojęcia” – pisze jeden z koreańskich ekspertów.
Chang Han-la studiuje antropologię na Uniwersytecie Seulskim
i  specjalizuje się w  gender studies. Spotykam się z  tą
dwudziestosześciolatką o  łagodnym głosie i  zdecydowanych poglądach
w parku obok siedziby Zgromadzenia Narodowego. Nie przemówiła do niej
moja hipoteza, że han nabrało impetu pod wpływem japońskiej okupacji.
–  Moim zdaniem han nabierało kształtu powoli, a  jego korzenie sięgają
daleko w  głąb naszej historii. Han to raczej smutek z  domieszką gniewu,
który nie ma nic wspólnego z pragnieniem rywalizowania z Japończykami
i dążeniem do odniesienia sukcesu. Nie ma w sobie niczego pozytywnego –
stwierdziła.
O Sŏnhwa, urodzona w Korei pisarka o projapońskim nastawieniu, z którą
rozmawiałem w Tōkyō, przeciwstawiła han japońskiemu mono-no aware –
zadumie nad upływającym czasem.
–  Japończycy po prostu wrzucają wszystkie problemy do wody
i  pozwalają im odpłynąć  – powiedziała, mając zapewne na myśli to, że
Japończycy lepiej sobie radzą z  akceptowaniem tego, co przynosi im los,
z  wybaczaniem i  zapominaniem. Koreańczycy natomiast rozpamiętują
w  nieskończoność rzeczywiste i  wyimaginowane krzywdy, doprowadzając
się do stanu, który moja babcia nazwałaby „starą dobrą histerią”.
– Koreańczycy jęczą i lamentują. Japończycy zwykle nie okazują emocji,
co bynajmniej nie oznacza, że ich nie odczuwają – stwierdziła O.
Wszystko wskazuje na to, że han – albo przynajmniej przaśna koreańska
niedola  – jest skutecznie podtrzymywane przez wybitnie stresogenny
południowokoreański system edukacji. Według najnowszego
ogólnoświatowego rankingu poziomu nauczania południowokoreańscy
uczniowie zajmują siódme miejsce w dziedzinie matematyki i czytania oraz
jedenaste  – przyzwoite, ale i  tak za Chinami, Japonią, Hongkongiem
i  Tajwanem  – w  dziedzinie nauk przyrodniczych. Za to pod względem
dobrostanu uczniów młodzi Koreańczycy wypadają bardzo słabo. Tylko
połowa uważa się za „zadowolonych” lub „bardzo zadowolonych” ze
swego życia, podczas gdy średnia światowa wynosi 71 procent. 22 procent
określiło swój poziom zadowolenia z życia jako „niski” – w tym przypadku
średnia to 12  procent. Wszyscy nakładają na siebie olbrzymią presję  –
82 procent stwierdziło, że chcą być najlepszymi uczniami w klasie, podczas
gdy na całym świecie pragnienie takie wyraża średnio 59  procent
uczniów36.
Widać wyraźnie, że coś tu jest bardzo nie w  porządku. Być może winę
ponoszą niesławne hagwŏn, prywatne akademie prowadzące intensywne
korepetycje, do których wiele  – być może nawet większość  – dzieci
uczęszcza po szkole i  przebywa tam często do późnej nocy. Rząd przyjął
ustawę, która ogranicza godziny pracy hagwŏnów: nie można prowadzić
w  nich zajęć między godziną 22:00 a  5:00. (Wyobrażacie sobie, że trzeba
było uchwalić ustawę zakazującą takich praktyk?) Ale hagwŏny to przede
wszystkim niesamowicie dochodowy biznes: według jednego z szacunków
w  2009 roku zarobiły więcej niż Samsung. Oparty na konfucjańskiej
tradycji sposób nauczania w  południowokoreańskich szkołach, polegający
na metodzie pamięciowej i  bezrefleksyjnym akceptowaniu przekazywanej
wiedzy, wydaje się wyjątkowo zniechęcający. Na dodatek czesne
w  hagwŏnach jest astronomicznie wysokie, a  więc stać na nie tylko
zamożniejszych rodziców, co oznacza, że ich dzieci z  reguły lepiej
wypadają na egzaminach, dostają się na lepsze uczelnie i  znajdują lepszą
pracę. Przyczynia się to do pogłębiania i tak szybko rosnących nierówności
ekonomicznych.
Zauważyłem, że późnym wieczorem w  seulskim metrze jest prawie
zawsze pełno dzieci. Pewnego wieczoru siedziałem obok na oko
piętnastoletniego chłopca. Najpewniej był w  drodze z  albo do jednego
z  tysięcy hagwŏnów w  mieście. Pogrążony w  lekturze podręcznika do
matematyki, kołysał się łagodnie na siedzeniu, uderzając wolną ręką
w mięsień łydki. Może była to jakaś technika zapamiętywania, która miała
mu pomóc „donieść” w  głowie wiadomości aż do egzaminu, a  może po
prostu powoli tracił zmysły37.
Najważniejszym ze wszystkich szkolnych egzaminów jest sunŭng (także
jako suneung lub sunyng). Sunŭng to egzamin wstępny na uniwersytet,
który odbywa się co roku w  listopadzie i  rozstrzyga o  przyszłym losie
absolwentów szkół średnich. Przekierowuje się loty i  zamyka drogi, byle
tylko zapewnić ciszę i spokój uczniom zasiadającym do egzaminu, którego
wynik zadecyduje o  tym, czy zostaną przyjęci na jeden z  czterech czy
pięciu najbardziej prestiżowych uniwersytetów, w  tym na uznawany za
najlepszy w kraju Narodowy Uniwersytet Seulski. Miejsce na jednej z tych
uczelni stanowi furtkę do pracy w chaebŏlu. W powszechnym przekonaniu
porażka skazuje młodego Koreańczyka nie tylko na studia na
drugorzędnym uniwersytecie, ale także na drugorzędne życie.
W Chinach od setek lat obowiązuje podobny system egzaminacyjny  –
gāokăo  – w  którym egzamin wstępny na wyższą uczelnię decyduje o  być
albo nie być zdającego. Podobno w  tamtejszych szkołach uczniom
przystępującym do egzaminu podaje się kroplówki z  energetyzującym
koktajlem aminokwasów. Pewien student pierwszego roku, którego
poznałem w Pekinie, na późniejszym etapie mojej podróży, opowiadał mi,
że przez trzy lata uczył się codziennie do szóstej rano do późnej nocy, żeby
się przygotować do dwudniowego egzaminu, który odbywa się co roku
w  dniach 7  i  8  czerwca. Powiedział, że był dobrym uczniem i  spodziewał
się, że zda śpiewająco, ale nie udało mu się spełnić własnych oczekiwań.
Maksymalna liczba punktów wynosiła 750, on zaś uzyskał 584, za mało, by
mógł studiować języki obce na jednej z  dwóch najlepszych uczelni  –
Uniwersytecie Pekińskim lub Qīnghuá (trad. Tsinghua)  – o  czym marzył,
podjął więc studia ekonomiczne na drugorzędnym uniwersytecie.
Co by zyskał, gdyby lepiej zdał egzamin?
–  Uczysz się u  najlepszych wykładowców, a  potem masz możliwość
wyjazdu na studia zagraniczne, warto o to powalczyć.
Mimo przykrych doświadczeń uważał, że system się sprawdza i  że
w  kraju o  tak olbrzymiej populacji surowy odsiew jest konieczny, nawet
jeśli wydaje się brutalny.
– Ten system daje ci niezłą szkołę – stwierdził. – Jeżeli nie umiesz sobie
poradzić na egzaminie, to może nie zasługujesz na życie usłane różami.
Inny chiński student, z którym rozmawiałem, powiedział mi jednak, że na
skutek niezwykle wysokich wymagań w  szkole cierpiał na zespół stresu
pourazowego.
–  Co noc miałem koszmary, w  których nauczyciele mnie torturowali.
Presja była nie do wytrzymania – wspominał.
Han-la, studentka antropologii, którą poznałem w  Seulu, była zdania, że
ze względu na niezwykle wysokie koszty porządnego wykształcenia oraz
ostrą rywalizację na zdominowanym przez chaebŏle rynku pracy młodzi
Koreańczycy mają coraz bardziej konserwatywne nastawienie do
planowania własnej przyszłości. Stwierdziła, że osoby, które kończą
edukację, mają przed sobą tylko cztery możliwości: ubiegać się o  cenną
posadę w jednym z chaebŏli, która urządzi ich na całe życie, kontynuować
studia, co wymaga posiadania sporych zasobów finansowych, iść na prawo
(w Korei prawnicy zawsze świetnie sobie radzą) albo podejść do egzaminu
na urzędnika państwowego. Dla większości z  nich działalność biznesowa
albo podróże to mrzonki. Gdy wspomniałem o  sektorze kreatywnym,
którego kluczowe znaczenie dla przyszłości Korei podkreślał poprzedni
prezydent, Han-la roześmiała się lekceważąco:
– To zwykłe pustosłowie.
Dodała jednak, że istnieje jeszcze piąta opcja, którą wybiera wielu
młodych Koreańczyków.
– Założenie rodziny i wychowanie dzieci jest tak kosztowne i ryzykowne,
że wielu młodych ludzi postanawia nie podejmować tego ryzyka.
Przekonali się już, jak ciężko tu być dzieckiem i  jak trudno zapewnić mu
porządne wykształcenie. Rezygnują więc. Rezygnują z  małżeństwa,
rezygnują z miłości, rezygnują z posiadania dzieci.

34 Japończycy zajęli niewiele wyższe, 54. miejsce, Chińczycy zaś uplasowali się na
niechlubnej 86. pozycji; Amerykanie i Brytyjczycy znaleźli się na 18. i 19., a  Tajwan na
przyzwoitej 26.
35 Tytuł ang. The Things You Can See Only When You Slow Down, tłum. z ang. Adriana

Sokołowska-Ostapko, Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, Kraków 2020.


36 OECD Programme for International Student Assessment (PISA), 2015.
37 Dowiedziałem się od Jonathana Kima, że amerykański film z 2014 roku pod tytułem
Whiplash, który opowiada o sadystycznym nauczycielu gry na perkusji wyżywającym się
na swoim studencie, odniósł w  Korei Południowej większy sukces kasowy niż
gdziekolwiek indziej na świecie, co – jak sądzę – jest dosyć wymowne.
20
SEUL VI

Co najmniej setka uczniów szkół średnich siedzi po turecku na chodniku


w dzielnicy biznesowej Seulu. Każdy trzyma w ręku żółtego papierowego
motyla na patyku. Śmieją się i  wdzięczą do aparatów w  swoich
smartfonach, poprawiają włosy i  wydymają wargi, pozując do selfie.
Wygląda to jak klasowa wycieczka albo dzień sportu. Jedna z  dziewczyn
ma torbę z  napisem: TOKYO STREET GIRL. U  kilku innych zauważam
gadżety z logo Hello Kitty.
Kapłan w  ciężkiej szacie barwy kości słoniowej, z  zaczeską, którą w  tej
części świata nazywa się kodem kreskowym, stoi tyłem do nastolatków, za
niewielkim pulpitem ustawionym w  rynsztoku. Na zwoju, który zwisa
z  pulpitu, widnieje napis: „Kościół Pamięci Dziewcząt Niewolnic
Seksualnych Armii Japońskiej” wraz z  numerem telefonu, adresem strony
na Facebooku i  strony internetowej. Duchowny stoi twarzą do szarego
parkanu, który otacza plac budowy po drugiej stronie ulicy. Scenie tej
przyglądają się z  pewnej odległości przywiezieni tu czterema autokarami
policjanci z oddziałów prewencyjnych.
W każdą środę od 1992 roku protestujący zbierają się vis-à-vis siedziby
Stowarzyszenia Wymiany Japonia–Tajwan, czyli de facto ambasady Japonii
(obecnie w  przebudowie), aby kontynuować kampanię na rzecz kobiet
zmuszanych przez Japończyków do świadczenia usług seksualnych
w  czasie drugiej wojny światowej. Kobiety te określa się eufemistycznie
mianem pocieszycielek, a żółty motyl to ich symbol.
Kapłan przemawia przez urządzenie nagłaśniające. Dzieciaki nie zwracają
na niego większej uwagi, ale kilkoro starszych Koreańczyków bardzo
uważnie przysłuchuje się jego słowom. Mężczyzna w  sportowych,
przylegających do twarzy okularach słonecznych i  bejsbolówce patrzy
w  stronę placu budowy, ściskając w  dłoni małą koreańską flagę. Ma na
ramionach banner ze zdjęciem lotniczym dwóch skalistych wysepek,
w  których rozpoznaję sporne wyspy Tokdo/Takeshima. Zdjęcie
zmontowano, umieszczając na nim gigantyczny maszt z flagą Korei, który
strzela w niebo z jednej z wysp.
Niedaleko miejsca, gdzie stoi duchowny, znajduje się rzeźba z  brązu,
przedstawiająca młodą, bosą kobietę, która siedzi koło pustego krzesła. Jej
ręce spoczywają na kolanach. Przyglądam się dokładniej i  zauważam, że
dłonie rzeźby są zwinięte w  pięści. Jej szyję zdobi naszyjnik z  żółtych
kwiatów, a  u  stóp leżą symboliczne ofiary. Jest to przypuszczalnie
najbardziej kontrowersyjny pomnik, jaki można zobaczyć w  krajach
wolnego świata, niemy symbol kipiącej wrogości, która nadal podkopuje
stosunki między zamożnymi, demokratycznymi, prowadzącymi wolny
handel, pokojowo nastawionymi sąsiadami, uniemożliwiając im nawiązanie
trwałego, stabilnego sojuszu. Rzeźba ta, odsłonięta w  2011 roku, była
pierwszym pomnikiem upamiętniającym kobiety pocieszycielki, ale
w różnych miejscach na świecie powstają teraz kolejne. Kilka dni wcześniej
oglądałem replikę tego posągu przed japońskim konsulatem w  mieście
Pusan na południu kraju. Jeden pomnik znajduje się w  Sydney, inny stoi
przed ambasadą Japonii w Taipei, a ostatnio repliki tutejszego umieszczono
na seulskich autobusach. Kilka pomników pocieszycielek znajduje się także
w  Stanach Zjednoczonych; jeden z  nich został odsłonięty w  New Jersey
w maju 2018 roku.
System kobiet pocieszycielek został wdrożony przez armię japońską na
początku lat trzydziestych ubiegłego wieku, między innymi w  celu
zapobiegania rozprzestrzenianiu się chorób wenerycznych wśród żołnierzy,
ale także po to, by ograniczyć liczbę gwałtów, jakich dopuszczali się oni na
ludności cywilnej podbijanych krajów. Według szacunków całkowita liczba
kobiet pocieszycielek, wykorzystywanych przez Japończyków
w  charakterze niewolnic seksualnych w  czasie wojny, wynosiła od 20 do
200 tysięcy; jak podają niektóre źródła koreańskie i chińskie, mogło ich być
nawet 400  tysięcy, ustalenia zaś autorów filmu dokumentalnego
nakręconego kilka lat temu dla BBC wskazują na 80–100 tysięcy.
Szacuje się, że nawet 80 procent kobiet pocieszycielek zmarło na skutek
obrażeń odniesionych w  trakcie „wykonywania obowiązków”, w  wyniku
chorób, którymi zarazili je żołnierze, lub kiedy pod koniec wojny zostały
zmuszone do popełnienia samobójstwa albo zamordowane przez swoich
oprawców. Dla wielu z  tych, które przeżyły, nie było powrotu do
normalności, ponieważ nie mogły mieć dzieci, a  ich społeczności się ich
wyrzekły. Dziś w Korei żyje jeszcze niespełna czterdzieści pocieszycielek,
z których najmłodsza dobiega dziewięćdziesiątki.
Kobiety były wyłapywane w  krajach, które padały ofiarą japońskiej
inwazji. Tomasa Dioso Salinog z  Filipin, była pocieszycielka i  czołowa
orędowniczka sprawy wojennych niewolnic seksualnych, miała trzynaście
lat, gdy jej ojciec został zabity przez japońskiego żołnierza, ona zaś
porwana i  umieszczona w  „stacji pocieszenia”, jak nazywano japońskie
burdele wojskowe. Holenderka Jan Ruff-O’Herne, która zmarła we
wrześniu 2019 roku, została schwytana przez Japończyków w  Indonezji,
ówczesnych Holenderskich Indiach Wschodnich. W  2008 roku Ruff-
O’Herne wraz z  wieloma kobietami pocieszycielkami pochodzenia
azjatyckiego złożyła zeznanie przed Kongresem Stanów Zjednoczonych.
Pierwszym, który rozpoczął prywatne śledztwo w  sprawie systemu
wojskowych domów publicznych, był japoński pisarz Senda Kako. W 1962
roku dokonywał selekcji zdjęć z czasów wojny dla ogólnokrajowej gazety
„Mainichi Shimbun”; wcześniej publikacja fotografii z  tego zbioru była
niedozwolona. Przeglądając 25  tysięcy zdjęć, Senda natrafił na jedno,
wykonane w 1938 roku podczas bitwy pod Xuzhou, na którym uchwycono
dwie kobiety przechodzące przez rzekę. Zaintrygowała go obecność kobiet
w  takim miejscu, później jednak odkrył, że były one pocieszycielkami.
W  1973 roku Senda wydał w  Japonii książkę poświęconą temu odkryciu,
w Korei Południowej jednak kwestia ta zaczęła być analizowana w mediach
i poruszana przez polityków dopiero po demokratyzacji kraju pod koniec lat
osiemdziesiątych, gdy prasa cieszyła się znacznie większą wolnością.
Jednym z  powodów tego opóźnienia było to, że na mocy podpisanego
w  1965 roku traktatu o  normalizacji stosunków Japonia wypłaciła Korei
Południowej 600 milionów funtów reparacji, co odpowiadało trzykrotności
ówczesnego budżetu tego kraju. Większość tych pieniędzy przeznaczono na
program rozwoju infrastruktury realizowany przez gabinet Pak Chŏng-hŭi,
niepodejmowanie tematu pocieszycielek leżało więc w  interesie obydwu
rządów. W  latach dziewięćdziesiątych południowokoreańskie organizacje
kobiece rozpoczęły jednak kampanię na rzecz ofiar niewolnictwa
seksualnego.
Pierwszy pozew przeciwko rządowi Japonii złożyła Koreanka Kim Hak-
sun (Kim Hak-soon), która zeznała, że w 1941 roku, jako siedemnastolatka,
została uprowadzona przez japońskich żołnierzy i przez następny rok była
gwałcona od trzydziestu do czterdziestu razy dziennie. W  1992 roku
japoński historyk Yoshimi Yoshiaki z  Uniwersytetu Chūō odnalazł
w  archiwach państwowych kolejne dokumenty, co umożliwiło
przeprowadzenie rządowego śledztwa. Rezultatem dochodzenia było
oświadczenie złożone przez szefa kancelarii rządu Katō Kōichi, które
zawierało potwierdzenie winy japońskiego rządu, a  także „szczere
przeprosiny i wyrazy skruchy”. Podczas wizyty w Seulu w tym samym roku
premier Japonii Miyazawa Kiichi wygłosił kolejne oficjalne oświadczenie,
w którym stwierdził między innymi: „Nie powinniśmy nigdy zapominać, że
obciąża to nasze sumienia (…). Jako premier Japonii pragnę raz jeszcze
wyrazić skruchę z  powodu tych uczynków i  skierować przeprosiny do
narodu Republiki Korei”.
W 1993 roku, po odkryciu 127 nowych dokumentów związanych
z  kobietami pocieszycielkami, władze Japonii przeprowadziły jeszcze
jedno, bardziej szczegółowe śledztwo, po którym wystosowały kolejne
oficjalne przeprosiny o  treści uzgodnionej z  rządem Korei. Złożył je szef
kancelarii rządu Kōno Yōhei. Przeprosiny, nazywane od tamtej pory
Oświadczeniem Kōno, uważa się za zwieńczenie tego wątku w stosunkach
między obydwoma państwami. Czytamy w nich, że: „japońska armia była
bezpośrednio lub pośrednio zaangażowana w  tworzenie stacji pocieszenia,
zarządzanie nimi oraz transfer »Kobiet Pocieszycielek« (…) w  wielu
przypadkach wbrew ich woli, przez nakłanianie, zmuszanie itp. oraz że
w  niektórych przypadkach personel administracyjno-wojskowy brał
bezpośredni udział w  rekrutacji”. Dokument zawierał także obietnicę
„bezapelacyjnego uznania” faktów historycznych i  uwzględnienia ich
w  szkolnych programach nauczania. Każda z  żyjących kobiet
pocieszycielek otrzymała list, w  którym japoński premier Hashimoto
Ryūtarō pisał: „Jako premier Japonii niniejszym kieruję moje najszczersze
przeprosiny i  wyrazy żalu pod adresem wszystkich kobiet, które
doświadczyły niewyobrażalnie bolesnych przeżyć i  doznały niemożliwych
do wyleczenia urazów fizycznych oraz psychicznych jako kobiety
pocieszycielki”.
W 1995 roku rząd Japonii utworzył Fundusz Kobiet Azji, który miał się
zająć wypłatą rekompensat dla kobiet pocieszycielek, ale był w nim pewien
haczyk  – kwestia formalnoprawna, która nie przestaje wywoływać
oburzenia wśród obrońców praw byłych niewolnic seksualnych.
Rekompensaty nie pochodziły od japońskiego państwa, lecz z darowizn od
osób prywatnych. Gdyby pochodziły z  kiesy państwowej, to istnienie
funduszu mogłoby pozbawić mocy prawnej liczne powojenne traktaty
zawarte przez Japonię z krajami, na które dokonała inwazji, i wywołać falę
pozwów od osób poszkodowanych na skutek działań japońskiej armii do
roku 1945. Aby jak najszybciej pozbyć się problemu, rząd Japonii wziął na
siebie pełną odpowiedzialność moralną, a  równocześnie stwierdził
stanowczo, że wszelkie roszczenia materialne zostały zaspokojone
w  ramach zawartych wcześniej traktatów. W  rzeczywistości państwowe
pieniądze były wykorzystywane do administrowania funduszem, ale
większość wpływów pochodziła z dobrowolnych wpłat obywateli Japonii –
co samo w  sobie stanowiło niezwykły gest obywatelskiego
zadośćuczynienia. W  ciągu paru miesięcy zebrano 400  milionów jenów
(2,84 miliona funtów), lecz wiele kobiet pocieszycielek odmówiło przyjęcia
wypłat z  funduszu, domagając się od japońskiego rządu rekompensaty
zgodnej z wymogami prawa międzynarodowego.
Od tamtej pory wiele kobiet pocieszycielek  – zazwyczaj
reprezentowanych przez zespoły japońskich prawników pracujących pro
bono  – wniosło pozwy do japońskich sądów. We wszystkich przypadkach
sądy uznawały prawdziwość ich zeznań i  zasadność roszczeń,
konkludowały jednak (nierzadko z ubolewaniem), że kwestia rekompensat
została uregulowana na mocy traktatów z  Chinami i  Koreą, zawartych
w latach 1952, 1965 i 1972, w ramach których kraje te zrzekły się roszczeń
o  reparacje wojenne od Japonii, lub że roszczenia powódek uległy
przedawnieniu. Działacze prowadzący kampanię na rzecz kobiet
pocieszycielek argumentowali natomiast, że postanowienia wspomnianych
traktatów odbierały prawo do wnoszenia pozwów przeciwko Japonii
państwom chińskiemu i  koreańskiemu, podczas gdy indywidualni
obywatele zachowywali owo prawo. Swoje trzy grosze wtrąciła także
Organizacja Narodów Zjednoczonych, która zwróciła uwagę, że przepisy
o  przedawnieniu nie mają zastosowania w  przypadku „poważnego
naruszenia praw człowieka”.
Mimo wszystko w  następnych latach kolejni premierzy Japonii składali
dalsze deklaracje skruchy i żalu, a cesarz Akihito, syn Hirohito, w imieniu
i  pod wodzą którego rozpętano wojnę, uczynił wszystko, co mógł
w  ograniczonych ramach swojej działalności publicznej, aby wyrazić żal
z  powodu zbrodni, których dopuścili się Japończycy. Obserwator życia
publicznego w  Japonii Jeff Kingston, dziekan orientalistyki w  japońskiej
filii Uniwersytetu Temple, ostatnio nazwał cesarza za sprawą jego postawy
„czołowym japońskim emisariuszem pojednania”.
Oficjalne przeprosiny i wyrazy żalu bywają jednak często podważane, nie
wszyscy bowiem japońscy politycy poczuwają się do obowiązku
zachowywania postawy pełnej skruchy, zwłaszcza ostatnio. Kilka ważnych
osobistości z rządzącej Partii Liberalno--Demokratycznej, zmęczonych, jak
to określają, „nienasyconymi żądaniami zadośćuczynienia” ze strony Korei
Południowej, zakwestionowało świadectwa historyczne dotyczące kobiet
pocieszycielek. W  2012 roku premier Noda Yoshihiko, przemawiając
w  Zgromadzeniu Narodowym, stwierdził, że „nie ma żadnych dowodów”
na to, iż były one uprowadzane siłą. Burmistrz Ōsaka Hashimoto Tōru
powiedział także, że „jeśli Korea ma takie dowody, dobrze by było je
zobaczyć”. Ishihara Shintarō, były gubernator Tōkyō, wyraził opinię, że
„prostytucja to dobry sposób zarobkowania w  trudnych czasach i  kobiety
pocieszycielki go wybrały”. Wydaje się, że obecny premier Abe Shinzō jest
podobnego zdania. W  2007 roku w  przemówieniu skierowanym do
Zgromadzenia Narodowego stwierdził, że „nie było przecież tak, że
żandarmi wdzierali się do prywatnych domów i  uprowadzali je jak jacyś
porywacze”. Zdaniem innych to niemożliwe, by japońska armia skupiała się
na utrzymywaniu 200 tysięcy prostytutek w najgorętszym okresie kampanii
zamorskiej, gdy walczyła z Chińczykami na terenie Chin, z Amerykanami
na Pacyfiku i z Brytyjczykami w Birmie. A poza tym, gdzie byli koreańscy
mężczyźni, gdy uprowadzano ich kobiety? Nie  – powiadają  – kobiety
wybrały prostytucję, a  w  wielu przypadkach mężczyźni, którzy
organizowali burdele, byli Koreańczykami. W  tym ostatnim stwierdzeniu
prawdopodobnie jest trochę prawdy, ponieważ w  latach czterdziestych
Korea od trzech dziesięcioleci znajdowała się pod japońską okupacją
i  miejscowi współuczestniczyli w  zarządzaniu krajem niemal we
wszystkich sferach, w tym także w siłach zbrojnych.
–  Kto ponosi odpowiedzialność? Właściciele burdeli, prawda?  –
powiedział Andrew Salmon. – O ile się orientujemy, były one prywatnymi
przedsięwzięciami prowadzonymi przez japońskich i koreańskich alfonsów.
Odparłem, że ta opinia nie jest chyba zbyt popularna w  Korei
Południowej. Salmon przyznał mi rację:
– Jeżeli zakwestionujesz ogólnie przyjętą wersję, zarzucą ci projapońską
postawę. Czemu się zmagają z  całym tym żalem i  rozpaczą? Dominuje tu
tchórzostwo, instynkt, który podpowiada, żeby nic nie mówić ani nic nie
robić. Mnie nic nie grozi, bo jestem cudzoziemcem i wiele uchodzi mi na
sucho, ale Koreańczykom już nie.
Twierdzi, że poznał koreańskich uczonych, którzy podawali w wątpliwość
niektóre aspekty obowiązującej narracji na temat kobiet pocieszycielek, ale
przyznawali mu się, że milczą ze strachu.
Od czasu do czasu koreańscy uczeni decydują się jednak zabrać głos.
W  książce Comfort Women of the Empire (Kobiety pocieszycielki
cesarstwa) z 2013 roku, Pak Yu-ha, profesorka literatury na Uniwersytecie
Króla Sejonga, przedstawiła dowody na to, że niektóre z koreańskich kobiet
pocieszycielek pracowały w  stacjach pocieszenia z  własnej woli, część
stacji zaś prowadzili Koreańczycy. Pak w  żadnym razie nie próbowała
zaprzeczać faktom historycznym, przekonywała jedynie, że obraz, jaki się
z  nich wyłania, jest bardziej niejednoznaczny, niż mogłoby się wydawać,
a  mimo to dziewięć byłych kobiet pocieszycielek wniosło przeciwko niej
pozwy o zniesławienie.
Zdaniem Salmona Japończycy, ogólnie rzecz biorąc, traktowali
Koreańczyków „całkiem dobrze, w  porównaniu z  tym, jak my
[Brytyjczycy] traktowaliśmy Irlandczyków albo Hindusów”, ale w ostatnim
okresie Koreańczycy z Południa „wyłuskali wszystkie najgorsze szczegóły”
z  epoki kolonialnej, „a  inne wymyślili”. Japończycy robili tylko to, co
próbowały robić wszystkie inne mocarstwa kolonialne w  tamtym okresie,
a  wykorzystywanie i  maltretowanie prostytutek to jeden z  tragicznych
aspektów wojen na całym świecie. Niemieccy żołnierze na przykład
gwałcili Rosjanki podczas natarcia na Moskwę. Różnica polegała na tym,
że w  niemieckiej armii gwałt był nielegalny, podczas gdy w  japońskiej
został zinstytucjonalizowany.
W co bardziej mrocznych zakątkach internetu można znaleźć ludzi, którzy
utrzymują, że całe zamieszanie wokół kwestii kobiet pocieszycielek to
skutek chińskiego spisku, którego celem jest rozluźnienie stosunków
koreańsko-japońskich, a  w  konsekwencji zdestabilizowanie pozycji
Ameryki w Azji Wschodniej. A może to sprawka amerykańskich lewaków,
którzy chcą pchnąć Koreę Południową w ramiona komunistycznych Chin?
Albo północnokoreańskich dywersantów, którzy sieją zamęt na Południu?
A  może raczej spisek prawników i  organizacji pozarządowych, które chcą
zarobić na tej całej historii? Naturalnie, te i  inne podobne teorie
doprowadzają do furii aktywistów prowadzących kampanię na rzecz kobiet
pocieszycielek.
W 2006 roku grupa 64 kobiet wniosła skargę do koreańskiego trybunału
konstytucyjnego. Sygnatariuszki skargi twierdziły, że rząd, nie podejmując
dalszych działań przeciwko Japonii, dopuścił się poważnego zaniedbania
obowiązków. Kobiety wygrały przed trybunałem i  w  2015 roku
przedstawiciele obydwu krajów po raz kolejny zasiedli przy stole
negocjacyjnym, aby podjąć próbę ostatecznego rozwiązania problemu.
Ostatecznie Abe Shinzō zadeklarował, że rząd Japonii wypłaci żyjącym
kobietom pocieszycielkom miliard jenów (5,6  miliona funtów), pod
warunkiem że Korea Południowa nie będzie więcej poruszać tej kwestii
i usunie pomnik kobiet pocieszycielek sprzed ambasady japońskiej w Seulu.
Rząd Japonii wystosował w Seulu jeszcze jedne przeprosiny: „Instytucja
kobiet pocieszycielek, w  której utworzenie były zaangażowane ówczesne
japońskie władze wojskowe, stanowiła poważną obrazę honoru oraz
godności wielkiej liczby kobiet. Rząd Japonii jest boleśnie świadom swojej
odpowiedzialności wobec nich”. Jak się przekonałem, pomnik nie zniknął
sprzed japońskiej ambasady. Co więcej, w  2016 roku odsłonięto następny
w  Pusan. Na znak protestu wobec działań będących jawnym złamaniem
postanowień umowy Japonia odwołała swego ambasadora w  Seulu. Rząd
Korei stwierdził natomiast, że nie ma żadnego wpływu na sprawę pomnika,
ponieważ leży ona w  gestii miasta, a  pomnik ów powstał z  prywatnej
inicjatywy  – można się pokusić o  stwierdzenie, że w  tym przypadku
postawa rządu jako żywo przypominała rozmaite zachowania japońskich
ultranacjonalistów.
Japoński minister spraw zagranicznych Kōno Tarō  – jak na ironię, syn
Yōhei – wydał oświadczenie następującej treści: „Porozumienie japońsko-
południowokoreańskie było deklaracją obydwu państw, która potwierdziła
ostateczne i  nieodwołalne rozwiązanie kwestii kobiet pocieszycielek (…).
Japonia wiernie wypełnia złożone obietnice, zgodnie z  postanowieniami
porozumienia japońsko-południowokoreańskiego. Domagamy się
stanowczo, aby Korea Południowa postąpiła odpowiedzialnie i dotrzymała
postanowień porozumienia”.
W 2017 roku Mun Jae-in oparł swoją kampanię prezydencką na
przyrzeczeniu, że zrewiduje porozumienie z 2015 roku.
– Rząd Japonii, sprawca, nie może mówić, że sprawa została zamknięta –
stwierdził.  – Kwestii zbrodni przeciwko ludzkości popełnionej w  czasie
wojny nie da się zamknąć ot tak, jednym słowem. Nie oczekuję od Japonii
specjalnego traktowania. Proszę tylko, by [Japonia] zmierzała wraz z nami
ku przyszłości opartej na fundamencie szczerej skruchy i  pojednania, jak
przystało na naszego najbliższego sąsiada.
Analiza przeprowadzona po zwycięstwie Muna w wyborach wykazała, że
porozumienie zawierało nieprawidłowości, ponieważ nie zostało
odpowiednio skonsultowane z  ofiarami, oraz że przeprosiny „nie płynęły
z  głębi serca”. Rząd Korei Południowej rozwiązał założoną przez
Japończyków fundację, której celem było udzielanie materialnego wsparcia
kobietom pocieszycielkom, ale południowokoreańskie ministerstwo spraw
zagranicznych poinformowało, że nie będzie renegocjować warunków
porozumienia. Przynajmniej na razie.
Pod koniec 2018 roku na plan pierwszy wysunęła się kwestia pracy
przymusowej w  okresie japońskiej okupacji, gdyż południowokoreański
Sąd Najwyższy nakazał dwóm japońskim firmom  – Sumitomo Metal
i Nippon Steel – wypłacić odszkodowania Koreańczykom, którzy pracowali
dla nich na początku lat czterdziestych. Premier Abe niezwłocznie odrzucił
to żądanie jako „niezgodne z  prawem międzynarodowym”, ale
w południowokoreańskich sądach toczy się więcej podobnych spraw.
Koreańscy politycy często poruszają problemy kobiet pocieszycielek
i  robotników przymusowych w  trakcie swoich kampanii wyborczych albo
kiedy zaczynają tracić poparcie. Są one bowiem gwarantowanym wabikiem
na wyborców, kwestią, co do której zgadzają się wszyscy Koreańczycy – ci
z lewa i z prawa, sympatycy Ameryki i Korei Północnej. Odwołanie się do
niej zadziałało w przypadku Muna i można przypuszczać, że sięgnie po nią
także w  przyszłości, jeśli jego popularność zacznie spadać, a  próby
ożywienia gospodarki spełzną na niczym.
W Seulu spotkałem się z wybitnym powieściopisarzem i poetą Sŏng Sŏk-
je (znanym także jako Song Suk-je, autorem wielu książek, w  tym
przetłumaczonej na angielski In the Shade of the Oleander   –  W  cieniu
oleandrów). Zapytałem go, co było nie tak z  licznymi przeprosinami
skierowanymi do tej pory przez Japończyków do kobiet pocieszycielek.
W opinii Koreańczyków nie różniły się one od takich stwierdzeń jak: „Jeśli
kogoś uraziłem, to przepraszam” albo „Przykro mi, że tak się czujesz”, były
więc perfidnie dwuznaczne.
–  Nie czuliśmy szczerości w  ich przeprosinach, a  poza tym za każdym
razem formułowali je nie tak, jak należy  – powiedział.  – Mówią takie
rzeczy, jak „sądzimy, że to nasza wina” albo „powinniśmy przeprosić”.
Sformułowania tego rodzaju nie zadowalają nas, Koreańczyków. Jeżeli nie
potrafią porządnie przeprosić, niech trzymają buzie na kłódkę, ale jeśli już
przepraszają, powinni to uczynić z głębi serca.
Co konkretnie powinni powiedzieć Japończycy?
–  Może coś w  rodzaju: „Przepraszamy, że sprowadziliśmy na
Koreańczyków tyle nieszczęść, że zabijaliśmy Koreańczyków, a  potem
zaatakowaliśmy i  zajęliśmy ich kraj, a  także za to, że ich należycie nie
przeprosiliśmy”, i obiecać, że nigdy więcej nie zrobią czegoś podobnego.
Dla kogoś, kto nie jest Koreańczykiem, wszystko to bywa frustrujące.
Przecież Japończycy przeprosili, oficjalnie, wiele razy i  wypłacili
odszkodowania. W  kraju zamieszkiwanym przez 127  milionów ludzi
zawsze znajdzie się garść oszołomów  – w  Niemczech nadal działają
naziści, w  Rosji są tacy, którzy wielbią pamięć Stalina, a  nawet, o  ile mi
wiadomo, w Kambodży ostało się paru fanów Pol Pota.
Jak wynika z ankiety przeprowadzonej w 2018 roku przez japoński think
tank Genron NPO wśród tysiąca obywateli każdego z  zainteresowanych
krajów, tylko 1,1  procent ankietowanych Koreańczyków było zdania, że
problem kobiet pocieszycielek został rozwiązany, a prawie połowa uważała,
że rozwiązanie wymaga „dalszej dyskusji”. Badanie opinii publicznej
przeprowadzone w 2016 roku przez Pew Research Center wykazało zaś, że
zdaniem nieco ponad połowy Japończyków przeprosiny wystosowane przez
ich kraj były wystarczające, a 17 procent uważało, że były one zbędne. Ten
drugi odsetek nie zmienił się zresztą w  ciągu ostatnich dziesięciu lat, co
sugeruje, że zwolennicy twardej linii w  stosunkach z  Koreą Południową
stanowią uparcie trwającą przy swoim mniejszość. Warto jednak podkreślić,
że w  ciągu minionej dekady odsetek Japończyków, którzy uważali
przeprosiny Japonii za niewystarczające, zmniejszył się prawie o  połowę,
z  44 do 23  procent. Wydaje się więc, że nawet ci Japończycy, którzy
wykazują umiarkowaną postawę wobec problemu kobiet pocieszycielek,
tracą już cierpliwość.
Przekonywanie Koreańczyków, że powinni w końcu zrobić krok naprzód,
nie jest rolą cudzoziemca, ale mogliby się na to zdobyć, tak jak
Tajwańczycy, Filipińczycy, Wietnamczycy, Birmańczycy, Singapurczycy,
a także wiele innych narodów, które w ostatnim stuleciu padły ofiarą agresji
Niemców, Rosjan czy Amerykanów. Ilekroć jednak w trakcie rozmowy na
ten temat sugerowałem Koreańczykom z  Południa, że mogliby spróbować
podejść do sprawy bardziej wielkodusznie, wyczuwałem w  nich jakieś
głębokie, wewnętrzne poruszenie. Światło w ich oczach gasło. Zmieniał się
język ciała. Czułem wyraźną zmianę nastroju.
Nie rozumiałem, co się z  nimi dzieje, dopóki nie odwiedziłem House of
Sharing.
Stoję w  stacji pocieszenia, ciemnej, pozbawionej okien drewnianej
budzie. Na ścianie wiszą dwa rzędy małych drewnianych tabliczek,
podobnych do tych, które widuje się w  tradycyjnych japońskich
restauracjach izakaya. W izakaya wypisuje się na nich nazwy pojedynczych
dań z menu. W stacji pocieszenia zawierają listę usług oferowanych przez
kobiecy personel.
Pomieszczenie to jest repliką, jednym z eksponatów w Muzeum Systemu
Niewolnictwa Seksualnego Armii Japońskiej, które wchodzi w  skład
kompleksu House of Sharing w  mieście Kwangju w  prowincji Gyeonggi
(innego Kwangju niż to, w  którym doszło do rozruchów w  1980 roku),
oddalonego o godzinę jazdy na południe od Seulu. Kompleks ten jest także
domem opieki dla pozostałych przy życiu ofiar.
– Jeszcze jedno: zwróciłeś uwagę na umywalkę? – pyta Chŏng Ho-ch’ ŏl
(także Jeong Ho-cheol, Czöng Ho-chhöl), który pomaga w  prowadzeniu
muzeum.  – Jest bardzo praktyczna. Nie służyła jednak wygodzie kobiet.
W  tej umywalce kobieta tuż po gwałcie musiała obmyć genitalia
gwałciciela. Musiała także opłukać kondom przed ponownym użyciem. To
jest autentyczna prezerwatywa z  tamtych czasów…  – Wskazuje gestem
szklaną gablotkę, na której leży wyschnięty kawałek gumy.
W niektórych stacjach pocieszenia mieszkało dziesięć kobiet, w  innych
ponad sto. Często musiały obsłużyć ponad czterdziestu mężczyzn dziennie.
Rano szeregowych żołnierzy, po południu podoficerów, oficerów między
19:00 a 20:00, dowódców o 22:00.
– Potrafisz sobie wyobrazić, jak to jest być zmuszoną do uprawiania seksu
z czterdziestoma mężczyznami jednego dnia? – pyta mnie Chŏng. – Jedna
z kobiet zeznała, że kiedy zrobiła to z dziesięcioma mężczyznami, czuła tak
silny ból, że odmówiła obsłużenia następnych, ale właściciele zmusili ją do
tego, przywiązując jej nogi do łóżka.
Mój przewodnik mówi, że podobnych historii jest bardzo, bardzo wiele
i często kończą się one samobójstwem udręczonej kobiety.
Dla przykładu opowiada mi historię trzydziestu pięciu wywiezionych
z  kraju Koreanek, które miały świadczyć usługi seksualne dla japońskich
żołnierzy okupujących Papuę Nową Gwineę. Połowa z  nich zmarła
w  trakcie podróży. Połowa z  tych, które przeżyły, zmarła w  stacji
pocieszenia na skutek chorób, nieudanych aborcji, urazów lub samobójstw.
Po wojnie tylko siedem z nich wróciło do ojczyzny.
Trzydzieści kobiet pocieszycielek – w House of Sharing wolą je nazywać
halmoni („babcia”)  – które tu mieszkają, to staruszki, które przekroczyły
osiemdziesiąty lub dziewięćdziesiąty rok życia, w większości bardzo słabe
i  schorowane. Wiele nadal cierpi na skutek obrażeń odniesionych
w niewoli.
House of Sharing znajduje się w  cichym zakątku, na łagodnym zboczu
wzgórza, pośród lasów, w  sąsiedztwie ryżowisk i  pól pomidorów. Środek
kompleksu zajmuje niewielka, amfiteatralnie ukształtowana otwarta
przestrzeń otoczona brązowymi popiersiami niektórych z obecnych i byłych
mieszkanek, między innymi Kim Sun-duk (także Kim Soon-duk), autorki
rysunku Nierozkwitłego kwiatu, który stał się symbolem ruchu kobiet
pocieszycielek, Kim Hak-sun, która jako pierwsza złożyła świadectwo
swojej gehenny, i Pak Du-ri (Park Doo-ri), urodzonej w roku 1924, jednej
z  kobiet, które w  2000 roku złożyły pozew w  japońskim sądzie
w  Shimonoseki, gdzie bezskutecznie domagały się oficjalnych przeprosin
i reparacji od władz Japonii. Jedną z pierwszych rzeczy, które widzimy po
wejściu do muzeum usytuowanego pod amfiteatrem, jest mapa z naniesioną
lokalizacją wszystkich stacji pocieszenia od Japonii i  Korei przez Chiny,
Tajlandię, Birmę, Malezję, Indonezję, Filipiny aż po Papuę Nową Gwineę.
Według szacunkowych danych, jakie podaje muzeum, ogółem kobiet
pocieszycielek mogło być od 50 nawet do 300 tysięcy. Jak twierdzi obsługa
muzeum, 40 procent zwiedzających House of Sharing to Japończycy.
Jedną z  pensjonariuszek jest Yi Ok-sun (także Lee Ok-sun), urodzona
w  1927 roku w  Pusan. Jej rodzina była zbyt biedna, by posyłać córkę do
szkoły. W  1942 roku dwaj Japończycy w  cywilnych ubraniach zabrali ją
z hotelu, gdzie pracowała, do Yanji w północno-wschodnich Chinach.
–  Coś takiego nie zdarza się nawet w  najgorszych snach  – wspominała
w  telewizyjnym filmie dokumentalnym.  – Jadąc pociągiem, nie miałyśmy
pojęcia, dokąd nas wywożą. Zamiast zabrać nas prosto do stacji
pocieszenia, jak większość schwytanych dziewcząt, wysłano nas do pracy
w innym miejscu.
Praca była ciężka i dziewczęta, niektóre zaledwie jedenastoletnie, bardzo
narzekały. Japońscy żołnierze obiecali, że odeślą je do domu, zamiast tego
jednak zawieźli je do pierwszej z  wielu stacji pocieszenia, w  których
pracowały przez następne trzy lata, aż do końca wojny.
Yi opisała swoje doświadczenia jako pobyt w  „rzeźni dla ludzi”. Wiele
młodych kobiet, które znała, popełniło samobójstwo, skacząc z  klifów;
jedna poderżnęła sobie gardło. W  ciągu tych trzech lat Yi Ok-sun
wielokrotnie otrzymywała zastrzyki leku przeciwko syfilisowi, poddawano
ją także kuracji oparami rtęci, która wywołała u  niej bezpłodność. Po
wojnie została w  Chinach, w  prowincji Jilin, i  zamieszkała
z  Koreańczykiem, który przed wojną został wcielony siłą do japońskiej
armii. Gdy wybuchła wojna domowa, jej mąż wstąpił do chińskiego
wojska, ona zaś przeprowadziła się do teściów. Nigdy więcej nie widziała
swego męża, a po pewnym czasie ponownie wyszła za mąż. W 2001 roku
Yi wróciła do Korei Południowej, by zamieszkać w House of Sharing.
Chŏng pyta, czy chciałbym poznać Yi Ok-sun. Prowadzi mnie do domu
opieki, który stoi nieco wyżej na zboczu wzgórza. Po drodze mijamy dużą
rzeźbę, która przedstawia starą kobietę, nagą od talii w górę, stojącą po pas
w ziemi, jakby ugrzęzła w lotnych piaskach.
Budynek wygląda jak typowy dom opieki, z  przestronnym wspólnym
salonem, w  którym wzdłuż ścian rozstawiono fotele. Dwie starsze panie
siedzą w  milczeniu po przeciwnych stronach pomieszczenia. Zostaję
przedstawiony jednej z nich. To właśnie Yi Ok-sun. Na wpół leży w fotelu,
przed którym stoi chodzik. Oczy ma zamknięte, jej broda opadła na pierś.
Widać, że jest bardzo słaba. Słyszę, że od kilku dni przyjmuje tylko płyny,
bo nie jest w  stanie trawić pokarmów stałych i  cierpi na chroniczne bóle.
Ma na sobie fioletowe spodnie i  fioletowo-różową bluzkę. Jest boso. Jej
gęste włosy są białe jak śnieg. Yi Ok-sun zjeździła cały świat, by
opowiadać o  niedoli halmoni; spotkała się z  ocalałymi z  Holokaustu
w  Niemczech, zeznawała przed sądem w  Tōkyō i  odwiedziła Kalifornię,
gdzie złożyła oświadczenie pod przysięgą przed kalifornijskim sądem
federalnym, by zapobiec usunięciu pomnika kobiet pocieszycielek
z Glendale w Los Angeles.
Opiekunka kuca obok fotela Yi i  wyjaśnia jej, kim jestem. Nie jestem
pewien, czy powinienem zakłócać spokój staruszki, ale opiekunka kiwa
głową na znak, że mogę mówić. Dziękuję pani Yi, że zechciała poświęcić
mi czas, i  wyrażam współczucie z  powodu jej stanu zdrowia. Pytam, czy
chciałaby coś przekazać Japończykom.
Gdy moje pytanie zostaje przetłumaczone, oczy pani Yi rozjaśnia jakiś
wewnętrzny blask. Gdy mówi, jej twarz ożywa. Opiekunka tłumaczy jej
odpowiedź.
– Przede wszystkim chcę przeprosin. Nie chce umierać, nie doczekawszy
się przeprosin od [japońskiego] rządu. Nie mam nic do powiedzenia
narodowi. To nie naród jest zły, ale rząd, który mi to zrobił. Chcę tylko
przeprosin od rządu.
Powiedziała kiedyś, że nie będzie usatysfakcjonowana, dopóki sam cesarz
Japonii nie przeprosi jej na klęczkach. Czy nadal tego pragnie?
Pani Yi prawie niezauważalnie kiwa głową i zamyka oczy.
21
DMZ

Następnego dnia wyjeżdżam z  Seulu moją kią, która od czasu do czasu


przejmuje kierownicę, i kieruję się na wschód. W pewnej chwili zrównują
się ze mną dwa policyjne motocykle. Zastanawiam się przez moment, czy
mój autonomiczny samochód nie doniósł na mnie z  powodu jakiegoś
drobnego wykroczenia, ale policjanci tylko machają, każąc mi ustąpić
miejsca samemu nowo wybranemu prezydentowi. Jak dowiedziałem się
później z  wieczornych wiadomości telewizyjnych, Mun Jae-in siedział
w  którymś z  opancerzonych cadillaców escalade, które przemknęły obok
mnie kawalkadą w  strugach deszczu. Prezydent jechał do Phyŏngch’ang
(Pjongczang), by rozpocząć odliczanie do olimpiady zimowej, która miała
się tam rozpocząć za kilka miesięcy.
Spędzam noc w  hotelu w  Wŏnju (także Wonju, Wondżu), kwitnącym
mieście autostrad i wieżowców. Deszcz pada bez przerwy przez cały dzień.
Przez okno w  moim pokoju obserwuję samotnego mężczyznę na polu
golfowym, który wytrwale uderza piłeczkę, brodząc w kałużach po kostki.
Oto ucieleśnienie koreańskiej determinacji.
Następnego ranka docieram do drogi, która wiedzie wzdłuż wschodniego
wybrzeża. Okazuje się, że jest to malownicza nadmorska autostrada, która
wije się między warstwowymi klifami po mojej lewej stronie a  falami
rozbijającymi się o  skały po prawej, okraszona wojskowymi punktami
obserwacyjnymi wysoko w  górze i  nielicznymi półksiężycami piasku
daleko w  dole. Podczas gdy w  Japonii miejscowości wypoczynkowe
z reguły są wyposażone w takie atrakcje jak diabelski młyn i akwarium, to
Koreańczycy preferują wstrząsająco wysokie tyrolki. Jedną z  nich
widziałem na festiwalu błota na zachodnim wybrzeżu, a  teraz mijam
kolejną, która ma chyba kilometr długości i  ze trzydzieści metrów
wysokości. Wygląda na to, że Koreańczycy z  Południa lubią ostrą jazdę
i dreszczyk emocji.
Snując te rozważania, docieram do celu mojej dzisiejszej podróży – Strefy
Zdemilitaryzowanej (Demilitarized Zone – DMZ). Jest to pas ziemi niczyjej
między Koreą Północną a Południową o szerokości czterech i długości 248
kilometrów, który ciągnie się od wybrzeża Morza Żółtego na zachodzie do
prowincji Kangwŏn (także jako Gangwon) nad Morzem Japońskim na
wschodzie. Dowiedziałem się, że jeśli wybierze się trasę wzdłuż
wschodniego wybrzeża, można dojechać do granicy własnym samochodem.
Taka podróż zapowiadała się o  wiele ciekawiej niż trwająca cały dzień
jazda autokarem z Seulu.
Jestem już całkiem niedaleko od DMZ, bo właśnie dotarłem do
położonego na brzegu morza Parku Zjednoczenia, ekspozycji na wolnym
powietrzu. Wśród eksponatów znajduje się drewniana łódź, na której
w 2009 roku wypłynęło jedenastu uciekinierów z Korei Północnej, a także
północnokoreańska łódź podwodna, schwytana na tutejszym wybrzeżu we
wrześniu 1996 roku. „Incydent ten głęboko nami wstrząsnął i wzbudził nasz
wielki gniew”  – czytam na tablicy informacyjnej obok czerwono-zielonej
łodzi podwodnej w  kształcie cygara, rdzewiejącego trofeum z  czasów
zimnej wojny, ustawionego na kołkach. Łódź wpadła w ręce Koreańczyków
z  Południa, gdy na rozkaz wydany przez północnokoreańskich
dywersantów podpłynęła do wybrzeża i  osiadła na mieliźnie. We wnętrzu
jest straszliwie ciasno; wystające zewsząd kawałki metalu sterczą
niebezpiecznie na poziomie oczu. Na niektórych elementach wyposażenia
widnieją oznakowania w języku angielskim.
Nieco dalej przy autostradzie znajduje się muzeum wojskowe, a  w  nim
kolejne trofea  – północnokoreański sprzęt szpiegowski odebrany
dywersantom z  łodzi podwodnej, w  tym japońskie aparaty fotograficzne,
lornetki i  racje żywnościowe  – oraz jednoznaczne w  swej wymowie
informacje o  krajach, którym udało się na nowo zjednoczyć, takich jak
Wietnam i Niemcy. Opuszczam muzeum z mieszanymi uczuciami. Niektóre
aspekty życia w  Korei Północnej budzą rozbawienie i  przywodzą na myśl
niepowtarzalny klimat komedii Studia Ealing38  – zatwierdzane przez
państwo, ogólnie obowiązujące fryzury, newsy tamtejszej Centralnej
Agencji Informacyjnej (Korean Cental News Agency), która w  2012 roku
doniosła o  odkryciu kryjówki jednorożca, albo sportowe wyczyny Kim
Jŏng-ila (także jako Kim Jong Il, Kim Dzong-il, Kim Dzong Il), który na
polu golfowym pięć razy z  rzędu zalicza dołek jednym uderzeniem  – ale
ponad 25  milionów obywateli tego kraju od dziesięcioleci żyje
w  potwornych warunkach. Na początku lat dziewięćdziesiątych dwa
miliony ludzi zmarły tam na skutek klęski głodu, do której doprowadziła
nieprzejednana postawa ich własnego rządu. Chociaż obecnie tempo
wzrostu gospodarczego w Korei Północnej sięga podobno 4 procent PKB,
to wielu obywateli nadal żyje w biedzie i tylko nieliczni cieszą się swobodą.
Ale gdyby tylko uznali, że ich narodowa ideologia dżucze jest zagrożona,
bez chwili wahania rzuciliby się do gardła swemu sąsiadowi. Korea
Północna dysponuje czwartą co do wielkości armią na świecie.
Gdy przejeżdżam przez Kosŏng (także jako Goseong), ostatnie miasto
przed DMZ, zauważam, że posterunki wojskowe są obsadzone, a  plaże
zabezpieczone drutem kolczastym. Patrzę z  niedowierzaniem na mijany
drogowskaz. Zerkam jeszcze raz, żeby się upewnić, że mnie oczy nie mylą.
Naprawdę widnieje na nim napis: „Do Moskwy. Cdn.”. W  okresie tak
zwanej słonecznej polityki pod koniec lat dziewięćdziesiątych, kiedy
stosunki między obydwoma państwami koreańskimi, zwłaszcza w  sferze
gospodarczej, poprawiły się, pojawiły się nadzieje na kontynuowanie
budowy drogi biegnącej wzdłuż wybrzeża, która nosi nazwę autostrady nr
7. Zamierzano poprowadzić ją przez terytorium Korei Północnej i  Rosji,
aby stworzyć panazjatyckie połączenie między Moskwą a  Pusan.
Niewykluczone, że uda się zrealizować to ambitne zamierzenie, ponieważ
administracja prezydenta Muna nawiązuje przyjazne stosunki z  Północą
w  bezprecedensowym tempie, na razie jednak osoby wybierające się do
Rosji muszą się zadowalać promem, który kursuje między pobliskim
Sokch’o (także jako Sokcho, Sokczho) a Władywostokiem.
Na terenach oddalonych od granicy o  parę kilometrów toczy się
zwyczajne życie. Rolnicy uprawiają pola, na wybrzeżu znajdują się osiedla
wieżowców i  bazy wojskowe. Wszędzie roi się od ważek, które rozbijają
się na przedniej szybie mego samochodu. Dwa gigantyczne bloki betonu
strzegą wjazdu do ostatniego tunelu przed granicą. Przypuszczalnie
wzniesiono je tu, by w razie ataku wysadzić je w powietrze i uniemożliwić
przejazd czołgów.
Docieram wreszcie do wojskowego punktu kontrolnego. Dwóch
uprzejmych młodych żołnierzy zagląda do samochodu przez otwarte okno.
Widząc, że nie jestem Koreańczykiem, podają mi zafoliowaną kartkę
z pytaniem: „Czy posiadasz formularz podania o wjazd?”. Nie wiedziałem,
że będę go potrzebował. Mówię żartem, że nie mam w planach zwiedzania
Korei Północnej. Żołnierze informują mnie z  kamiennymi twarzami, że
muszę zawrócić. Wygląda na to, że przeoczyłem po drodze Centrum
Szkolenia w zakresie Bezpieczeństwa. Cofam się o dziewięć kilometrów do
obiektu, którego zasadnicza funkcja polega na oddzielaniu turystów od ich
pieniędzy. Płacę za możliwość okazania paszportu, wypełnienia formularza,
przerzucenia suwenirów (głównie mnóstwa żeń-szenia w  najrozmaitszych
postaciach) i  obejrzenia filmu propagandowego o  wojnie koreańskiej, po
czym jadę z  powrotem do punktu kontrolnego. Tym razem strażnicy
wręczają mi przepustkę i  udzielają dalszych instrukcji. Muszę „wyłączyć
czarną skrzynkę” (jestem pewien, że mój samochód ją posiada, ale pojęcia
nie mam, jak ją wyłączyć); nie wolno mi wyprzedzać pojazdów
wojskowych ani fotografować obiektów militarnych; muszę jechać prosto
do stanowiska obserwacyjnego DMZ, nie zatrzymując się po drodze.
Wjeżdżam do niesamowitej i  trochę strasznej strefy z  nielicznymi
zabudowaniami i  drogą, po której prawie nic nie jeździ. Gdzieniegdzie
widać jednak rolników, którzy pracują na polach okolonych wielkimi,
gęstymi zwojami drutu kolczastego. Zatrzymuję się obok rozległego,
okazałego Muzeum DMZ. W przeszklonych gablotach leży nędzny dobytek
Koreańczyków z  Północy, którzy próbowali wyrwać się na wolność,
a  okładki starych czasopism pozwalają wejrzeć w  epokę komunistycznej
paranoi, którą dobrze pamiętam z dzieciństwa w latach siedemdziesiątych.
Okładka „World Week” krzyczy: „W  żelaznym uścisku czerwonego
olbrzyma”. Rysunek pod napisem przedstawia dwie pancerne rękawice,
które wyłaniają się z  mapy komunistycznych Chin i  chwytają Półwysep
Koreański. W innej gablocie leżą kuszące rysunkami skąpo odzianych pań
ulotki propagandowe, zrzucane swego czasu zarówno przez Koreę
Północną, jak i Południową. Zdaje się, że przesłanie jednych i drugich jest
takie samo: „u  nas żyje się lepiej” (mężczyznom). Jest tu także
przekonujący list do amerykańskich żołnierzy, który komuniści zrzucili
z  samolotu w  okresie Bożego Narodzenia podczas wojny. Zaczyna się
w przyjacielskim tonie:
Życzymy Wam wesołych Świąt Bożego Narodzenia i  szczęśliwego Nowego Roku.
Chcemy powiedzieć Wam coś jeszcze.
Jesteście daleko od swoich bliskich, w  Korei, kraju, o  którym jeszcze trzy lata temu
nawet nie słyszeliście (…). Powiedziano Wam, że przybyliście tu, żeby powstrzymać
„komunistyczną agresję”. Ale co Wam mówią Wasze własne oczy i głowa? Koreańczycy
walczą w swoim kraju. Chińczycy bronią swoich własnych pobliskich granic. Żadnemu
z  tych narodów nie przyszłoby do głowy napadać na Stany Zjednoczone. To
amerykańscy żołnierze zjawili się tu z  bombami, napalmem, zarazkami i  wszystkimi
innymi rodzajami broni masowej zagłady.
Trudno się z tym nie zgodzić.
Zwiedzam fascynujący dział poświęcony dzikiej przyrodzie, która od 65
lat rozwija się swobodnie w pustej DMZ (nie ma tego złego…) oraz sekcję
poświęconą zamorskim siłom zbrojnym, które walczyły po stronie Korei
Południowej, w  tym kontyngentowi 6  tysięcy Brytyjczyków. W  sklepiku
z pamiątkami można nabyć produkty lokalnego rolnictwa. Ponieważ DMZ
leży w głównym regionie uprawy gryki, w sklepiku obok replik mundurów
i medali piętrzą się – trochę tu nie na miejscu – kasze, mąki i makarony.
Właściwa DMZ znajduje się parę kilometrów za muzeum. Platformę
obserwacyjną zbudowano na wzgórzu, z  którego roztacza się widok na
obejmujący spory odcinek wybrzeża pas ziemi niczyjej, na który nie tak
dawno ślinił się Donald Trump, nazywając go apetycznym kawałkiem
gruntu, idealnym pod osiedla mieszkaniowe i  kasyna. Stoję na szczycie
wzgórza górującego nad wybrzeżem, w  towarzystwie kilkorga
Koreańczyków z Południa, którzy oglądają okolicę przez płatną lornetę. Do
naszych uszu dobiega niewyraźnie tekst propagandowy puszczany
z  głośników po północnokoreańskiej stronie. Brzmi jak złowieszcze,
gniewne ujadanie. Pytam jedną z  turystek, o  czym mówi tamten głos, ale
kobieta ucieka, chichocząc.
Zastanawiam się, co czują południowcy, gdy patrzą na Północ z  wyżyn
swego bogactwa i  demokracji. Wyższość? Tęsknotę przesyconą
melancholią? Współczucie? Jedyny ślad cywilizacji po
północnokoreańskiej stronie to punkt obserwacyjny na szczycie odległego
wzniesienia, tymczasem po tej stronie trwa budowa nowej, naprawdę
odjazdowej wieży obserwacyjnej. Po zastanowieniu stwierdzam, że chyba
nie wróży to dobrze perspektywom ponownego zjednoczenia.
Na tym etapie mojej podróży muszę uczynić pewne wyznanie: nie zbliżę
się już bardziej do granic Korei Północnej. Z  jednej strony byłoby dobrze
tam pojechać i odfajkować ten punkt programu. Z drugiej jednak wiem, że
mój pobyt tam, tak jak pobyt każdego cudzoziemca, byłby ściśle
kontrolowany, nie mógłbym porozmawiać z  nikim interesującym i  nie
dowiedziałbym się niczego nowego. Poza tym musiałbym zasilić kiesę
przerażającego reżimu kilkoma tysiącami funtów tylko po to, by móc się
później przechwalać tą wizytą. Decyzja o odwiedzinach w Korei Północnej
ma więc także aspekt moralny. Bez względu na to, czy mówimy
o  mordowaniu przeciwników politycznych za granicą, o  torturowaniu
i więzieniu setek tysięcy własnych obywateli w obozach pracy i ośrodkach
reedukacyjnych, o  publicznych egzekucjach, o  eksporcie niewolniczej siły
roboczej (na przykład do pracy przy budowie stadionów przed Pucharem
Świata w  Katarze), czy też o  systematycznym ucisku i  kontrolowaniu
praktycznie każdego aspektu życia całego narodu, łącznie z jego myślami,
trzeba przyznać, że reżim w  Phyŏngyang jest co najmniej skrupulatny
w  swojej tyranii. Ale aspekt moralny był tylko jednym z  motywów mojej
decyzji, a właściwie wymówką, jeśli mam być szczery.
Zwiedzałem ten region tuż przed odprężeniem w  relacjach między
Stanami Zjednoczonymi, Koreą Południową i Północną, do którego doszło
w  połowie 2018 roku, zanim prezydent Mun rozpoczął swą niesamowitą
kampanię zabiegania o  względy Kim Jŏng-ŭna. Dziś wszyscy (i  Michael
Palin) zaliczyli wizytę na Północy, ale w tamtym momencie myślałem tylko
o  tym, że nie chcę, aby mój mózg zmienił się w  zupę jarzynową, co
przytrafiło się biednemu Ottonowi Warmbierowi, amerykańskiemu
studentowi aresztowanemu w  styczniu 2016 roku za kradzież plakatu
propagandowego z hotelu, w którym nocował w czasie grupowej wycieczki
do Phyŏngyang. Otto został niedawno wydany Amerykanom w  stanie
śpiączki i zmarł wkrótce potem. Po tym wydarzeniu amerykańskie władze
zakazały swoim obywatelom wyjazdów do Korei Północnej, a  ja
unilateralnie rozszerzyłem ten zakaz na obywateli Wielkiej Brytanii.
Wracając do samochodu, mijam pomnik z  tekstem DEKLARACJI
ZJEDNOCZENIOWEJ, zredagowanym w  2010 roku przez jedno ze
stowarzyszeń społecznych, z  okazji sześćdziesiątej piątej rocznicy
wyzwolenia Korei. Autorzy wymieniają przyczyny podziału Korei i pytają:
„Czy tego chcieli ci, którzy oddali życie za ten kraj, i  ci, którzy ogłosili
niepodległość 1 marca (1919)? (…) Nawet dziś mierzymy z karabinów do
przedstawicieli naszej własnej rasy”.
Nie da się zgrabnie przejść od ponurej, odczłowieczonej DMZ do parku
pełnego olbrzymich penisów, ale właśnie tam, w  Parku Penisów,
oddalonym od strefy o  kilka godzin jazdy na południe wzdłuż wybrzeża,
w końcu zakochałem się w Koreańczykach.
Park Penisów jest zlokalizowany na klifie nad małym portem rybackim
w  miasteczku Sinnam, mniej więcej w  dwóch trzecich odległości między
południowym krańcem Korei Południowej a granicą Korei Północnej. Jego
oficjalna nazwa to Haesindang Kongwŏn – Park Haesindang, ale jak inaczej
nazwać zalesiony ogród na szczycie stromego klifu, pełen ogromnych rzeźb
męskiego członka? Wszystkie kutaski są dumnie wyprężone, niektóre
mierzą po kilka metrów, większość została odrobiona w sposób niepokojąco
szczegółowy, choć jądra zostały potraktowane jako opcjonalny dodatek.
Kilka rzeźb w  ramach odchodzenia od anatomicznej dosłowności zostało
wyposażonych w  twarze, inne mają po dwie lub więcej głów; z  jednej
wytryskuje coś, co wygląda jak pióra z godła księcia Walii. Niektóre rzeźby
są drewniane, inne kamienne, jedna z  brązu; te naprawdę wielkie zostały
wykonane z włókna szklanego.
Tym, co najbardziej mnie urzeka w  tym parku, jest atmosfera. Gdy
przechadzam się wśród rzeźb, zewsząd słyszę wybuchy perlistego śmiechu.
Śmieją się przeważnie kobiety; mężczyźni udają zawstydzenie, ale w końcu
także nie potrafią się powstrzymać od śmiechu. W pewnej chwili samotny
mężczyzna w  grupie zwiedzających park kobiet grozi żartem, że
zaprezentuje własnego penisa, jakby chciał powiedzieć: „Czemu oglądacie
rzeźby, skoro mam tu autentyczny egzemplarz?”. Zasłaniam oczy, udając
przestrach; na moment zapada cisza, a  potem, jak na komendę, wszyscy
znowu wybuchają śmiechem.
Odbieram to wszystko jako paradoks, ponieważ do tej pory sądziłem, że
południowokoreańskie społeczeństwo jest dosyć purytańskie, przynajmniej
w  odniesieniu do publicznego manifestowania seksualności. Pornografia
jest tu zakazana. Nie widziałem ani jednego sex shopu  – choć czuję się
w  obowiązku dodać, że ich nie szukałem. Filmy są surowo cenzurowane
pod kątem treści o  charakterze erotycznym. Nawet papierosy są
zamazywane na ekranie. Cudzołóstwo było tu nielegalne do 2015 roku;
w  roku 2008 42 osoby trafiły do więzienia za zdradę małżeńską, a  seks
przedmałżeński to nadal rzadkość. A  mimo to przechadzam się po parku
pełnym penisów.
Korea Południowa dzieli to autorytarne przewrażliwienie na punkcie
seksu z  Chinami. W  2016 roku chińskie władze zakazały nawet
publikowania w  sieci obrazów „zmysłowego jedzenia bananów”.
Japończycy natomiast mają stosunkowo zdrowe i  otwarte podejście do
seksu oraz pornografii, którego przejawy znajdujemy właściwie wszędzie,
począwszy od ikonicznych shunga (drzeworytów o  tematyce erotycznej,
dosł. wiosennych obrazów), z najsłynniejszym Snem żony rybaka Hokusai
z  1814 roku, który przedstawia kobietę spółkującą z  ośmiornicą, aż po
nieskrępowane czytanie mangi porno w  środkach komunikacji publicznej.
W  telewizji głównego nurtu zdarzają się dyskusje na temat seksu
wzbogacone materiałami graficznymi, chociaż w  pornosach nie wiedzieć
czemu zamazuje się owłosione części ciała (a przynajmniej tak słyszałem).
W Korei Południowej obyczaje seksualne stopniowo się zmieniają,
szczególnie wśród ludzi młodych i mieszkańców miast. „Hotele miłości” są
tu tak samo popularne jak w  Japonii, między innymi dlatego, że bardzo
wielu młodych Koreańczyków nadal mieszka z  rodzicami. Daniel Tudor
opisuje w  swojej znakomitej książce Korea, The Impossible Country
(Korea, kraj niemożliwy) zwyczaj „bookingu”, który polega na tym, że
grupy mężczyzn i  kobiet przychodzą osobno do nocnego klubu i  są sobie
przedstawiane przez kelnerów w zamian za napiwek. Przypomina to trochę
błyskawiczne randki: „Bardzo często takie spotkania kończą się
przygodnym seksem (…). Booking zawiera element staromodnej
koreańskiej tradycji – pośrednictwo kelnera w zawieraniu znajomości – ale
popularność tego obyczaju świadczy o  tym, że młodych obywateli Korei
Południowej cechuje dziś znaczna swoboda seksualna”.
Wiele rzeźb w  Parku Penisów ma w  sobie coś ze słupów totemicznych,
składają się bowiem z dwóch penisów ustawionych jeden na drugim. Są tu
dzwonki wietrzne z penisów i nawet parkowe ławki mają formę męskiego
członka. Honorowe miejsce w  tej bogatej kolekcji należy się jednak  –
zważywszy na bliskość DMZ  – instalacji o  charakterze militarnym,
złożonej z trzymetrowego kutasa ułożonego między dwoma kołami niczym
gigantyczna lufa armatnia oraz trzech penisów „żołnierzy”, którzy stoją za
nim gotowi do podpalenia lontu.
W części parku położonej wyżej na klifie robi się jeszcze dziwniej.
Dziewięć białych kamiennych penisów ustawionych w półkolu otacza dwa
sflaczałe, osobliwie kobiece członki. Powierzchnię każdego
z  dwumetrowych, sterczących penisów zdobią płaskorzeźby stworów
nawiązujących do chińskiego zodiaku. W tej części parku znajduje się także
muzeum, w  którym prezentowany jest całkiem poważny etnograficzny
przegląd sztuki „penisowej” z  całego świata. Można się tu zapoznać
z historią, która kryje się za powstaniem parku.
Dawno, dawno temu narzeczona rybaka, dziewica, siadywała na skałach
w  dole i  wypatrywała ukochanego, kiedy ten wypływał na połów, ale
pewnego dnia porwała ją sztormowa fala. Po tym tragicznym wydarzeniu –
którego, między nami mówiąc, można było bez trudu uniknąć – rybacy nie
mogli złowić na tutejszych wodach ani jednej ryby. Sytuacja uległa zmianie
dopiero wówczas, gdy pewien miejscowy rybak bezinteresownie
ejakulował do morza. Ryby wróciły na łowiska, a  mieszkańcy zbudowali
ten park, by ułagodzić morskie bóstwa czy coś w  tym rodzaju. Oto
najprawdziwsza południowokoreańska, że się tak wyrażę, „chujowa”
historyjka.

38 Ealing Studios to wytwórnia filmowa założona w 1929 roku w londyńskiej dzielnicy


Ealing. W  latach czterdziestych i  pięćdziesiątych nakręcono tam kilkadziesiąt komedii
zaliczanych do klasyki gatunku (Szajka z Lawendowego Wzgórza, Jak zabić starszą panią),
które charakteryzowały się znakomitym aktorstwem, karykaturalnym przerysowaniem
rzeczywistości i typowo angielskim, cierpkim humorem (przyp. tłum.).
22
SEUL VII

Nie chcę, żebyście pomyśleli, że po wizycie w  Parku Penisów potrafię


myśleć tylko o  jednym, ale akurat gdy wchodzę na rozległy plac przed
Pomnikiem i Muzeum Wojny w Seulu, z rozstawionych dokoła głośników
leci dość pikantny rockowy kawałek Rock You Like a  Hurricane grupy
Scorpions. Oto próbka tekstu: „Suka jest głodna, musi to powiedzieć, więc
daj jej swoją długość i  porządnie ją zaspokój”. Przy dźwiękach piosenki
reprezentacyjny oddział motocyklowy seulskiej żandarmerii na harleyach-
davidsonach wjeżdża na plac z  rykiem silników i  migającymi kogutami,
mija wystawioną pod gołym niebem kolekcję pojazdów wojskowych  –
czołgów, łodzi, samolotów  – i  rozpoczyna pokazowy, skomplikowany
układ, raz po raz przecinając plac.
Po czymś takim większość muzeów wydawałaby się nudna, to jednak jest
nie tylko gigantyczne, ale także naprawdę interesujące. Co więcej, jego
tematyka jest niezwykle rozległa, obejmuje bowiem wojny Imjin i admirała
Yi, działania Koreańskiej Armii Wyzwoleńczej w  okresie japońskiej
okupacji, a także, oczywiście, wojnę koreańską z lat 1950–1953. Muzealne
kino w tym tygodniu prezentuje Most na rzece Kwai. Podejrzewam jednak,
że obywatele Korei Południowej mają specyficzne podejście do
upamiętniania międzynarodowych konfliktów, na co wskazuje
zlokalizowany w muzeum pałac ślubów.
Przez kilka godzin spoglądam na wydarzenia minionego stulecia oczyma
Koreańczyków. Czarnymi charakterami są oczywiście Japończycy, znowu
oskarżani o ludobójstwo. Wszystko wskazuje na to, że w 1945 roku zostali
wyrzuceni z  Korei wyłącznie za sprawą zbiorowego wysiłku samych
Koreańczyków, co zapewne zdumiałoby Amerykanów („Dzięki wytrwałej,
heroicznej walce o przywrócenie narodowej suwerenności i niepodległości
naród koreański zdołał wreszcie wypędzić z  kraju japońskich
imperialistów”). Winą za obecną sytuację na półwyspie obarcza się
natomiast Chińczyków, którzy uniemożliwili zjednoczenie obydwu Korei,
trzymając stronę Kim Il-sŏng. Stwierdzenie, że konflikt „powinien zostać
zapamiętany jako niedokończona wojna”, można zinterpretować jako
złowieszcze przesłanie muzeum.
Pomijając odebranie im zasługi zakończenia wojny w  Azji, Amerykanie
zostali tu przedstawieni w  bardzo korzystnym świetle. Gdy jednak
spoglądam z okna na pierwszym piętrze na harleyowców, którzy raczą się
teraz kawą, swoim zwyczajem zastanawiam się, komu przypisać winę.
Oczywiście zaczynam od Japończyków, ponieważ gdyby nie ich ingerencja,
losy Korei w  XX wieku potoczyłyby się zupełnie inaczej. Być może
półwysep wkroczyłby w  nowoczesność jako suwerenne państwo,
niewykluczone jednak, że znalazłby się pod panowaniem Rosji, a  może
nawet Chin. W  1910 roku, gdy Japonia dokonała aneksji Korei, tysiące
Koreańczyków zbiegły do Chin. Byli wśród nich rodzice Kim Il-sŏng.
W 1932 roku Kim włączył się do walki o niepodległość Korei i uczestniczył
w rozstrzygającej – w zgodnej opinii historyków – kampanii partyzanckiej,
podczas której Japończycy schwytali i  zamordowali jego żonę Kim Hye-
sun. Zdaniem wybitnego znawcy problematyki koreańskiej Bruce’a
Cumingsa to, że Japończycy posłużyli się innymi Koreańczykami w walce
z Kimem i jego towarzyszami broni z partyzantki, stanowi główny powód
tego, że do tej pory na półwyspie jest tyle złej krwi. Japończycy w obronie
swojej pozycji w Korei nastawili Koreańczyków przeciwko Koreańczykom,
a toksyczne skutki tej strategii są odczuwalne po dziś dzień.
Człowiekiem, który w  latach trzydziestych i  czterdziestych sprawował
nadzór nad fabrykami amunicji zaopatrującymi oddziały japońskie
zwalczające partyzantkę Kima, a  także nad programem wykorzystywania
Koreańczyków jako przymusowej siły roboczej, był Kishi Nobusuke. Po
wojnie początkowo Kishi został zakwalifikowany do kategorii zbrodniarzy
wojennych klasy A, później jednak założył Partię Liberalno-
Demokratyczną i  dwukrotnie sprawował urząd premiera Japonii. Tak się
składa, że jest on dziadkiem obecnego premiera Abe Shinzō, który ma
nadzieję, że zdoła dokonać tego, co nie udało się Kishi  – wprowadzić do
japońskiej konstytucji zmiany umożliwiające Siłom Samoobrony
podejmowanie działań ofensywnych. Jak zauważa Cumings w najnowszym
artykule zamieszczonym w  „London Review of Books”, tego samego
wieczoru w kwietniu 2017 roku, kiedy prezydent Trump i Abe jedli obiad
w  Mar-a-Lago na Florydzie, Kim Jŏng-ŭn przeprowadził test jednej ze
swoich rakiet, wystrzeliwując ją w kierunku Hokkaidō – z całą pewnością
był to „niedwuznaczny przekaz”. Zwracając uwagę na zbieg okoliczności,
który niechybnie uznano by za zbyt naciągany, gdyby był fikcją literacką,
Cumings pisze, że „Kim Il-sŏng i  Kishi spotykają się ponownie pod
postaciami swoich wnuków”.
Amerykanie ponoszą część odpowiedzialności za to, co działo się na
Półwyspie Koreańskim po 1945 roku  – za jego podział w  1953 roku i  za
wspieranie dyktatorów wojskowych, którzy rządzili Koreą Południową
przez ponad trzy dziesięciolecia. Po drugiej wojnie światowej, zamiast
zainicjować proces pojednania w  duchu transparentności i  prawdy,
Amerykanie posłużyli się wyszkoloną przez Japończyków klasą rządzącą,
w  tym Pak Chŏng-hŭi, by za jej pośrednictwem administrować Koreą
Południową. Jak przedstawił mi to Michael Breen:
–  Amerykanie… gówno ich obchodziła japońska okupacja. Był to
zamknięty rozdział. A  o  wszystkich kompetentnych ludziach, którzy
współpracowali z  Japończykami, pomyśleli sobie tak: „Dobra, byliście
dziwkami Japończyków, to teraz możecie być naszymi dziwkami”, czyli
uznali, że im się przydadzą.
Panuje przekonanie, że między innymi za sprawą postawy Amerykanów
w powojennym Tōkyō, a zwłaszcza ich decyzji o ochronie cesarza Hirohito,
Japonia nie odpokutowała za swoje winy i zbrodnie.
Warto także przypomnieć, że nie kto inny, jak pułkownik armii
amerykańskiej Dean Rusk dzień po zrzuceniu bomby atomowej na
Nagasaki narysował na mapie linię przecinającą Półwysep Koreański
w  poprzek, mniej więcej na wysokości 38. równoleżnika, która do dziś
oddziela Koreę Północną od Południowej. Amerykanie obawiali się, że
10  tysięcy koreańskich partyzantów, wśród których znajdował się Kim Il-
sŏng, sprzymierzy się z  Rosjanami, przerzucili więc 25  tysięcy żołnierzy
w głąb Korei i zaproponowali, by dwaj wielcy sojusznicy z czasów drugiej
wojny światowej wspólnie nadzorowali pięcioletni proces transformacji,
którego zwieńczeniem będą demokratyczne wybory przeprowadzone pod
kontrolą Organizacji Narodów Zjednoczonych. Rosjanie nie przystali na tę
propozycję i linia Ruska z 1948 roku, która w zamyśle miała rozgraniczać
rosyjską i  amerykańską strefę okupacyjną, wbrew wszelkim
przewidywaniom utraciła swój tymczasowy charakter, stając się murem
między dwoma państwami koreańskimi.
O czwartej nad ranem 25 czerwca 1950 roku Korea Północna, ośmielona
wycofaniem się żołnierzy amerykańskich, zaatakowała Południe,
korzystając ze wsparcia sowieckich czołgów. W  odpowiedzi Organizacja
Narodów Zjednoczonych skierowała na Półwysep Koreański swoje siły
interwencyjne, złożone w  większości z  oddziałów amerykańskich. Po
początkowych niepowodzeniach Amerykanie ustabilizowali sytuację
i  podjęli natarcie na Północ. Dopiero gdy żołnierze generała MacArthura
dotarli do rzeki Yalu (wymowa koreańska: Amnok, zapis koreański:
Aphrok) na granicy z  Chinami, Máo Zédōng zdecydował się włączyć do
walki po stronie Koreańczyków z  Północy i  przerwał polowanie na
nacjonalistów Czang Kaj-szeka39 (Jiăng Jièshí, Chiang Kai-shek), którzy
zbiegli na Tajwan. Kim wysłał samolotem wiadomość z prośbą o pomoc do
przewodniczącego Máo i  podobnie jak wiele razy w  późniejszych latach,
zręcznie nastawił Chińczyków przeciwko Rosjanom. Dwa tygodnie później
siły chińskie wkroczyły do Korei Północnej, biorąc na siebie główny ciężar
walk: aż 900  tysięcy chińskich żołnierzy zginęło lub odniosło rany. Straty
armii północnokoreańskiej wyniosły 520 tysięcy ludzi.
Tragiczny w skutkach impas, kiedy to szala zwycięstwa przechylała się to
na jedną, to na drugą stronę, trwał przez dwa i pół roku. Zginęło ponad trzy
i pół miliona ludzi. Amerykanie – jak ujął to w swojej słynnej wypowiedzi
Dean Rusk  – bombardowali „w  Korei Północnej wszystko, co się rusza,
każde dwie cegły leżące jedna na drugiej”. Wojna zakończyła się rozejmem
w 1953 roku, lecz działania zbrojne w różnych formach nie ustały. Północ
czterokrotnie próbowała zabić prezydentów Korei Południowej, a  w  1974
przeprowadziła udany zamach na Yuk Yŏng-su (także jako Yuk Young-soo,
Juk Jong-su) ,  żonę prezydenta Pak Chŏng-hŭi i  matkę Pak Gŭn-hye,
w  holu Teatru Narodowego w  Seulu. Ostra antykomunistyczna paranoja
trwała na Południu do końca lat osiemdziesiątych; każdego, na kogo padł
choćby cień podejrzenia o  sympatyzowanie z  komunistami lub Północą,
czekało więzienie i tortury.
W 1976 roku drobne prace ogrodnicze w  Strefie Zdemilitaryzowanej
o  mały włos nie doprowadziły do wybuchu trzeciej wojny światowej.
Grupka amerykańskich żołnierzy otrzymała rozkaz przycięcia topoli, która
zasłaniała widok obserwatorom z sił ONZ. Koreańczycy z Północy, którzy
twierdzili, że drzewo to zostało zasadzone przez samego Kim Il-sŏnga,
a  zatem było święte, uznali ową „drzewną” agresję za śmiertelną obrazę
i zamordowali dwóch spośród wysłanych do strefy żołnierzy ich własnymi
siekierami. W  odwecie przeprowadzono szeroko zakrojoną operację
militarną, do której zaangażowano 27 śmigłowców, bombowce
przystosowane  do przenoszenia ładunków jądrowych, myśliwce F-4,
bombowce strategiczne F-111, lotniskowiec i  ekipę specjalistów (w  której
znalazł się odbywający wówczas służbę wojskową przyszły prezydent
Korei Południowej Mun Jae-in), która ścięła drzewo za drugim podejściem,
pozostawiając pień, by przypominał Koreańczykom z  Północy
o determinacji ich sąsiadów z Południa.
Najsłynniejszą operacją zaczepną Korei Północnej był atak na Błękitny
Dom, przeprowadzony w  styczniu 1968 roku przez trzydziestu jeden
żołnierzy, którzy podjęli zuchwałą próbę skrócenia o głowę Pak Chŏng-hŭi.
Zdołali dotrzeć na odległość 800 metrów od pałacu i choć większość z nich
zastrzelono lub schwytano, podobno jednemu udało się wrócić do Korei
Północnej. Najgłębszy kryzys w stosunkach między obydwoma państwami
koreańskimi nastąpił w 1987 roku, po katastrofie samolotu linii Korean Air,
lot 858, który spadł do Morza Andamańskiego w wyniku eksplozji bomby
podłożonej przezpółnocnokoreańską agentkę Kim Hyŏn-hŭi (także jako
Kim Hion-hyi). Po schwytaniu kobieta jako pierwsza potwierdziła
powszechne przekonanie, że Północ porywa obywateli Japonii z plaż i łodzi
rybackich.
Byłem ciekaw, co młodsi Koreańczycy myślą o  Korei Północnej
i  wydarzeniach sprzed siedemdziesięciu lat. Zdaniem pewnego studenta,
z  którym gawędziłem któregoś dnia w  jednej z  seulskich kawiarni, myślą
niewiele.
– Dziś młodzi ludzie mają ledwie blade pojęcie o wojnie – powiedział.
Uniosłem brwi ze zdumienia.
– Naprawdę. Tamta wojna jest tak odległa od ich codzienności. Większość
ludzi nie zdaje sobie sprawy, że mamy wspólne korzenie [z Koreańczykami
z Północy].
Boyé Lafayette De Mente stwierdza w  swojej książce The Korean Mind
(Koreański umysł), że rozłam między Koreą Północną i Południową istniał
na długo przed przybyciem Japończyków: „Z  historycznego punktu
widzenia różnice ideologiczne i  społeczne między Północą i  Południem
Korei były nieraz tak głębokie, że w istocie funkcjonowały one jak odrębne
państwa”. Elity z Południa przez wieki władały Północą, a stosunki między
obydwoma regionami nigdy nie układały się dobrze.
Wszyscy mieszkańcy Korei Południowej, z  którymi rozmawiałem, nie
tylko młodzi, robili wrażenie pogodzonych z istnieniem swego uzbrojonego
w  atomówki sąsiada, tak jak ludzie żyjący nad uskokiem tektonicznym
akceptują ryzyko trzęsienia ziemi.
–  Ludzie się na to uodparniają. To taki mechanizm obronny  – wyjaśnił
jeden z moich rozmówców.
Jak owo zobojętnienie wpływa na postawę wobec unifikacji? Ponowne
zjednoczenie  – koncepcja, że pewnego dnia Północ i  Południe będą mieć
jeden rząd – stanowiło podtekst odprężenia w 2018 roku, gdy to Kim Jŏng-
ŭn przekroczył bramę Strefy Zdemilitaryzowanej i uścisnął dłoń Mun Jae-
inowi. Ale jak wyglądałoby to w praktyce? Michael Breen ma na ten temat
wyrobione zdanie. Gdyby Północ i Południe kiedykolwiek zjednoczyły się
na nowo: „Pierwszego dnia będą fajerwerki i transmisja na żywo w CNN.
Nazajutrz biedni Koreańczycy z Północy wylądują na samym dole drabiny
społecznej”. W  swojej książce cytuje znajomego asystenta
południowokoreańskiego ministra spraw zagranicznych, który nieoficjalnie
wypowiedział się absolutnie jednoznacznie: „Pochylił się nad naszymi
filiżankami z kawą i powiedział wolno, bardzo wyraźnie, akcentując każdą
sylabę: »Nie… chcemy… zjednoczyć… się… z… Koreą… Północną«”.
W  oficjalnej wypowiedzi natomiast ten sam urzędnik stwierdził: „My,
Koreańczycy, jesteśmy narodem podzielonym i  naszym celem jest
odzyskanie jedności”.
Oczywiście ludziom zależy na ponownym zjednoczeniu, ale nie mają
szczególnie silnej motywacji, żeby je urzeczywistnić. W  moim odczuciu
większość mieszkańców Korei Południowej postrzega Północ raczej jako
problem, którego rozwiązanie należy odkładać w nieskończoność, niż jako
zaginioną połowę rodziny, z  którą mają nadzieję kiedyś się połączyć. Nie
widzą w  ponownym zjednoczeniu wyjątkowej okazji, chociaż życie
w kraju, który liczy 80 milionów mieszkańców, przyniosłoby im oczywiste
korzyści, takie jak ekonomia skali40 i  tania siła robocza. Zjednoczona
Korea byłaby ponadto niezwykle ważnym połączeniem lądowym między
Chinami, Rosją i Japonią.
–  Mnóstwo ludzi mówi, że pragną ponownej unifikacji, ale nie mają
jasnego planu  – stwierdziła dziennikarka Stephanie Pak Se-hoi.  – A  poza
tym nie chcą, żeby to się stało za ich życia. Bo wiesz, ponowne
zjednoczenie brzmi pięknie i  harmonijnie, ale będzie z  tym mnóstwo
zamieszania, a moje pokolenie nie chce za nie płacić.
– A gdybyście tak pozwolili, żeby Chiny wzięły sobie Koreę Północną? –
pytałem.
– Nieee! Chcę tego kraju. Mają tam mnóstwo surowców naturalnych.
A my potrzebujemy tej przestrzeni.
Mechanizmy zjednoczenia i czas potrzebny na jego przeprowadzenie nie
są jasno określone.
–  „Jeżeli to się stanie szybko, skutki dla Korei Południowej będą
katastrofalne – powiedział Pak San-gin, profesor ekonomii z Uniwersytetu
Seulskiego. – Aby osiągnąć zjednoczenie, musimy zniwelować tę przepaść.
Jest ona znacznie głębsza niż przepaść między Niemcami Wschodnimi
a Zachodnimi. Korea Północna jest o wiele bardziej odizolowana niż kiedyś
Niemcy Wschodnie i nie chodzi tu tylko o przepaść ekonomiczną, ale także
o kontakty międzyludzkie”.
Jak się zdaje, ponowne zjednoczenie jest mało prawdopodobne głównie
dlatego, że sporo wpływowych grup ma zbyt wiele do stracenia. Olbrzymie
szkody poniósłby kompleks wojskowo-przemysłowy, zwłaszcza
w Ameryce, o czym świadczy gwałtowny spadek cen akcji spółki Lockheed
Martin po spotkaniu prezydenta Muna z Kim Jŏng-ŭnem w kwietniu 2018
roku. Japonia także nie chce jednej Korei, ponieważ stanowiłaby ona
zagrożenie ekonomiczne oraz  – potencjalnie  – militarne. Również Chiny
wolałyby prawdopodobnie, by półwysep pozostał podzielony – aby mogły
grozić Seulowi, trzymać Phyŏngyang w  garści, a  Japonię i  Amerykę na
dystans. Dla Ameryki i  całego Zachodu Korea Południowa jest cennym
sojusznikiem w regionie.
Chyba najbardziej wymowne dane, które wskazują na ambiwalentną
postawę obywateli Korei Południowej wobec unifikacji, jakie widziałem, to
ranking wyszukiwania w  internecie w  okresie, gdy przywódcy obydwu
krajów rozpoczęli bezpośrednie rozmowy. Rozmowy znajdowały się na
dziesiątym miejscu w  kolejności wyszukiwania, za kilkoma aktorami
i  aktorkami, boysbandami, prognozą pogody na następny dzień
i  wskaźnikami przyjęć na uczelnie. Takie tematy budziły największe
zainteresowanie obywateli Korei Południowej.
CHIŃSKA REPUBLIKA LUDOWA
39 W odróżnieniu od większości nazwisk w przypadku Czang Kaj-szeka zdecydowano o
stosowaniu polskiej pisowni w dalszej części książki dla wygody Czytelnika, który najczęściej zna tę
postać wyłącznie pod takim nazwiskiem i imieniem (inf. red.).
40 Ekonomia skali (albo efekt skali) to pojęcie z zakresu mikroekonomii, które oznacza
obniżenie udziału kosztów stałych w  kosztach jednostkowych produktu, czyli spadek
kosztów oraz zwiększenie produkcji przez wzrost wydajności operacyjnej przedsiębiorstwa
(przyp. tłum.).
23
INCH’ŎN

Mój pobyt w  Korei Południowej kończy się w  Inch’ ŏn, mniej więcej
godzinę drogi na zachód od Seulu. Postanowiłem kontynuować podróż
w stylu „slow” i dlatego wyruszam w dalszą drogę promem, który wypływa
z Inch’ ŏn co wieczór i po osiemnastu godzinach dociera do Qīngdăo (także
Tsingtao, Cingtao) na wschodnim wybrzeżu Chin.
Najpierw jednak zamierzam spędzić cały dzień w  Inch’ ŏn, słyszałem
bowiem, że  – podobnie jak w  Yokohama  – żyje tu liczna chińska
społeczność, ponieważ przez tutejszy port od ponad stu lat przechodzi
większość migrantów, którzy przybywają do Korei z  chińskiej prowincji
Shāndōng (także Shantung, Szantung). Przetrwała tu niewielka chińska
dzielnica, chociaż w 1950 roku Inch’ ŏn było także miejscem lądowania sił
ONZ. Dzielnica z  licznymi muzeami i  restauracjami znajduje się
w  bezpośrednim sąsiedztwie portu. W  posępny poniedziałkowy wieczór,
gdy ciężkie od smogu powietrze zalatuje odorem kanalizacji, inch’ ŏńskie
Chinatown świeci pustkami, choć czteropiętrowe, oświetlone jak choinki
chińskie restauracje wabią radosnymi kolorami.
W jednej z  nich zamawiam chajangmyōn (także tchajangmyōn,
jjajangmyeon, jajangmyeon)). Jest to tutejszy makaronowy klasyk
uhonorowany własnym muzeum, w  którym dowiaduję się, że danie to
przywędrowało do Inch’ ŏn razem z  chińskimi robotnikami w  latach
osiemdziesiątych XIX wieku. . W tamtych czasach ten tani, szybki i sycący
robotniczy posiłek sprzedawano z ręcznych wózków na nabrzeżu. Z czasem
danie wzbogaciło się o koreański akcent w postaci pasty ze sfermentowanej
soi, a  w  latach pięćdziesiątych ubiegłego stulecia, nie wiedzieć czemu,
zaczęto do niego dodawać karmel. Dziś podaje się je z całym wachlarzem
tradycyjnych koreańskich dodatków  – pikli, fermentowanych dipów
i kimchi.
W latach osiemdziesiątych XIX wieku, gdy Korea włączyła się do
międzynarodowej wymiany handlowej, siedziby japońskich
przedstawicielstw handlowych mieściły się w  pobliżu portu, tuż obok
dzielnicy zamieszkiwanej przez przybyszów z  Chin, oddzielone od niej
schodami, które istnieją do dziś. Wieńczy je pochodzący z  późniejszego
okresu posąg Konfucjusza, dar od miasta Qīngdăo. W Inch’ ŏn zachowała
się największa w  kraju liczba japońskich budynków sprzed epoki
kolonialnej. Przechadzam się między budowlami o  niejednorodnej
architekturze, głównie dawnymi siedzibami banków. W  przysadzistym
granitowym budynku z  1883 roku, zwieńczonym neoklasyczną kopułą,
mieścił się kiedyś tutejszy oddział Pierwszego Banku Japonii, pierwsza
nowoczesna instytucja finansowa w Korei. Na ulicy Japońskiej znajduje się
jeszcze kilka budynków w  stylu japońskim, w  tym drewniane sklepy,
podobne do powszechnie spotykanych w  Kyōto machiya. Stoi tu także
dawny brytyjski konsulat, w którym dziś mieści się hotel Paradise.
Następnego dnia stawiam się w porcie nafaszerowany moim tradycyjnym
koktajlem leków na chorobę morską. Przede mną w zatłoczonej hali odpraw
wije się długa kolejka, ale panuje w  niej pogodny nastrój. Moi
współpasażerowie – handlowcy w średnim wieku i kierowcy ciężarówek –
wyglądają na wesołą gromadkę. Gdy możemy już wejść na trap, ogarnia
nas nerwowe podniecenie charakterystyczne dla wszystkich pasażerów
wsiadających na promy.
Na pokładzie członek obsługi wskazuje mi drogę do mojej kajuty bez
okien. Przy ścianach w wąskim pomieszczeniu stoją naprzeciw siebie dwie
koje. Obok drzwi mieści się toaleta z  prysznicem, a  na przeciwległym
końcu kajuty stolik i  ławeczka. Wnętrze jest do połowy zastawione
kartonowymi pudłami i  sfatygowaną, mocno wypchaną i  przewiązaną
sznurkiem czarną walizką, przypuszczalnie należącymi do mojego
współpasażera.
Ten prom, tak jak wszystkie promy – o ile się orientuję – został sklecony
z  winylu, poliestru i  włókna akrylowego gdzieś około 1974 roku. Każdą
powierzchnię pokrywa gruba warstwa brudu. Powietrze jest przesycone
wonią zgnilizny; postawienie bosej stopy na dywanie grozi ciężką
grzybicą  – najodpowiedniejszym strojem na tej łajbie byłby kombinezon
ochronny.
Zostawiam bagaż w  kajucie i  wyruszam na zwiady. Z  interkomu lecą
przeboje duetu Carpenters i zaczynam się zastanawiać, czy przez pomyłkę
nie kupiłem biletu na rejs tematyczny poświęcony latom siedemdziesiątym.
Zauważam sklepik ogólnospożywczy wypełniony po sufit chińskimi
zupkami instant i  puszkami gazowanego napoju truskawkowego Chupa
Chups. Na jednym z  pokładów natrafiam na dużą, otwartą przestrzeń
sypialną z  rzędami materacy rozłożonych wprost na podłodze  – wyjście
awaryjne na wypadek, gdyby mój współspacz za głośno chrapał.
Sprawdzam ofertę bufetu, w którym podają ryż z jakąś półpłynną czerwoną
papką. Później skosztuję trochę tego czerwonego; okaże się tak pikantne, że
wypali mi doszczętnie błonę śluzową w jamie ustnej.
Prom wypływa punktualnie z  dżdżystego Inch’ ŏn i  posuwa się
majestatycznie pod olbrzymim, zbudowanym przez Samsunga mostem
wiszącym, przez który wiedzie trasa na lotnisko. Wspinam się na najwyższy
pokład, staję obok komina wypluwającego kłęby gęstego, czarnego dymu
niczym stara minitaksówka i  zadarłszy głowę, gapię się na spód mostu.
Robi niesamowite wrażenie, a ja nie mogę się oprzeć myśli, że zamiast na
tej krypie powinienem być tam na górze, w taksówce, w drodze na lotnisko.
Na szczęście morze jest spokojne, za co jestem mu niezmiernie
wdzięczny. Leżę na swojej koi, która kołysze się w  łagodnym rytmie, ale
w nocy wybijają mnie ze snu na przemian dziwne trzaski i jęki naprężonego
metalu oraz znów przeraźliwe zgrzytanie zębami mego sąsiada. Po
powrocie zastałem go w  naszej kabinie. Nazywa się Dong i  pochodzi
z  Pekinu. Wytłumaczył mi na migi, czym się zajmuje. Sądząc z  jego
skomplikowanej gestykulacji, kafelkuje łazienki albo hoduje wielbłądy,
a  może prowadzi warsztaty dla mimów. Każda możliwość wydawała się
równie prawdopodobna. Na temat zawartości pudeł uzyskałem mniej więcej
tyle samo informacji, ale założyłem, że robi jakieś interesy w  Korei
Południowej.
– A co z THAAD? – zapytałem.
Pokazałem na migi zestrzeliwanie rakiet. Śledził wzrokiem moje palce,
a potem rzucił szybkie, nerwowe spojrzenie na drzwi. Na tym etapie naszej
„rozmowy” uznał przypuszczalnie, że pracuję w przemyśle lotniczym albo
jestem terrorystą. Spróbowałem czegoś innego, ale widząc jego
zdezorientowane spojrzenie, uznałem, że moje gesty naśladujące pisanie
także mogą zostać mylnie zinterpretowane. Zamiast tego spróbowałem
naśladować pisanie na klawiaturze. Zdaje się, że Dong pomyślał, iż jestem
pianistą.
Później wykonaliśmy jeszcze niezgrabny taniec wokół kwestii, kto
pierwszy skorzysta z łazienki, w końcu jednak udało się nam zgasić światło
i wylądować w naszych kojach. Teraz jednak nie mogę zasnąć. No bo jak
niby miałbym zmrużyć oko? Jestem na morzu, zamknięty w pudle w samej
bieliźnie, w jednym pomieszczeniu z obcym facetem, który uważa mnie za
pianistę terrorystę. Około trzeciej nad ranem w  mojej głowie pojawia się
nagle fraza: I am on a slow boat to China41. Być może za sprawą leków,
które zażyłem, zdanie to wydaje mi się niesamowicie fascynujące
i godzinami powtarzam je w myślach. Później, około piątej, wpływamy na
bardziej wzburzone wody i  zaczyna mocno kołysać. Czuję się, jakbym
pokonywał wodospad Niagara zamknięty w  beczce. Staram się zwalczyć
naglącą potrzebę powspominania ostatniego posiłku, który składał się
z  żylastego kawałka wołowiny polanego ostrym keczupem, ale jakiś
masochistyczny imperatyw każe mi bez przerwy przywoływać jego obraz.
Pędzę do toalety, a na resztę wydarzeń tamtej nocy pozwalam sobie spuścić
zasłonę milczenia. Ale tak, są chwile, gdy chcę umrzeć.
Następnego ranka, gdy czekam, by zejść na ląd w  Qīngdăo, członek
załogi promu prowadzi mnie do specjalnej strefy z  pierwszeństwem
wyjścia. Reszta pasażerów, w tym Dong, z którym wymieniłem stosownie
niezręczne gesty pożegnania, stoi w długaśnej kolejce w wąskim korytarzu
pokładu kabinowego. Czekając na swoją kolej, mam okazję po raz pierwszy
w życiu obserwować na żywo przykład syndromu wpychania się do kolejki
na bezczelnego (SWKB). Dwóch nędznie odzianych Chińczyków, jeden
w  lustrzankach na nosie, drugi z  heroiczną zaczeską, obaj z  kartonowymi
pudłami przewiązanymi sznurkiem, pojawia się, gdy wszyscy już się
ustawili. Zamiast jednak udać się na koniec kolejki, stają z  przodu, przed
kobietą, która czeka już co najmniej dziesięć minut. Obaj gapią się w sufit
z  minami niewiniątek. Kobieta marszczy brwi, ale nawet nie próbuje
zwrócić im uwagi.
W nadchodzących tygodniach, w  różnych miejscach w  Chinach,
wielokrotnie będę świadkiem podobnie bezwstydnego wpychania się bez
kolejki. Ponieważ cudzoziemcy, a  szczególnie Anglicy, tradycyjnie skarżą
się na ten paskudny zwyczaj, ograniczę się do przedstawienia rezultatów
moich obserwacji na temat najczęściej stosowanych strategii. Dwa
segmenty populacji wykazują szczególną skłonność do SWKB i  każdy
z nich stosuje specyficzną dla siebie metodę. Mężczyźni w średnim wieku
przybierają luzacką pozę osobnika z urodzenia uprawnionego do przywileju
włażenia bez kolejki. Młode kobiety udają, że prowadzą Bardzo Ważną
Rozmowę przez swój smartfon, patrzą na tablicę odjazdów/odlotów z miną,
która mówi: „Nie przeszkadzać, wykonuję kilka ważnych zadań naraz”,
a ręką, w której dzierżą telefon, osłaniają się jak tarczą przed niechętnymi
spojrzeniami swoich ofiar. Obydwie techniki są doprawdy imponujące
w swoim bezwstydzie. Sam nie potrafiłbym ich zastosować. Muszę dodać,
że nigdy nie widziałem, by ktokolwiek zaprotestował, nie wspominając już
o podjęciu jakichś działań; wszyscy wydawali się akceptować to, że zawsze
znajdzie się ktoś, kto akurat w  momencie kiedy dokonujesz transakcji,
nachyli się do okienka i  wrzuci przez nie jakiś dokument albo pieniądze,
żeby odwrócić uwagę urzędniczki. Urzędniczka zaś za każdym razem
obsłuży intruza, tak jakby była to najnormalniejsza rzecz pod słońcem.
Podczas moich podróży po Chinach spędziłem wiele godzin na
rozmyślaniach o  SWKB. Wykształciłem także u  siebie szczególny rodzaj
widzenia peryferyjnego o  zasięgu znacznie wykraczającym poza ludzkie
standardy. Mogłem dzięki niemu skutecznie blokować podstępne próby
zajęcia mego miejsca, robiąc szybki krok w  lewo lub w  prawo, a  czasami
wykonując zręczny zwód w  obie strony. Stojąc w  kolejce po bilet do
jednego z muzeów w Szanghaju, rozegrałem wyjątkowo satysfakcjonujący
pojedynek z filigranową, ale niezwykle zdeterminowaną starszą panią, która
próbowała wepchnąć się przede mną do kolejki. Wykonałem posuwisty
wykrok w lewo, a potem w prawo, blokując jej dostęp do kasjerki niczym
ochroniarz Beyoncé osłaniający swoją podopieczną ciałem przed
wścibskimi paparazzi. W końcu moja przeciwniczka zrozumiała, że nie ma
szans, i  oboje skwitowaliśmy śmiechem naszą przepychankę, ale dużo
później, zmęczony tygodniami kolejkowych zmagań, złamałem się w końcu
pewnego popołudnia, w  kolejce do odprawy na lotnisku w  Szanghaju.
Mężczyzna w średnim wieku zbliżył się z boku do strefy odgrodzonej liną
i  niczym drapieżny ptak, który pikuje pod ostrym kątem na niczego
niepodejrzewającą polną myszkę, dopadł pierwszego stanowiska odpraw,
które się zwolniło po odejściu poprzedniego pasażera.
Byłem wprawdzie piąty w  kolejce, ale postanowiłem zaprotestować
i  krzyknąłem do żałosnego osobnika na czele kolejki, który dopuścił do
tego bezczelnego wtargnięcia:
–  Co?! Czemu pan mu na to pozwala?! Wcisnął się do kolejki z  boku!
A  my tu wszyscy czekamy!  – Wzmocniłem przekaz gwałtowną
gestykulacją.
Mężczyzna z  przodu kolejki spojrzał na mnie przez ramię, ledwie
dostrzegalnie wzruszył ramionami i skierował wzrok z powrotem ku ladzie.
Byłem bezsilny; mogłem tylko pofantazjować o czynach pełnych przemocy.
Gdy w końcu nadeszła moja kolej, celniczka poinformowała mnie, że mam
nadbagaż; miałem przejść do innego stanowiska, żeby zrobić dopłatę.
Wskazała dłonią w lewo, w stronę, z której nadszedł kolejkowy intruz.
–  Zaraz, ale to znaczy, że później będę musiał znowu odstać swoje
w kolejce – biadoliłem, zerkając wymownie na kolejkę za moimi plecami,
która teraz wyraźnie się wydłużyła.
–  Nic podobnego. Proszę podejść prosto do lady  – wyjaśniła kobieta
uprzejmym tonem.
Zrozumiałem wtedy, że właśnie to robił tamten mężczyzna. Wcale nie
próbował wcisnąć się bez kolejki. Po tym wydarzeniu już nigdy nie
reagowałem nerwowo na chińskie obyczaje kolejkowe.
Czekam w strefie VIP, żeby zejść z promu na nabrzeże w Qīngdăo. Obok
mnie siedzi mężczyzna ubrany jak niedzielny łowca przygód, w  spodnie
khaki z zamkami błyskawicznymi wokół kolan i kamizelkę wędkarską. Ma
wielki plecak, do którego przytroczył bidon z wodą i lornetkę.
– Niech pan tylko na nich spojrzy – mówi z niesmakiem. – Chińczycy.
– A pan nie jest Chińczykiem. Koreańczyk?
Mężczyzna wygląda na urażonego:
– Nieeee, Japończyk!
Przedstawia się jako pan Norisuke. Zajmuje się pisaniem reportaży
z podróży. Pyta, czy wiem, że ten prom został zbudowany w Japonii. Język
jego ciała sugeruje jednoznacznie, że według niego zbudowanie promu tej
klasy przekracza możliwości Koreańczyków.
–  Wie pan  – nachyla się do mnie i  mówi konspiracyjnym szeptem  –
koreańskie promy toną jeden po drugim.
Pan Norisuke ma także sprecyzowaną opinię o Chińczykach. Twierdzi, że
są nieprzewidywalni i  niegodni zaufania. Jako Japończyk musi uważać,
zwłaszcza kiedy podróżuje przez tereny wiejskie. W  niektórych częściach
Chin ludzie wciąż nie pałają sympatią do Japończyków i  choć sam nigdy
nie padł ofiarą przemocy fizycznej, czasami na wszelki wypadek udaje, że
jest Tajwańczykiem.
Po zejściu na ląd zostawiam pana Norisukego z  jego opiniami i  łapię
taksówkę na dworzec. Qīngdăo wygląda na atrakcyjne, pełne zieleni miasto
z  kilkoma uroczo sfatygowanymi budynkami z  epoki kolonialnej. Na
początku okresu nazywanego w  Chinach stuleciem wstydu, kiedy
zachodnie mocarstwa kolonialne poczynały sobie wyjątkowo nikczemnie
z Państwem Środka, Qīngdăo zostało wydzierżawione Niemcom w ramach
koncesji kolonialnej. Oprócz kilku przykładów ładnej architektury rodem
z  Mitteleuropy, niemiecka spuścizna zachowała się jeszcze w  lokalnych
budkach z fast foodami, które oferują kiełbaski w bułce i piwo popularnej
w Chinach marki Qīngdăo.
Dworzec w  Qīngdăo to imponująca budowla  – olbrzymia, świetnie
rozplanowana, czysta. Każdy kolejny chiński dworzec, który odwiedzę
w  ciągu tej podróży, będzie wspanialszy od poprzedniego. Hala główna
ostatniego z  nich, dworca w  Szanghaju, jest chyba największym
budynkiem, w  jakim kiedykolwiek byłem. Podróżując po współczesnych
Chinach, można się poczuć jak bohater powieści Swifta. Jest to jedna z tych
krain, gdzie wszystko jest dziwaczne, przerysowane, wykoślawione;
nigdzie nie widać tego lepiej niż na dworcach kolejowych.
Pociąg do Pekinu jest punktualny co do minuty, przestronny, nowoczesny
i  –  zgodnie z  tym, co pokazuje się na ekranie nad wejściem do wagonu  –
chwilami osiąga prędkość 306 kilometrów na godzinę. Przejeżdżamy przez
tereny okryte brudnobrązową mgiełką smogu. Obszary wiejskie w Chinach
to frapująca mieszanka zakładów przemysłu ciężkiego, dymiących
kominów, wieżowców mieszkalnych, mniejszych osiedli zabudowanych
niższymi, pudełkowatymi szeregowcami i  upraw na skalę przemysłową.
Widać, że stąd pochodzi część żywności potrzebnej do wykarmienia
1,37  miliarda ludzi. Na pewnym odcinku podróży przez co najmniej
czterdzieści minut oglądam przez okno ciągnące się po horyzont połacie
tuneli foliowych. Biorąc pod uwagę prędkość jazdy, przypuszczalnie
przejechaliśmy właśnie przez region wielkości Belgii.

41On a slow boat to China (dosł. na łodzi, która bardzo powoli płynie do Chin) – idiom
używany w sytuacji, gdy coś dzieje się wyjątkowo wolno, w żółwim tempie. Także tytuł
popularnej piosenki, którą wykonywali m.in. Ella Fitzgerald, Frank Sinatra i Jimmy Buffett
(przyp. tłum.).
24
HARBIN I

Ishii Shirō urodził się pod koniec XIX wieku w Shibayama na wschód od
Tōkyō, w pobliżu miejsca, gdzie dziś znajduje się lotnisko Narita. Zdjęcia
dobiegającego trzydziestki Ishii ukazują okularnika z  wysuniętą dolną
szczęką, który w  za dużym płaszczu wygląda na nastolatka. W  1920 roku
ukończył studia na wydziale medycyny Uniwersytetu Cesarskiego w Kyōto.
Wkrótce też ten pracowity, poważny i  ambitny młody człowiek poślubił
córkę rektora uczelni.
Ponieważ Ishii interesował się szczególnie bakteriami, w 1928 roku udał
się do Europy w  celu prowadzenia badań nad historycznymi epidemiami.
Cztery lata później opatentował rewolucyjne urządzenie do oczyszczania
wody, nazwane oczyszczaczem Ishii; przyczynił się także do utworzenia
laboratorium bakteriologicznego przy Wojskowej Szkole Medycznej
w Tōkyō.
Przełom lat dwudziestych i  trzydziestych to burzliwy okres w  stolicy
Japonii. Podczas gdy w  kraju panował głęboki kryzys ekonomiczny, elity
wojskowe dążyły wszelkimi metodami – nierzadko uciekając się do buntów
i zabójstw – do osłabienia rządu, zahamowania procesów demokratycznych
i rozszerzenia władzy cesarza. Militarystów uskrzydlały sukcesy japońskiej
Armii Kwantuńskiej, która w 1931 roku własnymi siłami dokonała inwazji
na Mandżurię, wykorzystując jako pretekst zorganizowaną przez siebie
prowokację  – znaną pod nazwą incydentu mukdeńskiego albo
mandżurskiego – która polegała na wysadzeniu w powietrze odcinka jednej
z japońskich linii kolejowych. W lutym 1932 roku, łamiąc zasady traktatów
międzynarodowych, Armia Kwantuńska zaatakowała Harbin, jedno
z  największych miast w  regionie, i  osadziła Puyi, ostatniego cesarza Chin
z  dynastii Qīng, na tronie marionetkowego państwa Mandżukuo,
utworzonego z  podbitych terenów północnych Chin i  Mongolii
Wewnętrznej. Inwazję tę potępił cały świat zachodni; Ameryka, którą
łączyły z Chinami ważne interesy gospodarcze, nałożyła na Japonię sankcje
handlowe. W  odpowiedzi Japonia wystąpiła z  Ligi Narodów. W  kraju
zapanowała gorączka wojenna, a  pasmo sukcesów militarnych i  aprobata
„boskiego” cesarza dla agresywnych działań armii podsycały
przeświadczenie, że Japonia jest niepokonana. Armia cesarska, która
cieszyła się powszechnym poparciem społecznym, dotarła pod mury
Pekinu, a  w  1936 roku Japonia przystąpiła do paktu z  Niemcami
i Włochami oraz kontynuowała ekspansję w Chinach.
W 1933 roku bakteriologiczne laboratorium Ishii zostało przeniesione do
Harbinu i  przemianowane na Oddział Prewencji Epidemiologicznej Armii
Kwantuńskiej. Była to jednak tylko przykrywka dla instytucji znanej lepiej
pod nazwą Jednostki 731 (jap. Dai nana-san-ichi butai), największego na
świecie ośrodka badawczego, w  którym pod kierunkiem młodego
mikrobiologa pracowano nad stworzeniem broni biologicznej. Prowadzono
tam badania nad pięćdziesięcioma różnymi drobnoustrojami, w  tym
bakteriami dżumy, cholery, wąglika i  gruźlicy, a  także przeprowadzano
eksperymenty na ludziach i wiwisekcje.
Jednostka 731 rozpoczęła swoją działalność w  niewielkiej piwnicy
w  centrum Harbinu od eksperymentów na dwóch grupach tak zwanych
bandytów  – pierwszą wystawiono przez pięć minut na działanie fosgenu,
gazu bojowego, drugiej wstrzyknięto 15  mililitrów cyjanku potasu,
a  następnie porażono prądem o  napięciu 20  tysięcy woltów, który spalił
ofiary żywcem. W  1939 roku, po ucieczce kilku więźniów, ośrodek
przeniesiono do lepiej zabezpieczonej bazy w  Pingfang, jednym
z  przedmieść Harbinu. Nowy, specjalnie zbudowany kompleks otaczało
ogrodzenie pod napięciem i  trzymetrowy rów. W  nowej placówce Ishii
nadal kierował pracami nad bronią biologiczną, testował jej działanie na
ludziach, zwierzętach i roślinach, pracował nad zapobieganiem epidemiom
i  oczyszczaniem wody dla armii. Obiekt, który później wyposażono we
własny pas startowy, mógł pomieścić do 3500 osób – personelu i więźniów.
Więźniów Ishii  – Chińczyków, Rosjan i  Koreańczyków  – dobrze
karmiono i zachęcano do aktywności fizycznej, aby utrzymać ich w dobrej
formie na potrzeby eksperymentów, takich jak poddawanie działaniu
temperatury –27ºC w celu badania skutków odmrożeń, na które mogli być
narażeni japońscy żołnierze walczący w Mongolii. Więźniów kładziono na
plecach i  przywiązywano do noszy. Niektórzy mieli gołe ręce i  mokre
skarpetki na stopach, inni mokre rękawiczki i  za ciasne buty, jeszcze inni
znajdowali się pod wpływem alkoholu lub mieli puste żołądki. Ofiary
wystawiano na zakażenie drogą powietrzną i na działanie trujących gazów,
zakażano za pośrednictwem ładunków wybuchowych lub uśmiercano
zastrzykami z  trucizną. Często poddawano więźniów wiwisekcjom bez
znieczulenia, zatykając im usta kneblami z gazy.
Ofiarami eksperymentów byli kryminaliści, ludzie podejrzewani
o  działalność w  ruchu oporu, szpiedzy, a  także okoliczni mieszkańcy,
których wygląd nie spodobał się japońskim żandarmom  – „zatwardziali,
niereformowalni recydywiści”. Więźniów wyznaczonych do „specjalnego
transferu” do Jednostki 731 przestawano traktować jak istoty ludzkie – tak
jak więźniów w niemieckich obozach koncentracyjnych – i mówiąc o nich,
używano określenia maruta  – „kłody”. Zdaniem historyków w  ośrodku
uśmiercano ponad 600 więźniów rocznie.
Ponieważ na skutek amerykańskiego embarga dostawy metali i surowców
mineralnych do Japonii były mocno ograniczone, Japończycy uznali, że
wojna biologiczna jest znacznie bardziej ekonomiczną metodą zabijania niż
bomby i kule, w związku z czym Jednostka 731 zaczęła odgrywać główną
rolę w wysiłku wojennym. Zgodnie z niektórymi szacunkami ilość bakterii
namnażanych w ośrodku wystarczyłaby do wyeliminowania całej ziemskiej
populacji.
Japończycy po raz pierwszy zastosowali broń biologiczną na polu walki
w  lipcu 1939 roku, gdy oddział wysłany z  misją samobójczą przez
Jednostkę 731 wlał 22,5 kilograma płynu z  bakteriami cholery, tyfusu
i innych chorób do rzeki Chalch (także Khalkha, Kahlkhyn Gol, Chalchyn
gol, Chałchyn goł) w  pobliżu granicy chińsko-mongolskiej, gdzie
Japończycy walczyli z  Rosjanami. W  późniejszym okresie z  inicjatywy
Ishii utworzono na terenie Chin więcej ośrodków, w  których prowadzono
badania nad bronią biologiczną. Powstały one w  Nankinie, Chángchūn,
Kwangju i  Pekinie, a  także w  Singapurze i  innych miastach na terenie
rozrastającego się gwałtownie imperium japońskiego.
W 1940 roku w Qúzhōu japoński samolot zrzucił na pola ziarno pszenicy
zainfekowane dżumą. Rok później Jednostka 731 przeprowadziła ataki na
Zhejiang, Jiangxi i  Nankin, a  także rozpoczęła wojnę biologiczną
w  Chángdé na terenie prowincji Húnán. Jak wynika z  ustaleń chińskich
historyków, na terenie Chin Japończycy użyli broni biologicznej 1919 razy
w dwudziestu prowincjach.
Po kilkudniowym pobycie w  Pekinie wyruszam do Harbinu oddalonego
o  osiem godzin jazdy pociągiem na północ. Stamtąd w  zaledwie dwie
godziny mógłbym dotrzeć do granic Syberii i Korei Północnej. Zamierzam
zwiedzić Muzeum Japońskiego Eksperymentalnego Ośrodka Badań nad
Bronią Biologiczną, zbudowane dziesięć lat temu na terenie dawnej
siedziby Jednostki 731. Muzeum, do którego jadę taksówką, znajduje się
w oddalonej o godzinę jazdy od centrum strefie przemysłowo-mieszkalnej,
położonej naprzeciwko wielkiej fabryki Forda. Główny budynek to gładki
monolit z czarnego granitu. Mógłby uchodzić za siedzibę skandynawskiego
muzeum sztuki nowoczesnej, gdyby nie tablica, na której umieszczono
informację, że gmach ten jest „pomnikiem ofiar faszyzmu, który wraz
z  europejskimi obozami koncentracyjnymi i  »strefą zero« w  Hiroshima
przypomina całemu światu o  potrzebie wspólnego dążenia do utrzymania
pokoju i sprzeciwu wobec wojny”.
Niektórzy Japończycy nadal nie przyjmują do wiadomości prawdziwego
celu utworzenia Jednostki 731, ale muzeum jest bardzo przekonujące, nie ze
względu na bogactwo prezentowanych świadectw materialnych, lecz na ich
niedostatek. Jest tu kilka mikroskopów, fumigatorów, parę skalpeli, masek
gazowych, porażających „stojaków na wnętrzności” i  „haków
dentystycznych”  – w  większości ofiarowanych muzeum przez miejscową
ludność – ale nie ma prawie nic, co mogłoby posłużyć jako fizyczny dowód
zbrodni. Muzeum wbrew pozorom nie jest poligonem ćwiczebnym łzawej
antyjapońskiej propagandy, lecz prezentuje nagie, makabryczne fakty,
opierając się na relacjach naocznych świadków, w  tym wielu japońskich
weteranów wojennych, na ustaleniach naukowców i dziennikarzy.
Na terenie wokół głównego budynku muzeum znajdują się głównie
odkopane fundamenty zabudowań ośrodka, osłonięte pawilonami bez ścian,
podobnymi do tych, które często osłaniają rzymskie ruiny w  Europie. Na
tabliczkach znajdują się informacje o  przeznaczeniu każdego z  budynków
w  kompleksie, który został zbudowany na podstawie niemieckiego
projektu. W tak zwanym Budynku Kwadratowym przeprowadzano masowe
eksperymenty na zdrowych jeńcach, których zarażano dżumą dymieniczną,
wąglikiem, cholerą, gruźlicą i tyfusem. Obok miejsca, gdzie znajdowało się
Laboratorium Niskich Temperatur  – dwukondygnacyjny, hermetycznie
zamknięty budynek, w  którym można było prowadzić badania przez
okrągły rok  – zauważam niewielką tabliczkę z  napisem: HODOWLA
SUSŁÓW. Japończycy hodowali także myszy, króliki, osły, małpy i konie,
aby prowadzić na nich doświadczenia.
Pewien nowo przybyły członek niższego personelu Jednostki 731,
zapalony jeździec, wspominał po latach swoje pierwsze zetknięcie z końmi:
„W  pobliżu nie było nadzorców, wsiadłem więc na pierwszego z  brzegu
uwiązanego konia. Zawołałem: »Ruszaj, ruszaj«. Nagle usłyszałem czyjś
gniewny okrzyk: »Co ty wyprawiasz?«. Podbiegli do mnie dwaj przerażeni
badacze w  strojach ochronnych”. Rozebrali młodego mężczyznę do naga
i odkazili od stóp do głów. Jak się później dowiedział, koń został zarażony
bakterią nosacizny, choroby zakaźnej koni i bydła, którą badano pod kątem
potencjalnego wykorzystania przeciwko człowiekowi. Jednostka 731
wypróbowywała także różne metody przenoszenia broni biologicznej, takie
jak zrzucanie bomb z  ładunkami bakterii i  rozpylanie mikrobów
z  samolotów, ale najbardziej dziwaczny pomysł polegał na wypuszczeniu
balonów z  podwieszonymi bombami nad Pacyfikiem i  skierowaniu ich
w głąb Stanów Zjednoczonych.
Ishii miał trzech braci. Jeden zginął na wojnie rosyjsko-japońskiej, która
toczyła się w  latach 1904–1905. Dwóch pozostałych Ishii zwerbował
później do pracy w  swoim ośrodku w  Harbinie. Jeden zajmował się
spalaniem zwłok, drugi zaś został zatrudniony w  charakterze technika
weterynarii do opieki nad zwierzętami laboratoryjnymi. Wielu
pracowników Jednostki 731 było krewnymi Ishii lub znajomymi z  jego
rodzinnego miasta, kolegami z  czasów szkolnych albo byłymi studentami,
co znacznie ułatwiało zachowanie tajemnicy.
9 sierpnia 1945 roku Jednostka 731 otrzymała informację, że do ośrodka
zbliża się Armia Czerwona. Ishii kazał swoim podwładnym spalić
w  piecach wszelkie dowody ich działalności. Swemu bratu Tadaotoko
powierzył zadanie zagazowania lub zastrzelenia pozostałych więźniów
i  skremowania zwłok. 10 sierpnia Japończycy zbombardowali kompleks,
lecz zakażone myszy i  pchły ocalały i  wywołały epidemię dżumy
w  Pingfang. W  ciągu następnych dziewięciu lat w  Harbinie zmarły na
dżumę łącznie 143 osoby.
Gdy Japonia skapitulowała, większość byłych pracowników Jednostki
731 zdążyła już uciec do kraju przez Pusan. Otrzymali surowy zakaz
kontaktowania się ze sobą, identyfikowania siebie nawzajem oraz
kontynuowania prac jednostki. Część pracowników jednostki trafiła do
rosyjskiej niewoli. Jednym z  jeńców był Kawashima Kiyoshi, szef
Wydziału 1, który podczas procesu w 1945 roku zeznał, że tylko w latach
1940–1945 w  Jednostce 731 uśmiercono ponad 3  tysiące ludzi. Niektórzy
spośród pracowników Jednostki 731, którym udało się wrócić do Japonii,
zignorowali rozkazy i założyli związki weteranów. Żaden z nich nie poniósł
kary. Przeciwnie, w muzeum w Harbinie możemy się dowiedzieć, że wielu
„czerpało niewiarygodne zyski z  otwieranych przez siebie prywatnych
szpitali i  firm farmaceutycznych, [a także] zajmowało eksponowane
stanowiska w  japońskich kręgach medycznych”. Jeden z  nich, Kitano
Masaji, pracował w  prywatnej klinice w  Japonii i  żył w  dostatku aż do
śmierci w  1986 roku. Człowiek, który odpowiadał za badania nad
odmrożeniami, Yoshimura Hisato, podjął pracę na uczelni medycznej. Były
kierownik sekcji badań nad wąglikiem, Uemura Hajime,  pracował
w  japońskim ministerstwie edukacji. Jeden z  weteranów Jednostki 731
został wicegubernatorem Hokkaidō, inny zaś kierował uczelnią medyczną
Japońskich Sił Samoobrony.
W latach osiemdziesiątych i  dziewięćdziesiątych wielu weteranów
Jednostki 731 złożyło obszerne zeznania, w  których opisali popełniane
przez siebie zbrodnie. Niektórzy bronili swoich działań, zasłaniając się
zasadą konieczności wojennej. Inni, jak Shinozuka Yoshio, który podjął
pracę w Jednostce 731, mając zaledwie piętnaście lat, zeznawali, by chociaż
w  ten sposób odpokutować za swoje winy; nierzadko też reprezentowali
ocalałych Chińczyków i ich rodziny przed japońskimi sądami w sprawach
o  zbrodnie wojenne japońskiej armii. Japońscy dziennikarze i  naukowcy
gruntownie zbadali historię Jednostki 731, chyba nawet staranniej niż ich
chińscy i  koreańscy koledzy, a  japońscy prawnicy  – podobnie jak
w przypadku kobiet pocieszycielek – pomagali krewnym ofiar w składaniu
pozwów cywilnych przeciwko japońskim władzom. Mimo to są jeszcze
uczeni odpowiedzialni za treść podręczników historii, którzy
konsekwentnie utrzymują, że w  Harbinie nigdy nie przeprowadzano
eksperymentów na ludziach. W  filmie dokumentalnym Unit 731
zrealizowanym w 2002 roku dla programu „Correspondent” telewizji BBC
dziennikarka Anita McNaught przyszła z  walizką pełną dowodów  – którą
z  trudem wtaszczyła na schody  – do biura Nobukatsu Fujioka, profesora
pedagogiki na Uniwersytecie Tokijskim i autora podręczników. Początkowo
utrzymywał on, że dowody nie istnieją. Po zapoznaniu się z  zawartością
walizki stwierdził jednak, że dokumentacja została sfałszowana.
W muzeum w  Harbinie można przeczytać wiele krytycznych uwag pod
adresem Japończyków, którzy zaprzeczają istnieniu Jednostki 731. Jest tam
mowa o  „siłach prawicowych, które zniekształcają historię japońskiej
agresji, nadając pospolitym napaściom na inne kraje pozory działań
godnych szacunku, oraz starają się ożywić niechlubną tradycję
militaryzmu”. Zaprezentowano tam również zdjęcie z  wizyty Abe Shinzō
w  bazie wojskowej w  Higashimatsushima, w  prefekturze Miyagi, w  2013
roku. Abe siedzi w  kabinie myśliwca treningowego T-4 z  uśmiechem na
ustach i  uniesionym kciukiem. Na burcie samolotu widnieje numer 731.
Pod zdjęciem czytamy: „Trudno sobie wyobrazić, że Abe Shinzō mógłby
nie znać historii Jednostki 731. Jego postępowanie odzwierciedla to, że gros
japońskiego społeczeństwa nie chce przyjąć odpowiedzialności za wojnę,
poświęcić jej głębokiej refleksji ani za nią przeprosić”.
Ishii uciekł do Japonii 12 sierpnia 1945 roku. Sfingował własną śmierć,
a jego pogrzeb odbył się w jego rodzinnym mieście 10 listopada 1945 roku.
Amerykańscy śledczy wytropili go w  Kanazawa, gdzie ukrywał się
w  świątyni, która pełniła funkcję prowizorycznej bazy Jednostki 731.
Amerykanie mieli własny ośrodek badań nad bronią biologiczną w  Camp
Detric, w stanie Maryland, gdzie jednak nie prowadzili eksperymentów na
ludziach, pragnęli więc poznać wyniki badań Ishii. „Nie mogliśmy uzyskać
tych informacji w naszych własnych laboratoriach ze względu na obiekcje
wobec eksperymentowania na ludziach”  – czytamy w  raporcie
amerykańskich śledczych.
Podczas długotrwałych, drobiazgowych przesłuchań Ishii początkowo
bagatelizował potencjał wojny biologicznej: „Podczas zwycięskiej wojny
nie ma powodu, by sięgać po broń biologiczną, a wojna, która zmierza ku
przegranej, nie daje możliwości efektywnego wykorzystania tej broni. Do
prowadzenia badań nad bronią biologiczną potrzeba mnóstwa ludzi,
pieniędzy i materiałów”. Przyznał, że prowadzone były badania na „małych
zwierzętach”, twierdził jednak, że nie planowano ani nie prowadzono
wojny biologicznej. Gdy jednak zrozumiał, że jego zeznania nie zostaną
wykorzystane przeciwko niemu ani nawet ujawnione podczas procesów
tokijskich, zaczął rozmawiać z Amerykanami bardziej otwarcie, a w końcu
zaoferował Stanom Zjednoczonym kompletne wyniki swoich badań
w  zamian za wycofanie wszystkich zarzutów przeciwko niemu i  jego
zespołowi42. Zawsze konsekwentnie zaprzeczał twierdzeniom, że
działalność Jednostki 731 została oficjalnie usankcjonowana przez Tōkyō,
i  utrzymywał aż do śmierci, że cesarz nie wiedział o  prowadzonych przez
nią badaniach. „Cesarz miłuje ludzkość i nigdy nie wyraziłby zgody na coś
takiego”  – stwierdził w  rozmowie z  jednym z  przesłuchujących go
Amerykanów. W  rzeczywistości Hirohito w  lipcu 1937 zawarł rozkaz
użycia broni biologicznej w  dyrektywie opatrzonej jego pieczęcią.
Doskonale wiedział o  istnieniu Jednostki  731 i  w  pełni aprobował jej
działalność. Ishii zmarł na raka krtani 9  października 1959 roku w  swoim
domu w Tōkyō. Miał sześćdziesiąt siedem lat.
Jak dziś patrzą na to wszystko Chińczycy? W  muzeum zapoznałem się
z wynikami ankiety przeprowadzonej przez UNESCO w ramach procedury
poprzedzającej wpisanie placówki na Listę Światowego Dziedzictwa.
O dziwo, większość mieszkańców Harbinu nawet nie słyszała o Jednostce
731 ani o muzeum. Około 76 procent ankietowanych uważało, że nie należy
utożsamiać wszystkich Japończyków z tamtejszą prawicą, a 55 procent było
zdania, że świat nie powinien obwiniać o  dawne zbrodnie dzisiejszych
Japończyków.
Przed wyjściem rozmawiam przez chwilę z  pracownicą muzeum, która
obsługuje stanowisko informacyjne. Mówi, że ich placówkę odwiedza
rocznie 300 tysięcy gości. Pytam, czy jest wśród nich wielu Japończyków.
Odpowiada, że niezbyt wielu. Przychodzi najwyżej kilkoro w  tygodniu,
głównie studenci. Wydaje się jednak, że fakty na temat Jednostki 731 są
wreszcie akceptowane przez japońską opinię publiczną. W  sierpniu 2017
roku japońska telewizja państwowa NHK wyświetliła film dokumentalny
poświęcony Jednostce 731, w  którym znalazły się świadectwa jej byłych
członków, a  w  kwietniu 2018 roku jeden z  pracowników naukowych
Uniwersytetu Shiga opublikował listę personelu jednostki ze stycznia 1945
roku, zawierającą 3607 nazwisk.
Wracając taksówką do hotelu w centrum Harbinu, myślałem o japońskich
prawicowcach, którzy twierdzą, że osoby, które przyznały się do pracy
w  Jednostce 731, zostały wcześniej poddane praniu mózgu przez
Chińczyków. Czy oni naprawdę wierzą, że jednostka nigdy nie istniała?
Czy rzeczywiście są przekonani, że wojna, którą Japończycy rozpętali
w  Azji, była sprawiedliwa i  jako taka uzasadniała każde działanie, nawet
najbardziej odrażające pod względem moralnym? Przypuszczam, że jednym
ze źródeł ich postawy jest chęć wytrącenia broni z ręki „wrogom Japonii”,
a zwłaszcza tym chińskim i koreańskim politykom, którzy atakują Japonię,
by zjednać sobie przychylność wyborców. Jeśli jednak Japończycy sądzą,
że kwestię ich zbrodni wojennych uda się zamieść pod dywan, są w błędzie.
Zarówno bowiem Chińczycy, jak i Koreańczycy są zdecydowani nagłośnić
i upamiętnić japońskie zbrodnie oraz – jak się później przekonałem – dążą
do tego z niesłabnącą determinacją.

42 Jak niedawno ustalono, Amerykanie posłużyli się pchłami zainfekowanymi dżumą


podczas wojny z Koreą Północną, wykorzystując techniki opracowane przez Japończyków.
25
HARBIN II

Rankiem 26 października 1909 roku, tuż przed japońską aneksją Korei, Itō
Hirobumi, były premier Japonii i bliski przyjaciel cesarza Meiji, przybył na
dworzec w  Harbinie, ówczesnej enklawie rosyjskiej w  głębi terytorium
Chin. Itō Hirobumi przybył tam, by kontynuować negocjacje z  rosyjskim
ministrem finansów Kokowcowem, zainicjowane po klęsce Rosji w wojnie
1905 roku. W  tamtym okresie Korea była już właściwie japońskim
protektoratem.
Na dworcu czekał już na Itō członek koreańskiego ruchu oporu An
Chung-gŭn (także jako Ahn Jung-geun, An Czung-gyn) z  pistoletem
ukrytym w pudełku na drugie śniadanie. Gdy Japończyk wysiadł z pociągu
i  skierował się w  stronę wyjścia z  peronu, An wychynął z  cienia i  oddał
kilka strzałów, zabijając Itō Hirobumi na miejscu. Rosjanie aresztowali
Ana, ale szybko przekazali go Japończykom, którzy postawili go przed
sądem i skazali na śmierć. Podobnie jak zamach na Franciszka Ferdynanda,
do którego doszło kilka lat później, zabójstwo miało poważne reperkusje.
Jego śmierć odbiła się szerokim echem w  Azji Wschodniej, chociaż dziś
Koreańczycy i Japończycy postrzegają tamto wydarzenie zupełnie inaczej:
ci pierwsi czczą Ana jako bohatera narodowego, drudzy zaś uważają go za
terrorystę.
Tydzień wcześniej zwiedziłem w  Seulu przepiękne muzeum poświęcone
Anowi. Dziś Korea Południowa podchodzi z tak wielką powagą do kwestii
upamiętniania bohaterów, którzy walczyli o wyzwolenie kraju spod jarzma
Japończyków, że – jak twierdzą niektórzy – wyolbrzymia skalę i dokonania
ruchu oporu. W  2018 roku, w  swoim przemówieniu z  okazji Narodowego
Dnia Wyzwolenia Korei, prezydent Mun Jae-in stwierdził na przykład, że
„żaden naród na świecie nie był tak nieugięty w walce o niepodległość jak
naród koreański. Wolność nie została nam dana, sami ją sobie
wywalczyliśmy”. Ciekaw jestem, czy Francuzi, którzy w  czasie wojny
zorganizowali silny ruch oporu i  toczyli z  Niemcami wojnę partyzancką,
oraz Amerykanie, którzy wyzwolili Koreę, byliby tego samego zdania.
Cztery szklane sześciany, w  których mieści się Muzeum Ana, nie
mogłyby się znajdować w  bardziej prestiżowej lokalizacji. Wznoszą się
bowiem w  parku Namsan, na wzgórzu, które góruje nad centrum Seulu.
W muzeum zapoznałem się z tłem historycznym japońskiego zaboru Korei
po, jak to określono, trzydziestu latach „narodowego kryzysu”, który
rozpoczął się wraz z  podpisaniem traktatu z  Ganghwa w  1876 roku,
a zakończył całkowitą aneksją kraju w 1910 roku. An Chung-gŭn przyszedł
na świat w  tym właśnie feralnym okresie, w  roku 1879. Jako młody
człowiek przeszedł na katolicyzm, a  następnie wyjechał do Szanghaju,
z zamiarem nawiązania kontaktu z tymczasowym rządem Republiki Korei,
który miał tam swoją siedzibę. An wrócił do Korei po śmierci ojca w 1906
roku i – jak wynika z informacji zgromadzonych w muzeum – ślubował, że
nie wypije ani kropli alkoholu, dopóki Korea nie odzyska niepodległości.
An i  jego towarzysze uznali jednak, że abstynencja to zbyt skromne
wyrzeczenie, dlatego też po złożeniu uroczystego ślubowania, że przywrócą
niepodległość Korei, każdy z  nich przypieczętował przysięgę, obcinając
sobie część palca serdecznego na wysokości pierwszego stawu. Jeden
z muzealnych eksponatów – oświetlony punktowo, zakrwawiony koniuszek
palca, który spoczywa na złożonej chusteczce – przemawia do wyobraźni,
pomagając wyobrazić sobie pokłosie owego rytualnego okaleczenia.
W 1908 roku An wyjechał na Syberię, gdzie zamierzał zgromadzić armię,
która miała zaatakować Japończyków. Podczas pobytu w  Harbinie
opracował plan zamordowania Itō Hirobumi. W  muzeum znajduje się
makieta naturalnej wielkości, na której odtworzono moment zamachu.
Fotografie wykonane po aresztowaniu ukazują zakutego w  łańcuchy
przystojnego, młodego mężczyznę o szczerym spojrzeniu, szerokiej twarzy
z  wysokim czołem i  rzadkim wąsem. Twierdził, że jest generałem
Koreańskiej Armii Ochotniczej, i  uważał się za jeńca wojennego. „Nie
zabiłem z  zemsty”  – napisał w  swoim oświadczeniu do Japończyków.
„Zabiłem w  imię pokoju w  Azji Wschodniej”. Mimo ogromnego
zainteresowania opinii międzynarodowej  – „The Times” donosił, że
„współczesna japońska cywilizacja zasiada na ławie oskarżonych na równi
z więźniami” – japoński sąd wydał wyrok śmierci i An został stracony 26
marca 1910 roku.
Cztery lata po otwarciu Muzeum Ana w  Seulu prezydent Korei
Południowej Pak Gŭn-hye nakłoniła Chińczyków do otwarcia muzeum
pomnika pamięci Ana na dworcu w Harbinie. Pak doskonale wiedziała, że
każda manifestacja wrogości wobec Japończyków zostanie dobrze przyjęta
przez południowokoreański elektorat, a  chińskie władze zapewne także
zdawały sobie sprawę, że mogą zbić kapitał polityczny na tarciach między
Japonią a  Koreą Południową, które nadal wywołuje postać Ana. Na
uroczystości otwarcia muzeum rzecznik chińskiego MSZ Qín Gāng
powiedział:
–  Jeżeli An Chung-gŭn był terrorystą [jak twierdzą niektórzy
Japończycy], to za kogo mamy uważać czternastu zbrodniarzy wojennych
klasy A, którym oddaje się cześć w świątyni Yasukuni?
Pomyślałem, że skoro jestem w Harbinie, skorzystam z okazji i obejrzę to
nowe muzeum na dworcu. Wybrałem się tam następnego ranka.
Harbin ma około 10 milionów mieszkańców i wszystko tutaj – od bloków
mieszkalnych przez place i  sklepy po budynki administracji publicznej  –
jest gigantyczne. Miasto rozwijało się tak szybko, że chyba nie starczyło
czasu na takie ozdobniki, jak ciche przedmieścia, malownicze obszary
podmiejskie albo planowanie przestrzenne. Są tu tylko gęste lasy beżowych
wieżowców mieszkalnych, których fasady już pękają, pola uprawne i strefy
przemysłowe, rozmieszczone bez ładu i  składu. Wyjątek stanowi
Zhōngyāng Dàjiē (chiń. Ulica Centralna), wysadzana drzewami główna
ulica handlowa, gdzie wciąż jeszcze można dostrzec ślady rosyjsko-
żydowskiej przeszłości, spacerując pod chińskimi flagami, które powiewają
na masztach ustawionych wzdłuż krawężnika.
Pod koniec XIX wieku Rosjanie zdołali przekonać Chińczyków, aby
pozwolili im zorganizować w  Harbinie centrum administracyjne Kolei
Transsyberyjskiej, łączącej Rosję z  jej bazą morską nad ciepłymi wodami
Morza Żółtego w  Port Arthur  – w  okolicach dzisiejszego Dalian na
zachodnim wybrzeżu Półwyspu Koreańskiego. Moskwa nakłoniła tysiące
Żydów do przeprowadzki do miejsca, które w  tamtych czasach było
zaledwie skromną wioską nad brzegiem rzeki, obiecując im wytchnienie od
pogromów, do których regularnie dochodziło w  europejskiej części Rosji.
Po rewolucji 1917 roku społeczność żydowska w  Harbinie stała się siłą
napędową tamtejszej gospodarki i  biznesu, a  także kwitnącego życia
kulturalnego. Niestety, wraz z  przybyciem Japończyków w  1931 roku
warunki życia Żydów znacznie się pogorszyły i  ostatecznie większość
żydowskiej społeczności wyemigrowała do Australii i Palestyny.
Sława, jaką cieszy się Harbin jako siedziba festiwali muzyki klasycznej,
to właściwie jedyny trwały element żydowskiej spuścizny  w  tym mieście.
Zachowały się także nieliczne pożydowskie budynki w  stylu barkowym,
renesansowym i  art nouveau. Część z  nich odrestaurowano i  umieszczono
na nich tabliczki z  informacjami historycznymi, zredagowanymi w  stylu,
który przywodzi na myśl skecze Borata (z  jednej z  nich możemy się na
przykład dowiedzieć, że dom należał do „Żyda nazwiskiem P.A. Birkwiky”,
inna wyjaśnia, że w budynku mieścił się kiedyś „Narodowy Bank Żydów”).
Ślady rosyjskiego rozdziału w  historii miasta to cerkwie zwieńczone
charakterystycznymi kopułami cebulastymi, iście bizantyjskie banki
z początku XX wieku i domy towarowe. W jednym z nich mieści się biuro
informacji turystycznej, do którego wstępuję, by dowiedzieć się czegoś
więcej o historii miasta i jego głównych atrakcjach, ale ponieważ personel
sprawia wrażenie autentycznie przerażonego tym, że prawdziwy turysta
zwraca się do nich z  jakimiś pytaniami, wychodzę, by nie przysparzać im
więcej stresu.
W sklepach na brukowanej Zhōngyāng Dàjiē znajdziemy artykuły
wszystkich znanych europejskich, luksusowych marek, a  w  niektórych
także rosyjskie jagody, wódkę, futra i  lalki. Z  wnętrz wielu budynków
dobiega charakterystyczna melodia, standardowy podkład dla kazaczoka.
Na placu, który znajduje się w  połowie długości ulicy, kilka par uprawia
taniec towarzyski, a  nieco dalej rosyjska orkiestra daje koncert dla
nielicznej widowni. Na ulicach Harbinu widać zaskakująco wiele
japońskich akcentów  – restauracje serwujące sushi i  takoyaki, salony
odzieżowe Harajuku i japońskie sieci fast foodów, takie jak Yoshinoya, ale
tylko na jednym harbińskim zabytku odnajduję bardzo wymowne
nawiązanie do okresu japońskiej dominacji. Budynek ten to na wpół
zrujnowana, przysadzista wieża. Na mocno popękanej i  zachlapanej farbą
tabliczce widnieje lakoniczna informacja, że „Japończycy zbudowali ją
i wykorzystywali w latach trzydziestych”.
Docieram wreszcie do dworca w  Harbinie od strony południowej, ale
dzieli mnie od niego wielopasmowa, niezwykle ruchliwa ulica. Przez kilka
minut próbuję przedostać się na drugą stronę, ale dochodzę do wniosku, że
ryzyko śmierci pod kołami jest zbyt wielkie. Na dodatek rozprasza mnie
mężczyzna, który przechodzi obok, prowadząc na smyczy dwie wiewiórki.
Wpadam na pomysł, żeby dojechać do dworca taksówką, żadna jednak nie
chce się zatrzymać43. W  końcu zatrzymuje się koło mnie starszy
mężczyzna na skuterze i  odsłaniając poczerniałe zęby w  szerokim,
życzliwym uśmiechu, pokazuje mi, żebym usiadł na tylnym siodełku. Nosi
różowy kask i  sfatygowaną skórzaną kurtkę. Nie ma kasku dla pasażera,
a jego pojazd jest w tak samo opłakanym stanie jak uzębienie, ale to moja
jedyna szansa, żeby w  końcu dotrzeć na dworzec, wskakuję więc na
siodełko.
Mężczyzna rusza z  wariacką prędkością i  wykonując szalony slalom
między autami osobowymi i ciężarówkami, dociera na drugą stronę jezdni.
Zsiadam ze skutera nieco roztrzęsiony, wręczam mężczyźnie kilka
banknotów i  dziękuję mu z  entuzjazmem skazańca, który cudem uniknął
egzekucji.
Na miejscu okazuje się jednak, że nasz wysiłek nie był wart funta kłaków.
Szwendam się po dworcu przez jakiś czas, po czym dowiaduję się od
jednego z  kolejarzy, że pawilon z  wystawą upamiętniającą Ana został
usunięty. Stało się to krótko po zainstalowaniu w  Korei Południowej
amerykańskiego systemu obrony przeciwrakietowej THAAD. Okazuje się
więc, że postać Ana była tylko zwykłym pionkiem na politycznej
szachownicy.

43 Korzystanie z taksówek w Harbinie dostarczyło mi ciekawych doznań. W większości


śmierdziało tak, jakby poprzedni pasażer najpierw zrobił tam kupę, a  potem umarł. Co
gorsza, kierowca jednej z  nich umilał mi całą trwającą dobrą godzinę podróż utworami
Kenny’ego G. Jak wynika z moich doświadczeń, zatrzymywanie się w trakcie kursu, żeby
zabrać dodatkowego pasażera, to normalna praktyka wśród harbińskich taksówkarzy. Za
pierwszym razem kiedy przytrafiło mi się coś takiego, zastanawiałem się, czy przypadkiem
nie padłem ofiarą porwania. Taksówkarz zatrzymał się, żeby zabrać mężczyznę z walizką,
który wpakował się na przednie siedzenie, w  ogóle nie zwracając na mnie uwagi.
Dojechaliśmy jak gdyby nigdy nic do celu mojej podróży, za którą zapłaciłem z  niezłą
górką. Za drugim razem jechałem na przednim siedzeniu, a  z  tyłu usiedli ojciec i  syn.
Odbyliśmy krótką, sympatyczną rozmowę na migi i  podróż przebiegła w  całkiem
przyjemnej atmosferze.
26
PEKIN

Zawsze sądziłem, że druga wojna światowa rozpoczęła się 1 września 1939


roku, gdy Niemcy zaatakowały Polskę – a w odpowiedzi na ten atak Wielka
Brytania i  Francja wypowiedziały im wojnę dwa dni później, 3  września
1939 roku  – ale wiele wskazuje na to, że zaczęła się przypadkowo ponad
dwa lata wcześniej, 7 lipca 1937 roku, właśnie tu, na moście Marco Polo.
Dokładny przebieg wydarzeń jest nadal przedmiotem sporów. Wiadomo
na pewno, że doszło do potyczki między Japończykami a  żołnierzami
chińskiej Narodowej Armii Rewolucyjnej, którzy stacjonowali w  pobliżu
mostu w miejscowości Wanping oddalonej o 16 kilometrów na południowy
zachód od  Pekinu. Niektórzy twierdzą, że Japończycy oskarżyli
Chińczyków o porwanie jednego ze swoich żołnierzy i zażądali wstępu do
obozu sił chińskich, lecz spotkali się z  odmową. Według innej wersji
wydarzeń chińscy żołnierze otworzyli ogień do grupy Japończyków, którzy
nie zareagowali na pytanie: „Kto idzie?”. Bez względu na to, jak było
naprawdę, na skutek incydentu na moście Marco Polo i  tak już napięte
stosunki chińsko-japońskie przekształciły się w  regularną wojnę, która
trwała 8  lat. W  wyniku działań wojennych zginęło 14  milionów ludzi,
a 80 milionów zostało uchodźcami.
Gdy doszło do incydentu, w  Pekinie rządzili chińscy nacjonaliści, ale
oddziały armii japońskiej stacjonowały w  rejonie Wanping od 1901 roku,
na mocy porozumienia zawartego po powstaniu bokserów, antykolonialnym
wystąpieniu zbrojnym, stłumionym przez połączone siły zachodnich
mocarstw i  Japonii. W  1937 roku zdemoralizowana chińska 29. Armia
stacjonowała o  rzut kamieniem od sił japońskich, przepełnionych euforią
pod wpływem sukcesów militarnych na północy Chin i  rwących się do
walki. Militarystyczna frakcja w  Tōkyō nalegała na kontynuowanie
ekspansji w  Chinach, ale inni gracze na scenie politycznej, w  tym cesarz,
obawiali się, że mogłoby to osłabić pozycję Japonii na froncie rosyjskim.
Strzały, które padły tamtej nocy na moście Marco Polo, postawiły
polityków przed faktem dokonanym.
Po powrocie z wypadu do Harbinu przyjechałem pociągiem z Pekinu do
Wanping. Przechodzę przez elegancki most z białego granitu, który zdobią
setki rzeźbionych lwów. Cudzoziemcy nazywają go imieniem włoskiego
podróżnika, który jako pierwszy zwrócił nań uwagę Zachodu, opisując go
jako „tak piękny, że żaden inny mu nie dorówna”. W rzeczywistości jednak
most nie nosi nazwy Marco Polo  – jego chińska nazwa to most Lúgōu
(Lúgōuqiáo). Jest on jednym z najstarszych mostów w kraju, został bowiem
zbudowany w  roku 1192. Co ciekawe, jeszcze do niedawna, bo aż do lat
osiemdziesiątych ubiegłego wieku, odbywał się na nim ruch kołowy.
Przechodzę przez imponującą, podwójną bramę w  murach miejskich
Wanping, na których wciąż widać ślady po kulach, świadectwo walk z 1937
roku. Na pełnej turystów głównej ulicy natrafiam na Muzeum Wojny
i  Oporu Narodu Chińskiego przeciwko Japońskiej Agresji. Podobnie jak
w  olbrzymim Muzeum Narodowym w  centrum Pekinu, które zwiedzałem
dzień wcześniej, można się tu dowiedzieć, że komuniści pod wodzą Máo
pokonali Japonię niemal wyłącznie własnymi siłami po „oddaniu” przez
nacjonalistów Czang Kaj-szeka północno-wschodnich Chin Japończykom.
Dla Komunistycznej Partii Chin historia jest plastyczną materią, którą
można kształtować wedle własnych potrzeb. Wcześniej chińskie dzieci
uczyły się w  szkole, że wojna rozpoczęła się tutaj w  roku 1937, ale
w  najnowszych chińskich podręcznikach do historii określa się ją mianem
„Czternastoletniej Wojny i  Oporu przeciwko Japońskiej Agresji”, cofając
jej początek do inwazji na Mandżurię w  1931 roku. Jedno wszakże nie
uległo zmianie: zbrodnie Armii Kwantuńskiej. Oto jak zostały
scharakteryzowane w muzeum:
Brutalnie mordowali, prześladowali i  niszczyli naród chiński (…) ze szczególnym
okrucieństwem zabijali jeńców wojennych, zmuszali robotników do pracy niewolniczej,
a  „kobiety pocieszycielki” do służby, stosowali broń bakteriologiczną i  chemiczną,
traktowali tereny okupowane jak kolonie, wprowadzali system edukacji, który służył
zniewoleniu, zatruwali naród chiński opium, kontrolowali takie podstawowe sektory
chińskiej gospodarki, jak górnictwo, transport, kultura, finanse oraz handel, rabowali
chińskie zasoby gospodarcze i  kulturalne, popełniali niezliczone przestępstwa
kryminalne, przysporzyli narodowi chińskiemu ogromnych cierpień, pozostawiając po
sobie najczarniejszą kartę w dziejach nowożytnej cywilizacji.
W ostatnich salach muzealnych znajdują się świadectwa japońskich
zbrodni, w  tym liczne, przerażające fotografie pomordowanych
Chińczyków. Na jednej z  nich widać pięć obciętych głów wiszących na
słupie; na innych wieśniaków grzebanych żywcem przez japońskich
żołnierzy, zwłoki małych dzieci otrutych podczas masakry w  Beituan,
w  prowincji Hébĕi, w  maju 1942 roku, usiany trupami brzeg rzeki
w Nankinie. Jest także jedno zdjęcie, na którym japońscy żołnierze ćwiczą
ciosy bagnetem na żywych jeńcach. Oprócz zdjęć jest tu japońskie
narzędzie tortur, którego przypuszczalnie używano w  Chinach w  latach
trzydziestych: cylindryczna, metalowa klatka najeżona od wewnątrz
kolcami, w której zamykano ofiarę i turlano w tę i z powrotem.
Choć od 1945 roku zmienił się niemal każdy aspekt struktury społeczno-
psychologicznej tego kraju, to wojna jest wciąż żywa w pamięci zbiorowej
Chińczyków, i to nie tylko dzięki muzeom takim jak to, ale także za sprawą
telewizji, która dzień w dzień przypomina o bezmiarze japońskich zbrodni.
Każdego dnia w  każdym z  pokoi hotelowych, w  których nocowałem
podczas podróży po wschodnich Chinach, przerzucając kanały telewizyjne,
natrafiałem na jakiś dramat wojenny. Filmy tego gatunku z reguły powielają
taki sam schemat: japońscy oficerowie są tępymi sadystami, operetkowymi
czarnymi charakterami, które podkręcając wąsa z  szatańskim błyskiem
w  oku, bez cienia litości mordują niewinnych, podczas gdy chińscy
żołnierze to pogodni, nieskomplikowani bohaterowie, gotowi oddać życie
za towarzyszy. I  przystojni. Wśród nich była zawsze jakaś
nieprawdopodobnie młoda i  atrakcyjna kobieta, której ukochany wpadał
w  łapy Japończyków, był przez nich męczony, czasami na śmierć, przy
akompaniamencie maniackiego rechotu. Na końcu jednak tchórzliwi
Japończycy zawsze ponoszą sromotną klęskę dzięki genialnemu planowi
wymyślonemu przez Chińczyków  – którzy są nieodmiennie komunistami,
nigdy nacjonalistami.
Podobne antyjapońskie dramaty wojenne cieszą się ogromną
popularnością w Korei Południowej. Mniej więcej tydzień wcześniej byłem
w  Seulu na premierze nowego filmu w  reżyserii Ryu Sŭng--wana (także
jako Ryoo Seung-wan, Riu Syng-wan), Hashima, którego akcja rozgrywa
się w  ostatnich tygodniach drugiej wojny światowej. Film opowiada
o  grupie zdesperowanych bezrobotnych Koreańczyków, którzy, oszukani
przez podstępnych Japończyków, trafili jako robotnicy przymusowi do
owianych złą sławą kopalni na wyspie Hashima. Głównym bohaterem jest
przywódca owej grupy, wdowiec, który samotnie wychowuje ośmioletnią
córkę. Akcja filmu była tak prosta, że mogłem ją śledzić nawet
w  oryginalnej wersji językowej, bez angielskich napisów. Jak zwykle,
wszyscy Japończycy bez wyjątku byli sadystami: dowódca obozu pracy
miał nawet podkręcone wąsy, a  inny oficer wąsik à  la Hitler. Uwaga,
spoiler: na samym końcu przywódca grupy umiera w ramionach córki.
Ostatnie sekundy filmu najbardziej zapadły mi w  pamięć: córka, która
zalewa się łzami nad ciałem ojca, nagle przestaje płakać i  spogląda
wyzywająco prosto w  kamerę. To spojrzenie  – wyrażające determinację,
nienawiść, pragnienie zemsty i, jak przypuszczam, han  – zelektryzowało
widzów siedzących wokół mnie w  wielkim seulskim Imaksie. Kiedy
zabłysło światło, zauważyłem, że kobieta na sąsiednim fotelu głośno
szlocha. Odwróciłem się i  spojrzałem na siedzące za mną starsze
małżeństwo. Żona z  widocznym trudem schodziła po schodach,
zaoferowałem jej więc swoje ramię.
– Zrozumiałeś treść? – spytała kobieta. Odparłem, że tak, i zapytałem o jej
opinię na temat filmu.
– Japończycy – odpowiedziała surowo. – Nie wolno nigdy zapomnieć, co
nam zrobili.
Film Hashima pobił rekord oglądalności w  południowokoreańskich
kinach.
–  Chińczycy nie traktują poważnie tej formy rozrywki  – mówi dr Sun
Cheng, były doradca chińskiego rządu ds. polityki zagranicznej, z  którym
spotykam się później tego samego dnia w moim hotelu w centrum Pekinu.
Gdy odwiedzał Tōkyō, japońscy politycy, z  którymi rozmawiał,
wielokrotnie poruszali temat dramatów wojennych i  sugerowali, że Chiny
powinny ograniczyć ich produkcję, on jednak puszczał te uwagi mimo uszu.
–  Widzowie oglądają na ekranie japońskich żołnierzy ukazywanych
zawsze jako słabeusze i zadają sobie pytanie: „Czemu w takim razie wojna
ciągnęła się przez osiem lat?”.
Chiński student, z którym rozmawiałem później w Szanghaju, powiedział:
–  Młodsze pokolenie jest zmęczone tymi wzniosłymi narodowymi
dramatami. Są tak straszliwie melodramatyczne.
Przyznaje, że jego rówieśnicy bywają nacjonalistami, „ale nie są
ksenofobami”, i  dodaje, że antyjapońskie komentarze w  internecie
spotykają się często z krytycznymi reakcjami.
–  Ludzie piszą: „Dlaczego w  ogóle poruszasz taki temat? My tu
próbujemy oglądać filmik kulinarny!”.
Chiński uczeń, z  którym wymieniam maile, potwierdza, że jego
rówieśnicy nie kupują nacjonalistycznego przekazu KPCh:
– Gdy ktoś w szkole głośno śpiewa hymn narodowy, wszyscy w klasie się
z niego nabijają.
Najwyraźniej jednak określone siły w łonie Komunistycznej Partii Chin –
nie wspominając już o południowokoreańskim przemyśle rozrywkowym –
uważają, że warto dbać o  to, by w  społeczeństwie tliły się antyjapońskie
nastroje, które będzie można podsycić, kiedy tylko zajdzie taka potrzeba.
Doskonały przykład działania tego mechanizmu stanowią wydarzenia, do
których doszło w  2012 roku po znacjonalizowaniu przez rząd Japonii
spornych Wysp Diaoyu/Senkaku. Wyspy te od lat są źródłem ciągłych
napięć między Japonią, Chinami i  Tajwanem. W  1996 roku grupka
półgłówków z  jednego z  japońskich ugrupowań cichcem wylądowała na
wyspach (wbrew zakazowi japońskich władz, które nie chciały drażnić
Chińczyków) i  zbudowała tam latarnię. Wywołało to falę protestów
w Chinach i na Tajwanie oraz sprowokowało następnych półgłówków, tym
razem z  Hongkongu, do przeprowadzenia własnego desantu. Do
ponownego zaognienia konfliktu doszło w  2010 roku, gdy chiński trawler
doprowadził do kolizji z  japońską łodzią patrolową w  rejonie wysp, ale
prawdziwa burza rozpętała się w 2012 roku, gdy kolejna banda półgłówków
z  Hongkongu wylądowała na wyspach, zapoczątkowując całą serię akcji
odwetowych organizowanych na przemian przez obie strony konfliktu.
Na jednej z  ulic Pekinu jakiś mężczyzna zerwał flagę z  maski limuzyny
ambasadora Japonii. Ambasador Niwa Uichirō, który znajdował się
wówczas w  samochodzie, był wprawdzie roztrzęsiony, ale nie doznał
żadnych obrażeń.
– To byli tylko studenci – powiedział mi siedemdziesięciodziewięcioletni
Niwa, kiedy spotkałem się z  nim w  Tōkyō.  – Ja sam uczestniczyłem
w  demonstracjach studenckich w  latach sześćdziesiątych, mam więc za
sobą podobne doświadczenia. To był młody, szalony chłopak. Nie boję się
takich ludzi.
W tym samym czasie Ishihara Shintarō, gubernator Tōkyō i zdeklarowany
nacjonalista, prowadził kampanię w celu zgromadzenia funduszy na wykup
trzech spośród wysp od ich japońskich właścicieli. Jak na ironię Niwa był –
i  nadal jest  – politykiem o  umiarkowanych poglądach i  ostrzegał przed
reperkusjami prywatyzacji. Mimo wszystko atak na ambasadora wywołał
wstrząs w Japonii, a Niwa został odwołany do Tōkyō. Rząd Japonii nabył
owe trzy wysepki za równowartość 16  milionów funtów, aby rozładować
narastające napięcie, ale Chińczycy nie przyjęli dobrze tego rozwiązania.
Przez trzy dni w  wielu chińskich miastach dochodziło do gwałtownych
protestów, które doprowadziły do tymczasowego zamknięcia japońskich
fabryk na terenie Chin. Pojawiają się opinie, że protesty zostały
zaaranżowane przez chińskie władze  – albo że rząd mógł im bez trudu
zapobiec; ma w  końcu doświadczenie w  kontrolowaniu wybuchów
społecznego niezadowolenia.
Obecnie roszczenia Japonii do wysp wydają się najbardziej uzasadnione.
Chiny są jednak nadal żywo zainteresowane archipelagiem ze względu na
jego strategiczne położenie na głównym szlaku wodnym między Tajwanem
a Japonią. Poza tym przejęcie wysp byłoby równoznaczne z rozszerzeniem
chińskiej wyłącznej strefy ekonomicznej, a co za tym idzie – umożliwiłoby
Chinom eksploatację złóż ropy, gazu i  innych surowców mineralnych,
których złoża znajdują się przypuszczalnie pod dnem morskim wokół wysp.
A  stanowią one kąsek nie do pogardzenia  – według jednego
z szacunkowych wyliczeń zasoby te wystarczyłyby na zaspokojenie potrzeb
Chin co najmniej przez następne 80 lat. Z  punktu widzenia Japończyków
nieugięta postawa w  sporze o  wyspy  – podobnie jak w  przypadku sporu
z  Koreą Południową  o  wyspy Tokdo/Takeshima  – jest manifestacją ich
stanowczości i  determinacji. Chwilowo sprawa przycichła, ale Japończycy
czuwają w  gotowości, by zareagować, jeśli tylko Chińczycy uznają za
stosowne na nowo rozniecić konflikt.
–  Ja osobiście jestem bardzo zaniepokojony i  widzę przyszłość tych
dwóch krajów w czarnych barwach – mówi dr Sun Cheng w odpowiedzi na
moje pytanie o  jego przewidywania na temat stosunków chińsko-
japońskich.
Jego zdaniem stosunki te zaczęły się pogarszać w  następstwie rozpadu
Związku Radzieckiego na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego
wieku. ZSRR był czymś w  rodzaju wspólnego wroga dla  Japonii, Stanów
Zjednoczonych, a  nawet dla Chin, teraz jednak Chiny postrzegają Japonię
i Stany Zjednoczone jako rywali, przede wszystkim na morzach.
–  Japonia uważa, że Chiny stanowią zagrożenie, ale Chiny nie upatrują
w Japonii poważnego zagrożenia. Chiny naprawdę chcą utrzymywać dobre
stosunki z Japonią, ale wydaje się, że Japonia nie ma ochoty na nawiązanie
dobrych relacji z Chinami.
Dr Sun uważa, że znaczną część winy za kształt powojennych stosunków
chińsko-japońskich ponoszą Amerykanie, i dokonuje porównania z sytuacją
w powojennej Europie:
–  Wspierali zjednoczenie Europy, aby wspólnie przeciwstawić się
Związkowi Radzieckiemu, dlatego Niemcy bardzo głośno i  zdecydowanie
przeprosiły za zbrodnie wojenne. Stany Zjednoczone nie wspierały w  taki
sam sposób azjatyckiej jedności ze względu na odmienną ideologię, która
panowała w Chinach.
Obydwa kraje intensywnie rozbudowują swój potencjał militarny. Chiny
dysponują obecnie drugą co do wielkości armią świata, a  wydatki Japonii
na cele wojskowe są dziś wyższe niż kiedykolwiek. W 2018 roku kraje te
przeznaczyły na cele militarne, odpowiednio, 133 miliardy i 38 miliardów
funtów. Były korespondent „Financial Times” w Pekinie Richard McGregor
ostrzegał w  swoim artykule opublikowanym niedawno na łamach „The
Guardian”, że „w nadchodzących dekadach” może dojść do wojny chińsko-
japońskiej. W  myśl często przywoływanej zasady zwanej pułapką
Tukidydesa (która odnosiła się pierwotnie do przypadku Sparty i  Aten),
wschodząca potęga oraz „stare” wielkie mocarstwo nieuchronnie dążą do
konfrontacji, która musi się zakończyć wojną. Przewidywanie takiego
obrotu wydarzeń w  przypadku rywalizacji Chin i  Stanów Zjednoczonych
jest dziś niemal truizmem, niewykluczone jednak, że to Japonia może być
przeciwniczką Chin w przyszłym konflikcie. Dr Sun Cheng jest zdania, że
obydwa kraje całkowicie utraciły wzajemne zaufanie, częściowo dlatego, że
„japoński rząd poświęca zbyt mało uwagi nauczaniu obywateli o wojnie”.
Zwracam jego uwagę na to, że NHK, japońska państwowa stacja
telewizyjna, wyemitowała ostatnio dokument, w  którym zaprezentowano
rezultaty gruntownego badania działalności Jednostki 731. Dr Sun Cheng
stwierdził, że Chińczycy „byli z tego naprawdę zadowoleni”, ale uważa, że
wzmagający się japoński militaryzm przyczynia się do destabilizacji
chwiejnej równowagi w regionie. Japonia od zawsze przypisuje sobie rolę
wybawicielki Azji od wrogich zakusów zachodniego imperializmu, co  –
zdaniem dr. Suna – zakrawa na ironię, jako że po wojnie Japonia stała się de
facto amerykańską kolonią.
– Japonia musi się nauczyć szanować współczesne Chiny i ich osiągnięcia
oraz wyzbyć się poczucia wyższości. Jeżeli tego nie zrobi, w  przyszłości
czekają nas same problemy – twierdzi mój rozmówca.
Jego zdaniem Chiny, dążąc do poprawy relacji z  Koreą, tworzą szaniec
przeciwko Japonii. Gdyby Północ i Południe się zjednoczyły, a Amerykanie
wycofaliby się z  Półwyspu Koreańskiego, Korea stałaby się sojuszniczką
Chin, a to oznaczałoby kłopoty dla Japonii i Ameryki.
– Jest to jeden z najbardziej skomplikowanych światowych problemów –
wzdycha.
Nie wszyscy zgadzają się z  przewidywaniami wojny między Chinami
a  Japonią. Rèn Xiăo z  Instytutu Studiów Międzynarodowych na
Uniwersytecie Fudan w Szanghaju, były pierwszy sekretarz ambasady Chin
w  Tōkyō, uznał tę wizję za „niepoważną”. Stwierdził, że w  dzisiejszych
czasach wszyscy się militaryzują, ale stosunki między obydwoma krajami
się ustabilizowały, a poza tym Japonia od lat jest tylko mocarstwem średniej
rangi:
–  PKB Chin jest dziś ponad dwa razy wyższe od japońskiego  –
powiedział.
W rezultacie Chińczycy nie przejmują się zbytnio Japończykami, choć ci
drudzy nie potrafią się z  tym pogodzić, przede wszystkim w  sferze
psychologicznej.
–  Jako naród, jako lud wykazują niejednoznaczną postawę  – dodał Rèn
Xiăo.
W jego opinii Japończycy „nie potępili szczerze i  uczciwie” swojej
przeszłości, o czym świadczy treść ich podręczników do historii, w których
pisze się, że armia cesarska „wkroczyła” do Chin, zamiast nazywać jej
działania „inwazją”. Rèn Xiăo wierzy w  istnienie charakteru narodowego
i uważa, że o charakterze Japończyków zadecydowało to, że są oni narodem
wyspiarskim.
–  Oni zawsze coś zatajają. Znam Amerykanów, którzy nawiązali
znajomości z  Chińczykami, Koreańczykami i  Japończykami, i  wszyscy
twierdzą, że najłatwiej się zaprzyjaźnić z Chińczykami. Gdy porównamy ze
sobą Japończyków i Niemców [w kwestii przeprosin za zbrodnie wojenne],
to zauważymy głębokie różnice w psychice tych dwóch nacji.
Dotarliśmy do sedna problemu. Dr Sun Cheng powiedział coś bardzo
podobnego:
– Umysłowość Japończyków różni się od umysłowości innych narodów.
Obaj sugerowali, że z Japończykami coś jest nie w porządku, że głęboko
w ich wnętrzach, w samym jądrze duszy czają się obojętność, brak empatii,
poczucie wyższości, które sprawiają, że są zdolni do popełniania
najpotworniejszych zbrodni przeciwko swoim bliźnim. W  czasie mojej
podróży wielokrotnie słyszałem tę opinię z  ust Koreańczyków
i Chińczyków.
Chińska dziennikarka telewizyjna Dài Wénmíng, z  którą spotkałem się
w Szanghaju, stwierdziła:
–  Z  charakterem narodowym Japończyków jest coś nie tak: jego cechą
charakterystyczną jest skłonność do popadania w  skrajności. Gdy coś
produkują, robią to perfekcyjnie. Gdy są okrutni, także popadają
w skrajność. Jestem przekonana, że istnieje bezpośredni związek między tą
cechą a faszyzmem. Historycy przestrzegają przed generalizowaniem, ale ja
uważam, że Japończycy mają w sobie coś szczególnego.
Inni wyrażali ten sam pogląd w mocniejszych słowach:
– Barbarzyńcy. Dzikusy. Diabły – japońskie diabły – to typowe określenia
[używane przez studentów]  – powiedział mi Chang Chih-yun (w
transkrypcji pīnyīn: Zhāng Zhìyún), tajwański historyk, któremu
przedstawiła mnie Dài w  Szanghaju, gdy go spytałem, jak Chińczycy
postrzegają Japończyków. Chang, który wykłada w  Szanghaju, był mocno
zaskoczony opinią swoich studentów na temat Japończyków:
–  Moi studenci uważają, że coś jest z  nimi nie w  porządku. Są źli  – tak
jakby była to niepodważalna prawda. Studenci przepadają za japońską
kulturą, wiele rzeczy im się w  Japończykach podoba, ale nie zapominają
o historii. Zdają sobie sprawę, że Japończycy potrafią być skrajnie brutalni,
zwłaszcza wobec słabszych. Chińczycy mają to zawsze w pamięci.
Zdaniem chińskiego studenta, którego o  to zapytałem, przyczyną
odmienności Japończyków jest bushidō. Kodeks moralny samurajów  –
bushidō znaczy „droga wojownika”  – wskrzeszony przez militarystów
w  schyłkowym okresie japońskiej ekspansji imperialistycznej,
koncentrował się na kulcie wyrzeczenia i  poświęcenia, którego najwyższy
wyraz stanowiły seppuku (rytualne samobójstwo) i ofiara kamikaze.
Jak łatwo się domyślić, poziom zaufania między obydwoma narodami nie
jest wysoki: jak wynika z  jednego z  sondaży przeprowadzonych w  2016
roku, ponad 80  procent Japończyków nie ufa Chinom. Badanie
przeprowadzone w  2017 roku na 2500 respondentów przez japoński think
tank Genron NPO i  China International Publishing Group wykazało, że
90 procent Japończyków ma nieprzychylny lub stosunkowo nieprzychylny
stosunek do Chin, a  67  procent Chińczyków ma podobny stosunek do
Japonii. Na szczęście aż 44  procent Chińczyków chciałoby odwiedzić
Japonię, a  odsetek Japończyków, którzy uważają, że stosunki chińsko-
japońskie są „złe” lub „raczej złe”, spadł w ciągu roku z 72 do 45 procent –
po raz pierwszy od siedmiu lat, odkąd prowadzone jest to badanie, spadł on
poniżej 50  procent. Zarówno Japończycy, jak i  Chińczycy patrzyli także
z większym optymizmem na przyszłe relacje między swoimi krajami.
Tak więc w  niektórych sferach stosunki chińsko-japońskie są nie
najlepsze, w  innych natomiast całkiem dobre. Nadzieję na ich dalszą
poprawę niesie nadzwyczajny wzrost liczby chińskich turystów, którzy
w  ostatnich latach odwiedzają Japonię. W  2017 roku kraj ten odwiedziła
rekordowa ich liczba – 28,7 miliona, to jest niemal o 20 procent więcej niż
rok wcześniej  – przede wszystkim dzięki zwiększeniu liczby linii
promowych. Chińczycy, którzy stanowili największą grupę
odwiedzających  – ponad 7  milionów  – nieznacznie wyprzedzili
zajmujących drugie miejsce obywateli Korei Południowej, ale zostawili
w  Japonii o  wiele więcej pieniędzy, bo aż 40  procent kwoty wydanej
ogółem przez wszystkich turystów; trzy razy więcej niż Tajwańczycy,
którzy uplasowali się na drugim miejscu pod względem wielkości
wydatków. Na lotnisko w Nagoya przylatuje tak wielu turystów z Chin, że
trzeba było dobudować drugi pas startowy.
– Chińczycy są fanami japońskiej kultury, a Japonia jest ulubionym celem
wyjazdów turystycznych, bo, nie zgadniesz, Japończycy mają to, czego nie
ma w Chinach: ciszę i spokój, przywiązanie do szczegółów, perfekcjonizm.
Tego właśnie brakuje nam w  Chinach  – powiedziała mi dziennikarka Dài
Wénmíng.  – Japonia jest powszechnie podziwiana za znakomitą ochronę
swojej spuścizny historycznej, podczas gdy my tracimy naszą przeszłość.
Mimo całego swego krytycyzmu były dyplomata Rèn Xiăo także lubi
Japonię:
– Chiny mogą i powinny wiele się nauczyć od Japonii; będzie ona dla nas
zawsze ważną sąsiadką. Jest tam czysto, panuje ład, ludzie są uprzejmi,
dlatego gdy Chińczycy wracają z  Japonii, wyrażają się o  niej w  samych
superlatywach.
Również dr Sun Cheng darzy współczesną Japonię ogromnym
szacunkiem:
–  Jest to kraj wysoko rozwinięty: w  sferze gospodarki, edukacji, nauki,
cywilizacji. Wszystko, co produkują, jest naprawdę wysokiej jakości. My,
Chińczycy, uwielbiamy tam jeździć i  choć wiemy, że nasze PKB szybko
rośnie, gdy jesteśmy w  Japonii, uświadamiamy sobie, że jeśli chcemy jej
dorównać, to musimy jeszcze przebyć długą drogę. My potrzebujemy
japońskiej technologii, a  Japonia potrzebuje chińskiego rynku. To dobry,
zrównoważony układ.
–  Moje pokolenie jest zafascynowane japońską kulturą  – mangą, anime.
Bardzo bym chciał pojechać do Japonii  – powiedział mi studiujący
w  Pekinie Yao Guiling, kiedy spotkaliśmy się na kawie w  zaułku jednego
z pekińskich hútóngów44.
Yao  – który wybrał sobie angielskie imię Frank  – kilka lat wcześniej
skontaktował się ze mną drogą mailową, żeby zadać mi kilka pytań
w  związku z  moją książką poświęconą Skandynawii. Od tamtej pory
utrzymujemy ze sobą kontakt. Zapytałem go, jakie słowo, jego zdaniem,
najlepiej podsumowuje Japonię.
–  Harmonia  – odparł.  – Naród chiński pragnie tylko harmonijnych
stosunków z  Japonią. Uważamy, że Ameryka stanowi dla nas większe
zagrożenie, ale nawet Amerykę traktujemy równocześnie jak wroga
i przyjaciela.
Yao stwierdził, że Chińczycy nie powinni nigdy zapominać o  tym, co
zrobili im Japończycy; nazwał to „hańbą” i  dodał, że w  jego odczuciu
Japończycy wciąż jeszcze nie przeprosili za to wszystko jak należy, co
bynajmniej nie poprawia wzajemnych relacji.
– Być może zwykli ludzie i niektórzy uczeni są szczerzy, ale rząd się nie
spisuje. Rządzący nie powiedzieli: „przyznajemy się i przepraszamy z głębi
serca”. Nie mogą tak po prostu uznać historii za niebyłą. Fakty to fakty.
Fascynacja japońską kulturą przejawia się niegdy w  zupełnie
nieoczekiwany sposób. Chińczycy przepadają na przykład za japońskim
porno. Była japońska gwiazda porno Aoi Sora (jap.  – przy zapisie
fonetycznym, a  nie ideograficznym  – Błękitne Niebo) ma ponad 18
milionów „followersów” na Wēibō, chińskiej wersji Twittera, co oznacza,
że jest bardziej popularna niż większość amerykańskich gwiazd popu i kina.
Gdy na początku 2018 roku poinformowała o swoich zaręczynach, jej post
miał kilka milionów polubień. No i  jest jeszcze jīngrì. Słowo to znaczy
mniej więcej „w japońskim duchu” i  jest nazwą kategorii cosplayu,
w którym Chińczycy, o ile się orientuję, wyłącznie mężczyźni, wcielają się
w  Japończyków. Ulubionymi kostiumami w  jīngrì są mundury japońskiej
armii cesarskiej sprzed 1945 roku. W 2017 roku dwóch uczestników jīngrì
trafiło na pierwsze strony gazet. Zostali aresztowani, gdy przebrani za
japońskich żołnierzy pozowali do zdjęć na miejscu masakry pod Nankinem.
Innych przyłapano, gdy w  takich samych kostiumach strzelali sobie fotki
przed Izbą Pamięci Masakry w Nankinie. Po tych incydentach nawoływano
do zdelegalizowania przebieranek w  japońskie mundury imperialne.
Chiński minister spraw zagranicznych Wang Yi nazwał graczy
„szumowinami chińskiego społeczeństwa”.
W muzeum wojny w  pobliżu mostu Marco Polo ekspozycje w  ostatnich
salach poświęcono aktualnemu stanowi stosunków chińsko-japońskich.
Autorzy ekspozycji zalecają światu zachowanie „wzmożonej czujności
w  obliczu nagannych postępków” Japonii, takich jak rewizjonizm
historyczny, zaprzeczanie istnieniu kobiet pocieszycielek i  wizyty oficjeli
w świątyni Yasukuni, równocześnie jednak podkreślają, że obecnie stosunki
między obydwoma krajami są „pokojowe i  przyjazne”. Na wystawie
znajduje się fotografia wykonana w  maju 1995 roku, podczas wizyty
ówczesnego premiera Japonii Murayama Tomiichi w muzeum.
Premier napisał w  muzealnej księdze gości: „Stawmy czoła historii
i módlmy się o trwały pokój między Chinami a Japonią”.

44 Hútóng to tradycyjne, charakterystyczne dla miast w  północnej części Chin,


a  zwłaszcza dla Pekinu, ciasne skupisko parterowych, połączonych ze sobą zabudowań
wzniesionych najczęściej na planie prostokąta wokół wspólnego dziedzińca (przyp. tłum.).
27
QŪFÙ

Przyjechałem tu, żeby obejrzeć jaskinię wapienną w zboczu góry oddalonej


o pół godziny jazdy od miasta Qūfù w prowincji Shāndōng. Nie jest to duża
jaskinia. Muszę kucnąć, żeby zajrzeć do środka. Nie ma w  niej
prehistorycznych rysunków naskalnych ani majestatycznych stalaktytów,
ale jest bardzo ważna, ponieważ dwa i  pół tysiąca lat temu właśnie tutaj
znalazło schronienie niemowlę imieniem Kŏng Fūzi, którego szpetota
przeszła do legendy. Karmiła je tygrysica, a orzeł wachlował je skrzydłami,
by nie dokuczała mu letnia spiekota.
Kŏng Fūzi, lepiej znany pod zlatynizowaną wersją nazwiska i  imienia
jako Konfucjusz, wyrósł na największego mędrca w  dziejach Azji. Jego
ojciec, Kŏng Hé, znany także jako Shúliáng Hé, był gubernatorem okręgu,
przypuszczalnie więc rodzina była stosunkowo zamożna i  szanowana.
Czemu zatem żona gubernatora urodziła dziecko w  tak prymitywnych
warunkach? Jedna z  legend głosi, że poród rozpoczął się, zanim zdążyła
dotrzeć do domu, ale według innej Konfucjusz był tak szkaradnym
dzieckiem, że rodzice porzucili go na zboczu góry. Brzydactwem
zaopiekowała się tygrysica, która zaniosła je do jaskini, aby je nakarmić,
podczas gdy orzeł wachlował je skrzydłami dla ochłody.
Jak się okazało, warto było uratować chłopca. Konfucjusz, uznawany za
jednego z  najwybitniejszych myślicieli w  dziejach, podkreśla w  swoich
doniosłych dziełach, zebranych w  tomie Dialogi (także jako Analekta),
znaczenie, między innymi, edukacji i  podporządkowania się autorytetom
w ramach zhierarchizowanego społeczeństwa. Ponieważ w roku 500 p.n.e.
Chiny były krajem rolniczym, to u  Konfucjusza znajdujemy mnóstwo
analogii do pracy na roli, jarzm i pługów. Dalekie od zjednoczenia państwo
chińskie było także mozaiką wojujących ze sobą regionów, filozof ma więc
mnóstwo do powiedzenia na temat potrzeby życia w  harmonii z  innymi.
Wymienia pięć podstawowych zależności hierarchicznych, które regulują
życie społeczne, nazywanych powinnościami. Są to powinności:
poddanego wobec władcy,
sługi wobec pana,
dziecka wobec rodzica,
żony wobec męża,
przyjaciół wobec siebie nawzajem (jedyna relacja oparta na równości
przy założeniu, że dotyczy dwóch mężczyzn).

Z biegiem czasu jego nauki, poddawane interpretacjom i reinterpretacjom,


zaczęły być rozumiane na wiele różnych sposobów. Sprawia to, że
jednoznaczne stwierdzenie, co naprawdę znaczy w  naszych czasach
konfucjanizm lub neokonfucjanizm, a  zwłaszcza zidentyfikowanie jego
bezpośredniego wpływu na życie jednostek, jest prawie niemożliwe. Mimo
to i tak spróbuję się podjąć tego zadania45.
Dojeżdżam do Qūfù pociągiem szybkobieżnym, podziwiając po drodze
sepiowy krajobraz wschodnich Chin. Przed dworcem w Qūfù wsiadam do
taksówki i odbywam mrożącą krew w żyłach przejażdżkę do Góry Ní (chiń.
Níshān), która znajduje się trzydzieści kilometrów na południowy wschód
od miasta. Taksówkarz nie jedzie, lecz gna jak opętany przy
akompaniamencie złowieszczego grzechotu samochodowych blach
i  natrętnego migania wszystkich możliwych kontrolek na tablicy
rozdzielczej, która przypomina zwariowany automat do gry. W  pewnej
chwili rozlega się sygnał alarmowy. Kierowca go ignoruje. Za szybą
przemykają z  zawrotną prędkością rozmyte plamy świateł w  różnych
odcieniach. Czerwone, zielone, pomarańczowe  – żadne z  nich nie ma
znaczenia. To tylko światła. W  końcu auto zatrzymuje się na upstrzonym
stosami śmieci pustkowiu, które okazuje się parkingiem przed wejściem do
miejsca narodzin Konfucjusza.
Oprócz kasjera, który drzemie w  swojej budce, nie ma tu żywej duszy.
Nie spotykam też nikogo podczas zwiedzania rozproszonego kompleksu
świątynnego, położonego wyżej, wśród sosen. Gdzie się wszyscy podziali?
Kilka tygodni wcześniej byłem z  rodziną w  Betlejem. Staliśmy tam przez
godzinę w  kolejce w  zaskakująco hałaśliwym tłumie turystów, którzy
próbowali się wepchnąć wszyscy naraz do podziemnej groty, gdzie
przyszedł na świat europejski odpowiednik Konfucjusza. A  więc  – na
razie – Jezus 1, Konfucjusz 0.
Później tego samego dnia, po powrocie do Qūfù, zwiedzam wielką
konfucjańską świątynię w  centrum miasta, docierając na koniec do grobu
wielkiego myśliciela. Znowu, tak jak wcześniej jaskinię, mam to miejsce
tylko dla siebie. Dochodzę więc do wniosku, że Konfucjusz nie stanowi
szczególnej atrakcji dla współczesnych chińskich turystów. Qūfù jednak
stara się, jak może, zamienić go w  maszynkę do robienia pieniędzy,
reklamując się jako „Święte Miasto Dalekiego Wschodu”, choć Konfucjusz
nie był świętym, a jego filozofia nie była religią.
Jaki jest rzeczywisty wpływ Konfucjusza na współczesne Chiny i  ich
sąsiadów? Chcę się dowiedzieć czegoś więcej o  wybitnym myślicielu
w  nadziei, że pomoże mi to lepiej zrozumieć funkcjonowanie
wschodnioazjatyckich społeczeństw i da pewien wgląd w interakcje między
narodami. Sformułowałem na własny użytek teorię, że idee konfucjańskie
stanowiły szczególny, toksyczny pierwiastek dwudziestowiecznych
konfliktów między Japonią, Chinami i Koreą oraz ich pokłosia. Przez wieki
Chiny były Państwem Środka, centrum cywilizowanego świata – starszym
bratem w rozumieniu Konfucjusza. Chiny były krynicą, z której wypływały
wszelkie dobrodziejstwa  – rolnictwo, pismo, biurokracja, porcelana,
filozofia, religia i  wiele, wiele innych. Technologie i  wiedza przepływały
przez Półwysep Koreański i  przesączały się do Japonii w  procesie, który
doprowadził do ukształtowania się określonej hierarchii cywilizacji,
prestiżu i  władzy w  stosunkach między Chinami, Koreą i  Japonią. Był to
system podległości, w  którego ramach Korea i  Japonia od czasu do czasu
ofiarowywały Chinom symboliczne dary lub składały im hołd w zamian za
ich przychylność, przy czym Korea była średnią siostrą, Japonia zaś
najmłodszą i  –  wedle konfucjańskiego porządku rzeczy  – stojącą najniżej
w  hierarchii. Nietrudno wyobrazić sobie wzburzenie „starszego”
rodzeństwa, gdy przez co najmniej 50 lat najmłodsze z  nich atakowało je
i  najeżdżało, gwałcąc, rabując i  mordując setki tysięcy Koreańczyków
i  Chińczyków, a  po wycofaniu się w  1945 roku pozostawiło po sobie
spuściznę w  postaci kolejnego półwiecza cierpień (które, co prawda,
nierzadko Korea i Chiny zadawały same sobie). Oczywiście w tym samym
roku Japonia także ucierpiała na skutek zmasowanych bombardowań oraz
zrzucenia bomb atomowych, ale podźwignęła się w  ciągu dwudziestu lat
oraz  – przynajmniej w  sferze ekonomicznej  – odwróciła dawną hierarchię
i  zdominowała region na następne półwiecze, stając się najbogatszym
państwem. A zatem najmłodsza siostra pokonała starsze rodzeństwo nie raz,
lecz dwa razy, haniebnie sprzeniewierzając się konfucjańskiej powinności.
Koncepcja starożytnej rodzinnej hierarchii geopolitycznej w  Azji
Wschodniej jest daleka od oryginalności i wielu obserwatorów się z nią nie
zgadza. Przede wszystkim spojrzenie na tę kwestię jest uzależnione od tego,
z którym krajem się identyfikujemy. Bruce Cumings, autor licznych książek
i artykułów o Korei, ostrzega przed wpadnięciem w pułapkę myślenia o tym
kraju jako średniej siostrze. „Korea nigdy nie uległa »schińszczeniu«”  –
pisze i  dodaje, że trudno sobie wyobrazić, by chińska kultura po prostu
„prześlizgiwała się” przez Półwysep Koreański i  docierała do Japonii
w  niezmienionej formie: Koreańczycy przyswajali i  adaptowali chińskie
wzorce, tak jak starożytni Rzymianie wzorce cywilizacji greckiej.
„W rzeczywistości zachodziło zjawisko intensywnej koreanizacji wpływów
zewnętrznych, a  nie na odwrót”. Korea mogła być trybutariuszką Chin,
a nawet państwem wasalnym, ale często była to podległość na koreańskich
warunkach, ponieważ w  pewnych okresach taki układ satysfakcjonował
Koreańczyków; na przykład kiedy potrzebowali militarnego wsparcia Chin
przeciwko Japonii.
Historyczka, z  którą rozmawiałem w  Hongkongu  – i  która wolała
zachować anonimowość, aby uniknąć kłopotów ze względu na pewne
tematy, które poruszyła w  rozmowie ze mną  – zgodziła się z  tą opinią
i  zapewniła mnie, że konfucjański ład był ułudą wykreowaną przez
Chińczyków i  że począwszy od XV i  XVI  wieku, gdy rozpoczął się
wzmożony rozwój handlu morskiego i  komunikacji morskiej, stosunki
między trzema krajami stały się znacznie bardziej złożone.
–  Chińczycy zwyczajnie się oszukiwali, inni zaś obracali to na swoją
korzyść, gdy zachodziła taka potrzeba – powiedziała.
Kraje, które Chiny uważały za swoich wasali, nie zawsze postrzegały
siebie w  ten sam sposób. Wśród Koreańczyków na przykład zawsze byli
zarówno sympatycy Chin, jak i zwolennicy większej niezależności, a nawet
ludzie o  nastawieniu projapońskim. Nawet wówczas gdy Japończycy
i Koreańczycy przyswajali elementy kultury chińskiej – pismo, kuchnię czy
cokolwiek innego  – starali się jak najszybciej nadać im własną specyfikę,
„ponieważ czuliby się gorsi, gdyby po prostu kopiowali chińskie wzorce”.
Japończycy także nie należeli do ludzi, którzy zadowoliliby się okruchami
z  pańskiego  – chińskiego  – stołu. W  XVI wieku bardzo sprawnie
unowocześnili swój kraj, częściowo dzięki umiejętnemu wykorzystaniu
wpływów europejskich, a  niekiedy  – o  czym świadczą chociażby wojny
Imjin – potrafili narzucić sąsiadom swoją władzę i technologię.
Tei Tai-kin, Zainichi, uczony oraz specjalista w  dziedzinie stosunków
japońsko-koreańskich, z którym rozmawiałem w Tōkyō, zgodził się z moją
teorią konfucjańskiej hierarchii, stwierdził jednak, że jest ona w  dużej
mierze wytworem fantazji Koreańczyków:
–  Koreańczycy wierzą, że u  źródeł japońskiej kultury leżą przyswojone
elementy kultury koreańskiej. Uważają, że w  przeszłości wnieśli ogromny
wkład w  ukształtowanie się japońskiego państwa, za co Japonia w  XX
wieku odpłaciła im wyłącznie agresją  – tak przedstawia się tę kwestię
w koreańskich podręcznikach.
Tei Tai-kin powiedział mi, że to „nonsens”, ale „ze względu na swoje
bliskie stosunki z  Chinami Koreańczycy gardzili Japonią i  patrzyli na nią
z  góry” Dodał także, że jego zdaniem proces poddawania się wpływom
kultury Zachodu, który rozpoczął się po Restauracji Meiji i  zapewnił
Japonii dominującą pozycję w  regionie, „stał się źródłem upokorzenia dla
Korei, ponieważ znalazła się pod panowaniem kraju, który traktowała
z wyższością”.
Czy i  jak konfucjanizm wpływa na życie każdego z  tych społeczeństw?
Także tę kwestię trudno jednoznacznie rozstrzygnąć. Przykładowo panuje
pogląd, że Koreańczycy są wyznawcami konfucjanizmu w  życiu
społecznym, buddyzmu w sferze duchowej, a także szamanizmu, ponieważ
na co dzień są bardzo przesądni. We współczesnej Japonii jeszcze trudniej
oddzielić konfucjanizm od wszystkich pozostałych ingrediencji
w  tamtejszym tyglu kulturowym: buddyzmu, taoizmu, zdobyczy
kulturowych z epoki sakoku w  okresie siogunatu Tokugawa, powojennych
wpływów amerykańskich oraz  – naturalnie  – shintō (shintōizmu).
Niewątpliwie jednak wyraźne wpływy konfucjanizmu odnajdujemy
w japońskim paternalistycznym, silnie zbiurokratyzowanym, elitystycznym
stylu rządzenia.
Dziennikarz Martin Jacques wyodrębnia podstawowe różnice między
japońską a  chińską wersją konfucjanizmu: podczas gdy chiński
konfucjanizm „zaliczał do najważniejszych wartości cnotę i  dobrotliwość,
to japoński kładł zdecydowanie większy nacisk na lojalność”. Z  czasem
urosła ona do rangi wartości nadrzędnej, co doprowadziło do wykształcenia
się postawy ślepego, bezkrytycznego oddania cesarzowi, na której opierał
się japoński militaryzm z  początków XX wieku. Podczas gdy w  chińskim
konfucjanizmie powinnością przywódców jest działać mądrze
i  sprawiedliwie, w  jego japońskiej odmianie, jak twierdzi Jacques,
akcentuje się przede wszystkim powinność posłuszeństwa wobec
zwierzchności. Nawiasem mówiąc, Jacques sugeruje w  swojej książce
When China Rules the World, że prowadzona obecnie przez Chiny
kolonizacja krajów bogatych w  zasoby naturalne, takich jak Laos
i  Kambodża, stanowi przejaw narzucania przez Pekin nowego
konfucjańskiego ładu.
W czternastowiecznej konfucjańskiej świątyni w  stolicy Chin  – gdzie
wypatrzyłem fotografię z  1938 roku, która przedstawiała japońskich
żołnierzy w  trakcie składania ofiar w  tym przybytku  – zapytałem dwóch
zwiedzających, mężczyzn tuż po trzydziestce, czy ich zdaniem Konfucjusz
ma coś do powiedzenia o  współczesnych Chinach. Spojrzeli na mnie tak,
jakbym ich spytał, czy nadal kultywuje się obyczaj krępowania stóp.
A  jednak w  filmie dokumentalnym zrealizowanym niedawno przez
renomowaną rozgłośnię radiową BBC Radio 4  Rana Mitter  – dyrektor
China Center, ośrodka badań nad historią Chin na Uniwersytecie
Oksfordzkim i  uznany autorytet w  dziedzinie chińskiej historii i  kultury  –
nazwał Konfucjusza „człowiekiem, któremu Chiny zawdzięczają swoje
kulturowe DNA”. Zdaniem Mittera spuścizna wielkiego myśliciela jest
wciąż żywa.
Chiński student, którego zagadnąłem w kawiarni bezpośrednio po wizycie
w  świątyni, przyznał, że konfucjanizm wywarł ogromny wpływ na jego
edukację, a  także na współczesne chińskie społeczeństwo. Stwierdził, że
jednym z  przejawów tego wpływu jest szacunek, z  jakim traktuje się dziś
w  Chinach seniorów  – choćby w  publicznych środkach transportu. Młody
człowiek wyraził przekonanie, że człowiek współczesny może czerpać
wiele ważnych nauk z dzieł Konfucjusza – „cenimy je naprawdę wysoko” –
przyznał jednak także, że bywały wykorzystywane przez pozbawionych
skrupułów rządzących do kontrolowania, wyzyskiwania i uciskania narodu.
Máo Zédōng i  Pak Chŏng-hŭi dołożyli wszelkich starań, by wykorzenić
konfucjanizm  – choćby powierzchownie  – z  życia społecznego w  swoich
krajach, ten pierwszy uważał bowiem, że myśl Konfucjusza sankcjonuje
ucisk i  jest antyegalitarna, ten drugi natomiast dlatego, że stała
w  sprzeczności z  jego kapitalistycznymi ambicjami. Można by jednak
argumentować, że komunizm i konfucjanizm mają ze sobą coś wspólnego:
obie doktryny skupiają się na kwestii funkcjonowania jednostek
w  społeczeństwach, w  obu też nie ma miejsca na mistycyzm ani bogów.
Konfucjusz był niewątpliwie zwolennikiem egalitaryzmu w sferze edukacji.
A  czerwona książeczka przewodniczącego Máo przynajmniej w  sferze
formalnej czerpie z dziedzictwa Dialogów konfucjańskich. Komunistyczna
Partia Chin doskonale rozumie, że aby zachować ład społeczny w Chinach,
musi zapewniać narodowi stały rozwój gospodarczy i  stabilizację, co
współgra z konfucjańskim pojęciem powinności władców, a także sprawia,
że Chińczycy są skłonni tolerować ograniczanie swobód obywatelskich.
Nawet młodzi Chińczycy, z  którymi rozmawiam, nie wydają się oburzeni
z  powodu braku demokratyzacji. Jest to klasyczny konfucjański
kompromis. Warto dodać, że chińskie ośrodki kultury, które rząd otwiera na
całym świecie  – odpowiedź Chin na British Council  – noszą wymowną
nazwę Instytutów Konfucjusza. Jeśli natomiast przyjrzymy się bliżej
południowokoreańskiemu cudowi gospodarczemu prezydenta Paka,
dostrzeżemy, że jego chaebŏle funkcjonowały  – i  wciąż funkcjonują  – na
postawie konfucjańskich zasad, z  uległością pracowników, którzy znają
swoje miejsce w korporacyjnej hierarchii i ślepym posłuszeństwem wobec
przełożonych na czele. A obsesja Koreańczyków na punkcie wykształcenia
to także podręcznikowy przykład konfucjanizmu stosowanego.
Później, gdy przebywałem na Tajwanie, pytałem poznanych tam ludzi,
czy uważają, że tamtejsze społeczeństwo jest konfucjańskie.
–  Nie, pod żadnym względem  – stwierdził z  przekonaniem francuski
socjolog Frank Huyard, należy jednak dodać, że był podobnego zdania na
temat społeczeństwa dzisiejszych Chin. Amerykański wykładowca
akademicki i znawca Tajwanu Michael Turton zgodził się z tą opinią:
–  Dziennikarze przerzucają się słowem „konfucjański”, ale żaden z  nich
nigdy nie zadaje sobie trudu, żeby rozszyfrować jego znaczenie. A  może
mieć bardzo wiele znaczeń. Jest to zachodni termin, którego używają ludzie
Zachodu, żeby wytłumaczyć innym ludziom Zachodu, co się dzieje. Jeżeli
ci powiem, że społeczeństwo jest konfucjańskie, będę miał na myśli, że jest
autorytarne i  hierarchiczne. Ale jeśli spojrzymy na tajwańską legislaturę,
przekonamy się, że w  40  procentach składa się z  kobiet. Kobiety są tu
właścicielkami firm i  pracownikami naukowymi. Mają dużą władzę
i wpływy.
Wydaje się, że Tajwan uwolnił się z pęt konfucjanizmu.
Każdy, kto sugeruje, że korzenie takiego czy innego zachowania tkwią
w  słynnej jaskini pod Qūfù, może się dziś spodziewać oskarżeń
o  upraszczanie, generalizowanie, orientalizm lub kulturowy esencjalizm,
o  czym świadczy przykład amerykańskiego pisarza Malcolma Gladwella.
Został on skrytykowany przez część koreańskich czytelników, kiedy
zasugerował w  swojej książce Poza schematem46, że przyczyną fatalnych
w  skutkach błędów pilotów linii Korean Air, które doprowadziły do kilku
katastrof lotniczych, była  – jak to określił  – koreańska „spuścizna
kulturowa”, czyli szacunek dla przełożonych wywodzący się
z  konfucjańskiej tradycji. Zdaniem Gladwella w  każdym przypadku drugi
pilot bał się skierować uwagę kapitana na, powiedzmy, górę wyłaniającą się
przed dziobem samolotu albo płonący silnik. Jego teoria wydaje się
niepoważna, ale gdy pojedzie się do Korei, przeczyta cokolwiek o  Korei
albo pozna Koreańczyków, chcąc nie chcąc, patrzy się na wszystko przez
pryzmat konfucjanizmu. Korea ma opinię najbardziej konfucjańskiego kraju
świata; niektórzy Koreańczycy utrzymują nawet, że Konfucjusz był ich
rodakiem, opierając się na mocno naciąganym twierdzeniu, że dziadek
myśliciela urodził się w  Korei. Pierwsza szkoła konfucjańska została
założona w  tym kraju w  roku 372, a  z  chińskiego systemu egzaminów do
służby urzędniczej korzystano w  Korei przez setki lat. Myśliciele
konfucjańscy wciąż widnieją na koreańskich banknotach.
Konfucjusz bywa jednak obwiniany o wiele koreańskich patologii, przede
wszystkim przez samych Koreańczyków. Kilka lat temu książka
zatytułowana Confucius Must Die for the Country to Live (Konfucjusz musi
umrzeć, żeby kraj mógł żyć), która obarczała brodatego mędrca winą za
prawie każdą godną pożałowania cechę koreańskiego społeczeństwa, była
bestsellerem w  Korei Południowej. „Washington Post” opublikował
niedawno tekst, w  którym dwaj uczeni obarczyli konfucjanizm
odpowiedzialnością za godną potępienia kulturę nadużyć seksualnych i brak
równouprawnienia płci. Postać wielkiego mędrca przywołuje się też
zazwyczaj podczas dyskusji na temat stresu szkolnego w  Korei
Południowej. Zdaniem Bruce’a Cumingsa konfucjanizm zdominował także
życie społeczne w  Korei Północnej: „Przyjęcie założenia, że
północnokoreański komunizm całkowicie zerwał z  przeszłością, nie
pozwoliłoby dostrzec trwałej konfucjańskiej spuścizny: polityki opartej na
rodzinie, dziedziczenia władzy przez syna przywódcy oraz niezwykłej czci,
jaką otacza się założyciela państwa, Kim Il-sŏnga”.
Dziś publiczne przejawy nadużywania uprzywilejowanej pozycji przez
mężczyzn w  specyficznym koreańsko-konfucjańskim stylu stają się
niekiedy wiralami i  przysparzają uciechy niezliczonym internautom.
Bohaterem jednego z  takich filmików, nakręconego w  2016 roku na
międzynarodowym lotnisku Gimpo, jest polityk Kim Mu-sŏng (także jako
Kim Moo-sung), w którym upatrywano kiedyś kandydata na prezydenta. Na
nagraniu widać, jak Kim wychodzi z  hali przylotów przez automatyczne
drzwi, krocząc z dumnie uniesioną głową, napuszony jak paw, i niedbałym
ruchem ciska swoją walizkę w  kolorze kanarkowym w  stronę zgiętego
w  ukłonie asystenta, który posłusznie czeka, by złapać ją w  locie. Gdy
walizka odlatuje w  bok po trajektorii w  kształcie łuku, niczym rakieta
nośna, która oddzieliła się od wynoszonego na orbitę promu kosmicznego,
Kim, nie obdarzywszy mężczyzny ani jednym spojrzeniem i  nawet nie
zwolniwszy kroku, maszeruje dalej, zapewne do limuzyny z szoferem. Ów
wiral, na który internauci na całym świecie zareagowali mieszaniną
przerażenia i rozbawienia, sprowokował dyskusję na temat sposobu, w jaki
bogaci i  wpływowi Koreańczycy traktują swoich podwładnych. Jedyną
reakcją ośmieszonego Kima było święte oburzenie.
Konfucjańska wizja hierarchii determinuje bardzo wiele wzorców
zachowań i  wzajemnych interakcji Koreańczyków, nawet w  swobodnej
atmosferze barów i restauracji. Na przykład gdy wznosisz kieliszek, musisz
uważać, by nie wznieść go wyżej niż osoba starsza od ciebie albo twój
przełożony. A  poza tym Koreańczycy dostają palpitacji serca na widok
kogoś, kto spożywając posiłek w  pojedynkę, własnoręcznie napełnia swój
kieliszek lub filiżankę.
Pewnego wieczoru siedziałem przy barze otaczającym jedną z otwartych
kuchni na targowisku Kwangjang w  Seulu i  jadłem bindaettŏk (także
bindaetteok, bundujŏk, bundujijim – placki z fasoli mung, kor. nukdu). Koło
mnie dwóch dwudziestoparolatków posilało się sashimi. Wymieniliśmy
uprzejmości, a potem powróciliśmy do jedzenia, ale za każdym razem gdy
dolewałem sobie makgŏlli (także maggŏlli, makgeolli)  – mętnego,
mlecznobiałego wina z fermentowanego ryżu – dosłownie podskakiwali jak
oparzeni. Młodszy, który siedział dalej ode mnie, instynktownie sięgał po
butelkę, żeby napełnić mój kubek  – zgodnie z  zasadami konfucjańskiego
protokołu  – a  potem cofał się na swoje miejsce. W  końcu uznałem, że
muszę ich o to zapytać. Młodszy mężczyzna wyjaśnił mi ze śmiechem, że
to odruch. Coś, co robi całe życie. Byłem ciekaw, jak Koreańczycy radzą
sobie na co dzień z  problemem hierarchizacji. W  jaki sposób ustala się
w trakcie rozmowy, kto stoi wyżej, a kto niżej w hierarchii społecznej, i jak
to zróżnicowanie przejawia się w praktyce?
–  Istnieje uprzejmy i  nieuprzejmy sposób zwracania się do drugiej
osoby  – wyjaśnił starszy z  mężczyzn.  – Status społeczny i  pieniądze nie
odgrywają tu zasadniczej roli, choć wiadomo, że jeśli ktoś jest bogaty,
traktuje się go bardziej uprzejmie. Najważniejszy jest wiek, a  potem płeć.
Niestety starsi ludzie bardzo często zbyt chętnie wybierają nieuprzejmy
sposób zwracania się do młodszych.
W razie wątpliwości jeden Koreańczyk zapyta drugiego wprost, ile ma lat,
i  stosownie do uzyskanej informacji wybierze jeden z  siedmiu sposobów
zwracania się do rozmówcy:
–  Gdy spotykasz kogoś po raz pierwszy i  spodziewasz się, że będziesz
miał z  nim jeszcze do czynienia, po prostu pytasz, żeby wiedzieć, czy
używać formy honoryfikatywnej, czy nie.
Później młodszy rozmówca będzie się odnosił do starszego z szacunkiem,
zgadzał z jego opiniami, śmiał z jego żartów, napełniał jego kieliszek i tak
dalej.
Postanowiłem zabawić się w odgrywanie ról.
– W takim razie powiedzielibyście coś w rodzaju: „Cześć, Alan, mam na
imię John. Będziemy wspólnie pracować nad tym projektem…”.
Moi towarzysze przytaknęli.
– A potem zapytalibyście: „To ile masz lat?”.
–  Właśnie tak, zwyczajnie, na samym początku rozmowy. Studenci, bez
względu na wiek, mogą używać między sobą form nieuprzejmych;
w  naszym środowisku staramy się nie dyskryminować nikogo ze względu
na młody wiek.
Przez jakiś czas analizowaliśmy różne proponowane przeze mnie
scenariusze  – a  jeśli jesteś zamożniejszy niż twój wykładowca albo jeśli
wykładowca jest kobietą?
–  Oczywiście okazuje się jej szacunek, bo wykłada, a  więc zajmuje
wyższą pozycję od każdego studenta, ale przeważnie pozycja kobiet jest
niższa niż mężczyzn.
Zakładałem, że zwracanie się do kogoś w mniej uprzejmy sposób polega
na używaniu form rozkazujących: „wskaż mi drogę na dworzec”, zamiast
„proszę mi wskazać drogę na dworzec”. Okazuje się jednak, że chodzi
o odmianę czasownika.
– Jeżeli dodasz do czasownika końcówkę yo, na przykład ka-yo, będzie to
forma honoryfikatywna, ale już samo ka będzie formą nieuprzejmą  –
wyjaśnił starszy z moich rozmówców.
A jednak nawet w  Korei, najbardziej konfucjańskim społeczeństwie
świata, są rzeczy zdecydowanie niekonfucjańskie. Struktura organizacyjna
chaebŏli jest zgodna z  duchem konfucjanizmu, ale szefowie tychże
chaebŏli, którzy wjeżdżają na salę sądową na wózkach inwalidzkich,
podłączeni do kroplówek, udając chorobę, żeby uniknąć odpowiedzialności
za swoje przestępstwa, już nie. Jedna z  fundamentalnych zasad
konfucjanizmu głosi, że przywódca powinien postępować w  sposób
honorowy i  odpowiedzialny  – jak ujął to Konfucjusz: „sprawować rządy,
krocząc drogą cnoty”  – ale rodziny, do których należą chaebŏle, rzadko
kierują się tą zasadą. A jak się ma konfucjański szacunek dla starszych do
obsesji Koreańczyków na punkcie odmładzania się za pomocą zabiegów
chirurgii plastycznej?
Po powrotnym kursie taksówką, który przypominał raczej wyścig po
śmierć, melduję się w hotelu w Qūfù. Jest to dziwny kompleks niedużych
budynków udających tradycyjne domy, które stoją wokół wybetonowanego
ogrodu, w  cieniu murów starego miasta. Ponieważ w  mieście panuje
turystyczna posucha, mam cały domek dla siebie. Zaprojektowano go
z  myślą o  szczególnych potrzebach badaczy konfucjanizmu, posiada więc
gabinet wyposażony w  bogato rzeźbione biurko, na którym umieszczono
tusz i pędzelek do kaligrafii. Pod ścianą stoi duża biblioteczka wypełniona –
jak przypuszczam – dziełami Konfucjusza.
Ostatnie popołudnie w  Qūfù spędzam w  zbudowanym ponad tysiąc lat
temu kompleksie świątynnym. Są tu kamienne filary ozdobione
płaskorzeźbami przedstawiającymi smoki, prastare cedry, które wspierają
się na drewnianych podpórkach, i śliczne pawilony o dachach krytych żółtą
i  zieloną dachówką oraz potrójnych, zadartych okapach, w  tym pawilon
Xìngtán, w  którym podobno nauczał sam Konfucjusz. W  jednym
z  budynków znajdują się wykonane z  kamieni półszlachetnych mozaiki
ścienne, które przedstawiają sceny z  życia Konfucjusza. Ukazano na nich
mędrca w  stylu tradycyjnym, w  powłóczystej błękitnej szacie
i  trójgraniastym kapeluszu. Ze swoją grubo ciosaną twarzą i  gęstą, czarną
brodą wygląda jak chiński Barry White.
Oglądając najstarsze zachowane ilustracje ze scenami z  życia
Konfucjusza, a  zarazem ze scenami z  życia w  Chinach (36 drzeworytów
z  1444 roku), dowiaduję się, że w  chwili jego narodzin zjawił się
jednorożec z  niebiańską księgą w  pysku. Zdaje się, że jednorożce często
odwiedzały mędrca. Kiedyś, dowiedziawszy się o  zabiciu jednego z  nich,
wpadł w  gniew i  oznajmił, że ten niecny uczynek jest przejawem upadku
moralności i  praworządności w  Chinach. Później, według angielskiego
tłumaczenia podpisu, „wiódł żywot wegetarianina [sic] i zanosił modły do
Wielkiego Wozu”. Z  niezrozumiałych dla mnie powodów do Konfucjusza
przylatywały także smoki, a  pewnego razu, gdy mędrzec oddawał się
modlitwie, na niebie pojawiła się tęcza, która zmieniła się w  kawałek
żółtego jadeitu, co musiało pięknie wyglądać.
Opuszczam teren świątyni i  idąc wzdłuż murów miejskich, docieram na
cmentarz, gdzie pochowano Konfucjusza, który zmarł w  wieku
siedemdziesięciu dwóch lat w roku 479 p.n.e. Stojąc nad jego zaskakująco
skromnym, porośniętym trawą kurhanem pośród czarnych sosen, próbuję
sformułować konkluzje na temat wielkiego mędrca i  jego spuścizny
w trzech azjatyckich krajach.
Wszystkie rzekomo konfucjańskie cechy  – nacisk na zdobywanie
wykształcenia, szacunek dla starszych, docenianie roli rodziny, lęk przed
utratą twarzy, seksizm, przekonanie starszych mężczyzn, że zasługują na
specjalne traktowanie  – odnajdziemy bez trudu we wszystkich
społeczeństwach świata. Patriarchalna hierarchia i  systemy klasowe są,
niestety, zjawiskami o charakterze uniwersalnym. Przypomina mi się słynny
skecz o  systemie klasowym z  kultowego programu satyrycznego Frost
Report, w  którym John Cleese patrzy z  góry na Ronniego Barkera, który
patrzy z  góry na Ronniego Corbetta, który wie, gdzie jego miejsce. Stary
Kŏng Fūzi pokiwałby głową z  aprobatą. Jest też mnóstwo krajów, które
nienawidzą swoich sąsiadów i nie potrzebują do tego 2500 lat indoktrynacji
przez wychowanego przez tygrysa i  orła brzydala, na którego mogłyby
zrzucić całą winę.
Pod koniec lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku duński socjolog Geir
Helgesen przeprowadził ankietę wśród Azjatów i  Skandynawów, których
zapytał między innymi o  to, czy zgadzają się ze stwierdzeniem: „Idealne
społeczeństwo jest jak rodzina”. Zgodziło się z  nim około 80  procent
Chińczyków i  Koreańczyków z  Południa, ale także ponad 70  procent
Skandynawów, którzy do myśli Konfucjusza przywiązują mniej więcej taką
samą wagę, jak do nauczania telewizyjnych kaznodziejów. Innymi słowy,
być może Konfucjusz jest tak bliski Azjatom po prostu dlatego, że jego
filozofia jest uniwersalna – przemawia do nas wszystkich.
45 Neokonfucjanizm to podjęta w  XI stuleciu próba oczyszczenia nauk Konfucjusza
z nagromadzonych z biegiem czasu aspektów metafizycznych. Nurt ten zachował elementy
buddyzmu i taoizmu, był jednak znacznie bardziej surowy i przykładał większą wagę do
uświadamiania biedakom, gdzie ich miejsce. Był więc pod wieloma względami sprzeczny
ze swoim pierwowzorem.
46 Poza schematem. Sekrety ludzi sukcesu (tyt. oryg. Outliers: The Story of Success),
przeł. Rafał Śmietana, Znak, Kraków 2019.
28
NANKIN

Przyjeżdżam do Nankinu (chiń. Nánjīng  – Południowa Stolica)


superszybkim pociągiem. Na pierwszy rzut oka miasto wygląda na miejsce,
w  którym naprawdę można by chcieć zamieszkać, w  przeciwieństwie do
posępnego, neurotycznego Pekinu (chiń. Bĕijīng – „Północna Stolica”) czy
skostniałego Qūfù.
Kilkakrotnie w  dziejach Chin Nankin był stolicą tego kraju i  zachował
wiele z  dawnej wspaniałości i  dostojeństwa, które czuje się w  jego
szerokich, wysadzanych drzewami alejach i  tętniących życiem
przestrzeniach publicznych, które nocą zupełnie zmieniają oblicze za
sprawą futurystycznych pokazów świetlnych. Czuję, że w końcu znalazłem
się w XXI wieku. Działa tu nawet system rowerów miejskich. Mieszkańcy
mają skłonność do układania rowerów, z  których już nie korzystają,
w bezładne stosy na chodnikach.
Przede wszystkim jednak w Nankinie można dobrze zjeść, głównie dania
kuchni japońskiej. Podczas pobytu w  tym mieście zobaczę więcej
japońskich restauracji niż gdziekolwiek indziej w Chinach. Są tu restauracje
izakaya, sushi, ramenem, donburi i  yakitori, a  nawet japońskie sklepiki
spożywcze. Niesamowitą popularnością cieszą się lokale sieci Hello Kitty
Café, a  w  podziemnym centrum handlowym natrafiam na japońskie
ciastkarnie, sieciówki Muji, Uniqlo i  jeden sklep o  nieskomplikowanej
nazwie Japońska Marka Designerska. Jest tu nawet automat sprzedający
żywe kraby. Trudno sobie wyobrazić coś bardziej japońskiego.
Zwalczam w  sobie chęć wyciągania banalnych wniosków na temat
stosunków mieszkańców Nankinu z ich byłymi japońskimi okupantami, ale
postanawiam uznać to, co widzę dokoła, za dobry znak. Przynajmniej nie
traktuje się tu Japończyków jak śmiertelnych wrogów, za których mogliby
uchodzić, ponieważ nawet dziś dla wielu Chińczyków nazwa tego miasta
jest synonimem jednej z  najbardziej odrażających masowych zbrodni
wojennych w dziejach, masakry nankińskiej, do której doszło na przełomie
grudnia 1937 i stycznia 1938 roku.
Jesienią 1937 roku Japończycy zajęli Szanghaj i przesuwali się na północ
w  kierunku Nankinu. W  grudniu, po miesiącach bombardowań
dokonywanych przez samoloty z  bazy w  Nagasaki, 100  tysięcy żołnierzy
armii cesarskiej pod dowództwem męża ciotki cesarza Hirohito, księcia
Asaka Yasuhiko, wkroczyło do ówczesnej stolicy Chin, rozgromiwszy
150  tysięcy chińskich nacjonalistów. Japońskie dowództwo wydało
wyraźny rozkaz, by nie brać jeńców. Odwrót chińskich oddziałów zmienił
się w bezładną ucieczkę. „New York Times” donosił 11 grudnia 1937 roku,
że winę za chaos ponoszą między innymi chińscy dowódcy: „W  wielu
przypadkach pewni [chińscy] generałowie przejmowali się bardziej swoim
osobistym majątkiem i  losem swoich wielkich posiadłości ziemskich
leżących na trasie japońskich najeźdźców niż obroną miasta”. 13 grudnia,
gdy wielu chińskich żołnierzy nadal tkwiło w obrębie murów miasta, które
stały się dla nich pułapką bez wyjścia, Japończycy rozpoczęli rzeź, która
trwała kilka tygodni. Skala i  charakter morderstw wstrząsnęły wówczas
światową opinią publiczną i  nadal nie przestają szokować. Według
szacunkowych danych tylko w  jednym miejscu, w  pobliżu góry Mufu
(Mùfúshān) na północ od miasta, wymordowano 57  tysięcy chińskich
jeńców.
Na tym etapie kampanii japońscy żołnierze byli już całkowicie
pozbawieni ludzkich uczuć. Zakopywali lub palili swoje ofiary żywcem,
urządzali zawody w  zabijaniu, rozpruwali brzuchy i  ścinali głowy.
Niektórym jeńcom kazano wchodzić do stawów, gdzie ginęli w  lodowatej
wodzie, innych szczuto psami. Po blisko sześćdziesięciu latach jeden
z  żołnierzy, Nagatomi Hakudō, wspominał sceny, których był świadkiem:
„Żołnierze nadziewali niemowlęta na bagnety i  jeszcze żywe wrzucali do
kotłów z  wrzątkiem. Dokonywali zbiorowych gwałtów na kobietach
w  wieku od dwunastu do osiemdziesięciu lat, a  gdy nie były już w  stanie
zaspokoić ich żądz, zabijali je. Ja sam ścinałem głowy, głodziłem ludzi na
śmierć, paliłem ich i  zakopywałem żywcem. Uśmierciłem w  ten sposób
ponad 200 Chińczyków. To straszne, że potrafiłem się zmienić w  takie
zwierzę i robić te okropne rzeczy. Nie ma słów, którymi można by opisać
to, czego się dopuszczałem. Byłem istnym diabłem”.
Jednym z  najbardziej haniebnych incydentów były zawody w  zabijaniu
zorganizowane tuż przed upadkiem Nankinu przez dwóch japońskich
podporuczników z  jednostki Katagiri, Mukai Toshiaki i  Noda Takeshi,
w miejscowości Kuyung. Mężczyźni założyli się o to, który z nich prędzej
zetnie głowy stu Chińczykom. O  ich rywalizacji donosił z  wielkim
entuzjazmem „Japan Advertiser” z  7  grudnia 1937 roku. W  gorączce
rywalizacji mężczyźni stracili rachubę, podnieśli więc stawkę do 150 głów,
o  czym również poinformowano w  gazecie. Mukai i  Noda zostali później
schwytani przez Chińczyków i  w  1947 roku stanęli przed trybunałem
wojennym. Obydwaj wypierali się udziału w zawodach, twierdząc, że był to
wymyślony chwyt propagandowy. Zostali skazani na śmierć i  rozstrzelani
w 1948 roku47.
Szacuje się, że między grudniem 1937 a  styczniem 1938 roku mogło
zginąć od 50 do 300  tysięcy ludzi, a  zdaniem niektórych badaczy nawet
więcej. Państwo chińskie podaje oficjalnie tę drugą liczbę, powołując się na
dowody przedstawione podczas procesów, które odbyły się po wojnie
w  Nankinie, ale straszliwy wojenny chaos i  olbrzymia liczba uchodźców,
którzy przemieszczali się wówczas na terenie Chin, uniemożliwiają
określenie rzeczywistej liczby. Pewien historyk powiedział mi nieoficjalnie,
że żaden z chińskich historyków, z którymi rozmawiał, nie wierzy, że było
300 tysięcy ofiar. Powiedział, że ich zdaniem zginęło od 50 do 80 tysięcy
osób, chociaż powszechnie przyjmuje się, zgodnie z  ustaleniami
Tokijskiego Międzynarodowego Trybunału Wojskowego, że było ich
200 tysięcy. Nawet jeśli założymy, że w Nankinie wymordowano 50 tysięcy
Chińczyków, pamiętajmy, że w  ciągu całej drugiej wojny światowej
w Wielkiej Brytanii zginęło 61 tysięcy cywilów, a we Francji 108 tysięcy.
Informacja o  zajęciu Nankinu przez Japończyków trafiła na pierwsze
strony gazet na całym świecie. Poeta W.H. Auden w swoich Sonnets from
China (Sonetach z  Chin), opublikowanych w  1939 roku, ukazał paralelę
między stolicą Chin a  nazistowskimi obozami śmierci w  swoim wierszu
Here War Is Simple (Tutaj wojna jest prosta).
A mapy naprawdę mogą wskazywać miejsca
Gdzie życie to teraz niedola:
Nankin; Dachau.
Dziś są w Japonii ludzie, którzy twierdzą, że w ogóle nie doszło do masakry
w  Nankinie. Pewien japoński historyk napisał, że zginęło dokładnie 47
chińskich cywilów. Inni spierają się o definicję pojęcia „masakra”, o ramy
czasowe (czy było to w  pierwszym tygodniu po wejściu Japończyków do
miasta, czy sześć tygodni później, jak ustalono w  trakcie procesów
tokijskich w  1946 roku?) albo o  to, jak  rozumieć „Nankin”  – jako cały
dystrykt czy tylko obszar w  granicach administracyjnych miasta. Jedną
z  organizacji, które kwestionują masakrę, jest Stowarzyszenie na rzecz
Rozpowszechniania Faktów Historycznych, prawicowa grupa, która wietrzy
spisek w każdym oskarżeniu wysuwanym pod adresem cesarskiej armii. Jej
członkowie twierdzą, że Chińczycy są barbarzyńcami i to oni spalili Nankin
oraz popełnili tam okropne zbrodnie, a każdy, kto się z tym nie zgadza, jest
komunistą.
Do grona krytyków ogólnie przyjętej narracji na temat Nankinu należą
prominentni japońscy politycy, w  tym były burmistrz Nagoya Kawamura
Takashi. W  2012 roku wygłosił przemówienie, w  którym stwierdził, że
postępowanie japońskich żołnierzy mieściło się w  ramach
„konwencjonalnych działań bojowych”. W  1990 roku były gubernator
Tōkyō Ishihara Shintarō udzielił wywiadu magazynowi „Playboy”.
Powiedział wówczas: „Ludzie twierdzą, że Japończycy dokonali tam [w
Nankinie] Holokaustu, ale to nieprawda. To historyjka wymyślona przez
Chińczyków (…), to  kłamstwo”. Były minister edukacji Fujio Masayuki
skwitował całą kwestię lekceważącym stwierdzeniem, że był to „po prostu
element działań wojennych”.
Nieco bardziej realistyczna linia obrony mogłaby się opierać na
argumentach, że w  czasie wszystkich wojen dzieją się straszne rzeczy, że
mało który naród nie ma na sumieniu zbrodni wojennych, że wiele armii
stosowało zasadę „nie brać jeńców”, a  zwycięzcy często siali zniszczenie,
gwałcili i  rabowali. Dwa sztandarowe przykłady podobnych zbrodni, to
masakry w  Mỹ Lai w  Wietnamie i  Amritsarze w  Indiach, gdzie
amerykańscy i  brytyjscy żołnierze mordowali bezbronnych cywilów.
W  czasie bitwy o  Okinawa Amerykanie rozstrzeliwali japońskich jeńców,
a Brytyjczycy robili to samo podczas kampanii w Birmie.
Inni próbują tłumaczyć lub usprawiedliwiać brutalność Japończyków
w  Nankinie, wskazując, że żołnierze byli systematycznie brutalizowani
w  trakcie szkolenia wojskowego przepojonego duchem bushidō. „Droga
cesarska”, swoisty uduchowiony nacjonalizm z  cesarzem w  roli
przewodnika, wpoił im również wiarę w  ich wyższość rasową,
a  w  konsekwencji sprawił, że zobojętnieli na cierpienia swoich wrogów,
których uważali za mniej ludzkich od siebie. Realizowali misję
„oczyszczenia” Azji. W  swojej książce Horror in the East (Groza na
Wschodzie) Laurence Rees cytuje Tsuchiya Yoshio, weterana japońskiej
żandarmerii, który służył w  Chinach. Japończyk wspomina, że żołnierze
traktowali Chińczyków „jak robactwo albo zwierzęta (…) Chińczycy nie
należeli do ludzkiej rasy”. Rees przytacza także słowa innego weterana
kampanii w  północnych Chinach: „Czułem się tak, jakbym szlachtował
zwierzęta, na przykład świnie. Uważałem, że właśnie tak powinna
postępować japońska armia cesarska. Byłem o tym święcie przekonany”.
Cesarz Hirohito legitymizował poczynania armii swoim boskim
autorytetem. Jednym z  japońskich żołnierzy, którzy trafili do chińskiej
niewoli i  po wojnie stanęli przed sądem, był Enomoto Masayo. W  swoim
zeznaniu stwierdził: „Walczyłem za cesarza. On był bogiem.  W  imię
cesarza mogliśmy robić z  Chińczykami, co tylko chcieliśmy”. Nie
wiadomo, ilu zwykłych japońskich żołnierzy naprawdę wierzyło, że ich
działania są usankcjonowane przez mistyczny autorytet cesarza, ale z  całą
pewnością właśnie tego ich uczono.
Przez dziesięciolecia po zakończeniu wojny ściganie japońskich
zbrodniarzy nie należało do priorytetów chińskiego rządu, który czerpał
liczne korzyści z  utrzymywania dobrych stosunków z  Tōkyō.
W  przemówieniu wygłoszonym w  1964 roku z  okazji wizyty
przewodniczącego Japońskiej Partii Socjalistycznej Máo Zédōng
powiedział: „Japoński militaryzm okazał się niezwykle korzystny dla Chin,
ponieważ umożliwił narodowi chińskiemu przejęcie władzy”. Być może
wdzięczność Máo miała nieco dwuznaczny wydźwięk, ale Komunistyczna
Partia Chin bezsprzecznie skorzystała na kolonialnej wojnie Japonii
z rywalami komunistów – nacjonalistami Czang Kaj-szeka.
Tak więc przez wiele lat zadanie chronienia pamięci o tym, co się stało na
przełomie lat trzydziestych i  czterdziestych, spoczywało głównie na
barkach tych, którzy sami przeżyli tamten horror, oraz osób, które pragnęły
zadbać o  to, by nigdy nie zapomniano o  tamtych wydarzeniach. Jednym
z  najwybitniejszych przedstawicieli grupy owych społecznie
zaangażowanych strażników historii jest Wu Xianbing, który stworzył
prywatne muzeum poświęcone masakrze w Nankinie.
–  Zaczęło się od czystego gniewu  – mówi pan Wu, gdy odwiedzam go
w jego muzeum w drugim dniu pobytu w mieście. – Ale zrozumiałem, że
gniew to za mało. Chciałem uczyć ludzi o tym, co się stało, i przekuć mój
gniew w działanie.
Wu jest przysadzistym mężczyzną po pięćdziesiątce. Dziś ma na sobie
dżinsy, białą czapkę bejsbolówkę z czerwoną gwiazdą i wygodne brązowe
buty na grubej podeszwie. Wygląda jak dyrektor fabryki i  –  jak się
okazuje  – rzeczywiście nim jest. Kiedy wysiadłem z  taksówki przed
niegustownym, czerwono-złotym budynkiem w  dzielnicy przemysłowej,
w której znajdują się głównie zakłady przemysłu lekkiego, pomyślałem, że
wygląda on jak opuszczony biurowiec, i znowu się nie pomyliłem. W 2004
roku pan Wu przekształcił budynek administracyjny swojej fabryki mebli
w Muzeum Chińskiej Wojny Obronnej przeciwko Japońskiej Agresji.
Spodziewałem się fanatyka, a  tymczasem pan Wu okazuje się
człowiekiem wyjątkowo rozsądnym. Jego poglądy na temat wojny,
Japończyków i  dzisiejszych relacji między obydwoma krajami są
wyważone i klarowne.
–  W  moim pojęciu nie chodzi o  to, by podsycać nienawiść albo
przywoływać niedobre wspomnienia, tylko o  to, by pokazywać ludziom
prawdę o tamtej tragedii i czerpać z niej naukę – mówi, wprowadzając mnie
do swego wielkiego biura, którego ściany zastawione są regałami pełnymi
książek i pękatych teczek.
Na podłodze piętrzą się pudła wypełnione kolejnymi książkami
i dokumentami. Pan Wu mówi, że ma w swojej bibliotece ponad 40 tysięcy
książek poświęconych historii wojny.
PPo drodze na spotkanie z nim zwiedziłem państwowe Muzeum Pamięci
Masakry Nankińskiej w  pobliżu bramy Jiangdong (Jiāngdōngmén), gdzie
znaleziono szczątki wielu ofiar. Podobnie jak muzeum Jednostki 731
w Harbinie, mieści się ono w budynku, który jest doprawdy wstrząsającym
przykładem nowoczesnej architektury  – trójkątnym monolicie z  szarego
granitu, otoczonym żwirowymi alejkami pełnymi pomników i rzeźb. Ale –
jak twierdzi pan Wu  – państwowe muzeum „prezentuje punkt widzenia
przywódców, generałów, ważnych graczy”. On natomiast w  swojej
placówce pragnie przedstawić masakrę nankińską z perspektywy zwykłych
ludzi. „Pokazać, że każdy z nas wiedzie własne życie, ale wojna obraca je
wniwecz. Taka perspektywa ukazuje przede wszystkim ludzki wymiar
tragedii”.
Idę za nim do dużej, prostokątnej sali wypełnionej najrozmaitszymi
eksponatami, od mieczy po nocniki. Są tu hełmy i japońskie flagi, wycinki
z  gazet i  znane mi już fotografie rzezi. Ekspozycja została przygotowana
niezwykle starannie, choć widać, że muzeum dysponuje skromnym
budżetem.
Wprawdzie pan Wu urodził się w Nankinie, ale jego rodzina nie ucierpiała
w  czasie masakry, ponieważ przybyła do miasta już po wojnie. Mimo to
poczuł, że musi stworzyć muzeum  – sfinansowane wyłącznie z  własnej
kieszeni – kiedy przeczytał o wizytach japońskich premierów w Yasukuni.
Przypominam mu, że zaniechali tych wizyt kilka lat temu:
– Tak, ale nadal posyłają tam dary. Sądzę, że w głębi duszy nie przyznają
się do tego, co zrobili. Wielu Japończyków zadaje mi pytanie: „Czemu nie
dacie sobie z tym spokoju, nie zapomnicie o przeszłości?”.
Odpowiada im, że Chiny były ofiarą, a ofiary i oprawcy mają odmienny
punkt widzenia i różne prawa. A co z całą masą japońskich restauracji, firm
i sklepów, które widziałem w Nankinie? Czy ich obecność nie dowodzi, że
Chińczycy wybaczyli i zapomnieli?
– Społeczeństwo jest skomplikowane – odpowiada pan Wu z namysłem. –
To, o  czym mówisz, dotyczy sfery ekonomii i  wcale nie znaczy, że naród
chiński zapomina o  historii albo o  tym, co przeszedł podczas japońskiej
okupacji.
Mój rozmówca jest przekonany, że Japończycy wciąż ukrywają dowody
powiązane z wydarzeniami z roku 1937.
Pan Wu zainwestował w swoje muzeum mnóstwo pieniędzy – krępuje się
powiedzieć mi ile, ale później przeczytałem, że koszt inwestycji
przekroczył 200  tysięcy funtów  – i  poświęcił mu już dwanaście lat życia.
Jest żonaty, ma dorosłą córkę, ale, jak mówi, wzruszając przy tym
ramionami, w  rzeczywistości ani jego rodzina, ani przyjaciele nie
rozumieją, co robi. Nie zarabia na muzeum, chociaż co roku zwiedza je
około 40 tysięcy osób. Na szczęście w ostatnich latach władze zaczęły mu
udzielać wsparcia finansowego.
Wysuwam nieco prowokacyjne przypuszczenie, że być może większość
Chińczyków zostawiła ten rozdział za sobą, i  sugeruję, że być może
powinien pójść za ich przykładem.
–  Zgadzam się z  tobą, powinniśmy patrzeć w  przyszłość, ale to
Japończycy nie potrafią się uporać z przeszłością. Od lat pięćdziesiątych do
osiemdziesiątych chińskie społeczeństwo nie powracało do tamtych
wydarzeń. Problem pojawił się dopiero wtedy, gdy zaczęto akceptować
negowanie faktów historycznych w  głównym nurcie japońskiej debaty
publicznej, kiedy do władzy doszła prawica – powiedział.
Pierwszy japoński podręcznik do historii, w którym zanegowano masakrę
(a inwazję nazwano „przesuwaniem się wojsk”), został wydany na początku
lat osiemdziesiątych. W  1984 roku z  inicjatywy chińskiego rządu
rozpoczęto budowę państwowej Izby Pamięci w Nankinie.
–  Lubię Japonię. Uważam, że współczesne społeczeństwo japońskie jest
jednym z  najbardziej zaawansowanych cywilizacyjnie społeczeństw na
świecie  – ciągnie pan Wu.  – Ale większość zwykłych Japończyków,
a  zwłaszcza młodych, nic nie wie o  historii japońskiej obecności
w  Chinach; nie wspominają o  masakrze, ponieważ politycy starają się nie
ujawniać informacji na ten temat. Jak można w  szkolnych podręcznikach
kwitować kilkoma słowami wydarzenie tak wielkiej wagi, jak masakra
nankińska? Wydaje mi się, że gdyby młodsi Japończycy poznali prawdę, to
byliby zszokowani.
Ilekroć pan Wu odwiedza Japonię, a  bywa tam często, konstatuje ze
smutkiem, że w  księgarniach jest coraz mniej książek poświęconych
masakrze. W  2014 roku dzięki pomocy kilku japońskich organizacji
pozarządowych przedstawił część swoich zbiorów na wystawach
w  Hiroshima i  Nagoya. Od lat otrzymuje pomoc finansową od „setek”
Japończyków, którzy organizują zbiórki na rzecz jego muzeum. Japończycy
stanowią także najliczniejszą grupę zagranicznych zwiedzających. Liczył na
to, że uda mu się zaprezentować swoją wystawę w Tōkyō w 2019 roku, ale
nie znalazł jeszcze odpowiedniego japońskiego sponsora.
–  Oczywiście jest sporo internetowych trolli. Czasami piszą do mnie
w agresywnym tonie albo kierują groźby pod moim adresem, ale nigdy nie
padłem ofiarą fizycznego ataku. Czasami nawet tu przyjeżdżają.
Pytam z  niedowierzaniem, czy naprawdę członkowie japońskich grup
prawicowych zwiedzają jego muzeum.
–  Tak i  mogę nawet powiedzieć, że z  niektórymi z  nich się
zaprzyjaźniłem. Są różne typy prawicowców: centryści, umiarkowani,
ekstremiści. Słuchaj.
Przystaje i odwraca się do mnie.
– Wierzę w komunikację. Bez niej nie zrobimy ani kroku do przodu. Nie
ma sensu się złościć albo reagować emocjonalnie na czyjąś wersję historii.
Lepiej się dowiedzieć, co myślą tacy ludzie, i  walczyć z  nimi za pomocą
prawdy. Dlaczego mówią takie rzeczy? Skąd czerpią informacje?
Co powiedział ludziom, który twierdzą, że część albo nawet wszystkie
dowody masakry zostały sfabrykowane przez chińskie władze?
– Istnieje osiemset fotografii tamtych wydarzeń i żadna z nich nie została
wykonana przez Chińczyka; wszystkie zdjęcia zrobili cudzoziemcy,
przeważnie Japończycy, ale także Europejczycy i  Amerykanie, którzy
przebywali wówczas w Nankinie.
Co pewien czas wychodzą na jaw nowe dowody w postaci dokumentacji
fotograficznej. Na przykład we wrześniu 2008 roku w  pewnym domu
w  Kōbe natrafiono na zdjęcia, które przedstawiają japońskich żołnierzy
zakopujących Chińczyków żywcem. Jako pierwsza opublikowała je
japońska gazeta „Asahi Shimbun”.
–  Nawet gdyby te zdjęcia zostały sfabrykowane, nie mogły zostać
sfabrykowane przez Chińczyków, a  poza tym dowody pochodzą z  wielu
różnych źródeł, przede wszystkim japońskich, ale także amerykańskich,
chińskich i europejskich.
W pierwszych dniach po wkroczeniu Japończyków do miasta grupa
mieszkających tam Europejczyków, przerażonych i  zbulwersowanych
rzezią, postanowiła zorganizować bezpieczne schronienie dla uciekinierów.
Podobne „strefy bezpieczeństwa” organizowano też wtedy, gdy Japończycy
zajmowali Szanghaj w  połowie 1937 roku. Do grupy nankińskiej należał
między innymi John Rabe, niemiecki biznesmen i  członek partii
nazistowskiej, który we własnym domu udzielił schronienia sześciuset
Chińczykom, zyskując przydomek „żyjącego Buddy”. Chińczycy do dziś
wspominają z  wdzięcznością tamtych Europejczyków, którzy uratowali
życie około 250 tysiącom ludzi, a w państwowym muzeum poświęcono im
obszerną gablotę. W  mieście przebywało wówczas także kilku
zagranicznych dziennikarzy, w tym Tillman Durdin z „New York Timesa”
i  Charles McDaniel z  Associated Press. W  lutym 1938 roku światowa
opinia publiczna dowiedziała się o  masakrze dzięki amerykańskiemu
duchownemu George’owi Fitchowi, który potajemnie wywiózł z  miasta
i  przemycił do Stanów Zjednoczonych film nakręcony na taśmie Super
8 przez misjonarza Johna Magee.
Zagraniczną dziennikarką, która w  ostatnich latach zrobiła więcej niż
ktokolwiek inny, by skierować uwagę zachodniego świata na masakrę
nankińską, jest Amerykanka chińskiego pochodzenia Iris Chang. W  1997
roku wydała książkę Rzeź Nankinu48, która stała się międzynarodowym
bestsellerem.
Dowiaduję się od pana Wu, że w  mieście Huái’ān, oddalonym od
Nankinu o  trzy godziny jazdy na północ, znajduje się poświęcone jej
muzeum. Odwiedzam je następnego dnia, ciekaw, w jaki sposób Chińczycy
upamiętnili pisarkę, która uczyniła tak wiele, by opowiedzieć całemu
światu o jednym z najmroczniejszych momentów w ich najnowszej historii.
Muzeum, zaprojektowane jako skrzyżowanie chińskiego mauzoleum
z  parkową kafejką, stoi samotnie w  parku otoczonym przez dziesiątki
trzydziestopiętrowych wieżowców. Nikt nie pilnuje wejścia, wchodzę więc
do środka. Jest tu okropnie zimno i  oprócz mnie nie ma innych
zwiedzających. Chang spogląda łagodnie z  portretów, fotografii
i gipsowych popiersi. Zgromadzono tu pamiątki po niej – bluzę, pianino, na
którym uczyła się grać w  dzieciństwie  – zrekonstruowana sypialnia,
dziecięce wierszyki i rysunki, a także test IQ z Mensy, świadectwo, że już
w  dzieciństwie była nad wiek rozwinięta umysłowo. Na tablicy przy
wejściu widnieje napis:
Iris Chang
czysta i niewinna
wzniosła i piękna jak tęcza.
Dowiaduję się, że była córką pary chińsko-amerykańskich absolwentów
Harvardu i  ukończyła uniwersytet stanowy w  Illinois. Po ukończeniu
studiów początkowo przepisywała i  redagowała instrukcje obsługi
oprogramowania komputerowego, później zaś podjęła pracę w  „Chicago
Tribune”. Do pracy nad książką przystąpiła w  1993 roku. Chang była
głęboko oburzona konsekwentnym negowaniem prawdy o  masakrze
nankińskiej przez pewne kręgi japońskiego establishmentu. Nazywała ich
postawę „drugim japońskim gwałtem”49.
Na ekranie w  muzeum odtwarzany jest w  pętli fragment programu
telewizji PBS Newshour z udziałem Chang i ambasadora Japonii w Stanach
Zjednoczonych, opatrzony podpisem „Iris starła ambasadora na proch
w  niespełna 30 sekund”. Oglądam nagranie kilka razy. Myślę, że warto
przytoczyć jego pełny zapis, ponieważ trafia w  samo sedno problemu
japońskich przeprosin. Chang siedzi w  studio i  słucha wypowiedzi
ambasadora transmitowanej na żywo.
CHANG: Czy pan ambasador może dziś powiedzieć w swoim imieniu, na
antenie telewizji krajowej, na żywo, że przeprasza z głębi serca za gwałt na
Nankinie i inne zbrodnie wojenne przeciwko Chinom?
AMBASADOR: Przyznajemy, że żołnierze japońskich sił zbrojnych
dopuszczali się okrucieństw i  przemocy, i  bardzo za to przepraszamy,
rozumiemy także, że pamięć o  tych, którzy cierpieli, jest niezatarta. Ja
osobiście uważam, że naród japoński będzie jeszcze długo dźwigał to
brzemię.
Ambasador mówi następnie, że osobiście przejrzał dwadzieścia
podręczników i w każdym z nich jest mowa o Nankinie. Dodaje także, że
Japończycy podejmują świadomy wysiłek w celu krzewienia wiedzy o tym,
co się tam stało.
PROWADZĄCY AUDYCJĘ (DO CHANG): Czy słyszała pani
przeprosiny?
CHANG: Nie wiem. A czy pan słyszał przeprosiny? Bo ja nie usłyszałam
słowa „przeprosiny”. Myślę, że gdyby ambasador powiedział: „Osobiście
przepraszam za to, co japońscy żołnierze robili w  czasie drugiej wojny
światowej”, uznałabym to za przeprosiny i  za wielki krok we właściwym
kierunku. Ale znowu słyszymy tylko takie słowa jak „żal”, „skrucha”
i  sformułowania w  rodzaju „dzieją się rzeczy godne pożałowania”;
ogólnikowe wypowiedzi w takim właśnie stylu doprowadzają Chińczyków
do furii.
Trzeba przyznać, że ambasador nie grzeszy charyzmą i nie wypowiada się
płynnie w  obcym języku, ale mówi dosłownie „bardzo przepraszamy”, na
żywo, w  telewizji ogólnokrajowej, dokładnie tak, jak sobie życzy Chang.
Ani razu nie używa w swojej wypowiedzi słów „żal”, „skrucha” i nie mówi
o  „rzeczach godnych pożałowania”  – jak sugeruje dziennikarka. Można
odnieść wrażenie, że kobieta wcale go nie słucha, że nie chce usłyszeć nic
oprócz uników i niejednoznacznych sformułowań.
Stres związany z  pracą nad kolejną książką, tym razem poświęconą
amerykańskim jeńcom wojennym na Filipinach, był prawdopodobnie
przyczyną załamania nerwowego Chang, która w  2004 roku popełniła
samobójstwo, osierociwszy trzyletniego syna. Wcześniej zdiagnozowano
u  niej chorobę dwubiegunową, a  przez kilka tygodni przed śmiercią
utrzymywała, że jest na celowniku CIA i/lub japońskich prawicowych
organizacji ekstremistycznych oraz administracji Busha.
Wielu naukowców  – zarówno zachodnich, jak i  japońskich  – krytykuje
książkę Chang za skłonność do przesady (autorka stwierdza na przykład, że
liczba ofiar masakry „znacznie przekraczała” 350  tysięcy), za „nazbyt
emocjonalne podejście” oraz za stronniczą „wiktymologię porównawczą”,
która polega na zestawieniu tragedii nankińskiej z  Holokaustem. Ponadto
autorka prawie nie wspomina o  wielu Japończykach, którzy przed nią
prowadzili pionierskie badania nad masakrą. Przykładowo japoński historyk
Ienaga Saburō, począwszy od roku 1965, przez trzydzieści lat toczył boje
prawne z  japońskim rządem, któremu zarzucał zakłamywanie prawdy
historycznej w  szkolnych podręcznikach do historii. W  Japonii głoszenie
takich poglądów może być bardzo niebezpieczne. W  1990 roku burmistrz
Nagasaki Motoshima Hitoshi został postrzelony w klatkę piersiową. Stał się
celem zamachowca, ponieważ sugerował, że cesarz Hirohito jest częściowo
odpowiedzialny za wojnę. Z  lektury książki Chang wynika jednak, że
wszyscy Japończycy jednakowo negują masakrę.
Pan Wu reaguje na moje krytyczne uwagi pod adresem Chang z właściwą
sobie rozwagą.
–  Bez jej książki mnóstwo ludzi na Zachodzie nie wiedziałoby
o  masakrze. Zdaję sobie sprawę, że zarzuca się Chang przesadę
i  subiektywizm, ale uważam, że wniosła znaczący wkład w  popularyzację
wiedzy na temat masakry nankińskiej, a  najnowsze badania przynoszą
potwierdzenie wielu tez zawartych w jej książce – mówi.
W sformułowanej w  nieco bardziej pojednawczym tonie konkluzji Rzezi
Nankinu Chang słusznie podkreśliła, że Japończycy nie różnią się zbytnio
od innych narodów. „Żadna rasa ani kultura nie ma monopolu na wojenne
okrucieństwo” – napisała. Każde społeczeństwo jest zdolne do takiej samej
brutalności, z jaką Japończycy działali w Nankinie. „Postępowanie Japonii
podczas drugiej wojny światowej było w  mniejszym stopniu wytworem
niebezpiecznych ludzi niż niebezpiecznego rządu (…) w podatnej kulturze
i niebezpiecznych czasach…”

47 Jeden z mieczy samurajskich, którego podobno użyto podczas niesławnych zawodów,


trafił do tajwańskiego Muzeum Uzbrojenia w  Taipei. Na jego ostrzu widnieje napis:
w  języku japońskim „107 ludzi zabitych w  bitwie nankińskiej”. Niedawno do historii
miecza dopisano straszne i  dziwaczne postscriptum. W  sierpniu 2017 roku
pięćdziesięciojednoletni Lu Chun-yi rozbił gablotę muzealną, ukradł miecz i  udał się do
oddalonego o kilkaset metrów budynku rządowego, w którym mieści się biuro prezydenta.
Zaatakował funkcjonariusza żandarmerii wojskowej, pragnąc, jak się przypuszcza,
wtargnąć do budynku i  ściąć głowę pani prezydent, która akurat przebywała w  swoim
gabinecie. Lu, który – jak się później okazało – cierpiał na zaburzenia psychiczne, miał ze
sobą chińską flagę. Poszkodowany funkcjonariusz przeżył. Krewni Lu zeznali w  trakcie
śledztwa, że miał on obsesję na punkcie programów nadawanych przez chińskie
państwowe stacje telewizyjne, takich jak seriale wojenne, które oglądałem w  hotelach.
Jedna z tajwańskich gazet zacytowała wypowiedź członka jego rodziny, który stwierdził:
„Te chińskie programy telewizyjne wywarły na niego ogromny wpływ, ponieważ zaczął się
pasjonować polityką. Miał skrajnie prochińskie poglądy i  aktywnie działał na rzecz
powrotu Tajwanu do »chińskiej ojczyzny«”.
48 Tytuł oryg. The Rape of Nanking: The Forgotten Holocaust of World War  II, przeł.
Konrad Godlewski, Wielka Litera, Warszawa 2013.
49 Oryginalny tytuł książki Chang brzmi The Rape of Nanking, co w  dosłownym

tłumaczeniu znaczy Gwałt na Nankinie (przyp. tłum.).


29
SZANGHAJ I

Przyjazd do Nankinu był jak powrót do XXI wieku, Szanghaj (chiń.


Shànghăi) natomiast wyglądał jak wizja przyszłości wykreowana w  Epcot
Center, choć oglądana z perspektywy mniej więcej 1988 roku. Wieczorem,
po przyjeździe do miasta superszybkim pociągiem, dołączam do tłumów
turystów na Bundzie, słynnej promenadzie nad rzeką Huángpŭ z  ciągiem
secesyjnych budynków z przełomu XIX i XX wieku. Te solidne, granitowe
budowle z wieżami zegarowymi, w których mieściły się dawniej instytucje
zachodniego imperializmu, przypominają mi zawsze stare nabrzeże
w Liverpoolu. Dziś znajdują się tu salony luksusowych europejskich marek,
pięciogwiazdkowe hotele i najdroższe restauracje: zachodni imperializm za
parawanem świątyń konsumpcji.
Wieżowce dzielnicy Pŭdōng po drugiej stronie rzeki dziś wieczór spowija
mgła, przez którą przebijają się błyski czerwonych świateł ostrzegających
samoloty przed przeszkodami lotniczymi. Powiadają, że gdy budowano
Pŭdōng w  latach dziewięćdziesiątych, to w  ciągu dekady wzniesiono tam
odpowiednik dziesięciu Manhattanów. Dziś o  uwagę turystów
podziwiających panoramę dzielnicy rywalizują szklane drapacze chmur
o  niesamowitych, wymyślnych kształtach. Mój wzrok przyciąga Shanghai
World Financial Center, nazywany otwieraczem do butelek ze względu na
prostokątny otwór pod szczytem. Podobno w  oryginalnym projekcie
japońskiego dewelopera Mori Company otwór miał mieć kształt koła,
władze jednak uznały, że będzie on za bardzo przypominać słońce na fladze
Japonii, i kazały go zmienić.
Przejeżdżam na drugi brzeg rzeki specjalnym tunelem, którym kursuje
kolejka dla turystów. Efekty dźwiękowe rodem z  BBC Radiophonic
Workshop w  połączeniu z  oszałamiającym pokazem kolorowych świateł
sprawiają, że czuję się tak, jakbym się znalazł w czołówce odcinka serialu
Dr Who. W  Pŭdōng zwiedzam równie kiczowate muzeum historyczne
usytuowane u  podstawy Dōngfāng Míngzhūtă, to jest Oriental Pearl
Tower  – jednego z  tych charakterystycznych budynków, które wyglądają
jak wisienka nadziana na wykałaczkę – w którym zapoznaję się z oficjalną,
chińską wersją najnowszej historii Szanghaju. Przekaz koncentruje się
głównie na „heroicznym” oporze miejscowych przeciwko „przebiegłym”
zachodnim imperialistom, którzy u schyłku XIX wieku zawładnęli miastem,
deprawując je swoimi „kwiatowymi palarniami” (skrzyżowaniem palarni
opium z burdelem). W tamtych czasach Szanghaj cieszył się opinią miasta
rozrywek, Nowego Jorku Wschodu, ale przyjemności nielicznych okupione
były niedolą wielu. To nie przypadek, że właśnie tutaj na początku lat
dwudziestych ubiegłego wieku narodziła się Komunistyczna Partia Chin.
Pierwszego wieczoru kończę spacer na odleglejszym krańcu Bundu, przed
byłą siedzibą brytyjskiego konsulatu, dużą willą w  stylu z  lekka
śródziemnomorskim, zbudowaną w  latach siedemdziesiątych XIX wieku,
z werandą, która wychodzi na wypielęgnowany trawnik w cieniu magnolii.
Dziś mieszczą się tu elegancki hotel i  bar. Wchodzę do prawie pustego
lokalu. Pianista gra Memories. Zamawiam drinka i  widzę oczyma
wyobraźni mecze krokieta, gin z tonikiem i wiktoriańskie damy wachlujące
się dla ochłody, a  w  odległych dokach tragarzy, którzy dźwigają na
grzbietach skrzynie z herbatą.
Kilka lat temu, gdy odwiedziłem Szanghaj po raz pierwszy, byłem
wewnętrznie przygotowany na spotkanie z  mdłym, bezbarwnym miastem
molochem, pełnym nudnych wieżowców i  gigantycznych centrów
handlowych, a  tymczasem od pierwszej chwili znalazłem się pod jego
urokiem. Ma w sobie bowiem coś, co rasowi autorzy książek podróżniczych
nazywają, zdaje się, teksturą, mając na myśli – jak sądzę – że wciąż jeszcze
można się tu natknąć na staruszków, którzy siedzą na progu, paląc
papierosy. Z dala od salonów z markową odzieżą Szanghaj jest przyjemnie
chaotyczny, wprost idealny dla włóczęgów. Tym razem włóczę się przez
kilka dni głównie po byłej dzielnicy francuskiej, z  jej wysadzanymi
platanami, cienistymi alejami i  willami w  stylu art déco oraz wśród
ceglanych czynszówek w  dzielnicy Xīntiāndì, gdzie w  1921 roku Máo
i jego towarzysze założyli KPCh. W zaułkach wokół Nánjīng Lù (Nanjing
Road), głównej arterii kolonialnego Szanghaju, drobni sklepikarze,
właściciele magazynów wyrobów metalowych i  sprzedawcy pierożków
rywalizują o  klientów. Nad chodnikiem przed otwartymi na przestrzał
sklepami mięsnymi wiszą płaty mięsa podejrzanej świeżości. Ocieram się
łopatką o  łopatkę wieprzową, czmychając przed nachalnym, podejrzanym
typkiem, który próbował mnie zwabić do jednego z  salonów masażu
rozsianych wśród hoteli klasy turystycznej.
Pewnego wieczoru spotykam się z  dwoma młodymi mieszkańcami
miasta, Sørenem, znajomym znajomego z  Danii, i  jego przyjacielem od
czasów podstawówki Benem, w restauracji serwującej dania z makaronem
na skraju dzielnicy francuskiej. Gdy czekamy na kelnerkę, tłumaczą mi,
przekrzykując gwar, który panuje w  zatłoczonej restauracji, że większość
młodych Chińczyków w  pewnym momencie przybiera zachodnie imię.
„Søren” podczas studiów filozoficznych uległ fascynacji Kierkegaardem,
która zawiodła go do Danii, gdzie poznał naszego wspólnego znajomego,
do Bena zaś jego zachodnie imię przylgnęło jeszcze w  przedszkolu (po
chińsku znaczy ono „głuptas”, uważa się więc, że jest urocze). Mówi, że
wśród jego przyjaciół są Hulk, Apple, a  nawet Titty50. Do tej pory
spędzałem mnóstwo czasu w  towarzystwie uczonych i  nauczycieli
akademickich należących do starszego pokolenia, chciałem więc spojrzeć
na sytuację w  Chinach z  perspektywy młodszej generacji. Przede
wszystkim byłem ciekaw, jak wygląda życie pod surowymi rządami KPCh
w epoce mediów społecznościowych.
– Dziś w Chinach młodzi ludzie robią rzeczy, których nikt wcześniej nie
robił; kultura internetu jest nieokiełznana  – mówi Ben.  – Podstawowy
konflikt dotyczy kwestii posłuszeństwa dzieci wobec rodziców. Wszyscy
próbujemy negocjować ze starszym pokoleniem, żeby wypracować
strategie, które pomogą jakoś ułożyć nasze wzajemne stosunki.
Doszło do załamania komunikacji pomiędzy rodzicami a  dziećmi, które
na Zachodzie jest typowym zjawiskiem, ale tu, w  Chinach, było czymś
całkiem nowym. Zarówno Søren, jak i  Ben, którzy pracują, odpowiednio,
w  sektorze finansowym i  zaawansowanych technologii, miewali konflikty
z  rodzicami, a  czasami nawet zrywali z  nimi kontakty. Znajoma Sørena
z  jego rodzinnego miasteczka w  prowincji Shāndōng wyprowadziła się
z  domu w  dniu ukończenia szkoły średniej. Dostała się na dobrą uczelnię
i  wszyscy oczekiwali, że podejmie studia. Shāndōng to bardzo
konserwatywna prowincja, której mieszkańcy przeważnie wybierają karierę
nauczyciela albo urzędnika administracji lokalnej  – kiepsko płatną
harówkę, gwarantującą jednak stabilną pracę aż do emerytury. Znajoma
Sørena w  tajemnicy załatwiła sobie staż w  jednej z  firm w  Szanghaju
i wyjechała, nic nikomu nie mówiąc.
–  Wzięła walizkę, wsiadła do autobusu do Jinan, a  stamtąd pojechała
pociągiem do Szanghaju – mówi Søren z zachwytem.
–  Młodzi Chińczycy coraz chętniej rozglądają się po świecie. Wszyscy
chcemy studiować za granicą  – mówi Ben, który studiował w  Stanach
Zjednoczonych.
Marzą o  tym, żeby się dostać na amerykański uniwersytet. Wymiana
studencka działa w obie strony.
– Na mojej uczelni w Szanghaju połowę studentów stanowili Chińczycy,
a drugą międzynarodowe towarzystwo – dodaje.
Zakładałem, że obaj młodzi mężczyźni pochodzą z  klasy średniej lub
wyższej średniej, a  tymczasem okazało się, że ojciec Bena pracuje
w fabryce, a matka uczy w podstawówce. Wychowywali go w tradycyjnym
duchu. Spędził dzieciństwo w  prowincjonalnym mieście i  przenosiny do
kosmopolitycznego Szanghaju nie były dla niego łatwe.
– Skończyłem typową chińską, komunistyczną szkołę, w której kładziono
ogromny nacisk na kształtowanie tożsamości narodowej. Gdy przyjechałem
na tutejszy uniwersytet, na początku nie potrafiłem rozmawiać z  innymi
studentami.
Pytam ich o  chatroomy i  komunikatory internetowe  – to często
dziwaczne, równoległe uniwersum, w  którym żeby obejść cenzurę,
Xí  Jìnpínga nazywa się Kubusiem Puchatkiem, a  świnka Peppa jest
zakazana, ponieważ „promuje gangsterską kulturę”. Ben mówi, że młodzi
ludzie bardzo chętnie nabijają się ze starszego pokolenia w internecie. Tuż
przed narodowym świętem z  okazji chińskiego Nowego Roku, kiedy
wszyscy zjeżdżają się do domów, żeby spędzić czas w  gronie rodziny,
w  internecie pojawia się mnóstwo porad, jak odpowiadać na zadawane
przez krewnych pytania w rodzaju: „czemu się jeszcze nie ożeniłeś?” albo
„kiedy się spodziewasz awansu?”.
–  Ktoś radził, żeby zmieniać temat. Zanim ciocia zdąży zapytać, czemu
się nie żenisz, mówisz: „Szczęśliwego Nowego Roku, cioteczko. Co
u twojej córki? Ma już chłopaka?” – mówi Søren.
Obaj wyjaśniają, że obchodzą cenzurę i  blokowanie treści w  internecie,
zwane chińskim Wielkim Firewallem, korzystając z  serwerów VPN
(wirtualnej sieci prywatnej), tak samo jak ja, kiedy tu przyjeżdżam. Muszę
przyznać, że VPN działa całkiem sprawnie: mogę bez problemu korzystać
z Twittera, chociaż w Chinach jest oficjalnie zakazany. Ilekroć rozmawiam
z  Chińczykami o  państwowej cenzurze w  internecie, wszyscy mówią
dokładnie to samo: że to okropne, że rząd traktuje ich jak dzieci, że łamie
prawa człowieka i że to śmieszne, że 30 tysięcy urzędników państwowych
haruje na cały etat tylko po to, żeby monitorować fora dyskusyjne i  tak
dalej. A  potem każdy z  nich ochoczo przyznaje, że korzysta z  VPN, co
oznacza, że unika wszelkich restrykcji.
– Coraz mniej ludzi czerpie informacje z CCTV [telewizji państwowej] –
powiedziała mi pewna chińska studentka. – Wielu moich znajomych nie ma
nawet w domu telewizora.
Wyjaśniła, że kontrola informacji polega przede wszystkim nie na tym, co
władza przekazuje, ale na tym, co się stara wyciszyć. Przykładowo
w  Wēibō (chińskiej odpowiedzi na Google) nie da się wyszukać nazwisk
poprzednich prezydentów, „ale większość ludzi się tym nie przejmuje;
przejmują się natomiast wtedy, gdy zwykłym ludziom dzieje się krzywda,
i nie chcą dopuścić do wyciszania takich skandali. Jeżeli któregoś dnia moje
konto na Wēibō zostanie zablokowane, to na drugi dzień założę nowe
i napiszę, dlaczego moim zdaniem cenzura jest głupia”.
Ostatnia przytoczona wypowiedź pochodzi z  korespondencji mailowej,
którą prowadzę z  kilkorgiem chińskich studentów. Nawiązali ze mną
kontakt w ostatnich latach, po publikacji jednej z moich książek w Chinach.
Pytam każdego po kolei, jak im się żyje w  Chinach, a  oni wyjaśniają mi
cierpliwie, że nie, nie ma u nich demokracji w zachodnim rozumieniu tego
pojęcia, ale ich ustrój funkcjonuje tak samo dobrze, jak ten na Zachodzie.
Przecież, jak wyłożył mi to jeden ze studentów, „to prawda, że głos oddany
w  wyborach może być symbolem demokracji, poniekąd, ale czy możemy
nadal mówić o  demokracji, jeżeli ludzie z  zewnątrz mogą bez trudu
wpływać na wyniki wyborów?”. Twierdzi, że oba systemy podlegają
wpływom propagandy. Inny student napisał, że czytał raporty na temat
przypadków łamania praw człowieka przez ich rząd, udostępniane przez
zachodnie media, ale „jak to możliwe, że chociaż tylu ludzi wsadza się
u nas do więzienia, jest tyle bicia i restrykcji, to nasz rząd nadal cieszy się
tak ogromnym poparciem?”. To prawda. Ankieta przeprowadzona przez
niezależną organizację międzynarodową Edelman Trust Barometer
wykazała, że poziom zaufania Chińczyków do ich instytucji państwowych
przekracza 80  procent i  jest najwyższy na świecie. W  Wielkiej Brytanii
wynosi on 36 procent, a w Stanach Zjednoczonych 33 procent.
Ben i Søren są „produktami” chińskiej polityki jednego dziecka, z której
wycofano się dopiero niedawno, gdy rząd zorientował się poniewczasie, że
kraj stoi w  obliczu poważnego kryzysu demograficznego i  zaburzenia
równowagi płci. Praktykowanie aborcji ze względu na płeć dziecka
spowodowało, że w  niektórych prowincjach stosunek ilościowy chłopców
i  dziewczynek wynosi 123:100. Do 2020 roku w  Chinach będzie
o  30  milionów więcej mężczyzn w  wieku 24–40 lat niż kobiet. Ujmując
rzecz inaczej: Chinom brakuje ponad 60  milionów kobiet. Jest to tym
większy problem, że w chińskim systemie patrylokalnym żona wprowadza
się do rodzinnego domu męża i  opiekuje się jego rodzicami w  podeszłym
wieku. Nierównowaga płci spowodowała ponadto astronomiczny wzrost
kosztu wiana, który w  Chinach nazywa się ceną panny młodej. Nawet
w  regionach wiejskich cena ta może sięgać 10  tysięcy funtów,
a w niektórych przypadkach kilka razy więcej.
Powszechnie wiadomo, że również japońskie społeczeństwo się starzeje.
W  2017 roku, po raz pierwszy, odkąd zaczęto prowadzić statystyki,
w  Japonii urodziło się mniej niż milion dzieci. Współczynnik dzietności
kobiet w  wieku rozrodczym spadł do 1,43 (wskaźnik zastępowalności
pokoleń wynosi 2,07); Abe Shinzō obiecał, że do 2025 roku współczynnik
ten wyniesie 1,8. Powinien od razu zabierać się do roboty, ponieważ dane
statystyczne są przerażające. W  2017 roku populacja Japonii zmniejszyła
się o  rekordowe 403  tysiące osób  – każdego dnia umiera o  tysiąc
Japończyków więcej, niż się rodzi. Przewiduje się, że w  takim tempie do
2053  roku liczba ludności zmniejszy się z  obecnych 127  milionów do
niespełna 100  milionów; w  roku 2065 będzie tylko 88  milionów
Japończyków, z czego około 38 procent będą stanowić osoby powyżej 65.
roku życia. Wśród nich będzie około 7 milionów osób z demencją, którymi
nie będzie się miał kto zajmować, ponieważ zabraknie około miliona
opiekunów.
Korea Południowa jest w  jeszcze gorszym położeniu. Kraj ten ma jeden
z najniższych na świecie współczynników urodzeń na tysiąc mieszkańców:
w  2017 roku był on rekordowo niski, wyniósł bowiem 1,05, a  w  samym
Seulu 0,84. Społeczeństwo Korei Południowej starzeje się najszybciej na
świecie, szybciej nawet niż japońskie. Tendencja spadkowa rozpoczęła się
na początku lat sześćdziesiątych, gdy uznano, że obniżenie współczynnika
urodzeń pozwoli znacznie przyspieszyć tempo rozwoju gospodarczego;
w tamtym okresie wynosił on 4,5. Rząd zachęcał kobiety do przyjmowania
środków antykoncepcyjnych, a  program sterylizacji kobiet kontynuowano
aż do lat osiemdziesiątych. W rezultacie, według szacunków ONZ, w 2026
roku prawie jedna czwarta populacji kraju przekroczy 65. rok życia. Rząd
Korei przeznacza miliardy na inicjatywy, które mają zachęcić kobiety do
rodzenia dzieci. Jedną z  nich jest wprowadzenie powszechnej, darmowej
opieki przedszkolnej.
W Chinach kryzys przebiega łagodniej ze względu na wielkość populacji,
która  – według przewidywań  – w  2028 roku osiągnie 1,5  miliarda, ale
współczynnik urodzeń wynosi obecnie 1,57 i  wykazuje tendencję
spadkową. W 2050 roku ponad jedna czwarta ludności Chin przekroczy 65.
rok życia. W  2015 roku, gdy KPCh wprowadziła politykę dwojga dzieci,
współczynnik urodzeń wzrósł o prawie 8 procent, ale w ciągu roku obniżył
się o  3,5  procent51. A  ponieważ proces starzenia się chińskiego
społeczeństwa rozpoczął się na znacznie wcześniejszym etapie rozwoju
gospodarczego, niż to się działo w  Japonii czy Korei Południowej, to
najprawdopodobniej nie zdoła ono zgromadzić środków niezbędnych do
sfinansowania systemu emerytalnego.
Jakie są przyczyny spadku liczby ludności w tych krajach? Po pierwsze,
w  każdym kraju, który się bogaci, rodzi się mniej dzieci (współczynnik
urodzeń na Tajwanie zmniejszył się z 7,04 w 1951 roku do 1,17 w 2016),
ale w  Azji Wschodniej problem ten jest wyraźniej widoczny, ponieważ
Japonia, Korea Południowa i  Chiny słyną z  niechęci do imigrantów. Po
drugie, sytuacja finansowa młodych ludzi we wszystkich trzech krajach
staje się coraz bardziej niestabilna, a  możliwości rozwoju zawodowego są
mocno ograniczone. Rynek pracy zmienił się i  poważnie zdestabilizował.
W Japonii, która niegdyś była ostoją pracy na całe życie, około 40 procent
osób czynnych zawodowo wykonuje pracę tymczasową lub pracuje
w  niepełnym wymiarze godzin, a  zaledwie jedna czwarta absolwentów
może liczyć na jedno z  coraz trudniej osiągalnych, stosunkowo stabilnych
stanowisk w  wielkich korporacjach. Sytuacja na rynku pracy ma
bezpośredni wpływ na związki małżeńskie i  prokreację. Dla wielu ludzi
wizja posiadania własnego domu i założenia rodziny staje się coraz bardziej
odległa.
W 2016 roku japoński Narodowy Instytut Badań nad Ludnością
i Zabezpieczeniem Społecznym (National Institute of Population and Social
Security Research) opublikował wyniki ankiety przeprowadzonej wśród
około 15  tysięcy mężczyzn i  kobiet w  wieku od 18 do 34 lat, które
wykazały, że prawie 70  procent nieżonatych mężczyzn i  60  procent
niezamężnych kobiet nie pozostawało w  stałym związku, podczas gdy
w  1987 roku, gdy przeprowadzono pierwsze takie badanie, było ich,
odpowiednio, 48,6 i 39,5 procent. Ponad 40 procent ogółu badanych nigdy
nie uprawiało seksu; dla porównania, w  2010 roku przyznało się do tego
36,2  procent mężczyzn i  38,7  procent kobiet. Chociaż 90  procent
ankietowanych wyraziło nadzieję, że kiedyś wstąpią w związek małżeński,
to ponad jedna czwarta stwierdziła, że zaprzestała poszukiwań życiowego
partnera.
W Korei Południowej jest bardzo podobnie.
–  Posiadanie dzieci jest niesamowicie kosztowne: kupno domu,
zapewnienie wykształcenia i  tak dalej  – wyjaśnił mi, ekonomista
z  Narodowego Uniwersytetu Seulskiego, kiedy go zapytałem o  przyczyny
spadku liczby ludności.
W wydanej w 2012 roku książce Korea: The Impossible Country (Korea.
Kraj niemożliwy) Daniel Tudor pisze, że szacunkowy koszt wychowania
dziecka w  Korei Południowej odpowiada niemal połowie PKB per capita.
Koreańczycy i  Japończycy wiedzą także z  własnego gorzkiego
doświadczenia, że kultura pracy w  ich krajach  – niemożliwie długie
godziny i  trudne do zniesienia warunki pracy  – jest prawie nie do
pogodzenia z  rodzicielstwem. Wielu młodych rodziców boi się pójść na
urlop macierzyński/tacierzyński, ponieważ wiedzą, że zaszkodzi to ich
karierze, a nawet może spowodować, że stracą pracę.
Część winy za obecną sytuację demograficzną można złożyć na karb
tradycyjnego – czy też raczej, jak chcą niektórzy, przestarzałego – systemu
wartości. Korea Południowa ma najniższy odsetek urodzeń
pozamałżeńskich w  krajach OECD  – zaledwie 1,9  procent, podczas gdy
średnia wynosi 39,9 procent. Podobnie przynajmniej częściowe wyjaśnienie
japońskiego koszmaru demograficznego można znaleźć w  informacjach
podawanych przez media, takich jak nagłośniona w  2018 roku historia
pracownicy prywatnego przedszkola, która musiała przeprosić starszych
kolegów i koleżanki za to, że zaszła w ciążę.
Rządy wschodnioazjatyckich tygrysów podejmują jednak ważne
i  postępowe inicjatywy zmierzające do poprawy sytuacji. Korea
Południowa i  Japonia zajmują obecnie czołową pozycję wśród członków
OECD pod względem długości płatnego urlopu ojcowskiego  – oferują
bowiem, odpowiednio, 53 i 52 tygodnie, podczas gdy w Wielkiej Brytanii
ojcowie mają prawo do dwóch tygodni płatnego urlopu, a  w  Stanach
Zjednoczonych w  ogóle nie mają takiego prawa. Nawet w  Szwecji,
ojczyźnie słynnych latté pappas, czas trwania płatnego urlopu ojcowskiego
to marne czternaście tygodni. Tymczasem chińskie władze prowadzą
kampanie, które mają zmobilizować singielki w  wieku powyżej 27 lat do
znalezienia męża, jeśli nie chcą skończyć jako „kobiety odpadki”. No i,
hmm, 8  listopada w  Korei Południowej obchodzi się Święto Stanika,
z okazji którego mężczyźni kupują paniom biustonosze.
Ze wszystkich tych przerażających prognoz demograficznych można
wysnuć jeden pozytywny wniosek: być może kryzys ludnościowy sprawi,
że w  przyszłości starzy wrogowie nie zdecydują się rozpętać wojny.
W Japonii jest dziś o pół miliona mniej osiemnastolatków niż dwadzieścia
lat temu. 37  procent japońskiego personelu wojskowego przekroczyło
czterdziestkę (dla porównania, w  armii Stanów Zjednoczonych jest tylko
9  procent czterdziestolatków) i  kraj już dziś cierpi na poważny niedobór
rekrutów, zwłaszcza chętnych do wojowania. Amerykański politolog Mark
Haas nazwał to zjawisko „pokojem geriatrycznym”, zapanuje on bowiem
nie dlatego, że będzie za mało młodych rekrutów (technologia
najprawdopodobniej poradzi sobie z  tym problemem), ale dlatego, że
priorytetem rządów stanie się opieka nad seniorami.

50 Titty – ang. cycuszek (przyp. tłum.).


51 Zniesienie polityki jednego dziecka może być korzystne z  punktu widzenia
starzejącego się społeczeństwa, ale pewna młoda Chinka zwróciła moją uwagę na jego
potencjalnie negatywne skutki. „Ostatnie pokolenie chińskich dziewcząt było otoczone
lepszą opieką i  odebrało lepsze wykształcenie. W  tym sensie polityka jednego dziecka
przyczyniła się do poprawy położenia kobiet w Chinach”. Teraz – jak stwierdziła – obawia
się, że Chinki skończą tak, jak kobiety w  Japonii, których sytuację uważa za godną
pożałowania. Powołała się przy tym na niedawne doniesienia mediów o  kobietach
ubiegających się o przyjęcie na Tokijski Uniwersytet Medyczny, których oceny zaniżono,
aby zapewnić przewagę mężczyznom.
30
SZANGHAJ II

Południowokoreańscy aktywiści, którzy prowadzą kampanię na rzecz


kobiet pocieszycielek, zdołali rozpropagować swoją sprawę na całym
świecie. Udało im się to w takim stopniu, że – jak sądzę – w powszechnym
przekonaniu jest to problem, który dotyczy wyłącznie Korei. Ostatnio
dotarli nawet na Broadway ze spektaklem Comfort Women: A New Musical
(Kobiety pocieszycielki. Nowy musical), który został wznowiony w  2018
roku i  wystawiony dzięki wsparciu Koreańskiej Rady do spraw Kobiet
Przymusowo Werbowanych w  Charakterze Niewolnic Seksualnych przez
Armię Japońską.
Chciałem się dowiedzieć, dlaczego chiński rząd nie prowadził kampanii
na rzecz chińskich ofiar tego procederu z  takim samym zaangażowaniem
jak Koreańczycy z  Południa ani nie upamiętnił ich tak jak ofiar Jednostki
731 i  masakry nankińskiej. Czy jakiś aspekt tej sprawy utrudnia chińskim
przywódcom zajęcie zdecydowanego stanowiska, czy raczej trzymają ją
w zanadrzu na później?
Okazuje się, że na terenie Szanghajskiego Uniwersytetu Pedagogicznego
znajduje się małe muzeum poświęcone chińskim kobietom
pocieszycielkom. Umawiam się na spotkanie z  jego kuratorem Su
Zhiliangiem, wybitnym znawcą problematyki niewolnictwa seksualnego
w Chinach w czasie wojny.
Na trawniku przed budynkiem, na terenie tonącego w  zieleni kampusu
uniwersyteckiego, stoi wykonany z  brązu pomnik, który przedstawia dwie
kobiety. Każda z  nich ma na szyi żółty wełniany szalik, taki jak te, które
widziałem na podobnych pomnikach w  Korei. Rzeźby przedstawiają
koreańską i  chińską kobietę pocieszycielkę, wyjaśnia Su Zhiliang, kiedy
spotykamy się na piętrze w budynku uniwersytetu i wyglądamy przez okno,
które wychodzi na ogród. Puste krzesło symbolizuje inne ofiary
wykorzystywania seksualnego na całym świecie.
–  W  czasie każdej wojny w  dziejach świata popełniano przestępstwa
seksualne na kobietach  – mówi.  – Ale zazwyczaj dopuszczają się ich
pojedynczy żołnierze, jest to więc zachowanie jednostkowe. W  tym
przypadku różnica polega na tym, że gdy rząd Japonii odkrył, że
wykorzystanie kobiet, chińskich kobiet, jako niewolnic seksualnych może
poprawić nastrój japońskim żołnierzom, to postanowił posłużyć się nimi
jako narzędziem. A to jest zbrodnia wojenna.
Su jest mężczyzną po sześćdziesiątce. Jego sympatyczną, pozbawioną
zmarszczek twarz okalają rzednące, gładko przylizane włosy. Podczas
naszej rozmowy nie zdejmuje płaszcza ani szalika, co pogłębia wrażenie, że
mam do czynienia z  człowiekiem z  misją. Właśnie wrócił z  Seulu, gdzie
uczestniczył w paradzie z okazji Międzynarodowego Dnia Kobiet, a za parę
minut musi jechać na lotnisko, skąd wyruszy w  kolejną podróż, by dalej
prowadzić swoją kampanię na rzecz kobiet pocieszycielek.
Su zajmuje się badaniami nad historią chińskich pocieszycielek od
początku lat dziewięćdziesiątych. Podczas studiów w Tōkyō dowiedział się
od jednego ze swoich japońskich wykładowców, że pierwszy dom
publiczny japońskiej armii cesarskiej powstał w Szanghaju, jego rodzinnym
mieście. Był zbulwersowany tym, że nic o  tym nie wiedział, i  w  wolnym
czasie zaczął gromadzić zeznania, artefakty i  dokumenty związane
z chińskimi pocieszycielkami.
–  Sądziłem, że był to tylko wojenny epizod, że w  Szanghaju działały
najwyżej cztery burdele, ale odkryłem, że było ich 170. Skala tej zbrodni
przekroczyła moje najśmielsze wyobrażenia – stwierdził.
Poza prowadzeniem badań Su wraz z  ponad setką swoich studentów
realizuje projekty społeczne, których celem jest poprawa losu żyjących
jeszcze kobiet pocieszycielek. Prowadzą zbiórki funduszy, a  także
regularnie odwiedzają kobiety w  domach i  szpitalach. Zdaniem Su
w okresie japońskiej ekspansji imperialistycznej zmuszano do świadczenia
usług seksualnych około 400  tysięcy kobiet pocieszycielek, z  czego mniej
więcej połowę stanowiły Chinki. Przyznaje, że trudno podać dokładną
liczbę, ponieważ wycofujący się Japończycy zniszczyli większość
dokumentacji, a  w  powojennych Chinach panował chaos, twierdzi jednak,
iż „niektórzy badacze uważają, że mogła ona sięgać miliona”.
Tutaj, podobnie jak w  domu opieki dla kobiet pocieszycielek w  Korei
Południowej, zgromadzone eksponaty są szokujące w  swej prozaiczności.
W gablotach leżą przekazane przez weteranów kondomy, które rozdawano
japońskim żołnierzom, słój nadmanganianu potasu, używanego do
dezynfekcji, a  nawet resztki wyposażenia jednej z  dawno zburzonych
szanghajskich stacji pocieszenia. W  małym, zajmującym tylko jedno
pomieszczenie muzeum zgromadzono zeznania japońskich żołnierzy,
którzy zakładali i prowadzili burdele, a także świadectwa wielu kobiet, do
których dotarli Su i  jego badacze. Są tu przejmujące pamiątki po nich  –
przedmioty osobiste, które należały do staruszek, takie jak grzebienie,
lusterka, porcelanowe filiżanki. Su ma na swojej liście ocalałych ofiar tylko
dwadzieścia kobiet; większość z  nich to schorowane, osiemdziesięcio- lub
dziewięćdziesięciokilkuletnie staruszki. Przez znaczną część życia były
piętnowane przez swoje społeczności i borykają się z biedą.
Su przyznaje, że w  Chinach, inaczej niż w  Korei Południowej, problem
kobiet pocieszycielek nie nabrał rozgłosu.
– My, Chińczycy, mamy już taką naturę, że wolimy działać łagodnie i po
cichu  – mówi.  – [O kobietach pocieszycielkach] właściwie się u  nas nie
mówi, ponieważ mamy olbrzymią populację i rząd po prostu nie może się
zajmować każdym z osobna.
Jest kilka innych powodów, dla których los chińskich kobiet
pocieszycielek jest mało znany. Po wojnie, gdy miliony ludzi straciły życie,
a  kolejne miliony głodowały, migrowały lub gniły w  niewoli, opieka nad
wykorzystywanymi kobietami nie należała do priorytetów władz.
Późniejsze głębokie wstrząsy społeczne wywołane przez rewolucję
kulturalną i wielki skok odsunęły w jeszcze głębszy cień historię okupacji
Chin. Poza tym wiele pokrzywdzonych kobiet ukrywało swoją przeszłość,
popełniło samobójstwo lub zmarło na skutek chorób i  obrażeń, jakich
doznały w trakcie swojej gehenny. A gdy w 1972 roku Chiny przywróciły
stosunki dyplomatyczne z  Japonią w  zamian za olbrzymie środki
zainwestowane przez Tōkyō, to formalnie zrezygnowały z  wszelkich
roszczeń reparacyjnych. W  tamtym okresie obie strony wolały nie
rozpamiętywać przeszłości.
Qiu Peipei, współautorka (obok Su Zhilianga i  Chen Lidei) książki
Chinese Comfort Women: Testimonies from Imperial Japan’s Sex Slaves
(Chińskie kobiety pocieszycielki. Świadectwa niewolnic seksualnych
imperialnej Japonii), przypisuje część winy konfucjańskiemu systemowi
wartości, który „wymaga, by kobieta za wszelką cenę zachowała
dziewictwo aż do zamążpójścia, nawet kosztem narażenia życia; dlatego też
ofiara gwałtu była uważana za kobietę nieczystą, która zhańbiła swoją
rodzinę”. W  artykule poświęconym chińskim kobietom pocieszycielkom,
który ukazał się w dzienniku „Financial Times” w 2015 roku, znalazło się
podobne w tonie stwierdzenie, że „gwałt, jakiego dopuszczono się na nich
w czasie wojny, został okryty całunem konfucjańskiej wrażliwości”. Ale to
wyjaśnienie nie trafia mi do przekonania, ponieważ, jak wiadomo, żadne
społeczeństwo nie jest bardziej konfucjańskie od południowokoreańskiego.
Historyk, z  którym rozmawiałem w  Hongkongu, spekulował, że
Chińczycy wstydzili się, ponieważ nie zdołali ochronić swoich kobiet, ale
czy Koreańczycy nie mieli podstaw, by czuć się podobnie? Inni wysuwają
przypuszczenia, że chiński rząd nie ma ochoty zachęcać grup obywatelskich
ani pojedynczych obywateli do wnoszenia pozwów przeciwko państwu
japońskiemu, ponieważ mogłoby to skłonić Chińczyków do występowania
na drogę prawną przeciwko władzom własnego kraju za ich liczne
zbrodnie – od przymusowych wywłaszczeń przez handel organami, karanie
więzieniem za poglądy polityczne i  za wszystko, co ma jakikolwiek
związek z  Tybetem po „przeprogramowanie” w  więzieniach pół miliona
muzułmańskich Ujgurów w  Xinjiangu i  wiele, wiele innych. Niestety
przypomina to jako żywo strategię „a  co z”, która polega na atakowaniu
przeciwnika w  celu odwrócenia uwagi od siebie, a  którą stosują japońscy
apologeci w  konfrontacji z  Chińczykami badającymi japońskie zbrodnie
wojenne. Ilustruje ją sztandarowe pytanie: „A co ze wszystkimi strasznymi
rzeczami, które Chińczycy sami sobie uczynili?”. Su Zhiliang przyznaje, że
w tym podejściu jest sporo racji:
– Rzeczywiście musimy pochylić się nad tym, co sami sobie zrobiliśmy.
Ja nie biorę pod uwagę wyłącznie krzywd, które wyrządzili nam
cudzoziemcy. Oczywiście jest to trudne z  przyczyn politycznych. Ponadto
wielu ludzi nie chce i nie potrafi opowiadać o osobistych doświadczeniach.
Na przykład jedna z  ofiar, które nadal żyją [w Chinach], nie chce, by
wymieniano ją z  imienia i  nazwiska ani zamieszczano gdziekolwiek jej
fotografię, nie życzy sobie podawania żadnych informacji na swój temat;
badanie historii kobiet pocieszycielek jest więc niezwykle trudne, zarówno
dla nas, jak i dla mediów”.
Nie zapominajmy, że położenie Chińczyków było inne niż
Koreańczyków: Koreańczycy zostali skolonizowani, podczas gdy Chiny
prowadziły wojnę z Japonią – być może także ten czynnik należy brać pod
uwagę. Pewien Chińczyk, z  którym rozmawiałem na temat nader
powściągliwego podejścia jego ojczyzny do kwestii kobiet pocieszycielek,
stwierdził, że problem polega na tym, iż nie można nadać tej historii
pozytywnego wydźwięku. Inne aspekty wojny można zmanipulować w ten
czy inny sposób, ale historia kobiet pocieszycielek nie ma jasnych stron,
jest w niej tylko zło. Nie można jej, na przykład, wykorzystać jako nośnego
wątku w  filmach wojennych produkowanych masowo przez chińską
telewizję.
Niektórzy uważają, że jest to temat, którego w ogóle nie należy badać. Na
wczesnym etapie swojej pracy Su Zhiliang odbierał telefony z groźbami od
miejscowych, którzy pytali go, czemu grzebie w  dawnych sprawach
związanych z seksem. Dlaczego nie zostawi tego wszystkiego w spokoju?
Su jest zdania, że Koreańczycy są nastawieni bardziej patriotycznie
i bardziej zdeterminowani:
– Gdy już się na coś uprą, walczą o to aż do końca.
Na odchodnym, stojąc w  drzwiach muzeum, pytam jeszcze mojego
rozmówcę, czy zachował się jakiś budynek, w którym mieścił się wojskowy
dom publiczny. Zakładam, że nie  – pytam tylko, żeby się upewnić  – ale
okazuje się, że zachowało się nawet kilka, w tym, jak twierdzi Su, pierwsza
stacja pocieszenia założona przez japońską armię w 1932 roku. Znajduje się
pod numerem  1 w  Zaułku 125 przy ulicy Dongbaoxing, w  niewielkiej
odległości na północ od dawnego konsulatu brytyjskiego. Kiedyś była tam
restauracja Daiichi, później sala taneczna, a  teraz mieszka tam około
siedemdziesięciu migrantów, którzy przyjechali tu w  poszukiwaniu pracy.
Su pokazuje mi wykonane niedawno zdjęcia budynku, w  tym fotografię
drewnianego fryzu z przedstawieniem góry Fuji (pol. Fudzi – powszechnie
spotykany zapis „Fudżi” jest błędny, ponieważ dźwięk „dż” w  japońskim
nie istnieje  – przyp. red.), który nadal zdobi nadproże. Dodaje, że ma
nadzieję, iż kiedyś uda się urządzić tam muzeum i miejsce pamięci.
Podczas mojej dzisiejszej wizyty w  muzeum i  rozmowy z  panem Su
towarzyszy mi w  charakterze tłumaczki moja przyjaciółka Liyan,
producentka filmów dokumentalnych, która mieszka w  Szanghaju.
Spoglądamy na siebie. Oboje myślimy to samo: musimy zobaczyć to
miejsce. Prosimy o  powtórzenie dokładnego adresu, żegnamy się z  Su
Zhiliangiem i  jego studentami oraz łapiemy taksówkę, żeby pojechać na
drugi koniec miasta. Po godzinie wysiadamy przed japońską restauracją.
Ustalenie dokładnej lokalizacji zajmuje nam kilka minut, ale w  końcu
widzimy go przed sobą, po drugiej stronie ulicy. Była siedziba stacji
pocieszenia to solidny, dwupiętrowy dom z  szarej cegły z  łukowymi
oknami, element zespołu budynków otoczonego murem. Zbliżamy się
z  wahaniem i  zaglądamy na frontowy dziedziniec. Widzimy to samo
wejście, które oglądaliśmy na starych, czarno-białych zdjęciach u pana Su.
Na tych samych, wyłożonych kafelkami, wachlarzowych schodach w stylu
art déco stoją donice z kwitnącymi roślinami. W alejce obok budynku dwie
starsze kobiety rozkładają do suszenia setki kawałków imbiru. Mówią, że
wiedzą, jaki przybytek mieścił się tu w czasie wojny.
–  Bałabym się mieszkać tu sama  – mówi jedna z  nich do Liyan.  – Ale
w towarzystwie innych ludzi można wytrzymać.
Inna kobieta w  kapciach i  różowym płaszczu mówi, że mieszka w  tym
domu od czterdziestu lat, ale nie chce rozmawiać o jego historii.
Liyan pyta, czy możemy zajrzeć do środka, a  potem wchodzimy na
nieoświetloną klatkę schodową zastawioną pudłami, starymi,
emaliowanymi tablicami reklamowymi, wiadrami i  rowerami. Na
odsłoniętych rurach wodociągowych w  jednym kącie suszy się pranie,
a  w  drugim solidny połeć wieprzowiny. Wnętrza podzielono na mniejsze
pokoje o ścianach z płyt kartonowo-gipsowych i drzwiach ze sklejki. Jest tu
wspólna kuchnia, w której kilka kobiet pichci coś w garnkach na kuchence.
Zanim Su Zhiliang wyszedł, żeby nie spóźnić się na samolot, powiedział
mi, że kiedy rozpoczynał swoje badania, władze domagały się, by je
przerwał:
–  Temat był zbyt delikatny, ale ja uważałem, że powinna się o  tym
wszystkim dowiedzieć opinia publiczna nie tylko w  Chinach, ale także na
całym świecie. Przecież jeżeli nie zastanowimy się głęboko nad tą zbrodnią,
jeżeli nie spojrzymy na nią z  całą powagą, to ona może się powtórzyć.
Powiedz mi  – rzekł, przystając i  odwracając się do mnie  – co byś zrobił,
gdyby spotkało to twoją babcię albo kobietę, którą znasz?
31
HONGKONG I

Pamiętacie zapewne, że rozpocząłem tę podróż na plaży w Kurihama, gdzie


snułem rozważania o mojej ważkiej hipotezie historycznej, że Amerykanie
ponoszą odpowiedzialność za wszystkie nieszczęścia Azji Wschodniej.
Gdyby komodor Perry nie nalegał, by Japonia otworzyła się na świat, to
Japończycy nie „dogoniliby” nowoczesności, nie zmilitaryzowali swego
państwa i  nie przemaszerowaliby przez kontynent, siejąc śmierć
i zniszczenie. Gdyby Amerykanie nie udzielili Japończykom traumatycznej
lekcji dyplomacji popartej groźbą użycia siły, być może Japończycy nie
narzuciliby Korei własnych nierównoprawnych traktatów, nie dokonaliby
aneksji tego kraju i  nie najechali Mandżurii. Armia Kwantuńska nie
wdarłaby się, działając samowolnie, na terytorium Birmy i  Filipin.
Amerykanie nie zrzucaliby bomb na Japonię. Być może w  Chinach
zwyciężyliby czangkajszekowcy i  w  kraju nie zapanowałby komunizm
(dzięki czemu ocalałoby 20  milionów ludzi), Półwysep Koreański nie
zostałby podzielony na pół w wyniku straszliwej wojny i dynastia Kimów
nie rozpoczęłaby swoich siedemdziesięcioletnich rządów totalitarnych,
których kulminację stanowi nuklearny szantaż. Tajwan nie zostałby
wplątany w  geopolityczne tarapaty, w  których ugrzązł na dobre, Ameryka
zaś przez wiele dziesięcioleci po zakończeniu wojny nie wspierałaby
brutalnych dyktatorów na Tajwanie ani w Korei Południowej, „deformując
powojenny azjatycki ład”, jak scharakteryzował owo mieszanie się
w sprawy kontynentu biograf cesarza Hirohito Herbert Bix.
Mógłbym wyliczać dalej. Nie doszłoby do wojny w  Wietnamie. A  jak
wyglądałyby sprawy w  Rosji? Ale oczywiście takie czepianie się post
factum nie ma żadnego sensu; moja hipoteza jest absurdalnie uproszczona,
beznadziejnie nieprzemyślana, z  gruntu myląca i  całkowicie, absolutnie
błędna w odniesieniu do wielu ważnych kwestii.
Nie. To Brytyjczycy są wszystkiemu winni.
A przynajmniej taka jest moja aktualna konkluzja, do której doszedłem po
pierwszym dniu pobytu w  Hongkongu, spędzonym na zwiedzaniu
tutejszych muzeów historycznych. Z  tego, co tam zobaczyłem, wynika
jasno i wyraźnie, że tu, w południowo-wschodnich Chinach, około dwustu
lat temu Brytyjczycy uknuli podstępny plan zniewolenia milionów
Chińczyków przez uzależnienie ich od opium i  właśnie to, a  nie
amerykańska agresja, zapoczątkowało chińskie „stulecie wstydu
i upokorzeń”.
Słyszę tę narrację historyczną, odkąd kilka tygodni wcześniej
odwiedziłem Muzeum Narodowe w Pekinie. Jest tam cały dział poświęcony
wojnom opiumowym, które toczyły się w  latach czterdziestych
i  pięćdziesiątych XIX wieku. Są one mroczną kartą brytyjskiej historii,
a także – o czym jestem teraz głęboko przekonany – podstawową przyczyną
problemów, które nękają współczesną Azję Wschodnią.
W pekińskim muzeum porównano Brytyjczyków do „roju pszczół, który
rabował nasze skarby i  mordował ludność. Zmusili chińską dynastię
panującą Qīng do podpisania wielu nierównoprawnych traktatów, które
zagwarantowały im przywileje ekonomiczne, polityczne i  kulturalne
i  stopniowo zmieniły Chiny w  państwo na wpół kolonialne i  na wpół
feudalne”. Takiej wersji historii Chińczycy uczą się w  szkole, taką wersję
znają z  muzeów, kin, gazet i  telewizji: brytyjski rząd uknuł spisek, by
zdestabilizować sytuację w  Chinach przez nielegalną sprzedaż opium.
Wersja ta – dodajmy – nie jest nieprawdziwa.
Od połowy XVIII wieku Brytyjczycy sprowadzali z  Chin herbatę
i  porcelanę, mimo poważnych restrykcji wprowadzonych przez władców
z  dynastii Qīng, którzy zezwolili na prowadzenie wymiany handlowej
jedynie nielicznym pośrednikom w  Kantonie i  tylko przez kilka miesięcy
w  roku. Restrykcje te uprzykrzały życie Kompanii Wschodnioindyjskiej,
a także zbieraninie cwaniaków, złodziei i awanturników, którzy zaczęli się
parać handlem po zniesieniu monopolu Kompanii w  roku 1833.
Uzależnienie Brytyjczyków od herbaty przyczyniło się do powstania
deficytu w  handlu z  Chinami, które były w  owym czasie największą
gospodarką świata, większą niż połączone gospodarki wszystkich krajów
Europy. Deficyt ten stale się pogłębiał, ponieważ Qīngowie przyjmowali
zapłatę za swoje towary tylko w  srebrze i  wykazywali niemal całkowity
brak zainteresowania innymi dobrami, które mogli im zaoferować
Brytyjczycy. Nabywali chętnie tylko jeden towar: opium produkowane
w  Bengalu. To, że ten cudownie wszechstronny specyfik, który leczył
malarię, biegunkę, bezsenność i  gruntownie poprawiał samopoczucie, był
w Chinach zakazany od 1729 roku, bynajmniej nie zniechęcało brytyjskich
kupców. Pod koniec lat trzydziestych XIX wieku rocznie sprzedawali oni
Chińczykom, za pośrednictwem kantońskiej gildii kupieckiej zwanej
kohong (w standardowym chińskim: gōngháng), 40  tysięcy skrzyń po 63
kilogramy opium każda. Handel żadnym innym towarem nie przynosił
wówczas równie wielkich zysków. Zasilały one przede wszystkim skarbiec
brytyjskiej administracji w  Indiach. Wraz z  opium do Chin dotarła inna
groźna plaga  – chrześcijańscy misjonarze, którzy przypływali na tych
samych statkach, byli tłumaczami przemytników i  rozprowadzali swoją
literaturę razem z narkotykiem.
W 1833 roku cesarz, zaniepokojony zaburzeniem porządku publicznego
na skutek nielegalnego handlu opium, wysłał z  Pekinu do Kantonu
słynącego ze skrupulatności biurokratę Lin Zexu, aby dał Brytyjczykom po
łapach. Wydarzenia, do jakich doszło tamtej wiosny w  Kantonie, można
śmiało porównać do słynnego bostońskiego picia herbaty. Lin zarządził
blokadę brytyjskich faktorii i skonfiskował 20 tysięcy skrzyń opium, które
następnie zniszczył w dołach z wapnem na terenie fortecy Humen w delcie
Rzeki Perłowej. Brytyjczycy wyprowadzili swoje statki z  portu i  rzucili
kotwice w  pobliżu położonych nieco dalej na południe skalistych wysp,
które osłaniały wejście do innego portu, będącego od dawna bazą piratów.
Chińczycy triumfowali52.
W Londynie część polityków domagała się zbrojnej odpowiedzi,
większość jednak sprzeciwiała się pomysłowi ataku na Chiny. Jeden z jego
przeciwników, lider konserwatywnej opozycji William Gladstone,
stwierdził, że nie zna konfliktu „który byłby bardziej obliczony na trwałe
okrycie tego kraju hańbą”. Rząd podał wówczas do wiadomości, że
w  bramach miejskich w  Kantonie wywieszono obcięte głowy brytyjskich
kupców. Było to kłamstwo, dziewiętnastowieczny odpowiednik rujnującego
karierę seksskandalu, wystarczyło jednak, by minister spraw zagranicznych,
wicehrabia Palmerston, otrzymał zgodę na wysłanie do Chin okrętów
wojennych w  charakterze krucjaty moralnej, za co Chińczycy nienawidzą
go po dziś dzień.
Brytyjczycy uważali, że walczą w imieniu całego cywilizowanego świata
zachodniego przeciwko aroganckiemu, agresywnemu tak zwanemu
Niebiańskiemu Imperium. Palmerstone wiedział, że może liczyć na
poparcie swego elektoratu, który miał jeszcze świeżo w  pamięci
upokorzenie, jakiego doznał królewski wysłannik lord Macartney ze strony
Qianlonga w  1793 roku. Macartney podarował wówczas cesarzowi
barometry i  wiatrówki, pragnąc w  ten sposób zainteresować Chiny
wymianą handlową z  Wielką Brytanią. Reakcja chińskiego władcy była
niezrównanie lekceważąca: „Nie cenimy pomysłowych zabawek, a  wasze
wytwory nie są nam do niczego potrzebne”. Arogancja Chińczyków nie
została zapomniana. Brytyjczycy poszli na wojnę.
Chińczycy szli do boju uzbrojeni w  muszkiety, Brytyjczycy zaś byli
uzbrojeni w karabiny skałkowe, a w skład ich floty wchodziła pierwsza na
świecie żelazna fregata Nemesis Na ich korzyść działała także wręcz
komiczna niekompetencja skorumpowanych, prowincjonalnych
urzędników. Część kantońskich żołnierzy źle zinterpretowała instrukcje
zwierzchników z  Pekinu, zalecające jak najbardziej oszczędne korzystanie
z  broni palnej, i  ruszyła do walki bez niej, co przyniosło tym większe
szkody, że owi żołnierze byli doskonałymi strzelcami. Innym razem
żołnierze sprowadzeni z  prowincji w  głębi lądu dostali choroby morskiej
podczas misji, której celem było odbicie wyspy z  rąk wroga. Sytuacja
przybrała tak dramatyczny obrót, że gdy w 1841 roku Brytyjczycy ruszyli
w głąb kraju, płynąc w górę rzeki Yangzi (pol. Jangcy, chiń. Chángjiāng –
„Długa Rzeka”), Chińczycy rozważali pomysł obrzucenia ich okrętów
żywymi małpami z  petardami przyczepionymi do grzbietów. Nie
zapominajmy, że Chiny były wówczas najpotężniejszym mocarstwem
w Azji, zamieszkiwanym przez 328 milionów ludzi, to jest więcej, niż żyło
na terenie całego Imperium Brytyjskiego. Przez kilka miesięcy po
rozpoczęciu działań wojennych cesarz nie tylko nie zdawał sobie sprawy, że
jego kraj jest w  stanie wojny z  Wielką Brytanią, ale nie wiedział nawet,
gdzie jej szukać na mapie. Lin wysłał do niego raport, w którym stwierdzał,
że łatwo będzie pokonać Brytyjczyków, ponieważ „ich nogi i  stopy
skrępowane są ciasnymi spodniami, które znacznie utrudniają pochylanie
się i  stawianie dużych kroków”. Gdy brytyjska marynarka wojenna
błyskawicznie rozbiła chińską obronę, Lin najzwyczajniej w  świecie
zmyślał zwycięstwa i  donosił o  nich Pekinowi. Brytyjczycy dosłownie
zmasakrowali tysiące żołnierzy dynastii Qīng, podczas gdy sami stracili
tylko kilkudziesięciu ludzi. Zwieńczeniem brytyjskich zbrodni w  Chinach
była kradzież 20 tysięcy sadzonek krzewów herbacianych, które posłużyły
do założenia plantacji w  Darjeeling. W  ten sposób Brytyjczycy raz na
zawsze położyli kres chińskiemu monopolowi herbacianemu.
Na mocy podpisanego w  1842 roku traktatu nankińskiego Brytyjczycy
otrzymali wspomniane wcześniej, nękane przez zarazy i  piratów wyspy
znane jako Hongkong, lecz nie zadowolili się tą zdobyczą. W  1856 roku
pod pierwszym lepszym pretekstem ponownie zaatakowali Chińczyków
i  połączywszy siły z  kilkoma francuskimi okrętami wojennymi, dopłynęli
aż do Pekinu, gdzie zrównali z  ziemią letni pałac cesarski, nazywany
„chińskim Wersalem” (chiń. Yuánmíngyuán), zmieniając go, jak napisał
pewien Brytyjczyk, który był świadkiem tego dzieła zniszczenia,
w  „ponure, bezkształtne gruzowisko”. Później, pod nadzorem ósmego
hrabiego Elgin, syna człowieka, który ogołocił Partenon z  marmurowych
posągów, Brytyjczycy zrabowali i wywieźli niezliczone skarby, w tym psa
chińskiej cesarzowej. Podarowano go później królowej brytyjskiej,
zmieniwszy jego imię na Looty53. Gdyby nie wydarzyło się to naprawdę,
można by uznać tę historyjkę za fragment fabuły serialu komediowego
Czarna Żmija. Przedmioty zrabowane z letniego pałacu od czasu do czasu
pojawiają się jeszcze na aukcjach. Kilkanaście lat temu „wypłynęła” na
przykład jedna z  legendarnych zodiakalnych głów, które zdobiły niegdyś
pałacową fontannę. Jak się okazało, należała do Yves Saint Laurenta, a po
jego śmierci została wystawiona na sprzedaż54.
Druga wojna opiumowa zakończyła się podpisaniem traktatu pekińskiego,
który wymuszał na Chinach legalizację handlu opium, a także otwarcie po
raz pierwszy wnętrza kraju dla cudzoziemców. W  ramach obowiązującej
w  Chinach interpretacji historii wydarzenia te są prezentowane jako
najgorsze upokorzenie w  dziejach kraju, gorsze nawet od japońskiej
inwazji.
Tak więc moja nowa teoria historycznej winy oparta na zasadzie domina
przedstawia się następująco: gdyby Brytyjska Kompania
Wschodnioindyjska nie była taką bandą wrednych zbójów, nie starałaby się
zalać Chin opium, to Chińczycy nie musieliby egzekwować swego
suwerennego prawa i  zakazywać handlu, nie doszłoby do wybuchu wojen
opiumowych, a w konsekwencji także do osłabienia fundamentów dynastii
Qīng; państwo nie byłoby tak podatne na konflikty wewnętrzne, takie jak
katastrofalne w  skutkach powstania tajpingów i  bokserów czy podstępne
machinacje cesarzowej Cíxĭ w  schyłkowym okresie imperium. W  latach
dziewięćdziesiątych XIX wieku Chiny byłyby zapewne bardziej odporne na
zagrożenie ze strony Japonii, być może bowiem nie zostałyby pokonane,
gdy spieszyły na pomoc Korei, ani zmuszone do oddania Japończykom
Tajwanu i innych terytoriów.
Chcę przetestować moją nową teorię, umawiam się więc na spotkanie
z miejscową historyczką. Mam nadzieję, że nie będziecie mi mieli za złe, iż
pozwoliłem sobie zmienić jej nazwisko. Wprawdzie poprosiła tylko, żebym
potraktował niektóre jej wypowiedzi  – głównie na temat obecnej władzy
w  Pekinie  – jako prywatne opinie, ale  nie chcąc ryzykować, że zostanie
zidentyfikowana, będę ją nazywał profesor Yang.
Spotykamy się w modnej kawiarni w Koulun, dokąd docieram po krótkim
rejsie promem Star Ferry z  wyspy Hongkong. Wyłuszczam profesor Yang
moją teorię, że to Brytyjczycy są wszystkiemu winni.
–  Nie, nie, nie. Winni są Chińczycy!  – mówi, odstawiając filiżankę na
stolik i lekceważąco machając ręką. – W okresie panowania dynastii Qīng
Chiny chyliły się już ku upadkowi. Wojna opiumowa była tylko przejawem
tego zjawiska i  każda ze stron jakoś ją wykorzystała. Nawet Chińczycy
skorzystali z  okazji, żeby pozbyć się obcych władców, i  zwrócili się ku
nacjonalizmowi.
Profesor Yang zaproponowała, bym rozważył kilka kwestii. Czy
Chińczycy naprawdę byli tak bierni, jak mi się wydaje? Czy nie mieli
wolnej woli? Czy rzeczywiście tak łatwo ulegli otumaniającemu wpływowi
opium? Niewątpliwie wielu Chińczyków doceniało relaksujące działanie
narkotyku i  używało go rekreacyjnie, nie doświadczając poważniejszych
skutków ubocznych, podobnie jak tysiące mieszkańców Wielkiej Brytanii
w czasach, gdy opium można było kupić w aptece. Kraj, który stoczyłby się
na dno za sprawą garstki ćpunów, musiałby być doprawdy wyjątkowo
słaby. Prawda jest taka, że zarówno wojny opiumowe, jak i  późniejsze
stulecie wstydu były skutkiem bałaganu, jakiego narobili sami Qīngowie,
pokłosiem korupcji, niekompetencji i  innych niedomagań systemu
w  olbrzymim, a  przez to trudnym do kontrolowania imperium. Tak,
brytyjscy kupcy operujący w Azji byli pozbawionymi skrupułów rasistami,
którzy uprawiali nielegalną działalność pod płaszczykiem „cywilizowania”
tubylców, a  kampanie brytyjskiej marynarki wojennej były tak
jednostronne, że właściwie można je nazwać masakrami  – Japończycy
powoływali się na nie, kiedy usprawiedliwiali swoje własne masowe mordy
popełniane na Chińczykach  – nie było jednak żadnego niecnego spisku
w celu zniewolenia narodu chińskiego przez wpędzenie go w narkotykowy
nałóg; Brytyjczycy najzwyczajniej w  świecie dostrzegli i  wykorzystali
możliwości handlowe.
Profesor Yang podkreśliła bardzo wyraźnie, że sami Qīngowie byli
najeźdźcami. Cesarz Dàoguāng, który panował w  okresie wojen
opiumowych, był potomkiem w  ósmym pokoleniu klanu mandżurskich
chanów. Mandżurowie, którzy byli narodem niespokrewnionym
z  Chińczykami, najechali Chiny od północy i  w  1644 roku, obaliwszy
dynastię Míng, objęli władzę w kraju. Podobnie jak Brytyjczycy, a później
Japończycy, Qīngowie prowadzili politykę ekspansjonistyczną i  podwoili
obszar kraju, przesuwając jego granice do Tybetu oraz imperium Ujgurów.
Pod koniec XVII wieku, podejmując próby podporządkowania sobie Birmy
i  Wietnamu, Qīngowie tak bardzo rozszerzyli zasięg terytorialny swego
imperium, że nie byli w stanie skutecznie administrować tworem, który ze
względu na swoją skalę stał się  – i  pozostaje po dziś dzień  – podobny
bardziej do kontynentu niż państwa.
Ludność wielu zakątków imperium, a  szczególnie jego południowej
części, szczerze nienawidziła dynastii Qīng. Dla mieszkańców Kantonu
Brytyjczycy byli tak samo obcy, jak władcy z  Północy. Co więcej, krótko
po zakończeniu drugiej wojny opiumowej Brytyjczykom udało się
sformować oddziały wojskowe złożone z  przedstawicieli chińskiej grupy
etnicznej Hakka. Julia Lovell, autorka znakomitej historii pierwszego
konfliktu chińsko-brytyjskiego, zatytułowanej The Opium War (Wojna
opiumowa), pisze: „Nasuwa się pytanie, jak wyglądały stosunki społeczno-
polityczne w  Chinach za panowania dynastii Qīng, skoro tak wielu
dostrzegło w  krwawej wojnie z  obcym najeźdźcą niepowtarzalną okazję,
żeby oskubać własny rząd”.
Na koniec profesor Yang zapewnia mnie, że nie mam powodu bić się
w piersi za krzywdy, jakie moi przodkowie wyrządzili jej ojczyźnie:
– Imperializm był zjawiskiem globalnym; nikt nie mógł go powstrzymać.
Japonia już w XVI wieku próbowała zająć Półwysep Koreański. Nie można
winić powietrza za to, że pozwala się rozprzestrzeniać pożarom!
Czemu tak się przejmuję wydarzeniami, do których doszło w XIX wieku?
Ponieważ historia powtarza się w  XXI-wiecznych Chinach,
a Komunistyczna Partia Chin wykorzystuje brytyjską napaść sprzed niemal
dwóch stuleci, żeby usprawiedliwić swoją wewnętrzną i zewnętrzną agendę
polityczną przed własnym narodem i  światową opinią publiczną. Dlatego
właśnie KPCh poświęca mnóstwo sił i  środków na przypominanie
o dawnych winach innych krajów, dlatego każde chińskie dziecko uczy się
w  szkole, że misją Chin jest pomszczenie wojen opiumowych. Dlatego
dział poświęcony wojnom opiumowym w Muzeum Narodowym w Pekinie
jest podobno ulubionym działem Xí Jìnpínga i  był jednym z  pierwszych
miejsc, które odwiedził on po zaprzysiężeniu na urząd prezydenta. Dlatego
nowo przyjęci członkowie partii składają uroczystą przysięgę przed ruinami
pałacu letniego w  Pekinie. Wojny opiumowe to jeden z  głównych
elementów propagandy KPCh. Jak napisano w  jednym z  artykułów
zamieszczonym w „The Economist” w 2017 roku, „wojny opiumowe nadal
kształtują sposób postrzegania Zachodu przez Chiny”.
Spójrzmy na to z innej strony. Dlaczego dynastia Qīngów upadła? Bo jej
arogancki ekspansjonizm doprowadził do powstania olbrzymiego
i  zróżnicowanego wewnętrznie imperium, którego nie była w  stanie
utrzymać; ponieważ w  imperium brakowało surowców naturalnych;
ponieważ jego flota była zbyt słaba, by stawić czoło wrogiemu mocarstwu.
Dziś Pekin stoi w obliczu takich samych wzywań, ale tym razem zamierza
im sprostać lepiej przygotowany.
Chiny dzielą się na 22 prowincje zamieszkiwane przez 56 mniejszości,
które według szacunków posługują się 300 różnymi językami lub
dialektami. Ben Chu pisze w  swojej książce Chinese Whispers (dosł.
Chińskie szepty), że kraj ten jest nadal „wieloetnicznym imperium
udającym naród”. Nadal cierpi na brak surowców naturalnych i  czuje się
zagrożony przez potęgi morskie  – przede wszystkim Stany Zjednoczone,
ale także Japonię. Rozwiązania tych nienowych problemów, wdrażane
przez przywódców Chin, to, odpowiednio, kontrola komunikacji masowej
za pomocą cenzury, inwigilacji, a  w  razie konieczności także represji;
kolonizacja ekonomiczna części Afryki, Azji Południowo-Wschodniej
i  Ameryki Południowej, która polega na oferowaniu infrastruktury
w  zamian za surowce o  zasadniczym znaczeniu dla chińskiej gospodarki;
stworzenie najpotężniejszej marynarki wojennej na świecie. Nie mam
pojęcia, czy operatorzy buldożerów i  pogłębiarek, którzy pospiesznie
przekształcają archipelag Spratly  – łańcuch wysepek na Morzu
Południowochińskim – w bazę marynarki wojennej, śpią pod zawieszonymi
na ścianach inspirującymi plakatami z napisem: „Sto lat wstydu”, ale jest to
całkiem prawdopodobne.
Wykorzystanie wojen opiumowych jako narzędzia antyzachodniej
propagandy to stosunkowo nowy pomysł KPCh. W latach sześćdziesiątych
ubiegłego wieku, kiedy przewodniczący Máo starał się naprawić relacje
z  Japonią, Ameryką i  Europą, odpowiedzialnością za doprowadzenie do
owych wojen – jeśli w ogóle o nich wspominano – z reguły obarczano nie
cudzoziemców oportunistów, ale głupich i tchórzliwych władców z dynastii
Qīng. Po śmierci Máo proces modernizacji Chin przebiegał wedle
zachodnich wzorców, tym bardziej więc nie było potrzeby przywoływania
widma roku 1842. Dopiero po masakrze na placu Tiananmen w 1989 roku
przywódcy w  Pekinie uświadomili sobie, że mogą skutecznie odwrócić
uwagę narodu  – coraz bardziej niezadowolonego z  tempa reform
demokratycznych i  ekonomicznych  – od bieżących problemów,
a równocześnie zbić polityczny kapitał na podsycaniu oburzenia na niecne
uczynki zachodnich mocarstw, które w  XIX wieku zdestabilizowały
sytuację w Chinach i zagrabiły ich bezcenne skarby. KPCh przeprowadziła
paralelę między wydarzeniami, które rozegrały się w  XIX wieku,
i  rzekomym mieszaniem się Zachodu w  wewnętrzne sprawy Chin pod
koniec XX wieku, a  potem wysnuła nieprawdopodobną hipotezę, że to
Zachód zainspirował studentów do protestów w centrum Pekinu.
Wāng Zhēng, wykładowca na uniwersytecie Seton Hall w  Stanach
Zjednoczonych, pisze w swojej analizie chińskich podręczników do historii
i  miejsc pamięci, zatytułowanej Never Forget National Humiliation (Nie
zapomnijcie o  upokorzeniu narodu): „komunistyczny rząd, dokonując
politycznej reedukacji narodu (…) niezmordowanie przedstawia Chiny jako
ofiarę, która znosiła tyranię obcych imperialistów przez »sto lat
upokorzeń«”. Z  typową dla uczonych lapidarnością nazywa to zjawisko
„zinstytucjonalizowanym manipulowaniem świadomością historyczną”.
Aby odwrócić uwagę od Tiananmen, KPCh posłużyła się nie tylko wojnami
opiumowymi; mniej więcej w  tym samym czasie rozpoczęła bowiem
zmasowaną, antyjapońską kampanię propagandową.
– Można się spotkać z opiniami, że po wydarzeniach na placu Tiananmen
Chińczycy zastanawiali się nad wyborem strategii, która pozwoliłaby im
pozbyć się tego poważnego problemu wizerunkowego, i  postanowili, że
najlepiej będzie sprokurować Japończykom najpoważniejszy możliwy
problem wizerunkowy, wbijając klin między Japonię, Koreę i  Stany
Zjednoczone  – powiedział mi Andrew Salmon, brytyjski historyk
i  dziennikarz, kiedy rozmawiałem z  nim w  Seulu na temat kampanii na
rzecz kobiet pocieszycielek, która rozpoczęła się w  Korei Południowej
w tym samym okresie. – I wiesz co, z biegiem czasu jestem coraz bardziej
przekonany, że coś w tym jest.
(Pekin obarczył odpowiedzialnością za protesty na placu Tiananmen nie
tylko zachodnich imperialistów i  Japonię, ale także Tajwańczyków. Za
sprawą tych oskarżeń po 1989 roku proces poprawy stosunków z  Taipei
uległ tymczasowemu zahamowaniu).
Tak więc w  latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku KPCh zaczęła
wprowadzać do programu nauczania wersję wydarzeń, w  których Chiny
były ukazywane jako ofiara, promować zgodne z  jej linią polityki
historycznej seriale telewizyjne i  filmy poświęcone wojnom opiumowym
oraz przystąpiła do budowy ponad 400 upamiętniających owe wojny
pomników i  muzeów na terenie całego kraju. Kampania propagandowa
objęła nawet gry komputerowe. Julia Lovell wspomina, że w  1997 roku,
przed powrotem Hongkongu do Chin, chińska firma produkująca gry
komputerowe wydała grę Wojna opiumowa, w której zadaniem graczy było
„użyć mądrości i odwagi, by unicestwić przeklętych najeźdźców”.
Nienawiść zaprawiona pragnieniem zemsty, jaką wywołują w  Chinach
wojny opiumowe, przypominała mi o  koreańskim han i  o  tym, w  jaki
sposób dyktatura w Seulu posługiwała się nim w latach siedemdziesiątych,
by motywować robotników. Należy jednak pamiętać, że takie metody
wzniecania wrogości wobec cudzoziemców niosą ze sobą ryzyko, że
pewnego dnia gniew ludu może się zwrócić przeciwko władzy.
Nagłaśniając problem kobiet pocieszycielek, kierując uwagę opinii
publicznej na jedną historyczną zbrodnię, którą popełniono na chińskiej
ziemi, KPCh może niechcący skłonić ludzi do zainteresowania się innymi,
bardziej współczesnymi wydarzeniami, w  których przypadku winnych
wcale nie trzeba szukać za granicą. Jak pisze Lovell: „Prawidłowo
kontrolowana pamięć zbiorowa o  wojnach opiumowych i  późniejszych
działaniach imperialistów stanowi poprawny politycznie wentyl
bezpieczeństwa dla silnych emocji społecznych w  ściśle kontrolowanej
przez KPCh sferze publicznej. Brak rozważnej kontroli może sprawić, że te
same emocje przekształcą się w coś niebezpiecznie wywrotowego”.

52 Kanton, dziś Guăngzhōu, jest nadal największym w  Chinach centrum przemytu


narkotyków; obecnie są to przede wszystkim ketamina i  metamfetamina. W  mieście
i  okolicach mieszka jedna szósta wszystkich zarejestrowanych chińskich narkomanów.
Zarekwirowane narkotyki wciąż jeszcze niszczy się od czasu do czasu w fortecy Humen.
53 Od loot – łup (przyp. tłum.).
54 Wielu znawców uważa dwanaście głów za najcenniejszy z  zaginionych skarbów
sztuki z  okresu panowania dynastii Qīng, dlatego też chińskie władze zablokowały
sprzedaż rzeźby, która należała do YSL. Co więcej, w  ostatnich latach doszło do kilku
intrygujących kradzieży w europejskich muzeach. Ponieważ złodzieje zabierali tylko dzieła
zrabowane z letniego pałacu cesarskiego w Pekinie, pojawiły się przypuszczenia, że rząd
Chin lub jakiś miliarder patriota odzyskują to, co w  świetle prawa należy do narodu
chińskiego.
32
HONGKONG II

Dzięki profesor Yang mogłem się wyzbyć poczucia winy z powodu niemal
patologicznego zauroczenia Hongkongiem. I  bardzo dobrze, bo moim
zdaniem na ziemi istnieje niewiele równie magicznych miejsc. Gdy tu
jestem, to przepełnia mnie podniecenie, jak psa, który właśnie dostrzegł
wiewiórkę, z tą różnicą, że w moim przypadku uczucie to nie mija. Miasto
działało na mnie dokładnie tak samo już za pierwszym razem, gdy
odwiedziłem je, na krótko zanim Brytyjczycy zwrócili je Chińczykom
w 1997 roku. Tym razem przez dwa dni po prostu chodzę, patrzę, dotykam,
wącham, wspinam się i schodzę w dół po zboczach wzgórz jak w grze Węże
i drabiny, od czasu do czasu wskakuję do jednej z tutejszych dekadenckich
zewnętrznych wind, a  potem wyskakuję z  niej, żeby pogapić się
z  podziwem na niesamowicie rozłożysty banian, albo siadam na chwilę
w  parku i  słucham niecichnącego ani na chwilę śpiewu ptaków, który
sprawia, że czuję się, jakbym przebywał w gigantycznej, otwartej ptaszarni,
albo wdycham aromat durianów i  spalin z  silników Diesla. Panorama
miasta jest doprawdy spektakularna, zwłaszcza nocą, ale najbardziej
urzekają mnie zwyczajne elementy tutejszej codzienności – rattanowe kosze
pełne czarnego czosnku, wystawione do suszenia na wysepkach na środku
jezdni, sklepy z  otwartymi witrynami, w  których sprzedaje się suszone
rybie pęcherze pławne i  grzyby nadrzewne wielkości pokrywy kubła na
śmieci, oraz zatłoczone bary z  przekąskami dim sum (kant. dimsam,
standardowym chińskim diănxīn), pełne emerytów, których obsługują
zrzędliwi, ubrani od stóp do głów na biało kelnerzy.
W trakcie wędrówki ulicami miasta czuję dziwną, bolesną nostalgię za
spędzonymi tu latami młodości. Co jest bardzo dziwne, ponieważ nigdy nie
mieszkałem w Hongkongu. Niemcy zapewne mają jakieś zgrabne słowo na
określenie tego uczucia – myślę, spoglądając na sylwetkę miasta po drugiej
stronie zatoki i przywołując całkowicie fałszywe wspomnienia eleganckich
przyjęć na Wzgórzu Wiktorii, randek z  dziedziczkami wielkich fortun
w  restauracji hotelu Mandarin Oriental i  pieniędzy przepuszczonych na
bakarata podczas wypadów do kasyna w Makau.
Chociaż są tu jeszcze tablice z angielskimi nazwami ulic i salony Marksa
&  Spencera, że na niektórych monetach widnieje profil królowej,
a  samochody mają kierownice po prawej stronie, to podejrzewam, że
źródłem mojej melancholijnej zadumy nie jest przemijanie epoki
kolonialnej, ale poczucie, że samo istnienie Hongkongu jest czymś
wyjątkowym i  niesamowitym  – po podpisaniu traktatu nankińskiego
w 1842 roku w Londynie zżymano się, że zyskaliśmy tylko „jałową wyspę
z  paroma chałupami”. Równie niesamowite jest to, że Hongkong pozostał
w brytyjskich rękach do samego końca stuletniego okresu dzierżawy, choć,
oczywiście, przez kilka lat znajdował się pod kontrolą Japonii.
Japończycy zaatakowali Hongkong kilka godzin po zbombardowaniu
Pearl Harbor. W  drugim dniu pobytu w  mieście zwiedzam fortecę,
zbudowaną przez Brytyjczyków na wysokim klifie nad wschodnim
krańcem portu, w której Japończycy przejęli kontrolę nad wyspą w grudniu
1941 roku. Dziś mieści się tu znakomite Muzeum Obrony Wybrzeża,
założone w  okresie brytyjskiego protektoratu. Na blankach murów wciąż
widać ślady po kulach wystrzelonych przez Japończyków podczas ataku
w 1941 roku.
Choć Japończycy stacjonowali w  pobliskim Guăngzhōu od 1938 roku,
Brytyjczycy nigdy nie brali pod uwagę możliwości, że ci chuderlawi, mali
Azjaci odważą się zaatakować potężne brytyjskie imperium, nie
wspominając już o  jego pokonaniu. Przed ostatecznym podjęciem decyzji
o  kapitulacji w  dniu Bożego Narodzenia w  1941 roku gubernator
Hongkongu sir Mark Young dwukrotnie odrzucał japońskie żądania
złożenia broni.
Po zajęciu miasta Japończycy wzięli do niewoli około 9  tysięcy jeńców,
z  których część wysłali do obozów pracy w  Japonii. Zaczęli następnie
realizować scenariusz, który wcześniej wprowadzili w  życie w  Korei:
Hongkong miał odtąd być integralną częścią Japonii. Okupanci zastąpili
dolara hongkońskiego jenem wojskowym, zaczęli zmieniać tamtejszy
program nauczania tak, aby Japonia była w  nim przedstawiana w  jak
najkorzystniejszym świetle, przystąpili do nauczania mieszkańców języka
japońskiego, japońskiej kultury i  etykiety  – a  wszystko to w  ramach
wdrażania ich projektu Strefy Wspólnego Dobrobytu Wielkiej Azji
Wschodniej czy też, mówiąc wprost, japońskiego imperium. Wszystkie
symbole zachodniego imperializmu zostały usunięte.
Bezpośrednimi skutkami japońskiej okupacji były galopująca inflacja,
surowa reglamentacja żywności oraz wybuchy epidemii cholery i gruźlicy.
W  1945 roku, po wycofaniu się Japończyków, miasto było w  ruinie,
a wejście do portu blokowały wraki 230 statków. Po dziesięciu miesiącach
port wznowił działalność.
O dziwo po wojnie w  Hongkongu nie wyczuwało się wrogości wobec
Japonii, zapewne częściowo dlatego, że wielu Chińczyków wyjechało
z  miasta lub zostało wywiezionych przez Japończyków. Liczba ludności
zmniejszyła się o  1,8  miliona i  w  1945 roku wynosiła zalewie około pół
miliona. Poza tym chociaż Hongkong odgrywał niezwykle ważną rolę
w działaniach Japonii w trzech wielkich teatrach wojennych, zasadniczo był
tylko bazą wojskową, dlatego też okupanci scedowali administrowanie tą
enklawą na marionetkowy rząd. W latach pięćdziesiątych wiele japońskich
firm operowało już z  terytorium Hongkongu, który szybko odzyskał
pozycję jednego  z  największych i  najważniejszych portów handlowych na
świecie.
Pod koniec drugiej wojny światowej Czang Kaj-szek poprosił
o przekazanie Hongkongu Republice Chińskiej i aż do Jałty wydawało się,
że jego prośba zostanie spełniona. To jednak Brytyjczycy odzyskali swoją
posiadłość dzięki życzliwości Amerykanów, którzy obawiali się, że chińscy
nacjonaliści nie zdołają się utrzymać przy władzy, a  wówczas Hongkong
wpadnie w ręce komunistów. Po powrocie Brytyjczycy wykazali się nieco
bardziej postępowym podejściem, pozwalając, by miejscowi Chińczycy
mieli co nieco do powiedzenia w kwestii zarządzania tym terytorium.
–  Wszystkie te reformy wprowadzane były przez grupę stosunkowo
młodych brytyjskich urzędników, z  których wielu się tu wychowywało  –
powiedziała mi profesor Yang.  – To pozwala zrozumieć, dlaczego
mieszkańcy Hongkongu nadal odczuwają wdzięczność wobec
Brytyjczyków.
Po zwycięstwie w wojnie domowej w 1949 roku komuniści nie domagali
się zwrotu Hongkongu, przynajmniej początkowo. Zdawali sobie sprawę,
że ten ważny ośrodek wymiany handlowej i  komunikacji jest dla Chin
bezcennym oknem na świat.
W muzeum historycznym w  Kowloon podczas oglądania ekspozycji
poświęconej negocjacjom poprzedzającym powrót Hongkongu do Chin
nieoczekiwanie stanąłem jak wryty przed zdjęciem, na którym widniała
Margaret Thatcher ze swoją wstrząsającą koafiurą. Poczułem się tak,
jakbym stanął oko w  oko ze znienawidzoną nauczycielką; ciarki przeszły
mi po plecach. Materiały zaprezentowane na tej ekspozycji zawierały
wymowne świadectwo jednego z  licznych złudzeń, jakimi karmiła się
Thatcher: na początku negocjacji z  Dèng Xiăopíngiem wierzyła, że
Chińczycy zechcą pozostawić kolonię w  rękach Brytyjczyków. Było to
jednak zupełnie nierealne. W ostatnich latach swojej okupacji Brytyjczycy
zaczęli natomiast intensywnie demokratyzować Hongkong  – jak ktoś, kto
pospiesznie spuszcza prochy z  wodą w  toalecie, gdy policja puka do
drzwi  – choć realną władzę nadal sprawowała grupka konserwatywnych
biznesmenów.
Dèng zapewnił mieszkańców, że dzięki jego strategii „jednego państwa,
dwóch systemów” sytuacja w  Hongkongu nie ulegnie zmianie,
przynajmniej do ostatecznego, pełnego połączenia z  resztą Chin w  2047
roku. W  tamtym okresie większość obserwatorów i  miejscowych była
zdania, że do tego czasu to raczej Chiny zbliżą się do modelu
hongkońskiego niż na odwrót, a  naturalnym skutkiem reform
gospodarczych będzie większa otwartość i  wolność, ale jak wiemy, dzieje
się coś wręcz przeciwnego i  Pekin stopniowo tłamsi demokrację
w Hongkongu.
Dài Wénmíng, chińska dziennikarka telewizyjna, którą poznałem
w  Szanghaju, powiedziała mi, że Hongkong doświadcza głębokiego
kryzysu tożsamości
–  Ludzie tam nie wiedzą już, dokąd zmierzają  – stwierdziła.  – Utracili
swój wyjątkowy status. Chcą być jak Singapur, wolni i kosmopolityczni, ale
Shēnzhèn [sąsiednie miasto, które łączy Hongkong z kontynentalną częścią
Chin] wyprzedza ich pod względem wyników ekonomicznych.
Dodała, że obecnie w Chinach jest wiele równie kosmopolitycznych miast
i  regionów, a  w  Hongkongu klasa średnia jest systematycznie wypierana
z rynku nieruchomości.
Podczas rewolucji parasolek w  2014 roku tysiące mieszkańców
Hongkongu demonstrowało, domagając się większej demokratyzacji,
a  zwłaszcza rezygnacji z  mianowania szefa lokalnego rządu przez Pekin
i  przywrócenia procedury demokratycznych wyborów. Aresztowano
wówczas wielu aktywistów ruchu parasolowego, w tym wydawców książek
i  prasy oraz naukowców. Jeden z  działaczy na rzecz obrony demokracji,
Howard Lam Tsz-kin (nazwisko w wersji kantońskiej; standardowa wersja
chińska to Lín Zĭjiàn), twierdził, że został uprowadzony przez chińskich
agentów, którzy go następnie torturowali, używając zszywacza. Sąd
w Kowloon oskarżył go o „złożenie fałszywego raportu funkcjonariuszowi
policji”, a  w  lipcu 2017 roku hongkoński sąd najwyższy, opierając się na
fałszywych podstawach, unieważnił wybór czterech legislatorów
o demokratycznych poglądach.
Podczas mojej wizyty w  mieście odbywają się wybory do Rady
Ustawodawczej, organu, który jest pozostałością po schyłkowym okresie
rządów kolonialnych. Brytyjczycy pozwolili, by połowę jego składu
stanowili demokratycznie wybierani kandydaci; dziś większość drugiej,
niewybieralnej połowy składu wyznacza rząd w Pekinie. Niektórzy aktualni
członkowie rady zostali zdymisjonowani przed końcem kadencji za
wypowiedzi krytyczne wobec Chin, a prodemokratycznych kandydatów na
ich miejsce usunięto z  list wyborczych pod kuriozalnymi powodami.
Podczas spaceru po wyspie przechodzę obok kilku lokali wyborczych. Nie
różnią się niczym od podobnych lokali w  moim kraju; stoją przed nimi
nawet agitatorzy, którzy zachęcają do głosowania na demokratów. Pytam
jedną z  aktywistek, czy wybory są wolne i  uczciwe. Czy Pekin ingeruje
w ich przebieg?
– A jak myślisz? – odpowiada pytaniem.
Następnego dnia, po przeliczeniu głosów, kandydaci prodemokratyczni
tracą dwa z  czterech możliwych do obsadzenia miejsc, a  wraz z  nimi
resztkę dotychczasowych wpływów. Bardzo niska frekwencja wyborcza
świadczy o  braku wiary w  sens wyborów. Podobno wyborcy byli celem
wyrafinowanej, szeroko zakrojonej kampanii w  mediach
społecznościowych, krążą także plotki, że skonfundowanych seniorów
mobilizowano do głosowania na kandydatów wystawionych przez Pekin.
Mieszkaniec Hongkongu o  demokratycznych poglądach, z  którym
rozmawiam w jednej z kawiarni w dzielnicy Central and Western, wskazuje
jeszcze inne czynniki, które wpłynęły na wynik wyborów:
– Ci z Pekinu zrobili dwie rzeczy: zapewnili swoim kandydatom znacznie
większe wsparcie finansowe i  sprowadzili do Kowloon masę ludzi
z  kontynentu, głównie słabo opłacanych, niewykwalifikowanych
robotników, po czym zmienili przebieg granic okręgów wyborczych w taki
sposób, żeby jak najbardziej skutecznie wykorzystać głosy tych wyborców.
Są to ludzie pochodzący z  ubogich regionów, którym partia zapewniła tu
godziwe warunki życia, a  potem poprosiła, żeby zagłosowali na jej
kandydatów – powiedział.
Jutro polecę do ostatniego kraju na trasie mojej wędrówki po Azji
Wschodniej – Tajwanu. Wiem, że Tajwańczycy śledzą z niepokojem rozwój
sytuacji w  Hongkongu. Chiny kontynentalne na przemian grożą
Tajwańczykom i próbują ich przekupić, by podporządkowali się ich władzy
i powrócili na łono Niebiańskiego Królestwa, tak jak zmuszony był uczynić
Hongkong. Ale mój kawiarniany rozmówca miał wiadomość dla
Tajwańczyków:
–  Jeżeli zostaniecie wchłonięci przez Chiny, stopniowo utracicie coś
niezwykle cennego: swoje prawa, swój styl życia. Przepadnie to wszystko,
co w  nowoczesnym, otwartym społeczeństwie wydaje się najbardziej
elementarne i  oczywiste, poczynając od Facebooka. A  obiecywane
korzystne zmiany ekonomiczne, jakie ma wam przynieść zjednoczenie
z Chinami? Nie odczują ich zwykli ludzie, tylko elity.
TAJWAN
33
REPUBLIKA CHIŃSKA

Zostawiam bagaże w  hotelu w  centrum Taipei i  udaję się do miasta, żeby


wykonać moje pierwsze zadanie  – złożyć wyrazy najgłębszego braku
szacunku w  Mauzoleum Czang Kaj-szeka, otwartej, monumentalnej
budowli, podobnej nieco do Mauzoleum Lincolna, która wznosi się na
wielkim placu w  sercu stolicy. Do jej wnętrza prowadzi 89 schodów (po
jednym na każdy rok życia Czang  – od 1887 do 1975 roku). Gdy oczy
przywykną do panującego w środku półmroku, można dostrzec po bokach
dwie tajwańskie flagi, a  między nimi olbrzymi, wykonany z  brązu posąg,
który przedstawia Czang w  długiej szacie, zasiadającego na tronie. Oto
generalissimus, jak nazywano go na Zachodzie, zazwyczaj z  lekką nutką
kpiny, przewodniczący rządzącego w  Republice Chińskiej Kuomintangu
(KMT, w transkrypcji pīnyīn: Guómíndăng) od 1928 roku, w czasie wojny
z  Japonią i  późniejszej wojny domowej z  komunistami, a  następnie
prezydent Tajwanu (formalnie: Republiki Chińskiej), dokąd zbiegł w 1949
roku i  gdzie sprawował władzę aż do śmierci. Czang był także krwawym
dyktatorem wojskowym, który przez dziesięciolecia nie dopuszczał do
demokratyzacji Tajwanu i stał na czele reżimu, pod którego rządami tysiące
ludzi trafiało do więzień bez sądu, stawało przed plutonem egzekucyjnym
lub po prostu znikało.
Pomnik takiego człowieka stojący w  centrum stolicy zamożnego,
rozwiniętego, demokratycznego kraju może budzić zdziwienie, ale to jest
Tajwan; tutaj wszystko jest skomplikowane.
Po kapitulacji w  1945 roku Japończycy oficjalnie przekazali
nacjonalistycznemu rządowi Chin wszystkie okupowane przez siebie
terytoria, łącznie z  Tajwanem, który był japońską kolonią od 1895 roku.
Gdy przedstawiciele KMT zaczęli przybywać na wyspę w  1946 roku,
mieszkało tam prawie pół miliona Japończyków; nowa władza uznała, że
do prawidłowego funkcjonowania niezbędnych usług wystarczy 28 tysięcy,
pozostałym zaś kazano wyjechać. Każdy z wyjeżdżających mógł zabrać ze
sobą do Japonii tylko dwie sztuki bagażu.
Tajwańczycy spodziewali się przybycia dzielnej i  szlachetnej armii
nacjonalistycznej, która przez wiele lat powstrzymywała napór
Japończyków i nadal walczyła z komunistami w Chinach kontynentalnych,
ale mężczyźni, którzy w 1946 toku schodzili na ląd w porcie w Taipei, byli
zbieraniną zdemoralizowanych obdartusów, wśród których nie brakowało
pospolitych przestępców. Przystąpili oni natychmiast do rekwirowania
mienia i  zapasów żywności, zajmowali prywatne domy, a  niekiedy
dopuszczali się także napaści, mordów i gwałtów.
–  Rozpowszechniane na początku hasła propagandowe głosiły, że KMT
przyniesie wyspie demokrację, że wypędzi japońskich okupantów, że wyspa
powróci do ojczyzny  – wyjaśnia Amerykanin Jerome Keating, nauczyciel
i historyk, z którym spotykam się pierwszego popołudnia w Taipei. – Gdy
jednak ludzie Czang Kaj-szeka zjawili się na wyspie, zaczęli rabować cały
ryż i  stal, których potrzebowali, żeby wesprzeć wysiłek wojenny na
kontynencie [gdzie walczyli z  komunistami]. Stąd wzięło się tajwańskie
powiedzenie; „po psach przyszły świnie”. Tajwańczykom nigdy wcześniej
nie brakowało ryżu, ale po przybyciu KMT poznali, co to głód.
Amerykanie wspierali Kuomintang najpierw w  walce z  Japończykami,
a później także przeciwko komunistom, w 1947 roku mieli już jednak dosyć
korupcji i demoralizacji armii Czang, wycofali więc swoją pomoc lub – jak
mówią historycy  – „utracili Chiny”. Wieloletnie zaangażowanie
nacjonalistów w  walkę z  Japończykami umożliwiło komunistom
reorganizację, przegrupowanie i  odniesienie ostatecznego zwycięstwa
w  wojnie domowej. 1  października 1949 roku Máo ogłosił powstanie
Chińskiej Republiki Ludowej. 10 grudnia Czang Kaj-szek dołączył do
swoich ludzi na Tajwanie, gdzie stanął na czele samozwańczego rządu
„wolnych Chin” na uchodźstwie i kierował nim aż do śmierci.
Komunistyczne siły Máo próbowały dopaść Czang, rozpoczynając od
ataku na wyspy Kinmen (Jīnmén), które leżą w  odległości zaledwie kilku
kilometrów od wybrzeża kontynentu i  ponad stu kilometrów od Tajwanu,
zostały jednak pokonane, między innymi dzięki pomocy japońskich
doradców wojskowych, w tym ostatniego gubernatora Tajwanu z ramienia
imperium, którego generalissimus osobiście zwerbował do tej akcji. Czang
był człowiekiem niezwykle pragmatycznym: jego nienawiść do
komunistów przewyższała niechęć do byłego kolonialnego wroga. Na
szczęście dla Czang, aby nie dopuścić do przekroczenia granic Chin przez
siły ONZ, komuniści musieli się zaangażować w wojnę domową w Korei,
która wybuchła w 1950 roku. Máo porzucił plany inwazji na Tajwan i KMT
na dobre zadomowił się na wyspie. Mniej więcej w  tym samym czasie  –
znów szczęśliwie dla Czang  – Amerykanie uświadomili sobie, że Tajwan
może być ważną bazą na linii obrony przed naporem komunizmu w  Azji
Wschodniej, i wysłali 7. Flotę, żeby strzegła wyspy przed zakusami Máo.
Tymczasem w  mauzoleum posąg Czang rozciąga zaciśnięte wargi
w wymuszonym uśmiechu, jak gdyby wiedział, że jego dni w tym miejscu
są policzone. Gdy przyglądam mu się z  zadartą głową, żołnierze, którzy
trzymają przy nim straż, rozpoczynają nagle ceremonię zmiany warty.
Nienaturalnie sztywne kroki, wysoko podnoszone kolana i  gwałtowne
zwroty w  miejscu o  180 stopni upodabniają wartowników do bohaterów
słynnego skeczu Monty Pythona o  ministerstwie głupich kroków. Jest to
godny podziwu popis, który balansuje na cienkiej granicy między powagą
a śmiesznością.
Obecność pomnika dyktatora w demokratycznym dziś państwie może mi
się wydawać dziwna, muszę jednak przyznać, że nie jest to sytuacja bez
precedensu: Napoleon był winien zbrodni przeciwko ludzkości, a  jednak
spoczywa w  chwale na Les Invalides, a  w  Hiszpanii nadal stoi kilka
całkiem sporych pomników generała Franco, nie wspominając już o  jego
grobowcu w  mauzoleum Valle de los Caídos. Wydaje się jednak, że
sytuacja na Tajwanie powoli się zmienia, ponieważ odkąd kilka lat temu
opozycyjna Demokratyczna Partia Postępowa (chiń. Mínzhŭ Jìnbù Dăng,
ang. Democratic Progressive Party  – DPP) wygrała zarówno wybory
prezydenckie, jak i  wybory do Yuanu (Izby) Ustawodawczego, proces
tajwanizacji stopniowo wypiera chińskie wpływy kulturowe, którym wyspa
podlegała przez dziesięciolecia rządów KMT. Pojawiły się propozycje, by
w  ramach tego procesu zmienić przeznaczenie mauzoleum. Padło ono
nawet ofiarą wandali, a  setki innych pomników Czang przeniesiono do
specjalnego, dosyć surrealistycznego parku na obrzeżach miasta, gdzie
trwają w stanie swoistego zawieszenia.
W niewielkiej odległości od mauzoleum Czang znajduje się zupełnie inny
pomnik upamiętniający epokę jego rządów  – Muzeum Incydentu 28
Lutego, poświęcone jednej z  pierwszych zbrodni jego reżimu, do której
doszło 28 lutego 1947 roku. Wśród mieszkańców narastała niechęć do
nowych przybyszów i  gdy agenci KMT zabili kobietę przyłapaną na
sprzedaży papierosów z  przemytu, doszło do protestów przed siedzibą
rządu. Żołnierze otworzyli ogień do tłumu, zabijając wielu demonstrantów,
co doprowadziło do eskalacji zamieszek. Rząd Kuomintangu  – który
w  tamtym okresie przebywał jeszcze na terenie Chin kontynentalnych  –
skierował na Tajwan dodatkowe siły, które przystąpiły do brutalnego
tłumienia rozruchów. Szacuje się, że zginęło wówczas 10  tysięcy
protestujących.
Incydent zapoczątkował okres znany pod nazwą białego terroru, od barwy
hełmów znienawidzonej żandarmerii. Władza zniosła swobodę wypowiedzi
i  zakazała wszelkiej działalności opozycyjnej. Według niektórych
szacunków liczba Tajwańczyków zamordowanych lub zaginionych
w  okresie rządów Czang sięga 100  tysięcy  – z  całą pewnością było
kilkadziesiąt tysięcy ofiar  – mimo to aż do zwycięstwa ruchu
prodemokratycznego w  pierwszych wolnych wyborach w  1996 roku
wydarzenia z lutego 1947 roku były tematem tabu.
Tajwan zmierza ku demokracji okrężną drogą, w  sposób nie zawsze
zrozumiały dla obserwatorów z  zewnątrz. Podobnie jak Koreańczycy
z  Południa, którzy podczas pierwszych demokratycznych wyborów
prezydenckich w  1987 roku postawili na No Thae-wu, byłego generała
zamieszanego w  tłumienie ruchu prodemokratycznego na początku lat
osiemdziesiątych, Tajwańczycy, gdy w  1996 roku mieli możliwość po raz
pierwszy wybrać prezydenta, również wykazali objawy czegoś w  rodzaju
politycznego syndromu sztokholmskiego i  zagłosowali na kandydata
z  ramienia KMT, Lee Teng-hui (w transkrypcji pīnyīn: Lĭ Dēnghūi, także
jako Li Teng-huei), wyznaczonego na to stanowisko przez syna Czang,
Chiang Ching-kuo (w transkrypcji pīnyīn: Jiăng Jīngguó, także jako Ciang
Cing-kuo), który sprawował urząd prezydenta od śmierci ojca w 1978 roku.
Choć opozycyjna Demokratyczna Partia Postępowa wygrała w  końcu
wybory powszechne – w 2000 roku – KMT zachował kontrolę nad Yuanem
Ustawodawczym, a  jego kandydat zwyciężył w  wyborach prezydenckich
w  2008  roku. Dopiero gdy kandydatka DPP Tsai Ing-wen (w transkrypcji
pīnyīn: Cái Yīngwén) wygrała wybory prezydenckie w 2016 roku, partia ta
zyskała zarówno prezydenturę, jak i większość w parlamencie, dlatego też
dopiero teraz Tajwan podejmuje działania na drodze do transformacji
ustrojowej przez ustanawianie „prawa okresu przejściowego”,
odpowiednika procesu „Prawdy i Pojednania” w RPA.
Wielu Tajwańczyków nadal postrzega Czang jako wybitnego męża stanu
i  wybawiciela Tajwanu, co dodatkowo komplikuje sytuację. Podobnie jak
Pak Chŏng-hŭi w  Korei Południowej, Czang Kaj-szek przyczynił się do
błyskawicznej industrializacji kraju oraz będącego jej rezultatem cudu
gospodarczego przez inicjatywy rządowe, których celem było ożywienie
określonych sektorów produkcji. Tajwański cud gospodarczy był pod
pewnymi względami bardziej cudowny niż to samo zjawisko u  bratniego
azjatyckiego tygrysa, ponieważ przez trzydzieści lat tempo wzrostu nie
spadało tam poniżej 9  procent, dzięki czemu kraj ten prześcignął Chiny
zarówno pod względem realnej wartości PKB, jak i  jego wysokości
w  przeliczeniu na jednego mieszkańca. Tajwan od ponad dwudziestu lat
zalicza się do czołowej piętnastki światowych gospodarek, co jest
szczególnie godne podziwu, ponieważ kraj ten, podobnie zresztą jak Korea
Południowa, właściwie nie posiada surowców naturalnych, a  dwie trzecie
jego powierzchni zajmują góry. Niekwestionowany sukces ekonomiczny
sprawił – znów, podobnie jak w przypadku Korei Południowej i prezydenta
Pak Chŏng-hŭi  – że wielu Tajwańczyków przymykało oko na zbrodnie
Czang. Pewna młoda Tajwanka, z którą rozmawiałem, opowiedziała mi, że
często kłóciła się z  matką o  byłego przywódcę kraju. Matka broniła go,
nazywała bohaterem i  twierdziła, że Tajwańczycy bardzo wiele mu
zawdzięczają.
– Ale co z ludźmi, których wymordował? – pytała córka.
–  Zasłużyli sobie na taki los. Atakowali go. Jego działania były
konieczne – odpowiadała matka.
Mike Liu, wykładowca historii w Academia Sinica, jednej z najlepszych
instytucji naukowych w  Taipei, jest zaangażowany w  nowy projekt
badawczy, którego celem jest ustalenie, co się działo w  kraju w  okresie
białego terroru.
– Ludzie nie zaprzeczają, że reżim wymordował tysiące obywateli; nawet
moja rodzina znała osobiście kilka ofiar – powiedział. – Ale dla wielu ludzi
Czang Kaj-szek jest autorytetem, ponieważ uratował ich przed
komunizmem.
Nawet przeciwnicy KMT wyrażają uznanie dla tej partii za sposób, w jaki
przeprowadziła reformę rolną w  początkowym okresie swoich rządów.
Nacjonaliści wyciągnęli wnioski z  błędów, jakie popełnili w  Chinach i  na
Tajwanie, oraz zadbali o to, by każdy, kto stracił ziemię, otrzymał stosowną
rekompensatę, dzięki czemu cały proces przebiegł szybko i  sprawnie.
Nikomu nie odebrano więcej niż 60 procent gruntów, a rekompensaty były
często reinwestowane w nowe firmy, co napędzało powojenną gospodarkę
kraju, lub wypłacane w formie udziałów w znacjonalizowanych przez KMT
japońskich firmach, takich jak Taiwan Sugar.
–  Tak, Kuomintang pod pewnymi względami był zły  – powiedział mi
Brytyjczyk Steve Crook, nauczyciel i mieszkaniec położonego na południu
wyspy miasta Tainan, gdzie się spotkaliśmy kilka dni później.  – Ale nie
można mu odmówić pewnych osiągnięć. Był to jeden z  nielicznych
reżimów w  historii, który poniósł spektakularną klęskę, a  potem otrzymał
drugą szansę.
Tak więc spuścizna KMT jest złożona. Gorzkim owocem rządów
Kuomintangu jest jedna z najbardziej rozbudowanych kultur przestępczości
zorganizowanej na świecie, która przenika wszystkie aspekty życia.
–  Jedną z  charakterystycznych cech Tajwanu, która nieodmiennie mnie
szokuje, jest to, że każdy oficjalny, legalny aspekt tutejszego życia ma swój
czarnorynkowy odpowiednik  – powiedział mi Michael Turton,
Amerykanin, który od wielu lat mieszka na Tajwanie.  – Są tu banki
i podziemne banki. Są legalnie działające fabryki i fabryki nielegalne. Jest
legalna loteria i loteria czarnorynkowa. Istnieje tu cały nielegalny świat.
W ciągu kilku pierwszych dziesięcioleci rządów Kuomintangu tajwańskie
gangi były wykorzystywane do utrzymywania społeczeństwa w  ryzach
i wykonywania brudnej roboty – bicia albo likwidowania bez śladu wrogów
dyktatury. Władze napuszczały także bandytów na uczestników
prodemokratycznych demonstracji. Turton twierdzi, że obecnie gangi
działają we wszystkich sferach biznesu: od budownictwa po wyrąb drzew
i  od prywatnego szkolnictwa (nie tak rozbudowanego jak w  Korei
Południowej, ale stanowiącego istotny element systemu edukacji) po
automaty z  maskotkami. Co? Te maszyny wyposażone w  chwytaki, które
stoją w każdym salonie gier?
– Tak, bo to świetna metoda prania pieniędzy. Pełno ich na Tajwanie, ale
nikt z  nich nigdy nie korzysta. Wszyscy są powiązani z  gangsterskim
biznesem w  ten czy inny sposób. Wszyscy robimy z  nimi interesy, ale
większość z nas nie zdaje sobie z tego sprawy.
(Czuję się w  obowiązku dodać, że nie chcę oczerniać właścicieli
wszystkich automatów z maskotkami na Tajwanie: nie mam wątpliwości, że
nie wszyscy są zamieszani w pranie brudnych pieniędzy).
Na Tajwanie nie sposób uniknąć kontaktu z  przestępczością
zorganizowaną, nawet podczas głosowania w  wyborach, a  właściwie
zwłaszcza podczas głosowania. Jak podaje John F. Cooper w swojej książce
Taiwan: Nation-State or Province? (Tajwan. Państwo narodowe czy
prowincja?), 15–20  procent tutejszych radnych to przestępcy. Michael
Turton, autor poczytnego bloga poświęconego bieżącym wydarzeniom na
Tajwanie, opowiedział mi o mieście, którego burmistrz pragnął uczynić zeń
stolicę kaw rzemieślniczych. W  tym celu zaoferował kawiarniom ulgi
podatkowe. Efekt? Gangsterzy zaczęli otwierać ekskluzywne kawiarnie,
żeby korzystać z  odpisów podatkowych. W  latach osiemdziesiątych XX
wieku w  innym mieście cała rada miejska składała się z  przedstawicieli
świata przestępczego. Pewien były prominentny członek
kuomintangowskiej legislatywy był szefem gangu.
–  Na Tajwanie traktuje się [przestępczość zorganizowaną] jak jedną
z możliwych dróg kariery – mówi Turton.
Tajwanka, która wolała zachować anonimowość z  przyczyn, które
niebawem staną się oczywiste, powiedziała:
–  Kuzyn i  wujek mojej żony prowadzą trzy nielegalne kasyna. Wszyscy
o  tym wiedzą. Obaj mają forsy jak lodu. Pozostali członkowie rodziny to
ludzie uczciwi i szanowani: lekarze, nauczyciele…
Obie grupy krewnych  – uczciwi oraz ci, którzy działają poza granicami
prawa  – spotykają się regularnie na rodzinnych imprezach. Gdydy
zapytałem moją anonimową rozmówczynię, czy zdarzają się politycy,
którzy startując w  wyborach, obiecują zrobić porządek z  gangami,
wybuchnęła śmiechem. Stwierdziła, że żaden by się nie ośmielił. Byłoby to
równoznaczne z  wyrokiem śmierci. Poza tym niemal wszystkie frakcje
polityczne mają jakieś powiązania z  przestępczością zorganizowaną.
W  maju 2018 roku aresztowano 310 gangsterów podejrzewanych o  próby
wpływania na wyniki wyborów do władz lokalnych. Założycielem jednego
z ugrupowań politycznych, Chińskiej Partii na rzecz Promocji Zjednoczenia
(w  transkrypcji pīnyīn: Zhōnghuá Tŏngyī Cùjìn Dăng, ang. Chinese
Unification Promotion Party), jest dawny przywódca gangu Chang An-lo,
nazywany Białym Wilkiem, który odsiedział dziesięć lat w  amerykańskim
więzieniu za handel narkotykami, teraz jednak zapewnia, że poświęcił się
karierze politycznej.
Centralne miejsce w  kulturze gangów na Tajwanie zajmują świątynie.
W  przeszłości wokół tajwańskich świątyń, które były powiązane
z  systemem edukacji, skupiały się elity intelektualne i  akademickie. Po
wycofaniu się Japończyków Kuomintang przeprowadził czystki w  tym
środowisku, co doprowadziło do powstania swego rodzaju próżni. Próżnię
tę wypełniły gangi. Dziś świątynie są politycznym, społecznym
i biznesowym centrum ich społeczności. Aby poznać nazwiska najbardziej
prominentnych lokalnych gangsterów i  biznesmenów, wystarczy udać się
do miejscowej świątyni i przeczytać nazwiska członków rady świątynnej na
tablicy ogłoszeń. Świątynie są kanałami przepływu olbrzymich sum
pieniędzy, darowizn i wymiany przysług – tajwańskim odpowiednikiem lóż
masońskich. Ich wielkie, doroczne święto Mazu to największa procesja
religijna na świecie, która trwa osiem dni. Uczestniczy w niej ponad ćwierć
miliona ludzi, a  według mojej anonimowej informatorki spora część
zebranych wówczas pieniędzy trafia do kieszeni podejrzanych osobników.
Najsłynniejszy tajwański gang to Związek Bambusowy (w transkrypcji
pīnyīn: Zhūliánbāng), przypuszczalnie największy gang na świecie, który
zrzesza około 10  tysięcy członków. Organizacja ta, która wzoruje się na
modelu działania triad, chińskiego syndykatu zbrodni, narodziła się
w Taipei w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku jako grupa powiązanych
z  Kuomintangiem nastolatków, którzy stworzyli własny gang jako
konkurencję dla lokalnych band. Związek Bambusowy, który świetnie
prosperuje po dziś dzień, opiera swoją działalność na tradycyjnym
połączeniu wymuszeń, ściągania haraczy za ochronę, hazardu i prostytucji,
a  także na oszustwach internetowych oraz utrzymuje kontakty handlowe
z Koreą Północną.
Powszechnie akceptowana półlegalna subkultura przestępcza na Tajwanie
przypomina mi japońską yakuza, którą zresztą łączą ze Związkiem
Bambusowym braterskie stosunki. W  rzeczywistości Tajwan pod wieloma
względami wydaje mi się podobny do Japonii, począwszy od
elektronicznych toalet, a  na sterylnie czystym, sprawnym i  punktualnym
transporcie publicznym skończywszy. I  podobnie jak w  Japonii, nie widzi
się tu ludzi z nadwagą, nawet zawodników sumō. Naturalnie są też różnice:
pary publicznie trzymają się za ręce, a  nawet się całują, co w  Japonii jest
prawie nie do pomyślenia. Ponadto Tajwańczycy namiętnie żują orzechy
betelowe, tutejsze chodniki są więc udekorowane mozaiką
czerwonawobrązowej plwociny. Na Tajwanie jest także taniej niż w Japonii:
obiad na mieście jest tu tańszy mniej więcej o  połowę, a  przejazd
transportem publicznym z  jednego krańca stolicy na drugi kosztuje
w  przeliczeniu niecałego funta. No i  pachnie tu inaczej: często naftaliną,
zapewne dlatego, że tutejsze insekty są nadzwyczaj dokuczliwe, a  czasem
także czymś niesamowicie odrażającym. Podczas moich wędrówek po
nocnych targowiskach Taipei  – cudownie barwnych i  gwarnych alejkach
pełnych stoisk z  parującym jedzeniem i  od czasu do czasu rozjaśnianych
płomieniami, które strzelają spod woków – mijam czasem stragan spowity
wyjątkowo toksycznymi oparami sfermentowanego tōfu.
Śmierdzące tōfu to tylko jedno oblicze tutejszej niedocenianej kultury
kulinarnej, która łączy w  sobie elementy kuchni fujiańskiej, szanghajskiej
i  innych regionalnych kuchni chińskich ze śladowymi elementami kuchni
europejskiej, która dotarła tutaj w  XVII wieku wraz z  przybyszami
z  Portugalii i  Holandii. Można tu także spróbować dań kuchni japońskiej,
równie wyśmienitych, jak w  ich ojczyźnie. Jednym z  najbardziej
pociągających aspektów jedzenia na Tajwanie jest podejście samych
Tajwańczyków, którzy nie są wprawdzie tak niewolniczo przywiązani do
tradycji, jak Japończycy, ale traktują swoją kulturę kulinarną bardzo, bardzo
poważnie  – powiedziałbym nawet, że wręcz z  nabożną czcią, o  czym się
przekonałem podczas zwiedzania Narodowego Muzeum Pałacowego.
Gdy Czang Kaj-szek przeprawił się z  Chin przez Cieśninę Tajwańską,
przywiózł ze sobą krajowe rezerwy złota oraz skarby sztuki. Te ostatnie,
pierwotnie stanowiące część cesarskich zbiorów, zostały zapakowane do
ponad dziewiętnastu tysięcy skrzyń i po cichu wywiezione z Pekinu w 1937
roku, gdy Japończycy dokonali inwazji na Chiny. Zawartość prawie trzech
tysięcy skrzyń, które nacjonaliści przywieźli na Tajwan „na przechowanie”,
można podziwiać w Narodowym Muzeum Pałacowym, położonym pośród
pagórków na północ od Taipei.
Muzeum dyskretnie przemilcza pospolity rabunek, któremu zawdzięcza
swoją kolekcję: eksponaty „stanowią element spuścizny cesarskiej dynastii
Qīng i  po opuszczeniu dworu przeszły przez wiele miejsc, zanim
przewieziono je na Tajwan”, czytam w  trakcie zwiedzania ekspozycji
w  trzecim dniu pobytu na Tajwanie. Sama wielkość kolekcji ceramiki
z  okresu dynastii Sòng i  waz z  dynastii Míng jest oszałamiająca, ale na
zwiedzających czeka jeszcze większa atrakcja. W  samym sercu muzeum,
w  osobnych, podłączonych do systemu alarmowego szklanych gablotach,
w specjalnej sali, przed którą ludzie ustawiają się w kolejce i czekają całe
wieki, żeby móc wejść do środka, spoczywają dwa najcenniejsze eksponaty,
przypuszczalnie najcenniejsze dzieła sztuki na całym Tajwanie, a  zatem  –
jak sądzę – w całych Chinach.
Nie są to wazy ani jedwabne makaty, terakotowi żołnierze ani klejnoty.
Nie przypominają niczego, co miałem okazję oglądać na równie
eksponowanych miejscach w  równie słynnych muzeach. Pierwszy to
kawałek naturalnej skały, prążkowanego jaspisu, nie większy od piłki
bejsbolowej, ale osadzony na ozdobnej, złotej podstawie. Pochodzi z okresu
dynastii Míng; dzięki różnokolorowym warstwom wygląda dokładnie jak
kawałek boczku uduszonego w  sosie sojowym. Został opisany jako
„Kamień w kształcie kawałka mięsa” i jest tak apetyczny, że można sobie
łatwo wyobrazić, jak wciska się go w  parującą bao (bāozi), posypuje
orzeszkami ziemnymi, kolendrą i  cebulką, a  potem z  rozkoszą pakuje to
wszystko do ust. Drugi eksponat, który pochodzi z  epoki Qīng i  jako
symbol muzeum widnieje na wszystkich plakatach i  broszurach
reklamowych, to przepiękna główka kapusty pak choi (nazwa kantońska;
w transkrypcji pīnyīn: báicài) wyrzeźbiona z jadeitu. Gdy spojrzy się na nią
z  bliska, to można dojrzeć siedzącego na jej liściu pasikonika. Oba
eksponaty prezentowałyby się całkiem nieźle razem na talerzu.
Jak można się domyślić, ze względu na pochodzenie muzealnych skarbów
kwestia ich własności jest przedmiotem zaciekłych sporów. Podobnie jak
w  przypadku artefaktów zrabowanych z  letniego pałacu w  Pekinie przez
Brytyjczyków i  Francuzów, Chiny od lat lobbują za odebraniem muzeum
w Taipei ich kulturowego dziedzictwa. Działania chińskich władz skłoniły
co bardziej bezczelnych orędowników niepodległości Tajwanu do złożenia
im pewnej propozycji: Tajwańczycy zwrócą całą kolekcję, łącznie
z duszonym boczkiem. W zamian proszą tylko o jedno – żeby Pekin uznał
Tajwan za niepodległe państwo.
34
CHIŃSKIE TAIPEI

–  Ludzie z  pokolenia mojego teścia, obecnie osiemdziesięcio- albo


dziewięćdziesięcioletni, służyli w japońskiej armii. Teść nawet dziś płacze,
kiedy śpiewa japoński hymn. W głębi duszy uważa się za Japończyka.
Pierwszego wieczoru w Taipei jem kolację z Michaelem Turtonem, który
mieszka na Tajwanie ponad dwadzieścia lat. Opowiada mi o swoim teściu
Tajwańczyku; twierdzi, że większość mieszkańców Tajwanu czuje sympatię
do Japończyków. Jedyna różnica międzypokoleniowa polega na
intensywności sympatii do byłych kolonialnych władców Tajwanu. Turton
prowadzi lektorat języka angielskiego na jednej z  uczelni na północy
Tajwanu. Jak mówi, jego studenci „uwielbiają” Japonię.
– Dla nich Japonia uosabia to wszystko, czym mógłby być Tajwan.
Podczas mojej podróży słyszałem już plotki o miłości Tajwańczyków do
Japonii od Chińczyków i  mieszkańców Korei Południowej, a  Japończycy
gorąco mnie namawiali do wyjazdu na Tajwan. Bardzo chciałem się
dowiedzieć, czemu tajwańskie doświadczenia związane z kolonializmem są
tak różne od doświadczeń Koreańczyków i mieszkańców wszystkich innych
krajów, które padły ofiarą japońskiej inwazji w  pierwszej połowie XX
wieku. Na przykład po katastrofie w  elektrowni atomowej w  Fukushima
Tajwan przekazał Japonii większą pomoc finansową niż jakikolwiek inny
kraj. A  więc tak, przyznaję: przyjechałem na Tajwan w  poszukiwaniu
pozytywnego zakończenia mojej wyprawy z  punktu widzenia stosunków
Japonii z sąsiadami.
Podobno Japonia wcale nie chciała Tajwanu, a przynajmniej żałowała, że
zgodziła się go przyjąć w  ramach postanowień traktatu z  Shimonoseki
podpisanego w  1895 roku, po nieoczekiwanym zwycięstwie Japończyków
nad Chinami w pierwszej wojnie chińsko-japońskiej. Początkowo mogło się
wydawać, że przejęcie Tajwanu było błędem debiutanta, popełnionym przez
aspirujące mocarstwo kolonialne. Qīngowie gratulowali sobie po cichu, że
udało im się wcisnąć Japończykom wyspę, której Portugalczycy nadali
nazwę Formoza. Chińczycy uważali ją za ziemię piratów, łowców głów
i  naprawdę wrednych owadów; „miejsce, które nie nadaje się dla ludzi”  –
jak stwierdził słynny chiński podróżnik i  odkrywca Yu Yonghe; jeden
z  wcześniej panujących cesarzy scharakteryzował ją jako „kulę błota na
morzu”. Sami Tajwańczycy nie wiedzieli, jak się ustosunkować do wojny,
która rozegrała się półtora tysiąca kilometrów od ich domu, i wielu z nich
sprzeciwiało się okupacji, przynajmniej początkowo.
Japończycy stopniowo opanowali całą wyspę, choć nie obyło się bez
użycia przemocy. W kontaktach z licznymi plemionami tubylców stosowali
taktykę „dziel i  rządź”. Na przykład podczas incydentu w  Wushe (także
Musha) w 1930 roku kilkuset członków plemienia Seediq (także jako Sediq,
Sedziq, Seedziq, Sàidékè zú) zaatakowało Japończyków podczas imprezy
sportowej, w  akcie zemsty za odebranie im ziemi i  wykorzystywanie ich
pobratymców do niewolniczej pracy. W  odpowiedzi Japończycy
zaoferowali nagrody innym plemionom, które podczas dwumiesięcznej
kampanii zabiją więcej niż dwustu członków ludu Seediq. W  jednym
z  muzeów oglądałem przerażające zdjęcie łowców, którzy pozowali
w towarzystwie japońskiego oficera przed ułożoną na ziemi masą głów.
Z czasem Tajwan nabrał dużego znaczenia dla Japonii. Był miejscem,
gdzie mogła się osiedlać jej rosnąca populacja  – władze zachęciły tysiące
japońskich rolników do przenosin na wyspę. Był źródłem żywności, drewna
i  innych surowców, których Japonia, zaangażowana w  liczne konflikty,
potrzebowała coraz więcej. Ze względu na swoje strategiczne położenie
odegrał istotną rolę podczas japońskich kampanii w  Azji Południowo-
Wschodniej oraz wojny na Pacyfiku. Stanowił rezerwuar siły roboczej do
pracy w  kopalniach i  fabrykach na terenie Japonii oraz żołnierzy, których
wcielano do japońskiej armii. Był wreszcie wizytówką japońskiego
kolonializmu. Wszystko wskazuje na to, że Japończycy rzeczywiście
pragnęli uczynić Tajwan swoją modelową kolonią. Całkiem sporo
Tajwańczyków, z którymi rozmawiałem, wspominało o zbudowanym przez
nich  – pod nadzorem szkockiego inżyniera Williama Burtona  – systemie
kanalizacji. Ponadto Japończycy zelektryfikowali wyspę, zbudowali sieć
dróg i linii kolejowych, szkoły oraz banki. Podobnie jak w Korei, w ciągu
pięćdziesięciu lat panowania Japończyków nastąpił znaczny wzrost
produkcji rolnej, a  liczba ludności zwiększyła się z  2,6 do 6,6  miliona.
Tajwańczyków zachęcano do nauki japońskiego, przechodzenia na shintō
(shintōizm) i  przyjmowania japońskich imion, co jednak nie wzbudzało
w  nich takiego gniewu ani odruchu buntu, jak w  Koreańczykach,
przypuszczalnie dlatego, że przed rokiem 1895 Tajwan nie miał spójnej
tożsamości narodowej, nie był bowiem suwerennym państwem
o wielowiekowej, homogenicznej kulturze.
W ciągu życia dwóch pokoleń wielu Tajwańczyków zaczęło uważać
Japonię za swoją ojczyznę, źródło wszelkiej wiedzy i władzy. Członkowie
tajwańskiej elity wysyłali swoich synów na studia do Tōkyō, a  30  tysięcy
z ponad 200 tysięcy Tajwańczyków, którzy służyli w japońskich cesarskich
siłach zbrojnych, straciło życie.
W styczniu 1945 roku, bezpośrednio po ukończeniu szkoły rolniczej,
dwudziestoletni Kuo Chen-tsun został wcielony do japońskiej armii.
Wstąpił w jej szeregi nie tylko z ochotą, ale także z dumą.
– Moim obowiązkiem było służyć Japonii – mówi mi pan Kuo.
Dorastał w  okresie japońskiej okupacji, kształcił się w  japońskich
szkołach i do dziś mówi płynnie po japońsku.
–  Służba w  japońskiej cesarskiej armii wydawała mi się czymś zupełnie
naturalnym  – wyjaśnia pan Kuo za pośrednictwem tłumacza  – ponieważ
w  tamtym okresie, za sprawą odebranego wykształcenia, środowiska,
w  jakim się wychowałem, i  kontaktów społecznych, czułem się już
Japończykiem.
Otrzymawszy pisemne wezwanie, pan Kuo pojechał pociągiem do
Fongshan (w transkrypcji pīnyīn: Fèngshān) na południu Tajwanu, gdzie
wraz z  około tysiącem innych rekrutów odbył trzymiesięczne szkolenie.
Skierowano go na szkolenie oficerskie, co do dziś napawa go dumą,
ponieważ jako pierwszy w rodzinie mógł obrać tę ścieżkę kariery.
Pan Kuo ma dziewięćdziesiąt trzy lata i  chodząc, podpiera się laską, ale
wygląda czerstwo ze swymi prostymi plecami i gęstą czupryną. Wyobrażam
sobie, że w młodości musiał być bardzo przystojnym mężczyzną. Dziś ma
na sobie brązową koszulę, szare spodnie i duże, ciemne okulary. Spotykamy
się w Narodowym Muzeum Praw Człowieka, które mieści się w budynku,
gdzie w  latach 1968–1987 działało więzienie wojskowe Jing-Mei,
podlegające Dowództwu Garnizonu Tajwańskiego. To tutaj sądzono,
skazywano i  więziono bez prawa do apelacji każdego, kto ośmielił się
wystąpić przeciwko powojennej dyktaturze Czang Kaj-szeka.
W czasie wojny wielu Tajwańczyków walczyło w  szeregach japońskiej
armii cesarskiej na terytorium Chin kontynentalnych, ale 47. Pułk,
w  którym służył pan Kuo, miał zostać przetransportowany do Timoru
Wschodniego. Nigdy tam jednak nie dotarł, ponieważ zanim jego statek
zdążył wypłynąć z  portu, Amerykanie zrzucili bombę na Hiroshima
i  doprowadzili do zakończenia wojny. Pan Kuo nie słyszał słynnego
oświadczenia o  kapitulacji wygłoszonego przez cesarza Hirohito, ale
pamięta, że kiedy został o nim poinformowany przez swego dowódcę, był
„bardzo rozczarowany, że Cesarstwo Japonii przegrało, że my, Tajwańczycy
przegraliśmy, ponieważ byliśmy japońskimi poddanymi”. Oczywiście zdaje
sobie sprawę, że wielu jego rodaków nie wróciło z  frontu do domu, nie
zmienia to jednak tego, że był rozczarowany, ponieważ nie miał okazji
wykorzystać umiejętności, które zdobył podczas szkolenia. Nie należy do
żadnej organizacji kombatanckiej; mówi, że nie ma organizacji
zrzeszających byłych tajwańskich żołnierzy armii cesarskiej, ale
Tajwańczycy nadal stawiają pomniki japońskim inżynierom i  innym
bohaterskim Japończykom55.
–  Musisz zrozumieć, że sposób, w  jaki Japończycy władali Tajwanem,
różnił się zasadniczo od metod stosowanych przez europejskie mocarstwa
w trakcie kolonizacji Azji – mówi pan Kuo. – Japończycy rozbudowali ten
kraj, rozwinęli jego gospodarkę.
Mój rozmówca twierdzi, że wszystkie najpiękniejsze budynki w Taipei są
japońskie. Mosty zbudowane przez Japończyków opierają się tajfunom,
podczas gdy te, które zbudowano później, za czasów Kuomintangu, runęły.
O ile w Korei Japończycy rządzili coraz twardszą ręką, zwłaszcza w latach
trzydziestych, o tyle Tajwańczyków traktowali przez cały czas stosunkowo
łagodnie. Mieszkańcy Tajwanu nie czuli się poddanymi imperium
kolonialnego, lecz raczej partnerami we wspólnym projekcie modernizacji
kraju, realizującymi misję powstrzymania naporu zachodnich mocarstw.
–  Japończycy naprawdę chcieli, żeby Tajwańczycy zostali ich
współobywatelami. A  trzeba pamiętać, że w  ówczesnej Azji Japończycy
byli najbardziej zaawansowaną w rozwoju żółtą rasą.
Dziennikarz Jason Pan, który skontaktował mnie z panem Kuo i zechciał
się podjąć roli tłumacza, krzywi się, słysząc to stwierdzenie.
–  Żółta rasa to przestarzały termin  – wtrąca przepraszającym tonem.
Najwyraźniej jednak w tamtych czasach wielu ludzi podzielało tę opinię.
–  Japończycy dopuścili się mnóstwa okrucieństw i  zabijali niewinnych,
ale walczyli na wojnie – twierdzi pan Kuo, który kwestionuje wiarygodność
wielu opowieści o ich bestialstwie. Sugeruje, że być może w czasie wojny
Amerykanie wykorzystywali je w  celach propagandowych, a  później
Chińczycy dodatkowo je ubarwili. Z relacji Japończyków wynika, że zajęli
Nankin bez większych problemów. Bomby atomowe były gorsze od tego,
co robili Japończycy, bo zabijały wszystkich cywilów bez wyjątku:
– Zginęły nawet nienarodzone dzieci. A  to jest wbrew prawu
wojennemu – mówi pan Kuo.
Pytam go, jaki był wówczas jego stosunek do cesarza Japonii.
–  Nie był bogiem, tylko centralną siłą jednoczącą. Nie uosabiał władzy
absolutnej.
Twierdzi, że to nieprawda, iż żołnierzy w  armii cesarskiej uczono, że
powinni raczej zginąć, niż się poddać.
–  Wpajano nam, że nie powinniśmy ginąć bez potrzeby. Oczywiście
byliśmy gotowi oddać życie, ale mieliśmy rozkaz pozostać przy życiu
i próbować ucieczki – powiedział.
Nie mam wątpliwości, że pan Kuo jest nadal lojalny wobec swojej
umiłowanej Japonii. Wobec Chin kontynentalnych żywi jednak całkiem
inne uczucia. Mówi, że KMT rabował dobytek tutejszej ludności, gwałcił
tajwańskie kobiety i  unicestwił klasę intelektualistów. Kuomintangowcy
chcieli, by wyspą rządził strach, i mieli do przekazania jasne przesłanie:
– „Teraz my jesteśmy panami”. Panoszyli się wszędzie i odbierali ludziom
domy.
Pan Kuo obarcza Amerykanów odpowiedzialnością za ten stan rzeczy:
–  Gdyby Amerykanie wsparli naród tajwański, zostalibyśmy
niepodległym państwem.
Kuomintang szczególnie nienawidził tych Tajwańczyków, którzy
współpracowali z Japończykami i walczyli u ich boku.
–  Przybyli na Tajwan i  zobaczyli tych wszystkich ludzi, którzy chodzili
w  kimonach i  śpiewali japońskie piosenki  – tłumaczył mi Steve Crook.
W oczach KMT przedstawiciele tajwańskiej elity byli zwykłymi zdrajcami.
Po wojnie pan Kuo podjął pracę w  cukrowni, ale w  1953 roku w  jego
domu zjawili się żandarmi. Został aresztowany pod spreparowanym  – jak
twierdzi  – zarzutem działalności w  ruchu niepodległościowym. Mówi, że
cechowała go po prostu „tajwańska mentalność”, co dla KMT stanowiło
wystarczający powód, by uznać go za przestępcę. Otrzymał wyrok
dożywotniego więzienia.
W więzieniu pan Kuo dzielił celę z  dwudziestoma pięcioma
mężczyznami; spali po dwóch na jednej macie tatami. W  początkowym
okresie odsiadywania kary był bity drewnianymi pałkami i  torturowany.
Któregoś dnia jego oprawcy, którzy chcieli wymusić na nim podpisanie
przyznania się do winy, wpakowali go do worka, wrzucili do rzeki
i trzymali pod wodą, dopóki prawie się nie utopił. Innym razem rozebrali go
do naga, oblali wodą z cukrem i przywiązanego do krzesła zostawili na polu
na pastwę owadów. Na Tajwanie jest to los gorszy od śmierci. Pan Kuo
siedział w  więzieniu do 1975  roku, kiedy to po śmierci Czang ogłoszono
amnestię dla więźniów politycznych, nigdy jednak nie został oficjalnie
uniewinniony i nie doczekał się przeprosin.
Co dodawało mu sił przez te dwadzieścia jeden lat?
–  Chciałem przeżyć Czang Kaj-szeka  – mówi twardo ze srogą miną.  –
Kochałem życie. Musiałem je zachować. Musiałem przetrwać, nie tracąc
godności.
Jego strategia polegała na zapomnieniu o  czasie; nauczył się nie myśleć
o mijających godzinach, dniach i miesiącach.
– Pragnąłem być świadkiem historii. Gdy wyszedłem na wolność, czułem
się zwycięzcą. Wygrałem z reżimem.
Pan Kuo jest zmęczony. Na koniec pytam go o  mauzoleum Czang Kaj-
szeka. Mówi, że byłby szczęśliwy, gdyby mógł nacisnąć guzik i wysadzić je
w powietrze:
– Kazałbym rozsypać gruz na drodze, żeby jeździły po nim samochody.
Po powrocie do kraju otrzymuję e-mail od Jasona Pana. Pisze, że pan Kuo
przewrócił się w swoim domu, zapadł w śpiączkę i został przewieziony do
szpitala, gdzie zmarł po miesiącu pobytu na oddziale intensywnej opieki
medycznej. Wraz z  nim tracimy kolejne cenne ogniwo, które łączyło nas
z przeszłością, kolejne cenne świadectwo.

55 Jeden z  tych pomników to kapliczka z  posągiem dwudziestoletniego japońskiego


pilota myśliwca Sugiura Shigemine, który w październiku 1944 roku, podczas pojedynku
powietrznego z  amerykańskim samolotem z  3. Floty, nie wyskoczył z  uszkodzonego
mitsubishi zero, lecz pozostał za sterami, wyprowadził maszynę poza teren wioski i rozbił
na pobliskim polu. Dziś Sugiura jest otoczony czcią jako bóstwo Generał Latający Tygrys
(Fēihŭ jiàngjūn). Kiedy czytałem o nim tuż przed przyjazdem na Tajwan, uderzyło mnie,
że podczas gdy Koreańczycy wznoszą pomniki, by zawstydzić Japończyków, Tajwańczycy
robią coś wręcz przeciwnego.
35
WOLNE CHINY

Tajwan to ciepła, porośnięta bujną zielenią kraina. Na północy panuje


klimat subtropikalny, a  kiedy przemieścimy się na południowe wybrzeże,
znajdziemy się w tropikach, ale na wyspie bywa także zimno. Odwiedzając
Tajwan wiosną, trafiłem nieświadomie na okres najprzyjemniejszej pogody.
Od maja do września szaleją tu tajfuny, a  bardzo wysoka wilgotność
powietrza uprzykrza życie; w środku zimy upał i parne powietrze ustępują
miejsca przenikliwemu chłodowi, ale teraz wychodząc na dwór, czuję się
tak, jakbym zanurzał się w idealnie ciepłej kąpieli.
Taipei łączy w  sobie wyrafinowanie i  nowoczesność Tōkyō z  urokiem
typowym dla miast Azji Południowo-Wschodniej, a wziąwszy pod uwagę,
że mamy do czynienia ze stolicą dwudziestotrzymilionowego kraju, jest tu
zdumiewająco spokojnie. Gdzie są wszyscy? Nawet w  godzinach szczytu
w wagonach metra nie brak wolnych miejsc. Nie widuję korków na ulicach.
Można tu oddychać pełną piersią, panuje swobodna atmosfera,
a Tajwańczycy są najbardziej przyjaźnie nastawioną i życzliwą nacją, jaką
spotkałem podczas moich podróży. Jeden z miejscowych scharakteryzował
Tajwańczyków jako „bardzo tolerancyjnych”. „Bywają trochę nieśmiali
i czasami obawiają się utraty twarzy”.
–  Mój główny zarzut pod adresem Tajwańczyków jest taki, że obchodzą
ich tylko pieniądze  – powiedział inny.  – Ale najwspanialsze
w Tajwańczykach jest to, że obchodzą ich tylko pieniądze.
Dziś Tajwan jest nie tylko bogatym krajem, ale także – bardziej nawet niż
Japonia  – wzorem i  przykładem demokracji, wolności oraz postępowej
polityki społecznej dla całej Azji. Był pierwszym krajem w  regionie,
w którym zalegalizowano małżeństwa jednopłciowe, i może się poszczycić
największym jak dotąd równouprawnieniem płci: przykładowo 38  procent
członków tutejszych władz wykonawczych to kobiety; w  Japonii
współczynnik ten wynosi około 10  procent. „New York Times” nazwał
ostatnio Tajwan „azjatyckim bastionem wolności słowa” i  jedną
z  „najbardziej dynamicznych demokracji” na kontynencie. Zastępuje on
w  tej roli Hongkong, gdzie Pekin coraz bardziej tłamsi swobody
obywatelskie. Jak wskazują wyniki dorocznej ankiety przeprowadzanej
przez organizację Reporterzy bez Granic, Tajwan zajmuje pierwsze miejsce
na kontynencie azjatyckim pod względem wolności prasy. Oznacza to
wprawdzie, że plasuje się na niezbyt imponującym 42. miejscu na świecie,
warto jednak dodać, że Korea Południowa zajmuje miejsce 43., a Japonia,
wstyd przyznać, dopiero 67. Chiny są na 176. pozycji. W  porównaniu
z  Chinami Tajwan może się poszczycić całkiem przyzwoitym poziomem
równości dochodów – choć Japonia i Korea Południowa pod tym względem
należą do światowej czołówki  – oraz jednym z  najlepiej wykształconych
społeczeństw. Znalazł się na szóstym miejscu w  najnowszym badaniu
PISA, które analizuje poziom wiedzy matematycznej, przyrodniczej
i  umiejętności czytania ze zrozumieniem u  piętnastolatków. Japonia zajęła
3. pozycję, Korea Południowa 9., Chiny 10., Wielka Brytania 23.
Populacja Tajwanu jest mniej homogeniczna od południowokoreańskiej
czy japońskiej. Pierwszymi mieszkańcami wyspy były plemiona
austronezyjskie, które przywędrowały tu prawdopodobnie tysiąc lat temu56
z  terenu zachodniej Azji, a  których potomkowie zamieszkują na obszarze
od Sri Lanki na zachodzie aż po Nową Zelandię na południowym
wschodzie, nie są jednak spokrewnieni z  australijskimi Aborygenami.
Według oficjalnych danych obecnie ludność autochtoniczna stanowi około
2 procent populacji Tajwanu.
Zanim Czang Kaj-szek i  jego nacjonaliści w  liczbie 2,2  miliona zbiegli
z  Chin na Tajwan, na wyspę wyemigrowały dwie główne grupy
Chińczyków z  kontynentu. Jedną byli Hakka, grupa etniczna odbiegająca
kulturowo od innych ludów zamieszkujących Chiny, która przywędrowała
z  północy kraju na południe około 1500 lat temu, a  później zaczęła
migrować na Tajwan. Największe natężenie migracji Hakka nastąpiło
w  latach sześćdziesiątych XIX wieku, po powstaniu tajpingów, któremu
przewodził ich ziomek Hong Xiuquan. Mniej więcej w tym samym czasie
z  chińskiej prowincji Fujian położonej po drugiej stronie Cieśniny
Tajwańskiej przybyli Hoklo. Hakka mają opinię pracowitych, ale ponieważ
zawsze było ich stosunkowo niewielu, tradycyjnie uprawiali ziemię, której
nikt inny nie chciał, najczęściej na terenach górzystych, gdzie musieli
karczować lasy. Hoklo (w standardowym chińskim: Fúlăo) natomiast
trudnili się uprawą ryżu na nizinach. Obie kultury bardzo się od siebie
różnią i nierzadko dochodzi między nimi do konfliktów.
Dziś 15  procent ludności Tajwanu utożsamia się z  Hakka, a  70  procent
z  Hoklo; gdy doliczymy do nich 2  procent Aborygenów tajwańskich, to
pozostanie 13  procent populacji złożonej z  Chińczyków, którzy
wyemigrowali na wyspę z  różnych prowincji Chin kontynentalnych pod
koniec lat czterdziestych ubiegłego stulecia, oraz innych grup imigrantów.
Małżeństwa mieszane oraz napływ migrantów komplikują obraz struktury
etnicznej kraju.
W dzisiejszych czasach Tajwańczycy mogą deklarować przywiązanie do
swojej tajwańskiej tożsamości, do chińskiej spuścizny kulturowej, do
aborygeńskich korzeni lub czegoś jeszcze innego, choć  – jak wykazała
ankieta, którą przeprowadzono w 2016 roku – ponad 80 procent uważa się
przede wszystkim za Tajwańczyków, a  tylko 8  procent za Chińczyków.
Oczywiście ta złożoność etniczna odciska piętno na polityce wewnętrznej,
a  także przede wszystkim na stosunkach z  Chinami. Przyjrzyjmy się
najpierw polityce wewnętrznej.
Obecnie partią rządzącą jest Demokratyczna Partia Postępowa, liberalne
ugrupowanie opowiadające się za niepodległością Tajwanu, które zyskało
możliwość otwartego prowadzenia kampanii wyborczej dopiero pod koniec
lat osiemdziesiątych. Drugą siłą polityczną w kraju jest nadal Kuomintang
(KMT), Partia Narodowa, założona w Chinach przez Sun Yat-sena w 1912
roku.
– Niestety, KMT wciąż ma mocną pozycję w organach ustawodawczych,
a  swoją władzę i  wpływy zawdzięcza w  dużej mierze powiązaniom
z przestępczością zorganizowaną i gangami – powiedział mi Jason Pan.
Przez wiele lat KMT był powszechnie uważany za najbogatszą partię
polityczną na świecie, wycenianą na ponad dwa miliardy dolarów. Ponadto
ugrupowanie to jest właścicielem wielu spółek na Tajwanie, przede
wszystkim z branży medialnej.
–  Są nadal finansowani przez Chiny; dążą do zdestabilizowania
Tajwanu – twierdzi Pan.
Solidne zaplecze KMT stanowią mieszkańcy Tajwanu, którzy uważają się
za Chińczyków i  czują więź z  Chinami kontynentalnymi, ale także wielu
Hakka i  część Aborygenów. Kuomintang jest postrzegany jako partia
sukcesu gospodarczego ze względu na jej dobre relacje i związki biznesowe
z  Chinami. Ale na KMT głosują także pracownicy sektora publicznego,
w  tym wielu nauczycieli. Na Tajwanie zawód nauczyciela należy do
najbardziej prestiżowych i  aby go wykonywać, trzeba uczęszczać do
najlepszych szkół w  zamożnych, centralnych dzielnicach miast. Szkoły te
tradycyjnie znajdują się w  strefie wpływów KMT i  naucza się w  nich
kuomintangowskiej wersji historii.
Ilekroć wyrażałem niedowierzanie, że KMT cieszy się wciąż tak szerokim
poparciem na Tajwanie, moi rozmówcy wspominali o  Jasonie Hsu (w
transkrypcji pīnyīn: Xu). Wypowiadali się na jego temat w  takim samym
tonie, jak wielu Brytyjczyków na temat Tony’ego Blaira w  latach
dziewięćdziesiątych – postrzegali go bowiem jako nową, postępową twarz
dogorywającej, wypalonej ideologicznie partii. Hsu był na przykład
gorącym orędownikiem przeprowadzenia reformy kodeksu cywilnego,
która umożliwiłaby zawieranie małżeństw jednopłciowych, za co część jego
partyjnych kolegów chciała go usunąć z szeregów KMT.
Umawiam się na spotkanie z  Hsu w  jego biurze w  centrum Taipei,
w  pobliżu parlamentu. Czekam, siedząc na stanowczo za niskiej sofie na
wprost ściany pokrytej przylepionymi blue tack listami z  wyrazami
wdzięczności, w  kącie apartamentu zastawionego pudłami i  pełnego
młodych wolontariuszy. Po chwili Hsu wychodzi z  narożnego gabinetu,
żeby mnie powitać. Ten czterdziestoletni mężczyzna ze swoją przystojną,
pełną wdzięku twarzą przypomina nieco pucołowatego aniołka. Dziś ma na
sobie uniform nowoczesnego polityka o  centrowych poglądach  – ciemny
garnitur z  marynarką zapinaną na dwa guziki i  hipsterskie okulary
w grubych, czarnych oprawkach.
–  Zaproponowano mi stanowisko doradcy do spraw młodzieży w  KMT,
kiedy partia gwałtownie traciła poparcie i  stała w  obliczu przegranej
w wyborach w 2016 roku – mówi. – KMT szukała kogoś nowego, świeżej
krwi, kogoś spoza tradycyjnego partyjnego zaplecza. Uznałem, że taka
partia jak KMT, w  fazie transformacji, będzie miejscem w  sam raz dla
kogoś takiego jak ja, kto ją unowocześni i troszkę w niej namiesza.
Hsu wychował się w mieście Kaohsiung na południu kraju. Jego rodzice,
którzy należeli do zasiedziałej społeczności Hoklo  – innymi słowy
Tajwańczyków sprzed epoki KMT – pracowali tam na nocnym targowisku,
a  matka prowadziła dodatkowo gabinet kosmetyczny. Charakteryzując
swoje pochodzenie, Hsu stwierdza, że wywodzi się „zasadniczo z  nizin
społecznych”.
Jego największy niepokój budzi zbyt powolne tempo modernizacji
tajwańskiej gospodarki. Chiny ograniczają rozwój sektora taniej
wytwórczości na rzecz przemysłu zaawansowanych technologii. Jeżeli
Tajwan straci przewagę w  tej dziedzinie, co będzie miał do zaoferowania
Chińczykom albo reszcie świata? Hsu uważa także, że stosunki Tajwanu
z  Chinami uległy fundamentalnej zmianie. Przez dziesięciolecia to KMT
był pośrednikiem w  relacjach tajwańsko-chińskich, kiedy jednak zaczął
tracić poparcie społeczne, Komunistyczna Partia Chin coraz częściej
komunikowała się z  Tajwańczykami bez korzystania z  jego pośrednictwa.
Przykładowo na początku 2018 roku Urząd do Spraw Tajwanu w  Pekinie
przedstawił listę 31 „preferencyjnych zasad”, które mają być stosowane
wobec Tajwańczyków. Są to właściwie łapówki, które mają zachęcić
Tajwańczyków do podejmowania pracy oraz inwestowania na kontynencie
i  skłonić tajwańskich uczonych do ubiegania się o  granty na realizację
projektów badawczych w Chinach. W opinii części Tajwańczyków jest to ni
mniej, ni więcej, tylko podstępne przejmowanie kapitału i  zasobów
ludzkich, coś w  rodzaju potajemnej integracji, trzeba jednak przyznać, że
się sprawdza: w  tej chwili już ponad trzy miliony Tajwańczyków mieszka
i pracuje w Szanghaju.
– Tajwan ponosi znaczne straty z powodu emigracji zarobkowej młodych,
wykształconych ludzi do Chin. Zjawisko to dotyka sektorów
przemysłowego, naukowego i oświatowego – mówi Hsu.
Tajwański historyk Chang Chih-yun, z  którym rozmawiałem
w Szanghaju, uznał ten „uśmiech słońca nad Tajwanem” za bardzo sprytną
strategię.
Podobnie jak Rosjanie, którzy zakłócają prawidłowy przebieg procesów
demokratycznych w  Stanach Zjednoczonych i  Europie, władze Chin
wykorzystują media społecznościowe do pogłębiania podziałów między
zwolennikami niepodległości Tajwanu a  grupami, które opowiadają się za
zjednoczeniem z  Chinami. Zabiegi te, w  połączeniu z  nieustannymi
naciskami na społeczność międzynarodową, które Pekin wywiera, by nie
dopuścić do uznania przez nią Tajwanu za suwerenne państwo, każą
przypuszczać, że Chiny próbują pozbawić soków życiowych tę
zglobalizowaną wysepkę wolności i  demokracji. W  tej sytuacji każdy
spadek koniunktury gospodarczej będzie wodą na młyn dla tych, którzy
twierdzą, że polityka gospodarcza rządzącej DPP się nie sprawdza,
a  w  konsekwencji zwiększy szanse prochińskiego KMT na powrót do
władzy. Strategia ta już przynosi rezultaty: w  listopadzie 2018 roku
Kuomintang pokonał DPP w wyborach do władz lokalnych, co oznacza, że
prezydent Tsai Ing-wen (w transkrypcji pīnyīn: Cái Yīngwén) ma coraz
mniejsze szanse na reelekcję w 2020 roku57.
Aktywne wspieranie KMT przez Pekin zakrawa na paradoks, ponieważ
kiedy Czang Kaj-szek prowadził swoich zwolenników na Tajwan pod
koniec lat czterdziestych ubiegłego wieku, wciąż jeszcze miał nadzieję, że
uda mu się wyrwać Chiny z  rąk komunistów, i  uczynił tę mrzonkę
nadrzędnym celem swojej polityki na długie dziesięciolecia. Jego partia
formalnie pozostawała w  stanie wojny z  Chinami jeszcze długo po jego
śmierci, bo aż do 1991 roku. W  szkołach uczono dzieci, że dziejową rolą
Tajwanu jest ucywilizowanie Chin w  bliżej nieokreślonej przyszłości. To
tak jakby pchła wierzyła w swoją niezależność od psa, na którego grzbiecie
siedzi. Nie sądzę, by dziś ktokolwiek wierzył, że pewnego dnia Tajwan
będzie władał Chinami ani że chciałby nimi władać, Chiny jednak uparcie
uznają wyspę za swoją dwudziestą trzecią prowincję. Obecnie KPCh widzi
w  Kuomintangu  – swoim dawnym wrogu  – źródło nadziei na ponowne
zjednoczenie, oczywiście tym razem na warunkach podyktowanych przez
Pekin.
Xí Jìnpíng, przemawiając na zjeździe KPCh, który odbył się kilka tygodni
przed początkiem mojej podróży, kolejny raz podkreślił swoje
zaangażowanie w  proces „pokojowej unifikacji ojczyzny” i  ostrzegł, że
„historia ukarze” każdego, kto sprzeciwi się temu procesowi. Powtórzył tę
deklarację w swoim przemówieniu noworocznym w 2019 roku, nazywając
obecny status wyspy „płynięciem pod prąd historii i  ślepym zaułkiem”.
A  co myślą na ten temat zwykli Chińczycy? O  ile wiem, nie wszyscy
podzielają determinację Xí w  dążeniu do zjednoczenia obydwu krajów,
a  wielu w  ogóle  nie przywiązuje wagi do tej kwestii. Jedno jest pewne,
Chińczycy nie przepadają za Tajwańczykami.
–  Młodzi nie uważają już Tajwańczyków za naszych braci i  siostry  –
napisała jedna z korespondujących ze mną chińskich studentek. – Uważamy
ich raczej za aroganckich i  złośliwych krewnych. Popieramy koncepcję
unifikacji, ponieważ jeśli Tajwan nie zostanie przyłączony do Chin, będzie
dla nas jak wrzód na tyłku.
Zaproponowała, żebym wyobraził sobie Tajwan jako olbrzymi,
niezatapialny amerykański lotniskowiec zakotwiczony na stałe u wybrzeży
Chin. Być może, tak jak w  przypadku mieszkańców Korei Północnej
i  Południowej, upłynęło tak wiele czasu, że Tajwańczycy i  Chińczycy nie
mają już ze sobą zbyt wiele wspólnego.
Pekin jednak nie ustaje w  wywieraniu nacisków we wszystkich sferach
i  zakątkach świata. Jeżeli jakiś kraj pragnie utrzymywać stosunki
dyplomatyczne z Chinami oraz czerpać wszystkie związane z tym korzyści
w  postaci inwestycji w  infrastrukturę, wymiany handlowej i  atrakcyjnych
łapówek, musi zerwać kontakty z  Tajwanem. Gdy w  2018 roku Burkina
Faso i Panama ugięły się pod presją Pekinu, liczba państw, które formalnie
uznają suwerenność Tajwanu, zmniejszyła się do zaledwie dziewiętnastu –
wśród nich znalazły się takie „potęgi” jak Watykan, Wyspy Marshalla
i Palau – a w roku 2020 liczba ta zmalała do piętnastu. Właśnie Republika
Palau zwróciła się niedawno o  pomoc do Ameryki i  Japonii, ponieważ
Chiny wstrzymały wyjazdy turystyczne swoich obywateli do tego kraju,
chcąc wymusić na nim zmianę stanowiska w kwestii statusu Tajwanu. Był
to niebagatelny problem, jako że Chińczycy stanowią niemal połowę
turystów odwiedzających to wyspiarskie państwo na Pacyfiku. Jak donosi
„Asia Times”, „astronomiczne sumy” przechodzą z  rąk do rąk, by
podtrzymywać niezłomną postawę tych dzielnych orędowników
niepodległości Tajwanu.
Nawet kwestia nazwy ich własnego kraju zmusza Tajwańczyków do
stąpania po semantyczno-dyplomatycznym polu minowym. Gdy powieść
o  dwudziestowiecznym Tajwanie zatytułowana The Stolen Bicycle
(Skradziony rower) otrzymała nominację do prestiżowej Nagrody Bookera,
autor książki Wu Ming-yi złożył protest, gdy w reakcji na oficjalną skargę
wystosowaną przez chińską ambasadę w Londynie na stronie internetowej
organizatora zmieniono nazwę ojczyzny pisarza z  „Tajwan” na „Tajwan,
Chiny”. Spekulowano wówczas, że decyzja ta miała związek z  tym, że
ówczesny sponsor nagrody, Man Group, nieco wcześniej uruchomiła
w Chinach fundusz hedgingowy.
Pekin wywarł także skuteczną presję na 44 zagraniczne linie lotnicze,
w tym British Airways i dwie największe linie japońskie, ANA i JAL, oraz
na inne firmy, takie jak hiszpański sklep odzieżowy Zara, by usunęły nazwę
„Tajwan” z  rozwijanego menu „kraj dostawy” na swoich stronach
internetowych i  zastąpiły ją nazwą „Chiński Tajwan”. Chiny odcięły
u siebie dostęp do strony internetowej sieci hoteli Marriott tylko dlatego, że
figurowała na niej nazwa „Tajwan” bez przymiotnika „chiński”,
a  Hongkong i  Tybet zostały tam wymienione jako odrębne państwa.
Wyobrażam sobie, że gdzieś w Pekinie, w budynku bez okien, zespół ludzi
przeczesuje internet, czujnie wypatrując straszliwych zagrożeń ze strony
firm odzieżowych, które usiłują utrudnić realizację polityki jednych Chin.
W 1945 roku Tajwan był jednym z  członków założycieli Organizacji
Narodów Zjednoczonych, utracił jednak swoje miejsce na rzecz Chin
w  1971 roku  – w  następstwie odnowienia relacji z  Pekinem przez
prezydenta Richarda Nixona, który dążył do zakończenia wojny
w Wietnamie – a wkrótce po tym wydarzeniu Stany Zjednoczone wycofały
z wyspy swoich żołnierzy. Dziś Tajwan figuruje na liście ONZ pod hasłem
„Inne terytoria”, obok takich tworów, jak Autonomia Palestyńska
i  Północny Cypr, które trudno porównywać z  kwitnącą, pokojową
demokracją, która jest domem dla 23,5 miliona ludzi. Tajwan nie utrzymuje
nawet oficjalnych stosunków z  Japonią, swoją największą sojuszniczką
w regionie; obydwa kraje muszą się zadowalać pośrednictwem organizacji
o  tak niekonkretnych nazwach, jak Japońsko-Tajwańskie Towarzystwo
Wymiany. A  na olimpiadzie Tajwan musi występować jako „Chińskie
Taipei”.
–  Chiny od zawsze stosują wobec Tajwanu metodę kija i  marchewki  –
mówi Jerome Keating, podając jako przykład pierwszego elementu tej
metody przeprowadzanie prób rakietowych, które polegają na
wystrzeliwaniu pocisków w  kierunku Tajwanu, z  reguły tuż przed
wyborami na wyspie.
–  Chińczycy ostrzegają w  ten sposób: „Jeżeli ogłosicie niepodległość,
zaatakujemy”. Ale nie uda im się zastraszyć Tajwańczyków, ponieważ
zaznali oni życia w  demokracji i  dobrze znają Chiny. Nie są także
uzależnieni ekonomicznie od Chin.
Jest wręcz odwrotnie: od kilku dziesięcioleci to Chiny czerpią ogromne
korzyści z  tajwańskich inwestycji i  know-how. Tajwan jest obecnie
największym źródłem inwestycji zewnętrznych w  Chinach. Jedna
z tajwańskich firm, Foxconn, to największy na świecie producent urządzeń
elektronicznych, a  przy tym pracodawca, który w  swoim zakładzie
w chińskim Shenzen zatrudnia ponad ćwierć miliona osób – należy jednak
przyjąć, że liczba ta ulega pewnym wahaniom, z  uwagi na wyjątkowo
wysoki współczynnik samobójstw wśród pracowników. Tak więc ani kij,
ani marchewka nie działają, nawet na zwolenników KMT. Przed ostatnimi
wyborami, w  których zamierzała wystartować z  ramienia tej partii
radykalna zwolenniczka zjednoczenia z Chinami, kierownictwo odsunęło ją
od kandydowania, wiedząc, że osłabiłaby jego pozycję w sondażach.
Obecna prezydent Tsai Ing-wen teoretycznie jest zwolenniczką
niepodległości, ale podobnie jak większość Tajwańczyków, nie opowiada
się za unilateralną deklaracją w  najbliższej przyszłości i  na razie woli
utrzymać status quo. Od czasu do czasu pokazuje jednak, że nie brak jej
tupetu. Po zwycięstwie Donalda Trumpa w  wyborach prezydenckich
zadzwoniła do niego, żeby pogratulować mu sukcesu, on zaś, nieświadom
dyplomatycznych reperkusji swojej niefrasobliwości, odebrał telefon. Była
to pierwsza rozmowa telefoniczna przywódcy Tajwanu z  prezydentem
Stanów Zjednoczonych od ponad czterdziestu lat.
Mimo pozornie stabilnych relacji między Chinami i  Tajwanem
zaskakująco wielu ludzi, z którymi rozmawiałem w obydwu krajach – być
może nawet większość  – twierdziło, że są przygotowani na zjednoczenie
(Pekin nazywa je ponownym; nie ma między nimi zgody nawet w kwestii
terminologii) w  nieodległej przyszłości. Najbardziej prawdopodobny
scenariusz to błyskawiczna inwazja z  wybrzeża prowincji Fujian pod
pretekstem manewrów wojskowych. Niektórzy z  moich rozmówców
twierdzili nawet, że znają szczegóły planu: cyberataki wesprą desant morski
na północne wybrzeże, a  następnie oddziały spadochronowe wylądują na
międzynarodowym lotnisku Taoyuan w  Taipei (ściślej: na obszarze
metropolitarnym Taipei, 25 km od centrum miasta). Brytyjski dziennikarz
Steve Crook jest większym optymistą.
–  Mieszkam tu już ponad dwadzieścia lat i  przez cały ten czas ludzie
powtarzają, że lada moment dojdzie do chińskiej inwazji  – powiedział.  –
Z tą inwazją jest tak jak z fuzją jądrową. Zawsze jest tuż-tuż.
Zdaniem innych chińska armia miałaby twardy orzech do zgryzienia.
Choć liczebność armii Tajwanu spadła z  270  tysięcy na początku XXI
wieku do 180  tysięcy obecnie, w  kraju jest 1,5  miliona rezerwistów,
a  podbój wyspy może się okazać niełatwym zadaniem. Podczas wojny na
Pacyfiku Amerykanie rozważali scenariusz ataku na Tajwan, który chcieli
uczynić bazą wypadową do inwazji na Japonię. Uznali jednak, że wyspa
jest nie do zdobycia, i zamiast niej zaatakowali Okinawa.
Gdyby Chińczycy dokonali inwazji, to musieliby się liczyć z odpwiedzią
militarną Ameryki i  Japonii. Na mocy postanowień ustawy o  stosunkach
z  Tajwanem (Taiwan Relations Act), podpisanej w  1979 roku, Stany
Zjednoczone zobowiązały się do „przeciwstawienia się każdej próbie (…)
naruszenia siłą bezpieczeństwa lub ustroju społeczno-gospodarczego
narodu tajwańskiego”. Tylko czy Amerykanie rzeczywiście zdecydowaliby
się na interwencję? Przecież Pekin już ingeruje w  gospodarkę Tajwanu
i nieustannie zagraża jego bezpieczeństwu, Ameryka zaś przygląda się temu
z założonymi rękami.
Od dawna mówi się o  przeprowadzeniu referendum w  sprawie
zjednoczenia. Jeśli kiedykolwiek do niego dojdzie, to Brexit będzie przy
nim wyglądać jak głosowanie przez podniesienie ręki zorganizowane przez
mieszkańców miasteczka na trawniku do gry w  kręgle. Nietrudno sobie
wyobrazić groźby i  próby zakłócenia jego przebiegu podejmowane przez
Chiny kontynentalne. Bardzo chciałbym się przekonać, ilu Tajwańczyków
zdecydowałoby się wziąć udział w  głosowaniu (poprzednie narodowe
referenda były bojkotowane przez KMT i jego zwolenników i w rezultacie
unieważniane ze względu na niską frekwencję) i  jak wielu zagłosowałoby
za ogłoszeniem niepodległości, gdy Chiny wiszą nad nimi niczym miecz
Damoklesa.
Spotykam się z  Richardem u  stóp wieżowca Taipei 101, nowego,
najbardziej rozpoznawalnego drapacza chmur w  stolicy. Mój rozmówca,
który dobiega siedemdziesiątki, nosi czapkę bejsbolówkę z  nazwą Partii
Wolnego Tajwanu (FTP) i  bluzę dresową z  napisem: „Nazywam się Xí
Jìnpíng i  jestem za niepodległością Tajwanu”. Stoi tu wraz z  grupką
protestujących, którzy trzymają flagi i transparenty promujące FTP, „jedyną
partię, która domaga się niepodległości Tajwanu”.
– Nie boję się umrzeć za niepodległość – mówi mi Richard, uśmiechając
się łagodnie.
Jest przekonany, że około 20  procent mieszkańców Tajwanu czuje
podobnie. Jak wynika z  ankiety przeprowadzonej w  2018 roku wśród
tysiąca Tajwańczyków, 20,1  procent chce jak najszybszej unifikacji
z Chinami, 24,1 procent jest zadowolonych ze status quo, prawie 40 procent
pragnie, by Tajwan w  bliżej nieokreślonej przyszłości uzyskał
niepodległość, reszta zaś nie ma zdania.
Rodzice Richarda przybyli na Tajwan z  Czang Kaj-szekiem, ale on
urodził się już tutaj i choć nie mówi za dobrze po tajwańsku, nie uważa się
za Chińczyka, lecz za Tajwańczyka. Język tajwański jest dialektem, który
wywodzi się z  chińskiej prowincji Fujian, ale od 1945 roku językiem
urzędowym na Tajwanie jest mandaryński i większość mieszkańców wyspy
posługuje się obydwoma.
–  Tajwan powinien być niepodległy. To kwestia bezdyskusyjna. Moim
zdaniem dojdzie do tego w  ciągu najbliższych trzech lat, dzięki wsparciu
społeczności międzynarodowej. Nie ma mowy, żebyśmy się zjednoczyli
z Pekinem – dodaje.
Richard przyznaje, że podjęcie przez Chiny działań militarnych przeciwko
Tajwanowi jest bardzo prawdopodobne.
– Spodziewam się tego. Może już dziś w nocy, może jutro. Wkrótce. Ale
to, że Chiny są wielkie, nie znaczy, że są silne. Tajwan jest mały, ale
jesteśmy bardzo silni. Możemy odeprzeć atak. Możemy się bronić.
Richard jest pewien, że Japonia im pomoże.
–  Jeżeli tego nie zrobią, to utracą nie tylko Tajwan, ale także
wiarygodność w  oczach świata i  swoją potęgę strategiczną. Gdy Chiny
zajmą Tajwan, to Japonia nie będzie bezpieczna.
Po Tajwanie może przyjść kolej na Okinawa. W  przeszłości niektórzy
Chińczycy podnosili już kwestię roszczeń do archipelagu na południu
Japonii. Jego zdaniem wojna Japonii z Chinami jest nieunikniona.
–  Nienawiść do Japończyków jest głęboko zakorzeniona w  świadomości
Chińczyków.
Przewiduje, że do konfliktu dojdzie już niedługo, ponieważ im bardziej
Japonia się zmilitaryzuje, tym trudniej będzie ją pokonać.
Polityk KMT Jason Hsu miał odmienne zdanie na ten temat.
– Jestem przekonany, że myślimy o sobie jako o niepodległym narodzie,
ale gdy ludzie na ulicy mówią, że są gotowi chwycić za broń i  stanąć do
walki, są to tylko słowa – powiedział.
Jego zdaniem niepodległość nie jest priorytetem dla młodszego pokolenia.
–  Chiny nie użyją siły przeciwko Tajwanowi, ponieważ mają zbyt wiele
do stracenia. Mogą osiągnąć to, czego chcą, innymi metodami. Mogą
zlikwidować połączenia lotnicze albo zdewaluować swoją walutę.
Wszystko to mogłoby sparaliżować gospodarkę.
Poza tym dodaje, że Chiny mają inne priorytety: rosnące napięcie
w stosunkach w Indiami, inicjatywa przewodniczącego Xi „jeden pas, jedna
droga”, Korea Północna, wojna handlowa z Ameryką, korupcja…
Pan Kuo, weteran japońskiej armii, miał podobnie optymistyczną wizję
przyszłości Tajwanu. Przewidywał większą otwartość, demokrację i  pełną
suwerenność:
– Czekamy po prostu na odpowiedni moment, ale jestem przekonany, że
już za kilka lat prezydent będzie gotowa do ogłoszenia końca Republiki
Chińskiej. A wtedy Tajwan stanie się nowym krajem.
Stosunki Tajwanu z  Chinami są oczywiście bardzo skomplikowane,
z  Japonią natomiast bardzo dobre. Nie przyszło mi nawet do głowy, żeby
pytać o relacje Tajwanu z trzecim z moich tygrysów, Koreą Południową, ale
temat ten pojawia się w mojej rozmowie z szefową jednego z tajwańskich
wydawnictw Emily Chuang, z  którą skontaktował mnie wspólny japoński
znajomy.
–  Och, nienawidzimy Koreańczyków  – rzuca niefrasobliwie. Właśnie
jemy kolację w  japońskiej restauracji, która mieści się w  zabytkowym,
przepięknie zachowanym, drewnianym japońskim domu.
Zastygam z uniesionymi pałeczkami:
– Co chcesz przez to powiedzieć? Czemu, do licha…?
Mówi, że Koreańczycy z  Południa „nie szanują” Tajwańczyków,
a  Tajwańczycy być może mają lekki kompleks niższości w  stosunku do
Koreańczyków.
–  To oszuści. Bez przerwy oszukują  – stwierdza kategorycznie inna
Tajwanka, której zostaję przedstawiony następnego dnia podczas lunchu.
Próbuję protestować, mówiąc, że Korea Południowa nigdy nie zrobiła
Tajwanowi nic złego.
–  Ale oni grają ludziom na nerwach. No i  ta ich klanowość. Wiesz, że
Koreańczycy są spokrewnieni z  Mongołami  – dodaje w  charakterze
ostatecznego argumentu, który ucina dyskusję.
Tajwański historyk Mike Liu wyjaśnia:
– Tajwan został japońską kolonią w 1895 roku. Korea Południowa została
włączona do japońskiego imperium w  1910 roku i  Japończycy skopiowali
tam wiele rozwiązań, które zastosowali wcześniej na Tajwanie. W  tym
sensie niektórzy Tajwańczycy uważają Koreańczyków za opóźnionych.
Uczyliście się od nas.
Innym źródłem poczucia wyższości Tajwańczyków jest to, że w  epoce
kolonialnej głównym „towarem” eksportowanym z  Korei na Tajwan były
kobiety pocieszycielki.
–  Rozumiesz więc, jaki obraz koreańskiego społeczeństwa się u  nas
ukształtował. Nasze odczucia można streścić w  zdaniu: Patrzymy na was
z góry, a wy nas nawet nie szanujecie. To nie do zniesienia – konkluduje.
Wszystkie te napięcia potęguje wielowiekowy ład geopolityczny: od
stuleci Chińczycy traktowali Koreę z  wyższością, jako swoje państwo
wasalne, a skąd pochodzi znaczna część ludności Tajwanu? Z Chin.
–  Uważamy się za starszego brata, a  Koreę za młodszą siostrę  – mówi
Liu.
Mając to na uwadze, łatwo sobie wyobrazić, że południowokoreański cud
gospodarczy w  latach osiemdziesiątych nieźle wkurzył Tajwańczyków.
Okazuje się, że Konfucjusz nadal komplikuje życie mieszkańcom Azji
Wschodniej.
–  Wciąż rywalizujemy o  to, kto powinien być starszym z  rodzeństwa  –
zgadza się ze mną Liu. – O to, kto powinien zajmować centralną pozycję.
On sam jednak nie ma wątpliwości co do pozycji Tajwanu w  tej
hierarchii.
– Tajwan powinien się nauczyć, jak być małym krajem. Zawsze się nam
wydaje, że powinniśmy odgrywać ważną rolę. Tego nauczył nas KMT: że
Tajwan to duży kraj, że odgrywa określoną rolę na arenie międzynarodowej
i politycznej. A tymczasem wcale tak nie jest!
–  Tajwańczycy rzeczywiście nie cierpią Koreańczyków z  Południa  –
potwierdza Jason Hsu. – Ta niechęć sięga czasów, kiedy Korea Południowa
zerwała więzi z  Tajwanem, żeby poprawić swoje relacje z  Chinami na
początku lat osiemdziesiątych XX wieku.
Poza tym było też kilka paskudnych historii z udziałem Samsunga i LG,
które kaperowały wyższe kadry kierownicze w  tajwańskich firmach, ale
Hsu zapewnia, że rywalizacja nigdzie nie jest bardziej wyrazista niż
w  sporcie, a  zwłaszcza w  baseballu. Tajwan jest przyzwyczajony do
porażek, ale przegrana z Koreą Południową boli najbardziej. Przekonuje, że
w  rzeczywistości wszystko sprowadza się do przeświadczenia, że sąsiedzi
zza Morza Wschodniochińskiego okazują Tajwanowi za mało szacunku.
Po wszystkich pozytywnych informacjach o  stosunkach tajwańsko-
japońskich odkrycie niechęci Tajwańczyków do Koreańczyków z Południa
napełniło mnie wielkim przygnębieniem. Te dwie nacje nigdy ze sobą nie
walczyły, żadna ze stron nie gwałciła i  nie zamieniała w  niewolnice
seksualne kobiet drugiej strony ani nie prowadziła rabunkowej eksploatacji
jej surowców naturalnych. Mają za to ze sobą wiele wspólnego i  łączy je
wiele podobieństw w  ich najnowszej historii: dyktatura wojskowa
poprzedzona japońską okupacją, mieszanie się Amerykanów w ich sprawy
wewnętrzne, zagrożenie ze strony Chin, cud gospodarczy i  demokracja.
Skoro Tajwańczycy potrafili znaleźć powód, by znienawidzić
Koreańczyków, czy jest jeszcze nadzieja dla całego regionu?
Jak zwykle, trzeba szukać nadziei w  młodym pokoleniu. Młodzi
Chińczycy, z  którymi rozmawiałem, powiedzieli mi, że to Tajwan, a  nie
Japonia, Europa czy Stany Zjednoczone, jest dla nich źródłem nowych
trendów w modzie, designie i kuchni.
– Młodzi Chińczycy poszukają oryginalności – stwierdził jeden z nich. –
I znajdujemy ją na Tajwanie. Tajwan jest w awangardzie sceny hipsterskiej
mandaryńskiego kręgu kulturowego, mają tam najlepszych baristów,
najlepsze piwa kraftowe i tę luźną, lnianą, naturalną odzież.
– Masz na myśli wegański styl ubierania się? – spytałem.
– Tak, dokładnie. Wegański look.
To prawda, że chwytam się tych wegańskich aspiracji jak tonący brzytwy,
ale kiedy się szuka pozytywnych sygnałów, które zwiastują przyszłą
wszechazjatycką przyjaźń, nie wolno wybrzydzać – trzeba brać, co dają.
JAPONIA
56 Ludy austronezyjskie (Aborygeni tajwańscy) zasiedliły wyspę około roku 4000 p.n.e.
(przyp. tłum.).
57 Mimo tych pesymistycznych prognoz w  styczniu 2020 roku prezydent Cai Yingwen wygrała
wybory prezydenckie, gromadząc 57,13 procent głosów, podczas gdy jej główny kontrkandydat Han
Guo-yu uzyskał tylko 38,61 procent.
36
TŌKYŌ

Z Tajwanu muszę na krótko wrócić do Japonii, na ostatni wypad badawczy.


Tuż przed wyjazdem z  Taipei otrzymuję alarmujący mail od mojego
tokijskiego wydawcy. Pisze on, że na Okinawa pojawił się „poważny
problem”.
Któraś z  japońskich gazet donosi, że w  jednym z  okinawskich
podręczników szkolnych zamieszczono cytat z  mojego tekstu sprzed
dekady, w którym – z właściwą sobie wrażliwością i taktem – napisałem, że
tamtejszy delikates tōfuyo przypomina w  smaku „odpady nuklearne”.
Tōfuyo to okinawska wersja śmierdzącego tōfu, którego gryząca woń
unosiła się nad niektórymi straganami na nocnych targowiskach w  Taipei.
Kiedy po raz pierwszy spróbowałem tej przekąski ze zgniłej soi, zjadłem od
razu całą kostkę i natychmiast tego pożałowałem. Jak się okazało, padłem
ofiarą żartu  – tōfuyo należy kosztować, nadziewając odrobinę na czubek
wykałaczki  – ale mieszkańcy Okinawa, co zrozumiałe, są nieco
przewrażliwieni na punkcie kpin z ich lokalnej kultury. Na domiar złego po
katastrofie w 2011 roku – muszę dodać na swoją obronę, że doszło do niej
po napisaniu przeze mnie obraźliwego tekstu  – słowo „nuklearny” ma
w Japonii wyjątkowo nieprzyjemny wydźwięk. Mój tekst nie został dobrze
przyjęty.
Nadawcą następnego e-maila, który pojawia się w  mojej skrzynce, jest
anonimowy wielbiciel, który najwyraźniej zapoznał się z  raportem
prasowym.
Proszę nie przyjeżdżaj nigdy więcej do Japonii. cały japoński naród nie chce cię więcej
oglądać. nienawidzimy cię i nie lubimy cię, bo jesteś rasistą i  zakałą ludzkości. proszę
bardzo zadzieraj nosa i żartuj ze zgniłego jedzenia ale tak naprawdę nie wiesz co dobre.
jesteś kompletnie odrażający!
z najgorszymi życzeniami od Japończyków.
Mój wydawca sugeruje, żebym przygotował przeprosiny. W  ramach
promocji mojej książki, która zbiegiem okoliczności ukazuje się w Japonii
w  tym tygodniu, wydawnictwo umówiło mnie na kilka wywiadów
z  dziennikarzami radiowymi i  prasowymi. Najwyraźniej muszę mieć
gotową odpowiedź na wypadek, gdyby któryś dziennikarz zapytał mnie
o sprawę, którą nazywam w myślach tōfuyo-gate.
Paradoksalność sytuacji, w  której się znalazłem  – polegająca na tym, że
na końcu mojej wędrówki przez pełne napięć relacje między krajami Azji
Wschodniej sam jestem zmuszony publicznie przepraszać Japończyków za
treść akapitu w  jednym z  ich podręczników  – jest tak wielka, że
początkowo nawet jej sobie nie uświadamiam. Ale wpadłem po uszy. Będę
musiał się płaszczyć. Po rozważeniu różnych opcji, w  tym nieszczerego
„przykro mi, jeśli ktoś się poczuł urażony, ale…”, a nawet pójścia w zaparte
i  rewizjonistycznego zaprzeczenia, jakobym kiedykolwiek napisał tamte
nieszczęsne słowa, decyduję się uderzyć w  piersi  – żadnych wymówek,
żadnego usprawiedliwiania się. I  –  na szczęście dla mnie  – nikt już nie
powraca do tej sprawy.
Czy to osobiste doświadczenie zapewnia mi świeży wgląd w  problemy
i  konflikty Azji Wschodniej w  XXI wieku? Nieszczególnie, ale na tym
etapie mam już pewien całościowy obraz, ponieważ zapoznałem się
z  szerokim spektrum opinii i  poglądów. Z  definicji część moich
rozmówców to osoby blisko związane z  problematyką, która stanowi
przedmiot mojego zainteresowania  – kierują muzeami, organizują
kampanie, prowadzą badania, piszą o  problemach regionu, są
ambasadorami, antropologami, politykami. Spotykałem się także
z  weteranami wojen, z  ofiarami zbrodni wojennych, tortur i  represji.
Kwestie przebaczenia, zadośćuczynienia, kary oraz edukacji odgrywają
niezmiernie istotną rolę w życiu tych ludzi, ale u kresu podróży po Japonii,
Korei Południowej, wschodnich Chinach i  Tajwanie mogę sformułować
takie oto, niezbyt głębokie, spostrzeżenie: dla ogromnej większości osób
przez większość czasu minione problemy są tylko tym i  niczym więcej.
Jestem pewien, że na co dzień nie spędzają one snu z  powiek większości
z  setek milionów mieszkańców tych krajów, którzy  – podobnie jak reszta
z  nas  – starają się jakoś sobie radzić, a  w  wielu przypadkach próbują po
prostu przeżyć.
Koreańczycy i  Chińczycy postrzegają Japonię inaczej, ale nie należy
zapominać, że kraje te w  odmienny sposób doświadczyły obecności
Japończyków w pierwszej połowie XX wieku. Japonia podbiła tylko cześć
terenów na wschodzie i  północy Chin, łącznie najwyżej czwartą część
kraju. Były to obszary gęsto zaludnione  – Pekin, Nankin, Szanghaj,
Hongkong – ale olbrzymie połacie Chin nie znalazły się nigdy pod rządami
Japonii, a ich mieszkańcy nie są wrogo nastawieni do Japończyków, mimo
gorliwych wysiłków machiny propagandowej Pekinu.
Korea natomiast została zaanektowana w  całości na trzydzieści lat.
Japończycy dołożyli wszelkich starań, by przekształcić ten kraj w  swego
rodzaju Zewnętrzną Japonię, i  choć naród koreański wytrwale stawiał im
opór, w  ciągu dziesięcioleci okupacji wielu Koreańczyków kolaborowało
z  Japończykami, a  wielu innych czerpało korzyści z  zainicjowanej przez
nich modernizacji kraju. Spuścizna tamtego okresu jest więc niezwykle
złożona, szczególnie w  połączeniu z  pokłosiem wojen Imjin oraz
napięciami, których źródłem jest konfucjańska teoria hierarchii rodzinnej.
W  rezultacie Koreańczycy nie zdołali jeszcze nie tylko zapomnieć, ale
nawet przebaczyć. Jak wykazało badanie opinii publicznej przeprowadzone
w  2013 roku przez Pew Research Center w  krajach, które bezpośrednio
ucierpiały na skutek działań militarnych Japonii, 98  procent mieszkańców
Korei Południowej uważa, że Japonia nie „przeprosiła wystarczająco”; na
Filipinach natomiast tylko 47 procent obywateli jest podobnego zdania.
Oczywiście Koreańczycy czują zdecydowanie silniejszą antypatię do
Japończyków niż Japończycy do Koreańczyków, ale to, że mimo
wszystkich swoich imponujących powojennych osiągnięć politycznych,
kulturalnych i ekonomicznych Koreańczycy z Południa nadal, przynajmniej
częściowo, definiują siebie przez pryzmat krzywd, jakich doznali z  rąk
Japończyków ponad siedemdziesiąt lat temu, jest  – przynajmniej
z perspektywy zewnętrznego obserwatora – prawdziwą tragedią. Niektórzy
Koreańczycy szczycą się swoją nienawiścią do Japończyków; inni
posuwają się nawet do stwierdzenia, że nienawiść ta jest integralnym
składnikiem współczesnej koreańskiej tożsamości. Według amerykańskiego
uczonego i  znawcy zagadnień bezpieczeństwa w  krajach azjatyckich Vana
Jacksona, „kolektywne cierpienie pod jarzmem Japonii jest spoiwem
koreańskości”. Pewien Koreańczyk, z  którym rozmawiałem, wyznał:
„odbierz nam naszą niechęć do Japończyków, a  utracimy połowę
tożsamości”. Robert Kelly, ceniony amerykański politolog, który od lat
mieszka w  Korei Południowej, napisał, że naród koreański i  jego elity
„mają niezwykłą obsesję na punkcie Japonii. Mówi się o  niej nieustannie
w  koreańskich mediach, zazwyczaj w  krytycznym tonie i  bez należytej
dbałości o  dziennikarski obiektywizm”. Kelly przyznaje, że Koreańczycy
mają uzasadnione powody, by nie lubić Japończyków, ale „nie ograniczają
się do antypatii; wpadają we wściekłość (…) najwyraźniej tylko po to, by
prowokować Japonię”. Dodam dla wyjaśnienia, że Kelly mieszka w Korei
Południowej, ma koreańską żonę i koreańsko-amerykańskie dzieci.
Prezydent Korei Południowej Mun Jae-in słusznie stwierdził w  swoim
przemówieniu z  marca 2018 roku, że sprawca zbrodni (a  co dopiero
cudzoziemiec, taki jak ja) nie ma prawa oceniać, czy jego zadośćuczynienie
było wystarczające, ani domagać się od ofiar, by „przebolały swoje
krzywdy”, ale z  reguły w  pewnym momencie ofiary starają się otrząsnąć
i  zostawić przeszłość za sobą, chociażby dla własnego dobra. Niestety,
wygląda na to, że wielkoduszność to deficytowy towar w jego ojczyźnie.
A gdyby komuś się wydawało, że Koreańczycy z Południa są mistrzami
w chowaniu urazy, to powinien przyjrzeć się bliżej ich kuzynom z Północy.
Oto typowy przykład aktualnych wypowiedzi na temat Japonii,
zaczerpnięty z  północnokoreańskich mediów państwowych: „Japonia, ten
odrażający polityczny karzeł, znów pokazała światu swoje zdziecinniałe
oblicze (…). Armia i  naród KRLD, rozwścieczone doniesieniami
o brutalnych działaniach japońskich samurajów, rozpalają w swoich sercach
ogień pomsty na barbarzyńskich wyspiarzach, zaprzysięgłych wrogach
narodu koreańskiego”.
W obecnej erze przyjaźni między Koreą Północną i Południową oba kraje
sposobią się już do besztania Japończyków za nierozwiązane  – zdaniem
Koreańczyków  – kwestie z  okresu okupacji. Wspólny organ, Koreańska
Rada do Spraw Pojednania i Współpracy, dyskutuje już od kilku miesięcy
nad koncepcją sprowadzenia szczątków tysięcy koreańskich robotników
wywiezionych do Japonii w latach trzydziestych i czterdziestych ubiegłego
wieku. Koreańczycy twierdzą, że może ich być od kilkudziesięciu do
kilkuset tysięcy, choć w  japońskich rejestrach świątynnych figuruje tylko
2770. Nie jest to krzepiąca informacja dla tych, którzy mają nadzieję, że
poprawa stosunków, a  w  przyszłości być może nawet ponowne
zjednoczenie obydwu Korei, może stać się doskonałą okazją, by zapomnieć
o dawnych urazach i spojrzeć w przyszłość. Tymczasem wszystko wskazuje
na to, że jedyną kwestią, która jednoczy Północ z  Południem, jest ich
wspólna nienawiść do Japończyków. Badanie opinii społecznej
przeprowadzone niedawno przez Instytut Gallupa wśród tysiąca
mieszkańców Korei Południowej wykazało, że 10  procent ankietowanych
ocenia pozytywnie Kim Jŏng-ŭna, człowieka, który od lat grozi im
unicestwieniem, podczas gdy Abe Shinzō znajduje uznanie w  oczach
5 procent.
Zbliżając się do końca moich rozważań nad istotą tego złożonego
zjawiska, zadałem sobie pytanie: Ciekawe, czy państwo koreańskie albo
chińskie odczuło kiedykolwiek potrzebę złożenia oficjalnych przeprosin za
działania swoich sił zbrojnych? Nie znalazłem niczego takiego
w przypadku Chin, nie natrafiłem nawet na przeprosiny KPCh skierowane
do własnego narodu, ale całkiem niedawno doszło do interesującego
wydarzenia z  udziałem przedstawiciela rządu Korei Południowej. Podczas
wojny w  Wietnamie armia południowokoreańska walczyła u  boku
Amerykanów i  podobno dopuściła się aktów ludobójstwa. W  2017 roku
Mun Jae-in złożył oficjalną wizytę w Wietnamie. Czy przeprosił wówczas
Wietnamczyków? Jak się okazuje, używając języka zadziwiająco
podobnego do tego, jakim posłużyli się Japończycy, wyraził on „żal”
z powodu „przykrych” aspektów historii obydwu krajów. Jak doniosła jedna
z  koreańskich gazet, prezydent „nie powiedział wprost”, jaki był powód
owego żalu.
– Wyglądało to jak przeprosiny, ale nimi nie było – stwierdziła cytowana
przez gazetę wietnamska aktywistka Trần Thị Mai Xuân.  – Uważam, że
rząd Korei Południowej powinien wystosować oficjalne, szczere
przeprosiny.
Być może podejście Muna było właściwe; być może przeprosiny Korei
Południowej adresowane do Wietnamczyków, a  także przeprosiny
Japończyków kierowane do Koreańczyków z  Południa nie powinny
przybierać bardziej konkretnych form. Jest to jedna z  konkluzji
zaprezentowanych przez politolog Jennifer Lind w jej książce z 2011 roku,
zatytułowanej Sorry States: Apologies in International Politics (Skruszone
państwa. Przeprosiny w  polityce międzynarodowej). Autorka porównuje
powojenne stosunki francusko-niemieckie ze stosunkami między Japonią
a  Koreą Południową. Przyznaje, że wypieranie się zbrodni wojennych
wpływa destrukcyjnie na stosunki zagraniczne, równocześnie jednak
zwraca uwagę na to, że „państwa, które się pokajały wobec zagranicznych
ofiar, rozpętywały prawdziwą burzę sporów i kontrowersji, które szkodziły
ich stosunkom międzynarodowym. Innymi słowy, skrucha może przynieść
skutek przeciwny do zamierzonego”. Lind zaznacza, że Ameryka i Japonia
pojednały się właściwie bez żadnego zadośćuczynienia ze strony Japonii
czy też ze strony Ameryki za bomby atomowe, ponieważ obydwa kraje
miały inne priorytety; podobnie było w  przypadku Włoch i  Austrii, które
nie poniosły prawie żadnej odpowiedzialności za swoją rolę w  drugiej
wojnie światowej. Czasami przeprosiny mogą tylko pogorszyć sytuację:
„Gniew może się przyczynić do wzmożenia nastrojów nacjonalistycznych
w  pokrzywdzonym kraju i  zapoczątkować spiralę pretensji, która jeszcze
bardziej utrudni pojednanie”. Istotnie, najlepiej zauważalnym rezultatem
przeprosin Japonii było zazwyczaj prowokowanie japońskich
nacjonalistów  – facetów w  czarnych furgonetkach  – podczas gdy
Koreańczycy i  Chińczycy pozostawali niewzruszeni. Powtarzane
w  nieskończoność uzasadnienie, że „nieliczni są winni, ale wszyscy
ponoszą odpowiedzialność”, może się wydawać nieszczere nawet
najbardziej pojednawczo nastawionym Japończykom. Bezustanne
przepraszanie może zmęczyć nawet ludzi o umiarkowanych poglądach.
Japonia powiedziała „przepraszam” tyle razy i  na tak wiele różnych
sposobów, że zacząłem się zastanawiać, czy może jest w tych przeprosinach
jakiś lingwistyczny niuans, którego ja, będąc cudzoziemcem, nie potrafię
wychwycić, podczas gdy Koreańczycy i  Chińczycy najwyraźniej słyszą
w  nich jakiś fałszywy ton. Jeden z  moich japońskich rozmówców, Ōta
Shimpei, antropolog, który prowadzi badania wśród Japończyków
i  Koreańczyków, analizując ich sposób postrzegania samych siebie oraz
siebie nawzajem, wyjaśnił mi, że jednym ze źródeł problemu z japońskimi
przeprosinami jest zbyt formalny język, „który zazwyczaj pojawia się tylko
w dokumentach. Jest zbyt sztywny i oficjalny, nie brzmi więc szczerze”.
Philip, obrońca demokracji z  Kwangju, którego spotkałem w  więzieniu
Sŏdaemun w  Seulu, podsumował zwięźle rozpowszechnione wśród
Koreańczyków przekonanie, że nie należy wierzyć w  to, co mówią
Japończycy:
–  To, co można wyczytać z  ich twarzy, i  to, co czują w  głębi serca, to
dwie różne rzeczy.
Prosiłem wielu Koreańczyków, żeby mi wyjaśnili, jakie mają zastrzeżenia
do przeprosin ze strony Japonii, i wszyscy mówili mniej więcej to samo –
że Japończycy są nieszczerzy albo że wyrażają się zbyt ogólnikowo, że
mówią co innego, niż myślą. Gdy jednak przypominam sobie mój pobyt
w  Muzeum Iris Chang i  fragment odtwarzanego tam programu
telewizyjnego, w  którym prowadzący przypiera do muru ambasadora
Japonii, nie mam wątpliwości, że jego deklaracja, wygłoszona
w zrozumiałym dla mnie języku, brzmiała jednoznacznie.
Pewien chiński naukowiec powiedział mi nieoficjalnie, że problem kobiet
pocieszycielek jest wciąż nagłaśniany w Korei Południowej między innymi
dlatego, że stanowi element „naukowego łańcucha produkcyjnego”.
Naukowcy otrzymują fundusze na prowadzenie badań, dzięki którym
„produkują” rozprawy naukowe oraz książki, nie mogą więc akceptować
przeprosin, ponieważ straciliby źródło finansowania. Nawet jeśli to prawda,
z  całą pewnością nie jest to pełne wyjaśnienie problemu, nie uwzględnia
bowiem autentycznych i  ważnych uczuć kobiet, które mają za sobą
potworne doświadczenie pobytu w stacjach pocieszenia.
Na łamach magazynu „New Yorker” ukazał się niedawno tekst, który
przybliża czytelnikowi znaczenie przeprosin w  kulturze Korei.
Powieściopisarz Ed Park zwrócił uwagę na niespotykaną częstotliwość,
z jaką osoby publiczne w Korei wygłaszają przeprosiny – od prezydentów
kraju po szefów korporacji, łącznie z  członkami klanu właścicieli
tamtejszych linii lotniczych. Przeprosiny to podstawowy aspekt
hierarchicznej struktury społecznej Korei: podwładni muszą przepraszać
zwierzchników za swoje błędy, a  osoby na kierowniczych stanowiskach
przepraszają, by udowodnić, że są ludźmi odpowiedzialnymi. Park napisał,
że Koreańczycy przywiązują bez porównania większą wagę niż inne
kultury do przyjmowania przeprosin od ludzi, którzy wyrządzili im
krzywdę. Zdążyłem się zorientować, że szefowie japońskich korporacji
także słyną z  publicznego wyrażania skruchy, ale zdaniem Parka han
sprawia, że Koreańczycy pielęgnują urazę z  wyjątkowym zapamiętaniem.
Nazwał on tę specyficznie koreańską cechę „przypadłością zrodzoną
z  poczucia krzywdy, przygnębienia i  żalu, a  niemożliwą do ukojenia za
pomocą zwyczajnych przeprosin”. Reprezentująca podobny pogląd szkoła
myślenia stoi na stanowisku, że w  koreańskiej kulturze każdy, kto
przeprasza za jakieś wykroczenie, przyznaje stronie przepraszanej prawo do
bicia winnego po głowie po wsze czasy. „W  kulturze Korei Południowej
przeprosiny to początek nieskończonego pasma wymuszeń”, przeczytałem
niedawno w  komentarzu pewnego internauty. Jak stwierdził były
ambasador Japonii w  Chinach Niwa Uichirō, kiedy spotkałem się z  nim
w Tōkyō:
–  Japończycy wybaczą nawet zbrodnie wojenne, ale Chińczycy
i  Koreańczycy za nic nie wybaczą, nawet za tysiąc lat. To zupełnie inna
kultura. Nawet jeśli nigdy nie byli w  Japonii i  nie przeczytali ani jednej
książki o  Japonii, i  tak mają nieprzychylne zdanie na temat Japończyków
i Japonii.
Sporo osób, które poznałem w Chinach i Korei, wspominało, że napięcia
w  stosunkach z  Japonią nie powracałyby z  taką regularnością, gdyby
Japończycy  – pozwolę sobie sparafrazować oryginalne, dosadniejsze
sformułowanie – „zamknęli buzie na kłódkę”.
– Wystarczyłoby, żeby nigdy więcej o tym nie mówili i nigdy więcej nie
odwiedzali Yasukuni. Byłoby to najlepsze rozwiązanie całego problemu  –
powiedział mi w Pekinie dr Sun Cheng, były doradca chińskiego rządu. Ale
przecież Japonia to wolny, demokratyczny kraj i  choć pewne aspekty
i pewne grupy japońskiego społeczeństwa są trudne do zaakceptowania, to
są one wpisane na stałe w tamtejszy pejzaż społeczno-polityczny.
Jednocześnie, jak stwierdził pewien chiński student w rozmowie ze mną,
„nikt nie odmawia Japończykom prawa do wypierania się zbrodni albo
oddawania czci zbrodniarzom wojennym, ale naród chiński ma takie samo
prawo nienawidzić ich za to, prawda?”.
Ja osobiście nie rozumiem, czemu wszyscy politycy nie omijają Yasukuni
szerokim łukiem, ale japońskie społeczeństwo jest całkiem dobrze
poinformowane o  naturze związanego z  nią problemu; każdy może
zwiedzić tamtejsze muzeum i  stanąć oko w  oko z  jego absurdalnie
rewizjonistyczną wizją historii. Karanie albo nagradzanie tych polityków,
którzy składają wizyty w  świątyni, należy do japońskich wyborców, choć
trzeba przyznać, że mają oni dosyć skromne możliwości wyboru.
– Nie chodzi o to, że Abe jest wyjątkowo popularny – powiedział mi były
ambasador Niwa. – Rzecz w tym, że opozycja jest bardzo słaba.
Wiele osób, z  którymi rozmawiałem w  Japonii i  gdzie indziej, wyrażało
opinię, że Chińczycy i  Koreańczycy są karmieni prymitywną propagandą
przez swoje elity polityczne. Nagonka na Japonię to niezawodny sposób na
mobilizację elektoratu w  obu krajach; gwarantuje szeroką aprobatę dla
polityka, którego popularność spada, przydaje się też do odwracania uwagi
od kryzysów wewnętrznych. Profesor John Breen trafnie podsumował tę
sytuację, kiedy rozmawiałem z nim w Kyōto:
–  Ani przeprosiny, ani żądanie przeprosin nie są całkowicie niewinne.
U  źródeł jednego i  drugiego leżą bardzo złożone pobudki polityczne  –
powiedział.
Pewien naukowiec, którego poznałem na Tajwanie, usiłował mnie
przekonać, że w  Korei Południowej (a  przypuszczalnie także w  Chinach)
wrogość wobec Japonii jest wyłącznie produktem manipulacji polityków.
– Wywołanie całej tej nienawiści do Japończyków w Korei Południowej
było niezwykle ważne, ponieważ bardzo wielu Koreańczyków
kolaborowało z  Japonią. Żeby można to było ukryć, wszyscy muszą
nienawidzić Japonii – stwierdził.
Odwrotna strategia polityczna – zbliżenie z Japonią – nie gwarantuje zbyt
wielu korzyści koreańskim i chińskim politykom, a ponadto niesie ze sobą
ryzyko dostarczenia argumentów japońskim prawicowym ekstremistom  –
mogą oni bowiem twierdzić, że „wróg” przyznaje się, iż od początku nie
miał racji. Japońscy politycy i  aktywiści nawołujący władze do okazania
jeszcze głębszej skruchy z  powodu popełnionych przez ich kraj zbrodni
wojennych narażają się na jeszcze większe ryzyko – dochodziło już bowiem
do prób zamachów. Japończykom o  postępowych poglądach, a  właściwie
wszystkim zwolennikom pojednania z  byłymi koloniami grozi także
wrzucenie do jednego worka z wojowniczym antyjapońskim lobby w Korei
Południowej, które trudno uznać za atrakcyjne towarzystwo.
Nie przekonuje mnie jednak pogląd, że narody Azji Wschodniej są tak
bierne, że ich polityczni przywódcy mogą bez trudu  – jak utrzymuje
Jennifer Lind  – „kształtować”, „zmieniać” i  „dowolnie układać narrację”
o  stosunkach w  ich regionie. Mieszkańcy Azji Wschodniej być może nie
słyną z nieokiełznanego indywidualizmu, ale z całą pewnością nie są aż tak
potulni, jak sugeruje powyższa konkluzja. Niedawne, zakończone
sukcesem, masowe demonstracje w  Seulu pod hasłami zdjęcia prezydenta
z  urzędu dowodzą, że mieszkańcy Korei Południowej potrafią się
przeciwstawić autorytaryzmowi, kiedy przyjdzie im na to ochota. A  skoro
Japończycy są tacy pasywni, to jakim cudem co najmniej połowa z nich –
jak wynika z najnowszej, przeprowadzonej przez Kyodo News (jap. Kyōdō
Tsūshinsha) ankiety, której wyniki są zresztą zgodne z  wynikami
większości wcześniejszych badań opinii publicznej  – opowiada się
przeciwko realizacji długofalowego politycznego celu Abe Shinzō, czyli
wprowadzeniu poprawek do artykułu 9  konstytucji? Nawet w  ankiecie
przeprowadzonej we wrześniu 2018 roku przez „Asahi Shimbun” wśród
2  tysięcy zwolenników Abego tylko 5  procent z  nich uznało reformę
konstytucji za istotną; zdaniem reszty powinien się skupić na gospodarce.
Niezwykle ważną rolę odgrywa w tym wszystkim edukacja. W idealnym
świecie dzieci we wszystkich krajach powinny się uczyć zarówno
o  dobrych, jak i  o  złych uczynkach swoich przodków, ale dzieje się tak
nader rzadko. Który brytyjski podręcznik do historii wspomina o  klęsce
głodu w  Bengalu w  1943 roku, jaka pochłonęła trzy miliony ofiar i  była,
zdaniem wielu historyków, bezpośrednim rezultatem polityki brytyjskiego
rządu? Ciekaw jestem, czego amerykańskie dzieci dowiadują się w szkole
na temat wojny w  Iraku. Japończycy i  tak byli w  tej dziedzinie lepsi od
większości z nas, a już na pewno lepsi od swoich sąsiadów. Analiza treści
chińskich, południowokoreańskich i japońskich szkolnych podręczników do
historii, przeprowadzona przez Shin Gi-uka i  Daniela Sneidera
z Uniwersytetu Stanforda i opublikowana w 2011 roku pod tytułem History
Textbooks and the Wars in Asia (Podręczniki do historii wobec wojen
w  Azji), wykazała, że chińskie i  południowokoreańskie książki do nauki
historii są niesłychanie rewizjonistyczne, a  przy tym agresywnie
nacjonalistyczne i  niezwykle wybiórcze. Nie wspomina się w  nich na
przykład o  roli Amerykanów w  pokonaniu Japonii ani o  zrzuceniu bomb
atomowych na japońskie miasta. Japońskie podręczniki natomiast były
najmniej nastawione na budzenie w  uczniach patriotycznego zapału.
Zdaniem badaczy zawierały one jasny przekaz: „Wojny w  Azji były
produktem japońskiej ekspansji imperialistycznej, a  decyzja o  rozpętaniu
wojny ze Stanami Zjednoczonymi była katastrofalnym w skutkach błędem,
za który państwo i jego ludność cywilna zapłaciły straszliwą cenę”. Jeszcze
w roku 2011 w japońskich podręcznikach można było znaleźć kilka linijek
poświęconych kobietom pocieszycielkom i tragedii w Nankinie, opisywanej
tam jako „masakra”, a nie „incydent”.
Niestety, jak się dowiaduję, od tamtej pory japońskie władze starannie
usunęły z programów szkolnych wszelkie elementy nauczania historii, które
uznały za „masochistyczne” lub „niepatriotyczne”. Zamiast przekazywać
uczniom prawdę o  tym, co się stało, na podstawie znanych faktów
historycznych, dziś japoński program nauczania historii nawiązuje
bezpośrednio do niechlubnej tradycji indoktrynacji z  czasów wojny
i  kładzie nacisk na wpajanie młodzieży „miłości do ojczyzny”. Mam
nadzieję, że w  2019 roku japońskie społeczeństwo jest już wystarczająco
dojrzałe, by uczyć swoje dzieci prawdy i krytycznego podejścia do historii
własnego kraju. Miałoby wówczas podstawy, by czuć moralną wyższość
nad swoimi sąsiadami, przynajmniej pod względem edukacji.
Jak nauczanie historii w  szkołach, kiepskie telewizyjne seriale wojenne
i  retoryka polityczna wpływają na wzajemną percepcję narodów Azji
Wschodniej? Ankieta przeprowadzona w  2018  roku przez japoński think
tank Genron NPO wśród tysiąca obywateli Korei Południowej, Japonii
i  Chin przynosi promyczek nadziei na poprawę stosunków między
krnąbrnym azjatyckim rodzeństwem. Odsetek Koreańczyków, którzy są
„złego zdania” o  Japończykach, zmniejszył się od ostatniego badania
przeprowadzonego rok wcześniej. Nadal przekracza on nieznacznie
50  procent, ale w  2013  roku wynosił aż 77  procent. Zmniejszył się także
odsetek Japończyków, którzy mają negatywny stosunek do
Koreańczyków – z 48,6 procent w 2017 roku do 46,3 w 2018 – choć pięć
lat wcześniej wynosił zaledwie 37  procent, trudno więc uznać to za
pozytywną oznakę.  Japończycy i  Chińczycy mają gorszą opinię o  sobie
nawzajem niż Japończycy  i  Koreańczycy z  Południa. Każdy naród uważa
ten drugi za potencjalnego agresora i ponad 80 procent zarówno chińskich,
jak i  japońskich respondentów, którzy wzięli udział w  badaniu opinii
społecznej przeprowadzonym przez Pew Research Center w  2016  roku,
miało niekorzystne wyobrażenie o  sobie nawzajem. Tylko 11  procent
Japończyków jest nastawionych przychylnie do Chińczyków i  tylko
14  procent Chińczyków ma podobny stosunek do Japończyków. Zaledwie
10 procent Chińczyków uznało, że Japonia wystarczająco przeprosiła Chiny
za wojnę. Okazuje się więc, że seriale telewizyjne spełniają swoje zadanie,
a rekordowa liczba chińskich turystów, którzy odwiedzają Japonię, wywiera
mniejszy wpływ na poprawę stosunków między obydwoma krajami,
niżbyśmy chcieli.
Na szczęście młodzi ludzie (poniżej trzydziestego piątego roku życia) we
wszystkich tych krajach spoglądają bardziej przychylnie na swoich
sąsiadów, co pozwala żywić nadzieję, że w przyszłości wzajemne stosunki
w  regionie ulegną poprawie. Wszyscy bez wyjątku młodzi ludzie, których
poznałem podczas mojej podróży, wydawali się bardziej skłonni do
nawiązania przyjacielskich relacji z  sąsiednimi krajami, nie krępowali się
przyznać, że czują podziw dla swoich sąsiadów, i  nie pielęgnowali już
wzajemnych pretensji o  dawne krzywdy tak zapamiętale, jak ich rodzice
i  dziadkowie. Scenarzystka i  reżyserka Yang Yŏng-hŭi, która należy do
społeczności Zainichi, stwierdziła, że młode pokolenie Koreańczyków
z  Południa „naprawdę chce utrzymywać dobre stosunki z  Japonią. Młodzi
uwielbiają japońską kulturę i chcą się przyjaźnić z narodem japońskim. Być
może nie mają takiego stosunku do japońskiego rządu, ale na pewno do
zwykłych ludzi”. Brytyjski dziennikarz Andrew Salmon powiedział, że
młodzi mieszkańcy Korei Południowej „nie myślą już bez przerwy
o  Japończykach. Młode pokolenie próbuje teraz odnaleźć własną
tożsamość – »jesteśmy młodzi, jesteśmy fajni, jesteśmy nowocześni. Mamy
wielkie firmy. Żyjemy w  demokracji«. Historia Korei to opowieść
o  bezprecedensowym sukcesie całego dzielnego narodu. Oni sami dopiero
zaczynają to dostrzegać”.
Pewna Koreanka powiedziała mi, że jej rówieśnicy „odcinają się od
historycznego kolonializmu i  chętnie jeżdżą do Japonii. Naprawdę
przepadają za japońską kulturą i  japońskimi wyrobami. Oczywiście
w  naszych podręcznikach jest mnóstwo informacji, które stawiają Japonię
w  złym świetle, ale to nie wpływa na stosunek młodszego pokolenia do
tego kraju. Ja i  wielu moich przyjaciół podziwiamy Japonię. Prawie nikt
z  młodych nie żywi wrogich uczuć do Japonii. Wręcz przeciwnie,
uwielbiają ją. Oczywiście są ludzie, którzy czują żal na myśl o  tym, co
Japonia uczyniła w  przeszłości, ale zdają sobie sprawę, że dziś jest to już
inny kraj i inna kultura”.
Myślę, że takie postawy to sposób na wyrwanie się z  zaklętego kręgu
wzajemnych oskarżeń, choć poszukiwanie trwałego i  satysfakcjonującego
każdą ze stron rozwiązania tego problemu będzie musiało przebiegać
etapami, w  ciągu życia jednego, a  może nawet dwóch pokoleń, i  będzie
wymagać zaangażowania rządów, organizacji pozarządowych, uczonych
i grup obywatelskich: wspólnych obchodów rocznic, wspólnych pomników
i  miejsc pamięci, wspólnych komisji do spraw edukacji, które opracują
programy nauczania historii, oraz powoływanych wspólnie zespołów
ekspertów, którzy będą rozwiązywać spory terytorialne.
Japonia wyrządziła straszliwe krzywdy swoim sąsiadom, rządy
wszystkich tych krajów własnym obywatelom, obywatele sobie nawzajem,
a zachodnie mocarstwa narodom Azji. Lista tych barbarzyńskich uczynków
jest długa i  żaden z  nich nie powinien zostać zapomniany. Zapewne
większość zbrodni nigdy nie zostanie w pełni udokumentowana i od czasu
do czasu któraś ze stron będzie je wyolbrzymiać, kierując się różnymi
motywacjami, istnieją jednak niepodważalne dowody, które każą uznać owe
zbrodnie za jedne z najbardziej haniebnych aktów okrucieństwa w dziejach
ludzkości. Mimo to uzgodnienie przez wszystkie zainteresowane strony
wspólnego stanowiska w  kwestii prawdziwego przebiegu minionych
wydarzeń, bezwarunkowe i  nieodwołalne zadośćuczynienie za zbrodnie
oraz konsekwentne dążenie wszystkich czterech krajów do przyszłości
wolnej od wypierania się własnych win, od propagandy, populizmu
i  agresywnej retoryki może im przynieść same korzyści. Ze wszystkich
badań opinii społecznej wyłania się obraz narodów Azji Wschodniej, które
pragną poprawy wzajemnych stosunków i  lękają się konsekwencji ich
pogorszenia  – które z  pewnością zaszkodzi wszystkim, a  nawet może
doprowadzić do wzajemnej destrukcji na bezprecedensową skalę.
Chciałbym skierować jedno jedyne przesłanie do wszystkich Chińczyków
i  mieszkańców Korei Południowej, młodych i  starych. Jego autorem jest
Wu Xianbing, chiński producent mebli, który założył prywatne muzeum
masakry nankińskiej. Badania, które przeprowadził, przekonały go
o  jednym  – że Japończycy nie mieli w  sobie nic wyjątkowego. „Ludzie
stają się potworami i może się to przydarzyć każdemu narodowi i każdemu
krajowi. Każde państwo może się dopuścić czegoś równie potwornego, jak
masakra w Nankinie. Stać na to każdą cywilizację i każdą grupę etniczną”.
INDEKS

Abe Shinzō 33, 52–54, 80, 85, 90, 95–97, 118, 119, 127, 128, 227, 229, 230, 249, 272,
329, 405, 409, 410
Academia Sinica, Taipei 368
Akihito, cesarz Japonii 91, 226
Amnesty International 67
An Chung-gŭn (Ahn Jung-geun, An Czung-gyn) 275–277, 280
Analekta (Konfucjusz) 296
Aoi Sora 293
Apkuchŏng (Apgujeong), Seul 162, 163
Apple 203, 204
archipelag Ryūkyū (Riukiu) 83
Argentyna 206
Armia Kwantuńska 265, 266, 283, 343
„Asahi Shimbun” 109, 318, 410
Asaka Yasuhiko, książę 310
„Asia Times” 390
Aso Tarō 128
Associated Press 319
atak na Błękitny Dom (1968) 251
Auden, W.H. 312
Australia 278
Austria 406
Bank Japonii 75, 258
Barker, Ronnie 308
Bending Adversity: Japan and the Art of Survival (Pilling) 79
Benedict, Ruth 87, 88
biały terror (Tajwan) 366–368
Biddle, James 27, 28
Birma 97, 227, 234, 313, 343, 350
Bix, Herbert 114, 344
Bizen, Japonia 147
Blair, Tony 386
BoA (piosenkarka) 167, 172
Bokanron (Teoria głupiej Korei) (O) 101
Breen, John 83–87, 91, 97, 409
Breen, Michael 138, 170, 182, 194, 211, 249, 252
Brexit 317
British Airways 390
British Broadcasting Corporation (BBC) 97, 112, 160, 223, 271, 301, 324
broń biologiczna zob. wojna biologiczna
broń nuklearna 16, 17, 110, 112–115, 117, 141, 250–252, 298, 343, 380, 393, 406, 411
Bruce, James, ósmy hrabia Elgin 348
Brytyjska Partia Narodowa 86
BTS (grupa k-popowa) 174
Bund, Szanghaj 323, 324
Burkina Faso 390
Burton, William 377
bushidō 291, 313
Camp Detric, Maryland 272
Camp Humphreys, Korea Południowa 180
Carter, Jimmy 154
Centrum Badań i Dokumentowania Odpowiedzialności Japonii za Działania Wojenne 109
chaebŏl (chaebōl, czebol, zaibatsu) 132, 169, 187, 194, 197–209, 218, 219, 302, 306
chajangmyōn (tchajangmyōn, jjajangmyeon, jajangmyeon) 257
Chang An-lo (Biały Wilk) 370
Chang Chih-yun (Zhāng Zhiyun) 290, 388
Chang Han-la (Jang Han-la) 191, 215, 219
Chang, Iris 319–322
Chang Su-hyŏn (Jang Soo-hyun, Czang Su-hion) 171
Chang Wu-hoi (Chang Woo-hoi, Czang U-hoi) 179, 180
Changchūn, China 268
Chen Lidei 338
Chiang Ching-kuo (Jiăng Jīngguó, Ciang Cing-kuo) 367
„Chicago Tribune” 320
China International Publishing Group 291
Chinese Comfort Women: Testimonies from Imperial Japan’s Sex Slaves (Zhiliang, Lidei &
Qiu) 338
Chinese Whispers (Chu) 352
Chiny
a Japonia 265, 266, 281–294, 297, 403, 412
a Korea Południowa 131, 247, 297–299
a Korea Północna 250
a Stany Zjednoczone 265, 266, 288
a Tajwan 364–367, 387–398
a Wielka Brytania 344–352
cenzura 327, 328
demokracja 328
edukacja 218, 219, 282, 354, 410–412
gospodarka 79, 80
imigracja 330
jako ofiara 352–354
kultura 21, 173–175
militaryzacja 288
nacjonalizm 285, 286
nastroje antyjapońskie 17, 18, 91, 94, 264, 283–294, 412, 413
nastoje antykoreańskie 18, 173, 174, 412
pasywność 349
polityka jednego dziecka 328, 330
przemysł filmowy 173, 174
seks i pornografia 245, 293, 340
spadek liczby ludności 328–333
turystyka 291–293
wpychanie się do kolejki na bezczelnego 261–263
zob. także konfucjanizm; Hallyu
Chińska Partia na rzecz Promocji Zjednoczenia (Chinese Unification Promotion Party,
Zhōnghuá Tŏngyī Cùjìn Dăng, Partia Unionistyczna) (Tajwan) 370
Chińska Republika Ludowa zob. Chiny
Chińskie Taipei, zob. Tajwan
Ch’ ö Sun-shil (Choi Soon-sil, Czhwe Sun-sil) 188
Ch’oe Thae-wŏn (Chey Tae-won, Czhwö Te-won) 201
Cho Chung-hun (Cho Choong-hoon) 196, 197
Cho Hyŏn-a (Cho Hyun-ah) 195–197
Cho Hyŏn-min (Cho Hyun-min) 196
Cho Wŏn-thae (Cho Won-tae) 196
Cho Yang-ho 196
Chŏn Du-hwan (Chun Doo-hwan, Czon Du-hwan) 151–155, 193
Chŏng Ho-ch’ŏl (Jeong Ho-cheol, Czöng Ho-chhöl) 233–235
Chŏng Hyang-gyŏn 69
Chŏng Mong-gu (Chung Mong-Koo, Czang Mong-ku) 201
Chŏng Yu-ra (Chung Yoo-ra) 188, 189
Chŏng Yung-ruk (Youngruk Cheong) 173
Chongryŏn (Chongreon, Czongrion) 48, 49, 57–64
„Chosun Ilbo” 208
Chryzantema i miecz. Wzory kultury japońskiej (Benedict) 87
chrześcijaństwo 27, 28, 32, 85, 86, 143, 178, 345
Chu, Ben 352
Chuang, Emily 396
Cieśnina Tajwańska 15, 372, 385
Cíxĭ, cesarzowa Chin 349
Cleese, John 308
Cmentarz Akademii Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych, Kolorado 95
cmentarz Chidorigafuchi, Japonia 91
Cmentarz Narodów Zjednoczonych, Pusan (Busan) 135
cmentarz w Arlington, Virginia 84, 95
cmentarz w West Point, Nowy Jork 95
Comfort Women: A New Musical 335
Comfort Women of the Empire (Pak Yu-ha) 228
Cool po koreańsku. Narodziny fenomenu, czyli jak jeden naród podbił świat za pomocą
popkultury (Hong) 170
Cooper, John F. 369
Corbett, Ronnie 308
„Correspondent” (cykl programów BBC) 271
Crook, Steve 368, 380, 393
cud nad rzeką Han 182
Cumings, Bruce 248, 249, 298, 304
Cypr 391
Czang Kaj-szek (Jiăng Jièshí, Chiang Kai-shek) 250, 282, 314, 357, 363–368, 372, 378,
381, 385, 389, 394
Daewoo (Tae-u) 198
Dài Wénmíng 290, 292, 359
„Daily Telegraph” 92, 103
Dania 189, 210, 325
Dàoguāng, cesarz Chin 350
Darjeeling, Indie 347
De Mente, Boye Lafayette 252
Dear Pyongyang (film dokumentalny) 60
Demokratyczna Partia Postępowa (Democratic Progressive Party, Mínzhŭ Jìnbù Dăng)
(Tajwan) 366, 367, 386
Dèng Xiăopíng 358
Drake, Francis 144
druga wojna światowa 16, 17, 38, 41, 44, 85, 107, 109, 125, 138, 222, 249, 250, 281, 284,
312, 321, 322, 357, 406
a Japonia 86, 90, 93–97, 108–110, 112–115, 137
zob. także kobiety pocieszycielki; praca przymusowa; wojna biologiczna; broń nuklearna;
Pearl Harbor; Trybunał Tokijski
Durdin, Tillman 319
Ebisu, Tōkyō 57–69
Edelman Trust Barometer 328
Edo, Japonia 31, 34
edukacja 215–219, 410–412
zob. także poszczególne kraje
Enomoto Masayo 314
Etajima, Japonia 110
Eunkook Mark Suh (Su Ŭn-guk Mark) 209–214
festiwal błota w Boryŏng (Boryeong) 22, 177, 179–181, 184, 238
Filipiny 20, 171, 232, 234, 321, 343, 403
Fillmore, Millard 25
„Financial Times” 79, 90, 288, 338
Fitch, George 319
Fongshan (Fèngshān), Tajwan 378
Formoza, zob. Tajwan
Foxconn 392
Franciszek Ferdynand, arcyksiążę Austrii 275
Francja 27, 32, 118, 137, 281, 312
Franco, Francisco 366
Frost Report (serial telewizyjny) 308
Fujifilm 78
Fujio Masayuki 313
Fukuoka, Japonia 22, 121, 122, 126, 133, 192
Fukuoka Yasunori 47
Fundusz Kobiet Azji 225, 226
Gangnam Style 18, 160, 172, 181
gatunek kenchū-zōkan 101
Genron NPO 231, 291, 412
Getting Over It! Why Korea Needs to Stop Bashing Japan (O) 101
Gill, Tom 43, 45, 57, 103, 118
Ginza, Tōkyō 74, 79
Gladstone, William 346
Gladwell, Malcolm 303
Glendale, Los Angeles 235
Glosserman, Brad 118
główny cmentarz dla cudzoziemców, Yokohama 71
golf 17, 34, 131, 211, 212, 237, 239
Gomikawa Junpei 109
Grajdanzev, Andrew 138
grobowce nosów 145–150
Grupa Hanjin 196, 197
Grupa Hanwa 200
Grupa SK 201
Guăngzhōu, Chiny 346, 356
zob. także Kanton
H.O.T. (grupa k-popowa) 172
Haas, Mark 333
Haemin Sunim (Hyenim Sunim, Chu Pong-sŏk) 212, 213
Haesindang Park zob. Park Penisów
hagwŏn 217
Hakata, Japonia 121
Hakka 350, 385, 386
Hakodate, Japonia 32
Hallyu (koreańska fala) 19, 48, 167–175
han 213–216
Harbin, Chiny 265–274, 275–279
Harfa birmańska (film) 116
Harris, Arthur „Bomber” 96
Hashima (film) 284, 285
Hashimoto Ryūtarō 225
Hashimoto Tōru 100, 227
Helgesen, Geir 308
herbata 345, 347
Higashimatsushima, Japonia 272
Hinzpeter, Jürgen 155, 156
Hirohito, cesarz Japonii 21, 109, 114, 115, 226, 249, 273, 310, 314, 322, 344, 378
Hiroshima (Hiroszima), Japonia 17, 110–116, 146, 269, 317, 378
History Textbooks and the Wars in Asia (Shin & Sneider) 411
Hodgson, C. Pemberton 33
Hokkaidō, Japonia 27, 28, 32, 39, 67, 104, 110, 249, 271
Hoklo 385, 387
Hokusai 245
Holandia 32, 81, 92, 372
Holenderskie Indie Wschodnie, zob. Indonezja
Honda Katsuichi 109
Hong, Euny 170
Hongkong 26, 35, 344, 354, 355–360, 403
okupacja japońska 356, 357
przekazanie Chinom 358
ruchy protestacyjne 286, 359, 360
rządy Brytyjczyków 32, 348, 349, 358, 359
Horror in the East (Rees) 314
House of Sharing, Kwangju 232–235
Hsu (Xu), Jason 386–388, 395, 397
Hu Jintao 171
Hu Yaobang 89
Huái’ān, Chiny 319
Huyard, Frank 302
Hyundai 73, 132, 173, 194, 198, 201
Ienaga Saburō 322
Igrzyska Olimpijskie 82, 184, 237, 391
2018: Seul 67, 157, 208
2020: Tōkyō 118
Ikeda Miko 113
Ils sont fous ces coreens! (Surdej) 201
In the Shade of the Oleander (piosenka) 231
Inch’ ŏn (Incheon, Inczhön, Inczhon), Korea Południowa 104, 257–259
incydent na moście Marco Polo 281
Indie 20, 26, 103, 313, 345, 348, 395
Indonezja 20, 173, 224, 234
Iran 171
Ishihara Shintarō 127, 227, 286, 313
Ishii Shirō 265–268, 270, 272
Ishii Tadaotoko 270
Ishiwara Kanji 35
Ithaewŏn (Itaewon), Seul 158, 168
Itō Hirobumi 275–277
Izrael 20
Izumo-taisha, Japonia 92
Jackson, Van 404
Jacques, Martin 88, 300
„Japan Advertiser” 311
„Japan Times” 50
Japan’s Contested War Memories (Seaton) 107
Japonia
a Chiny 267, 281–294, 297, 403, 404, 412
a Hongkong 356–358
a Korea 298–300, 403, 404
a Korea Południowa 184, 298–300, 403, 404, 413
a Stany Zjednoczone 25–32, 35, 41, 93, 94, 99, 100, 105, 112, 113
a Tajwan 21, 34, 136, 363, 364, 371, 375–380, 391, 393–395
bieda 76–78
charakter narodowy 291
edukacja 410–412
ekspansjonizm 34–36
emocje 193, 215
gospodarka 74–80, 118
imigracja 51, 330
Korea, inwazja na 136, 143, 144, 145
Korea, okupacja 102–105, 136–138, 214, 215, 227–230, 275, 276, 404
kultura 87, 126, 294
kultura wstydu 87
militaryzacja 118, 119
motoryzacja 73, 74, 140
narracja z pozycji ofiar 116
nastroje antykoreańskie 16, 37, 38, 44–55, 57, 58, 102–105, 121–128
pacyfizm 116–119
pasywność 410
patriotyzm 87, 108, 109
polityka „zamkniętego kraju” (sakoku) 26
populacja chińska w 38–41
populacja koreańska w 43–55, 57–69
przemysł 78
przemysł motoryzacyjny 73, 74
ruch rewizjonistyczny 100–102
seks i pornografia 245, 293
spadek liczby ludności 329–333
westernizacja 34, 74, 300
wydatki na cele wojskowe 80
zatrudnienie 78, 330
zbrodnie wojenne 35, 95, 106, 109, 110, 114, 272, 282–285, 311–313
związki 330–332
zob. także kobiety pocieszycielki; konfuzjanizm; praca przymusowa; wojna biologiczna;
masakra w Nankinie; druga wojna światowa
Japońska Partia Socjalistyczna 89, 314
japoński Czerwony Krzyż 58, 60
Japońskie Morskie Siły Samoobrony 36, 38
Japońskie Stowarzyszenie Rodzin, które Straciły Bliskich w Czasie Wojny 90
Japońsko-Tajwańskie Towarzystwo Wymiany 391
Jednostka 731 266–274, 288, 315, 335
jelenie shika 78, 79
Jiangxi, Chiny 268
Jing-Mei, więzienie wojskowe 378
jīngrì 293
JTBC, spółka medialna 188
judaizm / Żydzi 278, 279
k-pop 19, 167, 171–175, 181
Kagoshima (Kagoszima), Japonia 33
Kambodża 231, 301
kamikaze 38, 85, 86, 93, 95, 291
Kanazawa, Japonia 272
Kang Gong-hyŏp 149
Kang Jang-hŏn 65–68
Kangnam, Seul 158, 160–162, 187, 200, 204
Kangwŏn (Gangwon), Korea Południowa 238
Kanton, Chiny 345, 346, 350
katastrofa w Fukushima, Japonia 375
Katō Kōichi 224
Kawamura Takashi 313
Kawashima Kiyoshi 270
Keating, Jerome 364, 391
Kelly, Robert 404
Kerr, Alex 76
KIA Motors 73, 140, 173, 237
Kim Dae-jung (Kim De-czung, Kim De-dżung) 193
Kim Dong-sŏn (Kim Dong-seon) 199
Kim Hak-sun (Kim Hak-soon) 224, 234
Kim Hye-sun 248
Kim Hyŏn-hŭi (Kim Hion-hyi) 252
Kim Il-sŏng (Kim Ir Sen) 58–62, 248–251, 304
Kim, Jonathan 168, 172–174, 214, 217
Kim Jŏng-il (Kim Dzong Il, Kim Dzong-il, Kim Jong Il) 50, 239
Kim Jŏng-ŭn (Kim Dzong Un, Kim Dzong-yn) 13, 48, 117, 194, 243, 249, 253, 254, 405
Kim Mu-sŏng (Kim Moo-sung) 304
Kim Sa-bok 156
Kim Sun-duk (Kim Soon-duk) 234
Kim Yŏng-sam (Kim Young-sam) 154, 193
Kim Yunjin 169
Kingston, Jeff 226
Kinmen (Jīnmén), wyspy 365
Kishi Nobusuke 96, 249
Kitano Masaji 271
klan Chōshū 33
klęska głodu w Bengalu (1943) 411
Kōbe, Japonai 111, 318
kobiety pocieszycielki 100, 105, 122, 126, 127, 221–236, 407, 408
Chinki 335–341
Filipinki 224
Koreanki 16, 104, 109, 121–123, 222–225, 227–233, 395
Kodak 203
Koizumi Jun’ichirō 90
Koizumi Shinjiro 92
Kokoro, Nippon 127
Kokowcow, Vladimir 275
Kolej Tajsko-Birmańska 93
Kolej Transsyberyjska 278
Kōmei, cesarz Japonii 25, 26, 33
Kompania Wschodnioindyjska 345, 348
Komunistyczna Partia Chin (KPCh) 89, 91, 124, 173, 282, 285, 302, 314, 324, 351–354,
388
komunizm 241, 250, 364, 365
Kondo Hajime 97
Kondycja ludzka (Gomikawa) 109
konfucjanizm 30, 61, 62, 80, 170, 210, 211, 296–308, 396, 403
konfucjańska hierarchia 143, 299, 300
na Tajwanie 302, 396
w Chinach 297, 301, 302
w Japonii 300, 301
w Korei 302–306
Konfucjusz 295–297, 307, 308
Konfucjusz musi umrzeć, żeby kraj mógł żyć 303
Kŏng Fūzi, zob. Konfucjusz
Kŏng Hé (Shúliáng Hé) 295
Kōno Tarō 229
Kōno Yōhei 225
Kopiec Tysiąca Nosów, Bizen 147
Korea 101
a Stany Zjednoczone 154, 155, 249, 250
chińska inwazja 136
japońska inwazja 136, 143, 144, 145
japońska okupacja 101–105, 136–138, 152–154, 214, 215, 227–230, 248, 249, 275, 276,
404
kultura 49, 57
podział 183, 243, 249, 250
ponowne zjednoczenie 62, 242, 252–254
pustelnicze królestwo 136
zob. także konfucjanizm; Korea Północna, Korea Południowa
Korea Południowa
a Chiny 131, 248, 297, 298
a Japonia 184, 298–300, 403, 413
a Korea Północna 185, 237–254, 404–406
a Stany Zjednoczone 180, 248, 249
a Tajwan 396, 397
a Zainichi 58–59, 64–69
chińska populacja w 257
chirurgia plastyczna 161–164, 175
edukacja 215–219, 411, 412
emocje 190–192, 215; zob. także han
etyka pracy 200–202
głód 183, 184
gospodarka 183, 184, 197–199, 203, 207
gry komputerowe 175
han 213–216
imigracja 330
„instynkt stadny” 191
kawa 158
korporacje, zob. chaebŏl (chaebōl, czebol, zaibatsu)
kosmetyki 160, 161, 180
kultura 167–171, 210–212
ład społeczny 209–212, 304–306
media 202, 203
motoryzacja 140
muzyka pop 171–173, 184
nastroje antyjapońskie 16, 90, 138, 132, 247, 248, 283–285, 403–414
pasywność 410
polityka 185–194, 207, 208, 230, 367
ponowne zjednoczenie 62, 242, 252–254
przemysł 196–207
przemysł filmowy 169, 170, 174
przeprosiny 230, 408
religia 178, 304, 305
seks i pornografia 245, 246
smartfony 158, 159
spadek liczby ludności 329–333
sukces, presja na odniesienie 210–213, 216–219
szczęście 209–216
telewizja 170, 171, 184, 193–194
utrata twarzy 148, 212, 213
wygląd zewnętrzny 159–162
zanieczyszczenie środowiska 157
zob. także chaebŏl (chaebōl, czebol, zaibatsu); kobiety pocieszycielki; konfucjanizm;
Hallyu; Korea
Korea Północna 48, 49, 58, 239–254, 395, 404
a Korea Południowa 185, 237–254, 404–406
a Stany Zjednoczone 242, 243, 250
a Zainichi 58–65
Chongryŏn (Chongreon, Czongrion) 48, 49, 57–64
gospodarka 239
nastroje antyjapońskie 404–406
ponowne zjednoczenie 62, 242, 252–254
testy rakiet 131, 248, 249
zob. także Korea
Korea, The Impossible Country (Tudor) 245, 331
Korean Air 195, 196, 252, 303
Koreańska Armia Ochotnicza 277
Koreańska Centralna Agencja Informacyjna 239
Koreańska Rada do Spraw Kobiet Przymusowo Werbowanych w Charakterze Niewolnic
Seksualnych przez Armię Japońską 335
Koreańska Rada do Spraw Pojednania i Współpracy 405
Koreańska Republika Ludowo-Demokratyczna, zob. Korea Północna
Kosŏng (Goseong), Korea Południowa 239
Koster, Samuel 95
Kotobuki, Yokohama 43–45, 57
Kuo Chen-tsun 377–381, 395
Kuomintang (KMT, Guómíndăng) 363–371, 379, 380, 386–388, 392, 393
Kurihama, Japonia 25–36
Kuyung, Chiny 311
Kwangju (Kwangdzu), Korea Południowa 151–156
Kwangju (Kwangdzu), prowincja Gyeonggi 232
kwiat wiśni 82
Kyodo News (Kyōdō Tsūshinsha) 410
Kyokujitsu-ki (flaga) 37
Kyōto (Kioto), Japonia 34, 66, 72, 79, 81–86, 97, 100, 113, 146, 147, 258, 409
Kyūshū (Kiusiu), Japonia 33, 83, 143
Lagoda (statek wielorybniczy) 27, 28
Lam Tsz-kin (Lín Zĭjiàn), Howard 359
Laos 301
Le Pen, Jean-Marie 86
Lean, David 93
Lee Teng-hui (Lĭ Dēnghūi, Li Teng-huei) 367
LeMay, Curtis 95, 96
LG Electronics 198, 201, 207, 397
Li Jianli 16
Liancourt Rocks, zob. Tokdo/Takeshima, wyspy
Liga Narodów 266
Lin Zexu 345, 347
Lind, Jennifer 406, 410
linie lotnicze ANA 390
linie lotnicze JAL 390
Liu, Mike 368, 396, 397
Liu Xiaoming 92
Lockheed Martin 254
„London Review of Books” 249
Lotte, korporacja 198, 199, 201
Lovell, Julia 350, 351, 354
MacArthur, Douglas 88, 114, 182, 250
Macartney, George, pierwszy hrabia Macartney 346
Mada Yoko 121–128, 192
Magee, John 319
„Mainichi Shimbun” 223
Malezja 234
Mandżukuo 266
Mandżuria 96, 101, 125, 283, 343
mandżurscy chanowie 350
mandżurski (mukdeński) incydent (1931) 115, 265
Máo Zédōng 41, 250, 282, 301, 314, 325, 352, 365
Mar-a-Lago, Floryda 249
Marriott, sieć hoteli 391
masakra na placu Tiananmen (Tiān’ānmén) (1989) 352
masakra w Amritsarze (1919) 313
masakra w Beituan (1942) 283
Matsui Iwane 95
Mauzoleum Czang Kaj-szeka, Taipei 363
Mazu (Tajwan) 371
McDaniel, Charles 319
McGregor, Richard 288
McNaught, Anita 271
Meiji, cesarz Japonii 33, 34
Międzynarodowe Centrum Pokoju w Ōsaka 99, 100, 106, 115
Międzynarodowy Trybunał Kobiet do Spraw Niewolnictwa Seksualnego w Armii
Japońskiej 108, 109
Min Jin Lee zob. Yi Min-jin
Mindan 47, 49, 57, 58
Mitter, Rana 301
Miyazawa Kiichi 224
Mizuki Shigeru 109
Mjanma, zob. Birma
Modern Korea (Grajdanzev) 138
Mokpo, Korea Południowa 132, 139, 141, 142, 144, 145
Mongolia 266, 267, 396
mono-no aware 216
Mori Company 324
Moskwa, Rosja 228, 240, 278
most Lugōu (Lugōuqiao), zob. most Marco Polo
most Marco Polo, Pekin 281,282, 294
Most na rzece Kwai (film) 93, 247
Motoshima Hitoshi 322
Mud Museum, Boryŏng (Boryeong) 179, 181
Muji 19, 310
Mukai Toshiaki 311
mukdeński incydent, zob. mandżurski incydent
Mun Jae-in (Moon Jae-in, Mun Dzae-in) 13, 18, 132, 154, 186, 194, 199, 200, 206, 230,
237, 240, 243, 251–254, 276, 404–406
Murayama Tomiichi 294
Musk, Elon 159
Mutsuhito, zob. Meiji, cesarz Japonii
Muzeum Incydentu 28 Lutego, Taipei 366
Muzeum Iris Chang, Jiangsu 407
Muzeum Japońskiego Eksperymentalnego Ośrodka Badań nad Bronią Biologiczną 268–
274
Muzeum Narodowe, Pekin 282, 344, 351
Muzeum Obrony Wybrzeża, Hongkong 356
Muzeum Pamięci Masakry Nankińskiej 315
Muzeum Praw Człowieka 106
Muzeum Raumenu, Yokohama 39
Muzeum Skrzypłocza, Kasaoka 99
Muzeum Systemu Niewolnictwa Seksualnego Armii Japońskiej, Kwangju 232–234
Muzeum Wojny i Oporu Narodu Chińskiego Przeciwko Japońskiej Agresji, Pekin 282
Muzeum Yūshūkan, Tōkyō 92
Mỹ Lai, masakra w 95, 313
Myŏngdong, Seul 185
Myŏngnyang (Myeongnyang), bitwa pod (1597) 144
Nagano Shigeto 108
Nagasaki, Japonia 31, 83, 113, 115, 250, 310, 322
Nagatomi Hakudō 311
Nagoya, Japonia 78, 165, 291, 313, 317
Nagroda Bookera 390
Nakano Masahiro 40, 41
Nakasone Yasuhiro 89
Namsangol Hanok, skansen, Seul 165
Namwon, Korea Południowa 143
Nánjīng Lù (Nanjing Road), Szanghaj 325
Nankin, Chiny 41, 94, 95, 104, 108, 115, 124, 125, 127, 268, 283, 293, 309–322, 403, 411,
414
Nankin, masakra w (1937–1938) 94, 104, 108, 115, 124, 127, 309–322, 414
Napoleon Bonaparte 365
Nara, Japonia 65, 71, 78, 79
Narodowe Muzeum Pałacowe, Tajwan 372, 373
Narodowe Muzeum Praw Człowieka, Tajwan 378
Narodowe Muzeum Wojny, Seul 159
nazizm 114, 128, 231
Nemesis (okręt) 347
neokonfucjanizm 296
Neuralink 159
Never Forget National Humiliation (Wang) 353
„New York Times” 310, 319, 384
„New Yorker” 172, 408
Newshour (serial telewizyjny) 320
NHK (telewizja państwowa) 274, 288
Niemcy 20, 27, 79, 83, 107, 114, 156, 183, 228, 231, 232, 235, 239, 254, 264, 266, 276,
281, 288, 356
niewolnictwo seksualne, zob. kobiety pocieszycielki
Niigata, Japonia 58
Nikkei 75
Nippon Kaigi 54, 87
Nippon Steel 230
Niwa Uichirō 286, 408, 409
Nixon, Richard 41, 391
No Mu-hyön (Roh Moo-hyun, No Mu-hion) 193
No Thae-wu (Roh Tae-woo, No Te-u, Ro Te-wu) 154, 193, 367
Nobukatsu Fujioka 271
Noda Takeshi 311
Noda Yoshihiko 227
Norris Works, zakłady kolejowe 25
Noryang, bitwa pod (1598) 144
Nowa Zelandia 181, 385
O Sŏnhwa (O Sonfa, Oh Sonfa) 101–106, 216
Obama, Barack 85
Oddział Prewencji Epidemiologicznej Armii Kwantuńskiej zob. Jednostka 731
Ōhira Masayoshi 85
Okinawa, Japonia 16, 30, 31, 83, 93, 95, 313, 393, 395, 401
Okuno Seisuke 108
Ōkunoshima, Japonia 110
Oldboy (film) 170
opium 344–350
Organizacja Narodów Zjednoczonych 135, 226, 250, 391
Oriental Pearl Tower (Dōngfāng Mingzhūtă), Szanghaj 324
Ōsaka, Japonia 17, 19, 50, 52, 59, 61, 62, 65, 66, 99, 100, 106, 115, 122, 127, 147, 227
Oshin (serial telewizyjny) 116
ośrodek badań nad historią Chin na Uniwersytecie Oksfordzkim 301
Ośrodek Kultury – Miejsce Pamięci 18 Maja, Kwangju 154
Ōta Shimpei 192, 407
Our Homeland (film) 63
pachinko 46
Pachinko (Min Jin Lee) 64, 136
Pae Yong-jun (Bae Yong-joon, Pae Jong-dzun) 171
Pak Ch’an-wuk (Park Chan-wook, Pak Czhan-uk) 170
Pak Chŏng-hŭi (Park Chung-hee, Pak Czung-hyi, Pak Dzung-hyi) 59, 65, 152, 183, 190,
193, 197, 201, 204, 208, 224, 249, 251, 301, 302
Pak Du-ri (Park Doo-ri) 234
Pak Gŭn-hye (Pak Gyn-hie, Park Geun-hye) 131, 185–189, 191, 192, 194, 207, 251, 277
Pak Sam-jung 147
Pak San-gin (Park Sangin) 205–207, 254
Pak Se-hoi (Park Sehoi), Stephanie 187, 188, 190, 191, 207, 214, 215, 253
Pak Yu-ha 228
Palau 390
Palestyna 278, 391
Palin, Michael 243
Palmerston, wicehrabia zob. Temple, Henry John, trzeci wicehrabia Palmerston
pałac letni, Pekin 348, 351, 373
pałeczki 134, 135
Pan, Jason 379, 381, 386
Panama 390
Papua Nowa Gwinea 110, 233, 234
Park, Ed 408
Park i Muzeum Pokoju w Hiroshima 112–116
Park Penisów, Sinnam 244–246
Park Zjednoczenia, Korea Południowa 238
Partia Demokratyczna (Korea Południowa) 132
Partia Liberalno-Demokratyczna (Japonia) 89, 226, 249
Partia Wolnego Tajwanu (FTP) 394
pawilon Xìngtá, Qūfù 307
Pearl Harbor 94, 100, 356
Pekin, Chiny 268, 281, 286, 403
Perry, Matthew Calbraith 25–36, 71, 83
Pew Research Center 21, 202, 232, 403, 412
Phyŏngch’ang (Pjongczang), Korea Południowa 237
Phyŏngyang (Pjŏngyang) 16, 20, 48, 49, 61, 208, 243, 254
pierwsza wojna światowa 114
Pilling, David 79
Pingfang, Chiny 267, 270
„Playboy”, czasopismo 127, 313
plaża Taech’ ŏn (Daecheon, Taeczhon), Boryŏng 177, 179, 180, 182
poczdamska deklaracja (1945) 114
Podróż do Chin (Katsuichi) 109
Pol Pot 231
polityka jednych Chin 391
Pomniki i Muzeum Wojny, Seul 247
porit kogae 183
Portugalia 27, 372, 376
powstanie bokserów (1899–1901) 94, 282, 349
powstanie Cheju (Czedżu) (1948–1949) 102
powstanie tajpingów (1859–1864) 349, 385
powstanie w Kwangju (maj 1980) 102, 151–156
Poza schematem (Gladwell) 303
Półwysep Liádōng (Liaotuński) 136
praca niewolnicza, zob. praca przymusowa
praca przymusowa 93, 104, 107, 110, 115, 116, 132, 142, 230, 234, 242, 249, 284
Projekt Manhattan 113
Przemoc wobec Kobiet w Czasie Wojny – Oddział Japonia 108
przemysł motoryzacyjny 73, 74
Psy (piosenkarz) 160, 172, 181
Psy i demony. Ciemne strony Japonii (Kerr) 76
Puan, Korea Południowa 145–150
Pŭdōng, Szanghaj 323, 324
pułapka Tukidydesa 288
Pusan (Busan), Korea Południowa 121, 131–138, 229, 234, 240, 270
Puyi, cesarz Chin 266
Qianlong, cesarz Chin 346
Qín Gāng 277
Qīng, dynastia 35, 125, 136, 266, 344–352, 372, 376
Qīngdăo (Tsingtao, Cingtao), Chiny 257, 258, 261, 263, 264
Qīngdăo, piwo 264
Qiu Peipei 338
Qūfù, Chiny 295–297, 303, 307, 309
Quzhou, Chiny 268
Rabe, John 319
Rain (piosenkarz) 172
ramen 39–41, 309
Random Yoko, zob. Mada Yoko
Rees, Laurence 314
Rèn Xiăo 289, 292
Republika Korei zob. Korea Południowa
Restauracja Meiji 33, 36, 54, 83, 84, 93, 136, 141, 300
rewolucja kulturalna 338
rewolucja parasolek, Hongkong 359
Richardson, C.L. 33
Rishiri Ramen Miraku 39
Rosja 28, 32, 34, 82–84, 94, 114, 183, 228, 231, 240, 252, 266, 388
a Chiny 268, 275–278, 281
a Japonia 136, 268, 270
a Korea 248–250
zob. także Związek Radziecki
Rotorua, Nowa Zelandia 181
Ruff-O’Herne, Jan 223
Rusk, Dean 250, 251
Ryu Sŭng-wan (Ryoo Seung-wan, Riu Syng-wan) 284
Rzeź Nankinu (Chang) 319
Said, Edward 88
Saint Laurent, Yves 348
sakoku 26, 83, 300
sakura 81, 82
Sakurai Makoto, zob. Takada Makoto
Salmon, Andrew 170, 190, 202, 227, 228, 353, 413
Samguk sagi 14
Samsung 131, 132, 159, 169, 186, 188, 189, 194, 198, 199, 201–205, 207, 208, 217, 259,
397
samuraj 25, 33–35, 72, 83, 291, 311, 405
San Francisco, konferencja pokojowa w (1951) 14
Sasebo, Japonia 118
Satsuma, klan 33
Scidmore, Eliza 72
Seaton, Philip 90, 96, 107, 108, 110, 116
Seediq (Sediq, Sedziq, Seedziq, Sàidékè zú), lud 376
Sejongno, Seul 186, 194
sekta Muna (Moona) 178
Sen żony rybaka (Hokusai) 245
Senda Kako 223
seppuku 291
Seul, Korea Południowa 17, 20, 65–67, 143, 157–164, 165, 177, 178
Kangnam 158, 160–162, 187, 200, 204
kawiarnie 158
Myŏngdong 185
Sejongno 186
Sewöl (Sewŏl), katastrofa promu (2014) 188, 190
Shāndōng (Shantung, Szantung), Chiny 257, 295, 326
Shanghai World Financial Center 323
Sharp, korporacja 203
Shēnzhèn, Chiny 359
Shimoda, Japan 32
Shimonoseki, Japonia 234
Shimonoseki, traktat z (1895) 35, 123, 376
Shin Dong-bin 201
Shin Gi-uk (Shin Gi-wook) 411
Shin-Ōkubo, Tōkyō 51, 52, 55
Shinozuka Yoshio 271
shintō (shintōizm) 33, 84, 88, 137, 300, 377
Shiri (film) 169
Shizuoka, Japonia 72, 73
Shōwa (Mizuki) 110
Silmido (film) 169
Singapur 26, 30, 35, 268, 359
Sinnam, Korea Południowa 244
Six Bomb (grupa k-popowa) 175
słonecznej polityki, okres 240
Sneider, Daniel 411
Snyder, Scott 118
SoftBank 46
Sokch’o (Sokcho, Sokczho), Korea Południowa 240
Son Masayoshi 46
Sona, The Other Myself (film dokumentalny) 60
Sŏng Sŏk-je (Song Sokze, Song Sok-dze) 214, 231
Sonnets from China (Auden) 312
Sorry States: Apologies in International Politics (Lind) 406
Sri Lanka 30, 74, 385
Stalin, Józef 231
Stany Zjednoczone 84, 113, 136, 182, 231
a Chiny 265, 266, 287
a Japonia 25–32, 35, 41, 93, 94, 99, 100, 105, 112, 113
a Korea 154, 155, 249, 250
a Korea Południowa 180, 248, 249
a Korea Północna 242, 243, 250
a Tajwan 380, 392, 393
wojna biologiczna 272
Stowarzyszenie Internowanych w Chinach 109
Stowarzyszenie na rzecz Rozpowszechniania Faktów Historycznych 313
Strefa Wspólnego Dobrobytu Wielkiej Azji Wschodniej 137, 357
Strefa Zdemilitaryzowana (DMZ) 133, 238–242, 251, 252
„stulecie wstydu” 264, 344, 350, 352
Su Zhiliang 335–341
Sugiura Shigemine 379
Sumitomo Metal 230
Sun Cheng, dr 285, 287, 288, 292, 409
Sun Myung Moon 178
Sun Yat-sen 137, 386
Surdej, Eric 201
Susquehanna (okręt) 31
Szanghaj (Shànghăi), Chiny 30, 262, 264, 276, 285, 289, 290, 310, 319, 323–327, 335–
340, 359, 388, 403
Bund 323, 324
dzielnica francuska 325
Nánjīng Lù (Nanjing Road) 325
Pŭdōng 323, 324
Szanghajski Uniwersytet Pedagogiczny 335
szczęście 209–215
Szwecja 332
Światowy Raport Szczęśliwości ONZ (2018) 209
świątynia Gaeamsa, Puan 148
świątynia Ise, Japonia 92
świątynia Naesosa, Puan 147
świątynia Yasukuni, Tōkyō 18, 54, 84–97, 105, 109, 127, 132, 277, 294, 316, 409
Tae Chang-gŭm (Dae Jang Geum, Te Czang-gym, pol. Klejnot w pałacu, ang. Jewel in the
Palace) (serial telewizyjny) 171
taekwondo (thaekwŏndo) 165–168
Tainan, Tajwan 368
Taipei 101, wieżowiec 394
Taipei (Tajpej, Taiběi), Tajwan 15, 21, 222, 311, 353, 363, 364, 368, 371, 373, 375, 383
Taiwan: Nation-State or Province? (Cooper) 369
Taiwan Sugar 368
Tajlandia 93, 173, 234
Tajwan 14, 15, 16, 18, 21, 85, 88, 123, 232, 250, 286, 360, 383
a Chiny 364–367, 388–397
a Japonia 21, 363–364, 371, 391, 393–395
a Korea Południowa 396, 397
a Stany Zjednoczone 379, 392, 393
edukacja 385
gospodarka 368, 388, 391, 392
japońska okupacja 34, 136, 375–380
język 393–395
kuchnia 372
ludność 383–386
nastroje antykoreańskie 21, 396, 397
niepodległość 373, 386, 388–395
polityka 367, 368, 386–388, 392
przestępczość zorganizowana 369–371, 386
świątynie 370
zob. także konfucjanizm
Takada Makoto 51, 52
Takeshima zob. Tokdo (Liancourt Rocks), wyspy
Taksówkarz (film) 155
Tanaka Kakuei 41
Tatsumo, Japonia 111
Tei Tai-kin 68, 69, 189, 191, 215, 299, 300
Temple, Henry John, trzeci wicehrabia Palmerston 346
Terminal High Altitude Area Defence (THAAD), system antybalistyczny 131, 173, 260,
280
Thatcher, Margaret 358
„The Economist” 351
„The Guardian” 288
The Japan–South Korea Identity Clash (Glosserman & Snyder) 118
The Korean Mind (De Mente) 252
The New Koreans (Breen) 138, 170, 182
The Opium War (Lovell) 351
The Stolen Bicycle (Wu Ming-yi) 390
„The Times” 277
Tillerson, Rex 186
Timor Wschodni 378
Titanic (film) 169
tōfuyo 401, 402
Tōjō Hideki 95
Tōkaidō, autostrada 72
Tokdo/Takeshima (Liancourt Rocks), wyspy 13–15, 38, 49, 50, 53, 105, 132, 174, 222, 287
Tokijski Uniwersytet Metropolitalny 68
Tokugawa Iemochi, siogun (shōgun, szogun) 33
Tokugawa, siogunat (shōgunat, szogunat) 25–27, 21, 33
Tokugawa Yoshinobu, siogun (shōgun, szogun) 33
Tōkyō (Tokio), Japonia 28, 74, 75, 95
Ebisu 57–69
Ginza 74, 79
Shin-Ōkubo 51, 52, 55
zob. także świątynia Yasukuni
Tomasa Dioso Salinog 223
Toshiba 78
Toyota 73, 78
Toyotomi Hideyoshi 142, 143, 145, 146
traktat nankiński (1842) 347, 356
traktat o normalizacji stosunków (1965) 224
traktat pekiński (1860) 348
traktat wersalski (1919) 114
traktat z Ganghwa (1876) 276
traktat z Kanagawa (1854) 32
traktat z San Francisco (1952) 45
Trần Thị Mai Xuân 406
Trump, Donald 14, 121, 126, 128, 185, 186, 194, 242, 249, 392
Trybunał Tokijski (1946) 115
trzęsienie ziemi w Kantō (1923) 55
Tsai Ing-wen (Cai Yīngwen) 367, 388, 389, 392
Tsuchiya Yoshio 314
Tsuruhashi 52, 66
Tudor, Daniel 178, 245, 331
Turton, Michael 302, 369, 370, 375
Tybet 339, 350, 391
Uemura Hajime 271
Ujgurów imperium 350
UNESCO 81, 273
Uniqlo 19, 310
Uniwersytet Cesarski w Kyōto 265
Uniwersytet Chūō 109, 224
Uniwersytet Doshisha, Kyōto 66
Uniwersytet Fudan, Szanghaj 289
Uniwersytet Hokkaidō 90
Uniwersytet Kwangwoon 171
Uniwersytet Meiji Gakuin, Yokohama 43
Uniwersytet Seton Hall, New Jersey 353
Uniwersytet Seulski, Narodowy Uniwersytet Seulski 66, 173, 183, 205, 215, 218, 254, 331
Uniwerystet Stanforda 411
Uniwersytet Shiga 274
Uniwersytet Temple, Japonia 226
Uniwersytet Tokijski 271
Uniwersytet Yŏnsei 209, 210
Uniwersytet Yŏnsŏng (Yeonsung) 187
Uniwersytet Żeński Ewha (Yi-hwa), Seul 188
Urząd do Spraw Tajwanu, Pekin 388
ustawa o stosunkach z Tajwanem, Stany Zjednoczone (1979) 393
Wang Yi 294
Wāng Zhēng 353
Wanping, Chiny 281, 282
Warmbier, Otto 243
„Washington Post” 76, 303
Waszyngton, Stany Zjednoczone 72, 154, 155
Watykan 390
Wēibō 293, 328
Wenezuela 206
When China Rules the World (Jacques) 88, 300
Whiplash (film) 217
„wiek wstydu”, zob. „stulecie wstydu”
Wielka Brytania 20, 52, 71, 76, 86, 103, 105, 114, 118, 137, 144, 201, 243, 281, 312, 328,
332, 346, 347, 349, 384
a Chiny 344–352
wielki skok 338
wielorybnictwo 26, 27
Wietnam 95, 171, 183, 232, 239, 313, 350, 391, 405
więzienie Sŏdaemun, Seul 152, 407
Władywostok, Rosja 240
Włochy 266, 406
wojna biologiczna 266–274
wojna koreańska (1950–1953) 44, 135, 183, 249, 250, 365
wojna w Wietnamie (1955–1975) 45, 95, 146, 184, 314, 343, 350, 391, 405
wojny chińsko-japońskie
pierwsza (1894–1895) 34, 115, 123, 136, 376
druga (1937–1945) 22, 137
wojny Imjin (1592–1598) 143, 147, 178, 247, 299, 403
wojny opiumowe 344–354
pierwsza (1839–1842) 344–348
druga (1856–1860) 348
Wojskowa Szkoła Medyczna, Tōkyō 265
Wŏnju (Wonju, Wondżu), Korea Południowa 237
Wu Ming-yi 390
Wu Xianbing 315–319, 322, 414
Wushe, incydent w (1930) 376
Wyspy Diaoyu, zob. Wyspy Senkaku
Wyspy Marshalla 390
Wyspy Senkaku 16, 123, 286
wyższość rasowa 21, 88, 143, 314
Xí Jìnpíng 327, 351, 389, 394
Xi’an, prowincja Shaanxi, Chiny 16
Xinjiang, Chiny 339
Xīntiāndì, Szanghaj 325
Xuzhou, bitwa pod (1938) 223
yakiniku 46
yakuza (jakuza) 43, 44, 160, 371
Yamaguchi, Japonia 33
Yang Yŏng-hŭi 58–65, 413
Yao Guiling 292
Yasuda Kōichi 51–55, 117
Yeonpyeong, wyspa 20
Yi Dasom 155
Yi Jae-yong (Lee Jae-Yong) 199, 201, 204, 205, 207
Yi Kŏn-hŭi (Lee Kun-hee) 203, 204
Yi Min-jin (Min Jin Lee) 64, 136
Yi Myŏng-bak (Lee Myung-bak, I Miong-bak) 194
Yi Ok-sun (Lee Ok-sun) 234, 235
Yi Sun-shin 142–144
Yi Sŭng-man (Syngman Rhee) 193
Yokohama (Jokohama), Japonia 16, 25, 32, 33, 37–41, 72
Yokosuka, Japonia 36
Yoshiaki Yoshimi 109, 224
Yoshimura Hirofumi 100
Yoshimura Hisato 271
Young Ruk-chuk 199
Young, sir Mark 357
YouTube 121, 122, 128, 192
Yu Yonghe 376
Yuk Yŏng-su (Yuk Young-soo, Juk Jong-su) 251
zaibatsu 132, 197
Zainichi 44–47, 49, 50, 55, 57–65, 68, 69, 99, 106, 107, 109, 127, 189, 192, 215, 299, 413
Zaitokukai 50, 53, 54
Zara 391
Zhejiang, Chiny 268
Zhōngyāng Dàjiē 278, 279
Zimowa sonata (serial telewizyjny) 167, 171
Zjednoczone Królestwo, zob. Wielka Brytania
Związek Bambusowy 371
Związek Radziecki 122, 123, 182, 287, 288; zob. także Rosja
Zwolnij wreszcie. Jak odnaleźć spokój w świecie, który nigdy się nie zatrzymuje (Haemin)
213
Redaktor inicjujący Mateusz Chaberski

Redaktorka prowadząca Zofia Sajdek

Redakcja językowo-stylistyczna Renata Włodek

Korekta Małgorzata Denys

Łamanie Marta Jaszczuk

Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego Redakcja: ul. Michałowskiego 9/2, 31-126 Kraków tel.

12 663 23 80, faks 12 663 23 83

You might also like